285
Rozdział 24 Jan Paweł II i stosunek dla przyjemności
O to, by nauka teologii w punkcie moralności seksualnej nie stanęła w miejscu, zatroszczył się papież Innocenty XI, gdy w 1679 r. ogłosił, że „stosunek małżeński jedynie dla przyjemności" nie jest bezgrzeszny. O ile janseniści odrzucali wszelkie motywacje pożądliwościowe w akcie małżeńskim, będąc tym samym w zgodzie z Augustynem i Katechizmem Rzymskim (1566 r.), o tyle bardziej umiarkowani teologowie zgadzali się na nieco lubieżno-ści i stawiali pytanie o różnicę między stosunkiem małżeńskim dla przyjemności a stosunkiem małżeńskim jedynie dla przyjemności, bo przecież dekret papieski dotyczył tylko tego ostatniego.
Autorytetem dla XIX i w znacznym stopniu także dla naszego, XX wieku był w tych sprawach Alfons Liguori (zm. 1787 r.) — w 1839 r. kanonizowany, a w 1871 r. podniesiony do godności nauczyciela Kościoła. Rozumowanie Alfonsa było bardzo zawiłe. Uważał, że stosunek jedynie dla przyjemności dlatego jest powszechnie uważany za nie pozbawiony grzeszności — mianowicie jest grzechem powszednim, śmiertelnym staje się tylko w określonych okolicznościach — że przyjemność, którą natura wyznaczyła jako środek prokreacji, stała się w nim celem aktu małżeńskiego. Nie jest grzechem natomiast taki akt małżeński, w którym małżonek, pragnąc w pierwszym rzędzie potomstwa, wykorzystuje pożądanie rozkoszy, dążąc do niej w umiarkowany sposób, by podniecić się dla dokonania aktu małżeńskiego (VI, n. 912). Przyjemności wolno zatem szukać, ale nie głównie i nie jedynie. Na koniec wiek XIX sprowadził cały ten problem do zwięzłej formuły: stosunek jedynie dla przyjemności to taki stosunek, który wyklucza wszystkie inne godziwe cele małżeństwa. Tak to ujął m.in. jezuita Ballerini (zm. 1881 r.). W definicji tej chodziło o wykluczenie w ramach motywacji do stosunku małżeńskiego, a nie na przykład wykluczenie potomstwa przez stosowanie metod antykoncepcyjnych, gdyż to byłby już grzech nie powszedni, ale śmiertelny.
Trwający od XVII w. spór moralnoteologiczny o to, czy nieco przyjemności płciowej jest moralnie dozwolonym motywem do podjęcia stosunku małżeńskiego, został tym samym rozstrzygnięty
I
pozytywnie, chociaż Augustyn i Katechizm Rzymski (małżeństwo nie może być dopełnione dla przyjemności) mówili co innego.
Co wszakże sądzić o autorze, który dla intensyfikacji doznań seksualnych odważyłby się zaproponować zmianę standardowej pozycji aktu małżeńskiego? Otóż o tym, także w naszym stuleciu, decyduje w sposób nie podlegający dyskusji instancja wyższa. Gdy biskupi niemieccy prawie bez wyjątku dostrzegli w Hitlerze „bastion przeciw bolszewizmowi i dżumie brudnej literatury", mieli na myśli, i to bynajmniej nie na ostatnim miejscu, zupełnie określoną brudną książkę, która w 1930 r. osiągnęła już swój pięćdziesiąty pierwszy nakład, która nie tylko znalazła się na indeksie ksiąg zakazanych Kościoła katolickiego, lecz także została zarekwirowana przez rząd nazistowski. Zajął się nią papież Pius XI (ten sam, który zawarł konkordat z Hitlerem) w swej encyklice Casti connubii mówiąc, w nawiązaniu do tytułu inkryminowanej książki, o „prostytucji doskonałej". Stworzył w ten sposób nowy stan doskonały i w istotny sposób przyczynił się do jeszcze większej popularyzacji książki. Książka zaś, o której mowa, to wydane w 1926 r. Małżeństwo doskonałe (tytuł, jak wynika z przedmowy autora, jest skrótem dość rozwlekłego Małżeństwa doprowadzonego do większej doskonałości pod względem fizjologiczno-technicz-nym) holenderskiego ginekologa i byłego dyrektora kliniki ginekologicznej w Haarlemie, Theodora Hendrika van de Veldego.
