Ewa Berberyusz Głos z Gułagu

background image

Ewa Berberyusz
Głos z Gułagu
Rozmowa z Olgierdem Wołyńskim




Tom

Całość w tomach






Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1991














Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Przedruk z Wydawnictwa
"Młodzieżowa Agencja
Wydawnicza", Warszawa 1989

Pisał J. Podstawka
Korekty dokonały
B. Krajewska
i K. Markiewicz
Od redakcji

Ewa Berberyusz należy do
czołówki polskich reporterów.
Jej nazwisko wiąże się z takimi
czasopismami, jak: tygodnik
"Kultura" i od września 1981
roku - "Tygodnik Powszechny".

background image

Jest również autorką książek
reportażowo_beletrystycznych:
"Wychodne dla Ewy" - o pierwszym
w Prl otwarciu wyjazdowym na
Zachód po październiku 1956
roku. "Byle dalej" - zbiór
reportaży z czasów gierkowskich,
a także książki o Solidarności i
Lechu Wałęsie, nad którą
pracowała w latach 1980_#1981.
Praca ta ukazała się w
nieoficjalnym obiegu pt. "Lechu"
(Wyd. "Głos"), "Pierwsze
wejście" (Wyd. "Nowa").
Prezentowana obecnie książka
jest wstrząsającym dokumentem
tragicznych przeżyć. Jej
bohaterem jest Olgierd Wołyński,
którego dzieciństwo i młodość
upłynęły na pełnych cierpienia
doświadczeniach łagrowych.

Od autorki

Niech mi czytelnik nie
zarzuca, że nie umiałam nakłonić
rozmówcy do pełniejszej
relacji! Opowieść idzie tak, jak
chciał ją snuć: falami obrazów,
dygresjami, zapamiętanym
szczegółem. Odmówił wszelkiego
"ustosunkowania się" uważając,
że dzisiejszy komentarz
przesłoniłby prawdę widzianą
"tamtymi" oczyma. Przeglądając
maszynopis, ku mojemu
niezadowoleniu, wszelkie
charakterystyki, dowcipy,
złośliwości o ludziach, które
tak ubarwiają tekst - wymazał.
Nie udało mu się, na szczęście,
wymazać własnej osobowości i to
ona, moim zdaniem,
indywidyualność bohatera,
wyprowadza opowieść z kręgu
typowej literatury obozowej.
Mówi o tym Andrzej Drawicz w
Posłowiu, dodając, że spełnił
się dobry kontakt rozmówcy z
reporterem. Nie w pełni:
słuchając, cały czas odnosiłam
wrażenie, że coś mojego

background image

rozmówcę hamuje - może zostawił
pewne sprawy na inną okazję? W
każdym razie, mój wysiłek
zmierzał do wyłowienia z
opowieści owego własnego tonu;
jak również zasłuchania
narratora w wielką literaturę
rosyjską. Niektóre partie jego
opowiadania, jak opis
Daniłowskiego Monastyru,
Uljanowska, Twierdzy
Archangielskiej, matki
pochylonej nad haftowaniem
inicjałów na koszulkach dzieci
przed własnym aresztowaniem -
niosą według mnie "oddech"
wielkiej dziewiętnastowiecznej
prozy. Sam marzył o tym, żeby
zostać poetą. Nosił na piersi
przepisany wiersz Gumilowa jak
puklerz. Choć wątpię, czy
literatura mogłaby kogokolwiek
uchronić przed postradaniem
życia, ale przed upodleniem
tych, którzy są z nią blisko -

może tak? Bo mój bohater
zachował człowieczeństwo, mimo
że jako dziecko - jak Mowgli z
"Księgi Dżungli" - dostał się do
krainy rządzonej prawami
zwierząt. Zachował polskość,
chociaż wracając do Polski,
nie miał żadnych złudzeń: dla
niego między Mińskiem a Warszawą
rozciągała się wciąż ta sama
strefa, bez nadziei na lepsze;
stale w jego relacji słyszałam
ów ton katastrofizmu dziejowego.
Ale jest to katastrofizm z
gatunku tych, co działają
ożywczo.
Ewa Berberyusz


Obóz

E: - Jesteśmy równolatkami.
Ale gdyby nie wojna i to, co po
niej, nasze losy
najprawdopodobniej nigdy by nie
skrzyżowały się, albo
skrzyżowałyby się wrogo. Patrzę

background image

na twoje zdjęcie z dzieciństwa:
ty z siostrą i synem Waltera
Ulbrichta na wyplatanych
ogrodowych fotelikach, gdzieś w
podmoskiewskiej daczy, dzieci
międzynarodowej elity
komunistycznej. Mnie natomiast z
tych czasów pozostał w pamięci
taki obraz: ja z matką w
warszawskiej dorożce, w dali
pochód pierwszomajowy z
łopoczącymi sztandarami; moja
matka ponaglająca dorożkarza,
żeby prędzej jechał; bała się
komunizmu, tej tajemiczej siły,
która chciała zburzyć jej świat
dla innego świata. Dziś komunizm
dla nikogo nie jest ani
tajemnicą, ani obietnicą.
Fascynacja mitem przestała
działać do tego stopnia, że
młode pokolenie wprost nie chce
wierzyć, że istnieli tacy,
którzy traktowali komunizm
poważnie. Dlatego, proszę cię,
przedstaw fakty ze swojego życia,
bo są to fakty świadka, który
poznał nie tylko łagry od

dziecka, ale zna również
przyciąganie tamtego świata -
choć nie własne, ale z pierwszej
ręki.
O.: - No i co ty z nimi
zrobisz? Napiszesz i to będzie u
ciebie leżało, no i po cholerę?
Gdyby miał wrócić stalinizm - co
według mnie wcale nie jest
wykluczone - po co mają wiedzieć
wszystko o mnie, o mojej
rodzinie? Starzy więźniowie w
Rosji mówili: "Oni wiedzą tylko
tyle, ile im powiemy". Poza tym,
czy moje życie jest tego warte?
- E.: - Po pierwsze: oni i tak
wiedzą, po drugie: twoje życie
jest tego warte, i po trzecie,
co ja bym dała, żeby tak ktoś
chciał posłuchać mojego życia!
O.: - Więc dobrze. Urodziłem
się w Moskwie w październiku
1929 roku. Matka przyjechała do
Związku Sowieckiego w 1926 roku.

background image

Przyjechała z Wiednia, ale
urodziła się w Polsce.
Pochodziła z nietypowej rodziny
żydowskiej, bo to byli
właściciele ziemscy. Ten majątek
ziemski to oni kupili - może to
niezbyt ładny fakt? - po
powstaniu 1863 roku. Należał
do Polaka, skonfiskowali mu.
Władze carskie te majątki
sprzedawały. To była ogromnie
bogata, duża posiadłość, jakieś
półtora tysiąca hektarów.
Pokazywałem ci tę książkę
adresową z 1912 roku? Tam są
wszystkie majątki ziemskie w
Rosji, we wszystkich guberniach,
one są podzielone na pięć
kategorii w zależności od
obszaru; na przykład, majątek
Wańkowiczów był w drugiej
kategorii, a nasz - w czwartej.
W latach młodości mojej mamy
majątek uległ rozdrobnieniu i te
córki, czyli mama i jej dwie
siostry (było też czterech
braci, z których część umarła
przed wojną, a inni zginęli w
czasie wojny), to już byli
ludzie raczej biedni, chwytający
się różnych zarobków. Mama była

z tych dziewczyn, które odrzucały
swoje tradycyjne środowisko
żydowskie. Miała do niego wręcz
pogardliwy stosunek. To było
pokolenie inteligentów
żydowskich, które zrywało ze
swoim pochodzeniem, ale dziadek
jeszcze był prawdziwym,
patriarchalnym Żydem. Oni
stanowili już pokolenie
wyemancypowane, nowoczesne. Moja
mama odrzucała całą tę ciemnotę,
to zacofanie, te brody, te
pejsy, te modły; wszystko to oni
odrzucili. Byli postępowi,
nowocześni, europejscy...
E.: - No i nadarzył się
komunizm...
O.: - No właśnie, nadarzył się
komunizm, który pasował im jak
ulał, ale to było potem. Na

background image

razie mama zerwała z rodziną,
uczyła się w Warszawie,
utrzymywała się z jakichś
lekcji. Ktoś mi opowiadał, że
jak stawiano przed nią jedzenie,
moja mama nie odrywając się od
książki, zjadała cały bochenek.
Mam jeden dokument po niej, z
Wolnej Wszechnicy, rok 1920, i
same piątki od góry do dołu.
Krzywicki tam wykładał. Potem
zahaczyła już o jakieś ruchy
komunistyczne i na początku lat
dwudziestych wyjechała do
Wiednia, żeby dalej uczyć się. W
Wiedniu była kolonia komunistów
polskich pochodzenia
żydowskiego; pojechała tam do
koleżanki, do Stelli Huber, i
mieszkała w słynnym baraku
komunistycznym. Chyba brała
jakiś udział w rewolucji
wiedeńskiej, w tej próbie, nie
wiem dokładnie, jak to było z
tym komunistycznym przewrotem
wiedeńskim. A Stella Huber,
pochodząca z bogatej rodziny
warszawskiej, Lotte nazywali się
- kamienica jej ojca stoi do
dziś przy Koszykowej 20 - otóż
Stella Huber wyszła za mąż za
Stacha Hubermana, a Stach
Huberman był rodzonym bratem
słynnego skrzypka, Bronisława

Hubermana. Stach Huberman był z
tych aktywistów komunistycznych,
znanych, miał pseudonim Wrzos.
Stanisław Wrzos_Huber - "man"
odrzucili. Po rosyjsku: Gubier.
Pracował w Wiedniu w
"Torgpiedstwie", takim rosyjskim
przedstawicielstwie handlowym na
początku lat dwudziestych, kiedy
jeszcze nie było stosunków
dyplomatycznych z Sowiecką
Rosją, tylko przedstawicielstwa
handlowe. Znał języki, miał
sowiecki punkt widzenia - takich
wysyłano. Mieli willę. Więc mama
przyjechała tam do Stelli i po
pewnym czasie nawiązał się
romans między nią a Wrzosem,

background image

czego wynikiem była moja
siostra. Huberman to był
wspaniały, słynny babiarz. Był w
nim jakiś magnetyzm, że kobiety
za nim szły. Już po latach
przekazano mi słowa mamy: "R. (o
moim ojcu) był o niebo
mądrzejszy i silniejszy, ale
nigdy nikogo tak nie kochałam
jak Stacha"... Potem mama
pojechała do Rosji, w 1926 roku,
i już w Rosji urodziła siostrę.
E.: - Dlaczego do Rosji?
O.: - Zaraz ci powiem. Tu
zaczyna się historia z Reginą,
która potem odegrała ogromną
rolę w moim życiu. Bo tam, w
Wiedniu, była również Regina,
którą ewakuowano ze Stryja w
1914 roku. Jak wojsko rosyjskie
nadchodziło. Uczyła w szkole, bo
skończyła kurs nauczycielski, a
potem pracowała w
"Torgpiedstwie" jako
maszynistka. Tam poznała mamę i
tam wyszła za mąż za Cecha Burstina,
wybitnego matematyka, którego
potem Einstein zapraszał do
siebie, żeby współpracował z
nim. Ale Cech był komunistą. I
Reginka z tym Cechem przyjechała
do Rosji w 1930 roku. Komuniści
z Polski w Wiedniu, wiesz, oni
byli tam bez obywatelstwa. W
Wiedniu oni wszyscy byli
bezpaństwowcami, władze
wiedeńskie nie przyznawały im

obywatelstwa austriackiego. Byli
bez pracy; Burstin bezrobotny...
E.: - Dlaczego nie wracali do
Polski?
O.: - Nie chcieli. I nie
bardzo mieli do czego. Ich
związki z Polską były już bardzo
luźne. Myślę, że ich nie
ciągnęła Polska. Już byli
Europejczykami, osadzeni w
kulturze niemieckiej, mówili po
niemiecku. Burstin był
bezrobotny, ale zarabiał pracami
matematycznymi, bo
współpracował z Mayerem,

background image

matematykiem, pracującym potem z
Einsteinem. W każdym razie byli
biedni, bez obywatelstwa,
bezrobotni. Natomiast w Związku
Sowieckim budowało się to
komunistyczne społeczeństwo,
brakowało ludzi wykształconych,
inteligencji. Rosyjską
inteligencję bolszewicy
przetrzebili straszliwie. Żydzi
wchodzący w komunizm zajmowali
miejsce tej inteligencji i stąd
ich taka ogromna, dominująca
często rola w latach
trzydziestych i czterdziestych.
W sowieckich publikacjach
naukowych - jeszcze z lat
pięćdziesiątych - pełno jest
nazwisk żydowskich. Jak weźmiesz
jakąś bibliografię z tych
czasów, na przykład z maszyn
elektrycznych - znajdziesz
więcej chyba nazwisk żydowskich
niż rosyjskich, mniej więcej tak
to wygląda. I to właśnie była ta
nowa inteligencja rosyjska.
Ogromna żądza wiedzy, bystrość,
wytrwałość w nauce. To zresztą
Infeld pięknie opisał. Znasz
wspomnienia Infelda? Cheder dał
mu taką szkołę, że on potem bez
trudu fizykę opanowywał. To, co
powiedziałem, odnosi się
oczywiście do Żydów sowieckich,
ale to było również magnesem dla
komunizujących Żydów z Europy.
Ba,i nie tylko z Europy, ze
Stanów Zjednoczonych też
przyjeżdżali. Więc oni jechali
do Związku Sowieckiego. A tam?

Tam utwierdzali się w
komunizmie, niestety. Cech
Burstin był matematykiem,
akademikiem, cóż bardziej
przyzwoitego? A tu po śmierci
Reginy znajduję w jej papierach
sprawozdanie z pracy
Białoruskiej Akademii Nauk za 1934
rok, a w nim informację o pracy
komisji kwalifikacyjnej do
przeglądu kadr naukowych, w
składzie której znajdował się

background image

akademik Burstin. O, popatrz, tu
jest tablica, wykaz, ilu wśród
nich jest pochodzenia
robotniczego, chłopskiego, ilu z
duchowieństwa, ze szlachty. I
podsumowanie Burstina: "Z tej
tablicy wyraźnie widać wzrost
klasy robotniczej wśród
pracowników naukowych Akademii.
Gdy przy starym
kontrrewolucyjnym
nacjonalistycznym kierownictwie
Akademii w 1929 roku z
robotników pochodziło tylko
8 procent, to teraz mamy ich
14,a procent". A ze szlachty już
nie zostało ani jednego
profesora czy docenta! Przecież
Cech dopiero w 1930 roku
przyjechał do Mińska, pewnie
jeszcze nie mówił dobrze po
rosyjsku, a po białorusku to na
pewno nie, i brał w tym udział!
Decydował, niechby nawet tylko
formalnie, o losach miejscowych
ludzi? Jak on mógł to robić?!
Pytanie to od lat nie daje mi
spokoju. A Regina jeździła do
Niemców nadwołżańskich,
organizowała tam kołchozy. A
Stach Huber pod pseudonimem S.
Gwiazdowski pisywał w
następującym stylu artykuły w
"Trybunie Radzieckiej":
"Socjalfaszyści przed sądem
faszystowskim" (to o procesie
Centrolewu) lub o Słonimskim, że
publikował "... w piśmie
"Wiadomości Literackie",
tygodniku częściowo wspieranym
przez Ministerstwo Spraw
Zagranicznych rządu
Piłsudskiego, w organie, gdzie

piszą faszystowscy,
półfaszystowscy literaci i
poeci"... itd. Co można
powiedzieć w obronie tych ludzi?
E.: - Wszystko. To było jakieś
zaczadzenie. A potem już strach.
O.: - Ej tam! Tak czy owak,
oni jechali do Rosji. Mama była
komunistką, miała rodzić, więc

background image

towarzysze jej załatwili tę
Rosję. I tam, w Moskwie, poznała
mego ojca. Stąd ja i mój brat.
Ja urodziłem się w 1929 roku,
braciszek w 1935. Pamiętam z
wczesnego dzieciństwa taki Park
Kultury i Otdycha imienia
Gorkiego, ogromny, piękny, była
wielka reklama, pionierzy,
komsomolcy. Chodziłem do tego
parku z mamą...
E.: - A tata?
O.: - Tatuś pochodził ze wsi.
Pisał w życiorysie, że jest
synem robotnika. Nie był. Mój
dziadek był zamożnym chłopem,
bardzo zamożnym.
E.: - Kułakiem,
powiedzielibyśmy dziś.
O.: - Nawet więcej, bo to był
przedsiębiorca, miał kuźnię i
magazyny zbożowe, obracał tym
zbożem, i w 1914 roku, żeby mego
ojca nie wzięli do wojska
carskiego, załatwił mu
sfałszowane zaświadczenie o
chorobie. Rosjanie w jakiś
sposób doszli, że chłopak
wymiguje się od wojska,
aresztowano go, wywieziono do
Rosji, i wsadzono do takiego...,
jak to się u nich wtedy nazywało
- jeszcze wtedy chyba nie było
łagrów. Tam go załapała
rewolucja. I zrobił się
komunistą. Wojował w Armii
Czerwonej i przyjechał do Polski
w 1919 roku już z ramienia
partii komunistycznej. Był
okręgowcem w Zagłębiu
Dąbrowskim. Jest taka piękna
książka, to znaczy nie piękna,
tylko śmieszna, o ruchu
komunistycznym na Śląsku czy
Zagłębiu - ja się na tym nie
bardzo wyznaję. Otwieram ją i

czytam o swoim ojcu, o tym, że
zrobił ten słynny strajk...
E.: - W Zawierciu?
O.: - Nie, w Dąbrowie, i był
tym, który do końca żądał, żeby
wyjść na ulicę. I w końcu

background image

Warszawa go odwołała, ta
centrala komunistyczna, bo był
za bardzo radykalny, a tam już
nie było szans na wygranie,
natomiast krew się polała.
Ojciec został ranny w ramię i
odwołali go. I to tak w tej
książeczce, która wyszła w
sześćdziesiątych latach, jest
opisane. Natomiast ze wspomnień
rodzinnych pamiętam siostrę
ojca, którą odwiedziłem po 1958
roku; była tak zupełnie na boku
wszystkiego. I jej opowiadania o
moim ojcu - że im tak zniknął,
nic o nim nie wiedzieli, o tym
Janku, starszym bracie. Na
początku myśleli, że Bierut to
był Janek. Na początku. Zaraz po
wojnie. Bo był taki trochę
podobny. Albo wspomnienie
jeszcze dalsze: że ojciec kiedyś
przyjechał do nich dorożką z taką
Żydóweczką - czy to była moja
mama? Chyba nie. Więc mówiła
ciotka, że przyjechał ojciec, a
dziadek uderzył go w twarz i
powiedział: "Wynoś się, nie chcę
z tobą mieć nic wspólnego". Były
listy gończe i przyszła policja
zrobić rewizję u dziadków -
hańba na całą okolicę. Dziadek
uderzył go i wypędził z domu. I
ciotka tak pięknie to
opowiadała: "Tak Janka
kochaliśmy, a tu ile wstydu, na
nasze dzieci w szkole wołano
"bolszewicy"". Ojciec w 1923
roku został aresztowany, dwa
lata siedział w więzieniu. Był
starostą na Mokotowie, wybrali
go - to o czymś świadczy. jest
taka więzienna piosenka
komunistyczna z tych czasów,
gdzie o nim się mówi "żywego
mięsa kilo sto dwa"! To był
kawał chłopa, miał charakter. I
w ogóle, miał swoje zdanie i
twardo go bronił. Wiesz,

niedawno wyczytałem, co on mówił
w 1925 roku w Moskwie, na IV
Konferencji Kpp, gdzie go

background image

ponownie wybrali do Kc. Pozwól,
że zacytuję: "Powinniśmy
powiedzieć wyraźnie, że Kpp
będzie broniła Polski w jej
granicach. Ale chodzi o to, w
jakich granicach... Tezy nasze
są całkowicie wyraźne. A więc
niepodległa Polska bez Ukrainy,
bez Białorusi, może bez Górnego
Śląska, niech się Śląsk
samookreśli - wszystko, co nie
ma charakteru etnicznie
polskiego, powinno być
oderwane". A nieco dalej tak
rąbnął: "Jeśli mnie nazywają
agentem Moskwy, to ja jestem
dumny zawsze z tego i odpowiadam
tak: ponieważ Moskwa jest ostoją
rewolucji, a ja jestem
rewolucjonistą, więc jestem
agentem moskiewskim. Jeśli
ostoja rewolucji będzie w
Chinach, będę nazywał się
agentem chińskim"... Popatrz, a
teraz różni skurwysyni ciągle
usiłują przeprowadzić granicę
pomiędzy komunistami pochodzenia
polskiego i żydowskiego, niby ci
pierwsi byli lepsi dla Polski...
Ojciec wciągnął do komunizmu
swego brata, Feliksa, który
potem był działaczem w
Niezależnej Partii Chłopskiej,
takiej legalnej przybudówce
Kpp.
I ten Felek zginął w Oświęcimiu.
Jednak jakieś kontakty rodzinne
musiały być mimo wyklęcia ojca
przez dziadka. Jak myśmy po 1958
roku przyjechali do Polski, to
syn Felka nas odszukał, jego
matka nas odszukała. Mówiła:
"Wszyscy krzyczą, że mordowano
Żydów, Żydów mordowano, a nas to
nie mordowali?", ale ona od 1943
roku była w Ravensbr~uck, a jej
starszy syn zginął w obozie
niemieckim. Dawno ich nie
widziałem...
E.: - Ale po kolei.
O.: - Więc jak ojciec wyszedł
z tego więzienia polskiego w

background image

latach dwudziestych, to znalazł
się w Moskwie. Pracował w
Kominternie, miał jakieś funkcje
kierownicze, był członkiem Kc w
Kpp, przyjeżdżał do Polski,
nielegalnie. W Moskwie poznał
mamę. Urodziłem się na "Wtorom
Troieckom Pierieułkie" - adres,
który pamiętałem potem zawsze w
domu dziecka. "Wtoroj Troieckoj
Pierieułok, dom szest, kwartira
sorok odin". Wiesz, to było
bardzo ważne, mocno zakodowane,
że mam adres, mogę trafić do
domu.
E.: - W eleganckiej dzielnicy
to było?
O.: - Więcej niż w
eleganckiej, ale w tej skali
radzieckiej lat trzydziestych.
Przed domem stał żołnierz, czyli
to było dla tych lepszych sfer
komunistycznych, ale
jednocześnie mieszkanie było
wspólne.
E.: - Kołchozowe takie?!
O.: - No wiesz, w takich żyła
nędza radziecka. W tym domu trzy
pokoje należały do nas, a z
drugiej strony korytarza był
taki mały pokój, widocznie to
kiedyś była służbówka, gdzie
mieszkała miła dziewczyna,
Stupaczenko się nazywała. Jej
mąż był jakimś działaczem
komsomolskim. Jak aresztowano
rodziców i jej męża, to
mieszkanie objął pułkownik
Nkwd.
Dom w kształcie podkowy, duży. Z
tyłu góra węgla, bo ogrzewanie
było lokalne, centralne. Z tej
kupy węgla myśmy zjeżdżali na
sankach w zimie. Taki stary
przedrewolucyjny dom; piękny,
ogromny, przedrewolucyjny dom. I
stał w bramie żołnierz, bo były
pilnowane mieszkania, elita tam
żyła.
Ojciec w Kominternie był
większościowcem, taka frakcja,
taka większość w partii, która
miała poglądy, jak wtedy mówiono
- prawicowe. W 1929 roku, z
rozkazu Stalina, mniejszość, na

background image

czele której stał Leński,
przyszły sekretarz generalny
Kpp, zrobiła przewrót i
większościowców wyrzucono jako
prawą opozycję. Wyrzucono z
władz, zabroniono wyjazdu do
Polski, kontaktu z krajem;
pracowali gdzie indziej; ktoś mi
powiedział, że mój ojciec
wyrzucał Mao z partii z ramienia
Kominternu, ale to chyba
przesada, tak wysoko to on nie
był. W każdym razie wszystkim
się zajmowali, tylko nie Polską.
Odczuwali to jako krzywdę.
E.: - O tych sprawach
dyskutowało się w domu?
O.: - Na pewno, ale nie przy
nas. Leżąc w łóżku otwierałem
drzwi, robiłem szparkę i
podsłuchiwałem, o czym mówią
dorośli. To pamiętam.
E.: - Kryli się przed tobą,
małym dzieckiem?
O.: - Nie wprowadzali nas w
nic. Jak mamę aresztowali,
siostra miała jedenaście lat i
nic nie kojarzyła sobie. Nie
uczyli nas polskiego, więc
mówili po polsku wtedy, kiedy
zależało im, żebyśmy nic nie
rozumieli. To jest okres
niezwykle ostrych wydarzeń
politycznych, partyjnych. Już
aresztują - tego wsadzają, tego
wsadzili. Aresztowania zaczęły
się od 1932 roku. Jeden z
przywódców Kpp popełnił
samobójstwo w 1933 roku; skoczył
ze schodów na Łubiance i od tego
czasu naciągnęli tam siatki na
klatce schodowej. Wszystko
wyczytasz, jakbyś zajmowała się
kiedyś Kpp. Więc mieli o czym
mówić, mieli kupę swoich spraw.
E.: - To ja rozumiem, że
mieli, w to nie wątpię. Tylko
wiesz, w normalnych warunkach
nie robi się takiej tajemnicy
przed dziećmi, nie ukrywa się
tak skrzętnie lęków i obaw. Czy
oni przypadkiem nie bali się
dzieci jako swoich kapusiów, jako
swoich sędziów? Mówił mi
Krajewski, wnuk Warskiego, że on

background image

wtedy też podsłuchiwał i że
takie padały zdania w rozmowach
rodziców, że te czystki wśród
nich to prowokacja Piłsudskiego
w Nkwd. Do głowy im nie
przychodziło, że to Stalin. A
przy aresztowaniu ojciec szepnął
mu: "Jestem niewinny", tak jakby
dziecko mogło to poddawać w
wątpliwość.
O.: - Nie wiem, czy tobie mówi
coś nazwisko Kriwicki? Taki
enkawudzista, który wyjeżdżał na
Zachód, robił zamachy, mordował
przeciwników. W 1937 roku
ogłosił na Zachodzie serię
artykułów o zbrodniach Stalina,
o zbrodniach tego okresu, o tych
procesach. Potem przejechał go
samochód.
E.: - Zastrzelony.
O.: - Może. Jedna z pierwszych
relacji od środka. Był wysokiej
rangi kontrwywiadowcą,
prawdziwego nazwiska nie
potrafię powtórzyć, pseudo -
Fiedia - ze wspaniałymi
niebieskimi oczami. Już w latach
sześćdziesiątych usłyszałem od
starej komunistki: "Ale jak on
mógł w burżuazyjnej prasie
ogłaszać takie artykuły,
przecież to zdrada"?! On też
bywał w naszych domach. Więc na
pewno mówili rzeczy, których nie
powinny znać dzieci radzieckie.
Ojciec był zwolennikiem naszej
pełnej adaptacji rosyjskiej i
miał ogromne pretensje do mamy
za nasze imiona nieruskie. I
zgodne z kalendarzem polskim.
E.: - A więc jakaś polskość w
niej była.
O.: - Ale w nim nie, choć to
on był rdzennym Polakiem. Mówił,
że tym dzieciom los taki pisany,
że będą żyły w Związku Sowieckim
i nie powinny się czuć
wyobcowane; a przecież był
Polakiem. W domu bywał
niezmiernie rzadko. Pamiętam go
migawkowo. Potężny mężczyzna, z

background image

lekka rudawy, miał przezwisko
wśród towarzyszy w Kpp "Gruby".
Umiał sobie radzić w życiu.

Ostap Dłuski, który z nim
współpracował i przyjaźnił się,
opowiadał mi, że w Berlinie, w
restauracji, ojciec, który nie
znał niemieckiego, potrafił tak
powiedzieć kilka słów do
kelnera, takim tonem, że kelner
traktował go jak wielkiego pana.
Ja również jak przez mgłę
pamiętam to uczucie pewności
siebie, które promieniowało z
ojca. Ostap Dłuski był chyba
kierownikiem wydziału
zagranicznego Kc Kpp? Laureat
nagrody leninowskiej za pokój
między narodami. Za tę nagrodę
kupił w Związku Sowieckim
warsztaty szkolne i podarował
jakiejś szkole. No, więc
praktycznie ojca nie było w
domu. Wpadał na parę tygodni i
znowu gdzieś znikał. W 1935
roku, kiedy komuniści zaczęli
tworzyć Front Narodowy przeciw
faszyzmowi (bo przedtem faszyzm
był nieważny, głównym wrogiem
byli socjaldemokraci), to ci
większościowcy zostali
przywróceni do łask w partii i
ojciec wyjechał do Polski jako
sekretarz biura krajowego; było
to w latach 1936_#1937, czyli do
końca. Był tam nielegalnie.
Mieszkał w Konstancinie jako
adwokat na kuracji. Żona Ostapa
Dłuskiego (Ostap Dłuski był
wtedy w Paryżu), Marysia, była
łączniczką ojca; opowiadała, że
ojciec był wspaniały, chodził w
takim futrze, wszyscy go
szanowali. Taki był ojciec.
Pamiętam, że ogromnie przeżywał,
że byłem mazgajem. I bił mnie,
on mnie lał, jak coś
narozrabiałem. Miał taką metodę
wychowawczą. Bardzo lubił brata,
bo zapowiadał się na mężczyznę.
Był okrąglutki, a ja wątły i
bardzo chorowity. W wieku lat

background image

czterech miałem ropne zapalenie
płuc, wypompowywano ze mnie
ropę. Ryczałem przez kilka
miesięcy na okrągło, nikt w domu
nie mógł spać. Taki zdechlak
byłem w dzieciństwie. I w ogóle

w tych swoich wujków, braci
mamy, jako dziecko wdałem się.
Cichy, nigdy się z nikim nie
bawiłem, nie grałem w piłkę,
rozmawiałem tylko z żołnierzem z
bramy. Byłem takim trochę
szurniętym dzieckiem. No i
widzisz, taki zostałem... Ojciec
był w Polsce, matka w Moskwie.
Pracowała, no wstyd powiedzieć,
mamunia pracowała w
sekretariacie u Jagody. Wiesz,
kto to był Jagoda?
E.: - No.
O.: - Poprzednik Jeżowa.
E.: - Gdzieś musiała
pracować...
O.: - Gdzieś, gdzieś, ale
zaraz w sekretariacie szefa
Nkwd?! Potem, już w latach
sześćdziesiątych, będąc w
Moskwie, poznałem też taką
polską komunistkę, Julską. Jej
męża aresztowali bardzo
wcześnie, chyba w 1932 roku.
Przewracała świat, żeby mu
pomóc, i między innymi zwróciła
się wówczas do mojej mamy.
Powiedziała mi: "Wiesz, tobie
będzie przykro, bo mama, mama -
wszyscy tobie opowiadają o tej
mamie same dobre rzeczy,
natomiast ja jej nie mogę
darować. Bo jak przyszłam i
prosiłam o pomoc, to ona mi
powiedziała: "Kochanie, musisz
przestać być żoną swego męża.
Jemu już nic nie pomożesz, a ty
sobie musisz własne życie
układać". Ja jej tego nigdy nie
daruję".
E.: - A mogła pomóc?
O.: - Pewnie nie, ale tak nie
robi się. Jak to zrobiła, to
znaczy, że nie była wspaniałym
człowiekiem.

background image

E.: - A ty co myślałeś?
O.: - Pracowała na górze,
wiesz. Potem, jak Jagodę
wsadzili, to jeszcze utrzymała
się na stanowisku, bo poszła do
"Gławlitu". "Gławlit" to
odpowiednik naszej cenzury. Była
kierowniczką działu
zagranicznego. Cenzurowała

książki zagraniczne. Wyrzucili
ją dopiero w 1937 roku, gdzieś
na wiosnę. Jak w 1956 roku
dostałem rehabilitację rodziców,
to między innymi otrzymałem ich
dwumiesięczną pensję. Po pensję
ojca byłem w Kc Kpzr,
rozmawiałem osobiście z synem
Dzierżyńskiego, który tam
zajmował się sprawami polskimi.
Niezbyt rozgarnięty, pokraczny
troszeczkę, taki mongoł.
E.: - Patrz, a ojciec taki
przystojny!
O.: - Zdaje się, twój kuzyn?
E.: - No, nie przesadzajmy.
O.: - Powiedział, ten syn, że
znał mego ojca i że mi należy
się pensja. Natomiast po mamy
pensję poszedłem do "Gławlitu" i
taka miła pani o obfitym ciele
mówi mi: "Drogi towarzyszu, muszą
poświadczyć dwie osoby, że
pracowała. Jest sprzątaczka,
która ją pamięta". I zawołali
tę sprzątaczkę: "Ach, Lidia
Grigorjewna, Lidia Grigorjewna,
kak że ja jejo choroszo pomniu,
ona była naczalnikom otdieła".
Drugim świadkiem był staruszek
na emeryturze. Taki "piersonalnyj
piensionier", czyli on miał
specjalną partyjną emeryturę.
Bardzo sztywno mnie przyjął i
powiedział: "Lidia Grigorjewna,
da, ja jejo pomniu, no ona nie
była naczalnikom otdieła, tolko
zamiestitielem naczalnika
otdieła. Ja nie mogu napisat,
czto ona była naczalnikom
otdieła". Różnica paru tysięcy
rubli. Za te pieniądze bratu coś
posłałem, sobie kupiłem rower i

background image

zegarek, który do dziś chodzi.
E.: - Jak złapali ojca?
O.: - Ojciec został stąd, z
kraju, odwołany do Rosji. I już
do domu nie dojechał, bo został
w drodze aresztowany. Czerwiec,
1937 roku.
E.: - Ale słyszałam, że był
ostrzeżony i mimo to pojechał?
O.: - Ostrzeżony! Oj, nie mogę
z tą Ewą rozmawiać! Kochanie,
rozpoczynasz rozmowę, a

podstawowych rzeczy nie wiesz.
Co to znaczy ostrzeżony?
Doskonale wiedział, co dzieje
się. Wszystkich jego przyjaciół
już wsadzili. Jechali zupełnie
świadomie. Przecież Dłuski
będąc w Paryżu, Dłuski, którego
nie odwołali, napisał list do
Dymitrowa, do Kominternu, żeby
go odwołali, wezwali do Moskwy,
że on albo udowodni niewinność
swoich kolegów, albo musi razem
z nimi ponieść odpowiedzialność.
E.: - Niepotrzebnie się na
mnie zżymasz. Każdego może
strach oblecieć. Mój ojciec w
1939 roku nie poszedł do
niewoli, choć wielkie
obwieszczenia niemieckie
głosiły, że ukrywający się
oficer jest karany śmiercią.
Sprawa zobowiązania i wierności.
To samo, co wtedy z komunistami.
O.: - Dla mnie to było raczej
ślepe posłuszeństwo. Co mieli ci
ludzie robić? Odmówić wykonania
rozkazu? Z naszego punktu
widzenia to była mafia, z której
nie było wyjścia. Co mógł zrobić
ojciec? Mógł, powiedzmy, zerwać
z komunizmem, zwrócić się do
władz polskich i powiedzieć, że
on zrywa z komunizmem i z całym
swoim poprzednim życiem. Tak
zrobił, na przykład, Kriwicki,
wyjechał na Zachód z polecenia
kontrwywiadu, zerwał z nimi,
opublikował jakieś
oświadczenie...
E.: - W Nowym Jorku poznałam

background image

pana Solskiego, który zrobił
podobnie w latach dwudziestych,
ale znalazł się w próżni. Minęło
sporo czasu, nim uznano go po
drugiej stronie. Cierpiał
ostracyzm i tych, i tych.
Spotkał kolegę, który plunął na
jego widok.
O.: - Większość jednak nie
miała motywacji do zerwania. Jak
gangsterzy, którzy dają się
zamordować, gdy szef gangu
zadecyduje. W każdym razie dla
ojca to było po prostu nie do
pomyślenia. Taka, za

przeproszeniem, smarkata siostra
mojej mamy mogła go ostrzegać!
Bo to ona ostrzegła. Mogła mu
podać tylko parę faktów... Z tą
siostrą to była cała historia.
Swego czasu ona bardzo prosiła
mamę, żeby ją zaprosiła do
Moskwy. Wiesz, w rodzinie była
legenda, że mama w Moskwie jest
kimś, zajmuje stanowisko.
Nastroje komunistyczne były
bardzo silne w kręgach mojej
żydowskiej rodziny. I ci młodzi
ludzie, bezrobotni bardzo
często, na przykład, mój kuzyn,
Mietek, syn trzeciej siostry
mamy, skończył chemię na
Sorbonie, przyjechał do Polski i
nie mógł znaleźć żadnej pracy. I
też zwrócił się do mojej matki,
czyli do swojej ciotki, że
chciałby przyjechać do Związku
Sowieckiego, ale już nie zdążył,
na szczęście, bo już był 1938
rok.
E.: - Ale ta siostra zdążyła?
O.: - Trafiła akurat w ten
1937 rok. Pobyła tam parę
miesięcy i matka ją szybko
wyprawiła z powrotem do Polski,
bo zrobiło się bardzo
nieciekawie. Nie wiem, czy ona
tobie opowiadała, jak to było?
Chodziło o odzyskanie paszportu.
Kiedy przyjechała do Rosji, to
oddała swój paszport polski do
Kominternu i na ten paszport już

background image

ktoś inny miał wyjechać.
Wykorzystywali autentyczne
paszporty. Mama z nią i kilkoma
przyjaciółmi była u
Fornalskiego, brata Małgorzaty,
siedzieli tam do jedenastej w
nocy, a rano dowiedzieli się, że
o dwunastej go zabrali. I wtedy
matka rozwinęła gorączkową
działalność, żeby siostrę
ratować. Poleciała do
Steina_Krajewskiego, zięcia
Warskiego, który był szefem kadr
w Kominternie, i wyciągnęli ten
paszport, który już wszystkie
wizy miał dla kogoś innego. Mama
wsadziła ją do pociągu i ona
pojechała do Warszawy. Tu

spotkała się z moim ojcem i mu
wszystko opowiedziała i dała
swoją prywatną radę, że nie
należy jechać. I ojciec ją
spoliczkował. Wiedział, po co
jedzie. Ale pojechał.
E.: - Honor?
O.: - Honor?! Mus! Co by mógł
robić poza tym? Iść i
współpracować z polską dwójką?!
Rozpracowywać Kpp! Powtarzam:
uważali się za związanych bez
reszty z tym ruchem. Najlepiej
świadczy o tym fakt, że ci,
którzy przeżyli w łagrach - bo
trochę ludzi jednak przeżyło -
wracali do Polski i zaraz
zajmowali stanowiska w partii, i
robili to samo, co przedtem w
Związku Sowieckim.
E.: - Dla mnie to jest nie do
pojęcia. Staszewski próbował mi
to wytłumaczyć, ale nie
przekonał mnie. Nie wiem, czy
sam siebie przekonał.
O.: - Nie. To jest tak: Na
przykład Rokossowski czy inni
przyszli marszałkowie, którzy
też trafili do obozów;
traktowali to jako przykry
wypadek przy pracy. I jak tylko
ich zwolnili, wrócili do tej
samej pracy, do wojska, i
obejmowali stanowiska dowódcze.

