Francis Durbridge
Harry Brent
Przełożył Kazimierz Piotrowski
Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne.
Rozdział pierwszy
Harry Brent tak wykształcił swą pamięć, że automatycznie rejestrowała każdy szczegół z jego życia, umieszczała w kartotece mózgu i zamrażała tam na wypadek, gdyby ów fakt był mu kiedyś potrzebny. Charakterystyczna więc scenka, jaka się rozegrała na stacji Waterloo, pozostała w jego podświadomości i mógł ją potem obejrzeć po raz drugi niczym kolorowy film, przechowany wraz z zapisem dźwięku.
Taksówkarz podwiózł go przed halę, w której znajdują się kasy biletowe, na dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Brent przystanął przed kioskiem z książkami, kupił powieść i włożył pod pachę. W tej samej ręce trzymał niedużą walizkę. Pociąg do Market Weldon, jak wiedział z doświadczenia, odchodził z peronu trzeciego. Brent dołączył do gromadki pasażerów stojących w kolejce przy wejściu na perony. Kontroler, imigrant z Indii Zachodnich, sprawdzał bilety.
- Pociąg do Market Weldon na prawo. Tylko ostatnie cztery wagony.
- Dziękuję.
Szedł wzdłuż pociągu szukając miejsca przy oknie, frontem do lokomotywy. W pociągu, odchodzącym o dziesiątej rano, było więcej niż zwykle pasażerów. Dopiero w czwartym wagonie Brentowi udało się znaleźć miejsce w rogu, od korytarza. Położył walizkę na górze i usiadł wygodnie z książką na kolanach. Miał jeszcze dużo czasu na lekturę. Na razie chciał się dobrze przyjrzeć tym, którzy przez półtorej godziny mieli być jego towarzyszami podróży. Jedną z ulubionych zabaw Brenta było określanie pochodzenia i zawodu osób widzianych po raz pierwszy.
Zakwalifikował jako zacną starą pannę siedzącą naprzeciw niego damę i zastanawiał się, w jakiej szufladce umieścić głodnego, nerwowego i onieśmielonego starego kawalera w przeciwnym rogu, gdy jego uwagę zwróciła twarz dziewczyny, która zaglądała z peronu do przedziału. Ocenił ją na jakieś dwadzieścia lat. Była chyba ładna, rysy miała regularne. Ale nie przypadła mu do gustu. Jej twarz była dziwnie martwa, bez wyrazu. Nie miała bagażu, tylko w jednej ręce ściskała bukiet, a pod pachą drugiej trzymała ilustrowany magazyn. Nawet spieszne zamykanie drzwi i ostry sygnał konduktorskiego gwizdka, ostrzegające, że pociąg zaraz ruszy, nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. Zniknęła mu z oczu. Znów zaczął przyglądać się sześciu pasażerom w przedziale. Zarejestrował wszystkich w pamięci i właśnie zabierał się do lektury powieści, gdy zauważył, że ktoś szarpie się z klamką drzwi. Podniósł wzrok. W korytarzu stała dziewczyna z kwiatami i żonglowała magazynem, torebką i bukietem. Naprzeciw niego było jedno wolne miejsce, ale pasażerowie, w poczuciu owej konspiracyjnej i dziwnie wrogiej solidarności, jaka tak szybko łączy osoby w przedziale wagonu, uporczywie ignorowali kandydatkę ubiegającą się o przyjęcie do towarzystwa.
Po krótkim wahaniu Brent pochylił się i otwarł drzwi.
- Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte?
Jej głos mógł być miły, ale teraz zabrzmiał głucho, bezdźwięcznie.
- Nie - odparł Brent. - - Chyba wolne.
Prześliznęła się koło niego pozostawiając mu zamknięcie drzwi. Miał czas na szybkie, ale dokładne zlustrowanie jej kształtów. Przedstawiały się nader korzystnie. Miała pantofle z krokodylej skóry i taką samą torebkę. Ciemnobrązowy kostium był dobrze uszyty. Ale sposób noszenia się dziewczyny sprawił na nim wrażenie, że nie dba o to, czy się podoba mężczyznom.
Zacna cioteczka posunęła się trochę. Dziewczyna ostrożnie usiadła, wciąż troskliwie trzymając w ręce kwiaty, jakby nie bardzo wiedziała, co z nimi zrobić. Zauważyła, że Brent jej się przygląda, spojrzała nerwowo w jego stronę.
- Czy... czy ten pociąg idzie do Market Weldon?
- Mam nadzieję - odparł Brent. Z uśmiechem skinął głową w stronę okna. Pociąg ruszył w sposób ledwie dostrzegalny. - Ja też tam jadę.
Szuka schronienia po jakiejś miłosnej katastrofie - pomyślał Brent - a może chce się otrząsnąć po stracie bliskiej osoby. To by tłumaczyło apatię, puste spojrzenie i ręce nerwowo ściskające bukiet. Poczuła się nieswojo. Otwarł książkę i pogrążył się w lekturze pierwszego rozdziału.
Historia była pasjonująca i półtorej godziny podróży do Market Weldon szybko minęło. Dziewczyna - zauważył to kątem oka - nawet nie zajrzała do magazynu, tylko patrzyła na krajobraz przesuwający się za oknem. Gdy ukazała się dobrze mu znana farma ze zbiornikiem gazu i pociąg zaczął zwalniać, Brent zamknął książkę, wstał, wziął z półki walizkę i wyszedł na korytarz. Zanim pociąg stanął, wyskoczył i jako jeden z pierwszych znalazł się przy wyjściu z peronu.
Wiedział, że Eryk Vyner będzie czekał na parkingu po drugiej stronie placu przed stacją. Od razu zauważył dużego humbera combi, okrytego grubą warstwą kurzu, z kołami oblepionymi błotem. Wygląd samochodu świadczył, że służy na farmie, a kierowca był niezawodnie człowiekiem mającym stale do czynienia z traktorami, żywym inwentarzem i płodami ziemi. Eryk Vyner był mężczyzną po czterdziestce i zdążył przekonać się, że gospodarstwo rolne, jeśli prowadzić je z wydajnością nowoczesnego przedsiębiorstwa, może się pięknie opłacać.
Vyner ujrzał wysokiego młodego mężczyznę przechodzącego przez plac przed stacją i w charakterystyczny sposób kołyszącego się w biodrach. Z wąską walizeczką, w butach z kozłowej skóry i moherowym ubraniu, Brent sprawiał wrażenie, jakby właśnie wysiadł z transatlantyckiego odrzutowca. Na ręce niósł kamelowy płaszcz.
Vyner wysiadł z samochodu i podszedł przywitać Brenta.
- Dzień dobry, Harry.
- Cześć. A to co znowu? - Brent wskazał głową na temblak podtrzymujący prawą rękę Vynera. - Carol nie mówiła mi, żeś miał wypadek.
- To głupstwo. Jeździłem po wariacku na traktorze - chciałem się popisać.
Brent z powątpiewaniem popatrzył na ciężki samochód.
- Nie powiesz mi, że będziesz jedną ręką prowadził ten grzmot?
- Nic nie szkodzi - stanowczo zapewnił Vyner. - Ten humber ma układ kierowniczy ze wspomaganiem. Wsiadaj, stary.
Brent wśliznął się na miejsce koło kierowcy i położył walizkę na stosie narzędzi, którymi zawalony był tył wozu. Vyner ruszył i prowadząc jedną ręką wyjechał z parkingu. Nagle mocno nacisnął nogą hamulec, humber zadrżał i stanął.
- Głupia dziwka! - mruknął Vyner. - Lezie jak ślepa na jezdnię.
Najwyraźniej obojętna na to, że brakowało parę cali, a doznałaby poważnych obrażeń, dziewczyna szła dalej przez jezdnię w stronę postoju taksówek w głębi placu. Znów ściskała pod pachą magazyn, a bukiet trzymała w ręce z takim nabożeństwem, jakby to była olimpijska pochodnia.
Cicho klnąc Vyner znów ruszył i już nieco ostrożniej pojechał w stronę centrum miasteczka. Market Weldon leżało w środku jednego z najbogatszych regionów rolniczych w Anglii i miało jakieś siedem tysięcy mieszkańców. Chlubiło się normańskim opactwem, rzymskim mostem, ratuszem wzniesionym przez Wrena i rynkiem, który niewiele się zmienił od początku osiemnastego wieku.
- Naprawdę uważasz, że wypada? Abym został u was na weekend?
- Boże drogi, jasne! Już ci mówiłem, Harry, że jak się ożenisz z moją siostrą, będę czekał na was co tydzień.
- Jeżeli nie będziesz miał się na baczności, to w ogóle zwalimy ci się na kark - z uśmiechem powiedział Brent.
- A niby dlaczego nie? Do Londynu jest stąd tylko półtorej godziny koleją. Mógłbyś co dzień, bez najmniejszego trudu, jeździć tam i z powrotem. I skończyłoby się gadanie, że nie można znaleźć mieszkania w Londynie.
- Już znalazłem. Przynajmniej tak mi się zdaje. Chciałbym, żeby Carol obejrzała je w przyszłym tygodniu, jeśli będzie mogła się stąd wyrwać.
- Na pewno będzie mogła. Stary Fielding jest niezwykle dobry dla Carol i nigdy jej nie odmawia zwolnienia. A poza tym Carol w przyszłym tygodniu przestaje u niego pracować.
Brent instynktownie nacisnął nogą wyimaginowany hamulec, gdy Vyner szarpnął samochodem, by wyprzedzić autobus, który nagle zdecydował się stanąć.
- Czy wiesz, że stary zaprosił nas dzisiaj do restauracji na obiad?
- Tak - odparł Vyner. - Carol mi mówiła. Mój Boże, Samowi Fieldingowi będzie brakowało panny Carol. Była świetną sekretarką.
- Jak długo pracowała u niego?
- Och, prawie siedem lat. A przez pięć lat była sekretarką Fieldinga.
- Jak go poznałem w zeszłym tygodniu, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: „Kradniesz mi najlepszą sekretarkę, jaką miałem w całym życiu, młody człowieku, ale Bogu dziękować, że nie wyjdzie za tego obłudnego policjanta”. Nie miałem zielonego pojęcia, do czego stary, pije.
Roześmiał się. Vyner odwrócił się i przyjrzał Brentowi.
- Carol nie mówiła ci o swym eks-narzeczonym?
- Mówiła. Ale nie powiedziała, że pracuje w policji kryminalnej.
Ubawiło to Vynera.
- Pewnie pomyślałeś, że stary Fielding plecie głupstwa.
Wjechali na rynek. Po drugiej stronie nad bramą w stylu georgiańskim, z filarami, prowadzącą do starego zajazdu i najlepszego pubu w miasteczku - stała ogromna rzeźba przedstawiającą czarnego niedźwiedzia.
- Zdążysz wpaść na jednego? - spytał Vyner. Już skręcił w stronę hotelu.
Brent popatrzył na zegarek. Przynajmniej raz pociąg przyszedł punktualnie, a u Fieldinga miał być dopiero przed obiadem.
- Chyba tak - powiedział. - Mogę się przespacerować do biura Fieldinga. To parę kroków z pubu „Pod Niedźwiedziem”.
- Nie masz, stary, zaufania do mnie jako kierowcy? Brent uśmiechnął się i wskazał głową na temblak.
- Nie przepadam za twoim prowadzeniem nawet jak jesteś w najlepszej formie. Dziś zanosi się na to, że zrobisz jatki na drodze.
Biuro Sama Fieldinga nie uczyniło żadnych ustępstw na rzecz współczesnej mody. Kiedyś był to salon dużego domu we wczesnym wiktoriańskim stylu. Siedząc tutaj Fielding rozwinął przedsiębiorstwo, które było jego własnym dziełem. Zaczął od niedużej spółki inżynierów elektryków i stopniowo poszerzał jej zakres, aż firma „Samuel Fielding Ltd.” stała się jednym z najbardziej renomowanych dostawców elektronicznych części do samolotów, a także do zdalnie kierowanych pocisków i rakiet. Ale stare, morrisowskie tapety pozostały na ścianach, perskie dywany nadal leżały na podłodze, a biurka i krzesła były z ciemnego mahoniu, ręcznie wypolerowanego i powleczonego lakierem. Tylko środki łączności na drugim, olbrzymim biurku były nowoczesne. Stalowe szafki z kartotekami, elektryczne maszyny do pisania i teleksy umieszczone zostały wyłącznie w sekretariacie, oddzielonym od gabinetu drzwiami z mahoniu. Pokój sprawiał, sympatyczne wrażenie. Było w nim wiele rzeczy, jakie nieczęsto można znaleźć w dyrektorskim gabinecie: torba z kompletem kijów do golfa, wilkinsonowski sekator, stara sportowa marynarka z paskiem, wisząca na drzwiach, kilka stojaków z fajkami, drewniana, o przedziwnym kształcie część rozbitego statku, znaleziona dawno gdzieś na brzegu morza, i staroświecki gramofon z korbką i ogromną tubą.
Stary zegar, z niezwykłą precyzją odmierzający czas, wybił właśnie wpół do pierwszej, gdy Carol Vyner weszła z sekretariatu. Przyniosła plik listów i położyła na stole.
- To dzisiejsza druga poczta. Nie ma nic takiego, co by nie mogło poczekać.
Sam Fielding był dobrodusznym, ale energicznym mężczyzną, lat około pięćdziesięciu pięciu, sprawnym fizycznie, muskularnym - tylko posiwiałe włosy zdradzały jego wiek. Nos, złamany czterdzieści lat temu i źle złożony, nieco skrzywił mu twarz, na której wczesne owdowienie też wycisnęło swoje piętno. Fielding podniósł wzrok i spojrzał na sekretarkę starając się nie myśleć, czym będzie jego życie bez niej. Teraz, kiedy zbliżała się chwila jej odejścia, boleśnie odczuwał, jak bardzo był do niej przywiązany. Może jedną z przyczyn ich świetnej współpracy było to, że nigdy nie tknął Carol ani nie zdradził się z serdecznych uczuć, jakie żywił do niej. Cieszył się, że nadal będzie go uważała za zacnego protektora, niemal ojca, a tajemne tęsknoty serca pokrywał ostentacyjną żartobliwością i pogodą ducha.
- Żebym nie zapomniała - powiedziała Carol. Przechyliła głowę, światło padło na” jej włosy. - Dziewczyna zrezygnowała z posady u pana. Ta, z którą rozmawiał pan wczoraj.
- Ta z... hm... dużym biustem?
Pytając Sam Fielding odwrócił wzrok od wyraźnie zarysowanych kształtów Carol.
- Jakże się cieszę. Nie zna pisowni i ma okropne maniery.
Carol położyła teczkę na biurku szefa.
- O wpół do pierwszej ma pan przyjąć Barbarę Smith, a za kwadrans czwarta - następną kandydatkę.
Fielding nie otwarł teczki. Patrzył na nią z niesmakiem - nagle odepchnął krzesło od biurka.
- Nie znoszę ludzi niepunktualnych. Minęło wpół do pierwszej. Zaraz powinien przyjść Harry. Na którą godzinę go zaprosiłaś?
Carol podeszła do okna, spojrzała na parking i bramę.
- Powiedziałam, żeby przyszedł po wpół do pierwszej. Pewnie pociąg się spóźnił.
- Jak zwykle. Nawiasem mówiąc, nie zgadniesz, z kim jechałem do Londynu we wtorek wieczorem.
- Z. kim?
- Twoim eks-narzeczonym.
- Alanem!
- Tak. Jest teraz inspektorem. Alan Milton, inspektor policji.
Nastąpiła krótka pauza. Carol nie odwróciła się i dalej wyglądała przez okno. Może przykuł jej uwagę widok ciężarówki z napisem na boku: „Samuel Fielding Ltd.”
- Ostatnio bardzo często, zdaje się, jeździ do Londynu. Tydzień temu Harry i ja spotkaliśmy go na ulicy w Londynie - powiedziała.
- Musi jeździć do stolicy, żeby się trochę rozerwać. W Market Weldon kawaler nie bardzo ma co robić, zwłaszcza jak jest funkcjonariuszem policji.
Fielding podszedł do okna i stanął tuż za Carol. - Wiesz, to bardzo dziwne. Jak byłaś zaręczona z Miltonem, nie znosiłem go i uważałem za nadętego obłudnika. A teraz... no cóż, mimo wszystko odnoszę się do niego z pewnym szacunkiem.
- Alan jest taki, że łatwo go nie docenić.
- Mnie się też tak zdaje.
Ktoś mocno zastukał dwa razy do drzwi. Dał się słyszeć głos Brenta:
- Można?
Carol gwałtownie się obejrzała. Na widok wyrazu jej twarzy serce się Fieldingowi ścisnęło. Może trzeba było jego życiowego doświadczenia, by dostrzec, jak słabą istotą jest Carol.
Kiedy przeszła koło niego, Fielding pomyślał, że mógłby ofiarować jej poczucie pewności, zrozumienie, służyć mądrą radą, być wytrwale oddanym, ale szukała i potrzebowała czego innego. Tego, co mogli jej dać tylko tacy mężczyźni, jak Milton i Brent. Fieldingowi pozostała jedynie nadzieja, że Brent nie złamie jej serca.
Słyszał, jak młodzi witają się za jego plecami. Pozwolił im, by przez chwilę byli sami, mogli uśmiechnąć się do siebie, objąć i pocałować. Po czym odwrócił się do nich z szerokim uśmiechem.
- Dzień dobry, Harry!
- Dzień dobry panu. - Harry ścisnął wyciągniętą rękę Fieldinga. - Chyba nie przyszedłem za wcześnie?
- Ale skąd! Jak się miewamy?
- Świetnie. A pan?
- Och... wciąż mam kłopoty z sekretarką. Harry surowo spojrzał na Carol. Uśmiechnęła się.
- To nie znaczy, że ze mną, mój drogi.
- Dobrze zrozumiałem. Fielding już szedł do drzwi prowadzących do sali konferencyjnej.
- Chodźcie, napijemy się. A potem wyskoczymy coś przegryźć. Zamówiłem stolik w nowej restauracji, „Grandzie”.
- Proszę nie zapominać, że ma pan przyjąć Barbarę Smith. Ten sygnał chyba znaczy, że już jest.
Rzeczywiście dał się słyszeć dzwonek.
- O, Boże drogi. Zupełnie zapomniałem o niej. Carol szybko podeszła do biurka i przycisnęła palcem przełącznik na konsolecie.
- Słucham?... Tak. Zaczekaj, Gladys. - Podniosła wzrok na Fieldinga. - Jest. Odłożyć czy pan przyjmie ją teraz?
- Pomówię z nią - zdecydował Fielding. - Niech ją Gladys tu przyśle.
Carol cicho powiedziała parę słów do mikrofonu. Fielding wrócił za biurko.
- Weź Harry'ego do sali konferencyjnej, daj mu kieliszek sherry lub czego będzie chciał. Postaram się przyjść do was jak najprędzej.
- Ta dziewczyna ma bardzo dobre referencje - powiedziała Carol. W jej glosie zabrzmiała nuta wymówki. - Przez telefon zrobiła wrażenie miłej i spokojnej osoby, więc proszę nie...
- Nie co?
Fielding zza biurka niewinnie spojrzał w oczy swej sekretarce.
- Niech pan jej nie zahuka. Jest pewnie cała w nerwach, więc... niech się pan postara być miły dla niej.
- Co to ma znaczyć: „niech się pan postara”? Jestem miły. Jestem miły dla wszystkich. Prawda, Harry?
Brent, nieco zażenowany, roześmiał się.
- Ba, właśnie zaprosił mnie pan na obiad.
Druga sekretarka, o cerze nie najgładszej, zastukała do drzwi, otworzyła je i wprowadziła kandydatkę na następczynię Carol. Kandydatka zrobiła cztery kroki i stanęła wyprostowana. Spoglądała to na Brenta, to na Fieldinga. Torebkę przewiesiła przez ramię, a w ręce trzymała złożony magazyn. Ale gdzieś między stacją a biurem Fieldinga rozstała się ze swym cennym bukietem.
- O, witam - przerwał ciszę Brent. Dziewczyna na znak, że go poznała, uśmiechnęła się słabo, niemal niedostrzegalnie.
- Spotkaliśmy się w pociągu - wyjaśnił Harry trochę zdziwionej Carol.
Sam Fielding chrząknął.
- Jestem Sam Fielding. To moja sekretarka, panna Vyner. I jej narzeczony, pan Brent.
Barbara Smith sztywno skinęła głową. Jej milczenie nie sprawiało wrażenia, że wynika ze zdenerwowania. Wydawało się, że w jakiś dziwny sposób wykonuje ruchy wiele razy wyćwiczone przedtem.
Carol przysunęła krzesło przed biurko, a Fielding wskazał na nie okrągłym gestem.
- Niechże pani siądzie - powiedział. - Dziękuję.
- W teczce znajdzie pan wszystkie dane pani, włącznie z jej listem - wyjaśniła Carol.
Podsunęła nieco bliżej teczkę szefowi, który przybrał oficjalną, trochę nadętą minę. Skinęła kandydatce głową i uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Poprowadziła Brenta do sali konferencyjnej.
Fielding otworzył teczkę i przeglądał napisane na maszynie dokumenty. Znów chrząknął.
- Widzę, że pracowała pani w branży narzędzi mechanicznych.
- Tak. W firmie „MacDowell i Spółka” - cicho odpowiedziała dziewczyna.
- Świetna firma. Jak długo pani tam pracowała?
- Około trzech lat.
- W Londynie?
- W Londynie i Coventry.
- I co pani - konkretnie robiła? - Starał się przybrać ton przyjazny i miły, żeby dziewczyna nabrała pewności siebie.
- Zaczęłam jako stenografka w Coventry, ale po trzech miesiącach zostałam sekretarką pana George'a Bootha. Był kierownikiem biura kadr.
- Znam George'a Bootha! - zawołał Fielding. - Grywaliśmy razem w golfa. Taki nieduży facet z wąsem jak szczotka do zębów.
- Właśnie.
- W golfa gra beznadziejnie. Ryje darń i zostawia dołki.
- Na ten temat nic nie mogłabym powiedzieć.
- Naturalnie. - Fielding westchnął. Humor mu się trochę popsuł. - Zechce pani nieco więcej powiedzieć mi o sobie.
- Potem pracowałam w firmie maklerskiej „Hadley and Salter”. Na Fenchurch Street w Londynie. - Telefon na biurku Fieldinga zadzwonił. - Nie bardzo mi się tara podobało, bo przywykłam do zupełnie innej pracy...
Przerwała, popatrzyła na telefon. Fielding, zniecierpliwiony, zmarszczył czoło i podniósł słuchawkę.
- Przepraszam panią... Tak?... Aha. Będę z nim mówił. Proszę połączyć. - Podniósł wzrok na Barbarę Smith. - Przepraszam, to krótka sprawa. Halo? Fred? Mówi Sam... Tak. Wysłaliśmy kosztorys. Powinieneś dostać jutro rano... - Posłuchał i roześmiał się. - Jeśli, chcesz wiedzieć, co o tym myślę, jest to diabelnie trudna rzecz. Pojęcia nie mam, jak damy radę zrobić za taką cenę... Dobra, zadzwoń, jak rzucisz okiem na kosztorys... Tak, pracuję w sobotę rano, powinieneś wiedzieć o tym... Nie, tego nie rób, zadzwoń... Ja też jestem dobrej myśli, a jakże. Dziękuję ci, żeś zadzwonił.
Gdy - położył słuchawkę, jeszcze cicho się śmiał. Podniósł wzrok, chciał ją przeprosić - słowa zamarły inu na ustach. Barbara Smith stała naprzeciw niego po drugiej stronie biurka. Beznamiętny, apatyczny wyraz jej twarzy nie zmienił się. Nie było na niej śladu gniewu, zaciekłości czy podniecenia. Trzymała w prawej ręce mały pistolet automatyczny wyjęty z torebki, która leżała na krześle za nią. Lufa wycelowana była prosto w serce Fieldinga. Ręka jej nie zadrżała, a spojrzenie szaroniebieskich oczu pozostało bez wyrazu.
Sala konferencyjna z dębową boazerią stanowiła chlubę biura Fieldinga. Stoły, krzesła, bufet, szafka i kredens w rogu były autentycznymi antykami z okresu Regencji. Jedynym ustępstwem na rzecz nowoczesności był barek ukryty za częścią boazerii na zawiasach - W sali tej odbywały się nie tylko zebrania zarządu spółki, ale i prywatne przyjęcia. Podejmowano tu ważnych klientów firmy i osoby zwiedzające fabrykę, a także urządzano czasem koktajle.
Carol nalała sobie sherry? patrzyła, jak Harry miesza w szklance gin z wermutem wokół kostki lodu.
- Kłopot jest oczywiście z łazienką - powiedział Harry. - Ale jak się wprowadzimy, pogadam z właścicielem domu i zobaczymy co się da zrobić.
- Wszystko to zapowiada się wspaniale - oczy Carol się roziskrzyły. - Jakim cudem dowiedziałeś się o tym mieszkaniu?
- Pamiętasz mieszkanie przy Finchley Road? Właścicielka, starsza pani, bez przerwy znikała i nie wiadomo było gdzie jej szukać.
Carol roześmiała się.
- Tak. Była, zdaje się, taktowną osobą. Zostawiała nas samych, byśmy mogli nasiąknąć atmosferą jej suteryny.
- Otóż, kiedy zadzwoniłem do niej, by powiedzieć, że jej mieszkanie jest urzekające, ale po głębszym namyśle...
Nagle urwał. Chociaż przygłuszony przez masywne drzwi do gabinetu Fieldinga, huk strzału dał się wyraźnie słyszeć.
- To był strzał!
Postawił szklankę z głośnym stuknięciem i skoczył do drzwi. Otworzył je, Carol biegła za nim. Stanęli oboje w progu, porażeni groteskowym widokiem za biurkiem. Kula przebiła Fieldingowi serce w chwili, gdy chciał wstać, i odrzuciła go na krzesło. Siedział z głową przechyloną w tył, otwartymi ustami i wyrazem osłupiania w wybałuszonych oczach. Gdy drzwi się otworzyły, dziewczyna właśnie odwracała się od biurka. W ręce wciąż ściskała pistolet, z lufy wiła się w górę wstążka dymu. Wyraz jej twarzy się nie zmienił, był nadal chłodny, niemal obojętny. Odwróciła się gwałtownie do Harry'ego i „Carol, teraz lufa pistoletu była zwrócona w ich stronę.
- Nie ruszaj się - Brent ostrzegł Carol.
Wolno, ostrożnie zbliżał się do dziewczyny. Patrzyła na niego bez zdziwienia lub strachu. Parę kroków przed nią Brent stanął i wyciągnął rękę.
- Lepiej będzie, jak pani odda mi broń. Spojrzała na pistolet, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że celuje do nich. Wyciągnęła rękę z pistoletom, podszedł i ostrożnie odebrał.
- Carol, zadzwoń po doktora - powiedział przez ramię - chociaż na niewiele już się przyda.
Komenda policji w Market Weldon mieściła się w nowym budynku z cegły, otoczonym niedużymi trawnikami.; Był to dobry punkt - blisko supermarketu i kina „Odeon”. W środku unosił się dobrze znany zapach stęchłego, dymu po papierosach, lekko zaprawiony aromatem środków odkażających. Gabinet inspektora Alana Miltona znajdował się na pierwszym piętrze. Z okna widać było główną ulicę i parking, na którym stało pół tuzina wozów policyjnych. Milton był mężczyzną po trzydziestce, poważnym, o wyobraźni nieco przyciężkiej, ale przystojnym - na miarę, przeciętnych wymagań. Niezbyt, chętnie się uśmiechał lub odprężał. Umysł miał schludny i metodyczny. W gabinecie utrzymywał pedantyczny porządek. Biurko nie było zarzucone luźnymi papierami, akta układał w równe stosy i zabezpieczał je zdobnymi przyciskami...
- Jesteś tego absolutnie pewny? - spytał zza biurka Milton.
- Absolutnie.
- Z kim rozmawiałeś u MacDowella?
- Mówiłem z sekretarzem firmy, a on przełączył mnie na George'a Bootha.
Milton zastukał palcem w teczkę na biurku z aktami Barbary Smith.
- U Bootha rzekomo pracowała.
Sierżant Roy Phillips potrząsnął głową. Był starszy od inspektora, miał skłonność do otyłości, łysiał na środku głowy. Parę lat temu przy podnoszeniu samochodu, pod którym leżał ranny w wypadku kierowca, dostał ruptury i od tego czasu zrobił się ociężały.
- W życiu nie słyszał o niej. Dokładnie im opisałem tę dziewczynę. Booth zadzwonił do mnie jakieś pół godziny temu. On i sekretarz są pewni, że nigdy nie pracowała u MacDowella.
- A maklerzy - jakże im? „Hadley and Salter”?
- Dokładnie to samo. Nigdy o niej nie słyszeli. - Phillips pulchnym palcem wskazał na teczkę. - List, jaki napisała do Fieldinga, to stek kłamstw. Założę się, że sama sfałszowała referencje i poprosiła swych kumpli, by je podpisali.
Milton otwarł teczkę i wyjął podanie Barbary Smith o przyjęcie do pracy.
- Ten list jest napisany na hotelowym papierze listowym. Naturalnie sprawdziłaś w hotelu.
- Hotel „Clifton”, przy Southampton Row - oznajmił Phillips, by wykazać, że pamięta nazwę hotelu. - Przybyła tam we wtorek, a wyprowadziła się dziś rano. Jako swój stały adres podała... - zerknął do notesu - 34 Genoa Mansions, Kensington.
- Jest tam znana?
- Czy pan inspektor słyszał kiedy o takiej ulicy w Londynie?
- Nie. Ale to jeszcze nie znaczy...
- Ja też nie słyszałem. I nikt nie słyszał.
Milton ze złością odsunął krzesło od biurka. „Pan inspektor” w ustach Phillipsa zirytował go nie mniej niż kłamstwa Barbary Smith. W ten sposób Phillips przypominał mu, że dłużej od niego służy w policji.
- W co się, do licha ciężkiego, bawiła ta dziewczyna? Zatrzymuje się w londyńskim hotelu, podaje fałszywy adres i najprawdopodobniej zmyślone nazwisko. - Podszedł do okna i wrócił nie zwracając uwagi na to, że dzwoni telefon. - Potem składa podanie o pracę w Market Weldon, wsiada rano do pociągu... - Mrucząc podniósł słuchawkę i warknął: - Słucham?... Przy telefonie. Kto?... Aa, przepraszam, panie nadinspektorze. Nie poznałem pańskiego głosu.
Phillips odwrócił się, by ukryć uśmieszek. Nagła zmiana tonu Miltona pobudziła jego dość wątpliwe poczucie humoru.
- Tak, staramy się, panie nadinspektorze. Jak tylko można... Ale odmawia zeznań... ani słowa nie chce powiedzieć... - Milton odsunął słuchawkę od ucha i czekał cierpliwie, żeby dojść do głosu. - Panie nadinspektorze, spędziłem z nią czterdzieści minut, a doktor Clayton godzinę starał się nakłonić ją... Ale nie wiemy, kim ona jest, o to chodzi... Tak, naturalnie... Oczywiście, panie nadinspektorze... Postaramy się... Dziękuję.
Ostatnie słowa Milton wypowiedział tonem wyrażającym głęboką wdzięczność i szacunek” ale gdy położył słuchawkę, zgrzytał zębami.
- Jakim cudem ten człowiek mógł zostać... Tak, o co chodzi?
Tomlins, urzędnik policyjny w mundurze, wszedł do pokoju i zamrugał oczami, nim odpowiedział na pytanie rzucone opryskliwym tonem.
- Gibson prosił powiedzieć panu, że samochód czeka. Pański telefon był zajęty.
Milton wyprostował zaciśnięte ręce i próbował się uspokoić.
- Dobrze. Już jadę.
Podszedł do szafy w rogu, wziął płaszcz i kapelusz.
- Czy możemy teraz sporządzić listę? - spytał Tomlins.
- Tak. Sierżant Phillips pomoże panu. Proszę napisać na maszynie w sześciu egzemplarzach. Nadinspektor pewnie będzie chciał dostać cztery.
- Tak jest, panie inspektorze.
Phillips siadł za biurkiem Miltona i położył przed sobą torebkę Barbary Smith. Tomlins przysunął krzesło, usiadł z boku biurka, otworzył notes i nacisnął długopis.
- Wrócę za godzinę - wychodząc powiedział Milton. Phillips skinął głową. Sapiąc otworzył torebkę i starannie wysypał na biurko jej zawartość: puderniczkę, portmonetkę z krokodylej skóry, kredkę do ust, dwa klucze na kółku, yale i do samochodu, koronkową chusteczkę, paczkę papierosów.
- Takich fajek jeszcze nie widziałem.
- Francuskie - wyjaśnił Phillips.
Obmacał torebkę w środku, by sprawdzić, czy niczego w niej nie zostawił. Wyciągnął rękę. Trzymał w niej trochę pognieciony bilet do teatru. Wygładził go na suszce.
- Teatr w Dalesbury. Sobota, 14 listopada, Rząd D, numer miejsca 4.
Spojrzał na Tomlinsa.
- 14 listopada To w przyszłym tygodniu, prawda?
- Dziś jest szóstego. Tak, w przyszłym tygodniu.
- No to jedno miejsce w teatrze będzie puste - z przekonaniem oświadczył Phillips. - Dobra. Weźmy się do tej listy. Paczka gauloise'ów.
- Goluazów - powtórzył Tomlins. - Jak się to pisze?
- G-a-u-l-o-i-s-e-ó-w.
Zaczekał, aż Tomlins wypisze dokładnie.
- Portmonetka z krokodylej skóry. Zawartość: trzy banknoty pięciofuntowe, jeden banknot - dziesięć szylingów. Kwit z hotelu „Clifton” na osiem funtów, osiemnaście szylingów, dziewięć pensów.
Z parkingu na dole słychać było, jak Milton zapala motor i odjeżdża. Tomlins pisał dalej czysto, kaligraficznie.
Farma w Becklehurst znajdowała się w odległości pięciu mil od. Market Weldon. Sam dom był piękną budowlą w stylu georgiańskim z szarego kamienia, który wyblakł i nabrał z czasem miłego dla oka koloru. Dom został zaprojektowany dla obywatela ziemskiego, pokoje miały szlachetne proporcje, drzwi i okna były wdzięczne, trawniki starannie zaplanowane. Eryk Vyner miał nosa do interesów i umeblował dom pięknymi antykami, zanim ceny nabrały zawrotnego tempa. Obliczał, że ta inwestycja już kilkakrotnie zwiększyła swą wartość. W salonie były wysokie okna, kasetonowy sufit, wzdłuż ścian biegł gzyms ozdobiony meandrem, a kominek mógłby zaprojektować sam Robert Adam.
Carol leżała na kanapie, bardzo blada i załamana. Ilekroć uznała to za wygodne, skwapliwie zamykała oczy i z satysfakcją podtrzymywała wrażenie, że jest istotą zbyt kruchą, by wiele mówić lub cokolwiek robić. Odgrywała główną rolę w scenie pełnej emocjonalnego napięcia. Była jedyną kobietą w pokoju, w którym znajdowało się trzech mężczyzn. Z każdym z nich była blisko, ale zupełnie inaczej, związana.
Eryk Vyner, jej brat, osunął się w fotelu i ssał fajkę, która dawno zgasła. Przybrał zaczepno-obronną postawę starszego brata, osłaniającego piękną i nieodporną na ciosy siostrę. Harry Brent siedział na kanapie przy Carol i trzymał ją za rękę. Minę miał pewną i władczą, jak przystało przyszłemu mężowi. Alan Milton stał przed kominkiem starając się podkreślić swą rezerwę, że jest tutaj nie jako były narzeczony Carol, tylko jako funkcjonariusz policji.
- Carol, wiem jak ciężko to przeżywasz. Ale musisz wziąć się w garść i pomóc mi. - Podszedł do kanapy i spojrzał z góry na Carol. - Musisz dokładnie mi opowiedzieć, jak to było. Zacznij od początku i nie śpiesz się.
Harry Brent zmierzył Miltona wzrokiem. Zirytowała go skrupulatność i wyraźny brak życzliwości policjanta.
- Ależ ona nie wie, co się stało. Kiedy padły strzały, była ze mną, w sali konferencyjnej.
- Wziąłem - to pod uwagę, proszę pana. Niemniej chciałbym usłyszeć relację Carol.
Carol oparła się na łokciu i otarła oczy chusteczką.
- Jak powiedziałam Fieldingowi, że chcę zrezygnować z pracy, bo wychodzę za mąż, polecił mi dać ogłoszenie do „Timesa”. W środę rano otrzymaliśmy list od tej dziewczyny, Barbary Smith. Tego samego dnia po południu zadzwoniła do mnie i spytała, czy przyszedł list. Umówiłam ją z Fieldingiem na piątek, to znaczy dziś, o wpół do pierwszej.
- Skąd dzwoniła?
- Z Londynu chyba. Nie jestem tego pewna. Milton skinął głową.
- Jak powiedziałaś Fieldingowi o tej wizycie, czy nie odniosłaś wrażenia, że zna Barbarę Smith? Ze poznał ją przedtem?
- Nie, na pewno jej nie znał! - Stanowczo potrząsnęła głową, usiadła. - Nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości! - odwróciła się do Harry ego. - Widziałeś, jak weszła do gabinetu. Czy odniosłeś wrażenie, że zna Fieldinga?
- Nic na to nie wskazywało.
- Nigdy przedtem nie widział tej ohydnej dziewczyny. Jestem tego absolutnie pewna.
Znów była bliska płaczu. Cień troski pojawił się na twarzy Miltona.
- No dobrze, Carol. Wierzę ci - powiedział łagodnym tonem.
Brent wstał i podszedł do szeratońskiego stolika we wnęce okna.
- Jeśli chodzi o ścisłość - powiedział - ja widziałem tę dziewczynę przedtem.
Milton z zaciekawieniem wpatrzył się w tył głowy Brenta. Eryk Vyner wyjął fajkę z ust i wyprostował się w fotelu.
- Ty? - spytał Eryk.
- Tak. - Brent odwrócił się do inspektora. - Jechała ze mną pociągiem. W tym samym przedziale, siedziała naprzeciw mnie.
Milton spojrzał na Carol, potem Vynera i znów na Brenta.
- Rozmawiał pan z nią?
- Ona się do mnie odezwała. Trzymała w ręce kwiaty i nie mogła otworzyć drzwi z korytarza. Otwarłem, podziękowała.
- I to wszystko?
- Tak. Aha - spytała, czy ten pociąg idzie do Market Weldon. Odpowiedziałem, że tak.
- Czy widział pan tę dziewczynę przedtem - to znaczy, zanim wsiadła do pociągu?
- Nie, nigdy.
- Jest pan tego pewny?
- Tak, absolutnie.
Carol bacznie obserwowała twarz Harry'ego. Doznała wyraźnej ulgi, gdy uspokajająco uśmiechnął się do niej. Milton znów stanął na dywanie przed kominkiem.
- Muszę powiedzieć, że niewiele nam to wyjaśniło. Rozmawialiśmy z wszystkimi w biurze, odwiedziliśmy panią Green, gospodynię Fieldinga, skontaktowaliśmy się z jego klubem. Sprawdziliśmy złożone przez nią referencje i jesteśmy przekonani, że zostały sfałszowane. Nawet adres, jaki podała w recepcji hotelu, jest zmyślony. Nie możemy znaleźć nikogo, kto by coś o niej wiedział.
Eryk podniósł się z fotela, zrobił parę kroków i wysypał popiół z fajki do kominka.
- A czegoś od niej się dowiedział? - zapytał.
- Nie chce mówić. Nie powie ani słowa. Na to nie ma rady. Po prostu nic z niej nie możemy wydobyć.
- Czy wygląda na załamaną? - spytał Harry.
- Trudno powiedzieć, skoro nic nie mówi. Nie wydaje mi się, żeby była załamana. Jest raczej niespokojna.
- Czy rzeczywiście nazywa się Barbara Smith? - spytał Eryk.
Milton wzruszył ramionami.
- Tyle wiem, co ty.
Harry wyjął papierosa i zapalił zapalniczką.
- Interesuje mnie sprawa czasu. Pociąg przyszedł o wpół do dwunastej, może minutę wcześniej lub później. Od razu złapała taksówkę. Ale u Fieldinga zjawiła się dopiero o wpół do pierwszej. Eryk czekał na mnie, zdążyliśmy wypić parę szklaneczek i pogadać, a jednak byłem przed nią w biurze Fieldinga.
- Słuszna uwaga - przyznał Milton. - Ale pojechała taksówką nie do Fieldinga, tylko na Halford Bridge.
- Halford Bridge? - powtórzył Eryk. - To jest na drugim końcu miasta.
- Właśnie. Kiedy dojechali do mostu, zapłaciła i zwolniła taksówkę.
- Która to była godzina?
- Mniej więcej za kwadrans dwunasta. Dwadzieścia pięć minut później widziano ją na High Street. Zatrzymała taksówkę i pojechała do Fieldinga.
- Zasadnicze pytanie brzmi zatem tak: co robiła między za kwadrans dwunasta a dziesięć po dwunastej? - spytał Brent.
- Niewątpliwie odwiedziła kogoś.
- Ale skąd o tym wiesz? - wtrącił się Vyner.
- Miała kwiaty, jak wyszła z pociągu, i miała je, jak wysiadła z pierwszej taksówki. Była bez „kwiatów, gdy zatrzymała drugą taksówkę, na High Street. Obaj kierowcy doskonalę to pamiętają.
- A więc dała komuś te kwiaty?
- Tak. Zasadnicze pytanie brzmi zatem: komu? Komu dała kwiaty?
Carol spuściła nogi na podłogę i z zainteresowaniem przysłuchiwała się rozmowie. Kolory wracały jej na policzki. Zwróciła się do Miltona:
- Czy niedaleko Halford Bridge jest jakiś szpital lub prywatna klinika?
Inspektor uśmiechnął się do eks-narzeczonej.
- Nie, Carol. Myśleliśmy o tym. Nie ma.
Eryk Vyner przyjrzał się pustej fajce i włożył ją do workowatej kieszeni tweedowej marynarki.
- Ale jest tam cmentarz - powiedział.
- Cmentarz?
W głosie Miltona zabrzmiała nuta nie tyle zdziwienia, co konsternacji. Uprzytomnił sobie, że nawet on mógł przeoczyć fakt rzucający się w oczy. Teraz Vyner trochę się zmieszał.
- Tak - powiedział. - Przy kościele Marii Panny. Właśnie mi to przyszło do głowy - tłumaczył się. - Wiesz, kwiaty - cmentarz. Nie więcej jak pięć minut piechotą od Halford Bridge.
Halford Bridge było małą wsią, którą wchłonęło żywiołowo rozrastające się Market Weldon. Iglica wieży kościoła Marii Panny posłużyła policyjnemu kierowcy za niezawodny znak orientacyjny. Podjechał krótką uliczką i zaparkował jaguara na wysypanym żwirem miejscu przed bramą kościoła. Kościół Marii Panny, z nawą z trzynastego wieku, stanowił cenny zabytek, a grób słynnego miejscowego poety ściągał liczne rzesze turystów. Tuż obok bramy kościoła parafia zbudowała domek dozorcy. Jego mieszkaniec pełnił funkcje stróża, zarządcy cmentarza i przewodnika.
Kiedy wóz policyjny zatrzymał się ze zgrzytem hamulców i Milton wysiadł, Bernard Wedgewood właśnie wy-; chodził ze swego domku trzymając w ręce wieniec. Przystanął i podejrzliwie patrzył na idącego w jego stronę funkcjonariusza policji. Miał pod sześćdziesiątkę. Niskiego wzrostu, przygarbiony, o zapadniętych oczach, krótkowidz, z chronicznym kaszlem. Podwinięte rękawy odsłaniały tatuaże na obu rękach.
- Pan Wedgewood? - uprzejmie spytał Milton.
- Aha.
- Jestem inspektor Milton. Czy mógłbym zamienić z panem parę słów?
- A o co chodzi?
- Prowadzę dochodzenie w sprawie niejakiej Barbary. Smith. Być może odwiedziła ten cmentarz dzisiaj między jedenastą czterdzieści pięć a dwunastą.
- Hm... jeżeli tu była, musiałem ją widzieć - oświadczył Wedgewood z nutą usprawiedliwienia. - Nikt nie wejdzie ani nie wyjdzie stąd bez mojej wiedzy.
- To dobrze. Czy pamięta pan dość ładną dziewczynę lat około dwudziestu pięciu? Brunetka. Raczej wysoka. Miała na sobie brązowy kostium, pantofle i torebkę z krokodylej skóry. W ręce trzymała magazyn i kwiaty..
- Kalie - poprawił Wedgewood - a do tego parę irysów i prymulek, wszystko przybrane liśćmi cyprysu.
- Pamięta ją pan?
- A jakże! Przyszła chyba za pięć dwunasta. Pytała o jeden grób. Chciała położyć na nim kwiaty.
- I znalazła ten grób?
- Sam ją zaprowadziłem.
Z dziedzińca kościelnego wyszła przez furtkę grupa zwiedzających. Zachowywali się cicho, z szacunkiem i trwożnie spoglądali w stronę Wedgewooda, który umiał zaszczepić turystom bojaźń bożą.
- Czy zechciałby pan zaprowadzić mnie do tego grobu? - spytał Milton.
- Z przyjemnością - odparł Wedgewood i lekko zakaszlał.
Schylił się, by starannie oprzeć wieniec o ścianę domku, po czym poprowadził Miltona do bramy cmentarza. Milton dał znak kierowcy, żeby zaczekał, i poszedł za przewodnikiem podrygującym na sztywnych, artretycznych nogach. Dobrze rozsadzone cisy ocieniały kościelny dziedziniec, wysokie wiązy zdawały się wspierać stare mury kościoła. Na cmentarzu groby utrzymane były we wzorowym porządku, a ścieżki starannie wypielone. Tu i ówdzie przystanęły gromadki zwiedzających, by w zmierzchu dnia rozejrzeć się z ową zadumą, jaka w tego rodzaju miejscach pojawia się na twarzach wszystkich, wyjąwszy ludzi zupełnie niewrażliwych. Milton, nie wiedząc dlaczego, zdjął kapelusz.
Wedgewood przystanął przed grobem wyróżniającym się płytą nagrobkową dość świeżej daty. Milton stanął obok Wedgewooda i obaj wpatrzyli się w przystrzyżoną darń pokrywającą miejsce, które mogło pomieścić dwie trumny.