Drugi cios trafił książkę trzydzieści lat po śmierci autora, gdy w 1967 r. wywołała zamieszanie wydaniem w wersji poszerzonej. (Wcześniej, w wyniku poczynionych w niej skrótów, została zubożona o kilka istotnych spraw).
Dla wielu małżeństw, względnie dla tzw. prostytucji w małżeństwie, zwłaszcza na chrześcijańskim Zachodzie, gdzie rozkosz seksualna jest podejrzana, w związku z czym kultura aktu seksualnego cierpi na niedorozwój, van de Velde stał się kimś w rodzaju Galileusza łoża małżeńskiego. Zdjął tabu ze stosunków fizycznych między małżonkami; po prostu zaczął o nich mówić, choć posługiwał się przy tym głównie wyrażeniami łacińskimi, „gdyż w języku lekarskim są najczęściej stosowane, a przy omawianiu niektórych spraw mniej krępujące" i wydobywając je ze zwierzęcej niemoty, przeniósł w obręb człowieczeństwa.
Van de Velde chciał wnieść nieco odmiany do małżeńskiej sypialni, odmiany, która dotąd mężczyźnie wydawała się „możliwa jedynie co do obiektu". Chodziło mu w ostatecznym rachunku o wierność i miłość małżonków, toteż był zdania, jako że
286
287
w sprawach rozwodów, zapobiegania ciąży i stosunku przerywanego podzielał przekonania katolickiej moralności, że jego „poglądy nie są sprzeczne z moralnością katolicką". W tym miejscu popełnił jednak zasadniczy błąd. Pesymizm seksualny i wrogość do rozkoszy zmysłowej, zawarte w katolickiej moralności seksualnej, zabraniają tworzenia tego rodzaju dzieł dotyczących swobody w sferze intymnej małżonków. Pozostający w celibacie kontrolerzy uważają totalne nią zarządzanie i planowanie za istotne zadanie Kościoła.
Już nie tak wrogo jak Augustyn, ale tylko pozornie w tonie przyjaznym doznaniom seksualnym, wyrażał się w 1911 r. naj-znaczniejszy teolog moralny swoich czasów, jezuita Hieronymus Noldin (zm. 1922 r.): „Stwórca przydał naturze rozkosz zmysłową i jej pożądanie, by zwabić człowieka do sprawy, która sama w sobie jest brudna, a w skutkach uciążliwa" (De sexto praecepto et de usu matńmonii, s. 9).
Do takiej teologii pasował van de Velde jak pięść do nosa. Tolerował ten brudny interes nie tylko ze względu na cel, jakim są uciążliwe dzieci, ale w samym brudzie dopatrywał się sensu i celu. Nic więc dziwnego, że urząd nauczycielski Kościoła próbował go zmiażdżyć cała swą mocą. W encyklice Casti connubii (1930 r.), skierowanej głównie przeciw małżonkom, którzy „sprzykrzywszy sobie dzieci, zażywać pragną samej rozkoszy, bez ciężarów..." został poddany miażdżącej krytyce także van de Velde, choć bynajmniej niezasłużenie; wszak zupełnie w dawnym stylu mówił on o tym, że macierzyństwo „dla zdrowo myślącej kobiety jest szczytem marzeń". Kościół odmówił Małżeństwu doskonałemu jakiejkolwiek wartości, gdyż jego autor koncentrował swe spojrzenie na rozkoszy jako takiej, nie godząc się na jej bytowanie w cieniu, w charakterze jedynie środka prokreacji, a tylko to pozostawałoby w zgodzie z chrześcijańską moralnością. „Ubóstwienie ciała", „brzydkie uleganie żądzy", „nieuczciwe poglądy" przyczyniają się do „poniżenia ludzkiej godności" (Casti connubii).
