Higgins Jack Ostatnie miejsce stworzone przez Boga


Jack Higgins

Ostatnie miejsce stworzone przez Boga

W Wydawnictwie Amber to:

CZAS UMIERANIA

CZAS W PIEKLE

DZIEŃ SĄDU

GNIEW BOŻY

NOCNE PRZEJŚCIE

ORZEŁ WYLĄDOWAŁ

ORZEŁ ODLECIAŁ

OSTRZEŻENIE SZTORMOWE

OSTATNIE MIEJSCE STWORZONE PRZEZ BOGA oraz

KRYPTONIM WALHALIA

MROCZNA STRONA WYSPY

Przełożył: PAWEŁ WITKOWSKI

AMBER

Tytuł oryginału: THE LAST PLACE GOD MADE

A ta jest dla mojej bratowej Babs Hewitt

Absolutnie pewnej, że już czas...

1.

PUŁAP ZERO

Gdy lewe skrzydło zaczęło trzepotać, wiedziałem, że mam kłopoty, co nie znaczy, że nie miałem ich już od jakiegoś czasu. Chodziło głównie o ciśnienie oleju oraz o niepokojące zachowanie się starego silnika typu Pratt and Whitney Wasp, które w nieprzyjemny sposób przywodziło mi na myśl rzężenie umierającego człowieka.

Vega była kiedyś całkiem dobra. Typowy przykład nagłego boomu na małe jednosilnikowe górnopłaty, które ukazały się w połowie lat dwudziestych, skonstruowane do przewożenia poczty i sześciu pasażerów z prędkością około stu mil na godzinę.

Ta, którą usiłowałem w tej właśnie chwili utrzymać w powietrzu, została zbudowana w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym, miała więc jedenaście lat. Jedenaście lat przewożenia poczty w każdą pogodę. Niedostatecznych przeglądów. Nadmiernej eksploatacji.

Składano ją do kupy po nie mniej niż trzech katastrofach, a było to tylko to, co oficjalnie znalazło się w dzienniku pokładowym. Bóg jeden wie, co zostało pominięte.

Kanzas, Meksyk, Panama, Peru, Vega opadała trochę niżej przy każdym ruchu, miała coraz większe trudności ze skręcaniem, niczym koń zajeżdżony na śmierć. Teraz rozsypywała się w powietrzu ze mną w środku i niewiele mogłem na to poradzić.

Od Lauitos w Peru Amazonka wije się przez dwa tysiące mil jak brązowy wąż chyba w najgorszej dżungli na świecie, kończąc bieg w Belem na atlantyckim wybrzeżu Brazylii, mijając w połowie - u zbiegu z Rio Negro - miasto Manaus, mój aktualny cel.

Przez większą część drogi leciałem wzdłuż rzeki, co przynajmniej ułatwiało nawigację. Wiozłem trzy worki poczty i kilka skrzyń jakichś maszyn górniczych. Sześć długich, ciężkich godzin do Tefe, podczas których trzykrotnie udało mi się złapać przez radio posterunki policji, chociaż w samym Tefe było spokojnie jak w grobie.

Stamtąd rzeka odpływała wielką szeroką pętlą i lecenie za nią oznaczałoby dalsze czterysta mil do Manaus, a vega po prostu nie miała takiego zapasu paliwa. Z Tefe ruszyłem więc na wschód, przez dziewiczą dżunglę, kierując się w stronę Rio Negro, skąd lot w dół rzeki miał mnie zaprowadzić do Manaus - razem sto pięćdziesiąt mil.

Od początku było to szalone przedsięwzięcie, którego w tamtym czasie, o ile wiem, nikomu nie udało się dokonać, lecz mając dwadzieścia trzy lata i dużo energii, człowiek jest skłonny uważać się za zdolnego do większości rzeczy, a w końcu Belem leżało dwa tysiące mil bliżej Anglii niż miejsce, z którego wystartowałem.

Teraz jednak, patrząc na to wszystko po tylu latach, widzę, ile w całej tej sprawie było kwestią przypadku, tego zupełnie nieprzewidywalnego elementu.

Przede wszystkim moje śmiałe zanurzenie się w dżunglę nie było znowu takie szalone, jak to się mogło wydawać. Prawda, jakiekolwiek próby wyliczenia kursu były wykluczone przez prosty fakt, iż wiatromierz nie działał, a na kompasie zupełnie nie można było polegać, ale Rio Negro leżało sto pięćdziesiąt mil na wschód od Tefe i mogłem kierować się słońcem, wiszącym na niebie tak kryształowo czystym, że horyzont wydawał się ciągnąć w nieskończoność.