- Poprosiła mnie o wazon na kwiaty - wyjaśnił Wedgewood wskazując na świeży bukiet stojący na środku płyty w wazonie. - Powiedziała, że chce, aby kwiaty postały świeże przez parę dni.
Miltona interesowały nie tyle kwiaty, co napis wyryty czarnymi literami na szarym marmurze.
Nieodżałowanej pamięci
DAWIDA i FREDY BRENTÓW zmarłych 19 marca 1964 roku w wieku lat 52 i 49.
NAWET ŚMIERĆ ICH NIE ROZDZIELIŁA.
Późnym popołudniem następnego dnia Milton pojechał samochodem do farmy w Becklehurst. Nie zadzwoni i w ogóle nie rozmawiał z Carol, Erykiem i Brentem od poprzedniego dnia. Miał swoje powody, dla których nie chciał nikogo uprzedzać o tej wizycie.
Była sobota, Milton więc nie wezwał wozu policyjnego, lecz przyjechał własnym austin mini. Humbera Eryka nie było na zwykłym miejscu przed drzwiami domu. Milton zaparkował samochód pod olbrzymim bukiem rosnącym tuż przy wykutej z żelaza bramie w starym ceglanym murze. W głębi, po lewej stronie obszernego podwórza, które dzieliło georgiański front domu od muru, stały budynki gospodarcze, a wśród nich garaż na dwa samochody i stara drewniana stodoła wymalowana na matowo-czarno, a nad nią wznosił się gołębnik. Przy otwartej bramie stodoły stał traktor.
Milton cicho zamknął drzwi samochodu i poszedł w stronę domu. Wieczór był cichy, Milton słyszał tylko ptasi chór z drzew nad głową. Żwir chrzęścił pod nogami. Milton nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ktoś go obserwuje, może z domu, może zza gęstych krzaków albo z ciemnych bram budynków gospodarczych. Otworzyła mu drzwi Olive, gospodyni Eryka Vynera, osoba pogodnego usposobienia, o macierzyńskim wyglądzie, przystojna, po sześćdziesiątce. Powiedziała, że pan Vyner pojechał z siostrą do domu Fieldinga zobaczyć, czy pani Green dobrze się czuje.
- Nie będą tam długo. Może zaczeka pan w salonie? Przyniosę panu filiżankę herbaty. Zaraz będzie.
- Nie, dziękuję, Olive. Przed chwilą piłem herbatę w biurze. Jak się ma Carol?
Olive poprowadziła go przez hall do salonu. Po drodze skonfiskowała celofanowe opakowanie papierosów, które ktoś rzucił na świeżo wypolerowany stół.
- Czuje się trochę lepiej, ale noc miała okropną. Oka nie zmrużyła.
- Pan Brent jest jeszcze tutaj?
- O, tak. Jeszcze jest.
Przeszyła Miltona spojrzeniem. Była jedną z niewielu osób, które uważały, że Carol lepiej by zrobiła, gdyby się trzymała pierwszego narzeczonego.
- Pan Brent bardzo się stara. On nie ukrywa, że martwi się o Carol.
Milton przyjął to jako wymówkę i dobrą radę. - Ale już jest za późno - pomyślał stojąc przy oknie i patrząc na wolno ciemniejące niebo. Wspominał liczne drobne epizody z owych dni, kiedy on i Carol uważali, że ich miłość będzie trwać wiecznie.
Po kwadransie zajechał humber combi. Prowadził Brent, na miejscu obok kierowcy siedział Vyner, a Carol wcisnęła się między nich. Milton trochę się cofnął od okna i patrzył, jak Eryk i Carol wysiadają. Eryk miał jeszcze rękę na temblaku. Odbyli krótką rozmowę - Milton domyślił się, że Brent podjął się odstawić wóz do garażu.
Gdy Eryk i Carol weszli do pokoju, stał przed kominkiem.
- Cześć, stary! - przywitał go Eryk. - Długo czekałeś?
- Skąd, parę minut. Dobry wieczór, Carol, mam nadzieję, że lepiej się czujesz.
- Tak, dziękuję - lekko się zarumieniła. Nie znosiła zwyczaju Alana zwracania się do niej z pełną szacunku uprzejmością. Chcąc pokryć zmieszanie szybko wyjaśniła: - Właśnie byliśmy w domu Fieldinga. Odwiedziliśmy jego gospodynię, panią Green.
- Wiem. Mówiła mi wasza gosposia. Wczoraj też wpadłem na chwilę do pani Green.
- Osobiście za nią nie przepadam, ale muszę przyznać, że bardzo dobrze wszystko zniosła. Lepiej niż ja.
- Może nie była tak przywiązana do Fieldinga jaki ty - powiedział cicho Milton.
Podszedł i pomógł jej zdjąć płaszcz.
- Olive nie zapytała, czy byś się czegoś napił? - nagle spytał Vyner mierząc Miltona pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Tak, zapytała, dziękuję.
- Więc czego się napijesz?
- Dziękuję. Na razie niczego.
- Cóż to ma znaczyć? - Vyner podszedł do baru. - Źle się czujesz czy jak?
- Alan nie pije na służbie. Prawda, inspektorze? - z nutą ironii spytała Carol.
Milton zacisnął zęby.
- A co, jesteś na służbie, stary?
- Hm... raczej tak. Chciałbym zamienić parę słów z twoim... hm, hm... narzeczonym, Carol.
- Harry zaraz tu będzie - Vyner nalał whisky i wrzucił do szklanki parę kawałków lodu. - Odstawia właśnie samochód do garażu.
- A po co chcesz się zobaczyć z Harrym? - spytała Carol.
- Nie udało nam się niczego dowiedzieć o tej Barbarze Smith. Wobec tego muszę przepytywać się na wszystkie strony.
- Nadal odmawia zeznań? - zapytał Eryk.
- Niestety. Po prostu nie chce otworzyć ust.
- Już ja bym ją zmusił - burknął Eryk w trzymaną przy ustach szklankę. - Jeśli tylko ma język.
Carol przyjrzała się twarzy Miltona.
- Ale dlaczego chcesz wypytywać Harry'ego? - spytała. - Nic nie wie o tej dziewczynie. Już ci wczoraj powiedział.
- Tak, pamiętam, ale... - Milton żałośnie popatrzył na Vynera, a potem spojrzał w oczy Carol. - Bardzo cię przepraszam, że o to pytam. Kiedy poznałaś Harry'ego Brenta?
- Kiedy go poznałam?
Tak. - Milton szybko podniósł rękę i uśmiechnął się. - Z góry wiem, co powiesz. Co, u licha, ma to wspólnego...
- Właśnie chciałam ci zadać dosłownie to samo pytanie - szorstko przerwała mu Carol.
- Możesz nie odpowiedzieć, jeśli sobie tego nie życzysz. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś jednak odpowiedziała.
Carol stanowczo spojrzała mu w oczy, po czym opuściła wzrok i odwróciła się do okna.
- Zeszłego lata... jak my... jak zerwaliśmy z sobą... czułam się dosyć kiepsko.
- Nie tylko ty, Carol.
- Fielding poradził mi, żebym wyjechała na parę tygodni - mówiła dalej Carol, jakby nie słyszała tego, co cicho wtrącił Milton. - Pewnego ranka poszłam do biura podróży w Kensingtonie dowiedzieć się o wycieczkę. Za kontuarem siedział Harry...
- Wiesz, myślała, że to urzędnik - wtrącił śmiejąc się Vyner. - Okazało się, że trafiła na właściciela firmy.
- I co dalej? - Milton zignorował uwagę Vynera.
- Kiedy podałam mój adres, powiedział, że pochodzi z tej samej części świata i zaczęliśmy rozmawiać o Market Weldon. W tydzień później zadzwonił do mnie i poszliśmy razem na kolację.
Nastąpiła cisza, w której słychać było tylko dzwonienie lodu w szklance Vynera.
- Rozumiem - powiedział Milton. - Było to całkiem naturalne.
- Właśnie. Całkiem naturalne.
Milton popatrzył na głowę odwróconej tyłem do niego Carol, po czym przeniósł wzrok na Vynera. Ten spojrzał mu w oczy, bez słowa podszedł do barku i nalał whisky do szklanki. Tym razem inspektor nie odmówił. Carol podeszła do okna i odsunęła zasłonę, by zobaczyć drzwi do garażu. Jej okrzyk zmroził Miltona, zanim podniósł szklankę do ust.
- Co się stało? - równocześnie zapytali Milton i Vyner.
Odwróciła się do nich. W jej oczach widać było przerażenie.
- To Harry! Coś mu się stało! Widziałam, jak chwiejąc się na nogach wyszedł zza krzaków i upadł na twarz. Głowę ma zakrwawioną!
- Zostań tu, Carol! - rozkazał Vyner. - Chodź, Alan!
Znaleźli Harry'ego dwadzieścia jardów od zaryglowanych drzwi garażu. Leżał tuż przy gęstych krzakach, w których doskonale mógł się ukryć napastnik. Krew obficie płynęła z rany nad uchem. Nie było wątpliwości, czym posłużył się napastnik. Obok Brenta leżało pół cegły.
Obaj mężczyźni zanieśli go do salonu i położyli na kanapie. Już się poruszał i coś mamrotał, gdy Carol przyniosła wodę i ręczniki. Milton i Vyner odstąpili od kanapy, Carol przyłożyła ręcznik do krwawiącej rany i podsunęła poduszkę pod głowę. Wzięła gąbkę i zaczęła przemywać ranę. Nagle szeroko otworzył oczy.
- Och. To ty, Carol. Co się stało?
- Ktoś cegłą uderzył cię w głowę, stary - Vyner, pochylił się i zajrzał mu w oczy. - Znaleźliśmy cię koło garażu.
Brent pomacał ranę. Skrzywił się i znów oparł głowę o poduszkę.
- Tak. Już sobie przypominam. Zamknąłem garaż i szedłem do domu. Trzymałem w ustach papierosa, przystanąłem, żeby zapalić. Usłyszałem szelest w krzakach. Kiedy, odwróciłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje, coś mniej rąbnęło w głowę nad uchem..
- Widziałeś sprawcę?
- Nie. Tylko jego rękę. Zdaje się, w rękawiczce. O Boże, głowa!
- Eryk, zadzwonię po doktora - powiedziała Carol. - To na pewno wstrząs mózgu.
- Ale skąd! - zaprotestował Brent. - Zaraz się pozbieram. Chyba na niedługo straciłem przytomność?
- Byłeś zimny jak lód, gdyśmy cię podnosili - oświadczył Vyner. - Leżałeś martwym bykiem, prawda, Alan?
- Czy mówiłem co... jak odzyskiwałem przytomność?
- Byłeś trochę niegrzeczny - przyznał Vyner. - Ali bardzo krótko.
- Ale dlaczego, u licha, ktoś by... - Brent sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Portfela Zginął!
- Jesteś tego pewny? Poszukaj w innych kieszeniach Brent usiadł i przeszukał wszystkie kieszenie. Carol zręcznie podsunęła mu parę poduszek, żeby mógł się oprzeć.
- Szkoda gadać. Portfel zniknął. To był ten, który dostałem od ciebie, Carol. Psiakrew... cholera!
- Jak wyglądał? Chcielibyśmy od razu mieć dokładny opis - powiedział Alan.
- Czarny - Carol odpowiedziała za narzeczonego. - Ze złoconymi rogami. I z jego inicjałami. T. H. B...
- Było w nim pięćdziesiąt pięć funtów - ze smutkiem dodał Brent.
- I co jeszcze? - Milton wyjął notes.
- To chyba dosyć, bracie - oświadczył Vyner.
- Moje prawo jazdy - powiedział Brent lekkim uśmiechem kwitując uwagę Vynera. - Parę fotografii. Aha, jeszcze list z biura podróży w Lucernie. Ale to nieważne. Zabolało mnie te pięćdziesiąt pięć funtów.
Sięgnął za siebie, by poprawić poduszki. Wyprostował się.
- Pozwól, kochanie, że obmyję ci ranę - powiedziała Carol. - Nie jest zbyt głęboka, ale właśnie skaleczenia najłatwiej się zakażają.
- Dobrze, przemyj. Ale nie przejmuj się. Tylko głowa mi pęka, a poza tym dobrze się czuję.
Carol uklękła, by zmyć z głowy krzepnącą krew. Eryk wetknął mu kieliszek koniaku w rękę. Milton podszedł do okna i wrócił. Wciąż trzymał notes w ręce.
- Czy jest pan dostatecznie przytomny, żeby odpowiedzieć na parę pytań?
- Spróbuję, ale słowo daję, już panu wszystko powiedziałem. Stałem z papierosem w ustach i zapalniczką w ręce...
- Nie chodzi mi o to, co się stało dzisiaj. Wczoraj powiedział pan, że nie zna Barbary Smith i po raz pierwszy w życiu zobaczył ją, jak wsiadła do pociągu.
- Tak, to prawda - przechylił głowę, żeby patrzeć na Miltona zza pochylonej nad nim zatroskanej twarzy Carol. - Czy pan mi nie wierzy?
- Słyszałem, że urodził się pan w Market Weldon, panie Brent.
- Tak. Przy Richmond Street. I na miłość boską; proszę nie zwracać się do mnie przez „panie Brent”!
- Uspokój się, kochanie. Będzie bolało, jak się będziesz tak rzucał.
- Pańscy rodzice - mówił dalej Milton niewzruszony gwałtowną reakcją Brenta - Dawid i Freda Brentowie zginęli w wypadku samochodowym. I zostali pochowani tutaj, na cmentarzu w Harford Bridge.
- Tak - przyznał Brent. - To co z tego?
Milton spojrzał na Vynera, który nalewał sobie whisky.
- Miałeś rację, Eryk. Barbara Smith wczoraj rano pojechała na cmentarz.. - Zawahał się, popatrzył na Brenta. - Udała się na cmentarz i kwiaty, które przywiozła, złożyła na grobie pańskich rodziców, panie Brent.
Harry wolno, niepewnie wstał z kanapy.
- Złożyła kwiaty na... ja w to nie wierzę.
- Ale to prawda, proszę pana.
- Nie rozumiem... dlaczego miałaby to zrobić?
- Nie wiem. Myślałem, ze pan mógłby odpowiedzieć na to pytanie.
Poniedziałek był jeszcze smętniejszy, niż na ogół bywają te dni tygodnia. Prawie trzy dni minety od zamordowania Sama Fieldinga, a Milton, chociaż nie ustawał w pracy, nie zrobił żadnych postępów i ani nie ustalił motywów zbrodni, ani nie doszedł, kim jest naprawdę dziewczyna podająca się za Barbarę Smith. Normalnie z wielkim zapałem zająłby się tak poważną sprawą. Morderstwa nieczęsto zdarzały się w Market Weldon. Ale ta zagadka wiązała się zbyt bezpośrednio z jego życiem osobistym, co nie ułatwiało zadania. To właśnie to, w „sposób paradoksalny, zadecydowało, że oparł się naciskowi nadinspektora i komendanta okręgu, by oddać sprawę w ręce Scotland Yardu. Milton nadal kochał Carol Vyner i zdawał sobie sprawę, że gdyby dochodzenie przyjęło niepożądany obrót, Carol bardzo boleśnie by to odczuła. Sprawę należało prowadzić ze współczuciem i zrozumieniem dla osób wchodzących w grę, do czego nie był zdolny ktoś obcy z Londynu, nie znający stosunków w Market Weldon.
Gdy wrócił do biura po uciążliwej naradzie z nadinspektorem, zobaczył Tomlinsa, który właśnie kładł na jego biurku pół tuzina świeżo napisanych na maszynie arkuszy.
- Proszę odnaleźć sierżanta Phillipsa. I powiedzieć, że chciałbym się z nim zaraz zobaczyć.
- Nie ma sierżanta Phillipsa. Dzwonił do niego ktoś z rady miejskiej. I sierżant natychmiast wyjechał.
- W jakiej sprawie dzwonili?
- Nie wiem, panie inspektorze. Czy jestem potrzebny?
- Nie, dziękuję. To są zeznania taksówkarzy i zarządcy cmentarza?
- Tak, a poza tym rysopisy z wydziału osób zaginionych i raport londyńskiej policji o trzech dniach Barbary Smith w hotelu „Clifton”
- Dobra. Zaraz to przejrzę. Jak tylko wróci sierżant Phillips... O, jesteś, Roy!
Tomlins w drzwiach zderzył się z sierżantem, który ciężko dyszał po wejściu na górę ze zdwojoną szybkością.
- Wyglądasz na zadowolonego z siebie - zauważył Milton, gdy Tomlins zamknął drzwi za sobą. - Czy rada miejska zgodziła się obniżyć ci czynsz?
Phillips nie raczył odpowiedzieć na tę złośliwość. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i rzucił na biurko pogięty i zabłocony portfel.
- Jeden robotnik znalazł to w kuble, gdy wysypywali śmieci na miejskim zsypisku.
Milton wziął portfel i odwrócił, by zobaczyć inicjały.
- To na pewno portfel Brenta. Zajrzałeś do środka? Phillips rozchylił portfel, wyjął zawartość i ułożył na biurku.
- Prawo jazdy, list z Lucerny, wspominał o nim. Kilka fotografii, jedna - osoby, które dobrze znasz...
- Co z pieniędzmi? - przerwał mu Milton nakrywając kopertą fotografię uśmiechniętej Carol.
- Ulotniły się. Inaczej nie odzyskalibyśmy tego portfelu. Pięćdziesiąt pięć funtów wystarczy, by nawet uczciwy człowiek się załamał.
- Czy jeszcze coś było w tym portfelu?
- Tak, panie inspektorze. Jest.
Phillips z wewnętrznej kieszonki portfela wyjął zadrukowany papierek i z nabożeństwem położył go obok innych eksponatów na biurku.
- Co to jest?
- Bilet do teatru. Teatr w Dalesbury. Sobota, 14 listopada Rząd D, miejsce piąte.
Phillips oparł ręce na biurku i czekał, jak zareaguje inspektor.
- Czy Barbara Smith miała...
- To jest sąsiednie miejsce. Na to samo przedstawienie. Milton wstał i podszedł do stołu pod ścianą, na którym w kartonowym pudełku leżała starannie ułożona zawartość torebki Barbary Smith. Otworzył pudełko, wyjął bilet. Porównywał go z biletem znalezionym w portfelu Brenta, gdy zadzwonił telefon. Phillips podniósł słuchawkę.
- Biuro inspektora Miltona... Tak. Jest tutaj. Zaczekaj.
- Kto?
- Sierżant Craddock. Coś goni kolegę.
Milton wziął słuchawkę.
- Craddock? Tak, co tam?... O, Boże, kiedy się to stało?
- Ale skąd, do licha ciężkiego, miała pigułki? Czy nie została porządnie zrewidowana?... Gdzie ją biorą?
Odwrócił się do Phillipsa. Twarz poczerwieniała mu z gniewu.
- Barbara Smith się otruła. Wiozą ją do szpitala. Dawaj wóz, natychmiast!
Phillips skinął głową, położył portfel i wytoczył się na korytarz.
- Jaki szpital? - Milton krzyczał do słuchawki. - Edwarda VII czy przy London Road?... No to sprawdź, na miłość boską, człowieku!
Szalejąc z niecierpliwości Milton dwadzieścia razy tupnął nogą w podłogę, zanim głos Craddocka znów zaskrzeczał w słuchawce.
- Dobra! - warknął Milton. - Powiedz doktorowi, że już jadę.
Powolny, niemal wiejski rytm głównej ulicy Market Weldon został brutalnie zakłócony w ów słoneczny poniedziałkowy ranek. Paniusie z koszykami na zakupy przystawały i odwracały się, gdy usłyszały natarczywy sygnał karetki pogotowia przedzierającej się wśród ospałych pojazdów. Kierowcy zjeżdżali na bok, by przepuścić karetkę, a na pasach przecinających jezdnię objął władzę młody, sprężysty policjant i zatrzymał gromadkę dzieci szkolnych, które właśnie chciały skorzystać z praw przysługujących pieszym. Dzieci stały trajkocząc zapamiętale. Biała karetka przemknęła koło nich, ostrzegawczo błyskając niebieskim światłem na dachu.
Ruch miejski wracał już do normalnego stanu, gdy nagle na głównej ulicy dała się słyszeć druga syrena. Biały wóz policyjny, posługując się klaksonem i syreną, pędził jeszcze szybciej niż karetka. Kiedy wydostał się z głównej ulicy, rozwinął zawrotną szybkość i w pół drogi na London Road wyprzedził trzęsącą się karetkę. Z piskiem opon skręcił w bramę nowego szpitala.
Zajechała karetka, nawróciła, stanęła tyłem do wejścia z napisem: „Pomoc w nagłych wypadkach”. Milton i Phillips już stali przy drzwiach wraz z pielęgniarką, która wyszła przyjąć ofiarę wypadku. Z jednej strony karetki wyskoczył kierowca, a z drugiej sanitariusz. Podbiegli do drzwi z tyłu, szybko je otworzyli.
W tym momencie tempo nagle się zwolniło.
Obu mężczyznom z karetki, ludziom biegłym w swym zawodzie, wystarczyło jedno spojrzenie na lekarza, który powoli zszedł po stopniach karetki, zostawiając okrytą prześcieradłem postać pod nadzorem pielęgniarki. Był to starannie ubrany, mały, łysiejący mężczyzna, który uważał, że najlepiej prezentuje się w muszce. Rozejrzał się, zobaczył Miltona, podszedł do niego.
- Inspektor Milton?
- Tak.
- Doktor Collins. Mam niedobrą wiadomość dla pana. Pacjentka nie żyje.
- Nie żyje? - tępo powtórzył Milton.
- Bardzo mi przykro, inspektorze. Zrobiliśmy co w naszej mocy, proszę mi wierzyć.
- Tak, tak, naturalnie.
- Jak wzięliśmy ją do karetki, jeszcze żyła, ale bardzo krótko.
- I nic nie powiedziała?
Milton nie mógł oderwać wzroku od niebieskiego światła na dachu karetki. Wciąż uporczywie błyskało, jakby nie wiedząc, że dla anonimowego ciała leżącego w środku już nic nie może być pilne.
- Tak, powiedziała - odparł doktor Collins. - Bez przerwy pytała o kogoś, kto się nazywa Harry Brent.
Rozdział drugi
Eryk Vyner właśnie wychodził z domu, gdy Milton zaparkował swego austina mini koło bramy. Farmer niósł wypchaną teczkę. Ręki już nie nosił ha temblaku.
- Cześć, Alan! - Vyner wesoło powitał inspektora. - Już rozwiązałeś zagadkę?
- Niezupełnie. Wyglądasz na wielkiego biznesmena.
- Mam konferencję z moim księgowym. Powinienem? być u niego o jedenastej.
- A to musisz się pośpieszyć - roześmiał się Milton. - Bo już jest dziesięć po.
- Tak, wiem. Ostatnio jakoś nie nadążam. Ze mną chciałeś się zobaczyć czy może z Carol?
- Prawdę mówiąc, ani z tobą, ani z nią. Czy Harry Brent jest jeszcze, czy już wrócił do Londynu?
- Jest jeszcze tutaj. I chyba do wieczora nie wyjedzie - skinął głową w stronę domu. - Siedzi z Carol, stara się trochę ją uspokoić.
- Jak się ma Carol?
- Nie najlepiej. Nie może spać. Przyznam się, że we zwałem doktora, by ją zbadał. Wyszedł parę minut temu. Teraz będzie piekło, bo doktor nie pozwolił jej iść do biura, kazał siedzieć w domu i niczym się nie przejmować.
- No to nie pójdzie.
- W jakiej sprawie chcesz się widzieć z Harrym?
- Znaleźliśmy jego portfel.
- A toście się uwinęli! - zawołał Vyner, wyraźnie zdziwiony. - Niech ja skonam! Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że potraficie coś znaleźć. I pięćdziesiąt pięć funtów też jest?
- Niestety. Pieniądze wsiąkły.
- No tak - Vyner z mądrą miną pokiwał głową. - To już nie ten portfel. Bardzo cię przepraszam, stary...
- Można wejść?
- Ależ naturalnie. Drzwi są otwarte. Parę gołąbków znajdziesz w salonie.
Szukając w kieszeni kluczy od samochodu Vyner szybko poszedł w stronę garażu. Milton wszedł po schodkach do drzwi domu. Były szeroko otwarte - wkroczył do hallu. Z salonu dobiegały głosy Carol i Brenta. Najwyraźniej kłócili się. Milton przystanął, zażenowany, że słucha prywatnej rozmowy, a nie bardzo chciał ją przerwać.
- ... Stary osioł... - mówiła Carol - gdyby miał odrobinę oleju w głowie, zrozumiałby, że...
- To świetny lekarz i dobrze wie co robi. - Brent przybrał wyrozumiały ton, jakim dorośli uspokajają krnąbrne dzieci. - Uspokój się, bo możesz mówić, co chcesz, a do biura i tak nie pójdziesz, w każdym razie nie dzisiaj.
- Harry, na miłość boską, nie bądź idiotą! Muszę iść do biura, choćby na parę godzin.
- Ale nie dziś - Brent nagle zmienił ton. - Histeryzujesz. Nie pozwolę...
Milton zdecydował, że nadeszła chwila, kiedy trzeba się pokazać. Głośno zastukał do drzwi salonu.
- Można?
Carol mierzyła Brenta wyzywającym spojrzeniem - przytrzymał ją mocno za ramię. Usłyszawszy głos Miltona, Brent puścił Carol i oboje, zdziwieni, odwrócili się w stronę drzwi.
- O, jak się masz, Alan! - nacierając rękę ściśniętą przez Brenta, Carol wyszła na spotkanie Miltona. Zauważył ciemne rumieńce na jej policzkach. - Powiedz, czy to nie śmieszne? Ten wstrętny doktor nie pozwala mi iść do biura.
- Powiedział jej, by dała sobie spokój. Przynajmniej dziś. Podzielam jego zdanie.
- Zrozum! - Carol zwróciła się do Brenta. - Potrzebują mnie w biurze. Nikt się nie wyznaje w sprawach, które prowadził Fielding. I nie wiedzą, co mają robić.
- Ja bym zastosował się do rad lekarza - cicho powiedział Alan.
- Właśnie ty byś nie usłuchał i bardzo dobrze o tym wiesz. Odpocznę parę godzin i po obiedzie pojadę do miasta. Harry, możesz zawieźć mnie humberem.
- Pomyślimy o tym - odparł Brent. Wymienili z Miltonem spojrzenia, jakby się zmówili w tej jednej sprawie. Carol z zaczepną miną siadła na kanapie i skrzyżowała nogi.
- Znaleźliśmy pańską zgubę, panie Brent - oświadczył Milton wyjmując z kieszeni portfel. - Niestety, pieniądze zginęły. Czy zechciałby pan sprawdzić, co zostało?
Brent wziął portfel i z zaciekawieniem go rozchylił.
- Trochę ucierpiał. Gdzie go pan znalazł?
- Jeden z robotników pracujących na miejskim zsypisku znalazł go w kuble ze śmieciami i oddał. Oczywiście zawiadomiliśmy, między innymi, magistrat o tej zgubie. Byliśmy pewni, że pieniądze przepadną.
- Nie przypuszczałem, że jeszcze go zobaczę.
- Przykro mi, że pieniądze zginęły. Teraz już jest słaba nadzieja, że je pan odzyska.
- Mnie się też tak zdaje... - Brent otworzył portfel i sprawdzał jego zawartość.
- A poza tym wszystko jest?
- Chyba tak. Nie było nic wartościowego, poza... Oo, a to co?
Brent znalazł bilet teatralny i przyjrzał mu się ze zdziwioną miną. Obserwując jego twarz i ręce Milton nie mógł dojść, czy Brent ukrywa wrażenie, jakie bilet zrobił na nim, czy nie ma nic do zatajenia.
- To bilet do teatru.
- Tak. Właśnie widzę. - Brent potrząsnął głową i spojrzał w oczy inspektorowi. - Ale nie mój. To nie mój bilet.
- Chce pan powiedzieć, że biletu nie było w portfelu, kiedy go skradziono?
- Nie było.
- Ale dlaczego miałby ktoś włożyć bilet teatralny do skradzionego portfelu? - wtrąciła Carol. - Harry, jesteś pewny, że to nie twój bilet?
Milton wziął bilet z ręki Brenta.
- Mówię ci, że nie - powiedział Brent niemal ze złością. - Myślisz, że nie pamiętam, czy kupiłem bilet do teatru? I to jeszcze w Dalesbury... Na miłość boską, po co miałbym jechać do Dalesbury? Gdybym chciał się wybrać do teatru, poszedłbym na West End.
- No cóż, jeśli pan jest zupełnie pewny, że to nie pański bilet...
- Naturalnie - Brent z zaciekawieniem przyjrzał się twarzy inspektora, - Czy jest coś nie w porządku z tym biletem, poza tym, że się znalazł w moim portfelu?
Milton, zanim odpowiedział, krótko się zastanowił.
- Barbara Smith miała w torebce bilet do teatru. Tego samego teatru, na to samo przedstawienie, sąsiednie miejsce.
- Sąsiednie miejsce? Chce pan powiedzieć...
- Rząd D, miejsce czwarte, sobota, 14 listopada. A ten bilet jest na miejsce piąte.
- Ja... ja w to nie wierzę.
- Ale to prawda, panie Brent.
Carol wstała. Kręciła głową spoglądając po kolei na oczy i usta tego z nich, który mówił.
- W takim razie można to wyjaśnić w jeden tylko sposób - stanowczym tonem oświadczył Brent. - Ten, kto ukradł portfel, włożył bilet do środka.
- Uważa pan, że tak się stało?
- Tak, inspektorze. Ja, z wszelką pewnością, nigdy przedtem tego biletu nie widziałem.
Milton włożył bilet do koperty i schował ją do kieszeni Skinął głową, jakby uznał sprawę za wyczerpaną.
- No dobrze. Dziękuję panu - powiedział. Carol obserwowała go ze zmarszczonym czołem.
- Czy pytałeś tę dziewczynę... Barbarę Smith... o bilet? Może wiedziała jak...
- Niestety, Carol, o nic już nie możemy zapytać Barbary Smith - cicho powiedział Milton.
Brent dobrze zrozumiał tę uwagę.
- Dlaczego?! Czy coś się stało?
- Nie żyje.
- Nie żyje?
- Tak, Carol.
Po chwili Brent zapytał:
- Kiedy to się stało?
- Otruła się dziś rano. Zabrali ją do szpitala, ale zmarła w karetce po drodze.
Milton spojrzał na Carol z niemym przeproszeniem za straszną wiadomość, jaką przyniósł. Nie patrzyła na niego. Wpatrywała się w portfel, który Brent wciąż trzymał w ręce.
Alan Milton wynajmował w Market Weldon ładne, nieduże kawalerskie mieszkanie z oknami wychodzącymi na High Street. Mieściło się na pierwszym piętrze, nad biurem Jacksona, prowadzącego największą w miasteczku agencję pośrednictwa sprzedaży nieruchomości. Przez bramę obok wystawy Jacksona wchodziło się na schody prowadzące na pierwsze piętro Milton przymknął drzwi na dole, ale mieszkanie zamknął na klucz, po czym zapalił światło i powiesił kapelusz i płaszcz w małym hallu. Po lewej jedne drzwi prowadziły do sypialni, a drugie do łazienki. Drzwiami z hallu na prawo wchodziło się do pokoju, za którym mieściła się schludna, nowoczesna, nieduża kuchnia. Przechodząc przez pokój Milton rzucił na stół gazetę wieczorną. W lodówce znalazł dwie butelki mleka ze śmietanką na wierzchu. Zerwał kapsel i nalał sobie pełną szklankę mleka. Zaniósł ją do pokoju i ostrożnie postawił na podstawce leżącej na stole, przy którym jadał. Zdjął marynarkę, powiesił na krześle, rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. Zamyślony, sączył ze szklanki pienisty, zimny jak lód napój.
Na stoliku przy kanapie zadzwonił telefon. Nie wypuszczając z ręki szklanki Milton pochylił się i podniósł słuchawkę.
- Market Weldon 913. Od razu zauważył, że ktoś dzwoni z budki telefonicznej.
Cierpliwie zaczekał, aż rozmówca wrzuci monetę do aparatu.
- Market Weldon 913?
- Tak.
- Czy... mogłabym mówić z panem inspektorem Miltonem? - Głos kobiecy zdradzał zdenerwowanie. Mówiła z lekkim cocknejowskim akcentem.
- Alan Milton, słucham.
- Och! - nie wiadomo dlaczego to ją zaskoczyło. - Nazywam się Tolly. Pracowałam u Fieldinga. Poznaliśmy się w Boże Narodzenie, zeszłego roku, kiedy pańska narzeczona... Och, przepraszam... kiedy panna Vyner...
- Tak, przypominam sobie panią. Czym mógłbym służyć?
- Otóż... czytałam o Fieldingu. O tym morderstwie. Czy znalazłby pan chwilę czasu dla mnie, panie inspektorze? Jeśli pan pozwoli, wolałabym nie przychodzić na policję.
- Bardzo chętnie się z panią zobaczę - zachęcająco odparł Milton. - A może przyszłaby pani do mnie? Mieszkam przy High Street, nad Jacksonem, biurem pośrednictwa sprzedaży nieruchomości, wejście po prawej.
- Wiem, gdzie to jest - odpowiedziała szybko. - Czy mogłabym przyjść zaraz?
- Tak, będę w domu cały wieczór. Skąd pani dzwoni?
- Och, dziękuję. Bardzo panu dziękuję. Nie odpowiedziała, położyła słuchawkę.
Wypił mleko, wstał i zastanawiał się, czy zdąży podgrzać fasolkę z puszki i zjeść ją z grzanką, zanim przyjdzie pani Tolly. Już w kuchni otwierał puszkę, gdy ktoś zadzwonił do drzwi: dwa razy i po krótkiej pauzie, jeszcze dwa krótkie dzwonki. Znieruchomiał. Był to umówiony sygnał, który kiedyś oznaczał, że Carol czeka za drzwiami. Szybko się opanował, poszedł do pokoju, włożył marynarkę i wyszedł do hallu otworzyć drzwi.
Miała na sobie nieprzemakalny płaszcz, mocno ściśnięty paskiem, co podkreślało jej smukłą talię. Była blada i miała podkrążone oczy. W ręce trzymała dużą kopertę.
- No i co, nie poprosisz, bym weszła? Potrząsnął głową.
- Och, przepraszam. Proszę cię bardzo.
Cofnął się, by ją wpuścić. Uważał, by przechodząc nie otarła się przypadkiem o niego.
- Właśnie byłam w biurze. Ostatecznie udało mi się przekonać Harry'ego...
- Co ty mówisz! - zamknął drzwi. Przymuszał się do żartobliwego, obojętnego tonu. - Wiedziałem, że postawisz na swoim. Jak zwykle.
- Alan, nie przyszłam tu po to, by mnie obrażano! - Spojrzała na niego zaczepnie.
- A po coś przyszła?
- Czy musimy rozmawiać w przedpokoju. A może ktoś jest u ciebie?
Powiedziała to szeptem, spoglądając w stronę pokoju.
- Tylko ta blondynka, co zwykle, ale już pewnie wyłazi z sypialni przez okno. Chodź do tamtego pokoju.
Na wpół mu wierząc, ostrożnie weszła do pokoju.
- Napijesz się czego?
- Dziękuję. Nie mam czasu. Harry czeka na dole w samochodzie, chce złapać pociąg odchodzący do Londynu o szóstej piętnaście.
Odwróciła się do niego, podała mu kopertę. Rogi były załamane, dostrzegł zagraniczny znaczek.
- Uważałam, że może chciałbyś zobaczyć ten list. Jak przyszłam do biura, znalazłam go w poczcie. Zaadresowany do Fieldinga.
- Co tam jest?
- Fotografia. Ze stempla widać, że list został nadany w Lucernie, we wtorek. Pewnie przyszedł w piątek rano.
Milton wziął kopertę i wyjął z niej fotografię o wymiarach mniej więcej 8 na 11 centymetrów. Był to portret dziewczyny, którą natychmiast rozpoznał jako Barbarę Smith. Na górze drukowanymi literami napisano: „POZBYĆ SIĘ TEJ DZIEWCZYNY”.
Na pytające spojrzenie Alana Carol odpowiedziała:
- Nie było listu ani żadnej kartki. Tylko fotografia. Jak myślisz, co to może znaczyć?
- Nie wiem - odwrócił fotografię, ale na drugiej stronie nie było nazwiska ani numeru zdjęcia. - Czy poza tobą widział ktoś tę fotografię?
- Nie. Sama otwarłam kopertę. Jak zobaczyłam, co w niej jest, uznałam, że trzeba to zaraz oddać tobie.
- I nikomu fotografii nie pokazałaś?
- Nie. To znaczy - nikomu w biurze.
- Jak mam to rozumieć?
- Po... powiedziałam o tym Harry'emu. Naturalnie.
- I pokazałaś mu fotografię?
- Ee... tak.
Położył fotografię na stole i nakrył ją kopertą. Carol przeszła na drugą stronę stołu, który spełniał teraz rolę ziemi niczyjej” między nimi.
- Słuchaj, powiedz mi, czy Harry dobrze znał Sama Fieldinga?.
- Prawie wcale go nie znał - tonem obronnym odparła Carol. - Poznali się jakieś dziesięć dni temu. Na moich urodzinach.
- Trzynastego października.
- Byliśmy na kolacji „Pod Falstaffem”: Harry, Eryk i ja. Fielding przyszedł tam w towarzystwie swoich przyjaciół. Naturalnie przedstawiłam mu Harry'ego. - Przypatrywała się Miltonowi z zakłopotaną miną. Ściągnęła brwi. - Ale dlaczego pytasz o Harry'ego? On nie ma nic wspólnego z tą sprawą.
- Czyżby?
Milton spojrzał jej w oczy, po czym wziął nóż do rozcinania papieru i zaczął uderzać nim w dłoń lewej ręki. Znała to bardzo dobrze. Znaczyło, że powziął jakąś ważną decyzję.
- Słuchaj, coś ci powiem... Może nie powinienem tego mówić, ale usprawiedliwia mnie sytuacja.
- Jeżeli jest to coś, czego nie powinieneś mi mówić - powiedziała oschle - stanowczo wolałabym...
- Och, na miłość boską, Carol! Nie traktuj mnie jak wroga, obcą osobę. A teraz posłuchaj. W karetce pogotowia Barbara Smith, zanim straciła przytomność, uporczywie dopytywała się o kogoś...
- O kogoś? - powtórzyła Carol. Wyraz jej oczu świadczył, że zaczyna się domyślać, o kogo chodziło.
- O kogoś, kto... nazywa się Harry Brent. - Kto... kto ci to powiedział?
- Doktor Collins. A pielęgniarka potwierdziła. Rozmawiałem z obojgiem.
Odgłosy ruchu na High Street przycichły. W Market Weldon godziny szczytu nie trwały długo. Carol podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na ulicę.
- Ja po prostu nie wierzę w to.
- Ale to prawda, Carol.
Mógł podejść, położyć jej ręce na ramionach i zapewnić, że bez względu na to, w jakich się znalazła opałach, jest jedna tylko osoba, do której może z całym zaufaniem? zwrócić się o pomoc. Ale ktoś zadzwonił do drzwi - rękę musiał mieć niezbyt lekką.
- Powiedziałem ci to w zaufaniu. I proszę nie powtarzaj tego. Nikomu.
- Dobrze, ale jeśli Harry rzeczywiście znał tę dziewczynę, to na pewno...
- Nikomu - powtórzył stanowczo Milton. - Rozumiesz?
Odeszła od okna. Ton Miltona zbił ją z tropu i zdziwił.: Lekko skinęła głową.
- Tak, nie powiem.
Ktoś znów zadzwonił do drzwi. Milton szybko wyszedł? otworzyć. Zobaczył sierżanta Phillipsa, który stał na wycieraczce leżącej pod drzwiami i już podniósł palce, by jeszcze raz nacisnąć dzwonek.
- O, cześć, Roy. Wejdź.
Zdumiony Phillips wlepił wzrok w Carol, która wyszła do hallu i stanęła za Miltonem.
- Och! - sierżant się zmieszał. - Nie przeszkadzam?
- Ale skąd! Czekałem na ciebie. Byłeś w Dalesbury?
- Tak. Właśnie wróciłem.
- Znasz Carol?
- Tak. Znamy się. Dobry wieczór pani.
- Dobry wieczór.
- Wejdź - powiedział Alan. - I poczęstuj się czymś mocniejszym. Zaraz wrócę.
- O, dziękuję.
Wciąż zmieszany, Phillips niezgrabnie skinął głową Carol i ciężkim krokiem policjanta wmaszerował do pokoju. Alan trzymał otwarte drzwi.
- Nie musisz mnie odprowadzać do bramy.
- A jednak zejdę. - Zdobył się na ledwie dostrzegalny uśmiech. - Zawsze cię odprowadzałem, prawda?
Gdy wrócił, płaszcz i kapelusz sierżanta leżały na krześle, a on nalewał sobie piwa do szklanki. Wziął ze stołu fotografię i przyglądał się jej ciekawie.
- Skąd się to wzięło?
- Carol przyniosła. Fotografię dostał Fielding. Przyszła dziś rano. W kopercie nie było listu. Tylko fotografia, z tym napisem.
Phillips spojrzał na stempel pocztowy.
- List nadany w Lucernie, trzeciego.
- Tak. Powinien przyjść w piątek rano, w dniu, kiedy Fielding został zamordowany.
Milton siadł na najwygodniejszym krześle. Od chwili gdy wstał dziś rano, dopiero teraz usiadł po raz pierwszy. Nawet obiad jadł na stojąco.
- Wróćmy do Dalesbury. Jak poszło? Byłeś w teatrze? Phillips położył fotografię na stole i nakrył ją kopertą.
- Tak, byłem. Kasjerki niewiele mogły powiedzieć. Ich zdaniem jest możliwe - ale tylko możliwe - że obydwa bilety, Barbary Smith i ten w portfelu, kupiła Jacqueline Dawson.
- Jacqueline Dawson?
- Jest za gwiazdę w tym przedstawieniu. - Phillips popił piwa i otarł pianę, z górnej wargi. - Przed miesiącem grała tu, w Market Weldon, w tej samej sztuce! Przedtem występowała w Southampton, a za dwa tygodnie gra w Leatherhead.
- I ona kupiła te dwa bilety? - podsunął Milton. Nie mógł się skoncentrować. Myślami był na dole, przy bramie od ulicy, i wciąż widział na delikatnej twarzy Carol wyraz niepewności i goryczy.
Phillips wzruszył ramionami.
- Kasjerki uważają, że to ona, ale nie są tego pewne. Prawdę mówiąc, nie są pewne niczego. Jacqueline Dawson ma wielu przyjaciół i lubi widzieć ich w pierwszych rzędach. Aby mieć pewność, że przyjdą, kupuje bilety; i rozdaje.
- Widziałeś się z nią?
- Nie. Jak wyjeżdżałem, jeszcze jej nie było. Poza tym wolałem zostawić ją tobie. Wyrafinowane kobiety to nie moja specjalność.
- Taka wyrafinowana? - z uśmiechem spytał Milton.
Phillips był zakamieniałym starym kawalerem i w kontaktach z płcią słabą czuł się niepewnie.
- Ano - powiedział trzymając szklankę przy ustach - sam wiesz, jakie są te aktorki.
- Mówisz, że była w Market Weldon jakiś miesiąc temu?
- Tak jest. W naszym teatrze. Byłem na tym z siostrą. Sztuka nudna jak flaki z olejem, ale Dawson całkiem nieźle grała. - Wskazał głową na hall. - Czekasz na kogoś?
Wyrwany z zadumy Milton uprzytomnił sobie, że znów ktoś zadzwonił do drzwi. Westchnął i wstał.
- Tak. Czekam na niejaką Tolly. Dzwoniła kwadrans temu. Chce ze mną pomówić w cztery oczy.
- Tolly? Czy to może ta, co prowadziła bufet u Fieldinga? Jej mąż ma stragan na rynku.
- Ta sama. Znasz ją?
- Widziałem ją parę razy. Niebrzydka. Jeśli się lubi dojrzałe kobiety przy kości.
Pani Tolly stanęła w drzwiach pokoju. Zobaczyła Phillipsa. Była kobietą dość wulgarną, choć wcale niebrzydką. Milton oszacował ją na jakieś trzydzieści pięć lat. Była starannie umalowana, a nieskazitelnie blond włosy miała świeżo ułożone. Futro okrywało pełne kształty, o których wspomniał Phillips. Kilka pierścionków błyskało na jej palcach.
- Nie wiedziałam, że będzie tu jeszcze ktoś - powiedziała do Miltona z nutą wymówki.
- Wszystko w porządku, proszę pani. To mój kolega, sierżant Phillips.
Phillips dzielnie przytaknął głową.
- Dobry wieczór pani - powiedział.
Wciąż podejrzliwa, pani Tolly zasznurowała usta i raczyła tylko skinąć głową sierżantowi. Zapach mocnych perfum unosił się już w całym pokoju.
- Niechże pani siądzie - zachęcił ją Milton. - Napije się pani czegoś?
- Hm, tak. Chętnie - Usiadła ostrożnie na krześle i skrzyżowała zgrabne nogi. - Ma pan gin i cytrynę?
- Gin i tonik - odparł Milton. Nie bez żalu pomyślał, że z jego pół butelki gordona trochę ubędzie.
- Może być.
Kiedy Milton nalewał pani Tolly ginu i toniku, a sobie czystego toniku, skierowała długie rzęsy w stronę Phillipsa.
- Rzeczywiście nie wiedziałam, przyjść czy nie, ale mówiłam o tym z Haroldem, moim mężem. „Wiesz - powiedział - ja bym na twoim miejscu pogadał z inspektorem. To im może pomóc, a na pewno nie zaszkodzi”.
- Pani chciałaby w sprawie Fieldinga...
- Tak. W sprawie morderstwa. Bardzo mnie to przygnębiło. Bardzo.
- Pani niedawno przestała pracować u Fieldinga, prawda?
- Tak.
Wzrok sierżanta spoczął na naprężonym udzie pani Tolly i szybko się cofnął. Zażenowana, obciągnęła trochę skraj spódnicy, która natychmiast sama się zadarła.
- Odeszłam pół roku temu. Miałam okropne bóle w plecach i pewnego dnia powiedziałam sobie: „Phyllis jesteś jeszcze młodą kobietą i jak nie przestaniesz się przejmować...” O, dzięki, inspektorze. To mnie postawi na nogi, wyznam szczerze. Pańskie zdrowie! Poznaliśmy się w Boże Narodzenie w zeszłym roku, prawda? Był pan z narze... z panną Vyner.