background image

Bardzo niewielu rezygnowało.
E.: - Odmówić nie można było.
O.: - Nie można? Życie w końcu
nie jest aż taką wartością, żeby
nie można było odmówić. Byli
tacy, którzy odmówili, ale były
to wyjątki. Większość wracała z
rozkoszą. Taki Gorbatow w latach
odwilży chruszczowowskiej
napisał wspomnienia, jak był
dowódcą dywizji, jak go
wsadzili, jak go bili, jak
męczyli, jak go zmuszali do
podpisywania czegoś tam.
Przychodzi rozkaz uwolnienia i
on rzuca się do wojska z całą
energią, jak po poście. Wracali
do swojej roli życiowej. Tak jak
aktor, który już nie potrafi
niczego innego robić.
E.: - Z aktorami to uważaj, to

już nie jest dziś porównanie. Ze
Staszewskim też nie: on jednak
odszedł...
O.: - Zostawmy to. Wracali, bo
tam była siła. Myślę, że gdyby
tak pogrzebać, to ci ludzie poza
tym ruchem, poza tymi układami
nie mieli nic w życiu. No, co
ojciec mógłby robić? Wrócić na
wieś? Prowadzić karczmę? Po
dziadku objąć magazyny zbożowe?
Nie widział siebie tam. Poza tym
towarzysze mogli go zabić.
Zabijano przecież takich, nie
zapominaj. Trzeba by zmienić
całkowicie skórę. Nie było
wielu, którzy na to szli.
E.: - Czy nie myślisz, że z
komunizmem wiązali się głównie
ludzie, którym odpowiadało życie
w stadzie?
O.: - O nie, tak nie można
powiedzieć...
E.: - Wracajmy do twoich
rodziców.
O.: - Ojca wsadzili, matka
straciła pracę. Wiem to od
Łuszy, którą po latach
spotkałem. Bo myśmy mieli
gosposię - Łuszę, Łukierię
Wołżankiną; taka bardzo fajna

background image

wiejska dziewczyna, o urodzie
trochę końskiej. Znalazła się u
nas w 1932 roku.
Charakterystyczne, że nigdy nie
wspominała kolektywizacji.
Wiesz, tu w Polsce, mówi się na
przykład o Katyniu. Tam się w
ogóle nie mówiło o
kolektywizacji, nie mówiło się o
głodzie początków lat
trzydziestych. A jak się przez
trzydzieści lat o czymś nie
mówi, to przestaje istnieć.
E.: - Straszne rzeczy mówisz...
O.: - Ale prawdziwe. Łusza
ogromnie lubiła moją mamę, bo
gdy przyjechała, nie umiała ni
gotować, ni wyjść na ulicę, ni
kupować w sklepie, a mama
ogromnie cierpliwie ją uczyła i
wprowadzała w życie. Moja droga,
do naszego mieszkania przyjeżdża
nagle brat Łuszy, młody chłopak.
Wiesz, 1933 rok, szczyty

"rozkułaczywanija"; zjawia się
bez żadnych dokumentów,
przyjeżdża do Moskwy ze wsi,
pewnie ratował się przed
wywózką... Mama wyrobiła mu
dokumenty, ocaliła go. Jak po
aresztowaniu rodziców wzięto nas
do domu dziecka, to ten brat,
który był już "zainstalowany" na
wsi, straszliwie na Łuszę
naskoczył, jak mogła dopuścić do
tego; trzeba było nas brać, on
by nas wychowywał jako swoje
dzieci. Jest takie zdanie Łuszy
po latach: "No tak, ja was
bardzo kochałam i Lidię
Grigorjewnę też, ale ty wiesz,
jaki był straszny głód na wsi w
1932 roku; a wyście byli na
daczy i mama wam przywoziła
pomarańcze, a ja patrzałam,
patrzałam, a był dookoła taki
straszny głód, ludzie z głodu
umierali, a mama wam przywoziła
pomarańcze". I to był jedyny
raz, kiedy w jej głosie przebiła
wrogość klasowa, krzywda
klasowa... Tak to się żyło w tej

background image

Moskwie - miało się bonę, miało
się gosposię, wyjeżdżało się na
daczę.
Byliśmy w lecie 1937 roku na
daczy, przyjechała mama, bardzo
zapłakana i mówi: "Łusza,
kochana, musimy się rozstać, bo
ja już ci nie mam z czego
płacić, bo ja już nie mam
pracy". Dostała pracę jako
nauczycielka niemieckiego w
szkole wieczorowej, daleko mniej
płatną. Łusza zatrudniła się
więc w fabryce makaronu, ale
mieszkała u nas i zajmowała się
nami. Mieszkania jeszcze nam nie
zabrali, ale ojca pokój był już
zaplombowany. Mama zaczęła więcej
bywać w domu, bo przedtem,
szczególnie jak była u Jagody,
pracowała bez godzin, wieczorami
też. Zawsze była zapracowana.
Więc mama zaczęła bywać w domu,
zaczęła być z nami, ale była
bardzo smutna. Siedziała przy
stole i na naszej dziecięcej
bieliźnie haftowała inicjały, bo

już szykowała nas na daleką
drogę. Siedziała i czekała, aż
ją zabiorą. Przez lata
przedmiotem mojej dziecinnej
dumy był fakt, że jedyny w
rodzinie pamiętam, jak mamę
aresztowali. Siostra spała.
Dziesiąta czy jedenasta wieczór.
Obudziłem się i przez szparę w
drzwiach widzę ludzi, wtedy byli
"komandiry", nie mieli pagonów,
tylko takie "kubiki", czyli
romby na kołnierzach. Mama
poprosiła, czy może pożegnać się
z dziećmi. Podeszła do siostry:
"Córeczko, ty zostajesz, mnie
nie będzie, ty jesteś
najstarsza, masz się opiekować
braćmi". A ona - mmm - na drugi
bok, i śpi dalej. Potem podeszła
do mnie - no i tu wyszedł
właśnie mój charakter paskudny,
bierny; zawsze przed wszystkimi
niebezpieczeństwami zwijałem się
w kłębek i udawałem, że śpię.

background image

Mama mówi: "Śpisz?" - a ja nic.
E.: - Ja to doskonale
rozumiem...
O.: - Mama mnie wtedy tylko
pocałowała i do brata. Ten
facet, który cały czas stał w
otwartych drzwiach i przyglądał
się, jeszcze powiedział: "Weźcie
palto". "Po co, przecież
jesteście samochodem"... Jak się
rano obudziłem, to widziałem, że
robili rewizję. I na drugi dzień
też. I takie bardzo wyraziste
wspomnienie: jestem w szkole,
jest lekcja, otwierają się
drzwi, wchodzi dyrektor i mówi
do nauczycielki, żebym wyszedł.
Wychodzę na korytarz, siostra
stoi i mówi: "Chodź do domu, bo
przyjechali po nas, pojedziemy
do mamy". Poszliśmy do domu,
stał samochód, nas wsadzili.
Brata wzięli osobno, do żłobka,
a nas do tego samochodu. Siostra
wzięła lalkę ze sobą. Zawieźli
nas w "Daniłowskij Monastyr",
czyli do Klasztoru
Daniłowskiego. Takie słynne
miejsce. Jak będziesz kiedyś
rozmawiała z dzieckiem

komunistów sowieckich z tego
okresu, to będzie wiedział.
Wszyscy przechodzili przez
"Daniłowskij Monastyr".
"Centralnyj Rozpriedielitiel",
centralna rozdzielnia.
Wchodzimy, gdzieś nas prowadzą.
Jest taka lada, siedzą jacyś
panowie, jakieś panie. Spisują
nas i zaczynają rzeczy
przeglądać. I wiesz, pamiętam
taki obrazek: biorą tę lalkę
siostry, facet odrywa jej głowę,
żeby zajrzeć do środka, co tam
jest, rozumiesz? Ona w ryk. I
ten straszny ryk siostry, we
mnie już wszystko też, wiesz...
Jest akurat posiłek. Jak to się
w klasztorze nazywa, taka sala
ogólna, gdzie się je? Refektarz,
dobrze. Ogromny. Sklepiony. Taki
długi, długi stół. Siedzi

background image

kilkaset, może tysiąc tych
dzieciaków, jedzą. Kaszę
gryczaną z mlekiem. Wziąłem
pierwszą łyżkę i udławiłem się.
I ty wiesz, że ja potem przez
dobre dwadzieścia lat nie mogłem
jeść kaszy gryczanej z mlekiem?
Jak próbowałem, to od razu
skurcz i od razu, ułee,
wszystko. Więc udławiłem się,
wszystko się ze mnie wylało,
wyprowadzili mnie. Potem, przez
lata głodny byłem, ale jak tylko
była kasza gryczana z mlekiem -
tego się w Polsce nie je tak,
ale w Rosji stale - momentalnie
spazm w gardle... No i jakoś
zaczęliśmy żyć w tym Monastyrze.
To była rozdzielnia, ale tam się
mieszkało parę miesięcy, bo
wiesz, takich dzieciaków w
Związku Sowieckim to były setki
tysięcy, jeśli nie miliony.
Dzieci wszystkich aresztowanych.
Potem je rozwożono po domach
dziecka. Ja z tego pamiętam
tylko jedno: zachorowałem i
byłem w izolatce. Siostra
podeszła pod drzwi i przez
dziurkę od klucza mówi:
"Słuchaj, my już wyjeżdżamy.
"Mienia wiezut w Uljanowsk",
gdzie urodził się Lenin, i jak

ciebie będą wieźli, to postaraj
się, aby ciebie też do
Uljanowska", i poszła. Kiedy
wyszedłem z tej kwarantanny,
przyszedł do mnie wychowawca i
mówi: "No, pojedziesz do
"dietdoma".
A gdzie byś ty chciał
pojechać?" "Do Uljanowska". A on
pyta, dlaczego, czy kogoś tam
mam. I ty wiesz, patrz, jaka
inteligencja się we mnie
zbudziła, bo przecież był
przepis, żeby rodzeństwo
dzielić. Tak nas rozdzielali,
żebyśmy się pogubili. Nie
powiedziałem, że mam tam
siostrę. "Mam tam ciocię". "No
dobrze, pojedziesz do

background image

Uljanowska". Zawiózł mnie tam
żołnierz - bo wiesz, oni robili
tak, że jak ktoś miał delegację
służbową, gdzieś po drodze, to
mu dawali dziecko przy okazji.
Oczywiście, z tych rzeczy, które
mama haftowała, nie mieliśmy
nic; nikt z nas nie miał
własnych rzeczy, wszystko
mieliśmy "kazionne", czyli
służbowe. Ten mamy cały naiwny
wysiłek haftowania literek
nikomu się nie przydał. W domu
dziecka już zacząłem sobie żyć i
nawet siostry nie szukałem, bo
jej tam nie było. Okazuje się,
że w Uljanowsku były trzy domy
dziecka. Trochę, oczywiście,
dzieci bezdomnych, trochę dzieci
kułaków, ale gros dzieci z lat:
1936, 1937 i 1938. To były
dzieci z rodzin komunistycznych.
Kiedyś wyprowadzili nas na
demonstrację pierwszomajową. A
tam słyszę swoje imię. W
sąsiedniej kolumnie szli
mieszkańcy drugiego domu dziecka
i siostra tam była. Potem do
mnie przybiegała. W niedzielę
brała na spacer...
E.: - O matce z siostrą nie
mówiliście?
O.: - O mamie mówiło się.
Tylko nie o tym, co się z nią
stało. To było jak trzęsienie
ziemi. Byłem przekonany, że mama

żyje, a potem, jak już siostra
była starsza, zwróciła się
gdzieś tam i dostała
zawiadomienie, że mama została
skazana na dziesięć lat bez
prawa "pieriepiski", czyli bez
prawa korespondencji. Wtedy
jeszcze niewielu ludzi
wiedziało, że jest to eufemizm
na wyrok śmierci. Więc mieliśmy
nadzieję, że jeszcze kiedyś nas
odnajdzie. Złudzenie trwało
długo. Byłem po obozie, po
zesłaniu i ciągle liczyłem, że
mama żyje... Tak zaczęła się
nasza epopea.

background image

E.: - Miałeś siedem lat...
O.: - Miałem już osiem. Miałem
osiem lat, gdy przywieźli mnie
do Uljanowska. Stosunkowo
niewielka miejscowość ten
Uljanowsk, czyli dawny Symbirsk.
Piękne miasto w sensie
położenia, na brzegu Wołgi, na
takim stromym, pięknym brzegu
Wołgi, porośniętym lasami, a w
samym mieście - sady. A na
przeciwnym brzegu rzeki - w tym
miejscu ona jest ogromna,
szeroka, półtora kilometra -
piasek. Taki piaszczysty płaski
brzeg. Widok wspaniały. Jest
zresztą opisany przepięknie u
Gonczarowa, w opowieści "Obryw",
czyli po polsku "Urwisko".
E.: - Czy to był też
poklasztorny dom, ten dom
dziecka, czy podworski?
O.: - To był stary dom
Jazykowa. Jazykow, poeta epoki
Puszkina, trochę starszy. Na
domu widniała tablica, że tu
przebywał Puszkin; gdy gdzieś na
południe jechał, to zatrzymał
się u Jazykowa. Oczywiście, dom
był przebudowany. Została duża
sala na dole, balowa, z wiszącym
żyrandolem z takimi warkoczami
szklanymi. Myśmy do nich
strzelali z procy, próbowaliśmy
trafić w te wisiorki. To była
stosunkowo nieduża mieścina, ten
Uljanowsk. Rozbudował się i
został miastem wojewódzkim,
czyli "obłastnym centrom",

dopiero pod koniec wojny, gdy
przeniesiono tam zakłady
ewakuowane. W moich czasach
było to piękne, stare,
dziewiętnastowieczne miasteczko.
Środkiem głównej ulicy "szedł"
rynsztok, w kierunku nie Wołgi,
ale małej rzeczki Swijagi, do
której zresztą młody Lenin,
Wołodia Uljanow, biegał kąpać
się. W moich czasach była już
zanieczyszczona, bo rynsztokiem
płynęły do niej ścieki. W

background image

mieszkaniach była już
kanalizacja, tam płynęły tylko
ścieki z wytwórni pasz.
Produkowano je z resztek
słoneczników; takie brykiety,
które się rozgotowuje i karmi
nimi bydło. Po rosyjsku nazywa
się to "żmychy". Podkradaliśmy
te "żmychy" (to jest rozmiarów
mniej więcej płyty chodnikowej)
i jedliśmy je. Odłupiesz kawałek
i trzymasz w ustach aż zmięknie.
To smakuje prawie jak chałwa
słonecznikowa, tyle że razem z
łupinami. Były jeszcze inne
zakłady, był browar i wszystkie
ścieki płynęły rynsztokiem. W
tym niedużym mieście były trzy
domy dziecka. Świadczy to o
skali zjawiska. W Rosji nie było
chyba miejscowości, gdzie by
wówczas nie było domów dziecka.
Pytasz, czy byliśmy dobrze
karmieni. Wiesz, ja ci nie
potrafię powiedzieć. Zawsze
łatwo przyjmowałem to, co jest,
i wchodziłem w to, co jest. Nie
pamiętam, żebym się męczył z
powodu złego jedzenia. Na pewno
było bardzo biedne, ale nie było
gorsze od tego, co ludzie mieli
na wolności. W Związku Sowieckim
wtedy (ja nie wiem, jak teraz
jest) nie było ostrej różnicy
między ludnością normalną a
ludnością "upośledzoną". Na
pewno ci, co mieli rodzinę na
wsi, to przywozili sobie od
niej jakieś ziemniaki. W szkole
nie czuliśmy się gorsi, bo do
szkoły chodziliśmy ze zwykłymi
dziećmi. Mieliśmy "kazionnyje

szapki, kazionnyje palto,
kazionnyje botinki". Nie
pamiętam, żebym czuł się
upośledzony z tego powodu, że
jestem w sierocińcu. Spotkałem się
z tym dopiero w Polsce i w
literaturze
dziewiętnastowiecznej - dziecko
z sierocińca. Tam zjawisko było
tak masowe, że przyjmowane jako

background image

rzecz naturalna. Bardzo dużo
czytałem. Biblioteka była w
dużym pokoju. Podejrzewam, że to
kiedyś był salon w domu
Jazykowa. Półki z książkami,
szafy z książkami. Normalna
biblioteka dla dorosłych. Bardzo
dobra jak na prowincjonalny dom
dziecka. Główna część książek,
które przeczytałem w swoim
życiu, to tam. Tam poznałem to,
co mogłem poznać z literatury
rosyjskiej i europejskiej
tłumaczonej na rosyjski.
Wszystkich poetów
dziewiętnastowiecznych i
dwudziestowiecznych przeczytałem
wtedy i polubiłem.
E.: - A wczesnorewolucyjni poeci
byli w tej bibliotece?
O.: - Oczywiście, że ich nie
było. Bardzo ściśle
przestrzegano usuwania książek
zakazanych. No więc czytałem i
trzymałem się z daleka od
kolegów.
E.: - Przecież miałeś z nimi
wiele wspólnego, wspólne
nieszczęście, pokrzywdzenie
rodziców, czy to was nie
łączyło?
O.: - Nie tylko takie dzieci
tam były. Były sieroty
autentyczne, były dzieci z
marginesu, bezdomni,
"bezprizorni". Byli, i oni
wodzili rej. Po 1937 roku
utworzyły się dwa obozy: jeden -
dzieci z "dobrych" rodzin,
represjonowanych, drugi - tamci.
Nastąpił podział.
E.: - Spontaniczny?
O.: - Oczywiście. Tamci
szukali przygód; porozrabiać,
coś ukraść, urwać się na miasto.

Zbieranie, na przykład petów,
to była pasja. Pieniędzy nie
miało się żadnych przecież.
Natomiast dzieci z "dobrych"
rodzin trzymały się własnego
środowiska. Następowała
oczywiście dyfuzja, tym niemniej

background image

to były dwa różne światy. Dzieci
z "dobrych" rodzin stanowiły na
pewno większość, przynajmniej w
tym okresie, więc nie pozwalały
się tak całkowicie zdominować,
tylko, jak mówię, mnie te
podziały mało dotyczyły -
czytałem w kącie książki.
E.: - Czy był temat - rodzice?
Co z nimi? Czy dzieci między
sobą o tym mówiły, czy im to
ciążyło?
O.: - Na pewno, ciążyło. Muszę
ci powiedzieć szczerze, ja nie
nadaję się na pamiętnikarza, bo
pewnych rzeczy nie pamiętam. Dla
mnie osobiście rodzice istnieli
tak, jak Matka Boska z Panem
Jezusem - dalecy, nieosiągalni,
święci; istnieli jako cel życia.
Myślałem, że kiedyś ich spotkam.
I tyle. Ale mój braciszek miał
kompleks, że mama nas porzuciła.
Bo jemu kiedyś, któraś z
wychowawczyń powiedziała, że
matka go rzuciła. Miał kompleks
i wstydził się o to zapytać.
Mnie zapytał dopiero, jak
spotkaliśmy się w Mińsku, w 1955
roku, czyli on miał prawie
dwadzieścia lat.
E.: - Czy jest możliwe, żeby
dwudziestoletni chłopak nie
wiedział, co się działo w Rosji?
O.: - W jego przypadku było
to jak najbardziej możliwe, a
nawet naturalne. Zabrali go z
domu i trzymali w Domu Małego
Dziecka na wsi pod Uralem. Skąd
mógł wiedzieć? Potem był już na
studiach w Riazaniu i przyjechał
po raz pierwszy na wakacje do
nas, do rodziny, do Mińska w
1955 roku. Ale ja wtedy, w
Uljanowsku już, miałem poczucie,
że rodziców skrzywdzono. I
gdzieś kołatała się myśl, że
mama żyje. To nie była przecież

stara kobieta, w chwili
aresztowania miała 36 lat, a
ojciec 44... Przez siostrę nasza
rodzina znalazła kontakt, to

background image

znaczy odnaleźliśmy się z
bratem. Bo siostra, jako bardziej
dorosła, znalazła adres Klary
Wolskiej, przyjaciółki matki z
Moskwy. Też typowe losy
komunistów. Jej mąż, Wolski, to
prawnik gdzieś z Wiednia (stąd
przyjaźń z matką). A Klara
pochodziła z bogatej rodziny
Kohnów; w Rymanowie była królową
balu. Pokazywała swoje zdjęcia
w roli królowej. Śliczna
dziewczyna była. Skończyła
medycynę. Do Związku Sowieckiego
przyjechała na początku lat
trzydziestych. Wolski pracował w
Instytucie Prawa, dyrektorem
którego był Wyszyński, ten
słynny oskarżyciel w procesach
politycznych, a potem
przedstawiciel w Onz. Wolski
znalazł sobie inną kobietę,
"rudą krawcową", jak Klara
złośliwie ją nazywała i miał z
nią córkę. Wolscy dostali
profesorskie mieszkanie, cztery
pokoje z kuchnią, akurat przed
samym aresztowaniem. Zdążył
jeszcze napisać broszurę o
stalinowskiej konstytucji z 1936
roku, że taka najbardziej
demokratyczna i praworządna.
Klara potem próbowała popełnić
samobójstwo, ale ją odratowali.
Zatajając skończone za granicą
studia medyczne, poszła do
recepcji przychodni
przeciwgruźliczej i tam
pracowała całe życie.
E.: - Dlaczego zataiła studia
medyczne?
O.: - Chciała się usunąć z
pola widzenia. Zrobiła coś
takiego jak ja. Na pewno miała
jakiś uraz. Bardzo, bardzo
kochana kobieta, choć
pamiętliwa. Posyłała Wolskiemu
paczki na Kołymę, ale nigdy mu
nie wybaczyła wiarołomstwa. A tę
jego córkę nieślubną poznałem w
Warszawie, przyjechała z

wycieczką, pracowała gdzieś w

background image

kinematografii, potem
wyjechała do Izraela. Chciała w
Izraelu odszukać rodzinę ojca,
bo Wolski pochodził z dobrej
rodziny żydowskiej. Więc przed
wyjazdem poszła do Klary,
pytając o prawdziwe nazwisko
ojca. I czy ty wiesz, Klara jej
tego nazwiska nie powiedziała!
"Jeżeli twój ojciec nie uważał
za właściwe, by wyjawić twojej
matce nazwisko, to ja tego też
nie zrobię". Miała wtedy
osiemdziesiąt pięć lat, tak że
to była zemsta trochę spóźniona;
mnie to zatkało, ponieważ nas
Klara szalenie lubiła, mnie
wręcz kochała. Siostra pamięta
Klarę, jak do nas przychodziła,
jak brała szmatkę, wycierała
kurz z krzesła i dopiero
siadała. Była prawdziwą damą z
dobrej rodziny, z takiej właśnie
arystokracji...
E.: - To arystokracja nie może
być brudna? No, ale mniejsza o
to. Do czego potrzebna jest ci
Klara?
O.: - Przez Klarę prowadzi
ślad do brata. Łusza, która
odwiozła go do Domu Małego
Dziecka, zapamiętała adres. Ale
w czasie wojny dzieci
ewakuowano za Ural. I tam
właśnie Klara chłopca odnalazła.
Gdyby nie Łusza i Klara oraz
korespondencja siostry z Klarą -
byłby nie do odnalezienia. To
nie była zła wola. Nie podoba mi
się, jak w Polsce ludzie
demonizują okropności sowieckie.
Mogło to stać się w najlepszej
wierze. Na przykład, mnie
dyrektorka naszego domu dziecka
zaproponowała zmianę nazwiska,
bo było polskie. Ja również
pisałem o sobie "Polak". Więc
dyrektorka proponowała mi zmianę
nazwiska i narodowości, żeby ten
"Polak" za mną nie włóczył się.
W końcu byłem ruski i polskiego
w ogóle nie znałem. Miałem też
mieć zmienione imię.
E.: - Odmówiłeś?

background image

O.: - Widzisz, ja dobrze
pamiętam 1939 rok, sprawę tego
traktatu sowiecko_niemieckiego,
sprawę Polski. Widocznie jednak
z tą Polską coś mnie łączyło,
jeżeli tę sprawę pamiętam tak
wyraźnie, chociaż innych rzeczy
nie pamiętam. Pamiętam ogromne
zaskoczenie społeczeństwa
sowieckiego traktatem
sowiecko_niemieckim. Przecież na
antyfaszystowskim temacie
kręciła się cała propaganda.
Filmy, głośniki "kołchoźniki" -
bez przerwy gadały, i gadały, i
gadały na ten temat. A tu nagle
zwrot o sto osiemdziesiąt
stopni. Pamiętam uczucie
zaskoczenia. I pamiętam rozmowy
ludzi dorosłych, że to musi być
sytuacja chwilowa.
E.: - U Erenburga to świetnie
wychodzi. To zażenowanie i zaraz
aluzje, że to chwilowe. Ale co
do Polski - co do tego "noża w
plecy" - to chyba w Rosji nie
było zażenowania...
O.: - U mnie nie było. No i
momentalnie zaczęły się
trudności aprowizacyjne. Bo w
Związku Sowieckim lata 1936_#1938
to były lata "prosperity".
Zniesiono kartki. Ale w 1939
roku znów je wprowadzono. Szło
to obok siebie: "wyzwalanie"
zachodniej Ukrainy i zachodniej
Białorusi z jednoczesnym
narastaniem trudności
aprowizacyjnych. W domu dziecka
gorzej zaczęli nas żywić.
Zaczęły przybywać dzieci
ewakuowane. Pamiętam taki
brzydko o mnie świadczący
epizod: przywieźli żydowskie
dzieciaki, pewnie z tych
miasteczek, z tych terenów
polskich zabranych w 1939 roku.
Nie mówiły po rosyjsku. Były
straszliwie zaszczute. Pamiętam,
jak siedziały w kąciku dokładnie
ostrzyżone. Pamiętam
przestraszone, strasznie czarne
oczka, takie łyse główki i
potworne szczucie ich przez
otoczenie, i przeze mnie między

background image

innymi. A ponieważ byłem
inteligentnym dzieckiem, więc
miałem też inteligentny sposób
znęcania się nad słabszymi.
Skończyło się na tym, że
wychowawczyni poprosiła siostrę,
żeby na mnie wpłynęła. Siostra
zabrała mnie na spacer, właśnie
tam, na brzeg Wołgi, w aleję
spacerową; stały tam drewniane
zielone altanki, jeszcze pewnie
z czasów Gonczarowa. Widok na
urwisko, na te sady, i gdzieś
tam Wołga w dole i drugi brzeg.
Cudowne. Siostra powiedziała
mi: "Jak ty możesz, przecież
nasza mama też była Żydówką".
Pamiętam to zaskoczenie, bo nie
wiedziałem tego. No i pewnie
przestałem męczyć te dzieciaki.
E.: - Ale co z twoim
nazwiskiem?
O.: - Zaraz, chciałem
powiedzieć, co działo się w tym
czasie z naszymi bliskimi: męża
Reginy, matematyka Burstina,
wsadzili w 1937 roku.
Psychicznie był mało odporny;
kazali mu pisać zeznanie, że był
szpiegiem i wszyscy jego
przyjaciele byli również
szpiegami. I on tam pisał,
pisał, pisał, podobno zapisał
dużo kartek. Potem u Reginy był
człowiek, który opowiedział,
jaki był koniec. Swoją drogą,
istniała solidarność w
przekazywaniu rodzinie
informacji z ostatnich chwil
współtowarzyszy niedoli. Otóż
zjawił się u niej człowiek,
który powiedział, że Celestyn
Burstin, Cech, tak go wszyscy
nazywali, zwariował. Zaczął jeść
te swoje zeznania, i tak umarł.
Reginkę wyrzucili z partii, ale
nie zdążyli jej aresztować.
E.: - Co to znaczy - nie
zdążyli?
O.: - To znaczy, że skończyła
się jakby epoka. Skończyła się
na aresztowaniu Jeżowa. Najpierw
zdejmują Jeżowa i robią go

background image

ministrem transportu rzecznego i
morskiego chyba, ale to już zupełna

fikcja. W obozie spotkałem
człowieka, który jakoby miał do
czynienia z Jeżowem - więźniem.
Ten człowiek pracował wówczas w
stoczni w Leningradzie, gdzie
zatonął statek spuszczony na
wodę. Oskarżyli go o sabotaż, o
"wrieditielstwo", miał "ocznuju
stawku" czyli konfrontację z
Jeżowem, bo rzekomo dostał
telefoniczny rozkaz Jeżowa, że
należy zwodować ten
niedokończony statek. Jeżow na
konfrontacji sprawiał wrażenie
człowieka nienormalnego, z
obłędem mówił jedno: "Nic nie
pamiętam, nic nie pamiętam"...
Tego nie rozumiem: dlaczego przy
szalonym terrorze wymagane było
zachowanie formalności? Miliony
ludzi brali, niszczyli, ale
zachowywali pozory, czyli
doprowadzali do tego, że
oskarżony składał zeznania.
Mogli przecież rozwalić, czy dać
dziesięć lat i nic od niego nie
chcieć...
E.: - Po Jeżowie był Beria...
O.: - Po Jeżowie był Beria.
Nastał Beria i to jest druga
połowa 1939 roku, zakończenie
dużych fal aresztowań, nawet
jakiś procent ludzi wypuszczano.
Tu jest cezura, bo następna fala
zaczyna się dopiero po wojnie. I
ciekawa rzecz: Beria był wówczas
odbierany jako łagodny człowiek.
Istnieją ludzie, których on
wypuścił rzeczywiście. Natomiast
wykończono całą kadrę jeżowowską,
całą kadrę Nkwd. Wykończono tych
podśledczych, wszystkich.
Istnieją przekazy więźniów, jak
spotykają się ze swoimi
oficerami śledczymi na etapach
czy w łagrach. Los tych
ostatnich był straszny. Żaden z
nich nie miał szansy na
przeżycie, współwięźniowie nie
mieli dla nich litości, a ci

background image

aktualni enkawudziści ich nie
bronili. Na przykład Berta,
która się w tych opowiadaniach
jeszcze nieraz pojawi, wspomina
powrót z Workuty statkiem na

ląd. Trzeba czekać, aż lody
puszczą, bo to jest ten północny
"morskij put": jedyny sposób
komunikacji z lądem. I ona na
tym statku spotyka naczelnika
swojego łagru, strasznego
mordercę, który jej męża zabił.
Sam teraz jedzie na śmierć;
rozstrzelali go w Moskwie.
Prawie cała kadra Jeżowa tak
skończyła.
E.: - Mnie interesuje obraz
Berii jako człowieka odwilży!
O.: - Na początku! A potem
następuje "perpetuum mobile".
Jeżow wykończył całą kadrę
Jagody, a potem tak samo została
wykończona cała kadra Jeżowa.
Zawsze mnie zastanawiali ci
następcy.
E.: - Bez wyobraźni, poza
wszystkim.
O.: - No właśnie, bez
wyobraźni. Natomiast po Berii
wykańczanie dotknęło tylko
kierowników resortu, natomiast
nie objęło szeregowych
wykonawców, zwykłych oficerów
śledczych.
E.: - U Herlinga_Grudzińskiego
występuje taki urzędnik_oprawca
z poprzedniego okresu, który
cały czas, do końca, do swojej
śmierci w obozie złorzeczył
innym więźniom, że wy, tacy
owacy, przeciwko komunizmowi;
był wierny. Do końca. Bez
wyobraźni; trzymał fason.
O.: - Tak było, już mówiliśmy
o tym. Ale do obozu jeszcze
dojdziemy, bo ja obóz też
zobaczyłem. Na razie jesteśmy
na etapie początku wojny. Po
dwóch, trzech latach, kiedy w
zasadzie nie było zmian w
składzie socjalnym sierocińca,
nagle duży dopływ nowych dzieci.

background image

Ciasno się zrobiło, jakieś
dodatkowe łóżka musieli
dostawiać.
E.: - Polskie dzieci, ze
Lwowa i okolic, szły przecież
razem z rodzicami na zsyłkę...
O.: - Szły razem z rodzicami,
jeśli rodzice żyli, ale gdy

rodziców rozstrzelano lub
wsadzano do więzienia, trafiały
do nas. Przecież to szło w
miliony, więc ruch był. Odgłosy
wojny słabo docierały do
Uljanowska, do tego Symbirska na
środku Wołgi. Tak że ja z wojny
pamiętam tylko zaciemnienie na
oknach. Okna oklejano paskami
papieru. Nic więcej z wojny nie
pamiętam.
E.: - A głodu?
O.: - Akurat ta strona
rzeczywistości dla mnie nie była
nigdy zbytnio męcząca. W obozie
również nie płakałem z głodu;
oczywiście, głodny musiałem być,
ale taką szczęśliwą naturę
miałem, że głód mi specjalnie
nie doskwierał, nie robiłem z
tego dramatu. Na razie jest 1942
rok, trzymam się na boku
społeczności z domu dziecka -
nie bardzo lubiany. Pamiętam
taką scenę: grupa z prowodyrem
prowadzi mnie w puste miejsce i
tam mnie okłada, bo coś sobie
ubzdurali, że ja na nich
donoszę. A ja nic. I potem
strach na nich padł, co będzie
dalej? No bo doniosę, że oni
mnie bili. A ja nic. I potem
pamiętam taki szacunek dla mnie
i nawet przeprosiny, że to była
pomyłka.
E.: - Ale nie dokończyłeś, jak
się zachowałeś wobec propozycji
zmiany nazwiska.
O.: - A nic, odmówiłem.
Powiedziałem, że chcę zostać
Polakiem.
E.: - Czemu?
O.: - Wiesz, że nie potrafię
powiedzieć. Myślę, że to

background image

wynikało z mojej osobowości, że
nie chciałem być taki jak
wszyscy.
E.: - Może chodziło o więź z
matką?
O.: - Raczej strach, że mnie
nie znajdzie. Tak, gdy o tym
wspomniałaś, przypominam sobie
swoją argumentację: mama nas
będzie szukała i nie znajdzie,
bo zmieniłem nazwisko. No, i

zostałem Polakiem. Jest 1942
rok, potem 1943. Wojna gdzieś
tam idzie, najpierw sowieckich
biją, potem oni zaczynają bić,
ale to przechodzi poza mną.
Stale czytam, próbuję pisać
wiersze. W szkole uczyłem się
niemieckiego i wyobraź sobie,
przetłumaczyłem jakiś wiersz
Heinego. Potem nigdy w życiu
niemieckiego nie znałem i
wierszy Heinego przeczytać w
oryginale nie umiałem, ale wtedy
pamiętam, że przetłumaczyłem.
Intelektualnie byłem rozbudzony,
bo czytałem. I w tym czasie, ni
z tego, ni z owego, rozpoczynam
"akcję ulotkową". Jak ja sobie
to przypominam? Wojna szła swoim
torem, a ja swoim, zupełnie
niezależnym. I zacząłem swoją
prywatną wojnę z władzą
sowiecką, a ponieważ byłem
całkiem głupi, to wojna moja
była też głupia. Pisałem ulotki
tej treści: "Dałoj Stalina, da
zdrawstwujet Woroszyłow" czyli
"precz ze Stalinem, niech żyje
Woroszyłow". Wydawało mi się, że
Woroszyłow ma taką dobrą twarz.
A Stalina nienawidziłem, bo
zabrał mi rodziców. Podejrzewam,
że taka to była naiwna
interpretacja. Na pewno grał tu
rolę motyw rodziców. Nawet
wiersz na ten temat napisałem:
"Kłanus, rodnaja mat, czto budu
ja stojat. Na tom puti, kotoryj
wy s takoju trudnostiu proszli.
Kłanus, rodnoj otiec, daju ja w
tom obiet, wsiegda ja budu mstit

background image

tiem, kto smieł was posadit" - tak
kończył się. Zawsze będę się
mścił na tych, którzy was
posadzili. Okropna rymowanka,
ale cóż robić: "Iz piesni słowa
nie wykiniesz". Wracając: to
było poczucie krzywdy. Stalin
miał rację, kiedy mówił, że
rodziny należy tępić do siódmego
pokolenia. Był człowiekiem
Wschodu i znał psychikę ludzką.
Wiesz, wydaje mi się, że na
poczucie krzywdy rodziców
nakładał się wpływ lektur.