Z przybornika trucizn spowiedników uczynił van de Velde apteczkę dla małżonków. Co przez tysiąclecia, już w najmniejszej dawce, mogło doprowadzić do wiecznej śmierci, wpisał do swej recepty w większych dawkach w przekonaniu, że perwersja nie jest kwestią pozycji aktu seksualnego, lecz postawy duchowej. Dzisiaj burza wokół van de Veldego ucichła. Od czasu burzy wywołanej jego książką, Kościół skupił się bardziej na problemie antykoncepcji i wierny swej starej wrogości do zmysłowej rozkoszy, nie
dając się zbić z tropu ani pouczyć, zagłusza prawdziwe problemy i cierpienia ludzkości.
Bernhard Häring w swej teologii moralnej Das Gesetz Christi (1967 r.) dorzucił do książki van de Veldego jeszcze swe osobiste potępienie. Potępił ją jako „obrzydliwie wchodzącą w szczegóły instrukcję". Zamiast szczegółowej, Häring odkrył receptę uniwersalną. W rozdziale zatytułowanym Technika miłości zalecał „wspólne, pełne miłości wsłuchiwanie się w wolę Bożą" i „wspólną modlitwę" (III, s. 363).
Häring postanowił służyć również informacją w sprawie dozwolonej ilości rozkoszy. Na temat „stosunku z samego pożądania zmysłowej rozkoszy", napisał następujące słowa: „Jeśli jednak w takim wypadku akt małżeński zachowa swój kształt jako służba życiu (co ma znaczyć: jeśli nie stosuje się żadnych środków ani metod antykoncepcji), wina polega jedynie na braku całościowej motywacji i w odniesieniu do pojedynczego aktu może być mowa «tylko» o grzechu lekkim" (III, s. 371). Już samo owo „tylko", przybrane przez Häringa w cudzysłów, ma zapewne znaczyć, że tej sprawy nie wolno lekceważyć. I rzeczywiście, kontynuował Häring: „Jeśli jednak chodzi nie o ocenę pojedynczego aktu, ale o ogólne nastawienie do współżycia małżeńskiego, które ogranicza się do samego tylko pożądania i tylko to ma za cel, to właśnie owo odłączenie samego tylko popędu od prawdziwej miłości i uniżonej służby w dawaniu życia, odsłania jedną z najniebezpieczniejszych przyczyn nieczystości, demaskuje postawę całkowicie nieczystą." I jeszcze dobitniej: „Całe postępowanie w małżeństwie winna cechować postawa Tobiaszowa, nawet jeśli nie musi być pobudką każdego pojedynczego aktu małżeńskiego: «A teraz nie dla rozpusty biorę tę siostrę moją za żonę, ale z miłości do potomstwa» (Tb 8, 9)." Myśli o dziecku nie może więc zabraknąć podczas stosunku, a nieco rozkoszy może nawet wynikać z zamiaru, mianowicie może być, zdaniem Häringa, „impulsem uczynku pozostającego we właściwym porządku motywów", a „wtedy nie ma... grzechu" (Häring III, s. 371 i d.).
Również papież Jan Paweł II zaakceptował pożądanie przez małżonków odrobiny rozkoszy, gdy w konstytucji Familiańs con-sortio z 1981 r. zezwolił na okresową wstrzemięźliwość jako metodę regulacji urodzeń. Oznaczało to rezygnację z augustyńskiej motywacji prokreacyjnej jako najważniejszego motywu każdego aktu małżeńskiego, a uczyniwszy tę koncesję na rzecz rozkoszy, papież znalazł się w jawnej opozycji do Augustynowego
25 — Eunuchy do raju
288
potępienia kalendarzyka małżeńskiego jako „metody rozpustników". Mimo to Jan Paweł II ciągle porusza się kursem prawdziwie Augustynowym. Motyw prokreacyjny w każdym akcie małżeńskim został wprawdzie porzucony, ale bynajmniej nie wrogość do rozkoszy. A ponieważ Augustyn w gruncie rzeczy bardziej gardził pożądliwością niż pragnął dzieci, tradycja katolicka ostała się. Zapłodnienia można uniknąć sposobem omijającym pożądliwość: przez wstrzemięźliwość. Zresztą i tak odnosi się wrażenie, że w stałym podkreślaniu prokreacji jako pierwszego celu małżeństwa bynajmniej nie chodzi przede wszystkim o dziecko, ale
0 kultywowanie ulubionej idee fixe celibatariuszy, a jest nią wstrzy
mywanie się małżonków od stosunków małżeńskich.