Spadające ciśnienie oleju stanowiło pierwsze z moich nieszczęść, chociaż początkowo nie martwiłem się tym zbytnio, gdyż jego wskaźnik, jak większość przyrządów, często w ogóle nie działał, a w najlepszym razie był mniej niż wiarygodny.

Nagle - nie do wiary - horyzont zmienił się w pasmo postrzępionych szczytów, sterczących przed moimi oczyma. Właściwie na to również nie mogłem narzekać, jako że na mojej mapie ten właśnie sektor stanowił po prostu pustą przestrzeń.

Nie, żeby to były Andy, ale biorąc pod uwagę ogólny stan Vegi, góry jednak dość wysokie, chociaż wysokościomierz zaciął się na czterech tysiącach stóp, więc wszystko powyżej opierało się jedynie na przypuszczeniach.

Rozsądnie byłoby trzymać się od nich w bezpiecznej odległości, a następnie uzyskać odpowiednią wysokość do minięcia masywu poprzez jak najdłuższy spiralny lot w górę. Ja jednak nie miałem na to dosyć czasu (czytaj - paliwa), więc po prostu odciągnąłem drążek i ruszyłem naprzód.

Nie przypuszczam, by na początku - gdy przelatywałem nad pierwszym wielkim wyskokiem wyrastającym z ciemnej zieleni tropikalnego lasu - było tego więcej niż czterysta - pięćset stóp. Potem jednak znalazłem się na wprost poszarpanych szczytów i nie miałem zbyt wiele czasu na podejmowanie decyzji.

Zaryzykowałem i skierowałem się w lukę, lecąc nad takim pustkowiem, że można by je wziąć za Księżyc. Wpadłem w przyprawiającą o mdłości dziurę powietrzną, Vega zaprotestowała każdym swoim włóknem i gdy ziemia zaczęła się przybliżać, ponownie odciągnąłem drążek.

Przez chwilę wyglądało już tak, jakbym popełnił poważny błąd, gdyż przełęcz, przez którą leciałem, zwęziła się znacznie, tak że w pewnym momencie końce skrzydeł omal nie musnęły powierzchni skały. Zupełnie nagle wzniosłem się nad wielką porysowaną granią z zaledwie stustopowym marginesem i znalazłem się nad ogromną doliną, z której wydobywała się mgła jak para z wrzącego garnka, by mnie pochłonąć.

Zrobiło się dużo zimniej i o przednią szybę uderzył deszcz, a po chwili powietrze trzaskało już elektrycznością - od wschodu nadciągała wielka chmura.

Gwałtowne tropikalne burze tego typu stanowiły na tym obszarze codzienne niebezpieczeństwo. Częste i zwykle krótkotrwałe, potrafiły narobić niewiarygodnie wiele szkód.

Szczególnie niebezpieczne były związane z nimi pioruny. Normalnie najlepiej było wznieść się ponad nie, Vega jednak była już najwyżej, jak mogła, biorąc pod uwagę jej stan, toteż naprawdę nie miałem innego wyboru, jak tylko trzymać się i liczyć na szczęście.

Nie myślałem o śmierci. Byłem zbyt zajęty utrzymywaniem samolotu w powietrzu, by mieć czas na cokolwiek innego. Vega była drewniana. Skrzydła oparte na wspornikach i areodynamiczne poszycie kadłuba, zrobione z dwóch połówek zlepionych klejem niczym dziecinna zabawka. Teraz ta zabawka się rozlatywała.

Na zewnątrz panowała prawie całkowita ciemność i gdy zmagaliśmy się z turbulencjami, woda wlewała się kaskadami przez każde naprężone spoiwo kadłuba. Deszcz strumieniami spływał ze skrzydeł, a na ich końcach trzaskały pioruny. Poszycie zaczęło odpadać płatami.

Bardziej niż cokolwiek innego czułem rodzaj radosnego uniesienia z powodu samego zaangażowania w utrzymanie kontroli nad tym umierającym samolotem i nawet roześmiałem się na głos, gdy w pewnej chwili część dachu odleciała i na głowę spadły mi strugi wody.

Wynurzyłem się w jasnym słońcu późnego popołudnia i natychmiast zobaczyłem na horyzoncie rzekę. Musiała to być Negro, toteż pchnąłem ku niej Vegę, nie zwracając uwagi na smród palącego się oleju i gruchotanie skrzydeł.

Teraz już kawałki kadłuba odpadały bez przerwy i samolot ciągle tracił wysokość. Bóg jeden wie, co podtrzymywało pracę silnika. Było to naprawdę niezwykłe. W każdej sekundzie cholerstwo mogło się zaciąć na dobre, a trudno mi było mieć nadzieję na przeżycie katastrofy w tym nieprzeniknionym tropikalnym lesie w dole.