E.: - Motyw szlachetnej
pomsty?
O.: - Mnie to widocznie
pasjonowało i zacząłem pisać te
ulotki. Pisałem w zeszycie. W
nocy przez okno wymykałem się do
miasta. Nie miałem kleju,
kleiłem chlebem. Przylepiałem je
na płoty, na bramy. Uljanowsk
miał płoty drewniane. Bardzo
dobrze pamiętam największy swój
wyczyn: przylepiłem kilka ulotek
na bramie Nkwd. Wiesz,
przypomniał mi się jeszcze jeden
impuls mojej akcji ulotkowej -
opowiadanie siostry. Działało na
moją wyobraźnię, podświadomie
zapewne, ale działało. Otóż
siostrę jeszcze wcześniej przed
samą wojną na wiosnę 1941 roku
wzięła do siebie Regina, która
nadal mieszkała w Mińsku i
pracowała jako wykładowca
niemieckiego w Instytucie
Języków Obcych. Chciała ją w ten
sposób uchronić od szkoły
zawodowej, bo z domu dziecka
szło się z reguły do szkoły
zawodowej, tylko najwybitniejsi
trafiali do liceów. Ale w
czerwcu tego roku wybuchła wojna
i siostra wraz z Reginą przeżyła
gehennę ewakuacji. Mińsk już w
pierwszych dniach był zajęty
przez Niemców. Wówczas Regina
załatwiła jej powrót do
Uljanowska, gdzie mogło jej być
stosunkowo najlepiej. Dom

background image

dziecka skierował ją do pracy,
do przyzakładowej szkoły
kolejowej. Miała być takim
"smazczikom". Mieszkała w
baraku, pięć kilometrów od
Uljanowska. Ja do niej
jeździłem; była zmęczona,
pracowała, już nie osiem godzin,
ale znacznie dłużej, bo była
wojna. Nie bardzo miała co jeść.
To ja byłem bardziej
uprzywilejowanym, czasem
przynosiłem coś smacznego. I to
jej opowiadanie o ucieczce z
Mińska, o początku wojny!
Pamiętam, zabrała mnie znów na
spacer nad Wołgę, na to urwisko

(miało piękną nazwę,
zapomniałem, ale wystarczy
sięgnąć do tej książki
Gonczarowa) i dobrze pamiętam
tę, już drugą, namiętną rozmowę
w tym miejscu (bo pierwsza była
o Żydach i o mamie). Siostra
przyniosła "wobłę", to taka
słona, suszona ryba, którą je
się w Rosji pod wódkę.
Przyniosła i myśmy to jedli w
takiej zielonej altance, gdzie
było, za przeproszeniem,
nasrane, ale to było zamrożone,
bo była zima. Staliśmy przy
poręczach, a w rogu były te
zamarznięte kupy. Opowiadała w
wielkiej tajemnicy. Bo tamto
życie - historia Reginy i
ucieczka - było czymś
nielegalnym z punktu widzenia
"pensjonariusza" domu dziecka.
Stanowiło zupełną sprzeczność z
oficjalną propagandą o sowieckim
zwycięstwie. Tak wtedy
żartowali: "Pobieda s nami, a
goroda s nimi" - zwycięstwo
nasze, a miasta ichnie. Bo gdy
Niemcy parli naprzód, to
krzyczano o zwycięstwie. Ta
utajona prawda o sytuacji w
kraju, którą poznałem od
siostry na podstawie jej
peregrynacji, zapadła we mnie i
jakoś przyczyniła się do mojej

background image

akcji ulotkowej. Robiłem ją sam,
ale widocznie jest taka potrzeba
w człowieku, bo napomknąłem o
niej paru najbliższym kolegom.
Tymczasem wzywa mnie dyrektorka
domu dziecka i przeprowadza ze
mną niezwykle serdeczną rozmowę:
"Słuchaj, strasznie opuściłeś
się w szkole"... Tak,
oczywiście, było. Ulotki mnie
pochłonęły, nauka przestała
interesować, a jak mówiłem, żeby
dostać się z domu dziecka do
szkoły średniej, trzeba było
mieć bardzo dobre stopnie.
Dyrektorka uświadomiła mi ten
warunek i jednocześnie swoją
opinię, że gdybym przyłożył się
do nauki, to mnie do liceum
skieruje. Specjalnie się nad tym

rozwodzę, żeby pokazać całą
powierzchowność mojej
opozycyjności.
E.: - Ja jednej rzeczy nie
rozumiem, jak mógł się zrodzić
w środowisku tak jednolicie
zastraszonym ten bunt u dziecka.
O.: - Bunty zdarzają się w
różnych warunkach. Ale ja ulotki
zarzuciłem! Widocznie, takie
zakodowane siedziało we mnie
żydowskie dziecko, że trzeba się
uczyć; rzuciłem więc działalność
opozycyjną i zabrałem się do
nauki. Cała moja akcja ulotkowa
trwała ze trzy miesiące,
zapomniałem o niej. Minęła
wiosna i lato 1943 roku.
Aresztowano mnie już w drugiej
połowie roku - 12 sierpnia 1943.
Znów zawołała mnie dyrektorka.
Siedzi facet w cywilu, ona
zapłakana, a ja spokojny.
Niczego nie kojarzyłem.
Dyrektorka mówi, że pójdę z tym
panem. Przynieśli mi koc
zrolowany i duży bochenek
białego chleba, cały, pomyśl
tylko, w 1943 roku! Wyprawiali
mnie na drogę. I o siebie pewnie
się martwili, bo to się na nich
mogło odbić. Facet powiedział,

background image

żebym nie próbował uciekać. Nie
prowadził mnie, nie trzymał za
rękę ani żadnych kajdanków nie
było. Niosłem ten koc, ten
bochenek chleba, obgryzając go
pomału i tak przeszliśmy prawie
przez całe miasto. Powiedzieli
mi, że jestem aresztowany i
odczytali jakieś artykuły
kodeksu karnego.
E.: - Nie pytałeś za co?
O.: - Czy ja tobie już nie
mówiłem o swojej bierności?! Do
dziś mam tę cechę, niedobrą
bardzo. Natomiast wtedy można
było ze mną zrobić wszystko.
Zupełnie biernie poddawałem się
zewnętrznym wydarzeniom. Tym
bardziej, że wychowanek domu
dziecka w Związku Sowieckim to
był ktoś pozbawiony całkowicie
własnej woli. Jako dorosły
człowiek widziałem, jak tym

wychowankom trudno było potem
urządzić się w życiu. Nie byli w
stanie znaleźć sobie pracy ani
założyć rodziny.
E.: - Wszędzie się tak dzieje
z wychowankami domu dziecka.
O.: - No właśnie, zatem i ja
biernie poddałem się temu, że
mnie biorą, prowadzą, wsadzają.
To było takie stare, piękne,
drewniane więzienie w Symbirsku.
Zabytkowe pewnie. Drewniany
budynek, drewniane cele. Dali mi
miskę obrzydliwego żarcia.
"Bałanda", tak to się nazywało.
Zupka na rozgotowanej rybie,
tylko ości pływały, i nie dali
łyżki, zawsze na początku nie
dają, żeby więźnia złamać, żeby
zohydzić mu wszystko.
E.: - Chleb miałeś i koc?
O.: - Nie, wszystko zabrali.
Wypiłem tę "bałandę", potem
sobie palcem pomagałem z tym
gęstym, no i koniec, i żyję, co
tu przejmować się. Na drugi
dzień zawieźli mnie do
śledczego, takim "czornym
woronom", czyli suką. Zamkniętą,

background image

blaszaną, podzieloną na celki.
Zupełnie samego, bo podejrzany
musiał być sam. Śledczy od razu
mi powiedział: "Wszystko o tobie
wiemy". Wyciągnął teczkę,
otworzył, a tam moje ulotki
starannie ułożone. "Co ty
myślisz, jesteś zwolennikiem
faszystów niemieckich; ludność
to wszystko przyniosła nam, nikt
ciebie nie poparł, nikt, a w
ogóle twoja sprawa jest
beznadziejna". Nie, nie bili
mnie w tym Uljanowsku, nic mi
takiego złego nie robili
specjalnie, tylko - co mi się
wydaje śmieszne do dziś -
chcieli zrobić z tego sprawę.
Byłem z domu dziecka, więc
śledczy nie mógł rozbudować
sprawy na rodzinę, przyjaciół,
znajomych. Oczywiście, jedno z
pierwszych pytań brzmiało: kto o
tym wiedział. No i tu, niestety,
nie mogę z siebie bohatera
zrobić. Jedyne wytłumaczenie,

jakie mam, to że miałem zaledwie
trzynaście lat. Bo sypnąłem
dwóch kolegów, którzy o mojej
akcji wiedzieli. "Wsadziłem"
chłopaka, którego ojciec był
jakimś urzędnikiem na kolei,
wyższym. Dostał półtora roku
karnej kolonii za to, że
wiedział. Ufam, że ojciec go
wyciągnął. Półtora roku to był
śmiesznie mały wyrok. I ty
wiesz! Nie potrafię jego
nazwiska odtworzyć - Arseniew,
Arsentiew? Popatrz, mogłem
zniszczyć człowieka, a teraz
nawet nie wiem, jak nazywał
się... Drugi kolega, taki mój
serdeczny kolega z domu dziecka,
dostał trzy lata. Miał takie
polskie nazwisko, Stiefanowicz
chyba. Tych dwóch kolegów
pogrążyłem zupełnie
nieodpowiedzialnie. Natomiast z
dorosłymi miałem zabawną
przygodę. Kiedyś przeprowadziłem
ślepca przez ulicę, takiego

background image

starszego pana o poparzonej
twarzy. Nawiązaliśmy rozmowę,
zaprosił mnie do siebie, do
takiego drewnianego domku. Był
chemikiem i oślepł po jakimś
wybuchu, a jego kulawa żona była
kiedyś baletnicą. Pożyczyłem od
nich książki. Mieli klasykę
dziewiętnastowieczną w takich
tłoczonych okładkach. Część tych
wydań stoi teraz u mnie na
półce. To było "priłożenije k
żurnału "Niwa"", taki
miesięcznik popularny, i dodatek
do tego pisma stanowili klasycy
w tłoczonych okładkach. Wydawał
to Marks, był taki wydawca w
Rosji przed rewolucją. Brałem
tych klasyków, których już nie
było w sowieckich bibliotekach.
Takich trochę
antynihilistycznych,
antynarodowców,
antyrewolucyjnych. Był tu
Leskow, Pisiemskij,
Mielnikow_Pieczerskij. Tacy,
którzy byli źle widziani w
Związku Sowieckim, ale nie
zabronieni. I wiesz, że ci

dobrzy państwo, ci staruszkowie,
w jakiś sposób figurowali w
mojej sprawie? Byli ciągani,
czyli byłem śledzony. Gdy mnie o
nich zapytano, powiedziałem, że
nigdy z nimi nie rozmawiałem na
temat ulotek, że oni nie wiedzą.
E.: - A kto cię sypnął?
O.: - Nikt. Myślę, że doszli
do tego przez moje szkolne,
dziecinne pismo. Chodzili po
szkołach i sprawdzali charakter
pisma. Tak myślę. Pewnie gdzieś
jeszcze moja sprawa leży. Jak to
się wszystko przewróci, to
pojedziemy do Moskwy, zabierzemy
tę teczkę.
E.: - Zdążymy?
O.: - Może. Ale nie będzie w
niej nic pochlebnego dla mnie!
Bo zachowałem się jak idiota,
nie chcę powiedzieć, że jak
tchórz, tylko jak ostatni

background image

idiota, niestety. Biernie
poddałem się losowi,
powiedziałem wszystko jak na
spowiedzi, powiedziałem
wszystko, co wiem, i tym się
uspokoiłem. Nikogo nie
obciążałem w sensie sztucznych
oskarżeń, na nikogo nie
zwalałem, ale powiedziałem jak
było. Pamiętam, że na takie
pytanie: "Kto cię naprowadził na
taką działalność?" mówię:
"książki". Aż podskoczył ten
śledczy. "Jakie książki?!"
Mówię: "Kak zakalałas stal" - bo
Pawka Korczagin to był mój
bohater. Zepsuło mu to humor.
E.: - Więc jednak umiałeś się
znaleźć?
O.: - To było szczere. Ja
naprawdę byłem półgłówkiem. Ale
tym starszym ludziom, mam
nadzieję, że specjalnie nie
zaszkodziłem. Ale co swoje
przeżyli, bo byli ciągani.
Widziałem jakiś papier z ich
zeznań. Jest mi bardzo przykro.
Już na pewno nie żyją. Głupio
mi. No już, trudno... Siedziałem
w tym Uljanowsku ze trzy
miesiące. Wożono mnie na
śledztwo, a jak śledztwo się

przedłużało - to wrzucali mnie
na dołek, jak to się teraz w
Polsce mówi, gdzie czekałem na
następne wezwanie. Pamiętam
stamtąd taką przygodę: noc, ja
sam w tej piwnicy, ciemno
zupełnie, paliła się tylko
żaróweczka ledwie widoczna.
Otwierają się nagle drzwi i
wpychają człowieka, który
okropnie płacze. Dosłownie,
mężczyzna dorosły, płacze i
płacze. Chciałem go pocieszyć i
mówię, że ja już trzeci miesiąc
siedzę, że nie jest tak źle,
można wytrzymać. A on jak się
nie odwróci do mnie, jak nie
naskoczy: "Co ty opowiadasz, co
ty masz w życiu, a ja miałem
wszystko; rodzinę zostawiłem,

background image

żonę, dzieci". To był jakiś
inżynier w fabryce; kocioł u
niego wybuchł, czy zgasł,
oskarżono go o sabotaż. Mnie
zrobiło się straszliwie głupio i
zrozumiałem, że to, co dzieje
się ze mną, to dzieje się tylko
ze mną; że nie mam nikogo na
świecie i nie muszę się o nikogo
martwić. Taki obcy byłem na tym
świecie... W końcu listopada
nagle bierze mnie dwóch facetów,
wiozą na dworzec i wsadzają w
pociąg, nic nie mówiąc. Wsadzają
mnie w taki pociąg czasu wojny.
Strasznie zapchany jakimiś
babami z workami, na korytarzu
jeden na drugim, straszliwie. Te
worki, każdy z workiem, przez
okno jakiś handel idzie... Wtedy
handlowali solą. Kto miał sól,
to mógł ją wymienić na wszystko
- na mięso, kaszę, buty, na
wszystko. Nie było soli. A
pociąg z południa, i stąd ten
handel. I nagle ci dwaj
enkawudziści zajmują cały
przedział. Z tego przedziału
wyrzucają wszystkich, siadają
przy wejściu, a ja przy oknie.
Nie skuty. I straszliwe
oburzenie tych bab. Pamiętam te
wrzaski: "Wożą bandytów, co
kradną, co mordują!" Bo wiesz,
wtedy była plaga przestępczości

w Rosji, w stanie wojny. "Wożą
ich, zamiast rozstrzeliwać!"
- "Przestańcie kobiety, co wy
mówicie, to przecież dziecko
jeszcze". Bardzo wzruszający
obrazek. Faceci dostali
delegację do Moskwy, ucieszyli
się pewnie z tego. No i jedziemy
do Moskwy. Mnie jest
fantastycznie w tym przedziale,
mogę spać, wyciągnąłem się na
tej drewnianej ławce i śpię.
Dojeżdżamy. Pamiętam wrażenie.
Dworzec moskiewski ogromny, ja
taki malutki.
E.: - A serce ci nie zabiło,
że jesteś znów w swoim rodzinnym

background image

mieście?
O.: - Nie, bo zaraz jeden z
eskorty pobiegł do telefonu,
przyjechała suka, ten "czornyj
woron", wsadzili mnie i powieźli
na Łubiankę. I cały ten rytuał,
opisany tylekroć w literaturze -
bramy otwierają się z łoskotem,
wjeżdżamy, bramy się zamykają,
otwierają się następne. Potem
jest takie pomieszczenie, gdzie
spisują personalia, przeszukują
pobieżnie, wprowadzają dalej,
tam się rozbierasz do golasa i
wsadzają cię do takiej klatki,
gdzie nie można usiąść, bo nie
ma miejsca. Tylko ściany, chyba
z kafelków, albo z klinkieru.
Stoisz goły, już nie pamiętam,
jak długo. Taki tryb, żeby
zmęczyć, przerazić, a może
zwykła biurokracja? Potem
otwierają, znowu przeszukują,
wprowadzają do łaźni, masz myć
się. Zimna woda była, pamiętam.
Wszystko w kafelkach. Dają
ubranie więzienne. Czysto.
Strzygą; wszy oczywiście broń
Boże, to jest przecież Łubianka.
Fotografują, wprowadzają po
schodach, gdzie między poręczami
rościągnięta jest siatka, żeby
nie można było rzucić się w dół.
I do celi. No i wsadzili mnie do
pojedynki. Ciągle w pojedynce
jestem. Z Łubianki mam
wyrazistsze wspomnienia, bo z
Uljanowska mało co pamiętam.

Jako śledczego przydzielono mi
faceta nietypowego. Pewnie ranny
na froncie, a potem już siedział
w "tyłu", po polsku to się
nazywa: na zapleczu. To był
zupełnie przyzwoity człowiek,
więcej - bardzo przyzwoity
człowiek jak na funkcję, którą
pełnił. Nie wiem, jaki był w
stosunku do innych, natomiast w
stosunku do mnie był przyzwoity.
Z początku wołał mnie na nocne
przesłuchania.
E.: - No to ładnie przyzwoity!

background image

O.: - Przecież nie on o tym
decydował. On był przyzwoity
potem. Byłem zmęczony, a w dzień
nie wolno spać w celi. Siedzisz
na takim taborecie przykręconym
do podłogi, a jak się na nim
kiwasz, to strażnik puka. Trzeba
głowę prosto trzymać. Jak nie
skutkuje, otwiera drzwi, grozi
karcerem. O dziesiątej wieczór
można kłaść się do łóżka. I
gdzieś za godzinę wzywają na
przesłuchanie. Wracasz gdzieś
koło piątej nad ranem, a o
szóstej jest "podjom", czyli
wstawanie na apel. I znowu cały
dzień nie można spać. Jak parę
tygodni człowieka tak pomęczyli,
to chodziło się po ścianie. I to
prowadzenie po korytarzu,
słynne, z tymi ostrzeżeniami,
żeby więźniowie nie spotykali
się. Były takie wnęki w
ścianach, do których wpychają
więźniów przy mijaniu. Kiedyś
strażnicy zagapili się i nagle
zobaczyłem naprzeciwko
starszego człowieka. Przerażony
tym faktem strażnik pchnął mnie
na ścianę tak, że aż mi krew z
nosa pociekła. Bo to dla nich
było wielkie przeoczenie. Nie
pamiętam typów śledczych. Był
np. pułkownik - Worobiejczyk,
taki Żyd obrzydliwy, mały,
gruby, który raz mnie uderzył,
ale bardzo mocno. Krzyczał, że
ukrywam organizację, że jestem
członkiem jakiejś organizacji,
która w Uljanowsku działała...
Ewuniu, daję ci słowo, że nie

jestem w stanie wytłumaczyć, po
co oni to robili. Już po paru
tygodniach wiedzieli na pewno,
że nic takiego nie było.
E.: - Chodziło o to, że ty
namotasz następnych "klientów".
O.: - Kogo? Przecież
wiedzieli, że nikogo nie znam.
Gdyby chcieli wsadzić
wychowawców z domu dziecka,
dawno by ich powsadzali. Nie.

background image

Kochanie, jeśli mnie z
Uljanowska przywieźli do Moskwy,
na Łubiankę, gdzie siedzieli:
Bucharin, Zinowiew, Anders,
Boruta_Spiechowicz czy
Herling_Grudziński, zrobili to
po coś. A mnie przywieźli z
dalekiej prowincji i major mnie
badał. Komu to było potrzebne?
To musiał być obłęd.
E.: - A może dlatego do
Moskwy, bo twoja sprawa
dotyczyła jakoś Stalina? Czy nie
było specjalnego polecenia Berii
w tym zakresie? Może oni to
potraktowali dosłownie?
O.: - Nie wiem. Przecież były
tysiące, dziesiątki tysięcy
"wrogów" na prowincji i nikogo
nie wozili do Moskwy! Na miejscu
skazywali. W tym coś musiało
być. Ogromnie chciałbym kiedyś
zobaczyć te akta! Co spowodowało
takie postępowanie. Mój
życiorys? Moi rodzice? Czy
szukali jakiegoś głębszego
sensu? W każdym razie tak to
wyglądało. No i ten Worobiejczyk
- wiesz, wtedy jeszcze pracowali
Żydzi w Nkwd. Już nie było
takiego zażydzenia, jeśli tak
można mówić, jak w latach
trzydziestych, ale byli. I
właśnie ten Worobiejczyk tak się
wściekał strasznie, tak krzyczał
na mnie, że coś ukrywam. W końcu
złapał marmurową suszkę do
atramentu i walnął mnie nią w
łeb. I chyba tylko wtedy tak
mnie mocno uderzyli, bo
najczęściej tylko szturchali;
pamiętam, że siedziałem w
karcerze. Widocznie czegoś tam
odmówiłem, nie wiem. W każdym

razie siedziałem na zimnej
podłodze kilka dni. Ale tak w
ogóle to się mieszkało nieźle.
Potem wsadzili do mnie jakiegoś
chłopaka i zaprzyjaźniliśmy się.
Był trochę starszy ode mnie.
Opowiadaliśmy trochę o sobie,
ale nie za dużo. I pamiętam też

background image

taką scenę, bardzo brzydko o
mnie świadczącą. Byłem już wtedy
zmęczony pobytem w więzieniu i
prawie przestałem jeść.
Wylewałem do "paraszy".
E.: - Ale tam w ogóle porcje
były głodowe. Wat mówił, że
zdychał z głodu.
O.: - No widzisz. A ja
wylewałem tę "bałandę" do kubła,
po rusku do "paraszy". I chleb
częściowo też. Jak ten chłopak
ze mną siedział, to dawałem mu
połowę swego chleba, był bardzo
szczęśliwy. I którejś nocy on mi
się zaczął zwierzać, że jest
wtyczką, wsadzoną tu po to, żeby
się o mnie czegoś dowiedzieć. I
że jemu jest ogromnie przykro,
że ja mu chleb daję, bo mnie
polubił. Oczywiście, i to mógł
być podstęp, ale niekoniecznie.
Wiesz, ja go strasznie wtedy
potraktowałem: odtąd wyrzucałem
swój chleb do "paraszy", do tych
gówien, a jemu - nie dawałem. I
przestałem odzywać się do niego.
Myślę, że to było nieludzkie.
E.: - Charakter wykazałeś.
O.: - Wtedy tak. Czternaście
lat skończyłem właśnie w
więzieniu. Chłopaka zabrali, ale
oskarżyli mnie o głodówkę. Z
lekarzem przyszli. Nie musiał
chłopak powiedzieć, ja tego nie
kryłem, strażnik widział.
Tłumaczyłem, że to nie jest
żadna głodówka, tylko nie chce
mi się jeść. "Tak? No to
będziesz żywiony sztucznie". No
i wsadzili mi rurę do gardła.
Straszne uczucie, że zaraz się z
ciebie wszystko wyleje. Okropne.
Powiedziałem, że już będę jadł,
tylko żeby przestali. Wiesz, ja
autentycznie nie chciałem
głodować, ja już nie mogłem

jeść, już miałem wszystkiego
dosyć. I śledczy, ten dobry -
nie pamiętam, jaki on miał
stopień wojskowy, po cywilnemu
zawsze był - też już miał tego

background image

dosyć. Podczas nocnych
przesłuchań, już trochę później,
pytał: "Będziesz coś mówić?" A
ja: "Już wszystko powiedziałem".
"No dobrze, to ty sobie podrzem,
a ja książkę poczytam". I czytał
tę książkę, bo musiał sobie ileś
tam godzin zapisać, że
prowadził śledztwo. Kładłem
głowę na biurku i spałem. Kiedyś
mnie zagadnął: "Ty obraziłeś się
za swojego ojca na władzę
sowiecką. A przecież twój ojciec
nie został przez nas
aresztowany, porzucił twoją
matkę, jest we Francji, ma tam
drugą żonę, ma dzieci i jest
fabrykantem; ma fabrykę. Jemu
bardzo dobrze się powodzi i
wcale nie jest zmartwiony tym,
że ty tak mordujesz się". O
matce sprytnie nie napomknął, bo
aresztowanie matki widziałem. Z
tym ojcem trochę mi zabił klina.
E.: - Ciekawa jestem, czy on
wiedział, że twoi rodzice już
nie żyją. I kto mógł o tym
wiedzieć.
O.: - Nikt. Przestałem mówić,
śledczy ode mnie już nic nie
chce, tylko mnie wzywa od czasu
do czasu dla porządku. I
któregoś dnia mówi do mnie tak:
"Słuchaj, śledztwo już jest
zakończone i twój los jest w
twoich rękach. Pójdziemy teraz
do człowieka, od którego wiele
zależy. Ja ciebie bardzo proszę
- tak dosłownie powiedział -
żebyś mu wszystko opowiedział,
tak jak mówiłeś mnie, bo od tego
zależy twój los". A jeszcze
przedtem powiedział mi tak:
"Jakby to ode mnie zależało, to
ja bym ciebie dobrze zlał i
posłał z powrotem do szkoły".
Więc widzisz, że nie chciał mnie
skrzywdzić. I słuchaj,
przyprowadził mnie do gabinetu.
Te ogromne, dygnitarskie,

radzieckie gabinety. To jest w
ogóle zupełnie coś niezwykłego.

background image

Idziesz takim czerwonym
chodnikiem przez pałac, w końcu
biurko, ukosem. Ogromne, piękne
okna, a w nich małe szybki.
E.: - To też Łubianka?
O.: - Chyba tak. Wiesz,
Łubianka to jest cały kwartał,
cały kompleks budynków w środku
Moskwy.
E.: - Dawne carskie więzienie?
O.: - Nie, Dzierżyński zrobił
z tego więzienie. Jak będziesz
pisała, to ja ci dokładnie
opowiem, odnajdę to. Tu było
dawniej Towarzystwo
Ubezpieczeniowe "Rossija".
Budynki chyba
dziesięciopiętrowe. Spacerniki
były na dachu. I przez rynny,
przez te otworki, gdzieś daleko,
daleko na dole, widać było
ulicę, samochodziki i
tramwaiki. Na dachach były
trzymetrowej wysokości mury, na
rogach "wyżki" ze strażnikami;
jednocześnie obserwowali cztery
spacerniki... Zaprowadzono mnie
do bardzo wysokiego dygnitarza.
Śledczy położył moją teczkę na
biurku, sam podszedł do okna.
Stanął tyłem i nie odzywał się.
Dygnitarz grzecznie mówi:
"Proszę usiąść" - mówił mi na
"wy". Po raz pierwszy tak się do
mnie zwracano, nie wyglądałem na
swoje czternaście lat, tylko na
młodszego. - "Czy chcecie się
czegoś napić?" I ty wiesz, to
była taka reakcja, że już miałem
wszystkiego dość, że odmówiłem.
Usiadłem. I on mówi: "Proszę
mówić, co macie do powiedzenia".
A ja odpowiedziałem, że nic nie
mam do powiedzenia. Dygnitarz:
"Proszę dobrze pomyśleć". Ty
wiesz, ja tam chyba siedziałem z
piętnaście minut, jeżeli nie
dłużej, on coś czytał, zajmował
się swoimi sprawami i cierpliwie
czekał. Ja nic. Nagle podniósł
głowę i mówi: "No trudno, w
takim wypadku możecie
wyprowadzić". I wyszliśmy.

background image

Śledczy aż biały zrobił się z
wściekłości. Aż na twarzy się
zmienił mówiąc: "Ty, dureń,
zmarnowałeś sobie życie". Czyli,
że on mi załatwił tę wizytę,
wyobrażasz sobie? To przecież
wcale nie było takie proste. On
gdzieś w mojej sprawie poszedł.
Poszedł, załatwił, żeby tego
chłopaka przyjąć, wysłuchać,
złagodzić mu karę. I ja z tego
nie skorzystałem. No i potem już
nic. Podpisałem te protokóły,
zakończenie śledztwa.
E.: - Przeczytałeś je?
O.: - Nie, skąd! Mnie było
wszystko jedno. Przekartkowałem,
podpisałem. Wrzucili mnie do
jakiejś wspólnej celi. Nic z
tego nie pamiętam. A potem
schodziłem takimi metalowymi,
kręconymi schodami. Do piwnicy.
Do takiej piwnicy kilkupiętrowej
pod tym więzieniem. Z tyłu szedł
wysoki strażnik. Miał pistolet,
nie wiem czy odbezpieczony, czy
nie. Przyłożony do mojej
potylicy. Okropnie głupie
wrażenie. Mrówki chodzą po
plecach. Potem słyszałem
opowieści, że w ten sposób
zabijano skazanych.
E.: - Ale ty nie miałeś wyroku
śmierci, więc czemu on trzymał
ten pistolet?
O.: - Żeby mnie nastraszyć.
Taki system. Dla dorosłego jest
to przeżycie, szok. A ja sobie
szedłem. Nawet nie pamiętam,
żebym specjalnie bał się. Głupio
mi tylko było. Szedłem, on był
wyższy ode mnie znacznie, poza
tym szedł z tyłu, więc był
jeszcze wyższy. Schody strome,
kręte, metalowe. I ten pistolet
tak mnie od czasu do czasu
dotykał. Bardzo głupie uczucie.
A potem był taki korytarz,
pobielony wapnem, piwniczny,
zwykły. Długo, długo się szło.
Potem czytałem o procesach 1937
roku, to tam właśnie zabijano.
Wierzgali nogami, krzyczeli:
"Powiedzcie Stalinowi, on nie
dopuści". Tak ich zabijano, że

background image

krew tryskała na ściany. Otóż w
moich czasach nie było tej krwi
na ścianach, były pobielone,
pewnie przez więźniów. I w końcu
tego korytarza, tej właściwie
zwykłej piwnicy, stał kuchenny
stół, przy nim krzesło czy
taboret i siedział facet w
szynelu, bo było chyba dość
zimno w tej piwnicy. Wymienia
moje nazwisko i mówi:
"Przeczytaj i podpisz". To był
sąd. To było "Osoboje
Sowieszczanije" - taki organ,
który miał skazywać bez przewodu
sądowego. Nie było w nim
artykułów kodeksu karnego, tylko
skróty literowe. Ja miałem Asa -
"antisowietskaja agitacyja",
były też Csir - "czlen siemji
izmiennika rodiny", czyli
członek rodziny zdrajcy
ojczyzny. Było na przykład
"podozrienije w szpionaże" -
podejrzenie o szpiegostwo.
E.: - I też wyrok? Za
podejrzenie i za członka
rodziny?
O.: - Też, a jakże.
"Kontrriewolucyonnaja diejatielnost"
- czyli Krd - to było bardzo
popularne. Sabotaż ekonomiczny
też miał swoje litery. Ja miałem
w każdym razie Asa. W Uljanowsku
oskarżyli mnie z artykułu 58,
paragraf 10, 11 i chyba 14.
Dziesięć to jest antysowiecka
agitacja, jedenaście - to
zbiorowe działanie, za co
dostawało się większy wyrok,
natomiast czternaście - to był
terror. Otóż mnie oskarżyli, ni
mniej, ni więcej, tylko o
terror, o to, że chciałem
zamordować towarzysza Kalinina.
Okazuje się, że wtedy właśnie
towarzysz Kalinin, jako
przewodniczący Rady Państwa,
tego "wierchownego sowieta",
wtedy, po ewakuacji Moskwy i
urzędów, stał w Uljanowsku. Ja o
tym nie wiedziałem, oczywiście.
Ale podobno gdzieś mówiłem, że
chcę go zamordować. Potem to

background image

wszystko odpadło, zostało tylko

Asa, czyli antysowiecka agitacja
i ja to podpisałem nawet nie
siadając przy stole. Pięć lat.
E.: - Ale byłeś nieletni.
O.: - W Związku Sowieckim od
1932 roku obowiązywała pełna
odpowiedzialność karna od
dwunastu lat życia. Podpisałem
wyrok, ubrałem się w ubranie, w
którym mnie wsadzili, i zawieźli
mnie na Butyrki, do więzienia
wyrokowego. Dostałem się do
dużej celi, gdzie nie tylko nikt
się nie litował nade mną, ale
wszyscy mówili: "Pięć lat,
śmieszny wyrok, miałeś
szczęście". Tam nikt nie miał
mniej niż osiem, dziesięć lat.
Widziałem tam dzieci w swoim
wieku po raz pierwszy w
więzieniu. Posiedziałem może
parę tygodni, gdzieś do
przedwiośnia, bo gdy znalazłem
się pod Archangielskiem były
białe noce, tak że musiał to być
początek kwietnia. Ale najpierw
była podróż. Zawieźli mnie na
ślepy tor, gdzieś na bocznicę i
wsadzili do "stołypinskogo
wagona" - z czasów Stołypina,
czyli rewolucji 1905 roku. Od
zewnątrz wygląda jak zwykły,
pasażerski, tylko że ma malutkie
okienka. A w środku jest krata,
która dzieli korytarz od
przedziałów. Korytarzem chodzi
strażnik. Przedziały urządzone
są w ten sposób, że na dole są
dwie ławki do siedzenia, a wyżej
zwarta prycza, można tylko
wsunąć się i położyć. Wsadzają
mnie do takiego przedziału,
siedzi tylko jakiś facet w
średnim wieku. Witamy się, tak
strasznie ucieszył się, że
jestem polityczny, że nie
kryminalny. Bo był przerażony.
Miał piękne, skórzane palto i
śliczne skórzane walizki.
E.: - Jak mógł się uchować z
takimi rzeczami?