- Zgadza się. Na towarzyskim spotkaniu pracowników Fieldinga. A teraz - co panią do mnie sprowadziło?
Wychyliła pół szklanki i postawiła ją na stole.
- Mówiłam z wielu osobami o tym, co się stało w piątek. To znaczy z moimi przyjaciółmi od Fieldinga. No i czytałam o morderstwie. Przeczytałam wszystko, co na ten temat pisali w gazetach. I nic się nie zgadza, proszę pana. Najmniejszego pojęcia nie mają.
- O czym?
- Ano, wszyscy uważają, że morderstwo było zupełnie niespodziewane, że biedny stary Fielding... Inspektorze, to nie była żadna niespodzianka! On wiedział, że go chcą zamordować! Ostrzeżono go na dobrych parę tygodni przedtem!
Przerwała. Spoglądała to na jednego, to na drugiego, by sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły jej rewelacje. Doznała zawodu. Milton usiadł na oparciu wielkiego fotela i spokojnie zapytał:
- A kto go ostrzegł?
- Ten sam Harry Brent, co się zaręczył z pańską narzeczoną.
Tym razem z satysfakcją zauważyła, że strzał był celny. Obaj funkcjonariusze policji wymienili szybkie spojrzenia.
- Chce pani powiedzieć, że Brent znał od jakiegoś czasu Fieldinga? - spytał Milton.
- Tak, na pewno znał go już cztery tygodnie temu!
- Skąd pani taka pewna?
- Bo widziałam ich razem i już wtedy byli najwyraźniej zaprzyjaźnieni.
- Ale pani wtedy jeszcze nie znała Brenta?
- Nie, nie znałam. Mam jednak dobrą pamięć do twarzy, a Brent nie należy do takich, których się łatwo zapomina. Jak tylko zobaczyłam go tutaj z panną Vyner, powiedziałam sobie: to jest ten sam gość, co był w kawiarni z Fieldingiem. Potem przypomniałam sobie, co obaj wtedy mówili i przez parę ostatnich dni zastanawiałam się, czy przyjść do pana.
- Powiada pani, że widziała ich pani w kawiarni?
- Właśnie. Byłam u siostry w Londynie. Jest wdową, mieszka w Maida Vale. Często odwiedzam ją i zawsze coś przywiozę dzieciakom. Mąż zostawił jej zaledwie paręset funtów, więc życie siostry wcale nie jest usłane różami. Wyszłam od niej dość późno i uciekł mi ostatni autobus. Byłam wściekła, ale nie pozostało mi nic innego, tylko przyjść na piechotę do najbliższej stacji kolei podziemnej. Człowiek nie wie, jak to daleko, póki sam nie przejdzie tej drogi. W plecach mnie okropnie rwało i już myślałam, że nigdy nie dobrnę do Marble Arch, nie mówiąc już o Market Weldon, gdy po drugiej stronie ulicy zobaczyłam kawiarnię. Był to jeden z tych lokali, co mają ściany wyłożone imitacją drzewa, a poza tym są ekspresy do kawy, tylko przyzwoitej filiżanki herbaty tam się nie dostanie. Twarde ławeczki ustawiono w małych przedziałach przypominających dzisiejsze wagony kolejowe.
- Miała pani opowiedzieć nam o Brencie - łagodnie przypomniał Milton.
- Właśnie dochodzę do tego - zapewniła pani Tolly,” przekonana, że trzyma w garści atutowego asa. - Usiadłam, szczęśliwa, że ulżę nogom. Zastanawiałam się, czy włoski kelner obrazi się, jak zamówię dzbanek herbaty. Zrobiło się późno i w kawiarni było pustawo. Więc bez trudu zauważyłam, jak wszedł ten przystojny, wysoki mężczyzna. Bardzo był elegancko ubrany, kamelowy płaszcz” dobre buty, kosztowny krawat...
- To był Brent? - wtrącił Phillips.
Kiwnęła głową.
- Naturalnie wtedy jeszcze nie znałam jego nazwiska.. Przeszedł tuż obok mnie, najwyraźniej szukał kogoś, z kim miał się spotkać. Stanął przy stoliku za moimi plecami. „Cześć, Sam” - powiedział. Słyszę drugi głos: „Harry! Bogu dzięki, żeś przyszedł”. Muszę przyznać, że skamieniałam. Głos Fieldinga poznałabym wśród miliona głosów. I pomyśleć, że siedzieliśmy plecami do siebie, oddzieleni tylko niską przegrodą.
- Jest pani zupełnie pewna, że to był Fielding?
- Tak, panie inspektorze. Jak usłyszałam jego głos, wyjęłam z torebki lusterko i udawałam, że maluję sobie usta. Dobrze widziałam. Był to na pewno Fielding. Bardzo się zmieszałam. Nie mogłam nie słyszeć, co mówili, i nie wiedziałam, czy po prostu siedzieć i liczyć na to, że mnie nie zauważy, czy też wstać i odegrać wielką scenę doktora Livingstone'a. Ostatecznie postanowiłam siedzieć jak trusia.
Phillips sięgnął po butelkę i nalał sobie piwa do szklanki. Milton bacznie obserwował twarz pani Tolly.
- Czy zapamiętała pani coś z ich rozmowy? - zapytał.
- Z początku starałam się nie zwracać uwagi. Byłoby to jednak podsłuchiwanie. Ale usłyszałam, jak Brent powiedział, że jest umówiony z jakąś Jacqueline. Dlatego się tak śpieszył.
- Jacqueline? Czy przypadkiem nie z Jacqueline Dawson?
- Tak, chyba Dawson. Fielding powiedział mniej więcej tak: „A jak się ma nasza przyjaciółka panna Dawson?” Ale najważniejsze wydało mi się to, że Brent starał się odwieść Fieldinga od czegoś i ostrzegał go, żeby był ostrożny. A Fielding zapewniał, że wie, co robi, i że nie pierwszy raz ryzykuje.
- Czy pamięta pani, jak to powiedział i jakie wymienił nazwiska?
Sierżant wyjął notes i nacisnął długopis.
- Żadnych nazwisk poza jednym - Jacqueline Dawson. Brent wspomniał o „naszych przyjaciołach”. Wtedy nadstawiłam uszu i dokładnie pamiętam jego słowa: „Nasi przyjaciele kazali mi ostrzec cię, że jeśli się będziesz, upierał, to jest niemal pewne, że będzie dokonany zamach; na twoje życie”.
- Dokładnie tak powiedział?
- Słowo w słowo - potwierdziła pani Tolly patrząc na długopis sierżanta, zapisujący wszystko. - Fielding próbował obrócić to w żarty. „Nic się nie martw - powiedział. - Powiedz Jacqueline, żeby się nie przejmowała. Gdybym miał trudności, porozumiem się z nią, przyrzekam ci to”. Nic więcej nie słyszałam, bo kelner w końcu przypomniał sobie moją osobę i przyniósł mi dzbanek herbaty i filiżankę. Kiedy nalewałam herbatę, Brent wstał. Obaj panowie już się żegnali. Był z Fieldingiem nie dłużej niż pięć minut. Wyszedł sam. Widziałam, jak złapał na ulicy taksówkę.
Milton wstał. Popatrzył przez ramię Phillipsa, by sprawdzić, czy dokładnie wszystko zapisuje.
- A co Fielding? Zobaczył panią?
- Tak. Dziwne to było. Podszedł do kasy zapłacić rachunek. Wiedziałam, że jak się odwróci, musi mnie zobaczyć. I rzeczywiście, podszedł do mnie, ale zachował się bardzo przyjaźnie. „Dobry wieczór - powiedział. - Co za niespodzianka!” Przysiadł się. Zamówił dwie kawy, wypytywał o moją siostrę i jej rodzinę. W końcu zaofiarował się, że weźmie mnie samochodem do Market Weldon. Nie był ani trochę zmieszany tym, że mogłam podsłuchać ich rozmowę. W drodze do Market Weldon muwiliśmy o wszystkim po trochu: o kosztach utrzymania bufecie w jego firmie i o tym, że miał trochę kłopotów z magistratem. Ani słowem nie wspomniał o swej rozmowie z tym drugim. Ja też, oczywiście, słowa nie pisnęłam.
Zadowolona, że jej opowieść zrobiła wrażenie na funkcjonariuszach policji, oparła się i wypiła resztkę ginu z tonikiem. Sierżant zdobił jeszcze swój kunsztowny rękopis, stawiał kropki nad „i”, przekreślał literę „t” i pogrubiał zawijasy.
- Mówi pani, że to się działo cztery tygodnie temu? - spytał zamyślony Milton.
- Tak. Dokładnie mówiąc, wczoraj minęło cztery tygodnie.
- Czy powiedziała pani komuś o tej historii, omawiała ją z kimś?
- Mówiłam tylko Haroldowi, mojemu mężowi.
- I co on na to?
- Nie uwierzył. Powiedział, że albo mi się przyśniło, albo nie dosłyszałam, o czym naprawdę mówili. Już mi się zdawało, że ma rację. Ale potem, jak doszło do tego morderstwa, tośmy oboje niewąsko się wystraszyli.
- Słusznie pani postąpiła dzwoniąc do inspektora - powiedział Phillips, z aprobatą kiwając głową. - Może pani być tego pewna.
- Nie ma pani cienia wątpliwości, że mężczyzną, którego spotkała pani w kawiarni, jest ten sam Brent, którego widziała pani z Carol Vyner?
Pani Tolly potrząsnęła starannie uczesaną głową z takim przejęciem, że aż zatańczyły perłowe kolczyki.
- Nie mam cienia wątpliwości, panie inspektorze. Mogę stanąć przed sądem i przysiąc.
*
Kiedy Milton dotarł do Teatru Objazdowego w Dalesbury, wieczorne przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Zamienił parę słów z dyrektorem teatru, po czym wszedł; na widownię i stanął w przejściu przy ostatnich rzędach na parterze, skąd mógł śledzić końcową scenę sztuki. Był to odpowiedni moment do przyjrzenia się Jacqueline i Dawson w ataku. Połowa miejsc świeciła pustkami; i aktorka najwyraźniej robiła co mogła, by rozruszać publiczność przed zapadnięciem kurtyny. Ale sytuacja była; beznadziejna. Publiczność nie zdradzała zainteresowania. Kiedy po skończonym przedstawieniu kurtyna po raz: drugi i ostatni poszła w górę, aktorzy dzielnie uśmiechali się w świetle kinkietów, ale widzowie już się przepychali do wyjścia.
Milton odczekał, aż wszyscy wyszli, i przez drzwi z boku sceny wszedł za kulisy. Brodząc po omacku wśród kabli i rekwizytów rozrzuconych na podłodze, nagle natknął się na szczupłego, zniewieściałego mężczyznę, w którym rozpoznał aktora grającego główną rolę u boku Jacqueline Dawson.
- Przepraszam, ale tędy pan nie wyjdzie - powiedział aktor.
Milton wyjaśnił mu, kim jest i po co przyszedł. Wydało mu się, że gwiazdor jest wrogo do niego usposobiony, choć w przyćmionym świetle nie widział jego twarzy.
- Chyba sam będę mógł panu pomóc, panie - inspektorze. Jestem Tony Moore. Pewnie zauważył pan, że grałem z Jacqueline, ale Bóg mnie pokarał za grzechy i jestem także kierownikiem artystycznym tego teatru.
- Żałuję, ale sprawa, z którą przyszedłem, dotyczy osobiście pani Dawson.
- Nie najlepsza to chwila - zaprotestował Tony Moore. Gaszono światła, widać było niewyraźne sylwetki pracowników teatru zmierzających do wyjścia. - Jacqueline jest szaleni” zmęczona po przedstawieniu. Mógłby pan zaczekać do jutra?
- Nie mogę - stanowczym tonem odpowiedział Milton. - Czy byłby pan tak dobry wskazać mi garderobę pani Dawson?
Moore zawahał się, po czym wzruszył ramionami i poprowadził Miltona korytarzem. Nie pukając uchylił drzwi garderoby i zawołał:
- Jackie?
- Tak! Co tam? - głos aktorki był zmęczony i trochę zirytowany.
- Przepraszam, kochanie. Pod drzwiami stoi człowiek, który mówi, że nazywa się Milton, jest inspektorem policji i chciałby zamienić z tobą parę słów.
- Inspektor policji?
- Tak, koteczku - Moore odwrócił się i zmierzył Miltona od stóp do głów. - Nie wygląda na inspektora policji. W każdym razie nie takiego, jakich grałem na scenie.
- No dobrze, Tony. Poproś go tutaj.
Tony pchnął drzwi i wyszukanym, ironicznym gestem zaprosił Miltona, by wszedł.
W garderobie było bardzo ciasno. Nieduży pokoik podzielono przegrodą na dwa maleńkie. W tym, który przypadł w udziale Jacqueline Dawson, ledwie mieściły się stolik do charakteryzacji z dużym lustrem, zwykłe krzesło, fotel i parawan zasłaniający szafę z kostiumami. Na stoliku tłoczyły się słoiki, butelki, szczotki i kawałki ligniny. Aktorka siedziała plecami do drzwi, ale Milton zorientował się, że obserwuje go w lustrze. Oczy aktorki przenikliwie zlustrowały jego twarz, po czym oceniły krój ubrania i przemknęły po płaszczu na ręce, szarym filcowym kapeluszu i dużej, białej kopercie pod pachą.
- Można?
- Tak. Proszę bardzo.
Wszedł do środka. Drzwi cicho się za nim zamknęły.
- Bardzo miło z pani strony, że zechciała mnie pani przyjąć. Przepraszam, że niepokoję.
- Nic nie szkodzi. Jestem ciekawa. - Odwróciła się na krześle i spojrzała mu w oczy. - Zauważyłam, że publiczność była wrogo usposobiona, ale nie przypuszczałam, że wezwą policję.
Milton uśmiechnął się. Jacqueline zdążyła już się rozcharakteryzować, co dodało jej dziesięć lat. Twarz bez makijażu zdradzała, że aktorce niewiele brakuje do czterdziestki. Miała niepokojąco przeźroczyste niebieskie oczy i nauczyła się posługiwać nimi w najbardziej korzystny sposób. Podbródek był mocno zarysowany. Największy jednak atut jej wdzięków, kwalifikujący ją do ról pięknych kobiet, jakie grywała, stanowiła doskonale zachowana figura, którą jeszcze podkreślał jedwabny szlafrok, włożony po przedstawieniu.
- Nie. Nie przysłali mnie dzisiejsi widzowie, którzy kompletnie się nie znają na teatrze. Prowadzę dochodzenie w sprawie o morderstwo i sądzę, że pani mogłaby mi pomóc.
Wstała, prześliznęła się koło niego, weszła za parawan i nieco szerzej otwarła przesuwane drzwi szafy.
- Powiedział pan: sprawę o morderstwo?
Mówiła przez ramię, z ręką na sukience wiszącej w szafie.
- Tak. Spodziewam się, że pani wie, o jaką sprawę chodzi.
- Niestety nie.
Wpatrując się w jej plecy Milton powiedział:
- O zabójstwo Sama Fieldinga.
Przesunęła ręką po sukienkach, jakby nie mogła się zdecydować, którą włożyć.
- Sama Fieldinga? Kto to?
- Czy nie był pani przyjacielem?
Zdjęła sukienkę, ostrożnie wyciągnęła ją z szafy i odwróciła się do niego. Spojrzenia ich spotkały się. Jej niebieskie oczy wyrażały rozbrajającą szczerość.
- Żałuję, ale nie był. Zaraz! Czy chodzi o historię w Market Weldon? Zastrzeliła go jakaś dziewczyna.
- Właśnie. Niejaka Smith - Barbara Smith.
- No tak, w życiu nie słyszałam o żadnym Samuelu Fieldingu ani o Barbarze Smith - a dowiedziałam się o nich dopiero z gazet. Czy ten starszy pan miał z nią romans?
Trzymając suknię w ręce podeszła do uchylonych drzwi i starannie je zamknęła.
- Nie sądzę - z bladym uśmiechem odparł Milton.
- A tak bywa, prawda? - Wskazała głową parawan i podniosła suknię do góry, jakby mógł jej jeszcze nie zauważyć. - Pozwoli pan, inspektorze, że się ubiorę? Wybieram się na przyjęcie.
- Ależ proszę bardzo. Można usiąść?
- Proszę. Tylko wezmę ten płaszcz.
Zdjęła płaszcz z oparcia fotela i przewiesiła go na parawanie. Wzięła ze stolika paczkę papierosów, zajrzała do środka i rzuciła ją z powrotem na stolik krzywiąc się z niesmakiem.
- Zapali pani? - spytał sięgając do kieszeni po paczkę papierosów kupioną po południu.
- O, dziękuję. Pan jest bardzo miły.
Ku jego zdziwieniu, wzięła całą paczkę i weszła za parawan. Położył kopertę na brzegu stolika, nie znalazł miejsca dla płaszcza i kapelusza - usiadł i wziął je na kolana. Odwrócił się w stronę parawanu.
- Jak aresztowaliśmy Barbarę Smith, znaleźliśmy w jej torebce bilet do teatru. Na sztukę, w której pani występuje - na przedstawienie w najbliższą sobotę. Zebraliśmy informacje co do tego biletu. Nie ulega wątpliwości, że pani go kupiła.
Szelest za parawanem świadczył, że Jacqueline wkłada jedwabną, złotą, obcisłą sukienkę, którą przedtem trzymała w ręce.
- Że ja kupiłam?
- Tak.
- Ależ to niemożliwe. Chyba, że ona...
- Słucham, słucham.
- Otóż, muszę się przyznać, inspektorze, że kiedy mi się zdarzy grać w takim zabitym deskami miasteczku jak Dalesbury, zawsze kupuję i rozdaję pewną ilość biletów. Ale zwykle otrzymują te bilety osoby, które znam albo z którymi się kiedyś zetknęłam.
- A może pani się myli - spokojnie powiedział Milton. - Może poznała pani Barbarę Smith.
- Barbarę Smith - powtórzyła namyślając się. - Nazwisko jest dostatecznie popularne, ale... z całą pewnością nie przypominam sobie osoby o tym nazwisku.
- Być może poznała ją pani na jakimś przyjęciu... albo u któregoś z przyjaciół, na przykład pana Brenta?
Za parawanem zrobiło się cicho. Jacqueline Dawson stanęła bez ruchu.
- Brenta?
- Tak. Harry'ego Brenta. To pani przyjaciel, prawda? Malowidło na parawanie przedstawiało typowy chiński obrazek: stożkowata góra w głębi, a na pierwszym planie, koło dekoracyjnie potraktowanego mostku, gromadka elokwentnych Chińczyków w trakcie filozoficznej dysputy.
- Czy pani słyszała, co powiedziałem? Za parawanem dalej było cicho.
Milton nadstawił uszu i usłyszał ciche skrobanie. Delikatny zapach ciała mieszał się teraz z zapachem mocnych perfum. Na korytarzu ktoś przesuwał kufer, energicznie nim szarpiąc. Zbity z tropu, Milton wstał. Już miał ulec pokusie i zajrzeć za parawan, gdy ukazała się Jacqueline. Trzymała w ustach papierosa. Wzięła ze stolika zapalniczkę, zapaliła i oddała mu paczkę papierosów. Znowu jej niebieskie oczy patrzyły na niego z onieśmielającą uporczywością.
- Tak, słyszałam pana - powiedziała oschle. - Żałuję, ale nie znam żadnego Harry'ego Brenta.
Milton z trudem wytrzymał jej spojrzenie. Włożył do kieszeni papierosy.
Nagle odwróciła się od niego, siadła przed lustrem i zaczęła czesać włosy. Nie rozumiejąc, dlaczego Jacqueline ni stąd, ni zowąd stała się wobec niego tak oziębła, Milton wyjął z koperty fotografię i pokazał jej.
- To jest zdjęcie Barbary Smith. Proszę dobrze się przyjrzeć.
Rzuciła okiem na fotografię, po czym zmieniła grzebień na pomadkę do ust i skoncentrowała się na swym odbiciu w lustrze.
- Tak. Wiem. Widziałam w gazetach.
- Ale nie tę fotografię.
Zdawała się nie słyszeć. Rzuciła pomadkę, wzięła torebkę i spojrzała mu w oczy. Wyraz jej twarzy wyraźnie świadczył, że chce się go pozbyć.
- Przykro mi, ale nie jestem w stanie panu pomóc. Wstała, spojrzała nad jego głową na ścianę, lekko podniosła głos.
- Jesteś już gotów, kochanie?
Z sąsiedniej garderoby dał się słyszeć, zadziwiająco blisko, głos Tony Moore'a.
- Już idę, kiciuniu.
Północ minęła, gdy Milton wrócił do Market Weldon. Zostawił samochód w garażu, jakieś dwieście jardów od domu, i odbył krótki spacer pustą ulicą. Była oświetlona mdłym blaskiem nowoczesnych lamp, jakie mądra rada miejska uznała za odpowiednie do sprofanowania bezpretensjonalnego, niemal wiejskiego stylu sklepów i domów. Z wystawy sklepu z damską konfekcją manekiny spoglądały na niego dumnie lub uwodzicielsko, na innej wystawie połyskiwały sztućce. Z naprzeciwka szedł w stronę Miltona policjant w hełmie. Obchodził rewir, po drodze skrupulatnie sprawdzając drzwi i wystawy.
Milton przystanął przed biurem Jacksona i sięgnął do kieszeni po klucz „Yale”. Wśród ogłoszeń tu i ówdzie kartka wypisana czerwonymi literami oznajmiała z dumą: SPRZEDANE. Sportowy samochód przejechał hałaśliwiej z szybkością co najmniej 60 mil na godzinę. Na widok policjanta kierowca zdjął nogę z gazu.
Drzwi bramy zatrzasnęły się za Miltonem. Nie zapalił światła i po ciemku wszedł na górę. Drugim kluczem na kółku otworzył drzwi do mieszkania. W hallu pociągnął nosem - me mógł przypomnieć sobie, czy pani Tolly paliła papierosy. Poczuł cierpki zapach niedopałków. Zawiesił w hallu płaszcz i kapelusz, położył kopertę na stoliku i wszedł do pokoju. W gardle całkiem mu wyschło, chciał się napić mleka z lodówki.
Stanął przed drzwiami do kuchni. W powietrzu wisiał dym z papierosów. Nie musiał się odwrócić, by zdać sobie sprawę, że ktoś jest w pokoju. Przyszło mu na myśl, że to jakiś jego informator ze świata przestępczego, który wolał przyjść w ciemną noc, a nie miał trudności z zamkniętymi drzwiami lub oknem. Ostrożnie, wolno się odwrócił. Jakiś nie znany mu mężczyzna siedział w fotelu i obserwował go. Był niski, krępy, ubrany z przesadną elegancją, w muszce, ubraniu w kratkę, lśniących butach z długimi szpicami. Miał długie baczki. Obok niego na fotelu leżała popielniczka ze stosem niedopałków. W prawej ręce trzymał rewolwer. Sześciocalowa lufa wycelowana była w brzuch Miltona.
- Kto pan - jest? - ostro zapytał Milton. - Co pan tu robi?
- Aleś pan się wlókł z tego Dalesbury, panie inspektorze. Na piechotę pan szedł?
Mówił z irlandzkim akcentem, raczej północnym. Milton domyślił się, że jego gość wychował się w Belfaście. Zrobił krok w stronę stolika, na którym stał telefon.
- Tylko z daleka od telefonu! - ostrzegł Irlandczyk. Wstał. Było coś szalonego w jego oczach. Zaniepokoiło to Miltona. Nie miał do czynienia z mordercą, ale nieznajomy był dostatecznie zdenerwowany, żeby ze strachu pociągnąć za spust. Wystraszony człowiek z bronią w ręce może być bardziej niebezpieczny niż ktoś pewny siebie. Milton postanowił zagrać na zwłokę.
- No dobrze. Kto pan jest i czego pan chce?
- Jeśli się nie mylę, masz, bracie, przy sobie paczkę papierosów.
- Papierosów?
- Tak. Papierosów. Fajek, jeśli wolisz bardziej popularne słowo. W każdym razie tego chcę. Po prostu paczkę fajek.
Uśmiechnął się ukazując złotą koronkę i szpetną dziurę po drugim zębie, pewnie straconym w bijatyce w jakiejś knajpie.
- Co to ma być? Żart?
Nieproszonego gościa dzielił od Miltona stół. Nie spuszczał z oczu rąk inspektora. Palec drżał mu na spuście.
- Nie. To nie żarty. Przekonasz się o tym, jak będziesz na tyle głupi, że spróbujesz mnie kiwnąć. Tylko spokojnie! Bez kawałów!
Milton włożył rękę do kieszeni marynarki, żeby lepiej schować paczkę papierosów.
- Zdawało mi się, że pan chce dostać papierosy.
Chodziło mu o to, żeby gość zbliżył się do niego. Z tego, co wiedział o przydatności broni palnej, tamten powinien trzymać się z daleka od jego rąk i nóg. Tylko amator podchodzi do przeciwnika i dźga go lufą dla postrachu.
- Wyjmij papierosy z kieszeni i rzuć na stół.
Milton się nie ruszył. Przypomniał sobie tajemniczą ciszę, kiedy Jacqueline Dawson stała za parawanem i usłyszał dziwne skrobanie - jakby ktoś pisał piórem na kartonie. Wtedy nie wiedział, co to mogło znaczyć.
- Powiedziałem - rzuć na stół! - powtórzył Irlandczyk podniesionym głosem, wyciągając na parę cali rękę z rewolwerem.
- Żałuję, ale nie mam przy sobie papierosów. Proszę wziąć z pudełka na barku.
- Nie bądź za mądry - warknął gość. - Zaraz zobaczymy, czy masz papierosy, czy nie. Ręce do góry! No już, bo rąbnę!
Z udaną niechęcią Milton wyjął rękę z kieszeni i podniósł ręce na wysokość ramion. Po oczach tamtego poznał, że zauważył wypychającą kieszeń paczkę.
- Wyżej!
Milton podniósł ręce wyżej. Wpatrzył się w rewolwer udając, że zaczepna postawa Irlandczyka napędziła mu strachu.
- A teraz stań pod ścianą i przyłóż do niej dłonie.
To było za dobre, aby było prawdziwe. Milton odwrócił się i oparł się rękami o ścianę. Stał tuż przy niej na lekko rozstawionych nogach, balansując na palcach stóp. Usłyszał, jak tamten podszedł do niego, i poczuł, że przystawił mu lufę do pleców.
Sytuacja była klasyczna. Nauczył się, jak ją opanować, na pierwszej lekcji walki bez użycia broni.
- Nie ruszaj się, bo wypruję ci flaki!
Oddech Irlandczyka nie był zbyt przyjemny. Musiał dobrze dodać sobie ducha przed wielką rozprawą. Milton czuł, jak Irlandczyk włożył mu rękę do kieszeni, trafił na paczkę papierosów.
Nadeszła odpowiednia chwila. Milton zebrał siły, szybkim ruchem odwrócił się o 180 stopni i równocześnie prawą ręką uderzył w dół jak cepem trafiając kantem zaciśniętej pięści w przegub Irlandczyka. W ułamku sekundy znalazł się twarzą w twarz z osłupiałym napastnikiem.
Rewolwer przeleciał przez pokój i uderzył w ścianę pod barkiem.
Irlandczyk uzbrojony w rewolwer nie czuł się pewnie. Teraz, zmuszony do zdania się na gołe pięści, był w swoim żywiole. Na pomoc przyszły mu instynkty rozwinięte w pijackich bójkach. Z szybkością błyskawicy rąbnął Miltona pięścią w splot słoneczny i kolanem z dołu uderzył w krocze. Milton ryknął wściekle. Chciał go złapać za gardło, ale tamten, niezwykle zwinny, uskoczył, wydostał się zza stołu i jak strzała wypadł przez drzwi. Milton usłyszał stukot nóg na schodach, po czym trzasnęła brama na dole.
Nawet nie próbował go ścigać. Stał przez chwilę starając się opanować ból, uderzający falami po łajdackim ciosie zadanym kolanem. Patrzył na leżący na podłodze rewolwer. Mając rysopis sporządzony przez fachowca, policja szybko zidentyfikuje i dostanie w ręce napastnika. Było niemal pewne, że ten gagatek figuruje w policyjnych rejestrach.
Ciężko dysząc z bólu wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Dopiero gdy wyciągnął wewnętrzny biały kartonik, ujrzał na nim tekst napisany wyraźnym kobiecym charakterem pisma:
Nie mogę teraz mówić. Radzą odwiedzić mieszkanie 18 w Kingsdown Mansions, Richmond.
O drugiej nad ranem w Kingsdown Mansions światło paliło się tylko u portiera na parterze i w mieszkaniu 18 na pierwszym piętrze. Kingsdown Mansions był to pięciopiętrowy blok mieszkalny, który stał w należącymi do niego ogrodzie niedaleko brzegu Tamizy w Richmond. Od drogi do Twickenham dobiegał nieustanny szum nocnego ruchu. Na niebie jarzył się pomarańczowy odblask świateł ulicznych lamp.
Czarnuszka nie dawała się złapać. Od pół godziny przyglądała się z krzaków, jak Reg Bryer, nocny portier, błądził w ciemnościach. Wołał: „Czarnuszka. Kiciu, kiciu! Ko teczko! Chodź do tatusia!” i rozstawiał kuszące spodki z mlekiem. Nie zamierzała jeszcze wrócić do domu. Miała nocną randkę z rudym Tomem, który składał jej częste wizyty, przychodząc z bardziej plebejskiego domu przy drodze. Czarnuszka nie zamierzała mu się opierać, choć była gotowa wydrapać mu ślepia, za to, że się spóźnił.
Z zadartym ogonem i nastroszoną sierścią, galopując bokiem, zmierzała przez trawnik do głównego podjazdu. Ze wzgórza zjechał z ledwie dosłyszalnym szumem samochód. Światła miał wygaszone, motor wyłączony. Czarnuszka przycupnęła na środku drogi, koła jaguara przetoczyły się po obu jej stronach. Po czym bez najmniejszej urazy, pobiegła w podskokach za samochodem. Wyłącznie nocne łajdactwa zaprzątały jej głowę.
Jaguar zatrzymał się w cieniu krzaków, niedaleko domu. Kiedy stopa w bucie z kozłowej skóry stanęła na ziemi, Czarnuszka już tam była. W sekundę później ocierała się o męską nogę w moherowych spodniach. Ręka zniżyła się w mroku, by ją podrapać po szyi. Okrywała ją szczelnie rękawiczka starannie zapięta w przegubie.
Znad głównego wejścia do domu padł snop światła i na trawniku ukazał się ogromny cień Rega Bryera. Kierowca jaguara zamarł w bezruchu.
- Czarnuszka! Chodź tu, bo cię obedrę ze skóry! - zawołał portier tłumiąc gniew. - Przeklęta kocico!
Postał chwilę wpatrując się w mrok, po czym wycofała się do portierni. Czarnuszka odprowadziła gościa do wejścia dla służby. Obserwowała go, jak się ostrożnie rozglądał, a potem zniknął na klatce schodowej.
Samochód, który nadjechał w piętnaście minut później, nie przedstawiał żadnego niebezpieczeństwa dla kotów. Rudy Tom, dogodziwszy sobie należycie, zanim odszedł, przyjrzał się, jak światła wozu omiotły główne wejście i najeżył uszy zirytowany obrotami małego silnika.
Inspektor Milton zaparkował austina mini przy głównym wejściu do Kingsdown Mansions i cicho wszedł do hallu. Przystanął i wysłuchał dobiegającego ze schodów do suteryny monologu wygłaszanego zniżonym głosem.
- Szukałem cię wszędzie. Jesteś okropna zaraza, Czarnuszko. Inaczej nie mogę cię nazwać - okropna zaraza. Gdybym miał trochę oleju w głowie, przywiązałbym cegłę do twojej paskudnej szyi i wrzucił cię do rzeki.
Reg Bryer głaszcząc niezmiernie zadowoloną z siebie: kotkę, która się zwinęła w jego ramionach, dopiero gdy wyszedł po schodach na parter, zobaczył, że ktoś obcy stoi w hallu. W szarych spodniach z flaneli, koszuli bez kołnierzyka i w wytartym szlafroku - Bryer wyglądał dziwacznie i dość rzewnie. Milton zakwalifikował go jako wojskowego, który przeszedł na rentę inwalidzką przed wysługą lat.
- Przepraszam, czy to Kingsdown Mansions?
- Owszem. Jestem portierem. Czym mógłbym służyć?
- Szukam mieszkania numer 18...
- Pierwsze piętro - przerwał mu portier. - Na lewo. Winda zepsuta. Musi pan wejść po schodach.
Milton wchodząc po schodach wiedział, że Reg Bryer i kotka nie spuszczają go z oczu. Wizyta o tak późnej porze musiała zdziwić portiera. Gruby dywan na korytarzu pierwszego piętra tłumił kroki Miltona. Drzwi apartamentów były z solidnego drzewa tekowego, miały też mocne zawiasy i ciężkie zamki. Architekt, który zbudował ten dom, nie uznawał tanich materiałów.
Milton nacisnął dzwonek. Usłyszał melodyjkę za drzwiami. Po upływie pół minuty znów zadzwonił: dwa razy. Patrząc na zegarek odczekał trzydzieści sekund, po czym jeszcze raz zadzwonił, bardzo długo. Odpowiedział niemal natychmiast głos kobiety z głębi mieszkania.
- Dobrze, dobrze! Już idę!
Milton, czekając, wepchnął lekko do środka klapkę skrzynki na listy. Nagle z głębi mieszkania dał się słyszeć przeraźliwy krzyk. Natychmiast został stłumiony, po czym rozległy się odgłosy walki. Ktoś walczył o życie z zaciekłym napastnikiem.
Milton uderzył ramieniem w drzwi usiłując wyrwać zamek. Ale zamek mocno trzymał. Milton cofnął się i zaczął kopać w drzwi poniżej zamka. Ból przeszył mu nogę, a zamek ani drgnął.
W mieszkaniu ktoś strącił wazon czy coś podobnego. Rozleciało się to w drobne kawałki. Potem czyjeś ciężkie ciało upadło i słychać było okropne rzężenie.
Reg Bryer sapiąc wbiegł na górę. Oczy wyszły mu na wierzch.
- Na miłość boską! Co pan wyrabia? Co się stało?
- Ma pan zapasowy klucz od tego mieszkania? Tam kogoś mordują.
Portierowi opadła szczęka. Niepewnie włożył rękę do kieszeni.
- Mam. Pewnie zostawiłem go w suterynie.
- No to dawaj go, człowieku! Prędko, na miłość boską!
Reg Bryer zbiegł na dół i bardzo długo nie wracał. Milton tłukł w drzwi. W mieszkaniu z wolna się uciszało, aż zapanowała grobowa cisza. Gdy wreszcie portier nadbiegł ciężko dysząc, Milton wyrwał mu z drżącej ręki klucz i otwarł drzwi.
W mieszkaniu wszystkie światła były zapalone. W salanie, pierwszym pokoju na lewo, znakowały się głębokie kanapy, fotele, dywany z futer, na stołach stały lampy z abażurami. Właśnie tu została stoczona walka. Na podłodze leżały dwie przewrócone lampy i stłuczone kryształy, kruche nogi antycznego stolika były połamane.
- O, Boże! - jęknął Reg Bryer. Schylił się, wziął kotkę na ręce. - Nie, Czarnuszko, nie patrz! Nie patrz!
Na podłodze, w poprzek dywanu leżała kobieta z jedną ręką wyciągniętą na parkiecie.
Na zalanej krwią, wykrzywionej twarzy wiły się brązowe loki.
- Dziwne - głośno powiedział Milton. - Myślałem że farbuje się na blondynkę. Nie przypuszczałem, że nosi perukę.
- Pan ją zna?
- Tak.
Ofiary uduszenia rękami nigdy nie przedstawiają miłego widoku, ale rysy twarzy łatwo było poznać.
- Nazywa się Tolly.
Mówiąc to Milton spojrzał nad szarą twarzą portiera; na szeroko otwarte okno, za którym widać było metalowe schody przeciwpożarowe. Gdzieś na dole krótko odezwał się starter, po czym dał się słyszeć szum odjeżdżającego samochodu.
Rozdział trzeci
Zasłaniając ręką oczy kotki Reg Bryer podszedł nieco bliżej, skrzywił się i cofnął.
- Nie mógłby pan zamknąć jej oczu? Nie można pozwolić, żeby tak patrzyła. Uważałem ją za przystojną kobietę, ale teraz...
- Pan ją zna? - spytał Milton.
- A jakże. To jej apartament. Nazywa się nie Tolly, tylko Phyllis Stafford.
- Phyllis Stafford?
Milton nie miał zamiaru spełnić prośby portiera. Niczego w tym pokoju nie wolno było ruszać, póki nie wykonają swej pracy fotografowie, specjaliści od odcisków palców, eksperci z zakładu medycyny sądowej, policyjni lekarze itd. W pół godziny od podniesienia słuchawki mieszkanie, w którym teraz panuje groźna cisza i przytłaczająca atmosfera śmierci, zatętni życiem, jakby się tutaj odbywało przyjęcie.
- Stafford, a może Strafford. Nigdy nie byłem tego całkiem pewny. Ale zaraz, kto pan właściwie jest? I do kogo pan tutaj - przyszedł?
- Nazywam się Milton. Jestem z policji. Wydawało mi się, że mieszka tu pani Dawson - Jacqueline Dawson.
- Już gdzieś słyszałem to nazwisko - Bryer z trudem trzymał w ręce Czarnuszkę, która doszła do wniosku, że już ma dosyć, i wszystkimi pazurami dawała temu wyraz. - Ale tu nie ma żadnej pani Dawson - w Kingsdown Mansions.
Milton wyjął chusteczkę. Owinął nią rękę, podniósł słuchawkę telefonu i końcem pióra nakręcił trzy cyfry.
- Centrala? Nagły wypadek. Proszę mnie połączyć z komisariatem w Richmond.
Za jego plecami portier syknął i zawył z bólu. Czarnuszka wygrała bitwę i wyrwała mu się z rąk. Stał wpatrzony w zaognioną rysę na lewej ręce.
- Zdaję sobie sprawę, że to straszny cios dla pana.
- Boże drogi, cóż więcej można powiedzieć!
- Ale musi pan nam pomóc. Bardzo proszę, by pan był absolutnie szczery, bo inaczej...
- Przecież mówię szczerą prawdę!
Harold Tolly wyjął jaskrawą jedwabną chusteczkę i otarł czoło. Piecyk, włączony na noc, wydzielał fale ciepła, chociaż poranne słońce grzało przez okno gabinetu inspektora. Miltona piekły oczy z niewyspania. Otworzył okno jak najszerzej, ale powietrze było nieruchome, więc niewiele to pomogło.
- Mówiłem już panu... - Tolly potrząsnął skołowana głową. - Nie wiedziałem, że moja żona posługuje się panieńskim nazwiskiem. Nie wiedziałem też, że wynajmowała apartament w Richmond.
Odepchnął krzesło w tył i w podnieceniu zaczął spacerować po ciasnym gabinecie.
- Bardzo dużo podróżuję. Dwoję się i troję. Mam parę straganów tutaj, na rynku, jeden w Dalesbury i jeszcze jeden w Kingston, a ostatnio otwarłem sklepik w Byfleet.
- Tak. Wiem, proszę pana - uspokajającym tonem powiedział Milton. Trudno się było dziwić, że Tolly bardzo się zmienił od chwili, gdy go powiadomiono o zamordowaniu żony. Dotąd był opanowany i umiał dopiąć celu dzięki pewności siebie, wymowie i eleganckiemu wyglądowi. Teraz zupełnie się załamał.
- Naturalnie, jak ktoś tyle podróżuje... to... to... Milton pomyślał sobie - niezależnie od współczucia - że Tolly zgrywa się na niepocieszonego w smutku wdowca. Może to się dało wyczytać z twarzy inspektora, bo Tolly bystro spojrzał na niego i od razu zmienił ton. Znów usiadł i przysunął się z krzesłem do biurka.
- Widzi pan, inspektorze, niczego nie staram się zataić. Nie mam żadnego powodu, jak mi Bóg miły! Phyllis i ja mieszkaliśmy razem, w naszej willi, ale... No cóż, każde z nas miało swoich przyjaciół i... i robiliśmy co nam się podobało.
- Rozumiem.
- Nie mógłbym być bardziej szczery, prawda, inspektorze?
- Rzeczywiście, trudno by było - przyznał Milton.
Tolly, choć miał pod czterdziestkę, zachował młodzieńczą figurę. Nietrudno było wyobrazić sobie, jak wieczorem wykonuje ćwiczenia gimnastyczne dla utrzymania się w formie lub jak starannie czesze faliste włosy przed wyjściem na randkę. Miał na sobie dwurzędową marynarkę z fantazyjną kamizelką, w krawat wpiął szpilkę z perłą, spinki z drogimi kamieniami błyskały na mankietach, a srebrna bransoletka, z łańcuszkiem i napisem pozwalającym stwierdzić tożsamość, otaczała przegub.
Zupełnie nie wyglądał na męża, który siedzi kamieniem w domu.
- Czy zechciałby pan powiedzieć mi, gdzie pan był zeszłej nocy?
- Zeszłej nocy? Do jedenastej siedziałem w sklepie w Byfleet i sprawdzałem rachunki. Jeśli dobrze pamiętam, wróciłem do domu kwadrans przed dwunastą.
- Dziękuję. - Milton dopisał parę słów do notatki sporządzonej z rozmowy. - A teraz, jeśli pan pozwoli.
- A teraz, jeśli pan pozwoli - przerwał Tolly - z kolei ja chciałbym zadać panu kilka pytań.
Milton podniósł wzrok. Trochę go bawiła ta zmiana taktyki.
- Proszę bardzo.
- Jak słyszę, to pan wczoraj w nocy był w mieszkaniu Phyllis. I pan ją tam znalazł.
- To prawda.
- Więc jak to było? Jak doszedł pan, że ona wynajmuje ten apartament? Czy nie był pan przypadkiem jednym z jej przyjaciół?
Milton uśmiechnął się do siebie na myśl, że mógłby płacić za gościnność pani Tolly. Gdyby nawet był skłonnymi skorzystać, wygląd jej apartamentu świadczył, że zaspokajała najbardziej kosztowne gusty.
- Nie - powiedział - spotkałem ją przedtem tylko dwa razy.
Zanim Tolly zdążył strzelić następnym pytaniem, drzwi się szeroko otwarły i sierżant Phillips zajął sporą część pokoju. Był w płaszczu i kapeluszu, a przez rękę miał przerzuconą sportową marynarkę.
- O, przepraszam, panie inspektorze - powiedział jawnie niecierpliwym tonem. - Nie wiedziałem, że ktoś jest u pana.
Widać było, że Phillips przyniósł jakąś ważną wiadomość.
- Nic nie szkodzi, Roy. Pan Tolly. Sierżant Phillips. - Panowie skłonili głowy. - Siadaj, Roy. Już kończymy.
Phillips siadł na jednym wolnym krześle. Milton znów zwrócił się do Tolly'ego:
- Udałem się do tego apartamentu, bo myślałem, że pani Dawson - Jacqueline Dawson - tam mieszka.
- Jacqueline Dawson? Aktorka?
- Tak. Pan ją zna?
- Nie. Ale, oczywiście, widziałem ją na scenie. I to nie raz.
Milton odsunął krzesło. Wstał, podszedł do okna. Patrzył na parking. Był spokojny, że Phillips będzie obserwował wyraz twarzy Tolly'ego.
- Proszę pana, cztery tygodnie temu, a ściślej mówiąc w niedzielę minęło cztery tygodnie, jak pańska żona pojechała do Londynu odwiedzić siostrę. W drodze powrotnej wstąpiła do baru kawowego i przypadkowo podsłuchała rozmowę Fieldinga z jego przyjacielem. Otóż, jak żona opowiadała panu o tym, czy powiedziała...
- Chwileczkę! - Milton usłyszał, jak Tolly odwraca się na krześle. - Fielding? Mówi pan o Samie Fieldingu, u którego żona kiedyś pracowała?
- Tak. Ale wie pan o tym zdarzeniu. Żona omawiała je z panem.
- Jakie zdarzenie? I właściwie co miała ze mną omawiać?
- Czy nie powiedziała panu, że podsłuchała rozmowę Fieldinga z pewnym mężczyzną, któremu na imię jest Harry? - Milton odwrócił się, by się przyjrzeć twarzy Tolly'ego. - Nie mówiła...
- Nie - Tolly stanowczo potrząsnął głową. - Nic o tym nie wiem. Pojechała do Londynu odwiedzić siostrę. Często u niej bywała, przynajmniej tak mi mówiła. Ale nigdy ani słowem nie wspomniała o żadnym barze kawowym albo o tym, że spotkała Fieldinga czy jakiegoś Harry'ego. Nic z tego nie rozumiem.
Przypatrując się Tolly'emu Milton utwierdził się w niechęci do niego. Wdowiec rzucił okiem na Phillipsa, a potem na Miltona. Dolna warga zaczęła mu drżeć. Milton swobodnie się uśmiechnął i przyjaźnie wyciągnął do niego rękę.
- Dobrze, proszę pana. Proszę się nie przejmować. To głupstwo. Najwidoczniej się pomyliłem. - Uścisnął min rękę. Dłoń była oślizgła od potu. - Gdybyśmy chcieli skontaktować się z panem w ciągu najbliższych dni, gdzie pana szukać?
Tolly wziął filcowy kapelusz i przed włożeniem zajrzał do środka.
- Hm, jutro będę tutaj, bo to dzień targowy. Potem do końca tygodnia zostanę w Byfleet. Chociaż, Bóg mi świadkiem, nie mam ochoty do pracy.
- Gdybyśmy mogli coś zrobić... jakoś pomóc panu, niechże pan da znać. - Przytrzymał otwarte drzwi. - Jeżeli mnie nie będzie, może pan spokojnie pomówić z sierżantem Phillipsem.
- Dziękuję, panie inspektorze.
Tolly wyszedł potrząsając głową. Dzielnie się starał wrócić do świata ze swoją dawną pewnością siebie. Milton zamknął drzwi i spojrzał na Phillipsa.
- Myślę, że mówił prawdę - powiedział Phillips.