Tak więc Jan Paweł II, mimo przeciwstawienia się Augustynowi w sprawie metody, pozostawił nienaruszoną właściwą i zasadniczą siłę napędową augustyńskiej moralności seksualnej, mianowicie wrogość do zmysłowej rozkoszy. Jemu też nie chodzi przede wszystkim o dziecko. Antykoncepcja tak czy siak, zależnie od okoliczności, po katolicku czy nie, jest przecież i tak stosowana. Papieżowi chodzi przede wszystkim o redukcję rozkoszy. Tutaj Kościół próbuje ratować, co jest jeszcze do uratowania. Szczęśliwie metoda okresowa ciągle jest jeszcze bardzo skomplikowana, a okres wstrzemięźliwości dosyć długi. I z wielkim ukontentowaniem Jan Paweł II przytacza fragmenty z encykliki piguł-kowej Pawła VI z 1968 r.: „Nie ulega żadnej wątpliwości, że rozumne i wolne kierowanie popędami wymaga ascezy, ażeby znaki miłości, właściwe dla życia małżonków, zgodne były z etycznym porządkiem, co konieczne jest zwłaszcza dla okresowej wstrzemięźliwości." Jak to dobrze, że można się nie obawiać, iż jeszcze nie tak szybko nauka zdoła ustalić co do dnia, a może co do godziny zdolność do zajścia kobiety w ciążę, bo gdzież wtedy podziałby się godziwy porządek dla okazania miłości małżeńskiej
1 ascezy. Ba, wiele jeszcze innych spraw doznałoby uszczerbku.
Papież cytuje dalej z encykliki swego poprzednika: „Jednakże
to opanowanie, w którym przejawia się czystość małżeńska, nie
tylko nie przynosi szkody miłości małżeńskiej, lecz wyposaża ją
w nowe ludzkie wartości. Wymaga ono wprawdzie stałego wy
siłku, ale dzięki jego dobroczynnemu wpływowi małżonkowie roz
wijają w sposób pełny swoją osobowość, wzbogacając się o war
tości duchowe. Opanowanie to przynosi życiu rodzinnemu obfite
owoce w postaci harmonii i pokoju oraz pomaga w przezwycię
żaniu innych jeszcze trudności; sprzyja trosce o współmałżonka
289
i budzi dla niego szacunek, pomaga także małżonkom wyzbyć się egoizmu, sprzeciwiającego się prawdziwej miłości oraz wzmacnia w nich poczucie odpowiedzialności. A wreszcie dzięki opanowaniu własnych namiętności, rodzice uzyskują głębszy i skuteczniejszy wpływ wychowawczy na potomstwo." Krótko mówiąc, wstrzemięźliwość jest w dziedzinie ducha strzałem w dziesiątkę. Ojcu, matce i dzieciom (a także niewątpliwie — przynajmniej pośrednio — dziadkowi i babce) daje wszystko, czego tylko można sobie życzyć. Jest środkiem na rozwiązanie wszelkich problemów małżeńskich i wychowawczych, w ogóle wszystkich problemów życiowych.