background image

O.: - Na tym polegał bandytyzm
"ochranników". Najpierw złodzieje
odbierają rzeczy współwięźniom,
a potem "ochranniki" te rzeczy

wykupują od złodziei za wódkę.
Mój współpasażer bardzo słabo
mówił po rosyjsku, był estońskim
kompozytorem. Bo już wtedy
zaczęli wsadzać tych
nadbałtyckich. Wojska jeszcze
nie weszły tam, jeszcze Niemcy
tam byli. Ale on już w 1940 roku
był wywieziony. Odsiedział parę
lat w śledztwie i teraz go
wieźli do obozu. Niedługo trwała
jego radość, bo słyszymy okropny
wrzask, gwizd, świst, psy
szczekają. Przypędzili kolumnę
nieletnich do naszego wagonu. I
straszliwa przemowa szefa
konwoju: "Wy skurwysyny, tacy
owacy, głowy wam pourywam" i tak
dalej, i tak dalej. Zaczynają
ich upychać. Momentalnie mnie
zepchnęli pod dolną ławkę. Potem
okazało się, że to wcale nie
było takie złe miejsce. "Urki",
to jest arystokracja
złodziejska, choć też nieletni,
zajmują górną półkę. Rozkładają
sobie te koce. I jak przynosi
strażnik żarcie, to podaje tam,
a oni je dzielą. Albo nie dzielą
w ogóle. Reszta tłoczy się na
dole. Ktoś jest na podłodze, to
po nim dosłownie depczą. Tak, to
że leżę pod ławką, wcale nie
jest złe. Zaczynają rozbierać
Estończyka. Przede wszystkim
zdzierają z niego skórzane
palto. Wrzeszczy strasznie, więc
mu dokładają. Słyszę, jak stęka,
jak go biją. Potem te walizki.
Nie mogą otworzyć, więc brzytwą,
bo zawsze przemycają jakieś
brzytwy, jakieś żyletki.
Rozcinają walizę, a on ma tam
nuty. Nuty rozrzucają po
przedziale z wymysłami. Robi się
taki krzyk, że przybiega kilku
strażników z automatami,
rozsuwają kratę, wyciągają

background image

Estończyka, zupełnie pobitego,
odartego z ubrania. Potem
poznałem ten mechanizm, to była
zemsta strażników. Bo
proponowali, żeby im sprzedał te
walizki i to skórzane palto, i
buty. Odmówił, więc oni się na

nim zemścili w ten sposób. A ja
sobie leżę na dole. I pociąg
rusza...
Dwa razy na dobę wyprowadzają
do ubikacji i jak wracamy, dają
pajdę chleba każdemu do ręki.
Nic złego nie podejrzewając,
biorę tę pajdę, wchodzę do
przedziału, włażę pod swoją
ławkę. Leżę i jem. Zjadłem. I
dobrze mi. Nagle patrzę, głowa
się zwiesza z ławki, facet mówi:
"Dawaj"! - "Co dawaj?" Okazuje
się, że pół pajdy należy oddać
urkom na górę. Nic nie
wiedziałem i mówię: "Zjadłem". -
"A ty skąd jesteś?" -
"Polityczny". - "A, faszysta!" I
słyszę, jak mówi do góry: "Tu
jakiś faszysta jest, cholera,
który nie chce chleba oddać"!
"Dawać go tu, na górę". No i
zaczynają: "Stawiasz się?" A ja:
"Nie, ale naprawdę nie
wiedziałem, zjadłem". Zaczęli
się pytać kto? Co? za co? I
skończyło się bardzo szczęśliwie
dla mnie, bo potem jechałem z
nimi cały czas na górze.
Opowiedziałem im wszystkie
książki, które w życiu
przeczytałem. A ponieważ były to
dzieci, więc słuchały
zachłannie. Cały przedział
dzieci. I słuchały. Karmiły
mnie. Jedzenie strażnicy dawali,
jak się wychodziło z ubikacji,
po pajdzie chleba. Na wodę
trzeba było mieć naczynie, bo
przychodził strażnik z kubłem i
nalewał każdemu. Jak ktoś
niczego nie miał, to można było
wziąć w dłonie i wypić. Wodę
chyba dawali dwa razy albo raz
na dobę. Poza tym dawali rybę,

background image

wobłę albo sielotkę, słoną, to
jest ich system, żeby pić się
chciało. I dawali cukier, jakąś
tam miarkę. A ponieważ w
przedziale było nabite
strasznie, ja wiem? jakieś
pięćdziesiąt osób, straszliwy
był ścisk, to tego cukru trochę
się uzbierało. Nie dzielili go,
tylko od razu "wędrował" na

górę. Był tam cały stos chleba,
a cukier leżał na papierze i
stały kubki z wodą. Można było
maczać chleb w cukrze i popijać
wodą. Żyć, nie umierać. Ja im
opowiadałem, tych wszystkich
zakichanych hrabiów Monte
Christów, wszystko, co
przeczytałem, po kilka razy, bo
nie miałem dużego repertuaru. A
podróż trwała i trwała, pewnie
parę tygodni. Tak to wyglądało.
Muszę ci powiedzieć, że nigdy od
kryminalistów nie doznałem
żadnej krzywdy.
E.: - Wszyscy polityczni w
Rosji skarżyli się na nich.
O.: - Dorośli tak. Osobiście
nie mam złych doświadczeń. Byłem
przez nieletnich "urków"
traktowany nawet z pewną
czułością. Myślę o nich zawsze
jako o najbardziej poszkodowanej
warstwie w Rosji. Mam żal do
Herlinga_Grudzińskiego, który o
nich pisze jak o zwierzętach.
E.: - Tak, Herling, podobnie
jak Wat, pisze z "poczuciem
wroga". U ciebie wroga nie ma.
Jakby system nie działał poprzez
ludzi.
O.: - Muszę ci powiedzieć, że
przeżyłem pięć lat w tym
środowisku małoletnich "urków" i
nigdy nie spotkała mnie krzywda.
Są największymi ofiarami władzy
sowieckiej. Bo wyobraź sobie:
dostają wyrok na podstawie
ustawy siedem, osiem,
trzydzieści dwa, po rosyjsku: "s
siedmogo, wosmogo, tridcat
wtorogo". Jak kołchozy zaczęli

background image

robić, wprowadzili ustawę - 7
sierpnia 1932 roku - że za
kradzież mienia państwowego
wyrokuje się od dwunastego roku
życia. I miliony dzieciaków
dostały wyroki po pięć, osiem,
po dziesięć lat za worek
ziemniaków, za bochenek chleba,
za czapkę ukradzioną
przewodniczącemu kołchozu. Do
obozu z najgłębszej prowincji
przyjeżdżały dzieci, które nie
umiały brzydkiego słowa

powiedzieć i były skazane
właściwie na bycie kryminalistą
do końca życia. Zbrodnia
niespotykana. Ale znów weszliśmy
w inny wątek.
Nas przywieźli do
Archangielska. Archangielsk to
było miasto o chodnikach z
desek, szło się przez przegniłe
deski, które się huśtały. Nad
Morzem Białym. Pogonili nas na
piechotę po lodzie na wyspę
Konwiejer u ujścia Siewiernoj
Dwiny. (Wyspa Linskij w
Bieriozowskim ujściu Dwiny
Północnej, 207km od
Archangielska. Na wyspie tej
Piotr I zbudował w 1705 roku
twierdzę "Nowodwinskaja".
Konwiejer to nazwa współczesnego
osiedla). Kiedy Piotr I zaczął
budować port w Archangielsku, to
na tej wyspie zbudował twierdzę,
która miała bronić wejścia do
portu. Prześliczną. Miała takie
urocze, pochyłe mury z
narożnikami w kształcie rombów.
Wysoka, piękna twierdza. Potem
okazało się, jak to często w
Rosji, że jest nikomu
niepotrzebna, bo dojście z tej
strony do portu jest tak
płytkie, że w ogóle nie możliwe
dla statków i twierdza nigdy nie
była używana. W latach
trzydziestych, za
kolektywizacji, zasiedlono ją
rozkułaczonymi chłopami. A potem
zrobiono tam kolonię dla

background image

nieletnich i był obóz z fabryką
dla dorosłych. I myśmy przyszli
jakby na trupy tych pierwszych
kolonistów.
Istnieje tyle opisów wejścia
do obozów! Te krzyki! Bo były
dramaty wynikające z ucieczek.
Uciekinier wpada bardzo szybko,
bo kradnie, bez tego nie może
żyć. Przy schwytaniu podaje z
reguły inne nazwisko, żeby stary
wyrok na nim nie ciążył i żeby
mu nie wlepiono "dodatku" za
ucieczkę. Poza tym chcą obniżyć
sobie wiek. Bo po ukończeniu
szesnastu lat trafia się do

obozu dla dorosłych, co jest
znacznie gorsze. Są to
przeważnie dzieci bardzo drobne,
małe, chude, więc i młodziej
wyglądające. Taki delikwent
kradnie jajko na bazarze
(ograbienie osoby prywatnej jest
obarczane znacznie mniejszym
wyrokiem) i zmieniwszy sobie
personalia dostaje, na przykład,
rok. Przedtem miał dziesięć lat,
a teraz rok. Czysty zysk. Ale
nie zawsze. Bo zdarzało się, że
trafia do tego samego obozu,
skąd uciekł, wyczytują jego
nazwisko, a tu naczelnik go
rozpoznaje. Więc stary wyrok
plus ucieczka - rozpacz, krzyk...
E.: - Więc jednak były
rozróżnienie karne pomiędzy
dorosłymi a nieletnimi?
O.: - Był taki system:
oficjalnie nazywało to się
"Isprawitielnaja Trudowaja
Kolonija", czyli poprawcza
kolonia pracy. System ten
wprowadził wielki Makarenko, ten
pedagog, cholera, szlag by go
trafił!
E.: - Za młodu rozczytywałam
się w "Poemacie Pedagogicznym".
O.: - Tak, tak, tak! Bo
zbierał tych, jak pamiętasz,
bezdomnych, tych różnych
młodocianych przestępców, uczył
ich wykwalifikowanej pracy,

background image

pierwsze aparaty fotograficzne
robili, Fed_y, od Feliksa
Edmundowicza Dzierżyńskiego,
opiekuna bezdomnych! Uzyskiwali
zawody, i tak dalej. Ale to się
skończyło bardzo szybko. Tę
pierwszą kadrę, tych pierwszych
wychowanków Makarenki,
rozstrzelano razem z Jagodą.
Jednym z oskarżeń wobec Jagody
był rzekomy zamiar zamachu stanu
przy wykorzystaniu kryminalistów
wychowanych w tym systemie.
Przecież po Dzierżyńskim, Jagoda
był głównym "przyjacielem"
bezdomnych dzieci. Jako
"narodnyj komissar wnutriennich
dieł"! Po Dzierżyńskim. I wtedy
całą tę kadrę oraz tych, którzy

byli wychowawcami w tych
koloniach, a wywodzili się też z
kryminalistów, co gdzieś na
Sołowkach i gdzie indziej, na
budowie "Biełomorsko_Bałtijskogo
Kanała" zyskali ordery za pracę
i zwolnienie od wyroku i poszli
na wychowawców do Makarenki.
Otóż ich wszystkich też
rozstrzelano jako potencjalnych
spiskowców Jagody.
E.: - Ale dlaczego obciążasz
tym Makarenkę?
O.: - No właśnie ci mówię.
Makarenko, który przeżył, który
umarł własną śmiercią w 1939
roku, spokojnie sobie pisał,
wiedząc, że wszyscy bohaterowie
jego "Piedagogiczeskoj poemy"
zostali rozstrzelani.
Podejrzewam, że się trząsł o
własne życie, ale umarł
naturalną śmiercią. No i potem
zrobili tak, że nazwa "kolonie"
została, ale był to normalny
wyrok. Wyrok sądowy lub "Osobogo
Sowieszczanija", wyrok
wieloletni. Mogłaś trafić na
Kołymę, do Workuty, do jakiejś
kopalni na pewną śmierć przy
takim dużym wyroku, a
jednocześnie ten Makarenko, ten
poemat pedagogiczny poprzez

background image

portrety, świetlice, śpiewanie
piosenek. Cały ten fałsz systemu
wychodzi tam. Na sali poemat
pedagogiczny, a jak dojdziesz do
drutu, to oni ciebie spokojnie
zastrzelą.
E.: - Tak. Kwintesencja
systemu wychodzi w tej sytuacji.
Czyś ty wiedział, co cię tu
czeka?
O.: - Maleńka, ja byłem z
innego świata, ja jeszcze sobie
z niczego nie zdawałem sprawy.
Przywieźli? Przywieźli. Nie
pobili? To już dobrze, a jak
pobili, to też nic strasznego.
Starosta przydzielił mi pryczę w
baraku. Starosta był przeważnie
"urką", który "zsuczył się", to
znaczy, że poszedł na współpracę
z administracją, ratując skórę.
Umieli rządzić, mieli siłę,

mieli władzę. No i starosta
baraku mówi: "Tu będzie twoje
miejsce i dzisiaj będzie twój
dyżur". Na czym polegał dyżur?
Na pilnowaniu butów. Strasznie
kradli ubrania, jedzenie,
wszystko. Ale głównie kradli
buty. Dlatego buty chowano na
noc. Bez butów w zimie nie
ujdziesz daleko. Skradzione buty
bardzo komplikowały życie.
Administracja w końcu dawała
jakieś buty zastępcze, dziurawe,
ale potrącali za to z tych
groszowych zarobków, za które
przez miesiąc można było
uzbierać na paczkę papierosów.
Ponadto buty były artykułem
zamiennym za wódkę przemycaną z
wolności. Toteż buty składano na
noc do specjalnej szafy. Ja
miałem siedzieć i patrzeć, jak
każdy kładzie swoje buty.
Składali też resztki chleba,
jeśli komuś zostały; mówili:
patrz, ja tu kładę...
Zamknęli szafę, przekręcili
klucz, dali klucz do ręki i idą
spać. A ja siedzę. Tak pięknie -
patrzę za okno - cudnie.

background image

Widziałaś kiedyś białe noce?
Słuchaj, to jest niezapomniane
wrażenie! To jest cud, upojenie.
Tam gdzieś daleko, na
horyzoncie, to coś tak jakby się
rusza. To jest "siewiernoje
sijanije", nie wiem, jak to jest
po polsku. Takie zjawisko
atmosferyczne, które jak zasłona
kolorowa zwiesza się na północy.
Zorza polarna? Dobrze.
Biało_szarawe niebo, jak we mgle
wszystko. Cudo. Usiadłem na
oknie baraku i patrzę. I
rozmarzyłem się, i zasnąłem.
Rano mnie budzą - wrzask jak
cholera. Wszystko ukradzione.
Oczywiście większość z nich sama
sobie ukradła, i wszystko na
mnie. Przyleciał wychowawca.
Tłuką mnie, wrzeszczą, zrzucili
mnie ze schodów. Pierwszy dzień
był więc straszny. Stłukli mnie
tak, że powędrowałem do
szpitala. Ale jakoś specjalnie

się nie przejąłem. Byłem
otępiały i nic mnie nie brało.
W tej kolonii pracowało się
dziewięć godzin, a potem była
szkoła wieczorowa. Ci, co
chodzili do szkoły wieczorowej,
pracowali o dwie godziny krócej.
Więc opłacało się chodzić do
szkoły. Kto chciał. Pierwsze dni
były okropne, bo zabrali mi
oczywiście buty i musiałem
chodzić na bosaka w śnieg i
mróz. Potem się jakoś ułożyło.
Nawet nie pamiętam tego jako
specjalnego dramatu. Dosyć
szybko się zaadaptowałem. Nasza
fabryka mieściła się w środku
twierdzy, a zona mieszkalna - na
zewnątrz. Była tam odlewnia,
gdzie odlewano korpusy do min i
pocisków, oraz wydział drzewny,
gdzie robiono do tego
opakowania. Skrzynki trzeba było
zbijać. Nie pamiętam dokładnie,
co robiłem. Jakieś deski nosiłem
z kimś. Aż tu raz przy
wyprowadzaniu stoi facet i pyta

background image

każdego o zawód. Nazywał się
Jasza Goldstein, taki bardzo
sympatyczny więzień, Żyd. Był od
zawodowego szkolenia. Pyta mnie,
kim jestem. Mówię, że
polityczny. "Polityczny?" I
zrobili mnie uczniem kreślarskim
w biurze projektowym. Czyli
zrobiłem się "pridurak" - byłem
już bliżej administracji, już
lepiej. Biuro projektowe
mieściło się za zoną, w takim
baraczku było kierownictwo -
"uprawlienije" czyli
kierownictwo. Wolni pracowali
razem z więźniami. Taka trochę
strefa niczyja, która
umożliwiała pewne sytuacje
rodzinne w czasie wizyty.
Przyjeżdżała na przykład żona
więźnia i miała oficjalne
spotkanie w wartowni, dwie
godziny czy ileś, ile było
dozwolone. A nieoficjalnie
przychodziła do tego budynku
kierownictwa, wiesz, na
przykład, do działu kadr, niby
się dowiedzieć, czy może dostać

jakąś pracę i potem gdzieś tam
przez korytarz mogła wejść do
jakiegoś pokoiku i spotkać się
ze swoim mężem, już bez
podglądu. Zresztą, będzie
historia na ten temat
opowiedziana w swoim czasie. No
i oni mnie tam wzięli. Oni, to
znaczy polityczni, bo taka
fabryka potrzebowała personelu
technicznego, a czerpali go
prawie wyłącznie z politycznych.
Wyprowadzano więc mnie
oddzielnie z obozu. Bo
wyprowadzenie wyglądało tak, że
najpierw apel, potem szóstkami
wychodziliśmy za bramę i
strażnik nas liczył. Jeden
konwojent nas oddawał, a drugi
przejmował. Przy liczeniu
stawiali kreski na deseczce, a
potem sprawdzali, czy kreski się
zgadzają. Tak jak w
starożytności, takie pismo

background image

klinowe. Jak im się nie zgadzały
kreski, spędzano nas z powrotem
i zaczynano na nowo liczyć. Rano
nie było to takie straszne,
natomiast straszne to było przy
powrotach: bo noc, ciemno i
zimno. Człowiek straszliwie
zmęczony, przemarznięty i
głodny. I oni zaczynali się
kłócić, bo im się nie zgadzały
kreski. To byli analfabeci,
którzy naprawdę liczyli
kreskami.
Ja jednak wychodziłem osobno.
Mnie strażnik prowadził do tego
"uprawlienija". Budynek ciepły,
ogrzewany, mili ludzie,
inżynierowie. Jeden był bardzo
wspaniały inżynier, jak sobie
teraz uświadamiam. Rzadki
talent. Starszy pan, wybitny
fachowiec, opowiadał, że dostał
order "Trudowogo Krasnogo
Znamieni" wręczony uroczyście na
zebraniu w południe, a w nocy go
aresztowali. Jeden wręczał, a
drugi wydawał nakaz
aresztowania. Nie pamiętam
nazwiska, wspaniały talent.
Przychodzili do niego, żeby
zaprojektował jakieś narzędzia,

jakąś maszynę i on to robił, tak
od ręki, z pamięci rozwiązanie
dyktował. Wszyscy bardzo go
szanowali.
E.: - Chciałam zapytać, czy
się rozmawiało tam na tematy
polityczne?
O.: - Nigdy. Nigdy nie było
takich rozmów. Rozmowy były
bytowe i wspomnieniowe: O tym,
co się jadało na śniadanie, na
przykład. Nigdy o systemie. To
było wykluczone. Zresztą oni
bardzo musieli pilnować się, bo
co drugi był donosicielem. Co do
mnie, to żyłem sobie tak z dnia
na dzień, pomalutku. Robiło się
rysunki techniczne, potem robiło
się kopie i wywoływało w
amoniaku. Najpierw naświetlało
się kalkę na światłoczułym

background image

papierze pod szybą, potem
zwijało w rulon, wsadzało do
drewnianej skrzyni, na dole
naczynko z amoniakiem i po
kilkunastu minutach był rysunek.
Ja się tym zajmowałem.
Śmierdziało trochę, ale lubiłem
tę robotę, bo nie wymagała
wysiłku umysłowego. Pamiętam, że
ci inżynierowie polityczni
chcieli ze mnie zrobić człowieka
i gorąco namawiali na naukę. Ten
właśnie stary inżynier, o
którym była mowa, dawał mi
podręcznik mechaniki, pokazywał
koło zębate, to, owo - a ja już
wtedy miałem odruch, że nie.
E.: - Czemu?
O.: - Nie wiem. To było wprost
tak, jakbym się pogrążał na dno
i nie chciał się od tego dna
odbić. Nie ruszajcie mnie, ja
nic nie chcę, tylko żeby mnie
nie ruszać. Taki stan
psychiczny. A oni bardzo się
starali: w końcu nie zawsze będę
miał czternaście lat i muszę
jakoś żyć i coś robić w życiu.
Chcieli mnie uczyć. Z wielką
wdzięcznością ich wspominam, ale
wtedy jakbym rzeczywiście
zrezygnował z walki o byt.
Niechętnie ci to opowiadam, bo
ty jesteś człowiek dzielny,

walczący o swoją przyszłość.
E.: - Czyli prymitywny, tak?
O.: - Nie, tylko że ja takim
kadłubkiem byłem. Przychodziłem,
ten rysunek wkładałem,
wyjmowałem, jak kazali coś
wykreślić, to kreśliłem. Ale nie
zrobiłem się dobrym kreślarzem.
Nie kreśliłem nigdy dobrze.
Potem mi zresztą to zaszkodziło
w życiu, już na zesłaniu:
chcieli mi dać taką pracę, na
tym "liesopowale", gdzie ja już
rzeczywiście ledwie chodziłem.
Kierownik przez dobre serce
kazał mi robić tabliczki
ostrzegawcze: "Wyrąb, nie
chodzić", wiesz, takie bhp, taka

background image

lipa, która wszędzie istnieje.
Niech człowieka zabije, ale
kierownik będzie kryty, jeśli
tabliczka była. Ja jednak ich
nie robiłem dobrze i musiał mnie
odstawić od robienia tabliczek,
znalazł lepszego. Może wówczas
zmarnowałem szansę życiową? Ale
na razie jakoś to szło. Wśród
nieletnich byłem jedynym
politycznym na początku. Bo w
1944 roku zaczęli przywozić
przede wszystkim tych Ukraińców,
młodzież, którą zaczęli brać ze
wsi ukraińskich, z "Pribałtyki",
tych różnych Litwinów, Łotyszów,
Estońców.
E.: - Dlaczego Ukraińców?
O.: - No, z tych banderowców,
z tej Upa; jeśli znalazł się
oddział Upa, któremu pomagała
cała wieś, to tych dzieciaków
brali przecież do obozów.
Natomiast na początku ja byłem
sam jeden polityczny. Moi
nieletni koledzy całymi nocami
grali w karty. To była wielka
namiętność, ta gra w karty.
Przegrywali wszystko: ubranie,
sprzątanie ubikacji, jedzenie,
na wiele tygodni naprzód.
Śmierci głodowe były wśród tych
głównie, którzy już wszystko
przegrali. Dosłownie tygodniami
nic nie jedli. Wiesz, to
straszne było. Jak nie płacił,
to się go zabijało. Żartów nie

było. Znajdowało się w ubikacji
utopionego chłopaka, uduszonego,
zmarzniętego.
E.: - Nie można było nie grać?
O.: - No, nie wiem. Ja nie
grałem, ale ja byłem na
specjalnych prawach. Natomiast
gdyby taki zwykły chłopak
odmawiał gry, to musiałby mieć
charakter. Oczywiście, że byli
tacy, którzy mieli charakter i
odmawiali. Odmawiał, dostawał
parę razy w "ryj" i wtedy go
zostawiano w spokoju. Ale
większość grała, to wciągało

background image

chyba jak narkotyk. Całymi
nocami. Gdzieś tam włazili na
strych baraku, przy jakichś tam
świecach czy przy czymś, przy
ukradzionych jakichś źródłach
światła, grali do rana. Jak
nocny apel się zdarzył i ich
brakowało - bo oni się zaszywali
w takie dziury, to jest przecież
cała pomysłowość tego półtora
tysiąca dzieciaków - to nas
wszystkich w nocy trzymali na
apelu, bo brakowało, na
przykład, trzydziestu osób,
jakby ucieczka zbiorowa, więc
alarm, bieganina. Potem ich
ściągali z piwnic, ze strychów
czy kotłowni, tłukli ich na
oczach wszystkich, bez końca
można o tym opowiadać. Kolorowy
to był świat. Ale oni grali w
karty, których nie było, bo
karty były konfiskowane i karty
fabryczne praktycznie były
niedostępne. Robili je z
papieru, z książek; na tym
rysowali. A ja miałem dostęp do
brystolu. W naszym archiwum był
brystol niezwykłej piękności,
potem nigdy w życiu nie
widziałem takiego brystolu. Na
przykład kalka była na
materiale, na takim cieniuchnym,
japońskim batyście. Bo tam przed
rewolucją była stocznia kutrów i
ta dokumentacja techniczna
została. Tę kalkę na batyście
jak się prało, to krochmal
znikał i miało się niebieski
batyst. Kobiety tamtejsze za tym

szalały. Ale mnie interesował
brystol. Było pełno brystolu.
Brałem arkusz, owijałem się nim.
Oczywiście, ryzykowałem dużo, bo
przy rewizji, gdyby to znaleźli,
to po pierwsze bym stracił
pracę, a po drugie bym
odsiedział ładnych kilka dni w
karcerze. Raz tam byłem. Później
ci opowiem, jak tam trafiłem.
Karcer jest za zoną. Taki
murowany, nieogrzewany budynek z

background image

betonową podłogą, bez żadnego
koca, gdzie dawali raz na dobę
wodę i raz na trzy dni zupę. Jak
się tam odsiedziało te
piętnaście dni, to szło się do
szpitala i tam się umierało. To
nie były przelewki...
Byłem noszony na rękach,
karmiony za brystol. Pamiętam,
jak mój "menedżer" otwierał
przede mną taką szafkę,
"tumboczka" to się nazywało,
taki stoliczek przy łóżku, pełną
chleba, i mówił: "Bierz, ile
chcesz". Wiesz, co to było?
E.: - Ale donosicielstwa nie
było wśród tych dzieciaków?
O.: - Było, oczywiście że
było! Za donosicielstwo także byli
zabijani. Tam dosyć twarde były
prawa. Byli zabijani. Jako
pierwsze ostrzeżenie, gdy
złapano kogoś na
donosicielstwie, obcinano uszy.
I chodzili chłopcy z takimi
obciętymi uszami, dosłownie, to
przecież nie odrasta. Ale mimo
to donosicielstwo było, bo cały
system rządzenia opierał się na
donosicielstwie. A ja żyłem
dzięki temu chłopakowi, "urce",
którego obsługiwałem brystolem.
Nie dawał mnie krzywdzić. Nigdy
nie miałem w sobie chciwości,
toteż w tym złodziejstwie nie
przekraczałem granicy rozsądku.
Nie kradłem codziennie arkusza
brystolu, tylko raz na jakiś
czas. Dla niego. I w związku z
tym miał najpiękniejsze karty, a
byli artyści, którzy robili te
karty przepięknie. Wielkie
talenty samorodne. Na przykład

tatuaż. Dobry artysta robi
naprawdę cuda.
E.: - Twój obóz nie był chyba
z tych najsroższych: jakoś się
żyło.
O.: - Tak, bo ja to opowiadam
z lekkim dystansem. Różnie
bywało. Za moich czasów nie
było najgorzej. Najgorsze były

background image

dwa lata przed nami. Pamiętam,
jak tej pierwszej wiosny 1944
roku byłem w szpitalu z powodu
zakażenia. Grzało słońce,
letnio_wiosenne słońce. Przed
tym barakiem szpitalnym
siedzieli chorzy, którzy
przeżyli tę najsroższą zimę, w
piżamach szpitalnych,
rozpiętych. To były trupy. Bo w
zimie 1941_#1942 w tym obozie był
straszliwy głód. Mówiono, że
wymarło wtedy trzydzieści
procent więźniów. W tym całym
zamieszaniu wojennym nie
dowieźli im w ogóle żywności.
Własnych upraw nie było. Dlatego
w moich czasach położono nacisk
na gospodarstwo. Posadzono tam
buraki pastewne, po rosyjsku
"turniepsy". I te buraki
pastewne były podstawą
wyżywienia w sytuacji kryzysu.
Ale tamci ludzie nie mieli
jeszcze "turniepsów" i stali się
dystrofikami, czyli że ich
organizm nie był w stanie
przyswajać już pożywienia.
Dawano im jeść w bardzo małych
dawkach, wegetowali, ale
wyglądali okropnie do końca,
nigdy nie dochodzili do normy,
spotykałem ich po kilku latach,
chodzące trupy. Mieszkałem z
księgowym, który przez to
przeszedł. Szkielet, szkielet
człowieka. Pracował, ruszał się,
ale to był szkielet. Nie mówię
tego, czego nie widziałem na
własne oczy. Ten widok, kiedy
oni siedzieli na słoneczku, te
szkielety grzejące kości -
wyglądało to przerażająco. Nie
zawsze było tak różowo, że tu
brystol, tu mi otwierają szafkę
pełną chleba i mówią "bierz, ile

chcesz". Był okres, że
zachorowałem na szkorbut.
Brakowało oczywiście
wszystkiego, ale nie można
powiedzieć, że kierownictwo
obozu dążyło do wyniszczenia

background image

więźniów. Nie, robili, co mogli.
Był jakiś stary technolog
żywieniowy, taki specjalista,
więzień, i wymyślał sposoby
ratowania od szkorbutu. Z
igliwia drzew gotowano napar i
przed wejściem do stołówki stał
inwalida, nalewał i każdy musiał
obowiązkowo wypić ten płyn;
gorzkie to było, ale on mnie
chyba uratował. Była taka
jesień, kiedy nam przywieźli
cały statek trupów maleńkich
fok, bo tam na północy zabijają
te foczki, łupiąc je po
główkach, dla futra. Zdejmują z
nich futra, ciałka wyrzucają, a
potem ktoś wymyślił, że można
tym żywić więźniów. Mięso focze
jest czarne i przy gotowaniu
strasznie śmierdzi. Na całą
zonę. Statek trzeba było w ciągu
kilku godzin rozładować. Zrobili
pochylnię, a myśmy stali i
popychali. Robiło się ślisko z
krwi i tego tłuszczu foczego.
Stało się po kostki w tej brei i
przepychało się te trupy w dół.
Nieprzyjemna robota. Byli
ludzie, którzy tego nie jedli.
Byli głodni, a nie jedli. Ja to
jadłem w dużej ilości, ponieważ
sporo tego zostawało. Jadłem
focze mięso, piłem napar z
igliwia, a mimo to zachorowałem
na szkorbut. Wyglądało to w ten
sposób: zęby się chwieją, na
nogach występują plamy, a potem
nie można się ruszać: wszyscy
wyskakują na apel, a ja nie mogę
stanąć, nie mogę nóg zginać.
Trzymając się ściany idę do
wyjścia. Wybiega "ochrannik",
nazywał się Łopata, dosyć
bezwzględny: "Co ty się tu
grzebiesz?", i mnie popchnął
tak, że poleciałem ze schodów, z
piętra i nie mogłem już się
podnieść. Zabrali mnie do

szpitala. I tam też się trafił
ktoś dobry. Nazywał się
Michelson, lekarz, więzień,

background image

polski Żyd ze Lwowa, oficer
rezerwy w polskim wojsku.
Przechowywał w domu stary, nie
naładowany, pamiątkowy pistolet.
Radzieccy oficerowie,
zakwaterowani u niego w 1940
roku, znaleźli ten pistolet w
szufladzie. Dostał dziesięć lat.
Serdecznie mną się zajął.
Trzymał mnie i trzymał w
szpitalu. Kiedy już musiał mnie
wypisać, to przeznaczył mnie do
"słabosilnych", gdzie miałem
lżejszą pracę i dodatkowe
żywienie. Taki groszek nam
dawano. Groch sypano na watę,
żeby trochę przebiło to zielone,
i były witaminy. Cebuli chyba
nie było, może marchew! Co
mieli, tym ratowali. Szkorbut
wykańczał sporo ludzi, ja się z
niego wykaraskałem.
Wiesz, chciałbym poruszyć
problem, który występuje w
więziennej i obozowej
literaturze - seks. Otóż muszę
stwierdzić, wbrew temu, co na
ten temat napisano, że w tym dużym
zgrupowaniu młodych chłopców nie
zaobserwowałem żadnych
drastyczności. Oczywiście, był
homoseksualizm, ale w tym
wszystkim był jakiś taki kodeks
honorowy, jakieś mechanizmy
obronne nie pozwalające na
masowe gwałty czy coś takiego.
Życie seksualne to był przede
wszystkim onanizm, który kwitł w
ogromnym natężeniu. Nie pamiętam
scen gwałtu, na siłę. To były
wyjątki. Opisuje je
Herling_Grudziński jako przykład
zezwierzęcenia. Ja nie pamiętam.
Tyle chciałem na ten temat
powiedzieć, resztę niech pokryje
milczenie.
Dzięki temu, że byłem pod
opieką politycznych, którzy
kierowali moim kształceniem,
skończyłem siódmą klasę w szkole
wieczorowej. Zdałem egzamin i
dostałem świadectwo ukończenia

background image

szkoły podstawowej. Egzamin był
uroczysty, ja nieźle wypadłem. I
to jest cały ten fałsz
radzieckiej rzeczywistości:
egzamin, nauczyciel, który się
ze mnie cieszy, pochwały, i za
progiem rzeczywistość obozowa.
Jeszcze jedno dobre
wspomnienie z tego okresu: w
grudniu 1945 roku dostałem list
od siostry. Siostra odnalazła
mnie. W 1944 roku znowu się
połączyła z Reginką. Reginka
wróciła do Mińska, który był już
wyzwolony. Wróciła do pracy jako
lektorka niemieckiego. Siostra w
Mińsku zrobiła maturę i poszła
na studia medyczne. Dostałem od
niej list jako od studentki
medycyny. I warto wspomnieć, że
dostałem też list od Hanki.
Hanka była starszą siostrą mojej
matki. Gdy trafiła w czasie
wojny do Związku Sowieckiego,
rozwinęła bardzo energiczną
działalność w celu odnalezienia
nas. Bardzo, bardzo dobry
człowiek, z tych ludzi
rodzinnych, którzy aktywnie
próbują pomóc innym członkom
rodziny. Siostra przez nią
dowiedziała się o mnie.
Korespondowaliśmy ze sobą i
właściwie przez Hankę miałem
szansę wydostać się stamtąd już
w końcu 1945 roku jako dziecko
polskich komunistów. Z szansy
tej nie skorzystałem z własnej
głupoty. Zpp poprzez Bieruta
zwracał się do władz sowieckich
o komunistów i tamci ich
zwalniali. Wracający informowali
o innych i w ten sposób tworzyła
się lista żyjących jeszcze
ludzi. Ściągano ich przez cały
1944 rok i 1945 rok. Tak wróciła
Felicja Fornalska, szwagierka
Bieruta, siostra Małgorzaty.
Podała inne kobiety, z którymi
była w obozie. Kobiet więcej
wychodziło, mężczyzn było mniej.
Repatriacja niekomunistów
wyglądała inaczej. Porządkując
niedawno stare papiery znalazłem
zawiadomienie pełnomocnika rządu

background image

do spraw repatriacji. Tyczyło
drugiej fali, tej po 1956 roku.
Wystarczył jakikolwiek dokument
stwierdzający zamieszkanie do 17
września 1939 roku na terenie
Polski, mogło być nawet
świadectwo szkolne. Ale trzeba
było mieć koniecznie dokument,
że było się z Polski.
E.: - Ty nie miałeś.
O.: - Moja kategoria była
osobna, bo byłem dzieckiem
komunistów dosyć wysokiego
szczebla. Pamiętam, że w 1956
roku przyjeżdżał do Mińska ten
pełnomocnik, o Boże, z takim
litewskim nazwiskiem...
E.: - Żemajtis?
O.: - Przyjął mnie w hotelu w
Mińsku.
E.: - Powróćmy do 1945 roku.
O.: - No tak, ale ja wtedy nie
skorzystałem z szansy. Bo ciocia
Hanka napisała, że wraca do
Polski, a moi dorośli
współtowarzysze - przecież to
byli ludzie sowieccy, którzy tak
się bali wszystkiego
zagranicznego jak zarazy, to
było najbardziej niebezpieczne -
otóż oni zaczęli mówić, że
korespondencja z Hanką może mi
zaszkodzić. I ja posłuchałem ich
i napisałem do Hanki, że nie
chcę więcej dostawać od niej
listów. Możliwe, że właśnie
wtedy zdecydowałem o swoim
przyszłym życiu, w sposób
idiotyczny co prawda. Z drugiej
strony widzisz, jakimi idiotami
byli ci dorośli inteligenci z
mego otoczenia?!
Kiedy przyjechałem do Polski w
1958 roku, Hanka już od kilku
lat nie żyła...
Byłem więc w kolonii dla
nieletnich do lat siedemnastu
dzięki przychylności tych
więźniów_inteligentów, z którymi
pracowałem w biurze
konstrukcyjnym. Potem przenieśli
mnie do obozu dla dorosłych, ale
na miejscu. Doprawdy, nie było
wielkiej różnicy. Jeszcze
później przestałem pracować w

background image

biurze konstrukcyjnym i wróciłem
do pracy fizycznej. Nie
pamiętam, co było powodem,
pewnie jakaś reorganizacja, a ja
nie byłem zbyt dobrym
pracownikiem. Tak że przez
ostatni rok byłem znowu zwykłym
więźniem. Cóż bym chciał, żeby z
tej opowieści zostało? Michał
Heller, który pisuje sporo o
łagrach, wydał książkę
"Literatura sowiecka a świat
obozów koncentracyjnych". Tropi
w niej ślady obozowe w
poszczególnych utworach.
Przyznam, że się zawiodłem, bo
wyobrażałem sobie, że powinno to
być coś ambitniejszego; to
znaczy powinien tam być zawarty
duch obozów przenikający
wszystko. Cała rzeczywistość
sowiecka była "de facto" nim
przesiąknięta. Tymczasem te
okropności, jakie ludzie o
obozach opowiadają, jakby
zmieniają perspektywę całości.