- O Fieldingu? - Milton przysunął do biurka krzesło, na którym siedział Tolly. - Mnie się też tak zdaje. Uważam, że Phyllis Tolly nas okłamała. Nie sądzę, by mu choć słowem wspomniała o spotkaniu w barze kawowym.
- Jeśli ta historia nie jest zmyślona. Nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś tak poważne ostrzeżenie przekazał w miejscu publicznym, gdzie rozmowa może być łatwo podsłuchana.
- Ba, jeśli nic takiego się nie zdarzyło, w jakim celu - wymyśliła tę skomplikowaną historię?
Phillips potrząsnął głową bębniąc palcami w marynarkę, którą wciąż trzymał w ręce.
- Nie wiem. Coś tu się nie zgadza. Milton wskazał głową na marynarkę.
- A jak było dziś rano? Widzę, że masz jakieś wiadomości.
- Wiadomość jest na pewno interesująca. W końcu odszukałem panią Dawson. Ma mieszkanie w Esher. Twierdzi, że nic nie napisała na paczce papierosów, że w życiu nie słyszała o pani Tolly i z wszelką pewnością nigdy nie była w Kingsdown Mansions.
- Kłamie.
- Tego rodzaju kobiety zawsze mnie okłamują. Może tobie powie co innego.
- Hm. I co dalej?
- Po wizycie u naszej przyjaciółki, Jacqueline, pojechałem do Richmond i dokładnie przeszukałem całe mieszkanie. Na górnej półce w szafie znalazłem tę marynarkę.
- Zostawioną przez jednego z odwiedzających ją dżentelmenów? Nie, to nieprawdopodobne. Jest na niej jakieś nazwisko?
Phillips z dumą podniósł marynarkę trzymając ją za wszyty pod kołnierzem wieszak.
- Nie ma. Ale jest nazwisko krawca, jego adres i telefon. Zadzwoniłem do niego.
Phillips przerwał. Zwlekał, spoglądał spod oka na inspektora.
- No, mówże, Roy! - niecierpliwie ponaglił go Milton.
Phillips starannie przewiesił marynarkę przez krzesło, po czym obwieścił:
- Marynarka została uszyta dla Eryka Vynera.
Na farmie w Becklehurst nigdzie nie można było znaleźć Eryka Vynera. W domu skierowano Miltona do magazynu zboża, w magazynie do kojców z kurczakami, z kojców do chlewów. Wreszcie dopadł Eryka na polu ćwierć mili od domu. Stał pochylony nad silnikiem traktora wraz z młodym praktykantem i starał się dojść, dlaczego silnik nie chce zaskoczyć.
- Nic nie rozumiem - mówił młodzieniec. - Wczoraj chodził jak ta lala. Spróbować jeszcze raz?
- Może masz za gęstą mieszankę. Daj mu spokój przez pięć minut, a potem spróbuj jeszcze raz. A, cześć, Alan Co cię sprowadza tak wcześnie? Myślałem, że chłopaki z policji nie zaczynają pracy przed dziesiątą rano.
- Jesteś najwyraźniej źle poinformowany - dobro dusznie odparł Alan. - A poza tym nie jest dziesiąte tylko za kwadrans jedenasta.
- Co? Naprawdę? - Vyner spojrzał na zegarek i wzniósł oczy do nieba. - Boże drogi! Jak ten czas lec: Jeszcze nic nie zrobiłem, a od szóstej jestem na nogach.
- Ja całą noc nie spałem - mruknął Milton. - Nie będę zabierał ci czasu. Chciałem tylko wiedzieć, czyś już kiedy widział tę marynarkę? Vyner popatrzył.
- Zdziwiło mnie, żeś wyniósł ją z domu. Pewnie Olive bała się, żebym się nie zaziębił. Skąd ją wziąłeś?
- To twoja marynarka?
- Oczywiście. - Vyner podrapał się po głowie i zmarszczył czoło. - A wiesz, że właśnie tę marynarkę pożyczyłem Harry'emu.
- Brentowi? Kiedy pożyczyłeś?
- Och, jakieś trzy tygodnie temu. Przyjechał na weekend i poszliśmy we dwójkę na ryby. Deszcz lał jak z cebra. Przemokliśmy do suchej nitki, więc pożyczyłem mu starą marynarkę. Harry wrócił w niej do Londynu. Prawdę mówiąc, zapomniałem o niej.
- Rozumiem.
- Ale skąd się wzięła u ciebie? Gdzieś ją znalazł?
- Dziś rano przyniesiono mi ją do biura - odparł Milton wymijająco. - Słuchaj, czy mówi ci coś nazwisko Stafford... Phyllis Stafford?
- Phyllis Stafford? - Vyner wpatrzył się w pole, na którym pasło się stado czarno-białych krów. - Nie. Nic mi nie mówi.
- A pani Tolly?
- Naturalnie, słyszałem o niej. Któż w Market Weldon jej nie zna? Pracowała u Fieldinga.
- Stafford to jest jej panieńskie nazwisko, a raczej było.
- Aa, nie wiedziałem. - Vyner gwałtownie odwrócił głowę. - Co to znaczy: było?
- Dobrze ją znałeś? Była twoją przyjaciółką?
- Niech mnie Bóg broni! - Vyner roześmiał się. Milton przypomniał sobie, że podobnie zareagował, gdy Harold Tolly zadał mu to samo pytanie. - Chyba w życiu nie zamieniłem z nią więcej niż parę słów. Słuchaj, Alan, mówisz o tej kobiecie, jakby nie żyła.
- Nie żyje. - Milton wiedział z doświadczenia, że nie należy zbyt wyraźnie przyglądać się osobie, której zakomunikowało się niespodziewaną wiadomość. Bo to budziło czujność lub wywoływało nienaturalne reakcje. Niekoniecznie trzeba było obserwować zmianę wyrazu twarzy - indagowana osoba mogła się zdradzić rozmaicie: ruchem rąk, zmianą rytmu oddechu, jakimś nieznacznym, mimowolnym nerwowym gestem.
- Została zamordowana. Uduszono ją. Dziś w nocy znaleźliśmy jej trupa w mieszkaniu w Richmond.
Praktykant chciał jak najprędzej zabrać się do orania. Znów spróbował uruchomić traktor. Nagle silnik zaczął warkotać. Sprawiło to zawód Miltonowi. Hałas silnika zagłuszył zupełnie Vynera - może krzyknął: „O rany boskie!” Praktykant obiegł traktor dokoła. Zgasił motor.
Vyner odstąpił o krok od Miltona, by wydać polecenie swemu pracownikowi. Milton dotknął jego ramienia.
- Słuchaj - powiedział. - Teraz jestem z kimś umówiony. O marynarce powiem ci później.
- Lepiej powiedz od razu, stary. Czyś przyjechał tu żeby mi oddać marynarkę, czy zawiadomić mnie, że Phyllis Tolly została zamordowana?
- W tej chwili nic więcej nie mogę powiedzieć. Później wszystko ci wyjaśnię. Dziękuję za rozpoznanie marynarki.
Odwrócił się na pięcie i poszedł błotnistą drogą prowadzącą do farmy. Wiedział, że Vyner odprowadza go osłupiałym wzrokiem. Po krótkiej chwili praktykant włączył bieg i puścił sprzęgło. Silnik zaterkotał i zgasł. Słysząc gwałtowne okrzyki Vynera czarno-białe krowy podniosły głowy.
Kiedy żył Sam Fielding, wydawało się, że przedsiębiorstwo samo funkcjonuje, bez większego udziału z jego strony. Każdy wiedział co do niego należy i wykonywał swoje obowiązki. Byli nawet tacy, którzy uważali, że starszy pan nie bardzo przykłada rękę, by zarobić na piękną pensję dyrektora, jaką pobiera. Teraz, gdy go zabrakło, zmienili zdanie. Bez czujnego oka, które od razu widziało, że coś się zacięło, bez głosu zachęty i pochwały, gdy wszystko szło dobrze, i bez łatwości, jaką Fielding miał w kontaktach z ludźmi, pozwalającej dawać sobie radę z kapryśnymi klientami - cała organizacja bardzo szybko pogrążała się w chaosie. Nawet Carol, której zdawało się, że to ona kieruje szefem, a nie odwrotnie, zaczynała się gubić. Siedząc za biurkiem Fieldinga we wtorek rano, cztery dni po jego śmierci, miała przed sobą stos listów, wymagających odpowiedzi, rachunki do zapłacenia, kosztorysy, które trzeba było doręczyć, formularze eksportowe, które należało wypełnić. Przynajmniej pogrzebem nie musiała się martwić. Alan odnalazł młodszą siostrę Fieldinga, która przyleciała ze Szkocji, by zająć się uregulowaniem spraw zmarłego.
Carol właśnie drapała się po głowie długopisem, gdy drzwi się otworzyły i z biura wszedł George Longfield z plikiem akt w ręce. Longfield należał do najbardziej udanych zdobyczy personalnych Fieldinga. Sześć lat temu przyszedł na pierwszą rozmowę z szefem. Miał wówczas długie włosy opadające na ramiona. Ku ogólnemu zdziwieniu stary przyjął go do pracy. Obecnie Longfield należał do najlepiej się prezentujących urzędników firmy i oczekiwał awansu na kierownicze stanowisko.
- Przepraszam, Carol, nigdzie nie mogę znaleźć tego; listu. Szukałem go we wszystkich segregatorach. Nie myślisz, że mógł włożyć ten list do specjalnej teczki, którą trzymał u siebie?
- Mówiłeś z Dorą? Jak mnie nie było, zabrała parę listów. Może odnotowała go w swoim notesie stenograficznym.
- Masz rację. Pomówię z nią. Przy okazji: gospodyni Fieldinga chce się z tobą zobaczyć. Dzwoniła wczoraj wieczór, zaraz po twoim wyjściu.
- Tak. Mówiłam z nią. I już wiem o piórze. Ma przyjść tutaj o dwunastej.
George Longfield usłyszał, że ktoś zapukał do drzwi; za jego plecami, zobaczył rozpromienioną twarz Carol i odwrócił się, by ujrzeć wchodzącego do pokoju wysokiego młodego mężczyznę w kamelowym płaszczu.
- Można?
- Harry!
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmarszczki na jej zatroskanej twarzy zniknęły. Wyszła zza biurka powitać Brenta.
- Co ty tutaj robisz, mój drogi?
- Pomyślałem sobie, że może potrzebna ci jest pomoc.
- A toś zgadł! - Rzuciła okiem na zawalone papierami biurko. - Czy znasz się na przepisach o spółkach i podatku od osób prawnych?
Harry uśmiechnął się. Przyjaźnie skinął głową urzędnikowi, który zrozumiał i szybko się wyniósł. Brent wziął Carol w ramiona i ucałował. Po czym lekko ją odsunął od siebie i przyjrzał się jej z poważną miną.
- Jak tam, Carol? Jak się czujesz?
- Och, całkiem dobrze. A co z twoją głową? Już nie boli?
Brent potarł głowę.
- Nie boli. Już o tym zapomniałem. Ale martwiłem się o ciebie. Wczoraj wieczór, gdyśmy się żegnali na stacji, wyglądałaś dość kiepsko.
- I dlatego przyjechałeś?
- No wiesz... - usprawiedliwił się uśmiechem. - Jadę do Guildford. Umówiłem się tam na wpół do pierwszej.
Carol roześmiała się. Opuściła ręce, odsunęła się trochę od niego. - Jedziesz do Guildford przez Market Weldon? Równie dobrze mógłbyś jechać przez Edynburg.
- Mam jaguara. Będę tam za godzinę. - Podszedł do starego gramofonu, odsunął ramię i patrzył na wolno obracającą się tarczę. - Carol, chciałbym cię o coś zapytać. Myślałem o tym bez przerwy, od chwili jak rozstaliśmy się wczoraj wieczór.
- Słucham - patrzyła na jego plecy, zdziwiona, że zadając pytanie unikał jej wzroku. - O co chodzi?
Unieruchomił tarczę, odwrócił się do niej.
- Co Alan Milton powiedział ci, jak dałaś mu tę fotografię?
- Już ci mówiłam. Po... prostu podziękował, że ją przyniosłam, nic więcej.
- Byłaś u niego około piętnastu minut. Potem, w drodze na stację, miałaś strasznie zbolałą minę i prawie się nie odzywałaś. Wydaje mi się, że coś powiedział ci wczoraj... coś o mnie.
Z kolei Carol unikała jego wzroku.
- Nie, Harry...
- Jeżeli powiedział, uważam, że zwykła lojalność wymaga, byś mi to powtórzyła.
- O tobie nie było mowy. - Stanęła za biurkiem i z roztargnieniem zaczęła układać papiery. - Cały czas rozmawialiśmy o tej fotografii. Potem przyszedł sierżant Phillips i...
- I co dalej? - przynaglał ją Brent, gdy urwała.
- Nic dalej nie było - odparła z lekką irytacją. Zeszłam na dół i pojechaliśmy na stację.
Podszedł do biurka, stanął naprzeciw Carol i zmusił ją, by spojrzała mu w oczy.
- Carol, przykro mi. Bardzo mi przykro, ale po prostuj nie wierzę ci.
- Dobrze, Harry - nagle śmiało spojrzała mu w oczy. - Rzeczywiście mówiliśmy o tobie. Alan powiedział, że jego zdaniem kłamałeś. Uważa, żeś go świadomie okłamał wypierając się, że Barbara Smith była twoją przyjaciółką.
- Jak to... przyjaciółką? W ogóle nie znałem tej dziewczyny. Na oczy jej nie widziałem od chwili, gdy w stacji Waterloo wsiadła do pociągu.
Zacisnął ręce ze złości. Przez chwilę uporczywie patrzyli na siebie.
- I to jest prawda, Harry? - spytała niepewnie.
- Ależ tak! - Obszedł biurko, siadł na jego brzegu, patrzył na nią. Wziął dłoń Carol i przytrzymał w obu rękach. - Słuchaj, Carol. Wiem, różne rzeczy się zdarzyły, przedziwne rzeczy, których nie umiem wyjaśnić. Kwiaty na grobie, bilet do teatru, fakt, że jechała w tym samym przedziale, co ja. Ale przysięgam ci, że nie znałem tej dziewczyny. Nigdy przedtem na oczy jej nie widziałem.
- I nie wiedziałeś, po co tu przyjechała? Nie wiedziałeś, że...
- Że... co? - Carol mocno ścisnęła jego rękę.
- Że...
- No mów!
Odezwała się cichym głosem bojąc się własnych słów:
- Nie wiedziałeś, że miała zabić Fieldinga?
- Jak mi Bóg miły, nie wiedziałem! - Był już naprawdę zły, uwolnił rękę z uścisku, wstał. - Co ty wygadujesz! Prawie nie znałem Fieldinga. Zaledwie dwa razy go spotkałem, wiesz o tym! W gruncie rzeczy był dla mnie obcym człowiekiem.
Chwycił Carol za ramiona. Nogi krzesła zgrzytnęły, gdy ją okręcił.
- Carol, co właściwie Milton mówił ci wczoraj wieczorem? Musisz mi powiedzieć.
Ścisnął ją mocniej. Skrzywiła się z bólu, oczy zaszły jej łzami. W kąciku ust zarysowało się niezdecydowanie. Nagle zniknęła świetna sekretarka. Została wystraszona dziewczyna, wciąż kochająca, ale już niepewna, czy ma wierzyć chłodnemu, ale solidnemu Alanowi Miltonowi, czy temu zapalczywemu obcemu mężczyźnie, w którym się zakochała.
Brent, pogrążony w myślach po rozmowie z Carol, szedł do jaguara zaparkowanego przy głównej bramie zakładów Fieldinga. Nie zauważył wjeżdżającego przez bramę austina mini i spostrzegł go, dopiero gdy Alan podjechał do jego wozu i wysiadł. Brent przystanął. Przez krótką chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie niczym dwa brytany gotowe rzucić się jeden drugiemu do gardła.
- Dzień dobry - Alan już się uspokoił i mówił całkiem przyjaznym tonem. - Nie spodziewałem się, że pana tu zobaczę.
- Życie jest pełne niespodzianek - poinformował go Brent.
Milton wskazał głową na jaguara.
- Pański?
- Tak. - Brent przesadnie uprzejmym gestem wskazał na austina. - A to pańskie?
Milton zignorował pytanie.
- Śmiem przypuszczać, że był pan z wizytą u Carol.
- Kapitalny wniosek. Jadę do Guildford, wpadłem na pogawędkę, i to wszystko. Czy powinienem prosić pana inspektora o zezwolenie?
- Do Guildford? - Milton przechylił głowę i uśmiechnął się. Ale nie podjął tego tematu. - Carol pewnie mówiła panu o Phyllis Tolly?
- Phyllis Tolly? Któż to jest?
- Widocznie jeszcze się nie dowiedzieli, inaczej Carol; by panu powiedziała. Tolly pracowała w tych zakładach. Dziś w nocy, a raczej nad ranem, została zamordowana. Znaleziono jej zwłoki w mieszkaniu w Kingsdown Mansions.
Brent wytrzymał spojrzenie Miltona. Po chwili cicho spytał:
- Jak została zamordowana?
- Uduszono ją. Gołymi rękami.
- Domyślacie się, panowie, kto jest sprawcą?
Duża ciężarówka przeciskała się przez bramę. Kierowca zatrąbił, Milton odsunął Brenta z drogi.
- Nie. Nie domyślamy się. Jak dotąd.
- Kingsdown Mansions - gdzie to jest? W Market Weldon?
- Tutaj nie ma Kingsdown Mansions, proszę pana - z wymówką pouczył go Milton. - To piękny blok mieszkalny w Richmond, na brzegu Tamizy.
- W Richmond! - Brent zrobił taką minę, jakby chciał jeszcze o coś spytać, ale rozmyślił się, skinął głową na pożegnanie i położył rękę na klamce jaguara.
Milton odszedł parę kroków i zawrócił, jakby właśnie coś sobie przypomniał.
- Och, przepraszam. Jak pan był tutaj tydzień czy dwa tygodnie temu, zdaje się pożyczył pan marynarkę od Eryka Vynera.
- Marynarkę? - Brent wolno się wyprostował.
- Tak. Pewnego popołudnia poszli panowie na ryby, złapał was deszcz i Vyner pożyczył panu marynarkę, w której wrócił pan do Londynu. Była to stara sportowa marynarka..
- A tale, zgadza się. - Ton pytania i odpowiedzi był swobodny i przyjazny. - Pożyczył mi marynarkę.
- I co się stało z tą marynarką?
Uśmiechając się z rozbrajająco niewinną miną Harry spojrzał inspektorowi w oczy.
- A jak się panu zdaje? Jeżeli coś pożyczam, to zwracam właścicielowi. Tak też było z tą marynarką.
Lekko skinął głową Miltonowi, schylił się, wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi.
- Czy byłaś zdziwiona, jak Phyllis Tolly wymówiła pracę?
- Nie. Wciąż się skarżyła na bóle w plecach, ale podejrzewałam, ze z innych powodów chciała zrezygnować z pracy w bufecie.
- Proszę cię, bądź ze mną szczera. Czy wśród pracowników biura był ktoś, z kim Phyllis łączyły bliskie stosunki?
Carol potrząsnęła głową.
- Nie sądzę. Zdaje się, uważała, że praca w bufecie jest nieco poniżej jej godności. Krępowało ją to i unikała kontaktów z pracownikami firmy.
- Niezupełnie o to pytałem - z uśmiechem powiedział Milton.
Gdy przyszedł, Carol malowała sobie twarz. Był pewny, że płakała w chwili, gdy zawiadomiono ją o jego przyjściu. Postarał się jak najdelikatniej powiedzieć jej o zamordowaniu Phyllis Tolly. Odniosła się do tego zdarzenia w sposób niemal filozoficzny, jakby to był wypadek właściwie niewiele znaczący w jej życiu.
- No cóż, mogę ci tylko powiedzieć, jaka była w godzinach pracy. Nie należała do moich przyjaciółek, więc bardzo mało wiedziałam o jej życiu prywatnym. Chociaż, naturalnie, różne o niej chodziły słuchy.
- Na przykład?
- No, sam wiesz... - zrobiła niewyraźny gest.
- Właśnie że nie wiem - Milton uśmiechnął się. - I dopiero staram się dowiedzieć.
Popatrzyła na niego i pomyślała, że jednak wypytuje ją znacznie taktowniej i spokojniej niż Harry.
- Mówiono, że chociaż mieszkała z mężem... jakoś się dogadali. Nie ulega wątpliwości, że miewała przyjaciół. I na pewno nigdy nie brakowało jej pieniędzy. Wydaje mi się, że właśnie dlatego zrezygnowała z pracy. Mogła zarobić więcej - wcale nie pracując.
- Zdaję sobie sprawę, że moja hipoteza może ci się wydać niedorzeczna, ale czy nie sądzisz, że Sam Fielding był jedną z jej sympatii?
- Fielding? - na samą myśl o tym Carol się obruszyła. Spojrzała na dużą fotografię w ramkach stojącą na biurku Fieldinga od śmierci jego żony. - Boże wielki! To wierutny nonsens!
- Dlaczego nonsens? - upierał się Milton. - Wcale nie była brzydka.
- Tak, ale on nie należał do tego rodzaju mężczyzn.
- A jakim był mężczyzną?
- Nie był kobieciarzem, możesz być tego pewny. Przez tyle lat pracowałam u niego i nigdy nie okazał mi odrobiny zainteresowania, nie zaproponował, że się spotkamy po pracy, czy coś w tym rodzaju.
- Nie posądzam go o to, że był kobieciarzem. Ale, mój Boże, wolno mu było mieć przyjaciółkę, jedną lub dwie.
Carol potrząsnęła głową.
- Była tylko jedna kobieta w życiu Fieldinga. Po jej śmierci nigdy się nie zainteresował żadną kobietą - chyba że miał do kogoś ojcowski sentyment. Jeśli nie grał w golfa lub nie majstrował na swoim jachcie, zamykał się w pokoju z zabawkami.
- Z zabawkami? - niedowierzająco powtórzył Milton.
- Tak nazywał stary warsztat, w którym zaczęła się jego kariera. Gdy wybudował fabrykę, zachował ten warsztat. Bardzo często, po godzinach pracy, jak wszyscy poszli do domu, pracował tam samotnie. Było to święte miejsce, do którego nikt nie miał dostępu. Właśnie ostatnio wiele czasu poświęcał swej nowej zabawce.
- Jakiej znów zabawce?
- Sam to tak nazywał. Był przekonany, że jest bliski skonstruowania swego rodzaju aparatu fotograficznego, który może robić zdjęcia przez ścianę. Pokpiwaliśmy sobie z niego, z przykrością się przyznaję. Przed wielu laty wynalazł nowy typ magnetofonu i sprzedał patent jednej amerykańskiej firmie. Zrobił na tym wielkie pieniądze, tak przynajmniej mówiono. Odtąd starał się, raczej bez powodzenia, zrobić podobną sztukę.
- Czy widziałaś ten aparat?
- Nie, ale raz widziałam film, jaki zrobił tym aparatem.
- Jakież to były zdjęcia?
- Nie najlepsze - Carol się roześmiała. - Przeważnie były podwójne. Widocznie zapomniał, że trzeba przekręcać film.
Jeszcze się śmiali, gdy w drzwiach ukazała się głowa. Longfielda, który oznajmił, że przyszła pani Green.
- Świetnie, zaraz do niej wyjdę.
- Daj pióro, to sam ją spławię - powiedział.
- O, dziękuję, George.
Otworzyła dolną szufladę biurka i wyjęła z niej niebieskiego parkera ze złotą nasadką. Wstała, przez biurko podała pióro Longfieldowi. Ale zanim je wziął, cofnęła rękę.
- Nie. Wiesz, może jednak zamienię z nią parę słów. W przyszłym tygodniu wyjeżdża do Kanady i pewnie nigdy więcej jej nie zobaczę.
Longfield skinął głową i wyszedł.
- Pani Green wybiera się do Kanady? - Milton do zniszczonej torby Fieldinga włożył z powrotem kij do golfa, któremu uważnie się przyglądał.
- Tak. Ma tam córkę.
- Aha, a co z tym piórem? - wskazał na pióro w jej ręce.
- Jak się okazało, pani Green dała je Fieldingowi na gwiazdkę. Zadzwoniła do mnie i spytała, czy mogłaby to pióro odebrać. Powiedziała, że chciałaby mieć jakąś pamiątkę po Fieldingu.
- Starsza pani jest, zdaje się, sentymentalna.
- Nie bardzo. Zdziwiło mnie...
- Carol, zaczekaj!
Podszedł i wziął pióro z jej ręki. Przyjrzał mu się uważnie.
- Poproś tu panią Green.
Carol zawahała się, zaskoczona jego tonem. Zdjął nasadkę i obejrzał pióro. Carol wyszła.
Milton włożył nasadkę i z kieszeni wyjął własne pióro. Był to także parker, ale cały czarny i nieco mniejszy. Milton zerkając na drzwi schował do kieszeni pióro Fieldinga. Gdy Carol wprowadziła panią Green, z zainteresowaniem oglądał własne pióro.
- Dzień dobry pani - uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - Pani Vyner mówiła mi, że w przyszłym tygodniu jedzie pani do Kanady.
Pani Green była zażywną kobietą w okularach z rogową oprawą, o zachłannym wyrazie twarzy. Zaciśnięte usta świadczyły, że ma ustawiczne pretensje do świata. Na widok inspektora przyjęła postawę obronną, co się u niej zwykle wyrażało agresywnym tonem.
- Tak, moja córka wraz z mężem wyemigrowała cztery lata temu. Od dawna nalegali, żebym ich odwiedziła. Teraz, jak odszedł pan Fielding, nie ma celu dłużej z tym zwlekać. Jego siostra może sama doskonale dać sobie radę i wcale nie zachęca mnie, bym pozostała w domku dla służby.
Spojrzała wyzywająco na Miltona, jakby dopraszając się, żeby spróbował zakwestionować jej wyjaśnienia.
- Tak, to jasne. Ale prosiłbym, żeby pani przed wyjazdem zostawiła u pani Vyner swój adres w Kanadzie, po prostu na wypadek, gdybyśmy chcieli się z panią skontaktować.
- Tak - odpowiedziała pani Green sznurując usta. - Sama zamierzałam to zrobić.
Milton podał jej pióro.
- O, to jest pióro, które pani chciała odebrać. Dała je pani w prezencie Samuelowi Fieldingowi.
- Dziękuję - pani Green wzięła pióro, rzuciła na nie, okiem i spojrzała na Carol. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani tego za złe. Mogłam prosić siostrę pana Fieldinga o jakąś pamiątkę, ale ona... no cóż, jest zachłanna na wszystko, co zostało po bracie.
Carol niepewnie popatrzyła na Miltona. Nie wiedziała, czy ma sprostować pomyłkę. Lekko potrząsnął głową.
- Ależ ja to rozumiem - powiedziała.
- Pani dała to pióro w prezencie Fieldingowi? - spytał Milton przyjaznym tonem.
Odwróciła się do niego, jakby chciała podziękować za podsuniętą myśl.
- Tak, właśnie.
- I sama pani wybrała to pióro. Dając dowód dobrego gustu.
- Tak - czule spojrzała na pióro. - Czarny kolor wydał mi się odpowiedni. Lepszy niż jakieś kolorki.
- Żegnam panią. Mam nadzieję, że podróż do Kanady odbędzie pani bez przeszkód.
Podał jej rękę, pani Green serdecznie ją uścisnęła. Oboje byli zadowoleni z siebie, każde z całkiem innego powodu.
- Dziękuję, panie inspektorze.
Odwróciła się, by pożegnać Carol, ale ta już szła w stronę drzwi.
- Odprowadzę panią na dół.
- Och, naprawdę nie trzeba, moja droga.
Carol zerknęła przez ramię na Miltona i wyprowadziła panią Green z pokoju.
Kiedy wróciła, inspektor składał niebiesko-złotego parkera i potrząsał głową nie wiedząc co o tym sądzić.
- Wygląda na całkiem zwyczajne pióro. - Stał patrząc na zamknięte drzwi i lekko stukał piórem w dłoń. - Więc po kiego diabła chciała je odebrać?
Nie było trudno odnaleźć panią Green. Dozorca przy bramie widział, jak poszła w stronę rynku. Policjant na skrzyżowaniu zauważył, że skręciła w Wiltshire Road. Milton dostrzegł ją przez okno kafeterii, sto jardów dalej. Stała w kolejce przy ladzie. Wzięła filiżankę herbaty i ciastko. Po chwili siedziała przy oknie i gapiła się na przechodniów. Drgnęła, gdy usłyszała głos za sobą.
- Pozwoli pani, że się przysiądę?
Inspektor trzymał w ręce tacę ze szklanką mleka. Uśmiechał się przyjaźnie, ale to jej wcale nie pocieszyło.
- Ależ proszę bardzo.
Zmieszana, obserwowała go, jak siadł naprzeciw, wziął szklankę i pochylił się, by oprzeć tacę o nogę stolika. Z przyjemnością napił się mleka i wygodnie się rozsiadł, jakby chciał z nią miło pogawędzić.
- Ile teraz kosztuje podróż do Kanady? Wyobrażam sobie, że dosyć dużo.
- O, tak - spiesznie zapewniła pani Green. Był to bezpieczny grunt. - Żeby się dostać do córki, muszę wydać prawie sześćdziesiąt funtów. Widzi pan, mieszkał w Edmonton, akurat na drugim końcu Kanady. A jak już sic; tam dostanę i nie spodoba mi się... ale nie śmiem o tyra myśleć. Musi się spodobać.
- No to życzę pani powodzenia - podniósł szklankę.;
- Dziękuję.
- Aha, żebym nie zapomniał. - Nie wypił, postawił; szklankę, wyjął z kieszeni pióro Fieldinga. - Chyba się pomyliłem. Dałem pani inne pióro.
Pani Green otwarła szeroko usta.
- Inne pióro?
- Tak, przepraszam. Dałem swoje, zamiast Fieldinga. Można panią prosić o zwrot?
Wiedziała, że Milton coś przeciw niej knuje, ale nie mogła dojść na czym to polega. Poszukała w torebce, wręczyła mu pióro. Wziął i obydwa położył przed nią na stoliku.
- Nie bardzo podobne jedno do drugiego, prawda? Nie rozumiem, jak mogłem tak głupio się pomylić. Ale, co jeszcze dziwniejsze, pani też nie zauważyła różnicy.
Spojrzała mu w oczy, żeby wyczytać w nich, co myśli, ale jego wzrok nic nie mówił.
- Ile pani zapłaciła za to pióro?
- Około... jakieś trzydzieści pięć szylingów, chyba. Dokładnie nie pamiętam, bo...
- Bo go pani nie kupiła, co?
- Ależ tak, kupiłam! Na urodziny Fieldinga.
- Czyżby? A mnie się zdawało, że na gwiazdę. Niechże mi pani powie, gdzie je pani kupiła?
Wpatrywał się jej w oczy w sposób graniczący z nieprzyzwoitością. Chciała spuścić wzrok, ale nie śmiała.
- A... a w sklepie na High Street, nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa ta firma.
- Proszę pani - Milton nagle zmienił ton. Nie był już przyjazny, przestał się uśmiechać. - Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa. A właściwie dwóch morderstw. Jeżeli, w moim przekonaniu, ktoś świadomie ukrywa...
- Dwa morderstwa?
- Tak. Niejaka Tolly została zamordowana wczoraj w nocy, a raczej dziś nad ranem. Uduszona.
Ręka pani Green drgnęła i strąciła łyżeczkę na podłogę.
- Tolly? Phyllis Tolly? Ta co pracowała u Fieldinga?
- Tak.
- O, Boże! - szepnęła. Krew odpłynęła jej z twarzy.
- Czy była pani przyjaciółką?
- Tak... Nie, niezupełnie, ale...
Po kafeterii krążył posługacz z wózkiem. Zbierał tace i naczynia. Spojrzał na Miltona z wyrzutem i schylił się, by zabrać tacę. Pani Green wpatrzyła się w okno. Chciała się pokrzepić herbatą, ale ręka tak jej drżała, że musiała postawić filiżankę.
- Słucham panią - cicho powiedział Milton, gdy posługacz się oddalił.
- To jej mąż prosił mnie, żebym się postarała... - Szukała słów. Nagle spojrzała mu w oczy; nic już nie udawała. - Właśnie pan Tolly chce mieć to pióro.
- Pan Tolly? - głos Miltona nie zdradził zdziwienia.
- Tak. Oboje przyszli do mnie dwa lub trzy dni temu. To znaczy pani Tolly i jej mąż. Powiedziała, że bardzo ich przygnębiła wiadomość o Fieldingu i spytała, czy mogliby mi w czymś pomóc. Rozmawialiśmy jakieś pół godziny i dopiero jak wychodzili, pan Tolly powiedział, że ma klienta... on prowadzi stragan na rynku, pan wie.
- Tak. Wiem. Co dalej?
- Powiedział, że jeden jego klient chciałby mieć jakąś pamiątkę po Fieldingu. I że ten klient ma źle w głowie, a nawet, że to kompletny wariat, ale robił z nim interesy i... powiedział, że jak by dostał to pióro dla tamtego, da mi pięćdziesiąt funtów. Gotówką.
- Zapytała pani, dlaczego ten klient chciał mieć pióro Fieldrnga?
- Tak. Powiedział, że me wie i to go nie obchodzi. Dla niego był to interes i nic więcej.
Milton wziął w rękę obydwa pióra.
- Spodziewam się, że pani - dla własnego dobra - tym razem mówi prawdę.
- Tak. Słowo daję, panie inspektorze. - Potrząsnęła głową, skurczyła się na krześle. - Wiedziałam, że nie powinnam tego robić, że jestem idiotka, ale miałam ostatnio, tyle wydatków, a jeszcze to, co się stało z panem Fieldingiem i... wszystko razem wziąwszy...
- Kiedy ma się pani zobaczyć z Tollym?
- Chce odebrać pióro dziś wieczór i przekazać klientowi jutro rano. Jutro jest dzień targowy.
- Dobrze. - Wręczył jej pióro niebiesko-złote, a swoje schował do kieszeni. - A teraz co pani ma zrobić: Nikomu ani słowa o naszej rozmowie. Po prostu da pani pióro Tolly'emu i weźmie pięćdziesiąt funtów. Zadzwonię do pani jeszcze dziś wieczór.
Bez słowa wzięła pióro i schowała w torebce. Wstała, nie mogła opanować drżących rąk.
- Jeżeli pani zrobi, co powiedziałem, nie będzie pani miała powodu do zmartwienia.
Odwróciła głowę, skinęła i sięgnęła po chusteczkę. Kiedy w chwilę potem przechodził koło okna, patrzyła w przestrzeń i przykładała do oczu papierową chusteczkę.
Rynek w Market Weldon, z dominującą nad nim zegarową wieżą ratusza zaprojektowanego przez Wrena, był rozległy. Piękny bruk z okrągłych kamieni został pieczołowicie zachowany. Plac był przecięty na krzyż chodnikami z cegły, biegnącymi z czterech rogów. Na środku wznosiła się fontanna z tablicą, która upamiętniła tajemnicze wydarzenie z siedemnastego wieku, kiedy to nieuczciwy kupiec przysięgał, że jego towar jest bez zarzutu i padł rażony piorunem z jasnego nieba. W drugiej połowie dwudziestego wieku tak usilnie dopominano się o miejsce dla samochodów, że magistrat zgodził się przeznaczyć rynek na parking. Stanowcze sprzeciwy Rady Ochrony Zabytków w Market Weldon zostały stłumione. W rezultacie efektowny wzór, w jaki układał się bruk i chodniki z cegły oraz fontanna z trzynastego wieku zostały zasłonięte przez zamarłe w bezruchu banalne kształty samochodów. Ale w środę właściciele musieli zabrać samochody, bo był to dzień targowy i władzę na rynku przejmowali właściciele straganów.
W środę następnego tygodnia po zamordowaniu Fieldinga około południa ruch na targu sięgnął szczytu. Zawodowi straganiarze przyjechali wczesnym rankiem pół-ciężarówkami, ustawili stoły, rozpięli markizy i zachęcająco wyłożyli towary.
Przez stukot butów tłumu na bruku przebijały się okrzyki sprzedawców zachwalających towary.
Milton i Phillips w cywilu nie zwracali na siebie uwagi. Wędrowali po rynku wraz z tłumem. Rozglądali się bystro, przypatrywali twarzom i odruchowo notowali w pamięci każdy szczegół, który potem mógł okazać się przydatny. Przy otwartej półciężarówce, wyładowanej ręcznikami, prześcieradłami, kocami, obrusami i wszelkiego rodzaju lnianymi wyrobami, czerwony na twarzy mężczyzna, okazałej tuszy, głębokim głosem, przypominającym buczenie syreny ostrzegającej o mgle, trajkotał z wielką pewnością siebie, hipnotyzując gospodynie domowe, które i otoczyły go półkolem i chciwie słuchały:
- A teraz, szanowne panie, nadzwyczajna okazja, którą przez cały tydzień trzymałem dla was, szczęśliwców I z Market Weldon. Ta kapa jest oryginalnym dziełem japońskiego rękodzielnictwa. W Londynie na West Endzie - gdyby panie dostały taką kapę - kosztowałaby co najmniej siedem gwinei. Ale ja nie oferuję tej kapy za siedem gwinei. Ani za sześć. A nawet nie za pięć. Jak wymienię cenę, ze zdumienia mowę paniom odbierze. A jednak pani, która pierwsza podniesie rękę, zabierze tę kapę do domu, aby upiększyć swoją sypialnię tym unikalnym okazem japońskiego rękodzieła. Cena zaś, szanowne mieszkanki Market Weldon, jest cztery funty, dziesięć szylingów. Kto więc?... Ach, młoda dama. Od razu panią zauważyłem, moja kochana, i powiedziałem sobie: „Oto dama, która ma dobry gust”.
Wskazał palcem ofiarę swemu pomocnikowi. Była to strudzona kobieta lat około trzydziestu, o drżących ustach i nieufnym spojrzeniu. Już nerwowo szukała pieniędzy w olbrzymiej torebce.
- Stary kawał - powiedział Milton do Phillipsa. - Aż dziw bierze, jak się ludzie dają nabierać.
- Ale jedno trzeba mu przyznać - odparł Phillips z nutą zazdrości. - Samo jego gadanie jest warte gwineę za minutę.
Milton wskazał głową na okazały stragan pod szkarłatną markizą. Harold Tolly handlował jak zwykle, mimo straty, jaką ostatnio poniósł. Jego hasłem było: „wysokiej jakości artykuły męskie po cenach, na jakie każdy może sobie pozwolić”. Koło straganu z koszulami, krawatami, butami, kapeluszami i kalesonami przeszedł Eryk Vyner i lekko skinął głową Tolly'emu. Ale wzrok Miltona zatrzymał się na kobiecie w spodniach, za którą, jawnie, lub ukradkiem, oglądali się wszyscy mężczyźni. Towarzyszył jej młody brunet z długimi baczkami, w krótkim nieprzemakalnym płaszczu i filcowym kapeluszu na bakier.
- Kto jest ten gość z Jacqueline Dawson?
- Nie widzę jego twarzy - szepnął Phillips. - Przejdźmy trochę dalej.
Nie zauważyli taksówki, która wjechała na rynek z ulicy prowadzącej na stację. Taksówka zatrzymała się przed ratuszem. Wysiadł z niej niski, żwawy mężczyzna.
- Ile jestem panu winien?
- Pięć szylingów.
- Proszę pięć i dwa dla pana.
- Dziękuję. Dziękuję bardzo.
Irlandczyk świetnie się czuł. Błysnął złotym zębem do kierowcy i odwrócił się, by ogarnąć okiem kolorowe widowisko na rynku. Miał na sobie nowiutki garnitur i krótki płaszcz z czarnym futrzanym kołnierzem.
- Nie będę tu długo - powiedział do taksówkarza. - Gdyby pan mógł zaczekać, pojedziemy z powrotem na stację.
- Nie mogę tu stać - wskazał głową na wóz policyjny krążący wokół rynku. Była to limuzyna, wyglądająca na wóz rodzinny, w kolorach bladoniebieskim i białym, z napisem z boku: „Policja”. Z przodu siedzieli dwaj policjanci w mundurach. Sprawiali wrażenie raczej lodziarzy niż surowych stróżów prawa. Irlandczyk odwrócił od nich wzrok i nerwowo podrapał się po nosie.
- Ma pan chyba rację. Gdzie tu jest najbliższy postój taksówek?
- U wylotu High Street. O, tam.
Milton i Phillips podeszli do straganu Tolly'ego i ukryci za wazonami z kwiatami na sąsiednim straganie obserwowali niezwykłą parę. Tolly, usłużnie schylony, wiązał dla swego klienta jedwabny krawat w efektowny węzeł.
- To czysty jedwab, proszę pana. Krojony ze skosu. Osobiście gwarantuję.
Młody człowiek z niepewną miną obejrzał się na swą towarzyszkę, którą najwyraźniej śmiertelnie to nudziło.
- Co powiesz, kochanie?
- Powiem, że to koszmarna szmata - odparła dobitnym głosem Jacqueline Dawson.
Niedoszły nabywca potrząsnął głową przepraszając, w ten sposób zawiedzionego Tolly'ego. Para ruszyła w stronę straganu z wyrobami skórzanymi.
- Nazywa się Mark Rainer - powiedział Phillips. Aktor. Grał tutaj z nią. Wystąpił w drugorzędnej roli, ale dobrze go pamiętam.
Przeszukując dalej rynek zauważyli co najmniej dwóch facetów, którzy siedzieli już za kradzieże w sklepach, i zawodowego kieszonkowca, który był znany z tego, że bywał na targach nie mniej regularnie niż straganiarze. Specjalizował się w damskich torebkach. Dwaj funkcjonariusze właśnie odchodzili od straganu ze sztuczną biżuterią, gdzie rozgorzała awantura o niewydanie reszty, gdy Milton dotknął ramienia sierżanta.
- Słuchaj, Roy. Jest ten gość, który się włamał do mojego mieszkania. Ten sam, co chciał koniecznie dobrać się do moich papierosów.
Wytworny mały Irlandczyk kroczył w ich kierunku uśmiechając się do siebie i robiąc oko do każdej dziewczyny po drodze. Phillips i Milton schowali się pod markizą straganu z owocami, ciekawi, czy dotrze do nich. Dotarł. Ale, gdy się znalazł w odległości dwudziestu jardów, jego bystre oczka dostrzegły Miltona. Stanął jak wryty. Spojrzał na Phillipsa. Nietrudno było poznać, że to policjant. Reakcja Irlandczyka była błyskawiczna. Odwrócił się na pięcie i ze spuszczoną głową zaczął gwałtownie przeciskać się przez tłum.
- Za nim! - krzyknął Milton ruszając w pościg. - Musimy go dostać.
Irlandczyk miał tę przewagę, że nie zważał na to, kogo odepchnie czy przewróci po drodze. Wśród okrzyków protestu, ścigany przekleństwami, sunął przez rynek jak zając przez kartoflisko. Co chwila zatrzymywał się, stawał na palcach i patrzył, gdzie są ścigający go funkcjonariusze. Ku jego zdumieniu zniknęli bez śladu.
Przewaga zaś Miltona i Phillipsa polegała na tym, że było ich dwóch i robili to nie po raz pierwszy. Rozdzielili się i przedzierali w stronę rogu rynku równolegle ze ściganym. Ich stanowcze „proszę się odsunąć” i „przepraszam” torowało drogę skuteczniej niż bezceremonialne maniery Irlandczyka. Skręcił na prawo, w stronę High Street. Zobaczył przed sobą Phillipsa. Odwróciwszy się dostrzegł Miltona, który z drugiej strony przedzierał się przez tłum. Pozostał tylko jeden kierunek ucieczki. Ale tutaj zagradzał mu drogę młodzieniec ostrożnie pchając przeładowany owocami wózek w dół lekkiego wzniesienia: na skraju rynku. Bez chwili wahania Irlandczyk dała nura pod wózek. Wynurzył się po drugiej stronie i bykiem zaprawił młodzieńca. Ten złapał się za brzuch, wypuścił z rąk drążki. Kunsztownie ułożona góra jafskich pomarańczy, złotych renet, bananów z Indii Zachodnich gruszek z Południowej Afryki, muszkatelowych winogron i ananasów zachwiała się i runęła jak lawina pod nogi obu policjantów.
Na widok swego dzieła uciekinier głośno się roześmiał. Młodzieniec wstając klął, Phillips i Milton ugrzęźli w górze owoców. Wściekły straganiarz chwycił Irlandczyka za rękaw płaszcza.
- Ej! Zrobiłeś to umyślnie! Nie ujdzie ci to na sucho! - zawołał.
Śmiejąc się w oczy zawziętemu młodzieńcowi, Irlandczyk odpiął jedyny zapięty guzik płaszcza. Młodzieniec szarpnął za rękaw. Płaszcz na jedwabnej podszewce ześliznął się z Irlandczyka, który zostawił go w rękach przeciwnika i po paru krokach dotarł do ulicy biegnąc wzdłuż rynku. W samobójczy sposób manewrując miedza samochodami wylądował na trotuarze.
Posterunkowi Booth i Sanderson siedzieli w policyjnym wozie na rogu High Street i z dobroduszną pobłażliwością obserwowali rynek.
- Coś się ruszyło na rynku - powiedział Booth do Sandersona, który siedział za kierownicą.
- Aha. Ktoś ma kłopot z wózkiem. Bo ładują więcej owoców, niż Się może zmieścić.
- Hoho - zauważył po chwili Booth. - Ktoś koniecznie chce, żeby go przejechali. O, rany! Ale mu się śpieszy!
Sanderson cmoknął.
- Ta ciężarówka o mało go nie przejechała. Czekaj, Bill. Pamiętasz ten rysopis, co dostaliśmy dziś rano? Pasuje, nie?
- Ten, co napadł na Miltona? Tak, zgadza się. No to już, zagrodzimy mu drogę.
Irlandczyk dostrzegł wóz policyjny, w chwili gdy obaj policjanci wyskakiwali, z samochodu. Zaczął kluczyć, jak osaczone zwierzę, po czym rzucił się w uliczkę prowadzącą z rynku do kościoła. Ale tutaj nie mógł ukryć się w tłumie. Booth, który na zawodach policyjnych zajął pierwsze miejsce w biegu na sto jardów, szybko się z nim rozprawił. Zanim Irlandczyk dobiegł do końca uliczki, Booth go dopadł, skoczył, złapał w pół i zwalił się z nim na bruk.