Wobec tak cudownych skutków okresowej wstrzemięźliwości, Jan Paweł II obarcza teologów przyszłości zadaniem znalezienia rozwiązania pewnej kwestii: „Refleksja teologiczna winna uchwycić, a następnie, zgodnie ze swoim powołaniem, uwydatnić różnicę antropologiczną a zarazem moralną, jaka istnieje pomiędzy środkami antykoncepcyjnymi a odwołaniem się do rytmów okresowyclu^Ponieważ już Augustyn kwestionował istnienie takiej teologiczno-moralndj różnicy, chodzi o zadanie trudne. Ściśle rzecz biorąc o zadanie nierozwiązywalne, gdzie bowiem różnicy nie ma, tam znaleźć jej nie można. Choć, co prawda, pewna różnica rzeczywiście istnieje, aleWe jest to różnica teologiczna, lecz papieska: Przy metodzie okresowej papież może zmuszać małżonków do poddania się papieskiemu jarzmu kilkudniowej wstrzemięźliwości, przy innych metodach nie jest to już możliwe.
Również teolodzy moralni nie zastrajkują i różnicę taką znajdą. W końcu Jan Paweł II wskazuje kierunek poszukiwań: „Chodzi tu o różnicę znacznie większą i głębszą niż się zazwyczaj uważa, która w ostatecznej analizie dotyczy dwóch, nie dających się z sobą pogodzić, koncepcji osoby i płciowości ludzkiej." Człowiek wprawdzie sam by na to nie wpadł, ale teraz wie przynajmniej, w jakim kierunku podążać. I dalej pisze papież: „Wybór rytmu naturalnego bowiem, pociąga za sobą akceptację cyklu osoby, to jest kobiety, a co za tym idzie, akceptację dialogu, wzajemnego poszanowania, wspólnej odpowiedzialności, panowania nad sobą." Gdyby to nie było panowanie nad sobą, o które jedynie i wyłącznie chodzi papieżowi, każdy mógłby tylko przytaknąć, że papież wyraża troskę również o osobę — kobietę. A kto w końcu nie uznałby także i dialogu z własną żoną, i poszanowania dla niej za owo dobro, gdyby nie papieski podstęp kryjący się w stwierdzeniu, że akurat właśnie okres płodny kobiety i tym samym okresowa wstrzemięźliwość oznaczają możliwość osiągnięcia
290
wyższej moralnie fazy życia małżeńskiego i warunek tych wszystkich dobrych i pięknych spraw.
Papieski hymn na cześć małżeńskiej wstrzemięźliwości w ad-hortacji apostolskiej z 1981 r., Familiańs consortio, został opatrzony tytułem W służbie życiu. Taki tytuł wydaje się sprzecznością w kontekście zapobiegania ciąży, ale papież ma tu jednak na myśli inną służbę życiu, w wyższym sensie, taką mniej więcej: dzięki temu, że małżonkowie okażą się wstrzemięźliwi, znajdą się przynajmniej przez kilka dni w pobliżu stanu dziewiczego przez co zakwalifikują się, choć tylko okresowo, do wyższego bytowania. Ich „służba życiu" polega wtedy już nie na tym, że płodzą, ale na tym, że się wstrzymują. W tej sytuacji papież poddał modyfikacji i przekwalifikowaniu myśl o zapobieganiu. Okresowa wstrzemięźliwość staje się rodzajem małżeńskich rekolekcji. Fakt, że stosując okresową wstrzemięźliwość, małżonkowie chcą obejść okres płodności, zatem działają antykoncepcyjnie, papież pragnie po prostu zamaskować tytułując rozdział W służbie życiu. Dlatego też mówiąc o okresowej wstrzemięźliwości, nie używa słowa „zapobieganie"; to słowo w ogóle nie pojawia się w tym kontekście, jego rolę pełni pojęcie „regulacja urodzeń" — wtedy wszystko jest już w porządku. Przecież chodzi o urodzenia, choć tylko do pewnego stopnia.