Obóz
(c.d.)

E.: - Bo na wolności było jak
w obozie, tak?
O.: - Naprawdę "wolność" była
okropna. Ci "wolnonajemni"
pracujący w obozach jako
inżynierowie, kreślarze itp.
żyli niewiele lepiej od
więźniów. Ich swoboda manewru na
tym polegała, że mogli czasem
gdzieś ziemniaki sobie kupić.
Często słyszałem takie słowa:
"Wam to dobrze, bo wam żarcie
pod nos podstawią, a ja muszę
sam zdobywać". Wybiegnę naprzód,
ale to jest ~a propos: nas na
zesłaniu przed budynkiem witał
naczelnik powiatowego Mgb
słowami: "Skończyły się wasze

background image

dobre czasy obozowe: czy
pracujesz, czy chorujesz, jeść
dadzą. Teraz jesteście

normalnymi obywatelami
sowieckimi: nie pracujesz, nie
jesz". Była to prawda. Uważam,
że obozy sowieckie, wyłączając
oczywiście Kołymę, skrajną
północ, nie odbiegały rażąco od
warunków życia na wolności.
Doskonale oddaje to "Jeden dzień
Iwana Denisowicza" Sołżenicyna.
Przecież Iwan Denisowicz posyła
prezenty z obozu córce -
kołchoźnicy! W rzeczywistości
sowieckiej obóz przeplatał się z
wolnością. Dostawało się obóz,
na przykład, za spóźnienie do
pracy. Ogromna fala runęła do
obozów po wymianie pieniędzy;
jakieś sprzedawczynie, które
sprzedawały za stare pieniądze,
a już trzeba było za nowe; była
ogromna wymiana pieniędzy, jeden
do dziesięciu, doszczętnie
rujnująca nawet tych, którzy
zbierali na buty.
E.: - Pewno grzeszę
porównaniem, ale i nasza wymiana
pod koniec 1952 roku
uniemożliwiła mi kupno zimowych
butów, na które zbierałam. I
pamiętam, jak trzeba było
oddawać dolary pod karą śmierci.
Nazywało się to tak do śmiechu:
"wyciąganie Bęcwalskiemu z
pończochy". Zakopać było strach,
a dać komuś - jeszcze większy.
Na szczęście krótko to u nas
trwało i nie miało tej perfekcji
realizacyjnej.
O.: - Mówimy o tej samej
sprawie. Różnica dotyczyła
skali, wykonania i trwałości.
E.: - Jak ludzie przyjmowali
wyroki? Rozpaczali?
O.: - Różnie. Niektórzy
pójście do więzienia odczuwali
jako hańbę.
E.: - U nas raczej odwrotnie.
O.: - To teraz. Chciałbym
zwrócić uwagę na jeszcze jedną

background image

cechę socjotechniki systemu:
"przymus" donosicielstwa. Władza
manipulowała nim zarówno na
wolności, jak i w obozach, żeby
podporządkować ludzi sobie.
Mniej chodziło o fakty. Taki

przykład: dostaję paczkę od
siostry. Wołają mnie na
wartownię. Biegnę w podskokach,
a mnie odsyłają stamtąd do
"opierupołnomoczennogo", czyli
kierownika działu specjalnego.
Ten podaje mi do podpisu
papierek o zachowaniu tajemnicy,
a jak podpisałem, mówi: "Mam dla
ciebie zadanie; ty pracujesz w
biurze konstrukcyjnym z
inżynierem Zdanowiczem, do niego
przyjeżdża żona, jak dowiesz
się, kiedy ona przyjedzie do
biura, dasz mi znać, dobrze?"
Zgodziłem się, taki potulny
byłem, taka "swołocz" byłem, no
trudno. Wyszedłem z paczką.
Zawartość zjadłem i zaczynam się
okropnie martwić, co zrobić z
tym Zdanowiczem. Pracował u nas
inżynier Wtiurin, stanowił dla
mnie wzór prawdziwego mężczyzny.
Przedtem pracował w Chinach na
kolei. Była to rosyjska linia
kolejowa, która przechodziła
przez Chiny. Związek Sowiecki
pod koniec lat trzydziestych
sprzedał tę kolej. Ci z pracowników
Rosjan, którzy zostali w Chinach,
uratowali się, a ci, którzy
wrócili do ojczyzny, zostali
wsadzeni do obozów jako
japońscy czy chińscy szpiedzy.
To była słynna historia...
Trafiłem na moment, kiedy
Wtiurin był sam w pokoju,
podszedłem i pytam, co mam robić.
Słuchaj, jak się przeraził ten
człowiek! Nic z prawdziwego
mężczyzny, od razu z niego to
wszystko opadło i z przerażeniem
mówi, dlaczego właśnie do niego
z tym przyszedłem. Osłupiałem.
On uznał to jako osobistą
krzywdę, prowokację zastosowaną

background image

tuż przed wyjściem, bo jemu
zostało niewiele do odsiedzenia.
Wypuścili go, ale na wolności po
kilku miesiącach umarł na serce.
Szok pozwolnieniowy, skutek
strasznego napięcia, że coś się
zdarzy i nie wyjdzie. A ta afera
skończyła się tak: przyjechała
ta żona, ja nigdzie nie poszedłem,

trząsłem się, ale nie poszedłem,
pomyślałem sobie, że będę udawał
głupka w razie czego. I tak
jakoś minęło, nigdy więcej
takich propozycji nie miałem.
Natomiast, żeby do końca
zilustrować sytuację z tym
Zdanowiczem: jest piękny,
słoneczny, zimowy dzień, nastrój
radosny - bo w obozie również to
się zdarza - wszyscy weseli i
taki jeden kolega zaczyna
baraszkować ze Zdanowiczem,
rzucać śniegiem. W pewnej chwili
sięga mu do kieszeni i wyciąga
jakiś list, wołając: "Do
kobiety, do kobiety,
przeczytamy". Czy wiesz co tam
było? Cotygodniowy raport o nas
do samego
"opierupołnomoczennogo", który
kazał mi donosić na niego.
E.: - W każdej literaturze
obozowej występuje to piętrowe
donosicielstwo.
O.: - Natomiast ten "opier"
okazał się porządnym
człowiekiem. Jest 1947 rok,
zupełna beznadzieja, bo amnestia
powojenna objęła tylko
kryminalnych, i przychodzi cios
- ta wymiana pieniędzy, znaczne
pogorszenie zaopatrzenia i
ustawy karne zwiększające
wyroki, żeby w ryzach utrzymać
społeczeństwo. Ustawa o
zwiększonej karalności za brak
meldunku, za spóźnienie do pracy
itp. Mieszkam w baraku Itr -
"inżenierno_tiechniczeskije
rabotniki" - z różnymi
oryginałami. Między innymi jest
pan z brodą, o którym mówią, że

background image

carski admirał, jest sympatyczny
Polak, który zrobił sobie
słuchawki, podłączył je do
"kołchoźnika" i nie rozmawiał z
nikim. Chciał swój
dziesięcioletni wyrok przeżyć,
słuchając radia. Którejś
niedzieli wywiązała się dyskusja
o tych drakońskich ustawach na
tle artykułu w gazecie.
Pamiętam, jak ten admirał
powiedział: Słusznie, bo

rozpowszechnił się ten
bandytyzm, trzeba karać..." Nie
wytrzymałem: "Jakie to
szczęście, że jesteście w obozie -
mówię - bo jakbyście mieli karać
innych, bylibyście jeszcze gorsi
od tych, co teraz sądzą".
Zapadła martwa cisza, nikt nie
zareagował. Na drugi dzień woła
mnie "opier" i pyta: "Słuchaj,
ile tobie wyroku zostało?"
Mówię: rok i trzy miesiące. "A
toż idiota jesteś, czy ty nie
wiesz, że oni to wszyscy
stukacze. Mam tu na ciebie kilka
raportów. Po cholerę ty gadasz,
przecież ja tobie powinienem dać
dodatkowe lata za to". I tak to
ten pijanica uratował mi kawałek
życia.
E.: - Powiedz, jak wyglądała
sama praca. Czy coś z niej
wychodziło?
O.: - Różnie to bywało, w
zależności od obozu. Były i
takie, gdzie praca była tylko po
to, żeby ludzi męczyć. Natomiast
tam, gdzie ja pracowałem,
istniała fabryka. Nasza praca
nie była zbytnio wydajna, ale
podejrzewam, że i na wolności
nie pracowano dobrze. Niemniej
coś się tam robiło: fachowców
ceniono, lepiej karmiono. A oni
z płynów potrzebnych do
produkcji odlewów spirytus
wyciągali na różne przemyślne
sposoby i codziennie się
zalewali. Praca jak praca. Za
moich czasów nie była tak

background image

ciężka, żeby ludzie padali z
nóg. Marne jedzenie powodowało
stopniowe wycieńczenie, ale i
pod tym względem najgorsze lata
minęły. Teraz były już pola,
sadziliśmy "turnieps" i w ogóle
była samowystarczalność. Na
początku wojny urwało się
zaopatrzenie, obóz był skazany
na wymarcie. Już o tym mówiłem.
Nad nami natomiast wisiało
niebezpieczeństwo dostania się
na etap do obozu na skrajnej
północy. Tam umierało się często
po kilku latach. Od nas brano

ludzi do budowy kolei żelaznej
przez północny Ural. Brano ludzi
z dużymi wyrokami. Tam zaliczano
jeden przepracowany rok za trzy
lata wyroku, ale nikt nie chciał
tam iść, bo mówili, że wytrzymać
nawet rok było niemożliwością.
Kwalifikowanie przez komisję
lekarską odbywało się w ten
sposób, że łapano za tyłek i
jeśli można było uszczypnąć, to
dostawałeś pierwszą kategorię.
Odbywało się to co pół roku.
Widziałem, jak jeden "urka",
nazywany Żabą z powodu swojej
urody, zrobił sobie harakiri,
dowiedziawszy się, że zaliczono
go na etap. Ta groźba wisiała
nad każdym więźniem.
E.: - Ale tobie wyrok się
kończył?
O.: - Nie bardzo. Ten ostatni
rok nie był słodki. Wyrok
kończył mi się w sierpniu 1948
roku. Pamiętam, na wiosnę taki
serdeczny mój kolega
kryminalista wychodził na
wolność, a ja miałem, nie wiem
skąd, jakąś ładną koszulę.
Bardzo chciał w niej wyjść na
wolność, taki szyk, i ja mu tę
koszulę dałem. Pobiegł z
obiegówką, musiał wyjść za zonę
i wrócić po podpis mistrza, więc
przyniósł pół litra. W tym
sklepiku wolnościowym nie było
nic prócz wódki i przecieru

background image

jabłkowego. On tylko wypił i
pobiegł za bramę, a mnie ta
mieszanka jabłkowo_wódczana tak
rozebrała, że do wieczora nie
mogłem ustać na nogach; koledzy
przy wyprowadzaniu wzięli mnie
do środka, ale przy zonie
mieszkalnej urządzono "szmon" i
zaczęli każdego obmacywać.
Upadłem i dalej nie pamiętam.
Dostałem trzy dni karceru.
Karcer mieścił się z pół
kilometra dalej. Gdy się tam
ocknąłem, byłem jednym żywym
siniakiem. Koledzy mi potem
wytłumaczyli, że strażnikom nie
chciało się mnie nieść, a ja nie
mogłem ustać na nogach. Więc

kładli mnie na drodze i kopali,
abym się ocknął. To nie
pomagało, ciągnęli więc parę
kroków dalej i znowu kładli i
kopali. Nie wiem, czy było to
okrucieństwo. Raczej byli to
służbiści prymitywni, bez
żadnego wykształcenia, których
przeważnie nawet nie wysyłano na
front z powodu tępactwa lub
podeszłego wieku. Najgorszymi
strażnikami obozowymi byli
Nieńcy. To taki lud z północy,
ludzie prymitywni, prawie nie
mówiący po rosyjsku, oni bali
się więźniów po prostu. Na
wiosnę "płynął" rzeką las; było
tam wszystko, czego różne
przedsiębiorstwa drzewne po
drodze nie zdążyły wyłapać, i
my, jako ostatnia czata,
wyłapywaliśmy, ile się dało, bo
to był darmowy surowiec dla
naszej fabryki i opał, czym
również my sami byliśmy
zainteresowani. Fajna robota,
męska. Byli tacy artyści, którzy
skakali po tych płynących pniach
aż po główny nurt rzeki; ja do
nich nie należałem, niestety,
ale inni to robili. Gdy potem
suszyliśmy się przy ognisku, to
z ruskim strażnikiem można było
się dogadać, był ludzki. Gdy

background image

widział, że nie chcemy mu zrobić
krzywdy, to pozwalał odejść w
krzaki za potrzebą. I sam
siedział i grzał się. Nieniec
bał się nas, stał z bronią
gotową do strzału i nie pozwalał
zrobić kroku. Mówiło się do
niego: "Grażdanin naczalnik,
chcę się załatwić", a on: "nie,
będę strzelać".
Była również wśród strażników
brygada specjalna łapaczy
uciekinierów. Dobrzy myśliwi.
Uciekinierów traktowali jak
zwierzynę łowną.
Miałem cherlawego kolegę,
drobnego kryminalistę, dobry
chłopak, gorąco mnie namawiał do
ucieczki; nie wiadomo dlaczego
on tak się uparł na ucieczkę, bo
nie miał do kogo jechać. Ale są

tacy ludzie tęskniący za
wolnością bez żadnego powodu.
Namawiał mnie argumentując, że
po zwolnieniu dadzą mi jako
politycznemu w dowodzie paragraf
39 i będzie się to za mną
ciągnęło przez całe życie.
Paragraf 39 - to oznaczało
zakaz meldowania w Moskwie,
Leningradzie, dużych miastach,
morskich portach itd. - lista
"wyjątków" była bardzo długa.
"Więc póki masz szesnaście lat -
mówił - uciekajmy, coś
ukradniemy, złapią, podasz inne
nazwisko, inne miejsce urodzenia
- wtedy wszyscy podawali te
tereny, które przeszły przez
okupację niemiecką, bo nie
zachowały się żadne dokumenty i
nie było sposobu sprawdzenia -
dostaniesz wyrok, dajmy na to,
dwa lata jako kryminalista, i do
końca życia jesteś wolny, nie
jesteś polityczny". Ale ja tak
strasznie bałem się wolności,
tak byłem niepewny, czy dam
sobie radę, że w ostatniej
minucie stchórzyłem. Była
jesień, śnieg już zaczął padać
zmieszany z deszczem, i

background image

wszystkich nas, cały obóz,
zabrali kopać "turnieps", był
ostatni czas, póki ziemia nie
zamarzła. Kopaliśmy do nocy. W
drodze powrotnej zupełne
ciemności, deszcz ze śniegiem,
on mówi: teraz albo nigdy, i
wsunął się do rowu przy drodze.
Przy liczeniu brakuje jednego,
ale w nocy nie doliczysz się, bo
się chowają ci, co przegrali w
karty, i ci, co grają. Rano
alarm, naczelnik, brakuje
definitywnie jednego. Sprawdzają
wedle akt. I dopiero koło
czwartej wiedzą, kogo brakuje.
Daleko nie uciekł. Szefem
brygady gończej był Ukrainiec,
Łopata. Złapali tego mojego
kolegę dopiero na trzeci dzień,
i ty wiesz, że oni go
zamordowali. Posadzili go na
skraju drogi w kucki i skakali
na niego całym ciężarem, te

chłopy potężne, i potem go
przyprowadzili do obozu,
pokazali. Umarł w szpitalu.
Byłem tam u niego pożegnać się.
Jego śmierć posłużyła jako
kolejna porcja strachu dla
innych. Każdy system więzienny
opiera się na strachu, bo
więźniów jest przecież znacznie
więcej niż strażników i więzień
musi mieć w mózgu zakodowane, że
nic nie można zrobić. Dokładnie
tak samo, jak się tresuje psa,
żeby nie zrobił kupy w domu. Ten
strach musi mieć oparcie
faktyczne. Każdy złapany
uciekinier doskonale do tego
służy. Przecież nas, półtora
tysiąca ludzi, pilnowało raptem
sześciu strażników siedzących na
tych "wyżkach" z bronią
jednostrzałową. Co oni mogli
zrobić, gdyby rzuciło się na
nich tysiąc osób?! Zabiliby
kilkunastu i już byliby
rozszarpani. Pamiętam wypowiedź
lekarzy obozowych: "Jak jednemu
pójść na rękę, to wszyscy

background image

będziecie chorzy". Inna skala,
ale to samo. Pytasz, sadyzm?
Nie. Sadyzm lubi krzyki, jęki,
poniżoną ludzką osobę; jest
czymś uświadomionym, a to, o czym
mówię, było raczej koniecznością
obronną niż czystym
upodobaniem...
E.: - Ale ty już wychodzisz na
wolność...
O.: - Kończył mi się wyrok 12
sierpnia 1948 roku, ale coraz
głośniej słychać o tym, że
politycznych nie puszczają na
wolność, tylko skazują na
dożywotnie zesłanie. Idzie to w
formie plotki; od paru osób
zwolnionych dostajemy
zakamuflowane wiadomości, że nie
udało się im zatrzymać tam,
gdzie planowali, nie dostają
zameldowania, każą jechać dalej.
Zwykle w dniu kończącym wyrok
"rozwodzący" mówi: "Ty
zostajesz". Tymczasem mnie nikt
nic nie mówi. Chodzę jeszcze dwa
dni do pracy - nic, pytam

naczelnika, a ten, żebym
poczekał. Ponieważ nie byłem
aktywnym buntownikiem, tylko
biernym - przestałem chodzić do
pracy. Położyłem się na pryczy
nieruchomo, coś mi koledzy
przynosili do jedzenia,
przychodził strażnik, pytał:
"Leżysz?" "Leżę". Nie ruszał
mnie. I tak dwa tygodnie;
wychudłem. W końcu wołają, ale
tak nietypowo, strażnik bierze
mnie i mówi: "Jedziemy do
Archangielska". I pojechaliśmy.
Chodzę znowu po Archangielsku,
chodniki z desek rezonują jak
klawisze, i nic nie mówiąc do
więzienia mnie wsadzają z
jakimiś ludźmi. I tam dopiero
dowiedziałem się, że wiozą nas
na zesłanie. Wszyscy byli w tym
samym położeniu, co ja. Zaczął
się jeden z najciekawszych
okresów mojego więziennego
bytowania. Bo przedtem ogromną

background image

część na Łubiance przesiedziałem
w pojedynce, w Butyrkach po
wyroku byłem krótko, potem w
obozie nie bardzo dobrze sobie
zdawałem sprawę ze skali tego
ogólnokrajowego zjawiska i
dopiero na tym etapie - bo mnie
wieźli tak: Archangielsk,
Wołogda, Moskwa, Kujbyszew
(dawna Samara), Omsk,
Nowosybirsk... Wyjechałem w
końcu sierpnia, a przyjechałem
na miejsce w rocznicę rewolucji,
czyli siódmego listopada. I
dopiero zobaczyłem ten kraj. Po
raz pierwszy te tłumy w
Wołogdzie, siedzieliśmy tam
tydzień. Umarł Żdanow i ktoś
chyba specjalnie - żeby nas
powiadomić - podrzucił na
spacernik kawałek podartej
gazety z jego portretem w
czarnych ramkach, pamiętam
ogólne podniecenie. Wołogda to
takie miłe, północne miasteczko,
tylko okropne żarcie; ale potem,
posłuchaj! W Moskwie było takie
przepełnienie zesłańcami, że nie
mogli nas z tych wagonów
przewieźć do więzienia

etapowego; chyba z tydzień
siedziałem w Moskwie na
bocznicy, bo więzienia etapowe
pękały. A było to gorsze niż
więzienie. Opowiadałem, co to
jest stołypiński wagon? Dobrze.
Ciasnota niezwykła. Strażnik,
jeśli chce kogoś zaprowadzić do
ubikacji, musi wołać naczelnika
konwoju, bo mu nie wolno samemu
otwierać kraty; jeśli ktoś chce
pić, to też mu nie wolno podać
wody, bo muszą w kuble przynieść
komisyjnie. Śledziami karmią,
kubek wody rano, kto ma jakieś
naczynie, to sobie przelewa, ale
ja nie miałem gdzie. W ubikacji
stoi nad tobą i pogania, w biegu
trzeba spuszczać spodnie,
straszne.
W Kujbyszewie więzienie
etapowe to ogromny kombinat, tam

background image

zobaczyłem dziesiątki tysięcy
tych, co z obozów jadą na
zesłanie. Przychodził strażnik i
krzyczał: "Kto dzisiaj chce do
pracy?" Kto szedł, dostawał
trochę lepiej jeść, byłem parę
razy, przeważnie ładowanie,
tysiące ludzi, państwo więźniów,
na nikim nie robią wrażenia; nie
ma różnicy między zatrudnionym
wolnym a więźniem; nie trzeba
nikogo pilnować, bo nigdzie nie
ucieknie się, strażnik nas
przyprowadzał i szedł sobie,
umawiał się z nami, gdzie się
spotkamy.
W Nowosybirsku więzienie było
całe drewniane, z czasów
Katarzyny. Były tam pluskwy
takie, że cały sufit się ruszał.
W celach po dwieście osób,
prycze posypywali białym
proszkiem i gdy się człowiek
kładł, to taki dym z tego
proszku powstawał, że wszyscy
kichali, a pluskwy uciekały na
sufit i stopniowo spadały na nas
deszczem szeleszczącym. W tym
więzieniu zaobserwowałem piękny
zwyczaj: rano przychodziło
trzech strażników z ciężkim
drewnianym młotkiem na długiej
rączce i pod dolną pryczą

ostukiwali ściany, bo kiedyś tam
była ucieczka i od tego czasu,
czyli od dziewiętnastego wieku,
zachowała się instrukcja i
rytuał opukiwania.
E.: - Tak, to oni umieli robić
perfekcyjnie.
O.: - Po tych dwóch miesiącach
jazdy już ledwie się ruszałem,
ale tłumy bardzo żywotnie się
przelewały, w zupełnej
niewiedzy. I dopiero przy
wyjeździe z Nowosybirska
przewodnik Mgb poinformował nas,
że jedziemy na zesłanie, że
każdy dostanie pracę wedle
specjalności, że będzie nam
dobrze, rodziny będą mogły
przyjechać, będziemy tylko

background image

ograniczeni w poruszaniu się. I
to wystarczyło, żeby otucha
wstąpiła. Wydali nam po bochenku
chleba i rybę, i już było
weselej.
Z Nowosybirska jedziemy
pociągiem do stacji Kożurła,
ładują nas na ciężarówki,
wszędzie bagna, co rusz każą
wysiadać, żeby ciężarówka nie
zapadła się. Dojechaliśmy
wreszcie do miejscowości
Czumakowo, jak się później
okazało. W ciemnościach
zaprowadzili nas do jakiegoś
budynku. Była to dawna stajnia.
Zawsze tak jest w grupie, że
znajdzie się ktoś energiczny,
kto weźmie organizację w swoje
ręce; więc i tam - już ktoś
znalazł piecyk z beczki
metalowej, już ktoś zapalał
ogień... Od razu potworzyły się
podziały społeczne. Gdyśmy
jeszcze szli na dworzec w
Nowosybirsku, strażnik kazał mi
dźwigać walizę, bo sam nic nie
miałem. Waliza należała do
starego doktora, zwolennika
Tołstoja, wegetarianina, który
był kiedyś wydawcą pisma
wegetariańskiego w Besarabii, a
teraz został zesłany. Doktor
Powzner. Miał w tej walizie
narzędzia lekarskie. Wokół niego
zaraz utworzyła się elita.

Znalazła się jakaś mąka, zaczęto
piec podpłomyki, a ja, ten co
dźwigał, nic nie dostałem i
zostałem wyrzucony poza nawias
tego ognia, tego świata. Zaczęły
się rozmowy o przyszłości: kto,
co będzie robił. W rogu tej
byłej stajni stał warsztat
stolarski, a na nim w kucki
siedział facet starszy, obdarty,
obrośnięty brodą. Przez cały
czas nic nie mówił, tylko się
nam przyglądał. I nagle głos
faceta z brodą: "Wszyscy tu
umrzemy, to jest nasza mogiła.
Nic tu nie ma, nędza i rozpacz".

background image

Ale on tu nie umarł, syn -
wojskowy - dosyłał mu trochę
pieniędzy, starczyło na wódkę,
zginął dopiero wtedy, kiedy nas
zwalniali, po śmierci Stalina,
bo wpadł pod pociąg po pijanemu,
jadąc na wolność.
Gdy zaczęło świtać, ktoś mówi,
chodźcie, zobaczycie, gdzie nas
przywieźli. Wyszliśmy, a pod
nami wieś - bo to było na
wzgórku. Wyglądało to upiornie,
dachy zapadnięte, osypane
pierwszym śniegiem. Dachy kryto
tu darniną w obawie przed
pożarem. Taką darninę trzeba
było często zmieniać, bo
wiązania gniją, tej nie
zmieniano od Bóg wie kiedy,
dlatego dachy były strasznie
zapadnięte, załamywały się. W
okolicy nie widać człowieka ani
bydlęcia, cisza. Tylko
gdzieniegdzie smużka dymu. Okazuje
się, że był to teren objęty
powstaniem chłopskim z 1932
roku, jak wprowadzono kołchozy.
Cały powiat zagarnęli powstańcy.
Gdy powstanie zlikwidowano,
zabrano wszystkich mężczyzn. Ci
chłopcy, co zostali, jak
podrośli, to poszli na wojnę i
niewielu wróciło. Powiat
wyglądał jak nasze Bieszczady w
latach pięćdziesiątych. Tak
wyludniony. Powiat bab.
Przewodniczący i magazynier bez
nogi to jedyni mężczyźni. Baby
orały swoje działki krowami.

E.: - Pamiętam, w stalinizmie,
kolega na studiach powiedział
wychodząc z wykładu na temat
mechanizacji rolnictwa w ZSRR:
"Bujda, widziałem tam, jak baba
zaprzęgła się do pługa". Dostał
siedem lat i odsiedział...
O.: - Później zebrano nas na
placyku, wyszedł kapitan i
oznajmił, że jesteśmy zesłańcami
bez prawa oddalania się poza
granicę powiatu, że skończyły
się nasze dobre czasy obozowe,

background image

gdzie jedzenie dawano
niezależnie czy ktoś zapracował,
czy nie. Tu, jak się nie
zapracuje, to możesz umrzeć z
głodu, ich to nie obchodzi. I
wysunął dwie propozycje: kołchoz
bez pieniędzy, każdy dostaje pół
litra mleka i przez pierwsze
miesiące jedzenie za pracę, póki
nie obrobi swojego kawałka
ziemi; a druga propozycja:
"lespromchoz", czyli gospodarstwo
leśne, sto pięćdziesiąt
kilometrów stąd, wyrąb lasu; tam
płacą i dają ubranie robocze,
więc kto czuje się fizycznie
dobrze, on radzi tam iść: a
teraz podchodzić po jednym
(oczywiście, doktor Powzner
dostał pracę w powiatowym
szpitalu). Ja podchodzę:
"Familija?" "Wołynskij",
"Jewriej?" "Niet, Polak", "Wsie
Jewriei gaworiat, czto oni
Polaki. Wołynskij - eto
jewriejskaja familija.
Lespromchoz. Następny". Stropiłem
się, bo jak każdy normalny
sowiecki człowiek nie chciałem
być Żydem. Zresztą nigdy nim nie
byłem.
E.: - Jakie Żyd budził u tych
ludzi uczucia?
O.: - Pogardliwe. A Polak to
dla nich Słowianin, jak Bułgar
czy Czech. Innych zabarwień
uczuciowych w stosunku do
Polaków nie zauważyłem. Nie
zgadzam się z tą wizją
rozdmuchiwaną przez samych
Polaków, że budzą w Rosjanach
uczucia niechętne. Może u

starszych inteligentów, jeszcze
sprzed rewolucji, oraz u
enkawudzistów. Dla pozostałych
Polacy to nie więcej jak
Mołdawianie, Łotysze itp.
Natomiast Żyd, to była bez
wątpienia negatywna ocena. Z
Żydami był kłopot od 1941 roku,
na przykład od czasu zwalniania
ludzi do armii Andersa. Wtedy

background image

Żydów nie chcieli jeszcze
puszczać. Ten czekista musiał
mieć jakieś doświadczenie, że
tak powiedział. No trudno, nie
upierałem się. Żyd to Żyd.
Trzeba iść rąbać las. No i
poszliśmy. Sto pięćdziesiąt
kilometrów.
E.: - Zawieźli was?
O.: - Zawieźliby może ciebie.
A u nas było tak: dali konia,
wóz, duży kocioł z kaszą, który
owinęli w szmaty. Nas było
sporo. Trzy czwarte zesłanych
poszło do wyrębu lasu, bo
wszyscy bali się kołchozu:
umrzesz z głodu nim działkę
skopiesz i da plon. To nie były
przelewki. Zostały tylko stare
baby, które nie mogły już
pracować. A jeśli nie miały na
wolności rodziny, która by im
pomagała, to dosłownie umierały
z głodu. Była taka staruszka,
Azjatka, wyglądała na jakąś byłą
arystokratkę, może turecką,
która żebrała. Skończyło się
tym, że wzięli ją do warsztatu
stolarskiego, gdzie mogła
nocować za palenie w piecu, bo
zimą było czterdzieści stopni
mrozu, i ona spaliła się tam
żywcem. Ale to są ci, którzy
zostali. Natomiast ja poszedłem
jak głupi do tego "lespromchozu";
dali wóz, tego konia, ten kocioł
z kaszą, i miejscowy chłop
poprowadził ten wóz, a myśmy
szli. I dzięki temu przeszedłem
kawałek powiatu. To była
pustynia. Od wsi do wsi po
czterdzieści kilometrów. Po
drodze robili przerwę i dawali
tę kaszę. Śnieg był mokry, po
kostki, glina rozłaziła się pod

nogami, a wszyscy byli w
obozowych ciuchach letnich, bo
wywozili nas jeszcze w lecie. Ja
miałem buty obozowe, nie wiem,
czy to była skóra focza. Rwały
się jak papier. Oczywiście, buty
te rozlazły się i szedłem prawie

background image

na bosaka. Chcę teraz wyśpiewać
pean na cześć narodu
rosyjskiego, bo gdyby mi się
jeszcze przytrafiło to samo, to
bałbym się, żeby to nie stało
się wśród innego narodu.
E.: - To wyraz małej ufności.
Mój ojciec w czasie ucieczki
przez Tatry podczas okupacji
zaznał wielkiego serca od
Słowaków; pukał od chaty do
chaty, bez nich by zginął.
Wybierał się podziękować im po
wojnie...
O.: - I my też pukaliśmy do
tych nędznych chałup, do tych
zmęczonych bab, i zawsze któraś
otwiera, wpuszcza z pięć osób,
pali pod blachą, rozściela
szmaty na podłodze; jedna
zobaczywszy moje nogi, oddała mi
swoje kalosze i skarpety
wełniane. Nie wiesz, co
znaczyło dla tych ludzi pozbyć
się kaloszy, wełnianych skarpet!
Każda wyciągała z piwnicy kubeł
ziemniaków, gotowała i dawała
nam jeść. A jak zdarzył się
chłop, to od razu bimber
stawiał. Nie wyobrażam sobie,
żeby w polskiej wsi mogła być
taka otwartość w stosunku do
więźniów, o których nic nie wie
się; obrabują, zgwałcą...
E.: - Chciałabym wreszcie
dowiedzieć się, na jakiej
podstawie dalej siedziałeś?
O.: - W 1948 roku, kiedy
władza zorientowała się, ilu
więźniów politycznych z 1937
roku przeżyło, a zakładała, że
wszyscy zginą - ale ponieważ
były ich miliony, więc jednak
setki tysięcy przeżyło -
przelękła się, że ta fala
zwolnionych wpłynie na nowo do
miast, a był to właśnie początek
zimnej wojny na świecie. No i

wymyślili, że ci, którzy
odsiedzieli polityczne wyroki,
mają być zesłani. Była tajna
ustawa prezydium "Wierchownogo

background image

Sowieta", czyli Rady Najwyższej,
w tej sprawie. Dopiero w 1950
roku ogłosili nam to oficjalnie
i dali do podpisu...
E.: - Że?
O.: - Że zgadzam się na
dożywotnie zesłanie. Wtedy
podali numer tej ustawy i datę.
E.: - Podpisywali?
O.: - Podpisywali, ale nie
wszyscy. Dlatego nie lubię mówić
o sobie, bo byłem dupą,
skurwysynem, wszystko
podpisywałem.
E.: - A jak ktoś nie podpisał,
czy coś skorzystał?
O.: - Tak, skorzystał,
dziesięć lat dodatkowo, ale
zachował godność. Natomiast ja
byłem człowiekiem bez godności.
E.: - Ale wybiegamy w
przyszłość...
O.: - W momencie, kiedy
trafiłem do Czumakowa, jeszcze o
istnieniu wspomnianej ustawy nie
wiedziałem, nikt nam nie
powiedział. Dotyczyła również
tych, którzy zdążyli już wrócić
do domu - działała z mocą
wstecz. Spotykałem takich,
którzy już ze dwa lata byli na
wolności, a potem - marsz, z
powrotem! Była taka
humorystyczna sytuacja, że
facet, który dostał zesłanie, a
pochodził z sąsiedniego
województwa, bardzo się starał,
żeby go tam przeniesiono, gdyż
tam również był rejon zesłania,
innych tam zsyłali, ale jemu nie
wolno było być zesłańcem na
swoim terenie. Najśmieszniejsze,
że tę ustawę podpisał wówczas
przewodniczący Rady Najwyższej
Związku Sowieckiego, towarzysz
Woroszyłow, którego kiedyś w
swoich ulotkach tak ukochałem.
Ciekaw jestem, czy opublikują tę
ustawę oficjalnie. Czytając
opracowania emigrantów, nigdy
nie spotkałem ani numeru, ani

daty tej ustawy, ani powoływania

background image

się na nią. A ja podpisywałem
ten papierek: "Skazuje się
obywatela na dożywotnie
osiedlenie w granicach powiatu
michajłowskiego województwa
nowosybirskiego". Powiat nazywał
się michajłowski, ale wieś
Michajłowskoje była tak
wyludniona, że centrum powiatu
przeniesiono do Czumakowa.
Bliżej było do kolei żelaznej,
tylko siedemdziesiąt pięć
kilometrów. Mam zresztą
zaświadczenie, że byłem tam od
listopada 1948 roku do połowy
maja 1954 roku. Z obozu mnie mam
żadnego zaświadczenia. Nigdy o
to nie starałem się... Nie, ja
już nie będę dalej mówić.
"Lespromchoz" jak "lespromchoz",
mnie się jakoś nie podoba, co
mówię, naprawdę nie chcę o tym
opowiadać. Ja tam nie
sprawdziłem się...