Phillips siedział w gabinecie Miltona i pisał raport o zdarzeniu na rynku. Podniósł wzrok znad biurka, gdy wszedł Milton. W ręce trzymał teczkę z aktami. Był zły. Rzucił teczkę na biurko.
- Spędziłem godzinę z naszym przyjacielem. Nie chce pisnąć ani słowa. Nawet się przedstawić.
Wskazał głową na rzeczy leżące na biurku: kwity wpłat u bukmachera, trzy klucze na kółku, siedemnaście szylingów i sześć pensów w bilonie, gruby plik pięciofuntowych banknotów, solidny nóż sprężynowy z jednym ostrzem, para gumowych tasiemek, połówka powrotnego biletu do Londynu, brudna chusteczka, paczka małych cygar.
- Czy zawartość jego kieszeni coś nam mówi? Phillips przejechał palcem po rzeczach na biurku i potrząsnął głową.
- Niestety, nie ma nic, co by pozwoliło go zidentyfikować.
- A Scotland Yard już doszedł do czegoś? Jeszcze nie.
- Któż to jest, u licha ciężkiego? - niecierpliwie spytał Milton.
Wziął plik banknotów, zaczął liczyć.
- Pojęcia nie mam - odparł sierżant.
- W każdym razie wnoszę oskarżenie przeciw niemu.. Włamał się do mojego mieszkania i groził mi rewolwerem. To mi wystarczy.
Phillips skinął głową i oparł się w krześle.
- Miałem ciekawą rozmowę z Tollym. Wiesz, co on opowiada? Mówi, że nic nie wie o żadnym piórze, nigdy w życiu nie widział nikogo przypominającego tego Irlandczyka i twierdzi, że pół roku temu pożyczył pięćdziesiąt funtów od pani Green, które wczoraj wieczór...
- Zwrócił! O, mój Boże! To całkiem prawdopodobne!
- Jest to historia wygodna dla niego. Milton rzucił na biurko plik banknotów.
- Dwieście funtów. Ciekawe czym się trudni nasz przyjaciel, skoro musi mieć przy sobie tyle pieniędzy, a nie ma portfelu. Proszę, co nowego?
Posterunkowy Booth z patrolu samochodowego miał, świeży plaster na policzku - skaleczył się w starciu z Irlandczykiem. W ręce trzymał elegancki płaszcz z czarnym futrzanym kołnierzem i szkarłatną podszewką.
- Przepraszam, panie inspektorze. Nie przeszkadzam?
- Nie, proszę. Nic panu nie dolega?
Policjant bez czapki wyglądał bardzo młodo. Uśmiechnął się.
- Nic mi nie dolega, panie inspektorze. Nie najgorzej się bawiłem dziś rano. Nieczęsto zdarza się taka robota jak dzisiaj na rynku.
- Cieszy mnie, że przynajmniej jeden się bawił - oschle zauważył Milton. - Co pan przyniósł?
- Jeden straganiarz oddał ten płaszcz. Mówi, że Irlandczyk zostawił go, bo się bardzo śpieszył.
Milton wziął płaszcz.
- Nie ma nic, co by wskazywało na właściciela?
- Nie, ale w wewnętrznej kieszonce jest kwit.
Milton odwrócił płaszcz podszewką na wierzch i z kieszonki wyjął złożoną kartkę papieru. Była to kopia rachunku na sumę szesnaście funtów, siedemnaście szylingów, dziewięć pensów. Na górze wypisano nazwisko i adres klienta. Milton przeczytał rachunek i podał go Phillipsowi.
- Pan Kevin Jason - czytał głośno sierżant. - Mieszkanie numer 56, Kingsdown Mansions, Richmond, Surrey.
Booth został nagrodzony uśmiechem i zadowolonym spojrzeniem inspektora.
- Dziękuję, Booth, bardzo dziękuję.
Reg Bryer za dnia prezentował się lepiej niż w nocy. Kiedy tego samego dnia po południu Milton i Phillips zobaczyli go w hallu Kingsdown Mansions, miał na sobie granatowy garnitur z dwurzędową marynarką i krawat pułku, w którym kiedyś służył.
- Mój Boże, oczywiście, znam Jasona! - zawołał w odpowiedzi na ich pytanie. - Mówi z tak twardym akcentem irlandzkim, że nożem można by krajać. Ubiera się starannie. Mieszka tu już z pół roku, jeśli się nie mylę. Na samej górze, numer 56...
Milton pogłaskał kotkę, która plątała się pod nogami.
- A czym właściwie pan Jason się zajmuje?
- Czym? Pojęcia nie mam - portier z ojcowską dumą uśmiechnął się widząc, że Czarnuszka zrobiła dobre wrażenie. - Powiada, że jest handlowym konsultantem, ale diabli wiedzą co to może znaczyć. Raz chciałem zasięgnąć u niego konsultacji. Chodziło o marne pięć funtów. Ale daleko z nim nie zajechałem.
- No dobra, panie Bryer - powiedział Phillips z trochę nadętą miną. - Niech pan nas zawiezie na górę. Chcemy obejrzeć jego mieszkanie.
- Mam zadzwonić i sprawdzić, czy jest u siebie?
- Nie ma go w domu. Ale mamy nakaz rewizji, jeśli o to się pan martwi.
Bryer spojrzał na nich z powątpiewaniem, potrząsnął głową i poprowadził schodami na górę. Na drzwiach windy wciąż wisiał napis: „nieczynna”.
Mieszkanie 56 mieściło się dokładnie nad apartamentem wynajmowanym przez panią Tolly, tylko trzy piętra wyżej. Rozkład był ten sam, ale umeblowanie zupełnie inne. Kevin Jason był zwolennikiem nowoczesnego stylu i nie żałował pieniędzy.
- To jest prawie taki sam apartament jak tamten. - Reg Bryer, pobrzękując pękiem kluczy, otwierał drzwi. - Jak apartament pani Stafford... albo Tolly... czy jeszcze inaczej. Sypialnia, pokój gościnny, kuchnia, łazienka. A tam - pokój na różne graty, nieduży...
- Dziękuję panu, wystarczy - Alan powiedział to tonem, z którego jasno wynikało, że już nie potrzebna im jest pomoc portiera.
Na twarzy Bryera ukazał się wyraz rozczarowania. Jego apetyt na dramatyczne wydarzenia zaostrzyły wypadki poniedziałkowej nocy.
- Jeżeli panowie uważają, że na nic nie mogę się przydać...
- Jak będzie pan potrzebny, damy znać.
- Dobrze. - Bryer podszedł do drzwi i zawrócił. - Jeszcze jedno. Gdyby zjawił się pan Jason, a panowie jeszcze nie wyszli?
- Nie przyjdzie - równocześnie odparli Milton i Phillips.
- Aa... - Spoglądał na nich, coś mu zaświtało w głowie. - Aa, rozumiem.
Gdy drzwi się zamknęły, Milton energicznie przystąpił do dzieła.
- Roy, przeszukasz living room. Zdaje się, tutaj wykonywał papierkową robotę. Ja tymczasem szybko się rozejrzę w reszcie mieszkania.
Phillips skinął głową. Zlustrował wzrokiem pokój i w pamięci sporządził inwentarz jego zawartości, po czym postanowił zacząć od stojącego przy oknie biurka w szwedzkim stylu. Sprawdził papiery leżące na biurku. Chciał się zabrać do szuflad, gdy z głębi mieszkania zawołał Milton:
- Roy!
- Słucham.
- Pozwól tutaj. Wejdź przez pierwsze drzwi po prawej.
Phillips wszedł do pokoju gościnnego. Żaluzje były spuszczone. Milton zapalił światło. Phillips cicho gwizdnął, trochę ze zdziwienia, a trochę z zazdrości. Pokój zamieniono na salkę projekcyjną. Na stole przy drzwiach stał telefon i leżały notes, ołówek i rolki filmu. Na stojaku obok stołu umieszczono 16-milimetrowy aparat projekcyjny z wkręconym już filmem. Na ścianie po drugiej stronie pokoju zawieszono ekran.
- Roy, bawisz się w te rzeczy, prawda? Phillips z zainteresowaniem oglądał aparat.
- Tak. Ale mój projektor - jest znacznie gorszy. Nie stać mnie na taki.
- Poradzisz sobie z nim?
- Chyba. To nic trudnego.
- No to już. Chciałbym rzucić okiem na ten film. Phillips myślał, że szef robi kawały, ale w tonie Miltona było coś takiego, że odechciało mu się śmiać.
- Dobra - powiedział. - Tylko zobaczę, jak to działa. Phillips sprawdził przewody biegnące od kontaktu w ścianie, upewnił się, że film został odpowiednio założony i zapoznał się z mechanizmem obsługi aparatu, stanowiącego ostatnie słowo techniki. Milton stanął przy kontakcie kolo drzwi i czekał, aż na ekranie ukaże się jasny snop światła.
- Dobra - powiedział sierżant. - Możesz zgasić światło. Jesteśmy gotowi.
Stali w półmroku i patrzyli na ekran. Słychać było tylko terkotanie projektora. Phillips naregulował aparat. Ukazał się ostro skontrastowany obraz.
Widać było ciche, ustronne miejsce na jakiejś rzece. Mogła to być Tamiza. Woda płynęła wolno, małe stado kaczek kreśliło trójkąty na powierzchni, przecinając ukośnie nurt rzeki. Operator fotografował zapewne zza gęstego listowia, bo co chwila ogromny, rozmazany liść zaciemniał skraj obrazu. Kamera wolno przejechała po drugim brzegu, niczym czyjeś ciekawe oko, które wypatruje miłosnych par. W końcu zatrzymała się na przycumowanym do brzegu małym jachcie. Wyraźnie było widać jego nazwę, „Horyzont”, wymalowaną na dziobie. Zrazu pokład wydawał się pusty. Potem koło dzioba ukazała się postać schylonego mężczyzny. Wciąż plecami do kamery, mężczyzna wyprostował się. Był mocnej budowy, dość wysoki, a sądząc z ruchów - już niemłody. W starych drelichowych spodniach, sportowej koszuli w kratkę i czapce członka jacht-klubu. Odwrócił się w stronę poręczy nadburcia i twarz stała się widoczna. W ustach trzymał fajkę.
- O, Boże! - zawołał Phillips. - To Sam Fielding! Milton, wpatrzony w ekran, skinął głową.
- Tam jest jeszcze ktoś - powiedział.
Fielding uśmiechnął się. Widać było, jak poruszają się jego usta. Wyjął fajkę i trzymając ją w ręce podkreślał gestem słowa. Najwidoczniej mówił do kogoś koło rufy, jeszcze niewidocznego. Spoglądając na drugi brzeg, Fielding zaczął wolno nabijać fajkę. Minę miał swobodną i zadowoloną. Bez najmniejszego pośpiechu wyjął z kieszeni zapałki, zapalił fajkę i puścił obłoczek dymu, który popłynął w słońcu.
- Na pewno nie wie, że go filmują - zauważył Phillips. - A to co znowu?...
- Patrz. Widzisz, ktoś idzie po schodach.
Ukazała się głowa drugiego mężczyzny. Szedł na górę z kabiny pod pokładem, odwrócony plecami do kamery, ale widać było, że jest młody i sprężysty. Z gołą głową, miał na sobie tylko spodnie i koszulę z podwiniętymi rękawami. Nic nie wskazywało, by się śpieszył lub chciał się ukryć. Odwrócił się do Fieldinga z uśmiechem, jakby żartowali. Kamera skierowała się na niego. Twarz i postać drugiego mężczyzny ukazała się z bliska.
- To Harry Brent!
Milton i Phillips powiedzieli to równocześnie. Spojrzeli jeden na drugiego ze zdumieniem. W tej chwili na ekranie ukazał się drgający biały kwadrat. Film się skończył.
Rozdział czwarty
Phillips podszedł do lampy wiszącej na środku pokoju i zapalił światło...
- Jak myślisz, kiedy był zrobiony ten film?
- Trudno powiedzieć, ale sądząc z liści na drzewach chyba jakieś dwa miesiące temu.
- Mnie się też tak zdaje - Phillips wskazał głową na projektor. - W każdym razie ten film dowodzi jednego. Opowieść Phillips Tolly o spotkaniu w barze kawowym może być prawdziwa. Obaj panowie niewątpliwie się znali, zanim pewnego wieczoru w restauracji „Pod Falstaffem” Carol przedstawiła Brenta Fieldingowi.
- Uhum.
Phillips zerknął na twarz inspektora. Milton, zamyślony, patrzył na pusty ekran, jakby jeszcze widział spokojną i niczym nie zmąconą scenę na rzece. Zmarszczył brwi i pięścią prawej ręki lekko stukał w otwartą dłoń lewej.
- Jakoś nie bardzo jesteś zadowolony - poskarżył się Phillips. - A przecież trochę posunęliśmy się naprzód.
- Tak, to prawda - przyznał Milton. Trudno było wymagać od Phillipsa, by się domyślił prawdziwej przyczyny jego posępnego nastroju. Z tego, co zobaczyli, można było wysnuć tylko jeden wniosek - że Harry Brent jest; kłamcą. Okłamał policję - co do swej znajomości z Fieldingiem. Gorzej, okłamał Carol, jeszcze przed morderstwem. Trudno było oprzeć się wnioskowi, że nawet jeżeli sam nie popełnił tej zbrodni, wiedział o tej sprawie znacznie więcej, niż chciał się przyznać. Dla Miltona żadną pociechą nie była perspektywa aresztowania mężczyzny, który zajął jego miejsce w życiu Carol. Ona mu tego nigdy nie wybaczy. Poza tym nie był to sposób odzyskania jej względów. Zdawał sobie sprawę, że Carol, choć miała już pewne wątpliwości co do Brenta, jest gotowa stanąć w jego obronie. Im dłużej zaś będzie zaślepiona tym większym ciosem stanie się dla niej ujawnienie prawdy. Musiał istnieć jakiś sposób ukazania jej prawdziwego oblicza Brenta, zanim nastąpi zdemaskowanie.
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego Brent nie powiedział; Carol, że tak dobrze zna jej pracodawcę.
- I dlaczego Fielding jej nie powiedział?
- Trafne pytanie - przyznał Milton
- Jest tu jeszcze parę taśm. Puścimy je?
- Tak. Trzeba zobaczyć.
Phillips wkładał taśmę do projektora, gdy zadzwonił telefon na stoliku. Spojrzał na inspektora. Przez chwilę obaj patrzyli na telefon. Dzwonił bez przerwy. Milton podszedł, przez parę sekund trzymał rękę nad aparatem, nagle się zdecydował - podniósł słuchawkę.
- Tak?
- Richmond 7942? - Był to stanowczy głos kobiecy Milton schylił się i sprawdził numer.
- Tak.
- Mam telegram dla pana Kevina Jasona. Może pan przyjąć?
- Tak. Chwileczkę. Wezmę kartkę i ołówek. - Sięgnął po notes leżący na biurku i wyjął z kieszeni pióro. - Dobrze. Proszę dyktować.
Telefonistka przeczytała telegram wyraźnie wymawiając każde słowo.
- Brent, literuję: B-R-E-N-T, będzie w San Remo, dwa słowa: S-A-N R-E-M-O, dziś wieczór ósma trzydzieści.
- „Brent będzie w San Remo dziś wieczór ósma trzydzieści” - powtórzył Milton. - Zgadza się?
- Tak. Życzy pan sobie, żebyśmy przysłali ten telegram?
- Czy jest tam coś więcej?
- Nie. Podyktowałam wszystko.
- A podpis?
- Nie ma. Przysłać telegram?
- Ee... tak, proszę.
- Zechce pan podać adres.
- Mieszkanie 56, Kingsdown Mansions, Richmond.
- Dziękuję - głos telefonistki dopiero teraz stał się radosny. Wyłączyła się.
Milton przesunął kartkę, żeby zaintrygowany Phillips mógł ją przeczytać.
- Myślę, że chodzi o Harry'ego Brenta.
- I co powiesz na to? - spytał Milton.
Eryk Vyner środy spędzał, w Market Weldon Poza targiem na rynku odbywał się w środy targ bydła, na który przyjeżdżali farmerzy z całego hrabstwa. Weszło w zwyczaj, że tego dnia Eryk spotykał się z siostrą na obiedzie „Pod Niedźwiedziem”. W tę środę mieli sobie do powiedzenia więcej niż zwykle. Jako jedni z ostatnich gości siedzieli przy kawie w sali klubowej. Carol nie miała ochoty wrócić do spraw, jakie czekały na nią w biurze, i w przedłużającej się rozmowie z bratem szukała pociechy.
Vyner zapłacił rachunek, dając, jak zwykle, hojny napiwek kelnerowi. Gdy wychodzili, przystanął w hallu. Był zmieszany, szukał słów.
- Mówiłaś, że masz dzisiaj wieczór spotkać się z Harrym.
- Tak. Powiedziałam ci - wybieramy się na kolacje w Londynie.
- Może byś poprosiła go, żeby zadzwonił do mnie dzisiaj. Cały wieczór będę w domu.
- A nie mogłabym przekazać mu tej wiadomości?
- Wolałbym sam z nim pomówić. Próbowałem dodzwonić się do niego dziś rano, ale...
- Co to znowu? Nagle zrobiłeś się taki tajemniczy. O czym chcesz mówić z Harrym?
Vyner odczekał, aż przejdzie koło nich grupa gości wychodzących z baru.
- Młody gość, niejaki Robson, był u mnie dziś rano. Od razu się domyśliłem, że jest podwładnym Alana.
- No i co?
- Wypytywał mnie o marynarkę. Tę, którą pożyczyłem Harry'emu.
Vyner unikał wzroku siostry. Patrzył ponuro na grupę wychodzących gości. Zaczął padać deszcz. Goście zatrzymali się pod portykiem, podnosili kołnierze i biegli do swoich samochodów.
- Cóż się tak zainteresowali tym starym łachem? Zdawałoby się...
- Mają aż nadto dowodów do zainteresowania - moją marynarką. Znaleziono ją w Richmond - w mieszkaniu Phyllis Tolly.
Carol przyjrzała się twarzy brata.
- Twoją marynarkę tam znaleźli?
- Tak - przyznał Vyner ze zbolałą miną. - Jak Alan zapytał mnie o nią, powiedziałem prawdę. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to ma wielkie znaczenie. Prosił, bym potwierdził, że to moja marynarka. Potwierdziłem, ale powiedziałem też, że pożyczyłem ją Harry'emu. Strasznie mi przykro. Gdybym wiedział...
- Co ty chcesz mi powiedzieć? - Dwie zmarszczki pojawiły się między jej brwiami. - Dlaczego tłumaczysz się przede mną?
- Niestety, Harry powiedział co innego.
- Jak to?
- Oświadczył Alanowi, że zwrócił mi tę marynarkę.
- A nie zwrócił?
- Nie.
- Po co miałby kłamać?
- Tego nie wiem.
Wyszli przed hotel. Na rynku podnosiły się parasole, ludzie kulili się w nieprzemakalnych płaszczach.
- Lepiej zostaw to mnie. Pomówię z Harrym. Przestań się martwić.
- A jednak się martwię. Znasz mnie. Lubię jasne sytuacje. Poza tym...
Carol zawiązała na szyi plastykowy kaptur, który nosiła w torebce na wypadek deszczu.
- Słucham...
- Chciałem powiedzieć... - szukał słów. - Znałem Phillis Tolly. Rozmawiałem z nią. Nie łączyły nas zażyłe stosunki, oczywiście, ale... widzisz, nie sądzę, by Harry znał ją choćby ze słyszenia, zanim została zamordowana.
- To jasne, że nie słyszał o niej - stanowczo stwierdziła Carol. - Na pewno cała historia wyjaśni się w idealnie prosty sposób. Idziesz w moim kierunku?
- Nie, muszę iść na targ bydła. Którym pociągiem wracasz wieczorem?
- Ostatnim. Zdaje się, odchodzi z Londynu o jedenastej trzydzieści. Ale nie zawracaj sobie głowy. Bez trudu złapię taksówkę.
- Przyjadę na stację - przyrzekł Vyner. Uśmiechnął się, ścisnął jej ramię. - Będę czekał na parkingu.
- Naprawdę nie trzeba - zaprotestowała. Pokiwał jej ręką i już odchodził. Odprowadziła go wzrokiem. Kroczył na deszczu, bez parasola, w pumpach, zniszczonym kapeluszu i przydługiej tweedowej marynarce. Carol poszła do biura, na spotkanie nowych kłopotów, jakie mogły tam na nią czekać.
Alanowi nie podobało się u Harolda Tolly'ego nie tyle to, że kłamał, ile że miał talent do zabierania czasu. Od poprzedniego przesłuchania Tolly odzyskał pewność siebie i poza chrypką, jakiej się nabawił zachwalając towary na straganie, był w świetnej formie. Jako wdowiec no-: sił czarny krawat, poza tym ubrany był ze zwykłą sobie elegancją pożeracza serc niewieścich, włącznie z goździkiem w butonierce.
- Już panu mówiłem! - robił z siebie idiotę, który, nie jest w stanie zrozumieć prostej prawdy. - Nie znam żadnego Jasona. W życiu na oczy go nie widziałem.
- Szedł do pańskiego straganu... - znużonym głosem stwierdził Milton.
Stal po prostu dlatego, że bał się zasnąć, gdyby usiadł. Od dawna twierdził, że nocne ogrzewanie to nieporozumienie, teraz upewnił się w tym przekonaniu. Najlepiej czuł się na świeżym powietrzu i bardzo mu nie odpowiadała atmosfera w domach z centralnym ogrzewaniem. Phillips zaś był gorącym zwolennikiem zaduchu. Ilekroć Milton otwarł okno w biurze, sierżant zaraz je zamykał.
- Szedł do pańskiego straganu, ale jak zobaczył sierżanta Phillipsa i mnie, rzucił się do ucieczki.
- Skąd pan to wie? Mógł być umówiony z kim innym, może szedł do innego straganu.
- Uważamy, że szedł do pańskiego straganu.
- A jednak nie. Mówię panu, że nie znam tego człowieka. Nigdy przedtem go nie widziałem. Ani o nim nie słyszałem.
Milton westchnął.
- No dobrze. Zostawmy pana Jasona na chwilę w spokoju i porozmawiajmy o pani Green.
- A o co chodzi? - agresywnie zapytał Tolly.
- Dał jej pan pięćdziesiąt funtów.
- Zgadza się. Pożyczyła mi kiedyś pięćdziesiątala. Oddałem.
- Pani Green mówi co innego. Powiada, że prosił ją pan, by się postarała o pióro - pióro Samuela Fieldinga. Jak twierdzi, właśnie za to pióro obiecał pan dać jej pięćdziesiąt funtów.
- Pan żartuje! - gwałtownie zaprotestował Tolly. - Pięćdziesiąt funtów za pióro! Za wariata mnie pan uważa?
- Nie uważam pana za wariata. - Milton starał się panować nad sobą i starannie dobierać słowa. Doskonale wiedział, że podejrzany chciałby go wyprowadzić z równowagi, zmusić do wypowiedzenia obraźliwych słów i w ten sposób osłabić jego pozycję. - Nie wydaje mi się jednak, by pan mówił prawdę. Kevin Jason prosił, by pan postarał mu się o to pióro i jestem pewny, że zaproponował panu więcej niż pięćdziesiąt funtów, na przykład dwieście.
- Panie inspektorze - Tolly przybrał ton przykrego rozczarowania. - - Jeżeli uważa pan, że nie mówię ani słowa prawdy, to po co zadawać mi pytania?
- Drogi panie - Milton przeszedł do rogu pokoju i nagle się odwrócił. - Jest pan przedsiębiorcą. Ma pan wielu przyjaciół i szerokie stosunki.
- No i co? Czy prawo tego zabrania?
- I mimo to chciałby pan, abym uwierzył, że tylko u pana Green mógł pan pożyczyć pieniędzy.
Tolly wstał. Był o stopę niższy od Miltona. Oblizał wargi, szukał słów, które by zmiażdżyły inspektora. Milton wrócił za biurko. Nacisnął guzik:
- Najpierw prosiłem inne osoby. Zwróciłem się do, diabli wiedzą, ilu znajomych, ale ich to nie bawiło.
- Ja też nie będę się bawił. Niech się pan stąd zabiera. Proszę się zastanowić. Jak będzie pan gotów zeznać prawdę, proszę do mnie zadzwonić.
- Powiedziałem panu prawdę!
Drzwi się otworzyły, ukazała się w nich twarz Tomlinsa.
- Pan Tolly wychodzi.
- Tak jest, panie inspektorze. - Tomlins uprzejmie zwrócił się do Tolly'ego: - Sierżant Croft prosi na słówko szanownego pana. Zechce pan pójść za mną.
- Któż, u diabła, jest sierżant Croft?
- Prosiłem go, by wziął odciski pańskich palców - I wyjaśnił Milton. Siedział już za biurkiem i patrzył na maszynopis leżący na stosie akt. - Naturalnie jeśli pan nie ma nic przeciw temu.
- Przypuśćmy, że mam.
- A to nie zrobimy - miłym tonem powiedział Milton.
Tolly wpatrzył się w pochyloną głowę Miltona. Jeszcze bardziej rozgniewało go to, że Milton najwyraźniej przestał się nim interesować.
- A niby... na co panu moje odciski?
- To zwykła formalność. W mieszkaniu pańskiej żony znaleźliśmy wiele odcisków. Chcielibyśmy, rzecz jasna, wyeliminować odciski osób, o których wiadomo, że nie miały powodów do jej zamordowania.
- Ale ja tam nigdy nie byłem. Nic nie wiedziałem o tym mieszkaniu.
- No to nie ma pan powodu do zmartwienia, prawda? Milton podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę w centralce:
- Proszę mnie połączyć z panią Carol Vyner u Fieldinga.
Tolly, jeszcze niezdecydowany, czy zgodzić się na wzięcie odcisków, dał się wyprowadzić Tomlinsowi. Ledwie Milton przeczytał pół strony, do gabinetu zajrzał Phillips. Był w kapeluszu i nieprzemakalnym płaszczu.
- Wychodzę. Za dwadzieścia minut będę do dyspozycji pana inspektora.
- Dobra. Dziękuję, Roy.
Carol przestała pracować w gabinecie Fieldinga i przeniosła się do swego pokoju obok, znacznie mniejszego. Teraz, gdy Davidson, sekretarz spółki, raczył wrócić i jakość tam wziąć się do roboty, sytuacja się nieco poprawiła. Hipochondryk z usposobienia, Davidson wymógł na Fieldingu dwutygodniowy urlop zdrowotny na Bahamach i nie śpieszył się z odpowiedzią na telegram Carol. Ale jak wrócił, mógł, jej zdaniem, wziąć odpowiedzialność za co ważniejsze sprawy przedsiębiorstwa. Carol wzięła w swe ręce ster w krytycznych chwilach, gdy w ciągu pierwszych dni po morderstwie groził firmie zamęt. Jeśli miała odejść pod koniec tygodnia, musiała uporządkować prowadzone przez siebie sprawy, aby je przekazać nowej sekretarce. Co innego było pracować dla Fieldinga a całkiem co innego być pomocnicą Davidsona.
Wkładała kartkę papieru do maszyny, gdy zadzwonił telefon.
- Carol Vyner.
- Cześć, Carol. Mówi Alan.
- Aa, jak się masz.
Jej głos nie zabrzmiał entuzjastycznie - nic na to nie™ mogła poradzić. W głębi duszy wiedziała, że Alan bardzo by chciał jej pomóc i zrobić co tylko było w jego mocy by nic złego jej się nie stało. Ale równocześnie wyczuwała, że Alan podejrzewa o coś Harry'ego. W pewnej mierze udało mu się wzbudzić również jej podejrzliwość. Nie chciała jednak wiedzieć więcej. Harry zapewnił ją, przysiągł, że nie znał Barbary Smith i prosił, by uwierzyła, że wszystkie te zagadkowe okoliczności dadzą się wyjaśnić. Rozpaczliwie chciała zachować zaufanie do niego. Ale ziarnko wątpliwości już kiełkowało. Rozsądek mówił jej, że Harry ukrywa przed nią coś ważnego. Pytania Miltona uświadomiły jej, jak mało wie o swym narzeczonym, jego przeszłości, rodzinie, a nawet pracy. Czy miało by sens wzięcie ślubu z mężczyzną, którego właściwie nie znała? Nie miałoby najmniejszego sensu, gdyby spojrzeć na sprawę obiektywnie. Ale jedna prosta rzecz przesądzała sprawę. Kochała Harry'ego. Zakochała się w nim niemal od pierwszego spojrzenia i nic z tego, co się zdarzyło, ani żadne wątpliwości, czy domysły, jakie podsuwał jej Milton, nie zmieniły tego faktu. Nadal go kochała i z tego powodu chciała mu wierzyć. Alan nie był więc sprzymierzeńcem, bo tylko utrudniał jej wytrwanie.
- Słuchaj, muszę się z tobą zobaczyć. Pozwolisz, że podjadę po ciebie za piętnaście minut.
- Przepraszam cię, Alan. Jestem strasznie zajęta. O szóstej piętnaście jadę do Londynu, a mam tu roboty po uszy. Czy mógłbyś zaczekać do jutra rana?
- To niemożliwe - głos Alana zabrzmiał oschle. Mówił funkcjonariusz policji, nie jej przyjaciel. - Spotkamy się przed bramą zakładów Fieldinga. Już wyjeżdżam.
- Bardzo żałuję, Alan - odparła chłodnym, stanowczym tonem. - To niemożliwe. Muszę załatwić korespondencję i jeszcze dziś wysłać.
- To nie potrwa długo, Carol. A sprawa jest bardzo ważna.
- Może ważna dla ciebie, ale to nie zmienia...
- Dla ciebie też ważna - Milton podniósł głos. - Chodzi o Harry'ego. Zabieram cię dokładnie za piętnaście minut.
Rozłączył się, zanim zdążyła zaprotestować. Trzymała słuchawkę, w uchu dźwięczał jej sygnał.
Nie mogła się oprzeć ciekawości, a poza tym Alan w nowej roli trochę ją nastraszył. Pozostał jej w pamięci jako młody człowiek, nieśmiało ubiegający się o jej względy. Mogła się nie zgodzić, kiedy proponował jej randkę. Ale teraz rozkazującym tonem wyznaczył jej spotkanie. Nie sposób było odmówić. Niemniej umyślnie się spóźniła, żeby czekał na nią, a nie ona na niego. Przechodząc przez pokryty żwirem zalanym smołą placyk przed budynkiem administracyjnym, zobaczyła austina mini zaparkowanego przy bramie.
Alan wysiadł i otwarł drzwi.
- Alan, o co właściwie chodzi? Nie wiem, jak zdążę na; pociąg.
- Wskakuj, Carol. To nie potrwa długo. Odwiozę cię tutaj o wpół do szóstej, przyrzekam.
Mówił tonem chłodnym, oficjalnym. Zdała sobie sprawę, że skapituluje, ale chciała, żeby go to kosztowało.
- Ale dokąd jedziemy? Nie mogę uciec z biura bez...;
- Na miłość boską, przestań się spierać, wsiadaj!
- Nie wsiądę, póki mi nie powiesz, dokąd jedziemy.
- Nie zamierzam cię uprowadzić, Carol - powiedział z nutą ironii. - Nic ci nie grozi, zapewniam cię. A teraz wsiadaj.
Dozorca przy bramie, który podnosił szlaban dla samochodów wjeżdżających na teren zakładów lub wyjeżdżających z nich, zaczął się interesować sceną, jaka się rozgrywała między nimi. Carol jeszcze raz potrząsnęła głową i wsiadła do samochodu.
Grobowa cisza panowała w samochodzie, gdy Alan w zawrotnym tempie przejechał High Street i znaleźli się na London Road. Skręcił w nowe osiedle, zbudowane przez magistrat. Jechali wśród schludnych, skromnych ogródków przed domkami z cegły oszalowanymi deskami. Wszystkie były jednakowe. Milton zatrzymał wóz przed jednym domkiem z nieskazitelnym trawnikiem od ulicy, ozdobionym pół tuzinem statuetek figlarnych karzełków.
Z boku domu, pod daszkiem stał stary, ale dobrze utrzymany ford.
- Kto tu mieszka? - spytała Carol.
- Cierpliwości - odparł Milton i przez jej ramię otworzył drzwi.
Na progu czekał sierżant Phillips, uśmiechnięty na myśl, że będzie pełnił honory magistrackiego domu, w którym mieszkał z niezamężną siostrą. Carol przeszła po wycieraczce do nóg, z napisem „Witamy”, i znalazła się w hallu, w którym na ścianie wisiało parę łabędzi zastygłych w bezruchu.
- Pierwsze drzwi na prawo, proszę pani - usłużnie powiedział Phillips.
Spodziewała się, że wejdzie do salonu, umeblowanego najmodniejszymi cudeńkami, kupionymi na raty. Stanęła jak wryta. Było to coś w rodzaju pracowni. Wzdłuż jednej ściany stała ławka, przy drugiej - szafa i stół, a naprzeciw rozpięto mały ekran. Ciężkie zasłony zakrywały okna. Na stojaku naprzeciw ekranu stał 16-milimetrowy projektor. Dla widzów ustawiono trzy krzesła, środkowe niewątpliwie pochodziło z salonu.
- To moja pracownia - szybko wyjaśnił sierżant uprzedzając pytanie. - Moje hobby. Wie pani, filmowe zdjęcia.
Rozgniewana Carol odwróciła się do Miltona.
- Przywiozłeś mnie tutaj po to...
- Chcemy pokazać ci parę filmów. Może byś siadła, Roy zaraz zacznie pokaz. Zdaje się, że środkowe krzesło jest dla ciebie.
Zachowanie obu funkcjonariuszy świadczyło, że nie zamierzają niepotrzebnie zabierać czasu jej lub sobie. Phillips skinął głową. Już trzymał rękę na kontakcie.
Rzuciła okiem na projektor. Wszystko było gotowe do pokazu. Siadła sztywno na brzegu krzesła.
- Słuchaj, pokażemy ci dwa bardzo krótkie filmy - wyjaśnił Milton. - Pozwól, że najpierw powiem, o co chodzi. Niejaki Kevin Jason, Irlandczyk, przed paru dniami włamał się do mojego mieszkania i zatrzymaliśmy go pod tym zarzutem. Jason ma apartament w Kingsdown Mansions.
- Kingsdown Mansions? Czy to nie tam znaleziono trupa Phyllis Tolly?
- Tak, właśnie tam. Przeszukaliśmy mieszkanie Jasona: i znaleźliśmy trzy filmy. Tak się składa, że Roy jest specjalistą w tej dziedzinie.
- Amatorem, panie inspektorze - wtrącił Phillips z udaną skromnością. - Nie jestem specjalistą.
- Dość na tym, że obejrzeliśmy te filmy. Jeden z nich»: pokażemy go za chwilę, dowodzi, że Harry Brent był przyjacielem, powiedziałbym bliskim przyjacielem Sama Fieldinga. - Carol popatrzyła na niego. Ujrzał niechęć w jej oczach, ale się tym nie zraził. - Naprawdę interesuje nas drugi film, który pokażemy ci najpierw. Gotów, Roy?
- Tak jest.
- Chwileczkę - powiedziała Carol. - Czy Jason… czy to on nakręcił te filmy?
- Tak należałoby przypuszczać, ale nie jesteśmy pewni. Zdjęć dokonano niewątpliwie bez wiedzy osób zainteresowanych... to znaczy tych, których zobaczymy na filmie.
- Moim zdaniem, film ten został nakręcony z samochodu albo furgonetki.
- Zaczynamy, Roy...
- Phillips zgasił światło przy drzwiach, podszedł do projektora i włączył go. Po krótkim migotaniu i zamazanych kształtach na ekranie obraz nabrał ostrości. Carol pochyliła się, skupiła uwagę. Od razu poznała ulicę w Kensingtonie, gdzie pierwszy raz spotkała Harry'ego Brenta. Kamera skoncentrowała się na wejściu do biura podróży. Nad wejściem ukazał się szyld: „Harry Brent, Ltd”. Niemal natychmiast zajechała taksówka i stanęła przy chodniku. Wysiadła z niej kobieta, a za nią mężczyzna. Mężczyzna szukał w kieszeni drobnych, by zapłacić taksówkarzowi. Drżący blask filmu oświetlał twarz Miltona. Carol odwróciła się do niego.
- To Jacqueline Dawson. I Sam Fielding - powiedziała.
Milton skinął głową. Uważnie śledził film. Fielding zapłacił i machnął ręką na znak, że taksówkarz może zatrzymać resztę. Wziął Jacqueline Dawson pod rękę i poprowadził w stronę biura. Film zamigotał i skończył się.
- Dalsze zdjęcia zostały zrobione innego dnia. Postaraj się przypomnieć sobie, kiedy to było.
Film znów zamigotał i zrobił się wyraźny. Jeszcze raz ukazało się wejście do biura Brenta, ale zrobione z innego miejsca. Pogoda niewątpliwie się popsuła. Zmieniono na wystawie parę plakatów reklamowych. Na ulicy stały zaparkowane inne samochody. Na ekranie ukazał się prywatny samochód. Zatrzymał się naprzeciw biura podróży. Był to dwuosobowy sportowy M. G. Midget. Kierowca, w małym filcowym kapeluszu na bakier i w krótkim nieprzemakalnym płaszczu z paskiem, wysiadł z wozu, zatrzasnął drzwi, rzucił okiem na prawo i na lewo, po czym bardzo szybko poszedł w stronę biura Brenta. Kiedy znalazł się przed drzwiami, otworzyły się i z biura wyszła dziewczyna. Carol dech zaparło - poznała siebie. Dziewczyna na filmie musiała znać właściciela sportowego samochodu, bo uśmiechnęła się do niego na powitanie. Uchylił kapelusza. Rozmawiali przez chwilę. Zażartował, roześmiała się. Znów uchylił kapelusza. Wszedł do biura. Dziewczyna podeszła do brzegu chodnika, popatrzyła w głąb ulicy, podniosła rękę, jakby zatrzymała taksówkę. Film się skończył.
Phillips zapalił światło. Carol mrużąc oczy od blasku oparła się w krześle. Widok własnej osoby na filmie zrobił na niej wielkie wrażenie, trochę się przestraszyła. Phillips bez słowa wyjął film z projektora i zaczął zakładać następny. Milton wstał. Spojrzał z góry na Carol.
- Pamiętasz, kiedy to było?
- Taak. Jakieś... trzy tygodnie temu. W sobotę chyba minęło trzy tygodnie. Ale dlaczego ktoś mnie fotografował?
- Kto jest ten mężczyzna? - Milton zignorował jej pytanie. - Ten, z którym rozmawiałaś?
- Nazywa się Rainer. Mark Rainer. Jest przyjacielem Harry'ego.
- I Jacqueline Dawson?
- Jak to?
- A tak. Byli razem na targu. Widzieliśmy ich dziś rano. Krótko przed aresztowaniem Jasona.
Niepewna, czy nie zaszkodziła Harry'emu rozpoznając Rainera, Carol popatrzyła na Miltona marszcząc brwi..
- Czy to prawda, Alan?
- Tak. Powiedz nam, co wiesz o Marku Rainerze.
- Jest przyjacielem Harry'ego, i to od dawna, jeśli się nie mylę. Cztery, może pięć tygodni temu byliśmy razem na kolacji. Wtedy go poznałam.
- Czym on się zajmuje?
- Zdaje się, pracuje w firmie, „Cook” lub „American Express”. Mówił mi, że czasem grywa małe role w teatrze. Jest zabawny. Ma bzika na punkcie sportowych wozów. Chyba to wszystko, co mogłabym o nim powiedzieć.
- Żonaty?
- Nie, zdaje się... Na pewno nie.
- Mieszka w Londynie?
- Nie wiem, słowo daję.
Milton rzucił okiem, by sprawdzić, czy Roy jest gotów, i uznał, że ma jeszcze czas na parę dodatkowych pytań.
- Słuchaj, czy Sam Fielding miał jacht - „Horyzont”?
- Tak - potwierdziła z zapałem. Czuła się na pewniejszym gruncie. Nie mogła zaszkodzić Harry'emu odpowiadając na pytania dotyczące Fieldinga. - Trzymał go w Marlo w, jeździł tam na weekendy. Ale sprzedał ten jacht.
- Kiedy?
- Och, parę miesięcy temu. Pod koniec letniego sezonu.
Phillips skinieniem głowy dał znak Miltonowi, że jest gotów do wyświetlenia następnego filmu. Milton podszedł do drzwi, przekręcił kontakt.
- Carol, co byś powiedziała, gdybyś usłyszała ode mnie, że Fielding zaprosił kiedyś twojego narzeczonego do Marlow?
- Herry'ego? Ależ to niemożliwe! Nie znał go, dopiero ja przedstawiłam mu Harry'ego...
Urwała. Spojrzała na Miltona, Phillipsa i film w projektorze. W końcu jej wzrok oparł się na pustym ekranie. Wpatrywała się weń prosząc Boga, żeby cokolwiek ekran jej powie, nie było to zbyt ciężkie do zniesienia. Patrząc na jej profil Milton poczuł, że coś ściska go za gardło. Nagle zgasił światło.
- Odjazd, Roy!
- No i proszę - powiedział Milton, gdy zatrzymaj wóz przy bramie do zakładów Fieldinga. - Przyrzekłem, że odwiozę cię o wpół do szóstej. Jest teraz dwadzieścia pięć po piątej.
- Dziękuję - Carol nie śpieszyła się z otwarciem drzwi samochodu.
- Masz niewesołą minę, Carol.
Zerknęła na niego z wyrazem goryczy w oczach. - Czy to dziwne? Ostatecznie dopiąłeś swego.
- Jak to?
- Przekonałeś mnie, że mężczyzna, za którego mam wyjść, jest kłamcą. Dowiodłeś, że...
- Zaraz, zaraz! - Milton przerwał zirytowanej Carol. - Zadanie było na inny temat. Harry Brent nie interesuje mnie dlatego, że jest twoim narzeczonym! On mnie interesuje, bo w przedziwny sposób jest zamieszany w sprawę morderstwa Fieldinga.
- Twoim zdaniem, wiedział, że Fielding ma być zamordowany?
- Moim zdaniem, wiedział, że się na to zanosi - pochylił się, wyłączył motor. - Carol, chciałbym cię jeszcze o coś zapytać. Tylko proszę, bądź szczera. Przedwczoraj wieczór powiedziałem ci o Barbarze Smith. Powtórzyłem, co powiedziała przed śmiercią.
- No i co? - wyzywającym tonem spytała Carol, domyślając się o co chodzi.
- Czy powtórzyłaś to... Harry'emu?
- Nie. Nie powtórzyłam... - zawahała się widząc, że obserwuje jej twarz w lusterku. - Wiedział, że mówiliśmy o nim. Wyczuł to, jak jechaliśmy samochodem na stację. Na drugi dzień rano zjawił się u mnie w biurze. Powiedział, że jest zaniepokojony i wie, że poprzedniego dnia wieczorem mówiliśmy o nim.
- I co dalej?
- Byłam w trudnej sytuacji. Nie mogłam zbyć go milczeniem. Powiedziałam, że nie uwierzyłeś w to, co mówił o tej dziewczynie. I że twoim zdaniem musiał ją skądś znać. Ale nie powtórzyłam, co ona mówiła... że wymieniła jego nazwisko. Naprawdę, Alan...
Popatrzyła w lusterko, by, spojrzeć mu w oczy, i zobaczyła minę, jakiej nigdy przedtem u niego nie widziała. Natychmiast przybrał wyraz oschłej oficjalności, ale zdążyła, zdać sobie sprawę, że sytuacja była dla niego nie mniej przykra niż dla niej.
- Słuchaj, co ty właściwie wiesz o Harrym Brencie? Poznałaś go przypadkowo, powiedział ci, że pochodzi z Market Weldon, zaprosił na kolację i proszę! - już byliście zaręczeni.
- Zakochałam się. A jak się kogoś kocha, to mu się wierzy.
- I nadal mu wierzysz?
- Nie wiem. - Otworzyła drzwi, obróciła się, żeby wysiąść. Położył jej rękę na ramieniu.
- Jeszcze słówko. Kiedy masz się z nim zobaczyć?
- Dziś wieczór. Idziemy na kolację. Dlatego jadę do Londynu.
- Idziesz dziś z Harrym na kolację w Londynie?
- Tak.
- Myślałem, że jest za granicą, we Włoszech, czy gdzieś tam.
- Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
Milton wzruszył ramionami, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
- Nie wiem. Tyś chyba mówiła.
Nieco mocniej ścisnął jej ramię. Tym razem nie miała nic przeciw temu. A nawet ociągała się z wyjściem, jakby w tym małym samochodzie czuła się bezpieczna.
- Gdyby coś się stało, kochanie... Gdybyś miała jakieś kłopoty, choćby ci wydały się bez znaczenia - wiesz, gdzie mnie szukać.
Obejrzała się na niego, twarz jej złagodniała. Delikatnie uwolniła ramię z uścisku i otworzyła drzwi.
- Dziękuję ci, Alan.
Poszła szybko nie oglądając się, ale wiedziała, że odjechał dopiero, jak weszła do budynku.
Dni małej włoskiej restauracji były policzone. Znajdowała się tuż koło wieży nowego urzędu pocztowego, w jednej z uliczek na wschód od Portland Place, przeznaczonym do zburzenia i zabudowy. Domy i sklepy po obu stronach restauracji znalazły się w opłakanym stanie, gdyż ich właściciele nie kwapili się łożyć pieniędzy na lokale skazane na zagładę. Wiele domów już świeciło pustkami. Około stu jardów od restauracji parkan otaczał rumowisko, na miejscu gdzie przedtem wznosił się rząd domów w stylu regencji i gdzie miał być zbudowany monolityczny wieżowiec z betonowych płyt. Signor Ruffo Silvani jednak postanowił przetrwać do ostatniej chwili. Wejście do restauracji mieniące się kolorami i ozdobione kwiatami, stanowiło jedyne w tym rejonie miejsce tchnące barwnym optymizmem. Silvani przybył do Anglii jako jeniec wojenny, a kiedy skończyła się wojna, postanowił związać swe losy z krajem tych, którzy go wzięli do niewoli. Sprowadził do Londynu żonę i czworo dzieci, które - w miarę dorastania - zaczynały pracować w restauracji i odciążały Ruffo i jego żonę. Co miesiąc skrupulatnie obliczano dochody i dokładało się trochę do kapitału zbieranego przez signora Silvani. W ciągu lat kapitał znacznie się powiększył. Kiedy brygady rozbiórkowe dotrą do nich, signor Silvani i jego signora nie przeniosą się do lokali przy Euston Road. Spełni się marzenie ich życia i osiedlą się w kupionej z oszczędności willi na wzgórzu nad jego rodzinnym miastem, któremu restauracja „San Remo” zawdzięczała swą nazwę.