Teologowie, których doprawdy trudno wprawić w zakłopotanie, niewątpliwie będą wielce pomocni przy poszukiwaniu podstawowej różnicy między zapobieganiem a regulacją urodzeń. Z pomocą papieżowi pospieszył już kardynał Ratzinger. Nawiązując do rzymskiego synodu biskupów w 1980 r., napisał on dwudziesto-siedmiostronicowy list do księży, diakonów i wszystkich pełniących służbę pastoralną w archidiecezji Monachium-Freising, list będący obszerną pochwałą wyników synodu w sprawach dotyczących „małżeństwa i rodziny". Mając na myśli encyklikę Humanae vitae (encyklikę pigułkową), kardynał Ratzinger pisał: „Właśnie z tego punktu widzenia (kobiece doświadczenie), na podstawie samego tylko tego doświadczenia, w przekonujący sposób uwidacznia się coś, czego nasza dotychczasowa argumentacja teologiczna nie potrafiła uczynić zrozumiałym: mianowicie że jeśli chodzi o alternatywę między metodami naturalnymi a antykoncepcją, nie mamy do czynienia z błahą moralnie kwestią różnych środków prowadzących do tego samego celu, lecz że między jednym a drugim istnieje antropologiczna przepaść, która właśnie dlatego jest również przepaścią moralną. Ale jak mam to wyłuszczyć w kilku
291
wierszach, gdy powszechna świadomość po prostu zamyka nam do tego dostęp?" Istotnie, kilkoma wierszami nie można wiele wskórać, mając przeciw sobie ignorancję małżonków; teologów czeka jeszcze praca przez kilka pokoleń, by ślepą świadomość powszechną, która zwyczajnie nie chce lub nie potrafi dostrzec różnicy, przywieść do rozsądku, by stać się światłem dla małżonków, dziś pospólnie drepczących po omacku. Na szczęście już dziś kardynał potrafi wskazać sposób, jak wchodzić w tę trudną tematykę: „Wraz z daniem pigułki, odebrano kobiecie jej własny czas i własny sposób bycia i, zgodnie z wolą stechnicyzowanego świata, uczyniono z niej istotę «używalną» o każdym czasie, wykazała ostatnio w sposób przekonujący także Christa Meves, wskazując w tym kontekście sens i piękno wstrzemięźliwości, o której nasza chora cywilizacja już prawie boi się mówić. — Wszystko to, a także wiele innych spraw doprowadziło, jak już dziś wiadomo, do zmęczenia pigułką, co powinniśmy potraktować jako szansę dla nowych przeptyśleń."
Je£łi więc piguika stanowi w oczach kardynała Ratzingera ob-ciążpfiie dla kobiety^ to dla zachowania równowagi pokażmy, jak wygląda obciążenie mężczyzny, widziane oczyma Christy Meves. Oto fragment artykułu zamieszczonego w ^astoralblatt für die Diözesen Aachen-Berlin-Essen-Köln-Osnabrück" (1976 r.) pod tytułem Czy małżeństwo chrześcijańskie (katolickie) ma jeszcze przyszłość?: „Dzięki wydłużeniu się przeciętnego wieku życia kobiety, które w ubiegłym stuleciu wynosiło zaledwie trzydzieści pięć lat — później kobieta umierała, osłabiona licznymi porodami, często w czasie samego połogu — wzrosła także liczba ludzi, którzy żyją wspólnie trzydzieści, pięćdziesiąt, ba, nawet sześćdziesiąt lat. Tak długie wspólne życie oznacza, zwłaszcza dla mężczyzny, dodatkową próbę. O ile bowiem dawniej z powodu śmierci, często młodej jeszcze, żony mógł zawrzeć nowe prawomocne małżeństwo z kobietą zwykle jeszcze młodszą, o tyle dziś jest zmuszony zadowolić się małżonką często starzejącą się szybciej niż on sam." Jak widzimy, każdy dźwiga swe własne brzemię: kobieta, ograniczona w swej wolności przez pigułkę i „używalną" o każdym czasie oraz mężczyzna pozbawiony wolności z powodu coraz dłuższego życia kobiety. Przy czym do zwiększenia obciążeń mężczyzny przyczyniła się po części także owa pigułka, albowiem dziś nie tak wiele kobiet umiera w wyniku osłabienia licznymi porodami lub w połogu, przez co nie zwalnia się małżeńskie łoże dla młodszych. Ale na szczęście obciążeniom tym można zaradzić,
292
a to przez stosowanie zalecanej przez papieża wstrzemięźliwości. Pisze dalej Christa Meves: „A może wskazania papieża mają jednak dla kobiet także praktyczne skutki pozytywne? Czyż nie chronią przed sytuacją, w której są łatwym łupem męskiego sek-sualizmu; czyż poprzez nakaz czystości, nakaz brania pod uwagę woli kobiety, nie dają mężczyźnie większej możliwości koniecznej duchowej kompensacji jego popędowości?"