Zesłanie

E.: - Czy szykowałeś się na to, że
całe życie spędzisz na zesłaniu?
O.: - Nie wiem, ale chyba
byłem przekonany, że wychowanek
domu dziecka, potem kolonii
karnej dla nieletnich, a potem
obozu, spędzi dalsze życie w ten
sposób. Przede wszystkim byłem
bierny. Nie miałem woli
działania i energii do
pokierowania swoim losem. O tej
wielkiej, ponad dwumiesięcznej
podróży przez więzienia etapowe
nie umiałem opowiedzieć tak, jak
na to zasługuje, ale jedno
chciałem zaznaczyć: dała mi się
we znaki, byłem bardzo zmęczony.
Przyjechaliśmy więc do
Czumakowa. Tam wybierali: kto
pojedzie do "lespromchozu", kto
do kołchozu. Poszedłem do lasu. O
drodze do tego lasu już
opowiedziałem. Praca odbywała
się na tej zasadzie, że każdy
kołchoz, każda jednostka
gospodarcza miały obowiązek
wystawić pewną liczbę ludzi. Z

background image

kołchozów przysyłali przeważnie
dziewczyny, ponieważ mężczyzn
brakowało. Cieszyły się z tego,
bo w "lespromchozie" płacili
jakieś pieniądze, w kołchozie nie
płacono wcale. My, zesłańcy,
pracowaliśmy na tych samych
zasadach, tylko byliśmy jakby
pracownikami stałymi w
"lespromchozie", a kołchoźnicy
przebywali okresowo; część
zarobków im przysługiwała, a
część zabierał kołchoz. Tak to
wyglądało. Teren bardzo
błotnisty, w lecie bagna, las na
kępach, a między nimi stoi woda.
W związku z tym w lecie
praktycznie nie można było
wywozić drewna z lasu. Dlatego
wyrąb odbywał się w zimie, kiedy
wszystko zamarzło, kiedy leżał
śnieg i można było saniami
wyciągać "ten las" na brzeg
rzeki. Na brzegu kładło się go
na tratwy specjalnej konstrukcji
ustawione na lodzie i kiedy
wiosną lód puszczał, to te
tratwy spływały w dół rzeki i
były gdzieś tam wyławiane, i tak
"las szedł" albo do przemysłu,
albo na opał. W ten sposób to
funkcjonowało. Była to praca
ciężka, ale w końcu normalna
praca w zimie syberyjskiej, z
małymi udogodnieniami natury
bytowej. Łaźnia była we wsi,
kilka kilometrów dalej. Raz w
tygodniu chodziliśmy do niej.
Starzy miejscowi Sybiracy przez
cały czas pobytu w lesie, dwa,
trzy miesiące, w ogóle nie
zmieniali bielizny. Potem
zrzucali tę przepoconą odzież,
która rozlatywała się w strzępy,
myli się raz porządnie,
przebierali w coś innego i mieli
to za sobą. Najbardziej męczyła
woda pod śniegiem, bo jeśli
człowiek wpadł w nią, to walonki
zamarzały, a do wyrębu trzeba
było iść kilka kilometrów.
Przychodziło się na miejsce,
walonki obrośnięte lodem. Nie
było gumiaków, one by zresztą
nie zdały egzaminu z powodu

background image

zimna. Oblodzone walonki suszyło
się w nocy nad taką żelazną
beczką rozpaloną do czerwoności.
Trochę odtajały, ale nie
wysychały do końca, więc zawsze
się miało mokre nogi. Ja nie
bardzo radziłem sobie. Ze
smutkiem sobie przypominam tę
zimę, ponieważ fizycznie nie
sprawdziłem się. Dosłownie
padałem z nóg. Bardzo byłem
chudy, to jedzenie mnie jakby
nie odtwarzało, nie odtwarzało
sił, które traciłem. Podczas gdy
obok dziewczyny z kołchozu takie
rozrosłe, przysadziste, cycate -
dawały sobie radę. I to mnie
straszliwie męczyło. Ja do
wyrębu w ogóle się nie
nadawałem, nie radziłem sobie,
nie umiałem zresztą rąbać lasu.
Byłem takim podręcznym w
brygadzie, gdzie były trzy
dziewuchy. Zwalały te drzewa,
piłowały pnie, a do moich
obowiązków należało oczyszczać
te pnie z gałęzi i palić je w
ognisku. Ta czystość miejsca
wyrębu była dosyć przestrzegana,
aby na wiosnę nie miały w czym
wylęgać się szkodniki. Trzeba
było nadążyć za dziewuchami.
Mnie to szło rozpaczliwie, nie
mogłem rano rozpalić ogniska, bo
drzewo było mokre i dziewuchy
musiały mi pomagać, trochę
klęły, trochę śmiały się ze
mnie; miały do mnie stosunek
taki lekceważąco_litościwy. A
byłem właściwie w ich wieku. Nie
było to dla mnie miłe przeżycie,
nie miałem przecież (chociaż to
głupio zabrzmi) poczucie pewnej
własnej wyjątkowości, wartości
jakby swojej osoby. Dlatego
byłem bardzo zmęczony
psychicznie, bo tu okazywała się
moja niemoc.
E.: - A nie dlatego tak ci źle
szło, że męczyła cię ta
niedotrzymana data, ten dzień, w
którym kończył się wyrok i
miałeś wyjść na wolność, ale nie

background image

wyszedłeś?
O.: - Tak, możliwe, że z tego

powodu, ale poza tym istniało
czysto fizyczne wycieńczenie.
No, nie dawałem rady.
E.: - A jak te dziewczyny?
O.: - To były dziewczyny,
które tam żyły od małego,
pracowały za parę ziemniaków.
Wiesz, w tamtych warunkach
znalezienie sobie baby
miejscowej rozwiązywało wiele
problemów. Miało się gdzie
mieszkać, miało się co jeść, bo
na ogół taka baba miała krowę.
No, miało się punkt stałego
pobytu na tej ziemi. I dlatego
wśród zesłańców nastąpiło w
sposób naturalny rozwarstwienie.
E.: - Na tych, którzy znaleźli
babę i na tych, którzy jej nie
znaleźli?
O.: - Niekoniecznie. Raczej na
zaradnych i niezaradnych. Osoby
zaradne znalazły sobie miejsce w
życiu. Na przykład, taki Witalij
Deul, o którym wspomina
Sołżenicyn w końcu pierwszej
części "Archipelagu Gułag",
szesnastoletni uczeń szkoły
plastycznej. Trafił do nas, nie
do Karagandy, jak pisał
Sołżenicyn. Od razu wzięli go do
takich napisów: "Uwaga, wyrąb
lasu"; malował te spadające
drzewa, pisał czerwonymi
literami. Na pewno na tym
terenie nikt nie umiał tego tak
ładnie robić jak on. I stał się
przy tych plakatach jakimś
"uczotczikom", on już to drzewo
przyjmował, wklepywał numerki w
to drzewo, już nie musiał o
szóstej rano wychodzić do lasu w
śniegu po pas, tylko przyjeżdżał
w dzień. To już była lepsza
sytuacja. Tak samo było, jeśli
ktoś miał jakieś medyczne
wykształcenie. Była taka
kobieta, która robiła opatrunki,
prowadziła punkt medyczny. To
już było coś, jakiś sposób na

background image

przeżycie, na zakotwiczenie się
w nowej sytuacji. Albo Olga
Iwanowna, taka miła pani, kiedyś
była nauczycielką rosyjskiego w
Moskwie, potem siedziała. Bardzo

serdecznie się do mnie odnosiła,
opiekowała się mną. Ją wzięli do
biura jako sprzątaczkę - myła
podłogi, sprzątała. To też było
coś - w cieple, w pomieszczeniu,
i ludzkie stosunki tam były,
pracownicy ją szanowali, miała
wyższe wykształcenie, umiała
pisać na maszynie. Ja nie miałem
nic poza sobą samym. Moja
formalna sytuacja przedstawiała
się następująco: byłem nikim,
nie miałem podstaw, żadnych
talentów, żeby znaleźć jakąś
pracę niefizyczną. Musiałem
wykonywać pracę czysto fizyczną,
natomiast nie miałem do niej sił
- i to była właśnie moja
tragiczna sytuacja.
E.: - I co zamyślałeś?
O.: - Nic nie zamyślałem. W
takich sytuacjach się nie myśli.
Ja po prostu rzuciłem ten
"lespromchoz". Do dziś jestem im
winien 300 rubli, w tych starych
rublach. Bo na konto pensji,
która mi się należała, dostałem
waciak, walonki, spodnie
watowane, jakieś wyżywienie, za
które miałem zapłacić. Już im
nigdy nie oddałem tych
pieniędzy. Tłumaczyli mi w
biurze, że tyle, ile oni na mnie
łożą, ja nie wyrabiam. Bo trzeba
by płacić za barak, za ubranie,
za wyżywienie. Nie wyrabiałem na
to wszystko. Więc nie miałem
grosza pieniędzy. A nagle
zachciało mi się być w miejscu
bardziej cywilizowanym, wśród
większej liczby ludzi, gdzie
może dla mnie znajdzie się mniej
ciężka praca i będę się mógł
utrzymać. Więc rzuciłem ten
"lespromchoz", trochę na wariata,
nie miałem żadnych konkretnych
pomysłów. Poszedłem sobie do

background image

takiej wsi, która była
kilkanaście kilometrów od
"lespromchozu". Nazywała się
Kreszczenka. Jak domyślam się,
nazwa pochodziła od słowa
"krzyż" - nie wiem, jak by to po
polsku brzmiało. Nic o niej nie
wiedziałem poza tym, że idąc do

tego "lespromchozu" w
listopadzie, przechodziliśmy
przez nią. Zapamiętałem, że
istnieje taka duża wieś, z dużą
piętrową szkołą - drewniany
budynek, potężny, dziesięć okien
na każdym piętrze. Stała na
brzegu rzeki. Więc poszedłem do
tej wsi. Szedłem, szedłem, mróz
był spory, mróz był, ale
świeciło słońce, pamiętam sosny
błyszczące w słońcu. Szedłem na
piechotę, ponieważ uciekłem,
więc nie mogłem skorzystać z
żadnego przygodnego transportu.
W końcu zabrakło mi sił,
usiadłem na brzegu drogi, na
śniegu, na takim pniu. I już
zasypiałem, już zamarzałem, już
mi się nic nie chciało i już
bliski był koniec. I gdybym
zamarzł tam, to byłoby wszystko
w porządku. Ale jechał jakiś
kołchoźnik, jakiś chłop jechał
saniami i wziął mnie do siebie.
Zawiózł mnie do siebie. Ja mu
zacząłem coś tam opowiadać,
kłamać, nawijać, że zostałem
wezwany do biura w Kreszczence,
bo mam być tam kreślarzem, czy
kimś podobnym. Zacząłem go
oszukiwać; bardzo mi było
głupio. Nie wiem, może uwierzył?
Dla tych ludzi prostych, w
cudzysłowiu oczywiście, na wsi
syberyjskiej biuro to jest coś
takiego lepszego, więc jeżeli do
tego biura idę, będę tam
kreślarzem, umiem pisać, umiem
czytać, to on z szacunkiem
odniósł się do mnie. Zawiózł do
domu. Pamiętam, jak mi było -
żona, jakieś dzieci. Nakarmili
mnie takimi "oładkami", wiesz,

background image

co to "oładki"?, czymś takim
dobrym; położyli mnie spać, bo
powiedzieli, że muszę być
wyspany, skoro rano idę do
biura. Zasnąłem, a rano
pożegnałem się z nimi i
poszedłem do Kreszczenki.
Oczywiście, nie wiedziałem,
gdzie mam iść, do jakiego biura,
bo nikt tam mnie nie wołał, nikt
na mnie tam nie czekał. Ale w

końcu poszedłem, bo tam
rzeczywiście mieścił się zarząd
"lespromchozu". Poszedłem. I w
tym biurze poznałem Olgę
Iwanowną Głagolewą, która była
sprzątaczką. Przyszedł jakiś
inżynier od tego lasu i
powiedział, że żadnej innej
pracy dla mnie nie ma i że
powinienem wracać, i jak ktoś
będzie jechał w tym kierunku, to
zabierze mnie z powrotem.
Potraktował mnie jak lenia,
który nie chce pracować, i
obiboka, który uciekł.
E.: - A co to byli za ludzie,
ta dyrekcja?
O.: - To byli miejscowi
normalni ludzie, normalni
sowieccy ludzie, jeśli tak można
powiedzieć, którzy coś
skończyli. Jakiś instytut,
jakieś technikum. Dla nich
istnienie tych więźniów, tych
zesłańców, to była rzecz
najzupełniej naturalna, jakby
wpisana w krajobraz: im
przysyłają robotników z kołchozu,
jak również robotników z obozu,
gorszych, jakichś inteligentów,
którzy nie potrafią pracować;
ich to trochę irytowało, bo
naprawdę chcieliby mieć drwali
normalnych. Mieli plan, który
"lespromchoz" musiał wykonać, i
byli trochę wściekli, że z tymi
robotnikami z politycznych jest
więcej kłopotów niż pożytku.
E.: - Ani zainteresowania, ani
współczucia nie było?
O.: - Różnie było. Oczywiście,

background image

nie można powiedzieć, że nie
było żadnego współczucia, ale
nie do całej warstwy zesłańców
jako takich. To, że zesłańców
jest tak bardzo, bardzo dużo,
było dla nich całkiem normalne.
Ja już nie potrafię odtworzyć ze
szczegółami, co się ze mną
działo. Ale w każdym razie Olga
Iwanowna bardzo mną się zaopiekowała i
zaznajomiła mnie z taką grupą,
bardzo miłą, o której chciałbym
opowiedzieć. Trzech ludzi w
średnim wieku, więc starszawych.

Jeden był pułkownikiem
rumuńskim, drugi był felczerem z
Besarabii, trzeci też gdzieś
stamtąd. Jak Związek Sowiecki w
1940 roku zagarnął Besarabię, to
ich zabrali. Odsiedzieli te
swoje osiem lat i teraz byli na
zesłaniu. Stanowili brygadę,
która rąbała drzewo na opał dla
różnych instytucji mieszczących
się w Kreszczence. Rąbali i
piłowali drzewo na opał dla
mleczarni, szkoły, biur
"lespromchozu, sielsowietu",
czyli rady wiejskiej. Za to
dostawali ileś tam rubli od
metra sześciennego i z tego
żyli. Właściwie zarabiali jako
prywaciarze, tak by to można
nazwać, chociaż nie mieli
żadnych formalnych uprawnień,
ale była zgoda władz Nkwd na to,
żeby ci ludzie zarabiali sobie w
ten sposób. Jak pamiętam, nie
płaciliśmy żadnych podatków,
mieszkaliśmy w szkole. Klasy
zajmowały parter, po rosyjsku
pierwsze piętro, a góra stała
pusta, bo nie było tylu uczniów.
Szkołę budowano zaraz po
rewolucji, w latach
dwudziestych, kiedy wieś była
liczna, ale po tym powstaniu
wiejskim została wyludniona.
Szkole potrzebne były dwie, trzy
salki, reszta stała pusta. I tam
właśnie urządziliśmy coś w
rodzaju naszego hotelu

background image

robotniczego, tam
zamieszkaliśmy. Chodziłem z
nimi, piłowałem to drzewo. Byli
tak samo nieporadni jak ja,
fizycznie słabi. Zarabiało się
dosłownie parę groszy, żeby
kupić chleb... Taka ciekawa
rzecz: kołchoźnicy nie mieli
prawa kupowania chleba, nie było
już kartek, natomiast była lista
osób uprawnionych do kupowania.
Więc na przykład, zesłańcy mieli
prawo kupować chleb, a ci
miejscowi kołchoźnicy musieli na
ten chleb zarobić. Takie pomysły
administracyjne. Ale mnie to nie
interesowało, żyłem wtedy jakby

na marginesie tego życia, a ty
mówisz, że ja coś ukrywam...
E.: - Myślałam, że
podświadomie...
O.: - Chodziłem z tymi ludźmi,
ale żyłem jakby na zewnątrz. Był
tam felczer, Rumun, ja nie wiem,
czy to był Rumun, czy
Mołdawianin, on dla zasady nie
mówił po rosyjsku. Nie wiem, czy
udawał, czy rzeczywiście miał
taką barierę, że przez te
wszystkie lata obozu, od 1940
roku, nie nauczył się
rosyjskiego. Znał kilka
podstawowych słów, które używał
i koniec. Między sobą mówili po
rumuńsku.
E.: - A ludność miejscowa
mówiła po rosyjsku?
O.: - Tak, pięknie, taką
rosyjską gwarą. Było tam trochę
rdzennej ludności, którą w
gwarze miejscowej nazywają
czałdonami. Czałdoni żyli tam od
kilku pokoleń. Resztę we wsiach
stanowili osadnicy z czasów
reformy Stołypina. Gdyby to było
do druku, to trzeba by to
sprawdzić, kiedy to było...
E.: - Nie, to nie jest praca
historyczna.
O.: - Reforma Stołypina
polegała między innymi na tym,
żeby problem ziemi, to

background image

przeludnienie wsi na obszarach
centralnych, ukraińskich czy
białoruskich, rozwiązać przez
osadnictwo na Syberii. Więc
dawano im ogromne ulgi, zasiłki;
jak pamiętam - sto rubli - to
było bardzo dużo na carskie
pieniądze; ziemi tyle, ile jest
w rodzinie rąk do pracy. Tak, że
jak ktoś jechał na tę Syberię i
miał trzech synów, to był
właściwie obszarnikiem, bo mógł
sobie, ile chce uprawiać tej
ziemi; ziemia była pusta,
leżała, i było na ileś tam lat
zwolnienie od wszystkich
podatków. Na tym polegał pomysł.
No więc część ludzi na wsi, to
byli ci, którzy przesiedlili się
w związku z reformą Stołypina,

tak że to była ludność rosyjska,
ukraińska i trochę innych
narodowości. Osiedlali się
takimi chutorami, bo to
właściwie nie były wsie, tylko
takie małe osady, i żyli sobie
niezależnym życiem. Może nie
mieli za dużo pieniędzy, bo nie
bardzo mieli gdzie sprzedawać
swoich towarów, ale trzymali,
powiedzmy, dwadzieścia krów,
kilka czy kilkanaście koni; tych
łąk mieli, ile chcesz, tych
lasów, tych pól ile chcesz. I to
trwało do czasów kolektywizacji.
Dlatego tam właśnie wybuchło
powstanie. Jak zaczęto robić
kolektywizację, to ci zupełnie
wolni chłopi, nie przyzwyczajeni
do żadnych ograniczeń,
zbuntowali się. Bo dotąd żyli
zupełnie swobodnie: parę razy do
roku robili jarmarki, zjeżdżali
się, kto miał ładniejsze konie,
ładniejszą uprząż, ładniejsze
krowy... Mleko zamrażali w
zimie w takich miednicach na
bochny, a potem wozili do
mleczarni, kilkadziesiąt
kilometrów, wozili to raz na
miesiąc czy coś takiego. I
sprzedawali. Sprzedawali też

background image

skóry, sprzedawali "las",
spławiony rzeką Obką, wpadającą
do Obu. I tak żyli ci ludzie. W
czasie kolektywizacji podnieśli
bunt. Na czele powstania stało
dwóch braci, leśniczych, którzy
zorganizowali pierwszą grupę
gdzieś tam w głębi powiatu. I
potem, jak chyba w każdym
chłopskim powstaniu, oddział
szedł od wsi do wsi, komunistów
wieszano, a wszystkich mężczyzn
od lat osiemnastu brano do
oddziału. I w związku z tym, gdy
powstanie zostało stłumione i
wszystkich tych powstańców
aresztowano, przywódców
rozstrzelano, resztę posłano do
obozów, to ten cały teren
ogarnięty powstaniem został
praktycznie bez mężczyzn;
chłopcy zdążyli akurat
podrosnąć, żeby pójść na wojnę

światową i już nie wrócić. Taką
wsią była Kreszczenka.
E.: - Czy czułeś się już
lepiej wśród tych Rumunów?
O.: - Odżyłem. Dawałem sobie
radę, bo tam nie było żadnej
normy; to zresztą byli ludzie
starsi, też nie nawykli do
rąbania lasu, jeden pułkownik,
drugi felczer...
E.: - Czy mieliście poczucie
jakiejś tymczasowości, jakiejś
nienaturalności sytuacji?
O.: - Oni ją mieli. Oni mieli
tę świadomość nienaturalności
swojej sytuacji. Natomiast ja
jej nie miałem. Przeciwnie. Ja
miałem poczucie naturalności, że
tak już musi być: z domu dziecka
do obozu, z obozu na zesłanie -
taki los. A oni mieli to
poczucie, że to jest
nienaturalne; że cała ta praca
jakiegoś pułkownika armii
rumuńskiej to nie jest naturalna
sytuacja; jak to - on ma rąbać
las? Toteż rąbał dlatego, żeby
przeżyć, żeby nie zemrzeć z
głodu czy z chłodu.

background image

E.: - No, ale chyba to was
łączyło: pracować tylko tyle,
ile trzeba, by przeżyć. Bo ta
cała praca była krzywdą.
O.: - Nie pamiętam. Ale
opowiem o czymś innym. Wtedy
bardzo serdecznie zaopiekowała
się mną Olga Iwanowna Głagolewa.
Podkarmiła mnie, rozmawiała ze
mną, pocieszała mnie, bo wtedy
bardzo potrzebowałem
pocieszenia. I taki epizod,
takie wspomnienie, które ciągnę
przez całe swoje życie. To jest
wiersz. Olga Iwanowna kiedyś
zarecytowała z pamięci wiersz
Mikołaja Gumilowa "Żyrafa". Nie
wiem, czy był tłumaczony na
język polski.

Dzisiaj ja widzę szczególny
smutek twojego spojrzenia.@ I
ręce, szczególnie kruche,
obejmujące kolana.@ Posłuchaj:
daleko, daleko, nad jeziorem
Czad@ czarowna, nieziemska

spaceruje żyrafa.@
...........................
Ja śpiewam wesołe bajki
tajemniczych krajów,@ o czarnej
dziewczynie, o namiętnościach
młodego wojownika.@ Ale ty zbyt
długo wdychałeś ciężką mgłę,@ ty
wierzyć nie chcesz w cokolwiek
prócz deszczu.@ I jak ja mogę ci
mówić o tropikalnych ogrodach,@
o wysmukłych palmach, o zapachu
traw, które trudno sobie
wymyślić?@ Ty płaczesz? Nie
trzeba. Posłuchaj, daleko stąd,
nad jeziorem Czad,@ nieziemska,
czarowna spaceruje żyrafa.@
(tłumaczenie dowolne - E. B.)

Olga Iwanowna na moją prośbę
przepisała mi ten wiersz i ja
ten papier złożony nosiłem jak
talizman pod koszulą, a w nocy
kładłem pod poduszkę. Ale zginął
mi ostatecznie...
Powracam do wątku. Nas chyba
wyrzucili z tej szkoły, a może

background image

sami przenieśliśmy się? W każdym
razie znaleźliśmy sobie chałupę
i o tym chciałbym opowiedzieć.
Ty widzisz, to jest mój grzech,
to moja wada - ja nie pamiętam
nazwisk, bo tych ludzi bardzo
chciałbym zapamiętać, a nie
pamiętam nawet imion. To była
wiejska syberyjska chałupa. Jak
wchodzisz - przedsionek, kuchnia
i potem izba. Izba prawie
zwalona - ściana podgniła i dach
się pochylił ukośnie - nie była
używana. Natomiast w kuchni stał
rosyjski piec, na którym się
śpi, a gotuje się w ten sposób,
że garnek stawia się na ogień
bezpośrednio, chleby też tam się
piecze na dole. Na piecu jest
miejsce do spania dla czterech
osób, powiedzmy. Cała rodzina
mieściła się w kuchni. Matka
pracowała w kołchozie. Nie wiem,
co z mężem, przepadł na wojnie.
Nie dostawała po nim żadnej
renty, nie dostawała nic.
Rodzinom tych, którzy trafili w
czasie wojny do niewoli, czyli
"propali bez wiesti" - tak to

się nazywało - nie należało się
nic. W każdym razie ona nic nie
dostawała, ani jej dzieci,
żadnej renty. Były trzy córki i
jeden syn - czworo dzieci. Syn
miał czternaście lat, najmłodsza
córeczka osiem. Matka wychodziła
rano do kołchozu, a dzieci
zostawały w domu. Nie miały
butów. Może zacznę od tego, że
byli bez grosza, tak że matka
nic im nie mogła kupić. Mieli
tylko jedne kalosze, takie
płaskie w dawnym stylu, na buty.
Stały w przedsionku i jeśli
któreś chciało wyjść za
potrzebą, to w tych kaloszach.
Krowa była cielna, w związku z
czym nie było też mleka. Nic nie
było. Matka, jak wracała
wieczorem, to przynosiła
zmarznięte ziemniaki, po które
chodziło się na pole po

background image

kołchozowych wykopkach. Tarła je
na tarce, robiła "lepioszki",
takie czarne podpłomyki, i
dzieciaki to jadły. A cały dzień
siedziały na piecu i grały w
karty albo gadały, ponieważ
dosłownie nie miały w czym pójść
na podwórko. I myśmy tam
zamieszkali. Podparliśmy ścianę
w tej właściwej izbie,
podparliśmy dach rusztowaniami,
żeby się nie zawalił,
postawiliśmy piec żelazny z
beczki i zaczęliśmy mieszkać.
Płaciliśmy jej jakieś grosze,
ale był to przełom w ich życiu.
Za pierwszą zapłatę kupiła buty
dla chłopaka i on poszedł do
kołchozu pracować.
Czternastoletni chłopak nie
chodził w zimie do pracy
dlatego, że nie miał w czym. A
jak poszedł pracować, to już
miał wyżywienie. Bo jak on
gdzieś ten gnój wyrzucał, to mu
dawali jeść. Kupiła więc stare
buty, za duże na niego, owinął
nogi w onuce i poszedł do pracy.
I już był rozwiązany problem.
Muszę ci powiedzieć, że
strasznie serdeczne stosunki
nawiązały się między nami.

Bardzo przywiązałem się do tej
rodziny. Pierwsze cukierki,
którymi oni byli częstowani, to
były od nas. Do tej pory nie
widzieli cukierków.
E.: - A skąd wyście je mieli?
O.: - Kupowaliśmy. Przecież my
mieliśmy ileś tam rubli.
Mieliśmy je, a oni nie mieli
żadnych rubli. Właśnie problem
tych ludzi polegał na tym, że
nie mieli żadnych pieniędzy - w
kołchozie dawali matce jakieś
jedzenie, jeszcze mogła trochę
do domu przynieść, żeby dzieciom
dać; marnie, ale zawsze coś. Jak
krowa dawała mleko - liche, bo
słaba pasza i mało go dawała -
to przynajmniej było coś dla
dzieci. A jeśli krowa cielna,

background image

jest przedwiośnie, własne
ziemniaki skończyły się, w
kołchozie dadzą tylko tyle, ile
zje, może w kieszeni coś schowa,
jakąś kaszę, przecież w kołchozie
chleba nie dawali, tylko jakąś
zupę, jakąś kaszę - to było
wszystko. Cała tragedia tej
rodziny polegała na tym, że nie
mieli żadnych pieniędzy. Jak
byłem z powrotem w Czumakowie -
bo zaraz opowiem, jak trafiłem
tam ponownie - to dostałem
zawiadomienie, że córka,
następna po tym chłopaku,
wychodzi za mąż i zapraszają na
wesele. Matka kupiła jej z
naszych pieniędzy jakiś materiał
i uszyła sukienkę, dziewczyna
mogła wyjść nareszcie na wieś,
znalazła sobie jakiegoś kawalera
i ona wychodziła za mąż. A tego
jej brata wzięli później do
wojska. Pisał stamtąd do mnie
listy, do Czumakowa, bo ja tam
byłem przecież sześć lat. Pisał
listy z wojska, był normalnym
człowiekiem. A jego start zaczął
się z tych naszych groszy, za
które kupiono mu buty. Tragedia
kołchoźników polegała właśnie na
tym, że nie mieli grosza.
E.: - Znaczy, pójście do
wojska było awansem społecznym?
O.: - Bezwzględnym awansem. Po

pierwsze, tam szedł na dobre
wyżywienie, po drugie, w wojsku
uczył się zawodu. Po wyjściu z
wojska nie musiał wracać do
kołchozu. To była szansa
wyrwania się. Mógł wrócić do
kołchozu jako wolnonajemny. Mógł
pójść do ośrodka maszynowego -
Mts to się nazywało,
"maszino_traktornaja stancija",
czyli ośrodek obsługi traktorów,
maszyn rolniczych. A teraz twoje
pytanie: kto był przywiązany do
kołchozu? Każdy kołchoźnik
przywiązany był do swego kołchozu
w ten sposób, że nie miał
żadnych dokumentów. Wyjść z

background image

kołchozu mógł tylko przez zaciąg
na jakąś budowę. Przyjeżdżali
werbownicy i werbowali na daleką
północ, czy daleki wschód. Mógł
człowiek pojechać; dostawał
takie zaświadczenie, że na ileś
tam lat wypuszcza się jego i
jest wolny. Dopiero wtedy.
Normalnie byli w takiej sytuacji
jak chłop pańszczyźniany. Poza
tym młodzież, która szła na
studia - to była też szansa. No
i chłopcy, którzy szli do
wojska, bo po wojsku nie musieli
wracać do kołchozu, mogli gdzieś
zahaczyć się jako robotnicy.
Oczywiście, ludzie
przedsiębiorczy znajdowali sobie
jakieś wyjście, natomiast
zostawali ci najmniej
energiczni, kobiety czy starsi.
Sama rozumiesz, jak to było.
Każdy rozumie. Nie o tym chciałem
mówić.
E.: - Mówiłeś o związkach z tą
rodziną.
O.: - Do jesieni to trwało,
mniej więcej do jesieni myśmy
tam mieszkali. Potem gospodyni -
niezwykle sympatyczna kobieta -
ona mi mówiła, że to nasze
zamieszkanie było dla niej
zbawieniem, od tego zaczęło się
dla nich powodzenie. Wydając
córkę za mąż była wprost
wniebowzięta, bo już skończyła
się dla nich ta rozpaczliwa
sytuacja.

E.: - No tak, ale ciebie już
tam nie było.
O.: - Mnie już tam nie było.
Ze mną było tak - przez wiosnę i
lato rąbałem drzewo z tymi
miłymi Rumunami, ale nie wszedłem
z nimi w jakiś kontakt duchowy.
Trzymali się razem, mówili
między sobą po rumuńsku, mnie
traktowali bardzo serdecznie i
byłem przy nich niby taki
giermek. Nagle trafiła mi się
taka śmieszna okazja - to była
jakaś ekspedycja, nie bardzo

background image

pamiętam, jacyś geologowie,
mierniczowie, którzy robili
pomiary. Przyjechali do
Kreszczenki, tu mieli swoją
bazę, i wynajęli mnie do pomocy.
Pojechałem z nimi do
miejscowości Czarnyj Mys. "Mys"
to po polsku cypel. Jeziora
dookoła, bagna i oni tam robili
pomiary, wymierzali tereny,
robili mapy. Ja nosiłem tyki,
nie wiem jak to nazywa się
fachowo. Mieli radiostację na
taką prądnicę, którą trzeba było
kręcić nogami jak rower. Sadzali
mnie na tym i kręciłem. Sztuka
polegała na utrzymaniu
określonej liczby obrotów, wtedy
powstawało napięcie i była
łączność radiowa ze sztabem na
kilka czy kilkanaście
kilometrów. Nie było za ciężko,
pieniądze były marne, ale dosyć
dobrze dawali jeść. A poza tym
to była przygoda, przechodziło
się z miejsca na miejsce. Taka
wyprawa. Czułem się odkrywcą
Afryki. W lecie było fajnie,
poza komarami i "moszkarą",
takimi drobnymi muszkami, które
wszystkimi otworami wchodziły.
Jak człowiek rano wstawał, to
nie mógł otworzyć oczu, bo miał
je nimi zlepione. Poza tym można
było wytrzymać. Mnie się
podobało. I właśnie tam, w
czasie tej ekspedycji, tylko
żebym nie przekłamał, kiedy to
było? Jak to się czasowo
układa?... Wtedy przyszło do
mnie wezwanie: wzywa mnie

"Uprawlienije", zarząd Mgb -
wtedy już było Mgb, czyli
"Ministierstwo Gosudarstwiennoj
Biezopasnosti" - do Czumakowa.
Dostali jakiś tam sygnał,
widocznie przez radio, co to ja
go kręciłem nogami. No i
pamiętam przepiękną swoją
epopeę. Dali mi komsomolca,
kogoś w rodzaju ormowca, bo
komsomolcy należeli do takiego

background image

Ormo miejscowego. Była jakaś
broń, przechowywana gdzieś, bo
przecież nie na co dzień noszona
przez nich, tylko przechowywana
w milicji czy w "sielsowiecie".
Dali mi więc komsomolca ze
strzelbą i miał mnie odprowadzić
do Czumakowa z tego odludzia. I
pamiętam, jak to było pięknie -
takie ogromne rozlewiska. I
myśmy tak szli drogami, których
nie było widać, obchodziliśmy te
ogromne rozlewiska lasami. On
miał strzelbę, ja miałem jakieś
jedzenie. Spaliśmy w stogach
siana razem, prawie obejmując
się, bo było dosyć zimno,
strzelba oczywiście leżała obok.
Nikt nikogo nie pilnował. Było
nam bardzo fajnie. Był mniej
więcej w moim wieku, ja już
wtedy miałem dziewiętnaście lat,
on może osiemnaście. Dla niego
to była oczywiście wielka
przygoda, te sto pięćdziesiąt
kilometrów czy dwieście
kilometrów na piechotę. Nie bał
się, że go zabiję i ucieknę ze
strzelbą. Szybko mnie rozpoznał.
Szliśmy i szliśmy. On się wcale
nie śpieszył i mówił: poczekaj,
poczekaj... Nocowaliśmy w
stogach siana, potem po
chutorach. Mieliśmy ze sobą
"suchoj pajok", jakieś
wyżywienie. On miał daleką
rodzinę w jednej wsi, to tam
zatrzymaliśmy się na dwa dni. To
było najmilsze moje wspomnienie
z tego czasu - ta podróż tymi
rozlewiskami, nieskończonymi
przestrzeniami, lasami, łąkami.
Przyszliśmy, niestety, w końcu
do Czumakowa. Doprowadził mnie

do tego urzędu. Przyprowadził
mnie do tego Mgb, do kapitana
Koszelewa, to nazwisko pamiętam
akurat.
E.: - Mówisz, że ta podróż to
jedno z najmilszych wspomnień,
ale nie zastanawiałeś się, po co
cię wzywają?

background image

O.: - Ty stale nie chcesz mi
uwierzyć! Naprawdę, pod tym
względem niczego nie ukrywam.
Nie zastanawiałem się, nie
niepokoiłem się, ponieważ
biernie poddawałem się losowi.
Co będzie, to będzie.
Oczywiście, była jakaś
ciekawość, co się stało, cholera
ich wie, może mam iść do innego
powiatu. Ale w sumie nie
odrywali mnie od niczego. Gdybym
miał rodzinę, gdybym miał pracę,
gdybym był względnie dobrze
sytuowany - to oczywiście bym
się martwił. Ponieważ nie miałem
nic, więc myślałem: no to niech
mnie przerzucą.
E.: - A o wolności nie
myślałeś? Że może jednak na
wolność?
O.: - Nie, nie. Nie miałem
żadnych powodów. A ponadto gdyby
dali wolność, nie bardzo
wiedziałbym, co z nią zrobić.
Teraz nie potrafię swojego stanu
odtworzyć dokładnie. Pamiętam
tylko, że się cieszyłem, że tak
fajnie się idzie, że mamy co
żreć, że piękna pogoda, piękny
obszar, wolno człowiek idzie
sobie, śpiewa piosenki, np.
"szyroka strana moja rodnaja"...
E.: - Ja to znam, to było w
pierwszych czytankach do
rosyjskiego, ale od początku
traktowaliśmy to jako szyderstwo
z wolności ludzkiej.
O.: - A dla mnie to był mój
kraj, innego nie miałem. I moja
piosenka. W końcu miałem
dziewiętnaście lat. Ta wieś,
gdzie on miał rodzinę,
zatrzymaliśmy się tam dwa dni,
dawali jeść, bimber był, no co
jeszcze można chcieć? No, ale w
końcu doszliśmy do tego

Czumakowa, zaprowadził mnie do
urzędu, do zarządu powiatowego i
oddał mnie "pod rozpisku", za
pokwitowaniem, i poszedł z
powrotem tą samą drogą, już sam.