Na razie zawodowa duma wymagała utrzymania restauracji na wysokim poziomie i nie sprawienia zawodu stałej klienteli, jaką ten zakład zdołał sobie zjednać.
Brent należał do gości najwyżej cenionych przez signora Silvani. Nacisnął parę razy klakson zgodnie z utartym zwyczajem i Pietro, najstarszy syn signora Silvani rozpromieniony zbiegł po dwóch schodkach na chodnik. Brent wysiadł, Pietro zajął miejsce za kierownicą. Wchodząc do restauracji wiedział, że młody Włoch bezpiecznie zaparkuje wóz w pobliskiej bocznej uliczce.
- Przygotowałem pański ulubiony stolik - signor Silvani powitał gościa z pełną szacunku uprzejmością. Pulchne ręce restauratora wymownie gestykulowały, a jego smagła, trochę świecąca twarz marszczyła się w uśmiechach.
- Chyba trochę się spóźniłem. Czy mój gość jeszcze się nie zjawił?
- Młoda dama? Nie, proszę pana, jeszcze nie.
Zza brudnej szyby okna, na pierwszym piętrze domu niemal naprzeciw „San Remo” Reg Bryer obserwował przyjazd Brenta. Nerwowo rzucił niedopałek na podłogę, i przydeptał. Na podłodze leżało już z pół tuzina niedopałków. Podciągnął pustą skrzynkę po herbacie, pełniącą funkcję jedynego mebla w tym pokoju, i usiadł na niej. Po raz dwudziesty spojrzał na zegarek. Było prawie dziesięć po dziewiątej. Filey znów się spóźnił. Gdy przyjdzie, będzie musiał pogodzić się z sytuacją, jaką tu zastanie. Pewnie będzie grymasił, że Reg nie wybrał mu pozycji do strzelania dokładnie naprzeciw restauracji, ale tak szczęśliwie się złożyło, że ten dom był pusty. Wystarczyło, że Reg udał frajera, który chce ulokować pieniądze w parceli - właściciel dał mu klucze i zezwolił na obejrzenie domu. Reg sprawdził wyjście na podwórze, zostawił drzwi otwarte. Wraz z Fileyem chcieli szybko się ulotnić po wykonaniu roboty.
Jeszcze raz sprawdził okno, żeby się upewnić, że łatwo się otwiera i zamyka. Przedtem doprowadził do porządku zetlałe linki okna, żeby działały jak należy. Zapewniało to gładkie wykonanie roboty, ale nie spodziewał się po Fileyu, że mu podziękuje. Znów zamknął okno. Zobaczył, że pod „San Remo” zajeżdża taksówka. Wysiadła z niej bardzo zgrabna blondynka. Oczy mu się zwęziły, gdy obserwował, jak dziewczyna zapłaciła taksówkarzowi i weszła do restauracji.
Harry już siedział przy stoliku w kącie i naradzał się z signorem Silvani co do wyboru win. Wstał, gdy ukazała się Carol. Pietro uśmiechając się pośpieszył, by odebrać jej płaszcz.
- Strasznie przepraszam, Harry - Carol była niepocieszona, że się spóźniła i z roztargnieniem skinęła głową w odpowiedzi na głęboki ukłon właściciela. - Pociąg spóźnił się dziesięć minut i nie mogłam złapać taksówki...
- Nie przejmuj się, Carol! - Brent otoczył ją ramieniem i pocałował w policzek. - Ja też się spóźniłem.
- Powinnam przyjechać samochodem.
Pietro odsunął stolik, by mogła się przecisnąć do miejsca obok Brenta. Harry usiadł.
- Jak się ma Eryk?
- Świetnie. Masz od niego serdeczne pozdrowienia. Hm, powiedziałam, że świetnie się czuje - no, niezupełnie. Jest trochę zaniepokojony.
- Oo? - spoglądał na nią ukradkiem, zaintrygowany jej nerwowym zachowaniem. A poza tym odnosiła się do niego z pewną rezerwą, co zauważył, jak tylko weszła do restauracji. - A cóż go niepokoi?
Carol zerknęła na Pietro i signora Silvani, którzy usłużnie kręcili się koło stolika.
- Zaraz zamówimy - powiedział Brent. - Na razie poproszę dwa dry martini.
Signor Silvani od razu zrozumiał o co chodzi. Gdy zostali sami, Brent ściszonym głosem powtórzył pytanie.
- Niepokoi się, bo była u niego policja. Nawet dwa razy. Uporczywie wypytują go o marynarkę..
- Jaką marynarkę?
- Sportową - tę, coś pożyczył od niego. Pamiętasz, kiedyś po południu przemokłeś na deszczu i pożyczyłeś od Eryka marynarkę.
Brent odłożył kartę win.
- Tak, pamiętam, naturalnie. Wiesz, to dziwna historia. Twoja była sympatia, inspektor Milton, wypytywał mnie...
- Stanowczo cię proszę, żebyś przestał uporczywie nazywać Alana moją byłą sympatią - oschłym tonem powiedziała Carol.
- Och, przepraszam. - Położył dłoń na jej rękach, uśmiechnął się. - Jesteś dziś przewrażliwiona, kochanie. A może to nie Eryk jest zaniepokojony, tylko ty?
- To jasne, jak on ma zmartwienie, ja też się martwię.
- No tak, ale czym on właściwie się martwi? Pożyczył mi marynarkę, zwróciłem.
- O to właśnie chodzi. Eryk mówi, żeś jej nie oddał. Nastąpiła krótka pauza.
- Powiada, że nie oddałem?
- Tak.
- Hm, zdawało mi się, że oddałem. - Miał szczerze zmartwioną minę. - Byłem pewny, że... Ale może się mylę. Nie jest wykluczone, że ta marynarka jest u mnie. Powiedz Erykowi, że jeszcze raz poszukam.
Wzruszył ramionami, otworzył kartę win.
- Harry, ty chyba nie rozumiesz. Marynarka jest w rękach policji. Znaleziono ją w apartamencie w Richmond, gdzie została zamordowana Phyllis Tolly. Naturalnie, policja chce wiedzieć, jak się ta marynarka tam dostała.
- No cóż, ja jej tam nie zaniosłem - śmiejąc się zapewnił Brent. - Nawet nie znałem Phyllis Tolly.
- Ty nie, ale Eryk ją znał.
- O, Boże! Nie powiesz mi chyba, że policja podejrzewa naszego drogiego Eryka?
- Nie wiem, czy go podejrzewają, czy nie, ale chcą się dowiedzieć, w jaki sposób marynarka Eryka dostała się do tamtego mieszkania i prawdę mówiąc nie mam o to do nich pretensji.
- Ja też nie mam pretensji. - Zauważył, że jest rozjątrzona, przybrał ton spokojny i rzeczowy. - Ale niewątpliwie szukają nie tam gdzie trzeba. Ja tej marynarki nigdzie nie zaniosłem i nie wyobrażam sobie, by Eryk to zrobił.
- Na pewno nie! - cofnęła rękę pod pozorem, że chce otworzyć torebkę i wyjąć z niej chusteczkę. - Harry, jesteś pewny, zupełnie pewny, że oddałeś tę marynarkę?
Nie, już ci mówiłem, nie jestem pewny na sto procent. Zdawało mi się, że oddałem. - Sprawiał wrażenie, że jej pytania bardziej go bawią, niż martwią. Uśmiechnął się, poklepał ją po ręce. - Nie martw się, Carol. Wiesz, pogadam z twoją byłą sym... z Miltonem. Powiem mu, że nie jestem absolutnie pewny, czy oddałem tę marynarkę. Czy to coś pomoże?
- Wtedy zaczną ciebie maglować - odparła niepocieszona Carol.
- A to świetnie! Proszę bardzo. Byłeś ty się przestała martwić.
Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. Ścisnął jej rękę, zauważył, że trochę się odprężyła. Nie unikała jego wzroku. Jak zwykle, gdy spotykały się ich spojrzenia, ogarnęła ją fala czułości.
- Dwa dry martini.
Piętro przyniósł dwa kieliszki na tacy. Ich brzegi okryły się już mgiełką.
- Dziękuję. Już możemy coś zamówić.
- Tak jest, proszę pana. Ojciec sam przyjmie zamówienie.
Czekanie coraz bardziej grało na nerwach Bryerowi. Następne pół tuzina niedopałków znalazło się na podłodze, wskazówki zegara zdążyły dojść do dziewiątej dwadzieścia. A Fileya ani śladu. Dwadzieścia minut temu Bryer był pewny, że słyszał, jak ktoś zamknął drzwi na dole, a potem chodził boso na którymś z wyższych pięter, ale nie miał odwagi pójść i sprawdzić. Dopiero gdy dochodziło wpół do dziesiątej, usłyszał na ulicy huk potężnego motoru bez tłumika Wyciągnął szyję i zobaczył motocyklistę kluczącego wśród samochodów. Był w czarnej skórzanej kurtce, a na głowie miał kask, spod którego wystawały długie włosy. Za sobą przymocował futerał na skrzypce. Przejechał koło domu i skręcił w najbliższą boczną ulicę. Bryer zbiegł na dół, by wpuścić wspólnika.
Właśnie otwierał bramę, gdy nadszedł Filey. Zdjął kask i potrząsnął włosami. Trudno było zgadnąć, ile ma lat. Miał chudą, bezwzględną twarz i wąskie zacięte usta. Mimo czoła zrytego zmarszczkami w ruchach był młodzieńczy i sprawiał wrażenie sportowca.
- Wcale się nie śpieszyłeś - poskarżył się Bryer zamykając bramę na klucz.
Filey już szedł na górę ściskając w ręce futerał.
- Jason jest?
- Nie mógł przyjść.
- A dlaczego?
- Jasona przymknęła policja. I jeszcze go trzymają
- Kiedy to się stało?
- Dziś rano. W Market Weldon.
- Dureń, cholera.
- Wszyscy popełniamy błędy.
- Nie w tej robocie.
Wyszli na pierwsze piętro. Filey przystanął, spojrzał na drzwi. Bryer wysunął się naprzód i otwarł drzwi od frontowego pokoju.
- Tutaj.
- Boże, co za nora! Nie zostawili żadnych mebli?
Filey podszedł do okna i przez chwilę patrzył na domy po drugiej stronie ulicy.
- Miało być naprzeciw wejścia do „San Remo”.
- No i jest prawie naprzeciw, jak cholera!
Filey spojrzał na niego złym okiem. Portier położył uszy po sobie.
- Poprawiłeś te linki od okna?
- Tak. Teraz gładko chodzą.
Filey przyciągnął skrzynkę po herbacie i postawił ją na parapecie okna. Na skrzynce położył futerał, otwarł i delikatnie jak dziecko z kołyski, wyjął automat Waldo-Fleischer z teleskopem.
- Przyjechali oboje?
- Tak. Są w restauracji. Brent był za dziesięć dziewiąta, dziewczyna dwadzieścia minut po nim. Muszą już kończyć. Przyjechałeś w samą porę.
Filey trzymał w rękach automat i sprawdzał celownik.
- Ludziom na takim poziomie zjedzenie kolacji musi zająć dobrą godzinę. Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Jeśli się nie mylę, on chce, żeby załatwić tylko Brenta.
- Nie - nerwowo zaprzeczył Bryer. - Brenta i dziewczynę.
Filey spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Brenta i dziewczynę? Jesteś tego pewny?
- Naturalnie. Tak powiedział. Najpierw Brenta, a dziewczynę, jak będziesz mógł ją dostać.
- Och, mogę, nie ma o czym mówić - odparł Filey z bladym uśmiechem. - Tylko w takich sprawach człowiek nie chce popełnić błędu, to jasne.
- On tak powiedział - powtórzył Bryer.
Filey skinął głową. Uchylił okno i przykucnął, by sprawdzić pole widzenia. Przez chwilę spoglądał na okna pustych domów naprzeciw. Potem położył futerał na podłodze, automat zaś na skrzypce. Starannie przesunął go trochę na prawo i ukląkł. Wziął automat i opierając się łokciami na skrzynce wysunął koniec lufy przez uchylone okno. Przyłożył policzek do kolby i wycelował na wejście do „San Remo”. Szczupłą, wrażliwą ręką nastawił teleskop. Zarepetował. Dał się słyszeć krótki, metaliczny dźwięk, gdy nabój wszedł do komory. Ostrożnie położył automat. Wstał.
- Teraz trzeba tylko czekać - powiedział do Bryera, który się niecierpliwił. - Nie spuszczaj oka z restauracji, nie będziesz się nudził.
- Na pewno nie napijesz się likieru? - spytał Brent podejmując ostatnią próbę uratowania wieczoru. Starannie dobrane menu i butelka świetnego wina niewiele pomogły. Carol była przygnębiona i nieswoja. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, jakby spotkali się po raz pierwszy i okazało się, że niewiele ich łączy. Sprzątnięto ze stolika. Stały przed nimi filiżanki bardzo mocnej kawy po włosku. Pietro, widząc, że Brent zapala papierosa, doskoczył z popielniczką.
- Na pewno nie.
- A może koniak?
- Nie, dziękuję, Harry.
Nawet signor Silvani domyślił się, że atmosfera przy stoliku nie jest najlepsza i co chwila spoglądał spod oka na parę gości.
- O której masz pociąg?
- O jedenastej trzydzieści. Spojrzał na zegarek.
- Masz mnóstwo czasu. W dziesięć minut będziesz na stacji. Odwiozę cię, naturalnie.
Carol skinęła głową. Jeszcze bardziej przygnębiła ją myśl, że się rozstaną nie usunąwszy dzielącej ich bariery.
- Gdzie jest twój wóz? Nie widziałam go tutaj.
- Za rogiem, na Burton Street.
- Aha.
- Piętro zawsze parkuje. Bardzo lubi dostać w ręce mego jaguara.
- Rozumiem.
W milczeniu obserwował Carol popijającą kawę. Postawiła filiżankę, sięgnęła po torebkę.
- Hm... dziękuję ci, Harry.
- Za co?
- Za kolację. Uśmiechnął się gorzko.
- Straszna myśl przemknęła mi przez głowę. Że powiesz: „za bardzo miły wieczór”. Tak zwykle się mówi. Tylko, że nie był to bardzo miły wieczór, prawda, Carol?
Przez sekundę zdawało mu się, że Carol wstanie i odejdzie na zawsze. Ale nagle się zdecydowała. Stanowczym ruchem odłożyła torebkę, odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy.
- Dlaczego mnie okłamałeś? Po kiego diabła ukryłeś, że Fielding był twoim przyjacielem?
- Nie był moim przyjacielem - odparł matowym głosem. - Spotkałem go tylko dwa razy. Po raz pierwszy, jak...
- Nie kłam, Harry! Proszę cię, nie kłam. Wiem, że byłeś jego przyjacielem. I nie mogę pojąć, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś. Tamtego wieczoru, gdy „Pod Falstaffem” przedstawiłam cię Fieldingowi, obaj zachowaliście się, jak byście spotkali się po raz pierwszy w życiu. Dlaczego? Powiedz, dlaczego?
Zaciągnął się i zgniótł papierosa w popielniczce.
- Kto powiedział ci, że byłem przyjacielem Sama? - spytał cicho. - Phyllis Tolly?
- Tolly?
- Tak. Pewnego wieczoru spotkała nas w barze kawowym. Było prawie niemożliwe, by ktoś znajomy nas tam spotkał, nieszczęście jednak chciało... Phyllis Tolly, tak?
Patrzył na nią z taką powagą i tak stanowczo, że gdyby nawet chciała, nie mogła go okłamać.
- Nie.
- No to kto?
Zawahała się. Co by Alan powiedział, gdyby się dowiedział, że wygadała wszystko narzeczonemu?
- Widziałam zdjęcia...
- Zdjęcia? Moje i Fieldinga?
- Tak. Ktoś sfilmował ciebie i... Harry, dlaczego ani ty, ani Fielding nie przyznaliście się, że się znacie?
Nie odpowiedział. Trochę przestraszyła się reakcją Harry'ego na jej rewelacje. Widać było, że Harry się niecierpliwi. Nerwy miał napięte. Nawet głos mu się zmienił. Mówił spokojnie, ale bardzo stanowczo.
- Carol, powiedz mi o tych filmach. Kiedy je widziałaś?
- Jeden... z moich przyjaciół mi pokazał te filmy.
- Kiedy?
Carol nie odpowiedziała. Ogarnęła ją straszna pewność, że znalazła się w sytuacji” w której musi zdradzić jednego z tych mężczyzn, a może obydwu.
- Kiedy, Carol? - powtórzył Brent tonem, który nie dopuszczał wymijającej odpowiedzi.
- Dziś po południu.
- Inspektor? - Jej milczenie świadczyło, że trafił w dziesiątkę. Chwycił ją za garnie, jeszcze bardziej zniżył głos. - Carol, to niezwykle ważne. Powiedz mi o tych filmach. Kiedy je widziałaś?
Nie reagował jak ktoś poczuwający się do winy, przyłapany na krętactwie, lecz raczej jakby w grę wchodziły okoliczności ważniejsze niż jego własna skóra.
- Byłeś na jachcie... jachcie Samuela Fieldinga... gdzieś na Tamizie. Rozmawialiście, nie ulegało wątpliwości, że jesteście bliskimi przyjaciółmi.
Widząc, że zdecydowała się powiedzieć mu wszystko, przestał ściskać jej ramię.
- Mów dalej.
- Były jeszcze inne filmy, nakręcone przed twoim biurem... jak Fielding wysiada z taksówki w towarzystwie Jacqueline Dawson... jak ja rozmawiam z Markiem Rainerem na tej samej ulicy...
- Mark Rainer i Jacqueline Dawson? - Wiadomość wyraźnie go przeraziła. - Gdzie Milton zdobył te filmy? Kto mu je dał?
- Nie wiem, Harry.
- Musisz wiedzieć. Po prostu musisz! - Ale Carol już zdała sobie sprawę, że za dużo powiedziała. To tylko pogorszyło sytuację. Harry jeszcze bardziej, w jej przekonaniu, oddalił się od niej.
- Nie wiem, gdzie je zdobył.
Harry wpatrzył się jej w oczy. Udała, że musi wyjąć lusterko z torebki i sprawdzić makijaż. Po krótkim namyśle Brent energicznie zastukał w stolik. Nadbiegł Piętro.
- Rachunek proszę, Piętro. Natychmiast. I przynieś I płaszcz pani. Musimy zaraz wyjść.
- Na miłość boską, przestań spacerować - powiedział Filey do Bryera. - Najpierw się krzywisz, że nie przyszedłem o dziewiątej, teraz jęczysz, bo się okazało, że przyszedłem za wcześnie.
- Siedzą blisko dwie godziny. Prawie wszyscy goście już się wynieśli.
- Mówiłem ci, że tacy mogą całą godzinę, a nawet dwie dzióbać kolację.
Filey wyjął z kieszeni grzebień i przyczesał rzadkie włosy. Nie palił, ale bez przerwy żuł gumę. Bryer podszedł do okna i znów zaczął obserwować wejście do restauracji. Filey starał się odprężyć i odwracał oczy od świateł, aby dobrze widzieć w krytycznej chwili.
- Ktoś wychodzi! - krzyknął Bryer. - Chyba dziewczyna. Tak, to ona. Wychodzą, Filey!
Szczęki Fileya zaczęły się trochę szybciej poruszać. Jednym susem dopadł okna i zajął stanowisko za skrzynką. Bryer otworzył okno. Wyborowy strzelec wysunął lufę automatu. Prawym okiem widział zbliżenie wejścia do restauracji. Dziewczyna stojąc na trotuarze zapinała guziki płaszcza i czekała na mężczyznę. Filey wycelował na drzwi restauracji i trafił na Brenta, który wychodząc zacisnął pasek płaszcza i podniósł kołnierz. Brent podszedł do dziewczyny, wziął ją pod rękę, coś do niej powiedział - pewnie dokąd idą. Przez chwilę stali nieruchomo. Filey uznał, że nadeszła pora. Punkt, w którym krzyżowały się cienkie jak włos linie teleskopu, był wycelowany na lewą pierś Brenta, automat ani drgnął - jakby go przyśrubowano. Filey końcem prawego palca wskazującego naciskał czubek kciuka.
W tym momencie cała przestrzeń zupełnie się zaciemniła. Fileyowi wydało się, że nagle, zrządzeniem mściwego losu, stracił wzrok. Mrużąc oczy opuścił lufę i wyjrzał przez szczelinę między parapetem a oknem.
- Co do cholery...
Duża ciężarówka, jakimi zwykle przewozi się meble, zjawiła się na ulicy i zasłoniła restaurację. Bryer i Filey zobaczyli tył głowy kierowcy, który wychylił się z szoferki i mówił coś do mężczyzny i dziewczyny na trotuarze.
- W porządku - powiedział Bryer. - Tylko pyta o drogę. Zaraz ruszy.
Rzeczywiście, kierowca już się wyprostował. Usłyszeli, jak zgrzytnął bieg, motor przyśpieszył obroty. Gdy ciężarówka wolno ruszyła, Filey chwycił automat. Trzeba było szybko strzelać. Pole obstrzału odsłoniło się, Filey patrzył przez teleskop, ale ze zdumieniem zobaczył pusty trotuar. Dziewczyna i mężczyzna zniknęli.
- Niech mnie...
- Dostali cynk - powiedział Bryer. W jego głosie zabrzmiała już nuta paniki. - Musieli dostać cynk. Trzeba, cholera, wiać stąd w podskokach.
Carol była teraz bardziej oszołomiona niż zła. Wszystko działo się tak błyskawicznie, że mogła jedynie dać ponieść się fali wydarzeń. Starała się jednak zrozumieć niezwykłe wydarzenie na ulicy. Harry zachował się jakby nagle zwariował. I czy to nie Mark Rainer prowadził wóz meblowy?
Harry bardzo szybko mówił do Piętro, który nie mógł go zrozumieć.
- Ależ zostawiłem pański wóz na Bur ton Street. Przez kuchnię wyjdzie pan na Fulton Street.
- Właśnie tam chcę wyjść - tłumaczył Brent. - A nie od frontu. Bądź taki dobry i wyprowadź nas przez kuchnię.
Piętro w charakterystyczny włoski sposób wzruszył ramionami.
- Eh, per carita! Jeśli pan sobie życzy... Proszę za mną.
Brent odwrócił się i wziął Carol pod rękę. Wyrwała mu się.
- Czekaj, Harry! Co się tu dzieje? Czy to Mark Rainer siedział w tym samochodzie? Dlaczego zaciągnąłeś mnie z powrotem?
- W domu naprzeciw był ktoś z automatem. Musieliśmy, pod osłoną tego samochodu, cofnąć się tutaj.
- Z automatem? Chcesz powiedzieć, że... czekał na ciebie?
Brent skinął głową.
- Czekał na nas. Słuchaj, przepraszam cię, ale teraz nic ci nie mogę wyjaśnić. Proszę, rób co ci mówię.
Naprawdę wystraszona, wyszła za nim z sali restauracyjnej przez drzwi prowadzące do kuchni. Szef kuchni skończył wreszcie pracę i siedział spocony za stołem przy kuflu piwa. Piętro przeprowadził ich przez korytarz zawalony pustymi kartonami, skrzynkami po owocach, butelkami po winie i kubłami pełnymi śmieci.
- To jest Fulton Street - powiedział i dodał po raz ostatni starając się doprowadzić Brenta do przytomności: - Jak skręci pan w lewo, a potem w prawo, znajdzie pan swój samochód.
- W porządku, Piętro - uspokoił go Brent. - Wiem co robię.
Wsunął mu funta w rękę. Piętro podziękował uśmiechem i wrócił do restauracji. Niemal natychmiast z kierunku wskazanego przez Piętro błysnęły światła samochodu. Czarny jaguar szybko podjechał do nich, gwałtownie zahamował i stanął na środku wąskiej ulicy. Harry podbiegł do kierowcy. Wysiadł Mark Rainer, nie wyłączył motoru.
- Masz wóz, Harry. Zobaczymy się potem.
- Dobra. Dziękuję ci, Mark.
- Więcej tu nie przychodź. - Rainer zerknął na Carol, która stała na brzegu chodnika i obserwowała ich. Zniżył głos: - Masz z nią kłopot.
- Tak. Ale poradzę sobie.
- Mam nadzieję. W przeciwnym razie sam nie wiem, co by...
- To moja sprawa, Mark! Daj mi spokój. To nie twoje zmartwienie. - Zdał sobie sprawę, że jest niegrzeczny wobec człowieka, który przed chwilą uratował mu życie, opanował się i przyjaźnie poklepał Rainera po ramieniu. - Kto to był? Nasz przyjaciel Filey?
- Tak. Ale mieliśmy kogoś po tamtej stronie. Wiadomość przyszła w ostatniej chwili. Lepiej tu nie stać za długo. Zadzwonię później do ciebie.
Rainer odwrócił się na pięcie i szybko odszedł w kierunku, z którego przyjechał. Harry otworzył drzwi jaguara.
- Wsiadaj, Carol.
Nie była już zdolna do sprzeciwu. Nie miała wyboru - wsiadła. Usadowiła się wygodnie. Czuła, jak oparcie uciska jej plecy, gdy Harry dodawał gazu.
- Czy... ktoś rzeczywiście chciał cię zabić?
- Tak.
- Kto?
- Niejaki Filey. Specjalista od snajperskiej broni. Był w budynku naprzeciw restauracji. Wydało mi się, że widzę jakąś twarz w otwartym oknie pustego domu. W tej właśnie chwili nadjechał wóz meblowy.
- Ale dlaczego? Z jakiego powodu ktoś chciałby cię zabić?
Harry zwolnił przed wjazdem na ruchliwszą ulicę. Spojrzał na prawo i lewo. Opony zapiszczały na zakręcie.
- Przyjaciele Fileya uważają, że ja coś wiem.
- O czym?
- O kimś... z Market Weldon.
- Z Market Weldon?
Skręcił w Euston Road. Wszystkie światła przed nimi były zielone. Harry pasem szybkiej jazdy wyprzedzał wolniej poruszające się samochody.
- Czy to najkrótsza droga do stacji?
- Chciałaś, żebym powiedział ci prawdę i wszystko dokładnie wyjaśnił.
- Tak.
- No to wstąpmy do mnie i spełnię twoje życzenie. Powiem ci o tym, co się stało dzisiaj, o Samie Fieldingu i co ma z tym wszystkim wspólnego Barbara Smith...
- Ale pociąg. Spóźnię się na pociąg.
- O to się nie martw. Odwiozę cię do domu. - Wyciągnął rękę, położył jej na kolanie. - Proszę cię, moja złota. Zrób to dla mnie. Miałem okropny dzień. Skoro zażądałaś, bym ci wszystko wyjaśnił, powinnaś dać mi szansę wyłożenia całej sprawy.
Głos Harry'ego był czuły, a dotknięcie jego ręki działało, jak zwykle, elektryzująco. Nie można było oprzeć się komuś o tak nieodpartej sile oddziaływania.
- Dobrze, Harry.
Przestali odzywać się do siebie. Harry prowadząc szybko, ale ze skupioną uwagą, dojechał do cichej uliczki w Chelsea. Jego mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze. Wjechali na górę windą, otworzył drzwi, wprowadził ją do saloniku.
- Pozwolisz, że wezmę twój płaszcz.
Był tak opiekuńczy, że podziałało to wreszcie na Carol. Skłonna była uznać, że zbyt pochopnie go osądziła i że za chwilę rozwieją się wszystkie jej wątpliwości.
- Usiądź, Carol, napijemy się czegoś.
Siadła w jednym z niskich, supernowoczesnych foteli i starała się doprowadzić do porządku twarz, która jakby postarzała się w ciągu tego wieczoru. Słyszała, jak za jej plecami Harry wyniósł płaszcz do hallu i pobrzękiwał butelkami i szklankami na barku. Dużo było tego nalewania, mieszania i bełtania. Wreszcie podszedł do niej z dwiema szklankami na tacy.
- To dla ciebie - powiedział podając jej trunek nieco ciemniejszy. - Mieszanka mojego pomysłu, jest dość mocna, przyrządziłem dla ciebie nieco słabszą wersję.
- Co tam jest? - sięgnęła po wąską szklankę. Kawałek lodu stuknął o szkło.
- Och, mnóstwo różnych rzeczy. To się tak pije. Powiedz, czy ci smakuje.
Podniósł szklankę i pociągnął duży łyk. Carol sączyła trunek, próbując, jaki ma smak.
- Tego tak się nie pije - śmiejąc się zaprotestował Harry. - Trzeba więcej wypić, żeby alkohol zadziałał.
Przez cały wieczór traktowała go ozięble. Teraz chciała to naprawić, uśmiechnęła się do niego, odchyliła głowę w tył i opróżniła znaczną część szklanki.
- Smakowało? - spytał Harry uważnie się jej przyglądając.
- Mm - odparła niepewnym tonem. - Troszeczkę za gorzkie dla mnie.
Rozdział pięty
Milton upadał ze zmęczenia, kiedy w nocy z środy na czwartek nareszcie wrócił do domu. Dzień był okropny. Sprawa wcale się nie wyjaśniła, lecz coraz bardziej się komplikowała i gmatwała. Nerwowe napięcie zwiększało przekonanie, że nie ma do czynienia ze zwykłą zagadką kryminalną, którą można rozwiązać cierpliwie rekonstruując wypadki, jakie poprzedziły zbrodnię. Tym razem sytuacja wciąż się rozwijała i zmieniała. Zamordowanie Sama Fieldinga nie było kulminacyjnym punktem napiętej sytuacji, tylko dało początek rozwojowi wypadków. Otoczony kłamstwami, fałszywymi świadkami i spreparowanymi dowodami, Milton czuł się trochę jak budowniczy usiłujący wznieść fundamenty na lotnych piaskach. A jednak zdawał sobie sprawę, że trzeba się śpieszyć, miał przeczucie, że zanosi się na następne morderstwo i że okrutne siły, z którymi walczy, zadadzą jeszcze jeden cios, a może na tym się nie skończy. Najgorsze z wszystkiego było jego osobiste powiązanie ze sprawą. Chwilami poważnie się zastanawiał, czy troska o Carol nie utrudnia mu zadania. Rzeczywiście, nie miał do sprawy dostatecznego dystansu.
Żadne z tych zmartwień nie przeszkodziło mu zasnąć, ledwie się położył w łóżku. Budzik nastawił na szóstą, co zapewniało mu pięć godzin snu.
Przez jakiś czas ignorował natarczywy dzwonek, który wtargnął do jego snów. Wiedział, że jak na budzik, dzwoni za daleko, a poza tym dźwięk był inny. Ta część jego świadomości, która właściwie nigdy nie odpoczywała, stopniowo dochodziła do głosu i wreszcie go obudziła. Zdał sobie sprawę, że ktoś uporczywie i pewnie już dość długo dzwoni do drzwi.
Zapalił nocną lampkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Sięgnął po szlafrok, wsunął nogi w ranne pantofle i poszedł do drzwi zapalając po drodze światła. Na dole gość dalej naciskał guzik dzwonka przy bramie.
- Dobra. Dobra! - zawołał Milton. - Już idę.
Człapiąc pantoflami zszedł na dół i otworzył bramę. Stanął twarzą w twarz z Erykiem Vynerem. Farmer wyglądał żałośnie. Najwidoczniej całą noc nie spał. Miał na sobie to samo ubranie co na targu.
- Eryk! Na miłość boską! Nie spodziewałem się, że to ty!
- Pozwolisz, Alan?
- Ależ naturalnie! Co tam znowu? Co się stało? Vyner zaczął wchodzić na górę. Milton zamknął bramę i podążył za nim.
- Strasznie przepraszani... że tak cię zerwałem z łóżka. Nie gniewaj się.
- Nic nie szkodzi. Nie zrobiłbyś tego bez poważnych powodów.
Vyner chwiejąc się na nogach wszedł do pokoju i odwrócił się do Alana.
- Jestem zaniepokojony, Alan. Strasznie się martwię!
- Nie trzeba być inspektorem policji, żeby to zauważyć. Czym się tak martwisz?
- Na pewno coś się stało Carol. Wczoraj wieczór pojechała do Londynu i dotąd nie wróciła.
- Może przenocowała w Londynie? Vyner potrząsnął głową.
- Nie, na pewno nie. O to właśnie chodzi. Rozmawiałem z Harrym. Wsadził ją do pociągu.
- Którego?
- Ostatniego. O jedenastej trzydzieści. Wyjechałem do pociągu... powiedziałem jej, że będę czekał na stacji... nie przyjechała.
- Hm, może zasnęła w pociągu. - Mówiąc to Milton wiedział, że domysł jest nieprawdopodobny. Był pewny, że już się sprawdziło jego przeczucie. Ale starał się na zimno rozpatrzeć wszystkie możliwości. - Ten pociąg idzie do Dalesbury.
- Wiem. Właśnie stamtąd wracam. W drodze do Dalesbury pociąg zatrzymał się w Middleton, Roxby, Market Weldon i Railsford. Sprawdziłem na wszystkich stacjach. Nie jechała tym pociągiem.
Vyner, zbyt podniecony, by usiąść, kręcił się po pokoju i rozglądał się nic nie widząc. Milton włączył elektryczny piecyk, bo Vyner przyniósł z sobą chłód wczesnego poranka.
- No, dobrze. Zacznijmy od początku. Kiedy widziałeś ją ostatni raz?
- Wczoraj po południu. Wpadłem do niej do biura na chwilkę. Wyjechała o szóstej dziesięć, była z Harrym na kolacji w „San Remo”, potem odwiózł ją...
- „San Remo”?
- Tak. To mała restauracja w Londynie. Harry bardzo ją lubi i często tam bywa.
Zamilkł nie rozumiejąc, dlaczego Milton zrobił zdziwioną minę.
- Rozumiem. I co dalej?
- Po kolacji, powiada Harry, odwiózł ją na stację. Przyjechali trochę za wcześnie, więc siedzieli w samochodzie i rozmawiali.
- I co potem?
- Wsadził ją do pociągu. Przynajmniej tak mówi.
- Czyżbyś mu nie wierzył? Vyner wytrzymał spojrzenie Miltona.
- Tak, jasne, że mu wierzę!
- Ale...
- Jeżeli wsadził ją do pociągu, to co się z nią stało, do licha?!
Milton otworzył szufladę biurka i wyjął notes i ołówek.
- Każę jeszcze raz sprawdzić na wszystkich stacjach. Możemy dać bardzo dokładny rysopis. Jak była ubrana?
Vyner stuknął się dłonią w czoło.
- O Boże. Niech no pomyślę.
- A może granatowa sukienka w czerwone cętki?
- Tak.
- Właśnie. I zdaje się miała etolę. Pewnie ją pamiętasz.
- Powinienem - przyznał Milton z wymuszonym uśmiechem. - Dałem ją Carol w prezencie na ostatnią gwiazdkę. Czy była w kapeluszu?
- Nie. Może wzięła chustkę na głowę, obawiając się deszczu, ale była bez kapelusza.
Milton zapisywał. Nie podnosząc głowy spytał:
- Co powiedział Harry, jak usłyszał od ciebie, że Carol nie przyjechała?
- Był bardzo zdziwiony. Po prostu nie mógł tego zrozumieć. A propos, przyrzekłem, że zadzwonię do niego. Czeka na telefon ode mnie. Czy można skorzystać z twego aparatu?
Milton dodał jeszcze parę słów do rysopisu i wydarł kartkę z notesu. Wstał.
- Tak. Dzwoń. A ja się ubiorę.
- Alan! - zawołał Vyner za wychodzącym do sypialni Miltonem.
- Słucham.
- Jak myślisz, co się mogło stać Carol?
Milton odwrócił się w drzwiach. Było coś wzruszającego w trosce Vynera o siostrę, ale Milton nie chciał mu powiedzieć, jak dalece jego obawy są uzasadnione.
- Nie wiemy, że w ogóle coś jej się stało. Sprawa może wyjaśnić się w idealnie prosty sposób. Ale jak będziesz mówił z Brentem, powiedz, że chciałbym się z nim zobaczyć. Będę czekał na niego u siebie w biurze o godzinie dziewiątej.
Brent zjawił się punktualnie na wezwanie inspektora. Za dziesięć dziewiąta zaparkował jaguara przed komendą policji w Market Weldon i był u Miltona pięć przed dziewiątą. To inspektor się spóźnił. Zastał Brenta w swym gabinecie przeglądającego jakiś stary magazyn.
- Przepraszam, że czekał pan na mnie, panie Brent.
Gdy Brent wstał, Milton zauważył, nie bez satysfakcji, że jego gość też ucierpiał na nieprzespanej nocy i jest jawnie zdenerwowany.
- Nie szkodzi. Przyjechałem trochę za wcześnie.
- Zdaje mi się, że dzisiejszy dzień kiepsko się zaczął. Właśnie słyszałem, że motocyklista potrącił jednego z moich detektywów i uciekł. Chciałbym zobaczyć miejsce wypadku. Przeszedłby się pan ze mną? To parę minut stąd i przynajmniej telefony nie będą nam przeszkadzały.
Brent skinął głową. Nic nie mówili. Dopiero gdy szli w stronę High Street, pierwszy odezwał się Brent.
- Czy są jakieś wiadomości o Carol?
- Niestety, nie ma. Wie pan, bardzo trudno mi uwierzyć, że Carol wsiadła do tego pociągu.
- Na pewno wsiadła. Odwiozłem ją na stację.
- Nikt jej na stacji nie widział. I jakoś nikt nie przypomina sobie, by widział, jak wsiadała lub wysiadała z tego pociągu. No, ale posłuchajmy, co pan ma do powiedzenia. O której godzinie przyszedł pan do „San Remo”?
- Mniej więcej za dziesięć... - spojrzał na inspektora. - Skąd pan wie, że byliśmy na kolacji w „San Remo”?
- Eryk mi powiedział - uprzejmie wyjaśnił Milton. - Musiał pan wspomnieć o tym, jak dzwonił do pana.
- Aa, tak. Zdaje się, że mu powiedziałem.
- I co dalej?
- Przyszedłem za dziesięć dziewiąta. Carol się spóźniła, jakiś kwadrans, jeśli dobrze pamiętam. Zjedliśmy kolację i mniej więcej za kwadrans jedenasta wyszliśmy z restauracji. Odwiozłem ją na stację, wsiadła do pociągu.
- Czy odprowadził ją pan do wagonu?
- Ee... nie. Nie odprowadziłem.
- To skąd pan wie, że wsiadła do pociągu?
- Przecież musiała wsiąść, skoro...
Milton przystanął. Odwrócił się do Brenta i zmusił go, by patrzył mu prosto w oczy.
- Chcę wiedzieć, jak to było. Chcę dokładnie wiedzieć, co się działo na stacji.
- Po... pokłóciliśmy się w restauracji i potem siedzieliśmy przez chwilę w samochodzie i jeszcze trochę rozmawialiśmy. Jakieś dwadzieścia po jedenastej wysiedliśmy z samochodu i poszliśmy na stację. Pożegnałem się z nią... wróciłem do domu.
Znów zaczęli iść, trochę wolniej.
- - Gdzie się pan z nią pożegnał - na peronie?
- Nie. Przy kiosku z książkami. Nie poszedłem na peron. Ale Carol poszła. Stałem i patrzyłem za nią.
- Ale nie widział pan, jak wsiadła do pociągu?
- Nie. Chyba nie. - Zawahał się, jak ktoś kto musi się przyznać do czegoś bolesnego. - Byłem zupełnie wytrącony z równowagi.
- Aż tak?
- Tak. Już panu mówiłem. Pokłóciliśmy się.
- A właściwie z jakiego powodu?
- Czy muszę odpowiedzieć na to pytanie?
- Może pan nic nie mówić, jeśli pan sobie tego nie życzy, panie Brent.
Milton spojrzał przez ramię czekając na przerwę w ruchu, by mogli przejść na drugą stronę ulicy.
- Na miłość boską, niech pan przestanie zwracać się do mnie per „panie Brent”! Zarzuciła mi, że jestem kłamcą, powiedziała, że wie na pewno, że ja... - Był tak rozdrażniony, że tracił panowanie nad sobą. - Proszę pana, jakie, u licha, ma to znaczenie, o cośmy się pokłócili? Nie mam zamiaru mydlić panu oczu ani też ukryć cokolwiek. Już panu mówiłem. Doszło między nami do cholernej awantury i zerwaliśmy z sobą.
Milton nagle wszedł na jezdnię i zaczął lawirować między furgonetką a nadjeżdżającym samochodem w sposób całkiem nie stosowny dla funkcjonariusza policji. Brent przyśpieszył kroku, żeby go dogonić.
- Czy Carol była przygnębiona? - spytał Milton, gdy znów znaleźli się na trotuarze.
- Tak - pytanie zdziwiło Brenta. - Naturalnie.
- Bardzo?
- Bardzo. Obojgu nam było niezmiernie przykro. Dlatego nie odprowadziłem jej na peron. Zawsze ją odprowadzałem, ale wczoraj, no cóż... powiedzieliśmy sobie tylko „do widzenia”. Po prostu nie byłem w stanie jeszcze raz się z nią żegnać.
- Mówiąc, że państwo zerwali z sobą - ma pan na myśli...
- To, co powiedziałem! - zawołał Brent w nagłym przystępie gniewu. - Skończyliśmy z sobą! Ostatecznie!
Tuż za nimi samochód przyhamował. Kierowca lekko naciskał klakson. Milton z irytacją zmarszczył brwi, odwrócił się i zobaczył niespokojną twarz Phillipsa wyglądającą z tylnego okna policyjnego wozu.
- Panie inspektorze!
- Na miłość boską, Phillips! Co to ma znaczyć, chcesz nas zamknąć?
- Domyśliłem się, że pana tu znajdę. Mamy wiadomość.
- Nie może poczekać? Będę w komendzie za dziesięć minut.
- To pilne. Dotyczy także pana Brenta.
Samochód stanął przy chodniku. Milton otworzył drzwi i zwrócił się do Brenta:
- Może później skończymy naszą rozmowę. Niech pan wsiada, zobaczymy, co Phillips ma do powiedzenia.
Wsiedli z tylu, Phillips posunął się, żeby zrobić im miejsce. Na kolanie trzymał paczkę luźno owiniętą papierem. Milton zatrzasnął drzwi, kierowca włączył motor.
- Zdaje się, że zdobyliśmy wiadomość o Carol Vyner, panie inspekorze.
Phillips zerknął na Miltona. Inspektor skinął głową, Phillips odwinął paczkę.
- To są rzeczy Carol! - zawołał Brent.
- Tak - odparł Phillips. Odsunął papier i położył rzeczy na kolanie. - Jej torebka i pantofle.
- Gdzieście to znaleźli? - nerwowo spytał Milton.
- W Kingston... niedaleko Tamizy. Znalazła dziewczynka idąca do szkoły.
- Kingston? - powtórzył Brent. Zwrócił się do Miltona. - Musiała wsiąść do pociągu na drugim peronie. O jedenastej dwadzieścia pięć odchodzi pociąg do Kingston.
Milton wpatrywał się w pantofle i torebkę. Umazane były błotem, przylepiły się do nich kawałki trawy.
- Jeżeli jej tam nie wywieziono, naturalnie - powiedział głucho. - Czy przeszukują rzekę?
- Tak, panie inspektorze. Sprowadzili płetwonurków. Milton najwidoczniej starał się opanować. Pochylił się do kierowcy.
- Na stację, jak najprędzej!
- Panie inspektorze - powiedział Brent. - Co pan miał na myśli mówiąc: „jeśli jej tam nie zabrano”? Czy chciał pan powiedzieć...
- Nic nie chciałem powiedzieć - warknął Milton. Odwrócił się od niego, wrogość między nimi tym razem wyraźnie doszła do głosu. - W tej chwili chętnie bym posłuchał, co pan ma do powiedzenia, panie Brent.
Ranek wlókł się nieznośnie. Co pół godziny Milton dzwonił do Kingston, ale odpowiedź była wciąż ta sama. Policyjni płetwonurkowie nie znaleźli nic więcej, co by mogło naprowadzić na ślad Carol. Chociaż zarząd Tamizy i posterunki policji rzecznej zostały zaalarmowane, nie było raportu o znalezieniu zwłok. Milton zwlekał z zawiadomieniem Eryka Vynera. Jakaś się opanował, ale rozpacz Vynera była zaraźliwa i mogła go rozbroić. W południe nie można już było dłużej zwlekać. Wziął wóz policyjny i kazał się zawieźć do farmy w Becklehurst.
Przy wjeździe na podwórze kierowca musiał nagle ostro zahamować. Z bramy wyjeżdżał ford. Była to duża limuzyna, ciągnęła przyczepę. Omal się nie otarła o wóz policyjny. Kiedy ich mijała, Milton zobaczył twarz Tolly'ego, wpatrzoną w niego zza kierownicy. Tolly skinął głową inspektorowi i pojechał dalej.
Vyner całe rano nie wychodził z domu i nie oddalał się od telefonu. Widocznie usłyszał, jak przyjechali, bo wyszedł przed dom, zanim inspektor zdążył wysiąść.
- Są jakieś wiadomości o Carol?
- Znaleźliśmy jej torebkę... i pantofle. Vynerowi zadrżały usta.
- Gdzie?
- Znalazła dziewczynka, niedaleko Tamizy, w Kingston.
- O, Boże! - szepnął Vyner. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dokoła. - Biorę wóz! Jadę tam!
Milton mocno przytrzymał go za ramię.
- Zaczekaj, Eryk. Jestem w kontakcie z Kingston. Możesz mi wierzyć, nie ma sensu, żebyś jechał - absolutnie nic tam nie zdziałasz.
- W porządku, Alan. - Potrząsnął głową, zgarbił się. - Nie pojadę.
- Czy widziałeś się dzisiaj z Harrym?
- Nie i nić nie rozumiem. Oczywiście czekałem na niego, ale się nie zjawił. Nawet nie zadzwonił. Czy wrócił do Londynu?
Kierowca wozu policyjnego nawrócił i stanął przodem do bramy. W domu stary zegar zaczął wybijać dwunastą.
- Tak, chyba wrócił. Powiada, że wczoraj wieczór pokłócił się z Carol. Bardzo ich to przygnębiło. Zdaje się, zerwali...
- Zerwali z sobą? - zdziwił się Vyner. - Nic o tym nie wiedziałem.