Jedynie papież ze swą ewangelią wstrzemięźliwości chroni żony przed przejawianą przez ich zmysłowych mężów zbójecką mentalnością. Zażywanie przez żonę pigułki do tego stopnia może uwolnić popędowość męża, że żona stanie się przed nim zupełnie bezbronna. Obronę znajdzie tylko u papieża, który w jej własnym interesie zabrania jej zażywania pigułki, by uchronić ją przed losem zwierzyny przeznaczonej do odstrzału. Działający pod wpływem instynktu małżonkowie usprawiedliwiają działania papieża zmierzające w kierunku wyhamowania tej popędowości. Papież nie czyni niczego innego, jak tylko osłania sobą żony, wspomagając je przy odrzuceniu pigułki. Pigułka bowiem oznacza dla nich przegraną w konfrontacji z kierującymi się popędami mężami. Papież jest silną twierdzą kobiet, a Watykan quasi-schroniskiem kobiet. A z tym świętym miejscem natychmiast wiąże się pobożny cud. O ile stosowanie pigułki przez żonę zamienia męża w rozpustnika, o tyle jej nieprzyjmowanie powoduje, że mąż zachowuje się cnotliwie i wstrzemięźliwie. Widocznie według Christy Meves papież łączy z pigułką koncepcję w rodzaju doktora Jekylla i mister Hyde'a: zależnie od tego, czy kobieta stosuje pigułkę antykoncepcyjną, mąż staje się bestią lub aniołem.
Pomijając te cudowne przeobrażenia, trzeba zdać sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy: wszyscy orędownicy małżeńskiej wstrzemięźliwości, od Jana Pawła II po Christę Meves, nie chcą widzieć, że nie tylko osobnik bezgranicznie zmysłowy degraduje partnera do kategorii obiektu swego nagiego instynktu; że również może nastąpić inny, subtelniejszy rodzaj degradacji — uczynienie partnera obiektem własnej wstrzemięźliwości. Nie chodzi tu o poparcie pigułki (Christa Meves: „Istnieje nowy rodzaj guza, guz przysadki, występujący tylko u kobiet, które długi czas brały «pigułkę»") lub dezaprobatę kalendarzyka, aprobatę dla prezerwatywy i sprzeciw wobec stosunku przerywanego lub odwrotnie, chodzi o to jedynie, że wszystkie te sprawy nie są sprawami teologów i papieży, lecz medycyny i samych małżonków, należą do obszaru ich odpowiedzialności i stosunku do partnera. Papież Jan
293
Paweł II mówi w Familiańs consortio, że gdy rządy „próbują ograniczyć wolność małżonków w podejmowaniu decyzji co do potomstwa" są „ciężką obrazą godności ludzkiej". Zapomina powiedzieć, że również wiele katolickich małżeństw widzi „ciężką obrazę ludzkiej godności" w papieskim sposobie ograniczania wolności małżonków w tej sprawie. Odczuwają oni ponadto jako obłudę, gdy Kościół w surowych słowach wskazuje małżonkom ich wolność wyboru przeciw zapobieganiu, ale potępia ich wolność wyboru za zapobieganiem, gdyż w gruncie rzeczy Kościół nie ujmuje się za wolnością jakiegokolwiek małżeństwa, a jedynie próbuje przeforsować własny dyktat moralny bez względu na dobro małżonków, dyktat wynikający z wrogiej zmysłowej przyjemności, starokawalerskiej pogardy dla małżeństwa i bzika na punkcie dziewictwa.