background image

A ja zostałem. Kapitan Koszelew
był wtedy szefem powiatowego
Mgb. Sucha twarz, takiego trochę
żołądkowca. Sucha twarz męska.
Bardzo miły człowiek. I on mi
mówi tak: "Dostaliśmy meldunek
(oczywiście, nie powiedział -
donos, ale to był donos), że ty
zamierzasz uciec i dlatego
musieliśmy cię tutaj
sprowadzić". Mówię, że nie
miałem żadnych takich zamiarów.
Jak na mnie popatrzył,
porozmawiał pół godziny,
zobaczył, że to jakieś wielkie
nieporozumienie...
E.: - Dlaczego
nieporozumienie? Czy miałeś
wypisane na twarzy, że nie
jesteś zdolny do ucieczki?
O.: - Byłem taki zdechły! Taka
ofiara losu. To nie jest
kokieteria, ja nie wiem, jak
ciebie przekonywać, coś było
takiego we mnie. Nikomu, kto
mnie znał, nie przyszłoby do
głowy, że mogę uciec. Gdzie i po
co. I on mówi: "no, co ja mam z
tobą zrobić?" Odpowiadam: "nie
wiem". Przecież nie będę wracał
do tej Kreszczenki. Tam sobie z
pewnością znaleźli innego
pracownika w tej ekspedycji. Ci
Rumuni też. Ja tam nic nie
zostawiłem. No to on mówi:
"zostaniesz tu, na razie
będziesz rąbał drzewo dla nas",
czyli dla tego Mgb. Nawet
pamiętam, że mi taka złośliwa
myśl przeleciała: "Cholera, to
po to mnie ściągali, żebym im za
darmo drzewo rąbał". Drwal był
ze mnie dość marny. Na podwórku
rąbałem i wyszła jego żona, pani
Koszelewa, taka okrągła miła
kobieta, popatrzyła, byłem taki
obdarty, bo wiesz, na mnie to
ubranie rozpełzło się po prostu.
Spodnie były tak podarte, że
świeciłem gołą pupą. Ona nic nie

powiedziała, tak na mnie
popatrzyła, spytała skąd jestem,

background image

bo oczywiście on jej nic nie
tłumaczył. I uszyła mi spodnie,
sama z siebie, żona kapitana
Mgb - wyniosła mi spodnie na
drugi dzień, jakieś jedzenie i w
ogóle zaczęła się mną opiekować.
Bardzo przyjemna, prosta kobieta
z okrągłą miłą twarzą. Nie
pasowała do tego suchotnika; on
może był suchotnikiem, może
wrzody żołądka miał. Poradzili
mi oboje, żeby pójść do pewnej
kobiety, może u niej uda mi się
zamieszkać. Poszedłem, miała
córkę, lat dwadzieścia kilka.
Zamieszkałem tam. Rąbałem
drzewo, pracowałem. I tak zeszło
sześć lat...
E.: - Nic nie czytałeś? Nic
nie zostało z twojej manii
pożerania książek? Nie szukałeś
ich?
O.: - To było tak - kiedyś
byłem zapamiętałym czytaczem.
Cały ten dom dziecka przeszedł
obok mnie niezauważalny, bo
czytałem książki i nie widziałem
żadnego życia koło siebie. W
obozie, w tej kolonii, również w
każdej wolnej chwili coś
czytałem. Tam była jakaś
biblioteka, coś wypożyczałem, ci
wolnonajemni też mi przynosili
książki. Wszystko, co
przeczytałem w życiu, tak
naprawdę, to tam. Na pewno
zadziałał tu szok psychiczny,
ten koniec obozu i początek
zesłania. Bo mnie jakby
odrzuciło od kultury. Ja nie
mogłem nic czytać. Pamiętam, że
brałem książkę i ten fałsz, ta
nieadekwatność w stosunku do
rzeczywistości rzucała mi się w
oczy. Taka była niechęć do tego
wymysłu, do tej fikcji; bo życie
jest inne i w życiu
niepotrzebna jest ta cała
literatura. Kiedyś usłyszałem od
takiego starego chłopa, że po co
jest algebra potrzebna, kiedy
wystarczy znać cztery działania.
I to mi odpowiadało. Był we mnie

background image

taki odrzut, że przez dwa lata
nie czytałem nic. I pewnie tak
bym skończył, tam bym
zamieszkał, a w końcu znalazłaby
się jakaś dziewucha, z którą bym
się ożenił, miałbym dzieci. Gdy
potem pojechałem do Mińska w
1954 roku, to okazało się, że
mam zaawansowaną gruźlicę, więc
pewnie tam bym umarł na gruźlicę
po paru latach.
E.: - Ja też dokładnie w tym
czasie zapadłam na gruźlicę,
sprawa pokolenia.
O.: - No, ale tak się nie
stało z innego powodu i tutaj
wchodzimy w zupełnie inną
historię. Pracowałem wtedy w
"rajbolnicy", szpitalu
powiatowym. Szpital był w starym
drewnianym budynku, w którym
kiedyś mieszkał pop. Budynek był
nie odnawiany przez
kilkadziesiąt lat, bardzo zimny,
podgniły, chorzy w zimie
dosłownie tam zamarzali. Jak
przychodziły większe mrozy, to
chorych rozsyłano po domach, a
tylko takich zostawiali, których
nie można było wypuścić.
Obkładali ich butelkami z gorącą
wodą, kocami, straszne to było.
Myśmy wozili drzewo na opał dla
tego szpitala. W lesie,
czternaście kilometrów od wsi,
znajdowały się sągi drewna.
Jeździliśmy tam wozami,
ładowaliśmy, przywoziliśmy.
Czternaście kilometrów tam,
czternaście z powrotem. Woły idą
wolno, człowiek za nimi. Miałem
cały dzień, żeby pobyć ze sobą,
pomyśleć. Bardzo lubiłem tę
robotę. Byłem marzycielem, co to
sobie idzie cały dzień za tymi
wołami i marzy, myśli, recytuje
wiersze. Bardzo mi było dobrze.
W te wielkie mrozy myśmy późnym
wieczorem wracali z drewnem;
pielęgniarki, obsługa, salowe
rzucały się natychmiast do tych
wozów, wrzucały drewno do pieca
i rano już nie było ani jednego
kawałka, a w tym budynku wciąż
było zimno, paliło się cały

background image

czas, ale nie można było go
ogrzać. W szpitalu jako stajenny
pracował "diadia Wania", jak go
wszyscy nazywali, naprawdę
nazywał się Johann Titz, Niemiec
z Krymu. W Czumakowie i w
sąsiednich powiatach było dużo
Niemców sowieckich, znad Wołgi i
z Krymu, których wywieziono w
1941 roku, jak rozpoczęła się
wojna. Straszne przeżycia mieli
ci ludzie za sobą. W rodzinie
Titzów było sześcioro dzieci, a
przeżyło, poza rodzicami,
Johannem i Bertą, tylko dwoje
starszych - syn, którego wzięli
do pracy w kopalni gdzieś na
północy, i córka Hela. Reszta
maleństw umarła po drodze w tej
strasznej poniewierce. Bardzo
się zaprzyjaźniłem z tą rodziną,
ogromnie dobrzy ludzie, oni mnie
serdecznie polubili. I wtedy też
poznałem Griszę - Christiana
Szmidta - chłopaka w moim wieku,
Niemiec znad Wołgi, miał trzy
małe siostrzyczki, matka ich już
przy mnie umarła w Czumakowie i
Grisza był opiekunem swoich
sióstr. Był to mój najbliższy
przyjaciel przez cały czas
pobytu w Czumakowie. Ci Niemcy
potem, po 1953 roku, zaczęli
rozjeżdżać się w różne strony.
Titzowie przenieśli się do
Karagandy, gdzie osiedlił się
ich starszy syn po powrocie z
północy. Hela wyszła za mąż za
niemieckiego chłopaka, podobnież
miała pięcioro dzieci. Co się z
nimi dalej stało, nie wiem. A
Grisza Szmidt z siostrami
znalazł się ostatecznie w końcu
lat siedemdziesiątych w RFN, ma
zupełnie zniszczone zdrowie. On
pracował w Rydze w chucie szkła,
polerował tam szkło, i po kilku
latach został inwalidą. To byli
ludzie, u których znalazłem
swoje pierwsze oparcie na
zesłaniu. Przed pierwszą swoją
zimą w Czumakowie mieszkałem u
tej kobiety, do której
skierowali mnie Koszelewowie,

background image

bardzo śmieszna była jej córka,

ona była "słabaja na pieriedok",
nie można powiedzieć, że
puszczalska, tylko że nie
odmawiała nikomu, w związku z
tym była jakby stroną pasywną,
każdy, kto ją dotknął, to już
mógł się z nią przespać, i miała
troje dzieciaków nieślubnych,
takich zupełnie zasmarkanych.
Była troszeczkę niedorozwinięta,
wtedy tak jej nie oceniałem, bo
ja też należałem do tej
kategorii trochę
niedorozwiniętych. Myślę, że jej
matka tak po cichu liczyła, że
ja się z nią ożenię, że będziemy
razem i że będzie miała chłopa w
domu. Co prawda, jaki to ze mnie
był chłop, no, ale to zawsze coś
lepszego niż nic, bo chałupa im
się waliła, obora, krowa w zimie
stała prawie na zewnątrz, bo to
wszystko było rozwalone,
żerdzie obsmarowane krowim
gównem ze słomą - i to była
obora. Trzeba było drzewa
narąbać i wody przynieść z
rzeki. Tam prawie wcale nie było
studni, w tym zarządzie Mgb była
studnia, co lepsi gospodarze też
ją mieli, ale tu była nędza. Ja
jej płaciłem ileś tam rubli,
mieszkałem u niej, dostawałem
jedzenie - ziemniaki, które ona
smażyła na patelni w ten sposób,
że pokrajane kładła na wodzie,
ona je właściwie prażyła i takie
plastry ziemniaków, uprażone w
tym wrzątku, kładło się na
talerz, do tego szklanka mleka,
i to było moje jedzenie rano i
wieczorem. Ona tak mnie
traktowała trochę lepiej, bo po
cichu liczyła, że ożenię się z
jej córką, bo bardzo przeżywała,
że ona taka jest, rodzi co rok
dziecko nie wiadomo skąd i nikt
na te dzieci nie łoży. Z tą
córką żenić się nigdy nie miałem
zamiaru, ale kto wie, czy nie
ożeniłbym się z Helą, to była

background image

taka dobra, serdeczna
dziewczyna. No, ale nic z tego
nie wyszło. Pewnego razu
przyszła do mnie kobieta, która

przedstawiła się jako Berta
Grigorjewna H. - jeszcze żyje. O
ludziach żyjących nie wypada
opowiadać bez ich zgody, dlatego
nie chciałbym tego drukować.
E.: - No, ale to ma związek z
tobą!
O.: - Ogromny związek. Więc
pewnego dnia przyszła Berta
Grigorjewna i powiedziała, żebym
wstąpił do niej. Pochodziła z
żydowskiej rodziny, zupełnie
zrusyfikowanej, jeśli się nie
mylę z Kowna. Jako młoda
dziewczyna była komunistką,
komsomołką. Urodziła się w 1908
roku, czyli teraz ma
siedemdziesiąt osiem lat. Wyszła
za mąż za Siergieja Radczenkę.
Jego stryj był jednym z
czołowych komunistów; z
bolszewików przedrewolucyjnych;
jednym z członków "Sojuza Borby
za Oswobożdienije Raboczego
Kłassa", w którym działał Lenin
w Petersburgu w końcu
dziewiętnastego wieku. Taka
komunistyczna rodzina rosyjska.
Siergiej Radczenko, inżynier
elektryk, był trockistą. W 1929
roku Trockiego wyrzucili ze
Związku Sowieckiego i trockiści
poszli do więzienia, wtedy Berta
miała dwadzieścia jeden lat, a
jak poznała tego Radczenkę,
miała osiemnaście lat. Była
młodą, piękną dziewczyną. Jak ją
poznałem, miała czterdzieści
kilka lat. Była jeszcze "cud",
jak szła przez wieś, to ci
miejscowi mówili "królowa".
Wysoka, przepiękna. Warkocza w
dwie ręce nie obejmiesz. Jak
czesała się siedząc na
taborecie, to te włosy leżały na
podłodze, po tylu latach... Za
młodu wspomagała swego męża w
działalności trockistowskiej -

background image

pisali różne odezwy,
proklamacje, urządzali
demonstracje. W 1927 roku odbyła
się ostatnia publiczna
demonstracja w Związku Sowieckim,
nie aprobowana przez rząd. W
rocznicę rewolucji

przemaszerowali przez miasto,
było ich parę tysięcy. W 1929
roku aresztowanie i zesłanie; to
były te pierwsze etapy
likwidacji. Wysłano ich do Ufy,
na południu Uralu. I ten
Radczenko Siergiej pracował tam
gdzieś w elektrowni, to było
jeszcze przesiedlenie z pracą we
własnym zawodzie, z mieszkaniem,
z biblioteką. Takie w miarę
kulturalne, w miarę
cywilizowane. W 1932 roku
wrócili, i potem, w 1934, po
zabójstwie Kirowa, na nowo
gdzieś ich wysłali, a w 1936
roku na dobre aresztowali. Tak
że właściwie Berta zaczęła
podróż po zesłaniach od 1929
roku. My poznaliśmy się w 1949
roku, czyli to już trwa
dwadzieścia lat. I jest jeszcze
piękną kobietą, niezwykłą... Po
wyroku wysyłają ich do Workuty;
są właściwie pierwszymi
mieszkańcami tych obozów
Workuty, na tej północy.
Mieszkali w namiotach. Berta
opowiadała, że nie mogła rano
wstać, bo przymarzały jej włosy.
Przywożą ich na zupełnie gołe
miejsce; coś tam niby budują.
Praca pozorowana. Cały ten
sowiecki paradoks - jest
brygada, która ma plan. Kto
wykonuje plan, ten ma lepsze
wyżywienie. Na jakimś zebraniu
brygadzistka, oczywiście
kryminalistka, występuje i mówi,
że nasza brygada mogłaby lepiej
pracować, ale jest tu Berta
Grigorjewna H. - "takim kak H.
niet miesta w sowietskim
łagierie" - "niegodna
sowieckiego łagru". Piękne

background image

powiedzenie, często go cytuję.
Cały paradoks rzeczywistości
sowieckiej. Oboje z mężem
podejmują próbę obrony praw
więźniów politycznych; w 1937
roku robią zdecydowaną głodówkę,
żeby im przyznano prawa więźniów
politycznych, prawo do książek,
do bibliotek, do odseparowania
od kryminalistów i tak dalej.

Przyjeżdża główny szef, w
literaturze jest opisany, nie
pamiętam nazwiska, jeden z
takich głównych zbrodniarzy
przeciw ludzkości, szef
Workutłagu, jest opisany u
Sołżenicyna. I mówi, że prośby
wszystkich zostaną spełnione.
Berta w wyniku tej
kilkutygodniowej głodówki jest
prawie śmiertelnie chora i
jeszcze przedtem biorą ją do
szpitala. Leży w więziennym
szpitalu i wszystko odbywa się
poza nią, o niej zapomnieli, ale
ona słyszy, bo wszystkich
wywieźli pięć kilometrów dalej
do budynku cegielni, która miała
być niby ich miejscem na
przyszłość. Sami polityczni,
rzekomo mają być spełnione
wszystkie ich żądania. Zebrali
ich tam i normalnie rozstrzelali
wszystkich. Berta leżąc w
szpitalu słyszała te wystrzały,
bo to strasznie niesie w zimie,
w pustym terenie i w dodatku na
równinie. Ich tam wszystkich
wybili, dosłownie wybili co
najmniej kilkuset ludzi. A
Berta w tym szpitalu przeżyła.
Miała wyrok trzy lata, bo
jeszcze wtedy wyroki były
względnie krótkie, tylko że ci
ludzie nie przeżywali ich.
Dostała trzy lata, on chyba
sześć. I w 1939 roku jej wyrok
kończył się. Wyszła ze szpitala,
jakoś się z tego wykaraskała,
doszła do siebie i czekała aż
ruszą lody, żeby jechać na
wolność. Bo tam nie ma innego

background image

połączenia, dopiero jak ruszą
lody, zaczynają statki kursować.
I na tym statku płynie razem z
tym głównym szefem Workutłagu,
który ich wszystkich pozabijał.
On jedzie do Moskwy, po swoją
śmierć - bo zaczyna się epoka
likwidacji kadry Jeżowa. Tak,
wiem, że to już mówiłem... Berta
zaczepia się gdzieś na
prowincji; ma dowód tymczasowy.
Ponieważ miała nie ukończone
studia, chyba rusycystykę, więc

zaczepiła się w szkole czy w
przedszkolu. Mijają dwa lata,
już jest wojna, jest 1941 rok,
wojna sowiecko_niemiecka. Kończy
się jej tymczasowy dowód
osobisty. Idzie go wymienić i
jakiś młody, miły człowiek - ja
nie wiem, czy ona mu się
spodobała, czy on się pomylił,
nie wiadomo - w każdym razie dał
jej dowód osobisty bez
paragrafu. A powinna dostać
paragraf 39 zabraniający
zamieszkiwania w dużych
miastach. Istniał cały wykaz
miejsc, gdzie nie wolno było tym
ludziom przebywać. No i
przyjechała do Moskwy w 1943
roku, ponieważ żyła jeszcze jej
mama, więc zamieszkała razem z
nią, zameldowała się, skończyła
studia i zaczęła pracować jako
nauczycielka rosyjskiego.
Zagarnęli ją w 1948 roku, po
tylu latach, na podstawie tego
samego "ukazu", tej samej ustawy
Rady Najwyższej, o której już
mówiłem. Była zdziwiona - bo jak
ją aresztowali, zawieźli do
więzienia, oficer zaczął
śledztwo i pokazał jej teczkę ze
sprawą z 1929 roku, w której
była oskarżona o przepisywanie
odezw trockistów. Powiedział:
"takie rzeczy my przechowujemy".
Tam było napisane "chronit
wieczno". Do nieskończoności. I
oznajmił, że to będzie zawsze,
że zawsze ją znajdą. Wtedy

background image

dostała dożywotnie zesłanie i
stąd znalazła się w Czumakowie.
No i wiesz, jak to wśród
zesłańców. Ja zresztą
przyjechałem do Czumakowa z
Bertą w tej samej grupie, tylko
że jej nie znałem. Widziałem ją
z daleka, jak oni tam się
zebrali z tym doktorem
Powznerem, jak była ta mąka, te
"lepioszki", ten piec, to
światło wokół. Ja to widziałem z
daleka, to był ten obcy świat,
do którego ja nie należałem i do
którego mnie nie dopuszczono.
E.: - Wtedy nie, ale teraz...

O.: - Teraz zdarzyło się, że
pewnego dnia Berta przyszła do
mnie. I to spotkanie zaowocowało
wszystkim. Berta była tym
człowiekiem, który mnie
przywrócił światu
cywilizowanemu, temu środowisku,
do którego do dziś należę. Berta
zaczęła budować dom. Mieszkała w
wynajętej chałupie. Była jedyną
osobą w Czumakowie, która miała
maszynę do pisania; siostra jej
z Moskwy przysłała. Te urzędy,
których tam była nieskończona
liczba, jak to w sowieckim
systemie - "zagotjajco,
zagotpuch, zagotzierno" - musiały
pisać sprawozdania roczne,
kwartalne i tak dalej; wszyscy
pisali to ręcznie. I siostra
Berty, która pracowała w Moskwie
w Akademii Nauk, Anna
Grigorjewna, bardzo elegancka
kobieta, żona profesora
medycyny, który nie chciał
utrzymywać żadnych stosunków ze
swoją szwagierką, zabraniał tego
zresztą swojej żonie, bo był
wielkim tchórzem, uważał, że
Berta to jest wielkie
nieszczęście dla rodziny - taka
żydowska asekuracja, może nie
tylko żydowska zresztą. No więc
ta Anna Grigorjewna prowadziła w
Akademii sekcję socjalną,
jakieś urlopy, wspinaczki

background image

wysokogórskie, środowisko światowe - żyła bardzo
dobrze jak na warunki sowieckie.
Przysyłała Bercie pieniądze,
niewielkie, ale zawsze. Berta
miała maszynę, stukała na niej.
Trwało to dwa lata, potem
przyszedł rozkaz, żeby zabrać tę
maszynę do Nkwd, bo zesłańcom
nie wolno mieć maszyn do
pisania, ale ona nie oddała,
była niestrachliwa, odesłała ją
z powrotem do Moskwy, im nie
oddała. Chyba do dziś ją ma.
Wtedy, gdy ją poznałem, pisała
na maszynie. Opowiadam o tym dla
ilustracji, co się działo na
prowincji sowieckiej. Nie
chciano jej wziąć na stały etat
do któregoś z biur, bo każdy

urząd miał obowiązek ileś tam
godzin odpracować w kołchozie. W
związku z tym szef szukał takich
pracowników, którzy znali się na
pracy w polu. Brał do biura
dziewczynę, którą z miejsca
delegował albo do wykopków, albo
do żniw, albo do lasu. Natomiast
Berta odmawiała - znała swoją
cenę, umiała się postawić, całe
życie była taka. W związku z tym
nikt nie brał jej na stały etat,
ale na prace zlecone, do pisania
sprawozdań... Berta budowała dom
za pieniądze, które jej siostra
przysyłała. Dom był z samanu,
czyli z gliny zmieszanej ze
słomą, i ja pomagałem przy tej
budowie. To wtedy właśnie
pracowałem w powiatowym szpitalu
jako wozak, miałem woły pod
swoją opieką... Saman robiło się
w ten sposób: zdejmowało się
darninę z kręgu o średnicy kilku
metrów, kopało się wewnątrz
glinę na sztych łopaty, wlewało
wodę i do tej jamy wpędzało się
woła. Pędziło się go po kręgu,
on miesił tę glinę, a jemu pod
nogi sypano posiekaną słomę.
Powstawała taka masa - glina
przemieszana ze słomą - tę masę
potem nakładało się do form

background image

drewnianych, wyciągano i
przewracano. Ona schła na
powietrzu i to był saman. Z tego
był zbudowany dom Berty. W tym
domu potem mieszkałem razem z
Naumem. Mieszkaliśmy razem w
jednym pokoju. Był wtedy w
Czumakowie ten mój kochany Naum.
Przyjaźnił się z Bertą. Ja w to
środowisko wszedłem, bardzo
serdecznie zostałem przyjęty,
zaadoptowany. Berta wprowadziła
mnie do tej warstwy, do której
ja w sposób naturalny lgnąłem.
Tam były książki, rozmowy, był
Naum, który był poetą zesłanym
za to, że pisał wiersze.
Studiował w Instytucie
Literackim w Moskwie, znał
osobiście cały ten świat
literacki Moskwy. Był w nim
kimś, i to kimś znaczącym.

Bardzo często, jak czytasz
jakieś ruskie wspomnienia o
tamtym okresie, to przewija się
Naum jako postać. Dla mnie
zaczęło się inne życie.
Fizycznie nic się nie zmieniło,
bo nadal pracowałem jako
robotnik w Promkombinacie.
Pracowałem fizycznie, ale Berta
od początku zaczęła mnie
przekonywać, że życie moje nie
kończy się na Czumakowie, na
pewno będzie jeszcze dalszy ciąg
i do niego trzeba być
przygotowanym; musisz się uczyć,
mówiła. Powiedziała, że to
wstyd, żeby człowiek pisał z
błędami ortograficznymi. Pisałem
strasznie. Pamiętam, że to nam
jakoś tak szybko poszło,
gramatykę przerobiłem z nią
dosłownie przez parę miesięcy,
tak że jak potem przyjechałem do
Mińska i poszedłem do technikum,
to miałem same piątki z
rosyjskiego, byłem najlepszy.
Sam przerobiłem matematykę ze
szkoły średniej, nie miałem
żadnych kłopotów. Te zaczęły się
w późniejszym wieku, w Polsce.

background image

Berta chciała, żebym jakiś zawód
uzyskał. Dlatego poszedłem
pracować do Promkombinatu. Był
tam Niemiec z Powołża, pan
Nieder, stolarz, prawdziwy
rzemieślnik starej daty, kulawy
troszeczkę, bardzo sympatyczny,
i ona poprosiła go, żeby mnie
wziął do siebie, do terminu.
Miał taką brygadę stolarską,
taborety robili, jakieś stoły,
ławy. On w naszym domu robił
okna, drzwi, oczywiście
prywatnie. Poszedłem do niego
pracować. Po paru tygodniach
powiedział: "Wiesz, stolarza to
z ciebie nie będzie". Widocznie
jakąś wadę miałem, bo naprawdę
bardzo się starałem, bardzo
chciałem. Czegoś mi brakowało do
tej pracy fizycznej. Ja chyba
urodziłem się, żeby być
darmozjadem, ale życie,
niestety, nie pozwoliło mi,
kurczę blade. Szkoda. Berta

chciała, żebym miał zawód
konkretny w ręku, ale również,
żebym czytał, uczył się. No i w
ten sposób przeszedł mi uraz do
kultury - znowu zacząłem czytać,
rozmawiać z Naumem, z Bertą.
Otworzyła mi się jakaś
perspektywa na życie. Naum
wyjechał w 1952 roku, bo miał
cztery lata zesłania za swoje
wiersze. Jego utwory nie były
antysowieckie, były to po prostu
wiersze człowieka myślącego; był
wtedy strasznym komunistą, ale
takim, który potrzebował
uzasadnienia. I jeszcze w
Czumakowie był komunistą.
E.: - Czy tam już
rozmawialiście swobodnie? Bo w
obozie mówiłeś, że żadnych
politycznych rozmów nie było...
O.: - Tam mówiło się
swobodnie. Pamiętam, jak Naum
reagował na naszą krytykę
sowieckiej Rosji: "Nie mogę was
już słuchać, nie mogę tego
słuchać, co wy mówicie" - i

background image

wychodził. Tak mu to
przeszkadzało w jego
światopoglądzie. Ale to bardzo
szybko mu mijało. Mieszkał u
chłopa, u takiego dziadka, który
dawniej był działaczem w czasie
kolektywizacji, organizował
kołchoz w Czumakowie, a potem
okazało się, że rozkradł całą
uprząż z konfiskaty u kułaków,
trzymał ją w domu, licząc, że
komunizm się skończy i on się
wzbogaci. Potem to był już taki
rozgoryczony dziadek. Opowiadał
Naumowi o tym chłopskim
powstaniu, i kołchozach, a jemu
wprost otwierały się oczy, bo
widział to wszystko dookoła, tę
nędzę, miał na miejscu lekcję
poglądową. Dojrzewał do tej
swojej pięknej postawy; on
zawsze miał piękną postawę, ale
na początku to była postawa
żarliwego komunisty, który
chciał znaleźć uzasadnienie
tego, co się dzieje.
E.: - Ten ustrój nie
potrzebował uzasadnień ani ludzi

przekonanych.
O.: - Właściwie nie
potrzebował, to prawda. No i tak
się zaczęło moje nowe życie. Nie
ożeniłem się oczywiście z żadną
dziewczyną czumakowską, bo żenić
się, mieć tam chałupę i być tam
do końca życia - to już nie była
dla mnie perspektywa. Potem Naum
wyjechał. Pojawił się nowy
zesłaniec - Jakow Aleksandrowicz
Feldman, doktor nauk
technicznych. Mężczyzna dużego
formatu, światowiec, był
dyrektorem jakiegoś instytutu
chemii w Moskwie. W 1937 roku
został aresztowany. Cały czas w
więziennych instytutach, gdzie
więźniowie pracowali, wykonując
specjalne zamówienia.
E.: - W takich "szaraszkach"?
O.: - No właśnie. On był od
środków wybuchowych, od jakichś
paliw, miał do czynienia z

background image

konstrukcjami silników
samolotowych, wojskowych
urządzeń. Oni już w naszych
czasach byli na wolności, mieli
ordery - taki Tupolew czy inni.
Obracał się w takim środowisku.
Trochę cynik, trochę cwaniak.
E.: - I też miał dożywotkę?
O.: - Tak. Jak skończył mu się
wyrok, to go wypuścili, a potem
go znowu zgarnęli. Pasował do
Berty wzrostem, intelektem
raczej nie, bo był prymitywny w
sensie kulturalnym. Mało
interesował się sztuką i nie
znał się na niej, ale pochodził
z tego środowiska. Jakow
Aleksandrowicz miał gdzieś syna,
który do niego pisał tak:
"Tatusiu, nie mogę ci przysyłać
więcej pieniędzy, bo mam wielkie
zmartwienie, łysieję i wszystko
pochłania kuracja"... Ludzie
sowieccy traktowali zesłańców
jako obciążenie: jest tatuś,
któremu trzeba posyłać
pieniądze, a syn chce się żenić,
łysieje, musi zdobywać
mieszkanie. Jakowa
Aleksandrowicza przeniesiono
potem do Nowosybirska jako

zesłańca, ale fachowca. Jakoś
sobie to załatwił, bo był
sprytny. A Berta została.
E.: - Zacząłeś myśleć o sobie,
żyć inaczej, to rozumiem, ale
skąd perspektywa, że twoja
sytuacja się zmieni?
O.: - Odpowiadam na twoje
pytanie - żadnych perspektyw,
takich namacalnych, nie było,
natomiast była jakby inna
perspektywa wewnętrzna:
pracowałem jako pracownik
fizyczny, ale już należałem do
innego środowiska. Pracowałem
nie dlatego, że to było moje
przeznaczenie życiowe, ale
dlatego, że byłem zesłany.
E.: - Więc zacząłeś robić to
rozróżnienie?
O.: - Zacząłem. Zacząłem

background image

korespondować z siostrą, z
ciocią Reginą z Mińska. Istniało
miejsce, do którego mogłem
wracać, gdyby mnie wypuścili. W
końcu nie byłem takim starym
facetem, miałem dwadzieścia parę
lat dopiero. Przedtem jeszcze
jeden epizod - Jakow
Aleksandrowicz, który trakował
mnie trochę z góry, trochę
lekceważąco, no bo byłem
właściwie półanalfabetą, nic w
świecie nie widziałem tylko to
drzewo, poza tym on był
babiarzem, lubił opowiadać o
swoich sukcesach, a ja taki
byłem do niczego pod tym
względem. Ale w ogóle odnosił
się do mnie ciepło. No i umarł
Stalin. Umarł Stalin, to warto
opowiedzieć. Ja wtedy już nie
pracowałem w tym Promkombinacie,
stolarz ze mnie nie wyszedł,
poszedłem pracować do
Rajkomchozu, czyli do
przedsiębiorstwa gospodarki
komunalnej, gdzie już byłem do
końca. Byłem wozakiem. Pamiętam
jeszcze z tego okresu wybieranie
szamba ze szpitala, gdzie
przedtem pracowałem. Mnie
wsadzili na dół, to było bardzo
głębokie, takie jakby
dwupiętrowe szambo; jeden na

dole czerpie i podaje drugiemu
wyżej. I ja tam siedziałem w
tych gównach, przez kilka godzin
wybierałem to; nic nie mówiłem
Bercie. To było za pieniądze, za
marne pieniądze, ale za
pieniądze. I ja się zgodziłem.
Był tam taki cwaniak, facet,
który zawarł umowę i mnie wziął
za pomocnika. I pamiętam, jak
Berta bez słowa, bez słowa prała
moje łachy cuchnące gównem.
Byłem pełen podziwu dla niej, bo
ja bym pewno tego nie robił dla
kogoś, a ona nic, bez słowa, do
miednicy z gorącą wodą, mydło, i
zaczęła prać. Przecież nie byłem
dla niej ani synem, ani

background image

kochankiem. Ja cały byłem w tym
gównie, dosłownie od stóp do
głów, cały ochlapany...
E.: - Ale nie dokończyłeś tego
epizodu z Jakowem
Aleksandrowiczem...
O.: - Prawda! Pojechaliśmy do
lasu, to był marzec, piąty
marca, o ile dobrze pamiętam.
Mróz był spory, niby
przedwiośnie, ale jeszcze spory
był mróz. Pojechaliśmy do lasu i
wróciliśmy zmordowani, takim
późnym wieczorem. Ledwie
mieliśmy siłę te woły wyprząc,
zaprowadzić do stajni, dać im
siana, i do domu. Ja prawie
nieprzytomny, prawie z
zamkniętymi oczami doszedłem do
domu i Jakow Aleksandrowicz - to
było pierwszy raz z jego strony
- wziął mnie w objęcia,
uścisnął, ucałował i powiedział:
"Wiesz, umarł Stalin, nie wiem,
czy ja dożyję do zmian, ale ty
na pewno dożyjesz, zobaczysz
inne życie". Oto jest ilustracja
tego, że ludzie różnie
przyjmowali śmierć Stalina.
E.: - To nie wszyscy zesłańcy
cieszyli się?!
O.: - Wiesz, ludzie sowieccy i
płakali, i rozpaczali, i tak
dalej. Zesłańcy też różnie.
Natomiast Jakow Aleksandrowicz
wykazał niezawodny instynkt, nie
spodziewałem się tego po nim.

Tak zareagował Jakow
Aleksandrowicz i pamiętam, że to
dla mnie była jakby błyskawica.
Na drugi dzień zebrali nas, żeby
pisać kondolencje, że żałujemy -
wtedy już był nowy szef tego
rejonowego Mgb, aha, ja nie
skończyłem wątku z Koszelewymi -
ty wiesz, że tego Koszelewa
usunęli, zdegradowali, posłali
do cywila z jej powodu, bo ona
się puszczała z jakimś
miejscowym, nie zesłańcem,
jakimś miejscowym mężczyzną!
Koszelew był trochę gruźlik,

background image

trochę wrzodowiec, a ona była
taka miła, taka pulchna kobieta.
Miała jakiegoś kochanka, a jemu,
jako oficerowi, nie wypadało być
w takiej sytuacji. Widocznie
ktoś donos napisał, bo jego
zdegradowali i zwolnili. Jak
wyjeżdżali, to bardzo było mi
smutno, ja tam jeszcze
zachodziłem, ona mnie prosiła,
żebym do nich wpadał. Ona mi
jakieś jedzenie dawała, karmiła,
taka serdeczna, miła kobieta,
która nie miała dzieci i jej
widocznie szkoda mnie było,
czuła do mnie sympatię. A potem
przyszedł taki Szwidko,
którego podpis mam jeszcze na
tym dokumencie, który w domu
przechowuję, i on to już było
takie byle co, takie zwykłe
sowieckie bydlę z Mgb.
E.: - Jeszcze chciałam spytać,
czy tobie też serce drgnęło, jak
dowiedziałeś się o śmierci
Stalina?
O.: - Nie. No właśnie mnie ta
reakcja Jakowa Aleksandrowicza
otworzyła dopiero oczy. Nie, nie
w żadnym wypadku, ja sam z
siebie nie miałem uczucia
wyzwolenia. To, że on tak
powiedział - w życiu każdego
człowieka są takie historyczne
chwile i w moim życiu liczy się
to powiedzenie Jakowa
Aleksandrowicza - to że on mnie
tak uściskał, ucałował,
gratulacje mi składał, nie
licząc, że on dożyje, ale że ja

dożyję na pewno. Bo nikt nie
liczył na to, że zmiany nastąpią
szybko, co to, to nie... Więc
nas zebrali, że my musimy
podpisywać jakieś żałości, i
straszliwie płakał taki zastępca
Szwidki, dość młody facet, który
płakał dosłownie rzewnymi łzami,
mówiąc o śmierci Stalina. A
potem, w niecały rok później on
poszedł do więzienia, bo okazało
się, że za łapówki wystawiał

background image

kołchoźnikom dowody osobiste. Tak
to było. No i od śmierci
Stalina, od wiosny, zaczęło się
wyraźne rozluźnienie. Przedtem
musieliśmy się meldować, zamiast
dowodów mieliśmy takie
"udostowierienije", gdzie były
rubryki do meldowania się. Na
początku meldowaliśmy się co dwa
tygodnie, potem co miesiąc, aż w
końcu zaczęli to lekceważyć.
E.: - Ale ty jeszcze po śmierci
Stalina siedziałeś?
O.: - No tak, prawie rok,
ponad rok.
E.: - Mnie strasznie ciekawi,
w jakiej formie przyszła ta
odwilż na zesłaniu.
O.: - Wyraźnie nastąpiło
rozluźnienie, ale przez lato
jeszcze nic się nie działo.
Tylko Niemcy zaczęli po trochu
wyjeżdżać. Łatwiej dawali
zwolnienia, jak ktoś zachorował.
Przedtem był u nas taki jeden
zesłaniec, Żyd polski, który w
Mińsku wykładał
marksizm_leninizm, ale był
szefcem z zawodu, siedział jako
szpieg, potem na zesłaniu
pracował w takiej spółdzielni
szewskiej. Cankler się chyba
nazywał. Nie można powiedzieć,
że niesympatyczny, choć on mi
tłumaczył, że ja od dzieciństwa
jestem wrogo nastawiony,
ponieważ widzę same negatywne
strony ustroju, a przecież są i
pozytywne: awans społeczny,
rozwój cywilizacyjny. To był
taki komunista, który szukał
jasnych stron w ciemnym obrazie.
Zachorował na gruźlicę i umarł.