- Właśnie o to chciałem cię zapytać. Jak rozmawialiście przez telefon, Harry nie wspomniał ci o awanturze z Carol?
- Nie, ani słowem.
- Jesteś tego pewny?
- Absolutnie.
- Dziękuję ci. Jak tylko się czegoś dowiem, zaraz dam ci znać. Bądź dobrej myśli. - Położył rękę na klamce i od niechcenia zapytał przez ramię:
- Czy to Harold Tolly wyjeżdżał stąd przed chwilą? Vyner, pogrążony w myślach, jakby nie dosłyszał pytania. Potem lekko drgnął i oprzytomniał.
- Tolly? A, tak. Potrzebuje zieleni do udekorowania straganu. Myślał, że będę mógł mu pomóc.
- Mówiłeś o Carol?
- Powiedziałem, że martwię się o nią, bo nie wróciła na noc do domu. Czy źle zrobiłem? Nie powinienem był mu o tym mówić?
- Och, to nie ma znaczenia - uspokoił go Milton.Ale Vyricr nie rozchmurzył czoła do chwili, gdy inspektor wsiadł do samochodu i odjechał.
Milton zauważył dużego forda zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, naprzeciw komendy. Był tego samego koloru co samochód, który omal nie zderzył się z Wozem policyjnym na farmie w Becklehurst, ale już bez przyczepy.
- Czy to ten sam wóz, który na nas najechał? Kierowca, czekając, aż przejadą samochody i będzie mógł wprowadzić wóz na parking policyjny, spojrzał na numer rejestracyjny forda.
- Tak, panie inspektorze. Ten sam numer.
- Uhm. A to się pośpieszył.
Milton sprawdził na biurku recepcji, czy nie ma dla niego wiadomości, wziął ze swej przegródki plik papierów i pchnął wahadłowe drzwi z napisem „Panowie”. Chciał skorzystać z wolnej chwili. Bo jak znajdzie się w biurze... Mył ręce, gdy wszedł Phillips.
- Cześć, Roy! Jest coś nowego z Kingston?
- Nie. Przed chwilą pytałem. Ale był telefon z Dalesbury. Sprawa Jasona staje na wokandzie nie o trzeciej, tylko pół godziny wcześniej.
- To znaczy, że musimy wyjechać stąd o wpół do drugiej.
- Tak. Na górze ktoś czeka na ciebie. Harold Tolly.
- A to dobre. Przed chwilą go widziałem.
- Rozmawiałeś z nim?
- Nie. Wyjeżdżał z farmy Vynera, kiedy tam przyjechałem. Nie wiesz, czego chce?
- Nie chciał powiedzieć. Chce koniecznie zobaczyć się z tobą.
Milton skończył wycierać ręce ręcznikiem na rolkach i wyszedł.
W gabinecie czekał Tolly pod czujnym okiem Tomlinsa. Jakby dla potwierdzenia, że się zreflektował i szanuje zwyczaje, włożył ciemny garnitur lepiej pasujący do czarnego krawata. Gdy Milton szedł do biurka, Tolly wstał na dowód szacunku dla inspektora.
- Czeka pan na mnie?
- Tak, jeśli może pan poświecić mi parę minut, panie inspektorze.
- Dziękuję - Milton skinął głową Tomlinsowi, który natychmiast się ulotnił. - Rzeczywiście mogę poświęcić panu tylko parę minut. Mam dzisiaj mnóstwo roboty.
Tolly podszedł do biurka. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął fotografię formatu pocztówki i podał ją Miltonowi.
- Wczoraj wieczór robiłem porządki i przejrzałem rzeczy Phillis - mojej żony. W starej torebce znalazłem to zdjęcie. Przyszło mi na myśl, że może zainteresować pana.
Milton przyjrzał się fotografii. Przedstawiała mężczyznę i kobietę na zatłoczonym trotuarze. Poznał miejsce, gdzie zostało zrobione zdjęcie. Było to na rogu Lower Richmond Street i Picadilly Circus. Właśnie tam polowali uliczni fotografowie. Ten widocznie pstryknął parę, zanim go zauważyli, a potem umiał ich przekonać, by kupili zdjęcie. Szli pod rękę, przytuleni do siebie i tak jedno na drugie patrzyło, że można się było domyślić daleko posuniętej zażyłości.
- Czy pan pokazywał już komuś to zdjęcie?
- Nie.
- Na przykład panu Vynerowi?
- Nie, powiedziałem już panu, że nie pokazałem nikomu... Aa, rozumiem, do czego pan zmierza. - Potrząsnął głową. - Widziałem się dzisiaj z Vynerem, ale nie w sprawie fotografii.
- A o co chodziło?
- Potrzebuję zieleni do przybrania straganu i myślałem, że on mi pomoże.
Milton skinął głową i znów spojrzał na fotografię.
- Wiedział pan, że Vyner był... hm... przyjacielem pańskiej żony?
- Wiedziałem, rzecz prosta, że Vyner zna Phyllis... Poznał ją przez swoją siostrę. Ale jak już pan pyta, to fotografia świadczy, że łączyło ich coś więcej niż przyjaźń.
- Tak. Raczej tak. -. Milton rogiem fotografii postukał w dłoń. Podniósł wzrok i powiedział stanowczym tonem: - No cóż, dziękuję panu. Zatrzymam to zdjęcie, jeśli pan pozwoli.
- Ależ proszę bardzo.
Tolly'ego stropiło nagłe zakończenie rozmowy. Patrzył na Miltona, który już zaczął przeglądać akta leżące na biurku.
Po chwili inspektor podniósł wzrok.
- Czy tylko w tej sprawie chciał się pan ze mną zobaczyć?
- Nie. Nie tylko. Zmieniłem zdanie.
- Zmienił pan zdanie?
- Tak. - Tolly przestępował z nogi na nogę i prawą dłonią pocierał kostki palców lewej ręki. - Postanowiłem powiedzieć panu prawdę. To, co pani Green mówiła o piórze, ściśle odpowiada rzeczywistości. Prosiłem ją, by się postarała o pióro - pióro Fieldinga. Obiecałem dać jej pięćdziesiąt funtów.
Wyjął z kieszeni znane Miltonowi niebiesko-złote pióro. Położył je na biurku.
Milton obserwował Tolly'ego: ręce lekko mu drżały.
- Na co potrzebne było panu pióro?
- Pewien mój znajomy prosił, bym mu się o nie postarał. Powiedział, że... sypnie forsą.
- Co pan nazywa sypnięciem forsą?
- Czterysta funtów. Gotówką.
Milton przetarł piekące oko. Tolly stał przed nim jak uczeń przed nauczycielem za katedrą.
- Kto to był?
Tolly nie śpieszył się z odpowiedzią. Milton postanowił mu pomóc.
- Czy to ten, któregośmy przymknęli - Kevin Jason?
Tolly przytaknął głową.
- Czy dobrze zna pan Jasona?
- Prawie wcale go nie znam. Pewnego wieczoru przedstawił mi się w barze „Pod Koroną” w Kingston. Powiedział, że słyszał, że moja żona pracowała u Fieldinga i była przyjaciółką pani Green. Rozmawialiśmy chwilę przy barze. Postawił mi parę piw. Wydawało mi się, że jest trochę stuknięty. Nie brałem go zbyt serio. Ale na drugi dzień znów był w barze i znów się rozmawiało. I właśnie wtedy zrobił mi tę propozycję.
- Czy mówił, na co mu to pióro? I dlaczego był gotów zapłacić tyle pieniędzy?
- Nie. Nie mówił. Ale ja go zapytałem. Odpowiedział, że to jego sprawa. A do mnie należy tylko dostarczyć mu pióro. Do tej chwili uważam, że jest stuknięty. Za takie coś nikt nie da nawet piątki.
Milton wziął pióro i pogroził nim Tolly'emu.
- Dlaczego wcześniej mi pan o tym nie powiedział?
- Nie chciałem się wpakować. A poza tym...
- Słucham.
- Jason dał mi dwieście funtów zaliczki. Bałem się, że stracę tę forsę, jeżeli... jeżeli powiem panu, jak to było naprawdę.
- Rozumiem.
Milton wstał, podszedł do stalowej szafki i włożył pióro do szuflady. Tolly się przyglądał
- Powiedziałem panu prawdę, panie inspektorze. Żałuję tylko, że nie zrobiłem tego wcześniej.
- Ja też żałuję.
Milton zamknął szafkę na klucz. Gdy się odwrócił, Tolly uśmiechnął się do niego: Odzyskał już szacunek dla siebie.
- No to udzieliłem panu informacji, może teraz pan by mi coś powiedział.
- A co chciałby pan wiedzieć?
- Co Jason panu powiedział? Jaka jest jego wersja?
- Odmawia zeznań. Nic nie chce nam powiedzieć.
- Odmawia? To jeszcze go trzymacie?
- Tak. Parę dni temu włamał się do mojego mieszkania. Był uzbrojony, groził mi pistoletem. Sprawa staje na wokandzie dziś po południu.
- Nic o tym nie wiedziałem! Coś podobnego! To dlatego żeście go przymknęli?
- Właśnie. - - Milton podszedł do drzwi i otworzył, by tamten zrozumiał, że nie ma już czasu dla niego. - A teraz bardzo pana przepraszam.
Za drzwiami ukazał się Phillips zamarły w bezruchu jak posąg. Utrzymywał równowagę w uważnej pozycji - z uchem przyłożonym do drzwi i zgiętym palcem, którym miał zapukać. Wyprostował się i z dość głupią miną spoglądał to na inspektora, to na Tolly'ego. Z jego zachowania widać było, że ma coś do powiedzenia, ale nie przy Tolly m.
- Tak, naturalnie - powiedział Tolly. Zawahał się, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale się rozmyślił i wyszedł. W przejściu kiwnął głową Phillipsowi.
Sierżant zamknął za sobą drzwi i położył wielką pięść na klamce.
- Przyszła wiadomość od Jason a...
- Od Jasona?
- Chce się z tobą zobaczyć przed rozprawą. Zaraz przyprowadzą go tutaj.
Patrzyli na siebie. Żaden z nich nie chciał okazać, jak wiele spodziewa się po zwrocie w sytuacji, na którą tak długo czekali.
- Roy, rozwiąże mu się język?
- Tak mi się zdaje.
Policjant eskortujący Jasona z aresztu do Miltona nazywał się Torą Laidman. Był trochę rozczarowany pracą w policji. Nie awansowało się prędko, a koperta z pensją przedstawiała się kiepsko w porównaniu z zarobkami jego rówieśników, którzy poszli do pracy w fabrykach lub zarabiali na własny rachunek. Jego rezygnacja została przyjęta, ale musiał odpracować w pocie czoła okres wymówienia. Potem mógł znaleźć jakieś bardziej opłacalne zajęcie, które pozwoliłoby utrzymać żonę i pięcioro dzieci w sposób bardziej odpowiadający wyobrażeniom szanownej małżonki.
Nie przypuszczał, że będzie miał kłopot z aresztowanym. Jason kilkakrotnie zapewnił go, że parę dni pod kluczem nauczyło go rozumu. Od tej chwili będzie szedł na rękę policji. Laidmana bawiła pewność siebie i dobry humor Irlandczyka. Schlebiało mu też, że Jason zwraca się teraz do niego przez „panie władzo”.
Po przybyciu do komendy policji Laidman zameldował się w recepcji, gdzie Tomlins rozmawiał z dyżurnym sierżantem.
- Powiem mu, że jesteście tutaj - zapewnił Tomlins. - Nie jestem pewny, ale zdaje się, że z kimś rozmawia. Może pan wziąć tego faceta do poczekalni.
- W porządku - z rezygnacją odparł Laidman. Jeśli będzie za długo czekał, znów spóźni się na obiad w domu. - Idziemy, panie Irlandczyk. Tędy proszę - powiedział.
Jason przestępował z nogi na nogę. Wiadomo było, o co chodzi.
- Czy mógłbym prosić o pozwolenie wejścia na chwilę do wychodka przed rozmową z panem inspektorem? Bardzo bym nie chciał źle się zachować w jego obecności.
Laidman mimo woli się uśmiechnął.
- Dobra. Tam jest „dla panów”. Tylko proszę nie siedzieć za długo.
Jason żwawo podszedł do męskiego ustępu. Gdy otwierał drzwi, Laidman zawołał za nim:
- Niech się panu nie zdaje, że pan nawieje. Nawet Tomcio Paluch by się nie prześliznął przez takie okienko.
Jason odpowiedział nieprzyzwoitym gestem i zniknął za drzwiami, które automatycznie się zamknęły. Ledwie, znalazł się w środku, natychmiast przystąpił do dzieła. Szybko sprawdził okienko i przekonał się, że policjant miał rację. Ale szczęście mu sprzyjało - poza nim nie było nikogo w - ustępie. Aby się upewnić, zajrzał do wszystkich trzech kabin. Były puste. Wszedł do środkowej i zamknął drzwi. Wskoczył na sedes i sięgnął ręką na pokrywę rezerwuaru. Namacał palcami małą paczkę. Ostrożnie ją wyciągnął, usiadł na sedesie i odwiązał sznurek. W paczce był automatyczny pistolet i kartka. Wiadomość brzmiała tak: „Zabierzemy cię spod Clarence Gate o drugiej lub trzeciej punkt”.
Jason podarł kartkę na drobne kawałki i spuścił je z wodą. Papier, w który zawinięta była paczka, położył na wierzchu rezerwuaru. Zaczęły mu drżeć ręce. Wcale nie cieszył się, że znów ma pistolet. Ostatnia próba posłużenia się bronią spaliła na panewce. Nie mógł dopuścić do jeszcze jednej tego rodzaju przygody. Ale rozkaz to rozkaz, autora zaś lakonicznej wiadomości bał się nie mniej niż policji. Skrzypnęły drzwi. Ktoś wszedł. Jason czekał. Gdy został sam, z ręką zaciśniętą w kieszeni na pistolecie, podszedł do drzwi i pchnął je.
Laidman, oparty o biurko recepcji, rozmawiał z Tomlinsem, który już wrócił od Miltona.
- Nie śpieszyłeś się, Irlandczyku - powiedział.
- Czy inspektor czeka już na mnie? - spytał Jason starając się podtrzymać żartobliwy ton.
- Nie bardzo - odparł Laidman. - Jeszcze pan sobie poczeka. Proszę wejść do poczekalni. Nie, ja za panem.
Z poczuciem ulgi, że nie będzie musiał uciekać przez główne wejście, Jason dał się wprowadzić do poczekalni. Była to ponura salka z wyściełanymi ławkami wzdłuż ścian i stołem na środku. W powietrzu unosił się zapach dymu z papierosów. Okno, wychodzące na podwórze otoczone policyjnymi garażami, było szczelnie zamknięte.
Jason szybko przeszedł za stół i stanął plecami do okna.
Laidman zamknął drzwi. Spojrzał na zegarek, odwrócił się i zobaczył, że Jason stoi za stołem zwrócony twarzą do niego i w ręce trzyma automatyczny pistolet. Jeżeli ręka mu drżała, Laidman tego nie zauważył.
- O, cholera, skądżeś to wziął?
- Nieważne - warknął Jason. - Wejdź do środka, tylko się do mnie nie zbliżaj, bo jak mi Bóg miły, wpakuję kulę w brzuch. Dostaniesz za „Irlandczyka”.
Jadowity ton Jasona zrobił na Laidmanie wstrząsające wrażenie. Przyszło mu na myśl, że mógłby nagle się odwrócić i otworzyć drzwi, ale się rozmyślił. Wolno okrążył stół. Może gdyby dostatecznie się zbliżył...
- Dobra. A teraz podnieś okno, dolną część.
Jason cofając się przeszedł na drugą stronę stołu, który znów go osłonił. Laidman obserwując Jasona kątem oka przekręcił klamkę i podniósł okno. Zerknął przy tym na podwórze, ale nie było nikogo.
- Wyżej - rozkazał Jason. - Dobra, wystarczy. Odejdź od okna.
Laidman usłuchał. Sprzeczne myśli tłoczyły mu się w głowie: lojalność wobec władz, obowiązki rodzinne, co powiedzą przyjaciele, gdy zostanie napiętnowany jako tchórz. Ale w takich sytuacjach nie ma wiele czasu na myślenie. Cofnął się do boku stołu. Jason doskoczył do okna i wciąż celując do Laidmana przełożył jedną nogę przez parapet.
Laidman, nie bardzo wiedząc dlaczego, zaatakował. Przyszła mu do głowy szalona myśl, żeby przyskrzynić Jasona okrakiem na oknie. Ale się nie udało. Jason strzelił Laidman złapał się za brzuch i runął na podłogę. Irlandczyk wyskoczył na podwórze, zatrzasnął okno i wybiegł za róg budynku. Uliczka prowadziła z komendy do nowego gmachu rady miejskiej. Jason swobodnym krokiem szedł przed frontem rady. Przechodnie patrzyli w stronę komendy zastanawiając się, czy słyszeli prawdziwy strzał, czy też strzelił tylko gaźnik samochodu. Jason skręcił w stronę High Street. Przyśpieszył kroku.
Brent zaparkował jaguara w bocznej ulicy niedaleko wylotu St. James's Street, wrzucił osiem sześciopensówek do automatu pobierającego należność za parkowanie, i popatrzył na zegarek. Była za trzy minuty pierwsza. Poszedł chodnikiem po zachodniej stronie St. James's Street tak, by dojść do bramy Westminster Club punktualnie o pierwszej. Sir Gordon surowo przestrzegał punktualności. Wejście do tego sławnego, ekskluzywnego klubu prowadziło przez skromne drzwi georgiańskiego domu o pięknych proporcjach. Portier, siedzący w szatni z południowym wydaniem „Evening News” na kolanach, spojrzał na niego zza okularów.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry panu.
- Jestem umówiony z sir Gordonem Townem.
- Aa, pan Brent?
- Tak jest.
Portier odłożył gazetę i wyszedł z szatni.
- Sir Gordon czeka na pana. Pozwoli pan, że wezmę pański kapelusz i płaszcz?
Brent oddał kapelusz i płaszcz i poszedł za portierem do głównego hallu klubu. Stały tam gromadki mężczyzn w ciemnych ubraniach, rozmawiających ściszonymi głosami. Inni czytali ostatnie wiadomości wystukiwane przez dalekopis lub przeglądali obwieszczenia na tablicy. Wiele oczu odwróciło się, by oszacować nieznajomego z rezerwą, właściwą angielskim dżentelmenom z wyższych sfer. Portier krótkim korytarzem zaprowadził Brenta do palarni z głębokimi fotelami wyściełanymi czarną skórą. Podszedł do szpakowatego pana siedzącego w najdalszym kącie i schylił się, by szepnąć mu do ucha.
- Pan Brent, sir.
- Aa, Brent.
Sir Gordon Town położył „Timesa” na bocznym oparciu fotela i wstał. Portier się ulotnił.
Town był wysokim mężczyzną o bystrym oku, miał pod sześćdziesiątkę. Podał Brentowi mocną, chłodną rękę.
- Jakże się cieszę. Jak się pan miewa?
- Doskonale, dziękuję, sir - mimo wszystko. Town przyjrzał mu się uważnie.
- Niechże pan siada. Czego się pan napije?
Brent zauważył, że Town wypił już pół dużego kieliszka cienkiego sherry.
- Można by dry martini?
Town zerknął w stronę kelnera, który wyłonił się z ciemnego kąta.
- Moglibyśmy postarać się o dry martini?
Na twarzy kelnera pojawił się zmęczony, pobłażliwy uśmiech.
- Zrobimy co się da, sir.
Town skrzyżował nogi i podniósł kieliszek.
- Żebym nie zapomniał, mój drogi. Mam dla pana wiadomość od Morgana. Chce się z panem zobaczyć, w czwartek o trzeciej.
- Przecież byłem u niego parę miesięcy temu - zaprotestował Brent.
- Tak, wiem. Ale zna pan doktora Morgana - ostatnio właściwie on kieruje wydziałem. Jest to człowiek skrupulatny aż do znudzenia.
- Bardzo proszę powiedzieć Morganowi, że nic mi nie dolega. Może mi pan wierzyć, jak dojdę do wniosku, że nie jestem w stanie spełniać swych obowiązków, to będę pierwszy...
- Niech pan sam mu to powie. Zrobi pan to znacznie lepiej niż ja bym potrafił. - Uśmiechnął się rozbrajająco. - Jednakże nie spotkaliśmy się, by dyskutować o pańskiej kondycji choć jestem pewny, że refleks ma pan znakomity, drogi kolego. Słyszałem, od Rainera, że ma pan kłopoty.
- Tak jest.
- Z tą dziewczyną?
- Po części - przyznał Brent i szybko dodał: - Ale za tę sprawę biorę na siebie pełną odpowiedzialność.
- Jeżeli nie chodzi o Carol Vyner, to o co?
Brent pochylił się do przodu i spojrzał na obecnych w palarni mężczyzn. Żaden nie był tak blisko, by mógł słyszeć ich rozmowę. Town wybrał najbardziej bezpieczne miejsce w klubie.
- Sprawa już dojrzewa. Przy odrobinie szczęścia zamkniemy drania w ciągu najbliższych dwóch dni.
- No i?
- Chciałbym powiedzieć inspektorowi Miltonowi o Fieldingu. Powiedzieć mu wszystko.
- Milton? Ten facet z miejscowej policji kryminalnej?
- Tak. Czy wyraża pan na to zgodę?
Town włożył papierosa do cygarniczki i z kieszeni kamizelki wyjął zapalniczkę.
- Uważa pan za konieczne powiedzieć mu wszystko?
- Tak jest. To inteligentny facet, czujny i bardzo solidny.
- O, Boże. Całkiem jak nasz Morgan - Town pstryknął zapalniczkę.
- Jeżeli nie zorientujemy go w sytuacji, uważam, że mogą być kłopoty.
- Jakiego rodzaju?
- Hm... przypuśćmy, że dokona aresztowania... w niewłaściwej chwili.
Town skinął głową i przyjrzał się rozżarzonemu końcowi papierosa.
- Tak, nad tym trzeba by się zastanowić.
- Poza tym Milton ma pewne, potrzebne mi, informacje. Och, wiem, że pan może je uzyskać dla mnie i w razie potrzeby zwrócić się do AC. Ale robi się gorąco i w każdej chwili może nam być potrzebna pomoc Miltona... to się może stać nagle.
- A co z Carol Vyner?
- Pozostawiam do pańskiej decyzji.
- Aha. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. I to pan nazywa wzięciem na siebie odpowiedzialności?
- Pan, zdaje się, zapomniał - odciął się Brent. - Ta dziewczyna to pański pomysł.
- Zaproponowałem, by pan się z nią zaprzyjaźnił. I nic więcej.
- No i tak się stało.
- Wiem, ale niestety na tym się nie kończy, prawda?
Brent prawdopodobnie odparowałby cios w sposób nieroztropnie gwałtowny, ale właśnie zjawił się kelner z kieliszkiem na srebrnej tacy.
- Dry martini dla pana.
Brent wziął kieliszek, spróbował i stwierdził, że trunek jest wysokiej klasy. Gdy kelner się oddalił, zapytał:
- Więc jak, zezwala mi pan pomówić z Miltonem?
- Jeżeli pomówi pan z Miltonem, równie dobrze może pan powiedzieć wszystko dziewczynie. Obaj doskonale o tym wiemy.
- Tak jest.
- Musiałby pan wszystko jej powiedzieć, od samego początku.
- Tak.
- Chce pan to zrobić?
- Chcę to zrobić - otwarcie przyznał Brent. - Uważam, że nadeszła pora, abym był wobec niej szczery. Sytuacja by się wyjaśniła, nawet gdyby to nic więcej nie dało.
Town przyglądał się Brentowi przez mgiełkę dymu z papierosa. Nieznacznie się uśmiechnął.
- Nasza sytuacja też nie jest prosta, sam pan wie.
- To znaczy odpowiedź brzmi: nie - ponuro oświadczył Brent. Postawił kieliszek i sięgnął do kieszeni po papierosy.
- Drogi przyjacielu, naprawdę proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. Wiem, jak pan i pańscy przyjaciele z wydziału mnie nazywają, ale nie jestem pozbawiony ludzkich uczuć. Pomówimy o tym przy obiedzie.
Kevin Jason nie zdążył na spotkanie o drugiej. Zbyt ryzykowne było wsiąść do pociągu na stacji w Market Weldon, ale udało mu się nakłonić kierowcę ciężarówki, który brał benzynę na stacji Sheila przy London Road, by go podwiózł do Hammersmith. Stamtąd pojechał koleją podziemną do Regent's Park. Teraz było już pięć po trzeciej. Zaczął się niepokoić. Przekonany, że wszystkie komisariaty otrzymały jego rysopis, zdawał sobie sprawę, jak dalece niepożądane jest takie dreptanie w jednym miejscu. W każdej chwili mógł przejeżdżać tędy wóz patrolowy. Spacerując tam i z powrotem zastanawiał się, czy nie wyrzucić pistoletu, który wciąż miał w kieszeni. Ukazała się furgonetka. Przystanął, utkwił w niej wzrok. Ale nie dojechała do niego - skręciła w boczną ulicę.
Siedem po trzeciej zobaczył drugą furgonetkę nadjeżdżającą z szybkością dwudziestu mil na godzinę. Był pewny, że to po niego. Gdy się zbliżyła, zobaczył znaną twarz. Za kierownicą siedział Reg Bryer. Jason, uśmiechając się z ulgą, zszedł na jezdnię. Bryer trochę zwolnił, ale widać było, że nie zatrzyma się. Jasona zaskoczył dziwny wyrazi twarzy Bryera. Furgonetka przejechała koło niego - napis „Pralnia Albatros” mignął mu tuż przed nosem. Zaczął biec za furgonetką. Z tyłu samochodu była spuszczona żaluzja. Kiedy zaczęła się podnosić, Jasonowi wydało siej że rozumie do czego zmierzają: wciągną go do środka w biegu. Przyśpieszył starając się dogonić furgonetkę. Cóż się temu Regowi zdaje! Że jestem olimpijskim biegaczem czy jak? - pomyślał.
W odsłoniętym już całkowicie tyle furgonetki ukazała się postać przykucniętego mężczyzny. Z odległości dziesięciu jardów Jason bez trudu rozpoznał Fileya, który? trzymał w rękach automat. Podniósł, wycelował. Tak to zaskoczyło Jasona, że nie rzucił się na jezdnię, tylko stanął jak wryty i podniósł ręce. Jen patetyczny gest mógł równie dobrze oznaczać, że błaga o litość, jak że się poddaje. Jason stał się idealnym celem. Automat szarpnął w rękach Fileya, kula trafiła Jasona w pierś. Runął przed siebie. Filey, na wszelki wypadek i żeby pokazać, jaki to z niego snajper, wpakował drugą kulę w leżącego Jasona. Po czym ściągnął w dół żaluzję. Furgonetka nabierała szybkości.
Jason jeszcze żył, alt wiedział, że chwil? jego są policzone. Zebrali się ludzie, słyszał podniecone głosy.
- Nie ruszajcie go - ktoś powiedział. - Trzeba zaczekać na karetkę.
Żadna karetka nie mogła dorównać szybkości wirującej karuzeli unoszącej Jasona w zaświaty. Wiedział o tym. Podniósł rękę.
- Chce coś powiedzieć - odezwał się ostry glos kobiecy.
Ktoś mówił mu wprost do ucha:
- - No co, stary? Co chcesz powiedzieć?
- Niepotrzebnie to zrobili - szepnął Jason. - Ja bym nic nie powiedział...
- Słusznie, stary. Nic nie mów.
Carol z wielkim wysiłkiem walczyła o odzyskanie przytomności. Zanim otwarła oczy, doznawała obcych jej wrażeń: dobiegał do niej szum ulicy, poduszka miała lekki zapach perfum, jakich nigdy nie używała, materac, na którym leżała, był znacznie miększy niż jej własny. Wszystkie te wrażenia tłumił jednak stan tępej apatii. Instynktownie wyczuwała, że za długo śpi, już dawno powinna była wstać. Obróciła się na plecy i otworzyła oczy.
Pokój był zupełnie obcy. Zwykle umeblowanie sypialni nie miało w sobie nic indywidualnego. Niewątpliwie był to pokój gościnny. Z trudem trochę się podniosła. Rozglądała się wokół i szukała w pamięci wyjaśnienia.
Wreszcie przypomniała sobie. Zawroty głowy, senność, od której nogi miała jak z gumy. Harry pochyla się nad nią z dziwną miną, skupioną i zatroskaną. Ale w jego mieszkaniu nie było takiego pokoju...
Ktoś ją rozebrał, zapakował w szlafrok i położył do łóżka. Na krześle obok leżały jej rzeczy starannie ułożone Zegarek wciąż „miała na ręce. Wpatrzyła się w tarczę i straciła zaufanie do własnego zegarka. Wskazywał kwadrans po jedenastej. A jednak przez zasłony w oknach przeświecały promyki bladego, zimowego słońca.
W ustach jej wyschło. Postawiła nogi na podłodze. Chwiejnym krokiem podeszła do umywalni. Ochlapała twarz zimną wodą i napiła się z kubka do zębów. Trochę rozjaśniło jej się w głowie.
Drzwi były zamknięte na klucz z drugiej strony. Stukała do nich, wołała: „Harry!”, ale bała się narobić hałasu. Nikt nie odpowiedział. Słaniając się na nogach wróciła do łóżka i z ulgą znów się położyła.
Ktoś przekręcił klucz w drzwiach. Carol, zafascynowana, patrzyła, jak drzwi się otwierają. Weszła dobrze ubrana kobieta. Na jej twarzy malowała się przyjazna troska.
- Świetnie. Obudziła się pani. Czy dobrze się panij czuje?
- Znam panią - powiedziała Carol zdając sobie sprawę, że język jej się plącze. - Gdzie panią już widziałam?
- Jestem Jacqueline Dawson. Może widziała mnie pani na scenie. Parę tygodni temu graliśmy w Market Weldon.
- Ale co?... dlaczego?... Czy to mieszkanie Harry'ego?
- Nie. Moje. Wczoraj wieczór Harry i Mark Rainer, przywieźli panią tutaj.
- Nic nie rozumiem. Czy mnie odurzono narkotykami?, Głowę mam strasznie ciężką..
Jacqueline podeszła do okien i rozsunęła zasłony. Uważnie przyglądała się Carol.
- Zrobię pani dużą filiżankę czarnej kawy. To rozjaśni pani w głowie
- Tak. Prosiłabym.
Carol oparła głowę na poduszce, zamknęła oczy i usłyszała, jak Jacqueline przekręca klucz w zamku. Natychmiast zmorzył ją sen. Kiedy znów otwarła oczy, obudziła się na dobre. Jacqueline przyniosła kawę i postawiła na nocnym stoliku. Carol sięgnęła po filiżankę. Kawa była zimna. Zegarek wskazywał dziesięć po drugiej.
Naprawdę zła, wstała, umyła się i szybko się ubrała. Przyczesała włosy, zrobiła twarz jak się dało za pomocą tego, co miała w kosmetyczce, po czym zaczęła energicznie bębnić w drzwi. Nie było odpowiedzi. Przystawiła ucho do drzwi. W głębi mieszkania słychać było kobiecy głos. Sądząc po długich pauzach, prawdopodobnie rozmawiała przez telefon. Carol usłyszała, jak ktoś położył słuchawkę, po czym rozległo się stukanie wysokich obcasów.
Carol cofnęła się. Jacqueline weszła, zamknęła drzwi i oparła się o nie. Wskazała głową na kawę.
- Tak szybko pani zasnęła, że zostawiłam panią w spokoju. Już pani lepiej wygląda. Gdyby pani chciała coś zjeść, to zaraz podam.
- Wolałabym dowiedzieć się, co to wszystko ma znaczyć - z irvtacja odparła Carol. - Przywiezienie mnie tutaj bez mojej zgody i trzymanie pod kluczem?
- Wiem, że wyda się to pani nieprawdopodobne, ale nie trzymalibyśmy pani tutaj bez bardzo poważnych powodów.
- Jakież to są powody?
- Proszę spytać Harry'ego. Jedzie tutaj. To właśnie on dzwonił.
- A ja pytam panią. Co się stało w nocy? Chcę wiedzieć!
- Harry dał pani dry martini z środkiem nasennym. Obawiam się, że trochę za mocnym. Chciał tylko, żeby pani usnęła i wraz z Markiem Rainerem mógł panią przewieźć tutaj, dc Esher, bez żadnych historii...
- Esher? Jesteśmy w Esher? Jacqueline skinęła głową.
- Niestety straciła pani przytomność. Harry się przeraził, i to bardzo.
- Nic dziwnego - oschłym tonem powiedziała Carol. - Bardzo źle reaguję na tego rodzaju środki. Ale po co chciał mnie tu przywieźć, zacznijmy od tego. Nie mogę zrozumieć...
- Ktoś usiłował wczoraj zabić Harry'ego, o czym chyba pani wie. Na szczęście, nie udało im się. Ale Harry był pewny, że znów się do niego przysądzą, może w inny sposób, na przykład dobiorą się do pani...
- Do mnie?
- Tak - Jacqueline odstąpiła od drzwi. Zauważyła, że Carol się udobruchała. - Ale nie zrobią tego, już nie. Może pani być spokojna.
- Skąd pani wie?
- Bo pewien dżentelmen jest przekonany, że pani nie żyje. Sądzi, że zeszłej nocy utonęła pani w Tamizie.
Rozdział szósty
Dochodziła czwarta, gdy Brent przyjechał do Esher. Zaparkował wóz przed starym pałacem przerobionym na mieszkanie. Jacqueline wynajmowała tu apartament. Nie było windy. Brent przebiegł trzy kondygnacje i stanął przed drzwiami. Zadzwonił.
Niemal natychmiast Jacqueline otworzyła.
- Harry! Jakże się cieszę. Jak ci poszło na obiedzie?
- Nie najgorzej. Znasz Sinobrodego. Dał mi w kość, ale w końcu dopiąłem swego.
- To ci ogromnie ułatwi sytuację.
Zamknęła drzwi i poszła za nim do saloniku. Rzucił płaszcz i kapelusz na fotel.
- Jak się ma pacjentka?
- Nie było kłopotu, jak spała, ale kiedy wreszcie się ocknęła, narobiła piekła.
Harry uśmiechnął się niezbyt wesoło.
- To znaczy, że całkiem dobrze to zniosła.
- Tak. O to się możesz nie martwić.
- Gdzie jest?
Jacqueline wskazała głową na pokój gościnny.
- Siedzi tam. I pewnie słyszy każde nasze słowo. W tym mieszkaniu wszystko słychać.
Harry się przygarbił.
- No to teraz dostanę za swoje. Bogu dziękować, że stary pozwolił mi zorientować ją w sytuacji.
- Jesteś gotów? - ubawiona Jacqueline podniosła brew i wzięła klucz ze stołu.
Z pokoju wyszła Carol. Była chłodna i obojętna wobec Harry'ego. Miała aż nadto czasu, by zadbać o swój wygląd. Przybladła, może po tym, co przeszła, a może po prostu ze złości. Harry uznał, że tak urzekająco jeszcze nigdy nie wyglądała.
Nie zdążyli się odezwać, gdy zadzwonił telefon. Harry zrobił niecierpliwy gest, ale Jacqueline szybko podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę.
- Esher 68901.
Ktoś się zgłosił, Jacqueline przytknęła słuchawkę do piersi.
- To do ciebie, Harry - powiedziała. - Alan Milton.
- Alan! - zawołała Carol. Podbiegła do telefonu. - Mogę z nim mówić?
- Nie. Proszę cię, Carol - Harry stanął między nią a Jacqueline. - To strasznie pilne. Starałem się złapać Miltona godzinę temu, ale nie było go w biurze. Podałem ten numer.
Jacqueline oddała rnu słuchawkę. Przytrzymała za ramię Carol, która chciała się dorwać do telefonu.
- Milton? Mówi Brent. Proszę chwilę zaczekać. I nie odkładać słuchawki.
Nakrył dłonią mikrofon. Zwrócił się do Jacqueline.
- Carol może słuchać naszej rozmowy na aparacie, w sypialni. Tylko za nic w świecie nie pozwól jej się wtrącić. Gdyby to zrobiła, przerwij połączenie.
Carol zrozumiała, że nic więcej nie uzyska i dała siej zaprowadzić do sypialni. Wraz z Jacqueline siadła na skraju łóżka z baldachimem. Jacqueline podała jej słuchawkę, ale trzymała dłoń na widełkach gotowa w każdej chwili przerwać połączenie.
Carol usłyszała słaby głos Miltona.
- Halo?... Halo?...
Słychać było także drugi głos, chyba Phillipsa. Widocznie Milton dzwonił z biura.
- Rozłączyli się? - spytał ten głos.
- Chyba nie.
- Do kogo dzwonisz?
- Nie wiem. Harry Brent podał ten numer. Zgłosiła się jakaś kobieta. Sądząc po głosie, była to...
Nagle, z bliska, włączył się głos Harry'ego.
- Inspektor Milton? Mówi Harry Brent.
- Tak. Zastałem na biurku kartkę, że pan prosi, bym zadzwonił do pana pod ten numer...
- Zgadza się, inspektorze. Chciałbym się z panem zobaczyć - dziś wieczór, jeśli można.
- A w jakiej sprawie? - ostrożnie spytał Milton. - Czy chodzi o Carol?
Carol otwarła usta, Jacqueline zacisnęła rękę na aparacie. Brent zignorował pytanie inspektora.
- Czy godzina ósma odpowiada panu?
- Dobrze, o ósmej, panie Brent - odparł po krótkim namyśle Milton. - Gdzie by pan chciał się spotkać?
- Czy można u pana w domu?
- Tak, proszę bardzo. Pan będzie sam?
- Sam.
- Czy w tej chwili nic więcej nie może mi pan powiedzieć?
- Nie mogę. Tylko chciałbym prosić, żeby pan zadzwonił do generalnego nadinspektora Stentona w Scotland Yardzie. Wewnętrzny 34. O każdej porze, byle przed szóstą trzydzieści.
- Do Stentona? - powtórzył Milton wyraźnie zdziwiony.
- Tak. Czeka na telefon od pana. A my się spotkamy o ósmej.
Carol usłyszała, jak Harry położył słuchawkę. W tej samej chwili Jacqueline przerwała połączenie. Wzięła od Carol słuchawkę i położyła na widełkach.
Kiedy wróciły do saloniku, Harry paląc papierosa stał zamyślony przy oknie i patrzył na ogołocone z liści drzewa.
- Dlaczego chcesz się zobaczyć z Alanem? - spytała Carol. Szybki i zaskakujący rozwój wypadków zupełnie zbił ją z tropu. - I czemu prosiłeś, by zadzwonił do Scotland Yardu? - Spojrzała na Jacqueline i znów na niego. - Czy... współpracujesz z policją?
Harry odwrócił się i wyszedł na środek pokoju. Miał bardzo poważna minę.
- Carol, słyszałaś może o D.I.5?
- D.I.5? No pewnie.
- Otóż, pracuję dla D.I.5. Tak samo Jacqueline Dawson i Mark Rainer. - Wskazał na kanapę, wiktoriańską, z wysokim oparciem, obitą aksamitem koloru brzoskwini i udekorowaną sześciu poduszkami w jaskrawych barwach. - Siadaj. Chcę opowiedzieć ci o Samie Fieldingu.
Carol posłusznie usiadła. W zachowaniu Harry'ego zaszła radykalna zmiana. Wdzięk zastąpiła spokojna powaga. Carol trochę się go bała.
- Może byśmy to nagrali dla inspektora - powiedział do Jacqueline.
Otworzyła szufladę biurka, wyjęła z niej mały, poręczny magnetofon firmy IBM na tranzystorach i postawiła go na stoliku. Harry wziął mikrofon, pochylił się i włączył magnetofon. Mówiąc zwracał się do niej, ale Carol miała przedziwne wrażenie, że Milton też słucha.
- Swego czasu Sam Fielding powiadomił Ministerstwo Lotnictwa, że pracuje nad aparatem fotograficznym, który w rewelacyjny sposób ulepszy wszystko, czym dzisiaj dysponujemy. Ministerstwo zbadało sprawę. Stwierdzono, że Fielding jest rzeczywiście ńa drodze do wielkiego odkrycia. Zaproponowano mu, by kontynuował prace pod nadzorem Ministerstwa. Fielding odmówił. Upierał się, że będzie pracował samodzielnie.
- Nietrudno mi uwierzyć - wtrąciła Carol. - Czy miało to coś wspólnego z aparatem fotograficznym, o którym ci mówiłam?
- Tak. Negatywy, jakie widziałaś, nie były dwoma zdjęciami na jednej kliszy. Fielding odkrył sposób fotografowania żywych istot poprzez zasłonę martwej materii. Nie była to już fotografia, tylko elektroniczny zapis, Możesz się domyślić, jakie miało to znaczenie dla wywiadu, nie mówiąc już o zdjęciach lotniczych.
- A myśmy pokpiwali sobie z niego - cicho powiedziała Carol.
- Upór Fieldinga spowodował wiele kłopotów. - Harry starał się mówić wyraźnie, żeby taśma nadawała się do użytku. - Parę osób dowiedziało się o tym wynalazku. Próbowali, oczywiście bez powodzenia, ubić z Fieldingiem interes. Jakieś trzy miesiące temu otrzymał list od kogoś, kto się podpisał „AX”. List był krótki i rzeczowy. Dawał Pieldingowi do wyboru. Albo się zgodzi na współpracę z AX, albo AX go zgładzi.
Jacqueline siedziała na kanapie i uważnie słuchała.
- Niestety, Sam nie potraktował serio tej groźby... - dodała.
- Ale myśmy wiedzieli, że to nie żarty. - Uczucie zazdrości ukłuło Carol w serce, gdy zobaczyła, jak tamci wymieniają spojrzenia świadczące, że świetnie się rozumieją.
- Choć bowiem nie zidentyfikowaliśmy pana AX...
- Czy to był jeden człowiek? - spytała Carol.
- Jest jeden - poprawił Brent. - Ma oczywiście wspólników. Wiedzieliśmy, że jeśli nie położy ręki na wynalazku, będzie mu zależało na tym, by nikt inny go nie dostał. Wiele godzin spędziłem z Samem usiłując go przekonać, żeby opuścił Market Weldon i pracował w tajnym państwowym ośrodku badawczym. Odmówił - nawet słyszeć o tym nie chciał.
Carol skinęła głową. Taki właśnie był Fielding. Nie tylko uparty jak osioł, ale nie widział świata poza swoją firmą. Nie do pomyślenia było, żeby opuścił fabrykę.
Brent wzruszył ramionami.
- W tej sytuacji nie mieliśmy wyboru. Trzeba go było osłaniać. Ale nie można kogoś pilnować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, jeżeli ten ktoś nie jest skłonny; współdziałać. A on się od tego uchylał.
Brent przerwał. Zwilżył wargi. Magnetofon był wciąż włączony. Jacqueline pochyliła się w jego stronę i zastąpiła Brenta.
- AX wiedział, że Harry i ja przyjaźnimy się z Fieldingiem, z czego wyciągnął, całkiem zresztą logiczny wniosek, że prowadzimy tę samą grę co on. Nawet mu się nie śniło, że działamy z ramienia D.I.5. Z początku nawet nie wiedział, kim jesteśmy. Dlatego kazał nakręcić te filmy spodziewając się, że mogą nas zidentyfikować.
- A co było z Barbarą Smith? Czy pracowała dla AX?
- W rzeczywistości nazywała się Worthing - powiedział Brent. - Była Nowozelandką. Najpierw znalazła się na Bliskim Wschodzie, potem w Europie, stąd przyjechała do Anglii, jakieś cztery miesiące temu. Wedle raportów naszego agenta stała się narkomanką jeszcze na kontynencie. AX słyszał o Barbarze Worthing, a nawet dużo o niej wiedział. Ładna dziewczyna w takiej jak ona sytuacji może łatwo zainteresować przestępcę. Ale Worthing nie podlegała bezpośrednio AX.
Papieros Brenta tlił się na popielniczce, zapaliły się od niego niedopałki. Oddał mikrofon Jacqueline i pochyliwszy się zgasił, pożar w popielniczce.
Jacqueline zwróciła się w stronę mikrofonu i dalej tłumaczyła Carol.
- Kiedy AX ostatecznie zdecydował się zamordować Fieldinga, postanowił rzucić podejrzenie na Harry'ego. W ten sposób mógł osiągnąć dwa cele. Kazał jednemu ze swoich ludzi, niejakiemu Fileyowi, zaprzyjaźnić się z Barbarą Worthing i przedstawić się jej jako Harry Brent. Naturalnie, dziewczyna była przekonana, że to jego prawdziwe nazwisko - nie miała najmniejszych powodów do podejrzeń.
- Filey jest zawodowym mordercą - podjął Brent. - Bez żadnych skrupułów zrobi wszystko, jeśli mu dobrze zapłacić. Z jakichś szczególnych powodów kobiety tracą głowę dla niego. Oprócz swych fizycznych wdzięków Filey miał jeszcze jedną przewagę nad nią. Zaczął jej dostarczać heroiny. W ten sposób znalazła się w jego rękach. Znasz narkomanów. Zrobią dosłownie wszystko, byle dostać w porę swą dawkę. A dalej wiesz, co się stało. Przyjechała do Market Weldon, wstąpiła na cmentarz, bo Harry Brent, czyli Filey tak jej polecił, a potem...
- Ale nie można zastrzelić zupełnie obcej osoby tylko dlatego, że ktoś nam kazał to zrobić - zaprotestowała Carol. - Nawet jeśli się jest narkomanką, prawda?
- Któż wie, co opowiedział jej Filey? Pewnie była pod wpływem głodu heroiny, a Filey postarał się, żeby nie miała swojej dawki. Musiała być oszołomiona. Filey mógł jej powiedzieć, że pistolet jest nabity ślepymi nabojami i że chodzi tylko o to, by nastraszyć Fieldinga...
- A co było z tą fotografią przysłaną do biura?
- Wysłał ją nasz agent w Szwajcarii. Barbara Worthing została wysiedlona ze Szwajcarii za narkotyki. Kiedy wyszło na jaw, że się zadaje z Fileyem, trzeba było jakoś ostrzec Fieldinga. Nie wiedzieliśmy, jak ona wygląda, ale naszemu agentowi udało się zdobyć jej fotografię dzięki kontaktom z Interpolem.
- Ostrzeżenie przyszło za późno - ze smutkiem powiedziała Carol. - Gdybym wiedziała o tym wszystkim, może bym zdołała uchronić...