Ale ile było najpierw zachodu,
żeby go wysłać do rentgena do
Nowosybirska!
E.: - Ale wtedy nie umierało
się na gruźlicę; były już wtedy
nowe środki.
O.: - Ale w Czumakowie nie
było zwykłego rentgena! Były
straszliwe, wielomiesięczne

background image

zabiegi, zanim pojechał na
badania. Ale w końcu pojechał,
bo zaczęło się rozluźnienie;
można było pojechać do
Nowosybirska. Jakowa
Aleksandrowicza przenieśli w
lecie 1953 roku. Ciągle pisał,
że jest bezrobotny, a był
przecież fachowcem wysokiej
klasy, chemikiem, miał za sobą
jakieś wynalazki, więc chciał,
żeby go wykorzystali zgodnie z
zawodem. A ja przebywałem w
Czumakowie do wiosny 1954 roku,
mieszkałem u Berty. Na jesieni
zlikwidowali Berię, "udusili"
Berię na tym posiedzeniu Biura
Politycznego i gdzieś tak od
wiosny 1954 roku zaczęli nas
zwalniać.
E.: - Tak bez słowa?
O.: - Bez słowa. Dawali dowody
osobiste, można było wyjechać,
nie wiem, czy można było jechać
wszędzie, ale myślę, że zaczęli
te ograniczenia znosić.
Pamiętam, był taki chłopak -
Dimka Orda, taki energiczny
chłopak, ożenił się zresztą z
miejscową dziewczyną. Pochodził
spod Charkowa, z Ukrainy.
Pojechał więc tam do rodziny, a
po dwóch miesiącach wrócił i
powiedział, że on tam nie może
żyć. On nie może już tak żyć:
iść do pracy, wstawać na szóstą
rano, pracować osiem godzin. Tu
był wolnym człowiekiem - w zimie
rąbał las, chłopak był do rzeczy
- w zimie pracował w lesie,
zarobił parę groszy, latem
najmował się to tu, to tam na
prace zlecone, a jak mu się nie
chciało, to mógł, powiedzmy,
przez miesiąc nie pracować.
Mieli krowę, chałupę, mógł sobie

miesiąc przeleżeć na brzegu
rzeki, ryby łapać. On się tu
czuł wolny i wrócił. Mówił mi:
"Słuchaj, jakieś tam klitki,
wszyscy na kupie, matka,
rodzeństwo, siostra zamężna,

background image

ciasnota, do pracy gdzieś tam
trzeba jechać, nie spóźnić się
nawet piętnaście minut - no,
koszmar". Takich było kilku,
takich, którzy nie mogli znieść
tej normalnej cywilizacji.
E.: - Ale tej cywilizacji
strasznie jednak kulawej i
nieprawdziwej. Inna rzecz, że
zdarza się, że i z Ameryki
wracają na Syberię.
O.: - Tak, albo jadą z Ameryki
do Kanady, gdzie jest więcej
luzu. Ze mną było tak: w 1954
roku w maju zostałem wezwany do
zarządu powiatowego Mgb i
spytano mnie, gdzie chcę jechać.
Powiedziałem, że do Mińska.
Napisałem przedtem do cioci
Reginy i spytałem, czy mogę. Ona
mi odpowiedziała, że jak
najbardziej, mogę do niej
przyjechać. Do Moskwy nie miałem
do kogo. Bez słowa wypisali mi
dowód osobisty i takie
zaświadczenie, które mam do
dziś, że udaję się do Mińska z
zesłania.
E.: - Tak bezszmerowo?
O.: - Tak, bezszmerowo.
Zwalniano poszczególne osoby,
kilka osób dziennie. Na
przykład? Berta została
zwolniona dopiero późną jesienią
1954 roku, ja na wiosnę, a część
już w zimie. Wyglądało na to, że
wszystkich zwalniają. Widać
było, że nie chcieli, żeby to
był taki rwący strumień, tylko
żeby pomalutku się sączyło.
Urzędnik wypisał mi dowód
osobisty i zaświadczenie, a ja
go zapytałem, jako uświadomiony
człowiek sowiecki, czy w
ankietach muszę pisać, że byłem
w obozie i na zesłaniu. A on mi
na to: "Nie, traktuj to tak,
jakby tego nie było".
E.: - Coś niesamowitego! Ale

że takie pytanie przyszło ci do
głowy?!
O.: - No, oczywiście. Ja byłem

background image

sowieckim człowiekiem, gdzie bym
nie poszedł, musiałbym wypełniać
ankietę. To było bardzo ważne
pytanie, pytanie o przeszłość.
Jak przyjechałem do Mińska i
poszedłem do technikum, musiałem
natychmiast wypełnić ankietę,
ale wtedy, jak on mi tak
powiedział, to byłem zadowolony.
E.: - Poczułeś wdzięczność,
tak?
O.: - Tak. Dopiero po latach
przyszło uczucie goryczy: jakże
to? Człowiek stracił jedenaście
lat i teraz jakby ich nie było?!
W końcu miałem jedenaście lat
wykreślonych z życiorysu.
E.: - I nawet nie powiedzieli
- pocałuj nas w dupę.
O.: - Nawet nie powiedzieli -
przepraszamy. Ale najpierw była
wdzięczność z mojej strony. W
Mińsku napisałem, że pracowałem
jako pracownik fizyczny w
archangielskiej "obłasti" od
1943 do 1948 roku, a potem w
nowosybirskiej.
E.: - No, ale przecież było
wiadomo, co to znaczy.
O.: - Mieli dyspozycję - nie
pytać. Tu warto jeszcze parę
słów powiedzieć o tej niezwykłej
kobiecie, Reginie. W Mińsku jako
wykładowczyni języka
niemieckiego w Instytucie
Języków Obcych mieszkała w
akademiku żeńskim, miała tam
pokoik dwunastometrowy.
Większość wykładowców nie miała
mieszkań, dawano im takie
klitki. I ta kobieta, z jakimiś
przecież potrzebami, bierze do
tej klitki chłopaka, zupełnie
przecież sobie nie znanego, syna
przyjaciółki, którego widziała
ostatnio, jak miał sześć lat,
który przeszedł przez te
wszystkie obozy, o którym nic
nie wie. Może złodziej,
narkoman, wszystko może być po
takiej tułaczce. I bierze mnie
do tego pokoiku, gdzie jest

background image

ciasnota, dwa łóżka, szafa, za
szafą kuchnia, w której pali się
brykietami torfowymi. Umywalka,
ubikacja na korytarzu; to był
żeński akademik, więc ja
musiałem biegać na podwórko, tam
jeszcze taki wychodek drewniany
stał, bo to był stary budynek.
Reginka z mojego powodu zupełnie
nie miała żadnego własnego
życia. I dzięki niej mogłem
przeżyć moje życie tak, jak je
przeżyłem. Poszedłem do
technikum, ona mnie utrzymywała,
nie musiałem pracować, dostałem
wprawdzie jakieś stypendium, ale
z niego nie można się było
utrzymać.
E.: - A stypendium z jakiej
racji?
O.: - W technikum dawano
stypendia. To było regularne
technikum. Ja miałem kolegów
czternastoletnich, a sam byłem
dużo starszy, bo technikum w
Związku Sowieckim nie jest na
statusie szkoły średniej; limit
wieku wynosi dwadzieścia
dziewięć lat.
E.: - Dlaczego wybrałeś
technikum?
O.: - To właśnie było
doświadczenie
obozowo_zesłaniowe. Poszedłem do
technikum
mechaniczno_energetycznego, żeby
być elektrykiem, bo w obozie czy
na zesłaniu elektryk jest
szanowany, pracuje w cieple,
chodzą koło niego. Jak w
Czumakowie zakładano linię
elektryczną, elektrycy mieli tam
szalone poważanie; wszyscy
dyrektorzy przychodzili i
pytali, jak to będzie z tym
światłem, kiedy ta maszyna
zostanie naprawiona. Nikt się na
tym nie znał, wobec tego nikt
ich nie mógł popędzać, oni sobie
coś dłubali w taki sposób, w
jaki im się chciało. Wołodia
Wilniewicz z Władywostoku - to
też jedna z moich przyjaźni
czumakowskich, więcej, moja
fascynacja. Ale nie będę tu o

background image

nim opowiadał, chociaż życiorys
obozowy miał fantastyczny. Może
Naum będzie pisał o tych
czasach, zrobi to o niebo lepiej
ode mnie - on też ogromnie lubił
Wołodię i zachwycał się nim.
Moim wspaniałym kolegą był
jeszcze Ukrainiec Filemon, ale o
nim i jego perypetiach również
na razie nie będę opowiadał. W
Mińsku nie zadomowiłem się. Jak
wyjechałem z Mińska po czterech
latach, to nawet nie pamiętałem
nazwy ulicy, na której
mieszkałem. To był etap
przejściowy. Nie wżyłem się w
ten Mińsk, nie znalazłem tam
sobie miejsca. Miasto jak miasto
sowieckie. Pewno gdybym nie
przyjechał do Polski, to bym tam
żył jakoś, ale nic mnie ten
Mińsk nie obchodził. Tak
przepłynął przeze mnie. Ja
ciągle czułem w sobie ten
poprzedni etap, tymczasowość. Ty
mówisz "XX zjazd" - do mnie to
nie docierało; ja byłem poza
jakimkolwiek środowiskiem. Wiem,
tam w Mińsku była jakaś
inteligencja, jakieś grupy
myślące, był ruch, o którym
dowiedziałem się dopiero w
Polsce. Opowiadano mi, że jest
młoda inteligencja białoruska,
która dąży do odrodzenia
białoruskości. Zbierali się,
dyskutowali, pielęgnowali język
białoruski, coś czytali, coś
pisali; właśnie wtedy, kiedy
tam mieszkałem. To środowisko
mnie ominęło, inne środowiska
też. Ja się w sobie zamknąłem.
Zjazd przyjmowałem bez żadnego
wstrząsu. Jedyne co z tego
pamiętam, że do technikum
chodził taki chłopak, Jaworski
chyba się nazywał, którego
ojciec był starym zasłużonym
komunistą białoruskim, i on do
mnie odezwał się z taką
wściekłością - powtórzył zdanie
ojca, bo to był młody chłopak:
"No i co, i teraz znowu na
Trockiego będziemy mówili
towarzyszu!" A ja pomyślałem: "I

background image

cóż w tym takiego?" Ale dla
niego to było straszne, że znowu
tych wrogów przywracają do łask,
rehabilitują.
E.: - Nie doszło do tego.
O.: - Pamiętam też, jak
pojechałem do Moskwy, do Nauma;
nie miał mieszkania w Moskwie,
więc mieszkał w domku
letniskowym pod Moskwą, w domku
jakiegoś człowieka, który był
dobrze sytuowany i miał taki
domek letniskowy. Jechaliśmy
"elektryczką" przez śnieg, Naum
tam palił w piecu i miał psa,
którego musiał żywić, to był
jego obowiązek za to, że tam
mieszkał. Gotował kaszę takiemu
wielkiemu wilczurowi. Naum dał
mi wtedy prezent: maszynopis
poematu Twardowskiego "Wasilij
Tiorkin na tom swietie", którego
drukować wtedy zabroniono i
krążył nielegalnie - taka niby
kpina z rzeczywistości
radzieckiej - długo "chodził" w
rękopisie, dopiero teraz go
wydrukowali - i ja przywiozłem
ten maszynopis do Mińska i
pamiętam, że nie bardzo miałem
nawet komu dać do poczytania.
Pożyczyłem go zaprzyjaźnionej z
Reginką rodzinie. Przeczytali,
zwrócili i powiedzieli, że im
się to nie podoba. I więcej nikt
tego nie przeczytał, ja po
prostu nie wiedziałem, co z tym
zrobić. Nie miałem
żadnego środowiska. I chyba nie
miałem go z własnej winy. Nie
szukałem. Na pewno były jakieś
okazje, których nie
wykorzystywałem. A potem
nastąpił w moim życiu dalszy
ciąg, który zaczął się przez
Reginę, związany z Polską, z
polskimi komunistami, z moimi
rodzicami. Kazała mi napisać
podanie o rehabilitację
rodziców, czy raczej zapytanie o
ich losy. Dostałem odpowiedź,
którą mam do dzisiaj, że ojciec

background image

został zrehabilitowany -
pośmiertnie - "w swiazi s wnow
odkrywszymsja

obstojatielstwami". Sprawa
została umorzona a rehabilitacja
nastąpiła pośmiertnie.
Pojechałem do Moskwy, dostałem
odszkodowanie za ojca, za matkę.
I tak przyjechałem do Polski.
E.: - Szybko się z tym okresem
uwinąłeś. Ale powiedz: czy
chciałeś jechać do Polski?
O.: - Ja nic nie chciałem. Nic
nie robiłem w tej sprawie, ale
do Polski przyjechała Stella
Huber i opowiedziała komuś, że
są te "dzieci", czyli my. Po
Stalinie był taki sposób
odnajdywania swoich, każdy
opowiadał o tym, kogo znał, i
tak się rozszerzała fala. W ten
sposób moi kuzyni z Warszawy
przysłali mi zaproszenie.
Poszedłem do Owir_u, do takiego
urzędu sowieckiego, który wydaje
zezwolenia na wyjazd w gości.
Powiedzieli mi tam: nie, to
tylko dla bezpośrednich
krewnych, ale w stosunku do
kuzynów to nie obowiązuje.
Koniec. Ale jak jechałem do
Moskwy, to Reginka mi
powiedziała: "idź do ambasady
polskiej, może oni tobie
pomogą". Poszedłem tam.
Przyszedłem, przedstawiam się.
E.: - Polskiego języka nie
znałeś?
O.: - No wiesz, ja przez to
poczucie, że jestem Polakiem,
zacząłem się uczyć trochę
polskiego w Mińsku. Nie uczyłem
się od Reginki, ona pracowała,
była zajęta. Miałem jakiś
"uczebnik" polskiego języka,
samouczek dla Rosjan wydany w
latach trzydziestych chyba. Nie
opanowałem jednak tego języka,
mówiłem po rosyjsku. Więc
przyszedłem do ambasady. Kazali
iść do jakiegoś pokoju, gdzie
siedziała taka pełna, starsza

background image

pani, nazywała się Grobelna, też
przeszła przez obozy, a jej
córka była pierwszą żoną aktora
Łomnickiego, ale to inna sprawa.
Siedziała za biurkiem, wszedłem
i mówię, że taka i taka sprawa,

a ona: "no cóż, towarzyszu,
ambasada nic nie może pomóc,
takie jest ustawodawstwo
sowieckie, że dają paszport
tylko dla bezpośredniej
rodziny". Powiedziałem -
dziękuję - i już wychodziłem,
już trzymałem rękę na klamce,
otwierałem drzwi, i jak ona mi
potem to opowiadała, w
Warszawie, to coś ją tknęło.
"Przepraszam, mówi, ale może
macie jakieś inne podstawy, żeby
pojechać do Polski?" Bo dla
repatriantów wystarczyło, żeby
wykazać się, iż do 1939 roku
było się obywatelem polskim.
Wystarczył czasami jakiś zupełny
drobiazg, jakieś zaświadczenie
szkolne czy inny papierek. Tego
nie miałem, ale mówię: "Miałem
rodziców komunistów, którzy byli
z Polski". "A jak się nazywali?"
Powiedziałem. I jak ta starsza
pani, dobrze zaawansowana w
wieku, wyskoczyła zza biurka,
podbiegła do mnie! - "Przecież
ty idiotą jesteś, i ja bym
ciebie nigdy nie znalazła,
przecież ty jesteś na liście, wy
wszyscy jesteście na liście
dzieci poszukiwanych!" Była taka
lista, mieli listę tych
komunistów polskich,
zrehabilitowanych. No, ale jak
oni mogli szukać po Rosji? Tylko
przez znajomych, że ktoś kogoś
znał i o kimś wiedział. I na tej
liście był oczywiście ojciec, bo
matka była za małą figurą, żeby
tam być, no i były dzieci, nasza
trójka. I ona mówi: "oczywiście,
może jechać i siostra, i brat.
Możecie jechać, ale na stałe. W
gości nie mamy możliwości tego
załatwić, bo to tylko kuzyni,

background image

władze sowieckie odmówią, ale
możecie jechać na stałe i władze
sowieckie nie będą robić
kłopotów". I dodaje: "radzę ci
jechać, jak najbardziej, w
Polsce dostaniesz mieszkanie,
dostaniesz pracę, jeśli chcesz
iść na studia, to pójdziesz na
studia, bo twój ojciec" i tak

dalej, i tak dalej.
Powiedziałem, że chyba to
zrobię. Zupełna improwizacja.
Wróciłem do Mińska,
opowiedziałem Reginie, a ona, że
oczywiście, należy jechać, ale
trzeba skończyć technikum,
trzeba mieć jakiś papierek,
jakieś wykształcenie. Tak, że to
się jeszcze ciągnęło jakieś pół
roku. A potem jakaś taka panika
się zaczęła, bo to była wiosna
1958 roku, ktoś powiedział, że
kończy się repatriacja, że
trzeba natychmiast wyjeżdżać.
Skończyłem co prawda technikum,
ale nie zdążyłem napisać pracy
doplomowej. I w marcu 1958 roku
przyjechałem do Polski z takim
zaświadczeniem, że skończyłem
kurs teoretyczny ze wszystkich
przedmiotów technikum, zdałem
egzaminy, był wykaz tych
egzaminów, ale nie napisałem
pracy dyplomowej w związku z
wyjazdem do Polski. Potem tu
ministerstwo oświaty coś tam
chciało, no, ale syn swojego
ojca nie mógł mieć naprawdę
kłopotów. Lola Zajączkowska -
kierowniczka sekretariatu
Gomułki, a przedtem podwładna
ojca - poszła ze mną do ministra
szkolnictwa wyższego, którym
wtedy był Żółkiewski Stefan,
serdecznie z nim porozmawiała o
jego chorych nogach, bo miał
chore nogi, i on skierował mnie
do pewnego pana, który załatwił,
że będę przyjęty na Politechnikę
pod warunkiem, że zdam maturę w
technikum zaocznym. Mieszkanie
dali mi na placu Dąbrowskiego,

background image

pokój z kuchnią. Później
dołączył do mnie brat. I tak się
zaczęło moje życie w Polsce.
E.: - Spełniło się twoje
marzenie: stałeś się elektrykiem
z dyplomem wyższej uczelni. Jak
znalazł na zesłaniu! Nie
ciągnęło cię w Polsce do
komunizmu?
O.: - Widzisz, jak
przyjechałem do Polski, miałem
prawie 29 lat. Te dzieci

komunistów, które znalazły się w
dzieciństwie w Związku
Sowieckim, tak jak ja,
przyjeżdżały do Polski w okresie
1944_#1946, mając 15_#16 lat.
Zaczynały swoją młodość już w
Polsce, wstępowały do Zmp,
różnych organizacji. I jakby w
sposób naturalny stawały się
komunistami, no i część
pozostała nimi do dziś, a
niektóre zrobiły karierę w
wyższych i nawet najwyższych
władzach partyjnych i rządowych.
Natomiast ja przyjechałem w
okresie, kiedy w komunizmie nie
było już nic pociągającego. Na
początku swojego pobytu w Polsce
poznałem tych ludzi, część z
nich, okazuje się, znałem w
dzieciństwie, czego oczywiście
nie pamiętałem. Teraz w sposób
naturalny zostałem przyjęty do
ich towarzystwa, pomagali mi
zaadaptować się w nowych
warunkach. Nie było jednak we
mnie żadnego motywu
intelektualnego i moralnego do
włączenia się w ich działalność.
Natomiast całe moje
doświadczenie raczej kazało mi
trzymać się z dala od komunizmu.
Oczywiście, że byłem w jakimś
stopniu produktem propagandy
sowieckiej, nie w pełni
uświadomiłem sobie tę całą
pustkę, tę nicość tej władzy.
Ale czegoś życie mnie jednak
nauczyło. Ambicji robienia
kariery nie miałem żadnej, ale

background image

żeby dla kariery zapomnieć o
swoim poprzednim życiu! Nie wiem
zresztą, czy z moim akcentem
rosyjskim i z moim biernym
usposobieniem miałem
jakiekolwiek szanse zrobienia
kariery w polskich kołach
komunistycznych, ale ponieważ
nie próbowałem, nie mogę
stwierdzić tego z całą pewnością.
Na serio mówiąc: w moim życiu
było kilka momentów, które jakby
ukierunkowały moje postępowanie.
Wyraźnie widzę następujące: po
pierwsze, aresztowanie mamy; to,

że byłem świadkiem samego
momentu aresztowania. To na
pewno. Po drugie, w obozie
widziałem wyraźnie, chociaż jak
wynika z mojej opowieści, byłem
dosyć niesamodzielnie myślącym
chłopakiem, ale wyraźnie czułem
fałsz ustroju sowieckiego.
Fałsz, który przeżera cały
ustrój. I ten fałsz mnie
odrzucał. Następnie: "Żyrafa",
ten wiersz Gumilowa, który
dostałem od Olgi Iwanownej i
nosiłem na piersi jako talizman.
To było jak strumień światła,
jak kawałek jasnego nieba w
czarnych chmurach. To uczucie
mogę z całą odpowiedzialnością
nazwać uczuciem religijnym. I
potem spotkanie z Bertą
Grigorjewną H. Kiedyś
rozmawialiśmy o tym życiu, o
moim przyszłym życiu, kiedy już
wiedziałem, że nie zostanę w
Czumakowie, nie ożenię się tam,
i Berta mówi: "Wiesz, Alik,
bohaterem to ty nie będziesz z
twoim charakterem, ale świnią
chyba też nie będziesz". I to mi
tak zapadło w pamięć, że potem
starałem się bardzo
przestrzegać, żeby nie być
świnią w dużych sprawach. W
drobnych sprawach, jakichś
prywatnych, osobistych,
bytowych, byłem parę razy
świnią, natomiast na pewno nie

background image

chciałem być świnią dużą,
społeczną jakby świnią.
E.: - To przynależność do
partii łączy ci się z byciem
świnią?
O.: - A wiesz, tak.
E.: - A nie ciągnęli cię, żeby
się zapisać? Bo nie zgadzam się
z tobą: w tym okresie partia
jeszcze miała blask.
O.: - Coś we mnie takiego
widocznie było, że mnie nawet
specjalnie nie zachęcano. Raz
jeden taki stary komunista,
znający mamę jeszcze z Wiednia i
ojca również, zapytał, dlaczego
nie wstępuję do partii. Jakoś
głupio mi było powiedzieć mu, że

mam tę partię gdzieś (to było
już, ja wiem, po dwóch latach
mojego pobytu w Polsce), nie
wypadało obrażać starszego
człowieka, tylko odpowiedziałem:
"Po co mam wstępować, przecież w
partii jest tylu ludzi, po co
tam jeszcze jeden. Dadzą sobie
radę beze mnie". Unik taki
zrobiłem, oczywiście. A on: "No,
syn Rylskiego powinien być w
partii". Uśmiechnąłem się tylko,
nic nie powiedziałem; powinien,
nie powinien, dlaczego powinien?
No, i tak to się skończyło.
Ale przyjmowałem jako rzecz
naturalną opiekę starych
towarzyszy moich rodziców, to że
dostałem mieszkanie, stypendium
na politechnice - osobiste
stypendium od Cyrankiewicza,
taką rentę na okres studiów,
jakby za rodziców. Nie było to
wcale takie proste, bo byłem za
stary; Lola Zajączkowska musiała
dokonywać nieludzkich wysiłków;
gdzieś chodziła po tych
Cyrankiewiczach, po
Zambrowskich, do kogoś jeszcze i
załatwiała. Bo na początku, jak
poszedłem do Kc, to mi
powiedziano: "dwadzieścia
dziewięć lat, już za późno, nic
już nie możemy dla towarzysza

background image

zrobić, tylko dać zasiłek
jednorazowy, i to wszystko. Musi
towarzysz iść do pracy, na
studia wieczorowe czy zaoczne,
bo to za późno dla towarzysza".
A Lola Zajączkowska, jak to
usłyszała, to powiedziała:
"stary dureń" i wzięła sprawę w
swoje ręce. I załatwiła to
nieformalnie - i przyjęcie na
studia, i stypendium. Dostałem
tysiąc czterysta złotych
stypendium, na tamte czasy to
była pensja początkującego
inżyniera. Jak w 1964 roku skończyłem
studia i poszedłem do pracy do
Instytutu Elektroniki, to jako
stażysta dostałem tysiąc trzysta
złotych, a po trzymiesięcznym
stażu tysiąc pięćset złotych.
E.: - Ja jako redaktor

wydawnictwa miałam wtedy
dziewięćset złotych. Powiedz,
przyjazd do Polski musiał być
dla ciebie szokiem? Jak
odbierałeś Warszawę, czy to był
Zachód dla ciebie?
O.: - Wiesz, nie. Jak w 1954
roku wracałem z zesłania, byłem
w Moskwie pierwszy raz jako
dorosły człowiek, u Klary
Wolskiej. Pamiętam, że ona była
trochę rozgoryczona, że na mnie
Moskwa nie robi wrażenia. We
mnie było coś zabitego przez te
wszystkie lata. Siostra Berty
Grigorjewny, Anna Grigorjewna,
wzięła mnie na jakiś koncert do
filharmonii. Były panie w
toaletach, ten moskiewski high
life, futra, toalety. Teatr
Wielki. I pamiętam, że ona mi
się przyglądała trochę z
niesmakiem, bo ja się tym nie
zachwyciłem, to nie był dla mnie
wstrząs. We mnie było już coś
zabitego. Warszawa była
przedłużeniem Mińska; nie miałem
wątpliwości, że jestem w "tej
samej strefie klimatycznej". No
dobrze, już wszystko wiesz.
E.: - Nie, nie wiem

background image

wszystkiego.
Grudzień 1986

Bywa, że zbieg okoliczności,
przypadkowa informacja uzupełnia
to, co umknęło z pamięci...
W maju 1989 roku w moskiewskim
miesięczniku "Znamia" (nr 5)
opublikowano opowieść
zatytułowaną "Sprawa mojego
ojca" pióra Kamila Ikramowa,
którego ojciec, sekretarz
Komunistycznej Partii
Uzbekistanu, został rozstrzelany
w 1937 roku. W swojej relacji
Ikramow opisuje spotkanie z
chłopcem, którym był właśnie
Olgierd Wołyński. Nasz bohater
zapomniał o tym fakcie.
Uzupełniłam więc książkę tą
niewielką informacją, gdyż
dzięki niej możemy spojrzeć na
mego rozmówcę z innej strony:
"...W nocy z 12 na 13

listopada 1943 roku organa
bezpieczeństwa zabrały mnie,
ucznia szkoły zawodowej nr 51,
który jeszcze nie otrzymał
dowodu osobistego, natomiast
został już przyjęty do
komsomołu... Przywieźli mnie do
głównego gmachu, gdzie pracował
wtedy sam Ł. P. Beria.
Wstyd się przyznać na stare
lata, ale w czasie wstępnego
przeglądu w więzieniu
wewnętrznym znaleziono u mnie
wszy. W domu moim od początku
wojny nie działała łazienka, a
prysznic w budynku szkoły
zawodowej był taki zimny, że
nigdy nikogo nie udało się do
niego zapędzić.
A więc, zawszony uczeń szkoły
zawodowej. Ale nie zapomnieli o
mnie, "uszanowali" mój
rodowód!...
...Jak bardzo zazdroszczę
ładnemu chłopcu w wieku około
czternastu lat, obok którego
znalazłem się na kilka minut w
wyłożonej kafelkami separatce

background image

więzienia Butyrskiego.
Wepchnięto do niej nas -
czterech czy pięciu, a chłopiec
już tam był i wyglądał na
młodszego ode mnie. Nikogo
młodszego ode mnie z
"politycznych" nie spotkałem ani
przedtem, ani później. - Syn
wroga ludu? - zapytałem. - Nie -
odpowiedział. - Siedzę tu za
partię, Opps. Zorganizowaliśmy
ją w Uljanowsku, rozklejaliśmy
ulotki. - Co to znaczy - Opps? -
Ogólnozwiązkowa Partia Przeciwko
Stalinowi.
Więcej porozmawiać nam się nie
udało. Ilu ich było w tej
Opps, jaki u nich był
program? Chłopiec powiedział, że
on siedzi za prawdziwą sprawę, a
nie tak, jak ja, za nic, tylko
dlatego, że jestem synem wroga
ludu!"...

Posłowie

Literatura wspomnieniowa o

kolejnych falach stalinowskiego
terroru, o aresztowaniach,
śledztwach, łagrach i zesłaniach
jest ogromna i ciągle się
powiększa. Zaczęło się na długo
przed Sołżenicynem, ale wtedy
egzystowała pokątnie, na
odległych marginesach
zachodniego edytorstwa, jako
właściwie pseudoświadectwo,
pachnące antykomunistyczną
prowokacją. Dopiero publikacja
"Jednego dnia Iwana Denisowicza"
jesienią 1962 roku zdjęła z
tematu odium, czyniąc go
okrutnie niewątpliwym - i byli
zekowie, pod różnymi
szerokościami geograficznymi,
chwycili za pióra. Pisano na
różne sposoby: uczenie,
szlachetnie, głęboko,
porywająco, ale także płytko,
tępo, ortodoksyjnie: błysnęły
talenty, ale włączyli się
również grafomani, partyjne damy

background image

o niezachwianej wierze w
słuszność linii generalnej, typu
Galiny Sieriebriakowej, czy
domniemani antysołżenicyni typu
Szelesta lub Diakowa. Nie mogło
być inaczej, skoro pisali
wszyscy. Zresztą piszą nadal.
W tym wielkim tłumie, gdzie na
poczesnym miejscu błyszczy
znakomity "Inny świat" Gustawa
Herlinga_Grudzińskiego, rozmowa
Ewy Berberyusz z Olgierdem
Wołyńskim, eksmieszkańcem
Archipelagu Gułag, jednak,
myślę, nie przepadnie, nie zgubi
się. Ma ona bowiem, ta rozmowa,
własny ton, klimat i kąt
widzenia. Odkrywa to, co niby
odkrywali - przed nią, obok niej
- inni, ale po swojemu. Spełnił
się widocznie dobry kontakt
rozmówców, co przecież nie musi
być regułą. Talent reporterski i
publicystyczny interlokutorki
znamy. Wołyński jest przede
wszystkim kimś, czuje się tu
osobowość: kanciastą, niełatwą w
obcowaniu, może i choleryczną
trochę, ale też trzeźwą,
pamiętliwą i samokrytyczną.

Powstało świadectwo żywe i
wiarygodne. Naczytany taką
właśnie, łagrowo_wspomnieniową
literaturą aż do, co tu ukrywać,
przesytu, dałem się temu
tekstowi wciągnąć, jakbym nic
jeszcze o tym nie wiedział i
wiem, że zostanie mi to w
pamięci. I myślę, że nie tylko
mnie jednemu.
Bardzo to wszystko zwykłe i
przez to właśnie pouczające.
Środowisko autora,
internacjonalistyczne, by tak rzec
umownie: narodowości
komunistycznej. Stalinowski
program przyjmowany tu był w
zasadzie z pokorą, ponieważ,
cytuję: "ci ludzie poza ruchem,
poza tymi układami nie mieli nic
w życiu". Cykl doświadczeń:
aresztowanie rodziców, dom

background image

dziecka (rozmówca to rocznik
1929), szczeniacka konspiracja
indywidualna, aresztowanie,
przesłuchiwanie, wyrok, obóz.
Nieludzkość tego wszystkiego,
ale jakby rozproszona, rozmyta w
codzienności. Nie darmo Wołyński
zarzuca monografii Michała
Hellera o łagrach i literaturze,
że spłyciła sprawę, bo "powinien
tam być zawarty duch obozów
przenikający wszystko". W
rzeczywistości obóz był
wszędzie, cały kraj stanowił
wielki łagier, różnice w
kondycji się zacierały, a po
wyjściu za druty, na zesłanie,
bywało gorzej i beznadziejniej,
bo znikała gwarancja miski
strawy. Nic nie jest
schematyczne; współprześladowani
dają się szczuć przeciw sobie,
kwitnie donosicielstwo, strach
paraliżuje pozornych śmiałków -
ale też spełniają się
bezinteresowne odruchy
człowieczeństwa na samym dnie,
zabiedzony kołchozowy lud
przygarnia zesłańców, a żona
kapitana tajnej policji z
własnej inicjatywy szyje spodnie
więźniowi, który świeci gołym
tyłkiem. Wszystko może się

zdarzyć wbrew potocznej logice,
w każdych, nawet najbardziej
nieludzkich warunkach, można
żyć, złapawszy jakąś szansę;
nieskończone jest cierpienie i
cierpliwość ludzka i ze
wszystkich zagadek świata
najbardziej zagadkowy jest
człowiek. Oto w schematycznym
skrócie, sens "Człowieka z
innego świata".
Mądra książeczka. Chciałoby
się polecić ją jako lekturę
obowiązkową wielu rodakom,
skorym do jednoznacznego
sądzenia ludzkich zachowań w
wyjątkowych warunkach i do
pochopnego utożsamiania narodu
rosyjskiego, a także innych

background image

narodów Zsrr z systemem
sowieckim. A ponadto mamy tu
rzetelną, choć w okruchach
nagromadzoną wiedzę o tym, co
się stało w naszych czasach
jednym z najpowszechniejszych
tamtejszych doświadczeń: o
ludziach w Gułagu. Wszystkie
warstwy, stany, środowiska:
wczorajsi oprawcy stają się
jutrzejszymi ofiarami, bandyci
okazują szerokie serce, a byli
bonzowie nieludzką obojętność.
Mieszają się narodowości, ba,
miga nawet moskiewski poeta Naum
Konżawin, trwale zapisany w
historii rosyjskiej literatury.
Szczególnie zaś wypukle rysuje
się los formacji
polsko_żydowsko_internacjonalistycznej,
Kpp_owskiej. Została ona w
znacznej części unicestwiona,
dziś żyje wśród nas jedynie w
ułamkach, okruchach i - jak w
przypadku Wołyńskiego - w
potomkach. Zapewne budzi bardzo
różne odczucia w otoczeniu, bo
też jest to formacja szczególna.
Ale czy ją lubimy, czy
szanujemy, czy się na nią
zżymamy - jest to już
historyczna cząstka nas samych,
polskiego, dwudziestowiecznego
uniwersum. Trzeba ją przede
wszystkim znać.
Temu poznaniu toleruje drogę

żywy, ludzki głos z przeszłości.
Zakłada on nadzieję na żywy,
ludzki odzew. Mam głęboką
nadzieję, że nie okażemy się
głusi.
Andrzej Drawicz

(Posłowie napisał Andrzej
Drawicz do rozmowy z Olgierdem
Wołyńskim, którą przygotowała do
druku Oficyna Wydawnicza
"Pokolenie", pt. "Człowiek z
innego świata".)


background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ewa Berberyusz Glos z gulagu
Berberyusz [Głos z Gułagu]
Berberyusz Ewa Głos z Gułagu
Ewa.Ornacka-Głos.Słowika.UoM, Głos Słowika
Ewa Berberyusz Mizerykordia
Głos z Gułagu
Ewa Kurek Głos zamordowanych Żydów
pol1 glos
Głoś Imie Pana
Głos sumienia, WYPRACOWANIA J.POLSKI
PLACEK Z RABARBAREM I KRUSZONKÄ„, ciasta i ciasteczka Ewa Wachowicz
Pewność, Ewa Lipska - poezja
Odważny głos prawdy, Encyklopedia Białych Plam, ♠NIEZAKNEBLOWANE
głos
Głos 3 mscz
Maćkowiak Ewa - Ćwiczenia z Czakrami, aura, czakry,bioterapia
3 Bit, EWA WACHOWICZ - Przepisy
(10417) ćwiczenia wymowy spółgłosek i samogłosek, Głos

więcej podobnych podstron