- Zdaję sobie z tego sprawę. - Z twarzy Harry'ego można było odczytać, że ma wyrzuty sumienia. - Łatwo jest być mądrym po szkodzie. Musisz zrozumieć, że trzymamy się ściśle rozkazów. Obowiązuje nas bezwzględna tajemnica. Nie wolno nam o tych rzeczach mówić nikomu - nawet najbliższym osobom.
Carol wstała z kanapy i podeszła do okna. Brent spojrzał na Jacqueline. Obeszła kanapę, wyłączyła magnetofon. Położył mikrofon, podszedł do Carol, stanął za nią.
- Wiem o czym myślisz, Carol.
- Czyżby?
- Zastanawiasz się, czy zawarłem z tobą bliższą znajomość tylko dlatego, że pracowałaś u Fieldinga. Otóż odpowiedź jest: tak.
Gwałtownie odwróciła się do niego.
- Fielding zarekomendował ci moje biuro podróży, bo ja go o to prosiłem. Powiedziałem, że moja znajomość z tobą może się nam obu przydać.
- No cóż, przynajmniej uczciwie się przyznałeś - z goryczą powiedziała Carol.
Położył jej ręce na ramionach i zajrzał w oczy.
- Tak, tylko... niestety, jednego nie wziąłem pod uwagę. Zakochałem się w tobie.
- Zakochałeś się we mnie? Naprawdę, Harry? - cicho spytała.
Milton poszedł do kuchni po dodatkową porcję lodu. Pojemnik z kostkami lodu przymarzł i trzeba go było podważyć nożem. Milton podstawił go pod kran, polał gorącą wodą i wyłupał kostki na spodek. Brent przyszedł za nim do kuchni. W ręce trzymał szklankę whisky. Inspektor wrzucił parę kostek lodu do szklanki, Brent potrząsnął nią chłodząc whisky.
- A pan się nie napije? Milton potrząsnął głową.
- Kiepski ze mnie pijak. Alkohole trzymam głównie dla gości.
- Bardzo mnie to cieszy.
Stukając lodem o szklankę Brent wrócił do pokoju. Przez godzinę siedzieli i rozmawiali. Teraz chętnie rozprostowali kości. Magnetofon opowiedział już swoją historię i stał na stole, przy którym Milton zwykł był się samotnie pożywiać.
- Nie mam do pana najmniejszej pretensji o to, że mnie pan podejrzewał. AX w bezbłędny sposób skierował podejrzenia na moją osobę. Same bilety do teatru musiały przekonać pana, że znałem tę dziewczynę, Barbarę Smith, a raczej Worthing.
- No cóż, muszę przyznać, że zrobiło to na mnie duże wrażenie. Miał pan bilet na to samo przedstawienie, co ona, i sąsiednie miejsce. Jednak zdawałem sobie sprawę, że bilet mógł być podłożony, jak ukradli panu portfel. Ale proszę mi powiedzieć o Jacqueline Dawson. Dlaczego przekazała mi wiadomość w paczce papierosów.
Brent sączył whisky. Milton nalał mu szczodrze. Było chłodno i lód wolno się topił.
- Chcieliśmy, żeby pojechał pan do Kingsdown Mansions i wpadł na trop Phyllis Tolly.
- Ale dlaczego pan się nią interesował? Brent uśmiechnął się.
- Ano właśnie. Pracowała dla AX i deptała mi po piętach - już od jakiegoś czasu. Pewnego wieczoru Fielding zobaczył ją w barze kawowym. Byłem tam z nim, a ona siedziała tuż za jego plecami. Zauważył ją, podszedł do kasy, by zapłacić rachunek.
- Ale powiedziała mi o tym spotkaniu.
- Przedstawiła panu swoją wersję. Założę się, że to mnie jeszcze bardziej obciążyło w pańskich oczach.
- A jakże - przyznał Milton i obaj się roześmiali.
- Właśnie dlatego posłaliśmy pana do Richmond. Uznaliśmy, że nadszedł czas, by pan nieco więcej dowiedział się o niej. Oczywiście, nie orientowaliśmy się, że ma być zamordowana. - Usiadł na oparciu fotela. - Tej samej nocy przyjechałem do Kingsdown Mansions. Widziałem mordercę. Niestety, było ciemno i nie mogłem go rozpoznać. Ale on o tym nie wie. Myśli, że dobrze go widziałem. Dlatego musiałem usunąć Carol - a nawet upozorować, że się utopiła. Po zamachu przed „San Remo” wiedziałem, że AX będzie mi chciał zamknąć usta i w tym celu może nawet wywrzeć presję na Carol.
Milton z zaciekawieniem przyglądał się Brentowi. Pamiętał, co generalny nadinspektor powiedział mu o tym niezwykłym człowieku i o wykonywanych przez niego zadaniach.
- A po co pojechał pan wtedy db Kingsdown Mansions?
- Interesował mnie Reg Bryer, portier. Nasunęło mi się podejrzenie, że jest wmieszany w tę aferę, więc przeszukałem jego mieszkanie. Nie omyliłem się. Bryer jest wspólnikiem Fileya.
Inspektor postanowił odstąpić od zasad i napić się whisky z Brentem. Podszedł do barku. Skromną porcję whisky rozcieńczył dużą ilością wody.
- Czy może mi pan powiedzieć coś więcej o tym AX?
- Nic więcej nie mogę powiedzieć. Na razie daliśmy mu w skórę, jeśli idzie o wynalazek Fieldinga. Zdobyliśmy wszystkie dane dwadzieścia cztery godziny przed zastrzeleniem biedaka. Ale dotąd nie wiemy, kim jest AX.
- Czy on wie, że panowie zdobyli te dane?
- Nie. Myśli, że nic nie zdziałaliśmy, a my postaraliśmy się podtrzymać go w tym mniemaniu.
- Licząc na to, że się pojawi na scenie?
- Tak, na tym polegał pomysł z piórem. Ale spalił na panewce. Po morderstwie jeden z naszych ludzi udawał, że chce zdobyć pióro Fieldinga. Przyjechał do Market Weldon i dyskretnie się przepytywał o to pióro. Starał się, naturalnie, wywołać wrażenie, że w piórze zostało ukryte coś ważnego mającego związek z pracami Fieldinga. AX nie przepuścił okazji. W ciągu paru godzin Tolly nawiązał kontakt z panią Green.
- Na czym polegał pomysł? Czego się panowie spodziewali?
- Liczyliśmy na to, że Tolly przekaże pióro panu AX. Dlatego Jacqueline i Mark Rainer w środę rano obserwowali na rynku stragan Tolly'ego. - Spojrzał na zegarek. Wstał. - Niestety, muszę już iść. Przyrzekłem Carol, że przed powrotem do Londynu wpadnę do Eryka. Zamartwia się o nią.
- Czy Eryk wie, że Carol nic się nie stało i jest w Esher?
- Nie. Nie wie i nie chcemy, żeby wiedział. Nikt nie może wiedzieć. W każdym razie w tej chwili.
- Dobrze, jeżeli panom na tym zależy.
Milton przyglądał się, jak Brent wypił resztę whisky i postawił szklankę na stole. Brent skinął głową inspektorowi, wziął płaszcz i kapelusz i skierował się do drzwi.
- Dobranoc, inspektorze. Dziękuję. Milton nie odprowadził go do drzwi.
- Dobranoc - powiedział, a gdy Brent był już w hallu i otwierał drzwi, zawołał: - Proszę serdecznie pozdrowić Carol.
- Tak. Nie zapomnę.
Brent energicznie zamknął drzwi.
Brent przyjechał do Becklehurst znacznie później, niż zamierzał. Po wyjściu od Miltona miał ogromną ochotę od razu wrócić do Esher, ale przyrzekł Carol, że zobaczy się z jej bratem i postanowił dotrzymać słowa. A poza tym chciał o coś zapytać Vynera.
Jak zwykle zaparkował wóz na podwórzu. W domu było zupełnie ciemno. Wyłączył motor, zgasił światła i siedział przez chwilę, aby oswoić oczy z ciemnością. Potem wysiadł i przyjrzał się domowi. Może Vyner zrezygnował z zobaczenia się z nim i wcześnie poszedł spać. Czasem tak robił, gdy miał wstać o świcie. W obecnej sytuacji było to jednak mało prawdopodobne.
Podszedł do drzwi, nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Posłużył się kołatką, po czym długo naciskał dzwonek Gdzieś za domem zaszczekał pies. Przypomniał sobie: czwartki Olive miała wolne.
Zszedł po schodkach i ruszył w stronę garażu. Musiał przejść obok miejsca, gdzie pięć dni temu dostał cegłą w głowę. Wyminął z daleka krzaki, w których schował się wtedy napastnik. Przez otwarte drzwi garażu zobaczył, że nie ma humbera. A może Eryk, który za nic w świecie sam nie przyrządziłby sobie posiłku, pojechał gdzieś na kolację? Jeżeli tak, to powinien zaraz się zjawić. Brent wrócił do wozu, zapalił papierosa i podniósł kołnierz płaszcza. Powietrze było przejmująco chłodne. Nad ranem mógł chwycić przymrozek.
Oczy już się oswoiły z mrokiem. Kontury budynków gospodarczych, dość bezładnie wzniesionych koło domu, rysowały się wyraźniej na tle nieba. Duża stodoła była jeszcze starsza niż dom. Carol protestowała, gdy Eryk okrył stodołę nowym dachem z falistej blachy, na co odpowiedział, że drzewo stoczone przez robaki nie udźwignie ciężaru dachówki. Falista blacha jeszcze się nie spatynowała i w bladym świetle gwiazd połyskiwała posępnym blaskiem.
Stojąc na podwórzu Brent przebiegł w myśli wydarzenia ostatniego tygodnia. Od zamordowania Fieldinga po raz pierwszy miał wolną chwilę i mógł pomyśleć. Wyznanie prawdy narzeczonej przyniosło mu ulgę, ale odzyskanie jej zaufania zabrało mu więcej czasu, niż mógł sobie na to pozwolić. Musiał jednak nakłonić Carol, by się zastosowała do jego wskazówek do chwili, gdy zdemaskuje pana AX.
Aż dziw brał, że wśród ciszy, która zrazu wydała się niczym nie zmącona, odróżniał tyle odgłosów. Pies przestał szczekać. Nagle gdzieś za domem rozkwiczały się świnie. Zapewne, jak to się mówi, za panią matką. Na pobliskim polu klacz zarżała miłośnie, ze stodoły bezszelestnie sfrunęła jak cień sowa. Po krótkiej chwili usłyszał jej hukanie spośród drzew dojazdowej alei.
Ze stodoły dobiegł metaliczny brzęk, niesamowicie głośny. W uszach Brenta zabjzmiał, jakby ktoś odbezpieczył automat, ale przypuszczenie wydało mu się wprost śmieszne. A jednak ktoś mógł być w stodole i stamtąd go śledzić. Nagle niezwykle wyostrzone ucho Brenta dosłyszało szelest, jakby ktoś stąpał po słomie. Niby spacerując, skierował się ku stodole. Z jaśniejszego miejsca przed domem wstąpił w gęsty mrok koło stodoły. Zbliżywszy się zobaczył, że wrota są otwarte. Teraz był już pewny, że ktoś jest w stodole, bo ten ktoś widocznie postanowił zmienić pozycję i napatoczył się na belkę. Musiał być mieszczuchem, nie nawykłym do wiejskiej ciszy i ciemności. Brent był pewny, że nieznajomy kryje się za lewym skrzydłem wrót i być może wysuwa wycelowaną na niego muszkę automatu przez szczelinę między zawiasami.
Schylił się, podniósł kamień i przylgnął do pnia drzewa. Znalazł się w trudnej sytuacji. Wiedział, że go śledzono. Było wielce prawdopodobne, że chcą go zamordować. Mógł bez żadnych oporów zabić człowieka gołymi rękami, ale musiał mieć absolutną pewność, kogo zabija. Gdyby się pomylił, Vyner, po powrocie do domu, znalazłby jednego ze swych robotników z przetrąconym karkiem.
Zawołał:
- Jest tam kto?
Głos odbił się echem od domu. Pies znów zaczął szczekać. Nagły poryw wiatru trzasnął otwartymi drzwiami stodoły. Ale ze środka nikt nie odpowiedział.
Brent nabrał powietrza w płuca i naprężył się. Mocno ścisnął kamień w ręce, podniósł ramię w górę jak do rzutu granatem. Pocisk przeleciał nad szczytem stodoły i z hukiem uderzył w dach po drugiej stronie. Gruchocząc stoczył się po falistej blasze i z głuchym odgłosem upadł za stodołą.
W tej samej chwili Brent wskoczył przez otwarte wrota i rzucił się na zasłane słomą klepisko. Liczył na to, że przez parę decydujących sekund hałas kamienia rozproszy uwagę mordercy. Teraz, gdy się znalazł w stodole z domniemanym napastnikiem, widział gorzej niż on. Tamten stał między nim a otwartymi wrotami. Ale czy wiedział, że Brent się tutaj dostał? Leżał bez ruchu z zapartym tchem.
Po jakichś trzech minutach dostrzegł ciemną sylwetkę poruszającą się za drzwiami. Nieznajomy stanął w wyjściu i ostrożnie wyglądał na podwórze. W ręce trzymał automat, w mroku zarysowały się długie włosy.
Wybór był prosty. Zabić lub zostać zabitym. Ale Filey się przeliczył. Popełnił błąd opuszczając swój żywioł: miasto.
Brent rzucił się i złapał go tak niespodziewanie, że Filey runął na ziemię. Ale snajperski instynkt nie pozwalał mu w żadnej sytuacji wypuścić automatu z ręki. Wiedząc, co jest najbardziej niebezpieczne, Brent chwycił go za przegub i wykręcił mu rękę, Filey jęcząc z bólu padł na twarz.
Brent naciskał coraz mocniej.
- Puść automat!
Tuż przed złamaniem ręki w łokciu Filey puścił broń. Brent odrzucił automat parę jardów dalej. Było lepiej, niż się spodziewał. Dostanie Fileya żywego. Trzymając prawą rękę wykręconą za łopatkami, złapał go za lewą rękę. Trzeba było tak samo ją wykręcić i związać obie ręce nylonowym szalikiem, aby Filey stał się łagodny jak baranek.
Zajęty Fileyem Brent nie zauważył postaci, która zjawiła się przed wrotami stodoły i spokojnie obserwowała walkę. Przybysz nagle zobaczył automat u swoich stóp, schylił się i podniósł go. W prawej ręce ściskał już sztylet komandosa. Był w rękawiczkach.
Odczekał aż Brent, który klęczał okrakiem nad stękającym Fileyem, wyprostował się, po czym wolno, spokojnie wbił mu nóż w lędźwie. Brent jeszcze się podniósł, spróbował wyrwać nóż i runął na twarz.
Filey przetoczył się na plecy i spojrzał na swego zbawcę. Wolno wstał. Masował sobie przeguby i łokcie.
- Boże! - zawołał. - Dobrze, że pan się tu znalazł.
- Tak. Mieliśmy szczęście - odparł tamten. - Chce pan automat?
Przyłożył automat do prawej ręki i trzymał go z lufą wycelowaną w Fileya. Ten podszedł, by go odebrać. Gdy znalazł się w odległości trzech stóp, przybysz pociągnął za spust. Filey złapał się obiema rękami za brzuch i upadł. Morderca rzucił automat między trupy dwóch mężczyzn, odwrócił się i szybko wyszedł ze stodoły.
Restauracja „Weldon Steak House” była dość droga, ale otwarta dłużej niż inne lokale w miasteczku. Zanim Milton skończył notatkę o rewelacjach Brenta, zrobiło się późno, wobec czego, rad nierad, postanowił zafundować sobie dobrą kolację.
Gdy podano mu rachunek, doznał lekkiego wstrząsu. Odliczył sumę z właściwą sobie skrupulatnością. Właśnie medytował, ile wyniesie dziesięć procent napiwku, jaki zamierzał zostawić na stoliku, gdy kątem oka dostrzegł nadchodzącego Phillipsa.
- Cześć, Roy!
- Szukaliśmy cię w całym mieście. Dzwoniłem, bez skutku, do domu...
- Jadam od czasu do czasu - łagodnie bronił się Milton. - O co chodzi, Roy? Stało się coś?
Phillips przysunął sobie krzesło i odprawił kelnera. Siadł naprzeciw inspektora, oparł się łokciami o stolik.
- Brent - powiedział ściszonym głosem. - Został zamordowany.
Milton osłupiał. Nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości.
- Co? Nie żyje? Jesteś tego pewny?
- Absolutnie - z ponurą miną potwierdził Phillips. - Widziałem go. Przed chwilą pożegnałem się z lekarzem.
- Przecież był u mnie nie dalej, jak godzinę temu. Powiedział, że jedzie do Eryka Vynera, a potem wraca do Londynu...
Przerwał niecierpliwie marszcząc brwi - podszedł do nich kelner, wziął spodek z rachunkiem i napiwkiem. „Dziękuję panu bardzo” - powiedział bezbarwnym tonem i poszedł do kasy.
- Zaraz, zacznijmy od początku - powiedział Milton. - Co się stało? Gdzie został zamordowany i w jaki sposób?
- Nożem. Eryk znalazł go w stodole, tej dużej, koło domu. Był tam jeszcze ktoś, niejaki Filey. Też trup. Dostał kulę w brzuch.
- Ale co, do cholery, się stało, Roy?
Phillis przyglądał się Miltonowi z niewyraźną miną. Wiedział, że inspektor od ujawnienia morderstwa Fieldinga miał nerwy napięte, ale był pewny, że ten flegmatyk nigdy nie da się wyprowadzić z równowagi. Teraz nie był już taki pewny. Ostatnią wiadomość Milton przyjął w bardzo osobisty sposób.
- Uważam, że między Brentem a Fileyem doszło do walki, w czasie której Filey został zastrzelony. Ale, w ostatniej chwili...
Przerwał. Para przy sąsiednim stoliku zapłaciła rachunek i teraz przechodziła koło niego.
- To tylko mój domysł, taka hipoteza.
- Mówże!
- Myślę, że nagle, w ostatniej chwili, ktoś trzeci się tam zjawił...
Milton skinął głową.
- Tak, to całkiem prawdopodobne! Eryk mówił mi, że czekał na Harry'ego, ale zadzwonił do niego Tolly i musiał pojechać do Market Weldon. Jak wrócił, zobaczył na podwórzu wóz Harry'ego. Wiedział, że Harry nie mógł wejść do domu, bo drzwi były zamknięte, a gosposia miała wychodne. Szukał go wszędzie, aż w końcu wszedł do stodoły. Rany boskie, możesz sobie wyobrazić, jakie to na nim zrobiło wrażenie! Eryk się załamał, zupełnie się załamał.
Milton popatrzył na Phillipsa, po czym gwałtownie odepchnął stolik i wstał.
- Dobrze, Roy. Idziemy. Trzeba to zobaczyć. Potem oddam sprawę w twoje ręce. Wiesz, co robić?
- A ty dokąd? - spytał Phillips. Pochlebiło mu to, ale i zdziwiło go.
- Pomówię z Vynerem, a potem jadę do Esher.
- Do Esher?
- Tam jest Carol. Ktoś musi jej powiedzieć o Harrym Brencie.
- To jest szok - powiedziała Jacqueline. - Człowiek jest wytrzymały tylko do pewnych granic. W ciągu ostatnich paru dni zaznała tyle strachu, tak wiele było niespodzianek i nagłych zmian sytuacji, że już nic do niej nie dociera. Po prostu umysł nie zarejestrował strasznej nowiny. Potem nastąpi reakcja i wtedy...
Milton rozmawiał z Jacqueline Dawson w jej saloniku. Zakomunikował Carol wiadomość jak umiał najdelikatniej. Oczekiwał, że wybuchnie gniewem i będzie mu wyrzucała, że dopuścił do tego, albo załamie się i będzie się zalewała łzami. Stało się inaczej. Ledwie go zobaczyła, domyśliła się, jaką przyniósł wiadomość. Drętwo słucha-” ła, jak jąkając się mówił urywanymi zdaniami. Gdy skończył, spojrzała na Jacqueline.
- Chciałabym zostać sama.
- Tak, naturalnie, kochanie. Może idź do swojego pokoju.
Jacqueline objęła ją i wyprowadziła do pokoju, w którym Carol była więziona. Zamknęła drzwi, wróciła do Miltona.
- Czy mógłbym w czymś pomóc? Jacqueline popatrzyła na zamknięte drzwi.
- Nie ma sensu, żeby została u mnie. Teraz na pewno nie zaśnie. Poza tym zaraz tutaj zrobi się ruch. Muszę zadzwonić do Marka Rainera i przekazać wiadomość sir Gordonowi Townowi...
- Już chyba wie - wtrącił Milton. - Zameldowałem generalnemu nadinspektorowi Stentonowi. Jeśli się nie mylę. Stenton współpracuje z pani kolegami z D.I.5.
- A to świetnie. Panie inspektorze, był pan wspaniały w czasie całej tej historii. Harry mówił, że uważa pana...
- W tej chwili martwię się o Carol - przerwał jej Milton. - Widzi pani, Carol ma tylko Eryka, swego brata, i nie jestem pewny, czy on...
- Trzeba ją czymś zająć. Najgorzej, jak będzie siedziała bezczynnie i rozmyślała. Na pewno coś się znajdzie dla niej w Market Weldon. A może by wróciła do zakładów Fieldinga?
- Znajdzie się praca dla niej. Ale inna. - Zwrócił się w stronę zamkniętych drzwi. - Dziękuję, że pani o tym pomyślała.
Carol stała przy oknie plecami do pokoju wpatrując się w ciemną noc przez rozchylone zasłony. Usłyszała, jak zapukał i wszedł. Odwróciła się. Była blada jak płótno, ale oczy miała wciąż suche.
- Żałuję, że nie mogę ci pomóc, CaroL
- Jesteś bardzo kochany, Alan, żeś natychmiast tu przyjechał. Ale właśnie zastanawiałam się... dlaczego Eryk pojechał do Market Weldon, skoro umówił się z Harrym. Gdyby został w domu, nigdy by do tego nie doszło.
- Obawiam się, że doszłoby. Ten człowiek - był zdecydowany zabić Harry'ego, jeżeli nie dziś, to kiedy indziej.
- A co z Erykiem? Pewnie się załamał.
- Tak, był to wielki wstrząs, naturalnie. Przecież właśnie on znalazł Harry'ego i Fileya. Wiesz, powiedziałem mu, że nic ci się nie stało. Teraz, jak Harry... Nie miało już sensu udawać, żeś się utopiła. Pytał, czy mógłbym cię odwieźć do Becklehurst.
- Dziękuję. - Potrząsnęła głową odrzucając włosy. - Pozbieram swoje rzeczy. Przynajmniej nie muszę się pakować.
Wzięła z łóżka etolę i zaczęła zbierać z nocnego stolika kosmetyki i wrzucać do torebki.
- Możesz mi wierzyć, Carol... - zaczął z zażenowaniem. - Strasznie mi żal - Harry'ego... i... i po prostu nie wiem, co powiedzieć.
- Nic nie możesz powiedzieć, Alan. Nikt tu nic nie wymyśli.
Zobaczył, że pasek Carol wisi na krześle. Podał jej - ich - ręce się przelotnie dotknęły.
- Wiem, że chwila jest najmniej odpowiednia, by o tym mówić... - Urwał. Przestała się krzątać, spojrzała na niego.
- Sprawa przejdzie teraz w inne ręce - to nie ulega wątpliwości. Pewnie bardzo szybko zostanę z niej wyłączony. Wpadłem na trop. To tylko domysł, ale...
- Słucham cię, Alan.
- Zdaje mi się, że wiem, kto zabił Harry'ego. I gdyby dali mi trochę czasu, a ty byś pomogła... chyba przygwoździłbym łajdaka.
Carol wrzuciła ostatni drobiazg do torebki i zamknęła ją.
- Oczywiście, pomogę ci, Alan. - W oku błysnęła jej iskierka ożywienia. - Na pewno. Ale jak? Co mam zrobić?
Wskazał na jedyny fotel w pokoju.
- Siadaj, Carol. Zaraz ci powiem.
Jak Milton przewidział, zamordowanie agenta D.I.5 spowodowało zwrot w całej sprawie. Niemal cały następny dzień spędził na udzielaniu szczegółowych informacji funkcjonariuszom przysłanym przez generalnego nadinspektora Stentona. Ale udało mu się uzyskać zgodę na prowadzenie sprawy przez następnych czterdzieści osiem godzin zgodnie z jego hipotezą.
Dopiero wieczorem dopadł Tolly'ego „Pod Niedźwiedziem” w Market Weldon. Tolly siedział w barze przed stosem kanapek i kuflem piwa pogrążony w lekturze wieczornej gazety z relacją o najświeższych wydarzeniach z serii morderstw w Market Weldon. Miltona zauważył dopiero, gdy ten usiadł na wolnym krześle obok i postawił szklankę na stoliku.
- Dobry wieczór.
Tolly wyraźnie drgnął, ale szybko odzyskał pewność siebie. Odrzucił już czarny krawat i paradował w nowym, jedwabnym, modnie kwiecistym.
- Aa, cześć, inspektorze. Jak to się plecie na tym świecie! Właśnie o panu czytałem! Rany boskie, co to się stało w nocy na farmie Vynera?
- Wszystko ma pan tutaj - Milton wskazał na gazetę. - Nie potrafię panu powiedzieć więcej, niż napisali reporterzy.
- Co najdziwniejsze, inspektorze, widziałem się wczoraj z Erykiem Vynerem. Był u mnie do...
- Tak. Wiem. Właśnie dlatego chciałem się z panem zobaczyć. Słyszałem, że zadzwonił pan do niego i zaproponował spotkanie w Market Weldon.
- Nie. - Tolly szybko pogryzł i przełknął kawał kanapki z wołowiną. - To on do mnie zadzwonił.
- On do pana?
- Tak jest. Starał się zdobyć dla mnie trochę zieleni. Wczoraj wieczór zadzwonił do mnie, że da się zrobić. Zaczęliśmy mówić o tej transakcji i... krótko mówiąc, targowaliśmy się, więc zaprosiłem go do siebie na rozmowę przy szklaneczce.
- O której to było godzinie?
- O wpół do dziewiątej, chyba.
- Czy to znaczy, że Vyner przyjechał do pana o wpół do dziewiątej?
- Nie, wtedy zadzwoniłem do niego. Przyjechał do mnie koło dziewiątej.
- I jak długo był u pana?
- Och, powiedziałbym: godzinę. Może trochę dłużej. - Tolly wbił już zęby w drugą kanapkę, ale się wycofał. - Na miłość boską, nie sądzi pan chyba, że Vyner ma z tym coś wspólnego.
- Nie wiemy, proszę pana. Ale cieszy mnie, że pan go nie podejrzewa. W tej chwili jest pan bardzo ważnym świadkiem, jeśli chodzi o niego.
- Ja? Ważnym świadkiem? - Tolly spojrzał po sobie z przesadnym zdziwieniem. - A to dlaczego?
- Wedle orzeczenia lekarskiego Brent został zamordowany około wpół do dziesiątej, jeśli więc mówi pan prawdę...
- Jasne, że mówię prawdę!
- ... jeśli mówi pan prawdę, wyłącza to Vynera.
- Dopiero teraz zrozumiałem, do czego pan zmierza! - Tolly się podniecił. - Chodzi o to, że ja jestem jego alibi.
Milton skinął głową i podniósł szklankę.
- Właśnie. Pan jest jego alibi. - Po czym dodał, jakby mu to teraz przyszło do głowy: - A on jest pańskim alibi, naturalnie.
Na drugi dzień rano Carol pocieszała się, że to już ostatni dzień jej pracy w firmie. Straszny był ten tydzień! Jeszcze oszołomiona zawrotnym rozwojem wypadków, wiedziała, że pracuje z wydajnością zmniejszoną do połowy. Jej myśli raz po raz uciekały od wykonywanej pracy. Kiedy sczepiły się cztery litery, wydarła z maszyny list i wrzuciła go do kosza. Zapaliła papierosa i pomyślała, że za dużo pali. Żyła teraz z dnia na dzień i unikała myśli o przyszłości.
Zadzwonił telefon na biurku. Podniosła słuchawkę.
- Carol Vyner przy telefonie. Słucham.
- Carol, to ja, Eryk...
Serce zabiło jej mocniej. Z wielkim wysiłkiem opanowała głos.
- A, jak się masz, Eryk. Skąd dzwonisz?
- Jestem w domu. Przepraszam, że zawracam ci głowę. Wiem, że jesteś bardzo zajęta, ale chciałem ci coś powiedzieć. Olive nie wróci dziś wieczór. Jej bratu się pogorszyło.
- O, Boże drogi! Przepraszam. Nic nie szkodzi, dziękuję, żeś mnie o tym zawiadomił. - Zaciągnęła się. - Słuchaj, chciałam poprosić cię o radę w pewnej sprawie, jeżeli masz trochę czasu.
- Ależ naturalnie.
- Opróżniając dziś szuflady w gabinecie Fieldinga znalazłam klucz.
- No i co?
- Okazało się, że jest to klucz do sejfu w jego pracowni, wiesz, w tym sanktuarium.
- Tak. Rozumiem.
- Kiedyś, bardzo dawno temu, Fielding pokazał mi ten sejf i... Może nie powinnam ci o tym mówić.
- Powiedz - Vyner wyraźnie się zainteresował. - O co chodzi?
- Znalazłam kopertę. Z napisem: „Pilne”, zaadresowaną do jakiegoś Fostera w Ministerstwie Lotnictwa.
- Ministerstwie Lotnictwa?
- Tak. Jak myślisz, co powinnam zrobić? Posłać ten list do Ministerstwa czy oddać go policji?
- Oddaj policji - powiedział Vyner po krótkim namyśle. - Na pewno nie popełnisz błędu, jeśli to zrobisz. Zadzwoń do Alana i wszystko mu powiedz.
- Chyba masz rację. Zrobię, jak radzisz. Dziękuję ci. Do widzenia.
Położyła słuchawkę. Przez chwilę wpatrywała się w nią. Doznawała na przemian ulgi, uczucia niepewności i rozczarowania. Skończyła papierosa, znów zapaliła i zabrała się jeszcze raz do przepisywania trudnego listu. Otworzyły się drzwi i wszedł Milton. Był w granatowym płaszczu i szarym kapeluszu. W ręce trzymał teczkę. Położył ją na brzegu biurka.
- Spóźniłem się, Carol. Strasznie przepraszam, ale w tej chwili wróciłem z Londynu.
Jest zmęczony - pomyślała. - Jak długo może wytrzymać w takim napięciu?
- Szkoda, żeś nie zobaczył, jak zagrałam swoją rolę. W tej chwili położyłam słuchawkę.
- I jak ci poszło?
- Uważam, że dobrze. Postarałam się wzbudzić zaufanie.
- Na pewno się udało. - Przyjrzał jej się uważnie. - Lepiej dzisiaj wyglądasz. Spałaś w nocy?
- Spałam parę godzin - uśmiechnęła się blado. Otwarł teczkę.
- Niebawem dowiemy się, czy moje przeczucie było trafne. Masz tę kopertę.
Wyjął z teczki okazałą dużą kopertę, opatrzoną woskowymi pieczęciami z obu stron i czerwonymi napisami: „Do rąk własnych” i „Poufne”. Adres brzmiał: Mr. A. F. Foster, Dep. TZ. 95 - Ministerstwo Lotnictwa. Koperta napęczniała od zawartych w niej dokumentów.
- Ba - powiedziała Carol ważąc kopertę w ręce. - Wygląda to imponująco! Jak ci poszło ze Stentonem?
- Nie najgorzej, jeśli wziąć pod uwagę sytuację. - Siadł na brzegu biurka. - Dał mi trochę po nosie, ale zgodził się, żebym w ciągu dwudziestu czterech godzin...
Przerwał. Zadzwonił telefon.
- Już jest - cicho powiedziała Carol. - Prosiłam, żeby z nikim innym mnie nie łączyli.
Milton skinął głową.
- Dobrze, Carol. Podnieś słuchawkę.
Przysiadł się bliżej, by słyszeć rozmowę. Carol zmobilizowała się i podniosła słuchawkę.
- Carol Vyner, słucham.
- Carol, jeszcze raz Eryk. - Odsunęła nieco słuchawkę od ucha. Milton dobrze słyszał przenikliwy głos Vynera. - Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy.
- Nic nie szkodzi. Czy coś się stało?
- Nie, wcale nie. Ale właśnie dzwonił do mnie Alan... Spojrzała na Miltona, lekko potrząsnął głową.
- Chce się ze mną zobaczyć, wpadnie tu koło pierwszej. Przyszło mi na myśl, że gdybyś przyjechała do domu na obiad, mogłabyś przywieźć tę kopertę i oddać ją Alanowi.”
- A wiesz, to świetny pomysł. Skinęła głową, spojrzała w oczy Miltonowi.
- Nie tłucz się autobusem, Carol. Weź taksówkę.
- Tak, doskonale. Bardzo cię przepraszam. Mamy w tej chwili strasznie dużo roboty.
- Tak, oczywiście - Vyner trochę się zaniepokoił. - Tylko postaraj się nie spóźnić.
- Postaram się. Cześć, Eryk.
Wolno położyła słuchawkę. Milton się wyprostował. Powiedziała przez ramię:
- Chwyciło.
Płacąc taksówkarzowi Carol zobaczyła, że Eryk obserwuje ją przez okno salonu. Taksówka odjechała, Carol poszła w stronę domu. Na podwórzu stał czerwony austin-healey i parę innych samochodów. Koło stodoły ktoś zagwizdał z podziwu na jej widok. Mimo woli odwróciła głowę w tamtą stronę. Przed otwartymi wrotami stodoły stała olbrzymia ciężarówka. Paru robotników wynosiło ze stodoły bele słomy i ładowało je na ciężarówkę. Zagwizdał młody olbrzym atletycznej budowy, który stał na ciężarówce. Pod jego szeroko rozstawionymi nogami stos bel rósł w górę. Mimo przejmującego zimna olbrzym był tylko w spodniach i podkoszulku. Skóra błyszczała mu od potu. Ciężko pracował dźwigając i układając bele na ciężarówce. Carol pomyślała, że wygląda jak Richard Burton, tylko jest zbyt zachwycony sobą. Odrzuciła włosy w tył i wbiegła po schodkach.
Z kopertą w ręce weszła do salonu. Eryk stał w drzwiach do gabinetu. Pykał przygasającą fajkę, ale najwyraźniej nie przynosiło mu to ulgi. Czuł się bardzo niepewnie.
- Cześć, Carol.
- Gdzie Alan? - ze zdziwieniem rozejrzała się po pokoju. - Jeszcze nie przyjechał?
- Nie, niestety, nie przyjedzie. Dzwonił dziesięć minut temu. Musiał w ważnej sprawie skoczyć do Londynu.
- Och. Aa, rozumiem.
Vyner zajrzał do fajki i przyklepał tytoń kciukiem.
- Powiedział, że skontaktuje się ze mną jutro rano. - Zapalając fajkę zza płomyka zapałki spojrzał zezem na Carol. - Czy to jest... ten list, o którym mówiłaś?
Carol skinęła głową.
- Wiesz, może lepiej schować go w sejfie - powiedział.
- Tak, koniecznie.
Ich niespokojne oczy spotkały się na moment. Podała mu kopertę. Wziął, zważył w ręce i wyszedł z nią do gabinetu. Zamknął za sobą drzwi. Carol szybko podeszła do okna od frontu. Na ciężarówce góra słomy wciąż rosła. Czekała wpatrzona w róg domu, za którym znajdowały się oszklone drzwi gabinetu Eryka wychodzące na podwórze. Ukazał się Tolly. Szedł szybko, pewny siebie. Był w jaskrawej sportowej marynarce. Włożył kopertę do wewnętrznej kieszeni i zapiął marynarkę.
- Gnojek! Czekał pod drzwiami - odezwał się za nią głos Eryka.
Usłyszała, jak szybko podszedł do telefonu i zaczął nakręcać numer.
- W Bogu nadzieja, że dobrze zapamiętałem numer - mruknął.
- Dzwonisz do Alana?
- Tak, czeka na telefon, jest w budce telefonicznej przy szosie, naprzeciw dojazdu. O, jest sygnał...
Carol obserwowała Tolly'ego, który przyjaźnie pokiwał ręką robotnikom koło stodoły i wsiadł do czerwonego austina-healeya. Słychać było, jak włącza motor.
Za plecami Carol Eryk nagle powiedział do telefonu;
- Alan, to ty?... W porządku. W tej chwili odjeżdża. Położył słuchawkę, podszedł do Carol.
- Teraz - powiedział - zobaczymy, jak się Tolly stąd wydostanie.
Tolly uśmiechał się. Z przyjemnością wyczuwał kopertę w kieszeni. Właściwie już był bezpieczny. Teraz tylko jak najprędzej na lotnisko, samolotem na kontynent - i przed północą zainkasuje sporą sumkę. Zmienił bieg, pochylił się, żeby włączyć radio.
Ale zanim zdążył przekręcić gałkę, musiał nacisnąć hamulec. Wóz patrolowy wjeżdżał z szosy w bramę alei dojazdowej z irytującą powagą i ostrożnością, jakie znamionują brytyjską policję. Aleja dojazdowa była zbyt wąska, aby dwa wozy mogły się minąć. Wyjazd na szosę został zablokowany.
Tolly gwałtownie zahamował i stanął. Z ostrym zgrzytem włączył tylny bieg. Patrząc przez ramię cofał się po wariacku w stronę farmy. Szarpał kierownicą i rzucał wozem po drodze.
Wóz policyjny zbliżał się z zawrotną szybkością. Tolly, z obłędem w oczach, spojrzał w tamtą stronę i zrozumiał, że nie da rady. Mocno szarpnął kierownicą i postawił wóz w poprzek drogi. Wyrwał kluczyk, otworzył schowek na rękawiczki, wyjął pistolet, który ukrył tam rano. Wyskoczył i skulony pobiegł w stronę podwórza.
Wóz policyjny zahamował i stanął tuż przed opuszczonym „austinem-healeyem. Wyskoczyło z niego czterech funkcjonariuszy. Milton, Phillips oraz dwaj policjanci w mundurach, Smithson i Lunt. Pierwszy biegł Milton. Przeskoczył maskę wozu Tolly'ego. W tej chwili przednia szyba samochodu, przebita kulą, zrobiła się biała jak śnieg. Tolly strzelił zza drzewa na podwórzu. Tak celny strzał z odległości trzydziestu jardów pohamował Miltona. Padł na drogę i zawołał do tamtych, żeby się skryli za samochodem. Lunt go nie usłyszał. Biegł susami skrajem drogi licząc na to, że drzewa, dostatecznie go kryją.
- Lunt! Wracaj! - krzyknął Milton.
Za późno. Druga kula Tolly'ego trafiła policjanta w ramię. Upadł wijąc się z bólu. Phillips przeskoczył maskę i podbiegł do Lunta, by udzielić mu pierwszej pomocy.
Milton klął. Sami bohaterscy szaleńcy.
Dopiero dwa strzały, jeden po drugim, uświadomiły robotnikom ładującym słomę, że coś się dzieje. Przerwali pracę i z osłupieniem patrzyli na niesamowitą postać Tolly'ego. Drugi strzał i krzyk Lunta przekonał ich, że to nie żarty.
Tolly przystanął na podwórzu i zastanowił się jakie ma szanse ucieczki. Była tylko jedna możliwość: dróżka, która obok stodoły prowadziła do gęstego lasu, zachowanego przez Vynera, bo świetnie się tam polowało na bażanty. Gdyby się dostał do tego lasu... Ale ciężarówka zablokowała drogę.
Tolly szybko się zdecydował. Posłał jeszcze jedną kulę w stronę policjantów, odwrócił się i ruszył ku stojącej bez ruchu osłupiałej gromadce robotników. Pogroził im pistoletem.
- Odejść od ciężarówki! - krzyknął. - No, już! Bo strzelam;
Pięciu odskoczyło na bok. Szósty, młodzieniec uparty i niezbyt rozgarnięty, nie śpieszył się zbytnio. Gdy Tolly zbliżył się, nagle rzucił się na niego. Tolly strzelił. Kula raniła robotnika w udo. Upadł. Tarzał się na ziemi sycząc z bólu. Robotnicy odwrócili się i stanęli półkolem patrząc na Tolly'ego z bezradnym gniewem.
Mierząc do nich z pistoletu Tolly cofał się w stronę ciężarówki.
Carol widziała z okna salonu gromadkę wystraszonych robotników stojących półkolem, policjantów ostrożnie posuwających się drogą dojazdową i jeden ważny element sytuacji, nie dostrzeżony przez uciekiniera. Był nim olbrzym stojący na górze słomy. Z wysokości piętnastu stóp spoglądał na Tolly'ego. Każdy krok wstecz Tolly'ego zbliżał go do czekającej nań postaci.
Mimo woli oczy robotników zwróciły się w górę. Wyczuwając niebezpieczeństwo Tolly się odwrócił, ale w tej samej chwili olbrzym skoczył i zwalił go na ziemię, miażdżąc mu żebra. Pozostali robotnicy z gniewnymi okrzykami rzucili się w jego stronę...
Milton wygrał spór z Phillipsem o okno. Było szeroko otwarte i zamglone listopadowe słońce zaglądało do gabinetu inspektora. Rześkie powietrze zacinało mrozem. Milton podszedł do okna i głęboko odetchnął świeżym powietrzem. Phillips, na krześle za inspektorem, podniósł kołnierz, zaniepokojony przeciągiem między oknem a drzwiami.
- Tolly zamordował żonę - wyjaśniał dalej Milton - bo zaczęła mu się wymykać z rąk i za dużo gadała. Poza tym miała za wielu kochanków. Tolly nie był temu przeciwny, ale sytuacja stała się niebezpieczna, kiedy się wdał w robotę na dużą skalę, jaką była afera z Fieldingiem.
- Tak, to mogę zrozumieć. Ale wciąż nie mogę dojść, co się stało tej nocy, kiedy został zamordowany Brent. Nie znaleźliśmy odcisków jego palców na automacie.
- Mam co do tego swoją własną teorię. Tolly zastrzelił Fileya z jego własnego pistoletu. Bał się Fileya. Podejrzewał, że Filey zabije go przy pierwszej sposobności. Im mniej wspólników do podziału pieniędzy, tym lepiej. Ponadto nadarzyła się okazja, żeby jeszcze jedno zabójstwo przypiąć Brentowi.
Milton podszedł do drzwi i otworzył je. Na korytarzu stał Tomlins.
- Jeszcze rozmawia z nadinspektorem? - spytał Milton.
Tomlins kiwnął głową.
- Jak wyjdzie, natychmiast panu „zamelduję. Może pan inspektor być o to spokojny.
Milton zamknął drzwi. Podszedł do Phillipsa.
- Eryk utrzymywał... hm, zażyłe stosunki z Phyllis Tolly. Prawdę mówiąc, dość często bywał w Kingsdown Mansions. Tolly się o tym dowiedział i wpadło mu w ręce parę kompromitujących dowodów. Wystarczyło to do szantażowania Vynera. Groził mu skandalem. W czwartek wieczorem Tolly zadzwonił do Vynera i wezwał go do siebie. Eryk pojechał, ale oczywiście nie zastał Tolly'ego w domu. Tolly czekał na Brenta w Becklehurst.
Milton niespokojnie spojrzał na zegarek, przez chwilę nasłuchiwał, po czym wrócił za biurko.
- Vyner przeraził się i to tak, że postanowił powiedzieć mi o swoim romansie z Phyllis Tolly. Zaryzykowałem. Z pomocą Eryka, a także Carol, zastawiłem pułapkę. Eryk zaprosił Tolly'ego do siebie i pozwolił mu podsłuchać swoją rozmowę z Carol. Dalej już wiesz. Tolly kazał Erykowi jeszcze raz zadzwonić do niej i zdobyć list.
Phillips wstał i podszedł do piecyka. Stanął blisko, żeby ogrzać swoje szerokie siedzenie, ale szybko się wycofał.
- Tak. A kiedy zacząłeś podejrzewać Tolly'ego? Kiedy zdałeś sobie sprawę, że to jest AX?
- Jak oświadczył, że zmienił zdanie i chce wyznać mi prawdę. Odniosłem wrażenie, że nie był to prawdziwy powód jego wizyty u mnie, podobnie jak fotografia, którą przyniósł. Byłem przekonany, że to tylko preteksty. Naturalnie później, jak uciekł Jason...
- Upewniłeś się w tym przekonaniu - dokończył za niego Phillips. - Tolly podłożył pistolet w toalecie.
- Tak i tylko po to przyszedł do komendy. Niepokoił się o Jasona, a może trochę się go bał. Tolly był najbardziej wystraszony w tym kwartecie, a równocześnie najbardziej niebezpieczny...
Dyskretne pukanie do drzwi przerwało potok wyjaśnień Miltona. Podniósł wzrok znad biurka. W drzwiach ukazała się głowa Tomlinsa.
- Panna Vyner właśnie wyszła, panie inspektorze.
- Wyszła? - zawołał podniecony Milton. - Czy nadinspektor zrezygnował z jej zeznań?
- Już zapięte na wszystkie guziki. Złożyła zeznanie i podpisała.
Milton upuścił ołówek na biurko. Wstał i pchnął krzesło, aż zgrzytnęło o podłogę.
- Zastąpisz mnie na chwilę - rzucił sierżantowi idąc do drzwi. - Zaraz wrócę.
Gdy wyszedł, Phillips i Tomlins wyszczerzyli zęby do siebie. Phillips podszedł do okna i energicznie je zamknął. Stanęli przy zamglonym oknie i wyglądali.
Z głównej bramy wyszła Carol. Wolnym krokiem szła w stronę ulicy. Przystanęła na trotuarze, jakby niepewna, dokąd pójść. Wiatr rozwiewał jej włosy i przyciskał nieprzemakalny płaszcz do szczupłej sylwetki. Carol niezdecydowana poszła w kierunku High Street.
Phillips dał sójkę w bok Tomlinsowi.
Ukazał się Milton. Bez płaszcza i kapelusza biegł w stronę ulicy. Zobaczyli, jak dogonił Carol. Przystanęła, odwróciła się do niego. Nastąpiła krótka rozmowa. Carol wahała się, Milton ją do czegoś namawiał. Dała się przekonać i wraz z nim poszła w stronę parkingu, gdzie stał jego austin mini Naturalnym opiekuńczym gestem wziął ją pod rękę, a Carol w sposób tak samo naturalny zrównała z nim krok.