Jakiś głos zaskrzeczał w mojej słuchawce:

- Hej, Vega, twoje skrzydła tak trzepoczą, że myślałem, iż jesteś ptakiem. Co cię jeszcze trzyma w górze?

Pojawił się znikąd i wyrównał lot przy moim lewym skrzydle - purpurowo-srebrny jednopłatowiec typu Hayley, wyglądający na nie więcej niż cztery-pięć lat. Głos był amerykański i wyraźnie chropowaty, co dodawało mu specyficznego brzmienia, pomimo zagłuszających go zakłóceń.

- Kim jesteś?

- Neil Mallory - odparłem. - Lauitos do Belem przez Manaus.

- Jezu. - Zaśmiał się ochryple. - Myślałem, że to Lindbergha nazywali latającym głupcem. Manaus jest tylko o sto mil stąd w dół rzeki. Jesteś w stanie utrzymać się tak długo?

Co najmniej jeszcze jedna godzina. Sprawdziłem wskaźnik poziomu paliwa i szybkościomierz i stanąłem przed nieuniknionym.

- Nie mam szans! Prędkość ciągle spada, a bak jest prawie pusty.

- W takim kraju nie ma sensu się na to porywać - stwierdził. - Nigdy by cię już nie ujrzano. Możesz utrzymać ją w kupie jeszcze przez dziesięć minut?

- Mogę spróbować.

- Dziesięć albo piętnaście mil w dół rzeki jest skrawek campo. Jeśli jesteś dosyć dobry, masz szansę tam wylądować.

Nie odpowiedziałem, ponieważ kadłub właśnie zaczął się odrywać wielkim pasem od lewego skrzydła, które - jakby z bólu - w jeszcze bardziej szalony sposób podskakiwało w górę i w dół.

Gdy dotarliśmy do Negro, znajdowałem się na wysokości około tysiąca stóp. Skręciłem wzdłuż rzeki, stopniowo i nieubłaganie opadając ku ziemi, bezwładnie jak liść. Pomimo wiatru wlatującego przez dziury w kadłubie, miałem pot na twarzy, a ręce zaciskałem kurczowo na drążku, gdyż utrzymanie samolotu wymagało całej mojej siły.

- Spokojnie, mały, spokojnie. - Ten dziwny, szorstki głos przedarł się przez zakłócenia. - Już niedługo. Za milę, po lewej stronie. Powiedziałbym ci, żebyś zaczął się opuszczać, tyle że ty i tak już spadasz jak kamień.

- Odczep się - mruknąłem i zacisnąłem mocno zęby, trzymając się, gdy Vega zarzuciła gwałtownie na prawą burtę.

Campo rozkwitało w dżungli ćwierć mili przede mną - kilkaset jardów łąki nad rzeką. Wyglądało na to, że wiatr wieje w odpowiednim kierunku, chociaż przy tym stanie Vegi nie mógłbym zrobić wiele, gdyby tak nie było. Prawie nie musiałem zmniejszać prędkości - silnik i tak już niemal stanął - ale ustawiłem trymer ogonowy i lecąc nad wierzchołkami drzew, opuściłem klapy.

Trzymałem samolot z całej siły, zapierając się nogami o ster, by ustawić maszynę z powrotem w linii, gdyż skręciła w prawo. Prawie zadziałało. Pognałem ku ziemi z ostatnim podrywem mocy, wyrównując poziom przed lądowaniem, a silnik wybrał ten właśnie moment, by zgasnąć.

Było to jak uderzenie w niewidoczną ścianę. Przez moment vega jakby wisiała w powietrzu, sto stóp nad ziemią, po czym runęła w dół.

W gałęziach drzew na zachodnim krańcu campo zostawiłem podwozie. Po głębszej analizie myślę, że właśnie to mnie uratowało, gdyż efekt hamujący był znaczny. Vega po prostu usiadła na brzuchu, ryjąc do przodu przez sześciostopową trawę, zostawiła oba skrzydła za sobą i zatrzymała się może dwadzieścia jardów od brzegu rzeki.

Odpiąłem pasy i otworzywszy kopnięciem drzwi, wyrzuciłem worki z pocztą, na wszelki wypadek wyskakując zaraz za nimi. Okazało się to niepotrzebne, chociaż fakt, że maszyna nie zamieniła się w pochodnię pod wpływem wstrząsu, nie był wynikiem szczęścia. Po prostu w zbiornikach nie zostało już nic, co mogłoby się palić.

Bardzo ostrożnie usiadłem na jednym z worków. Ręce trzęsły mi się lekko - nie dużo, ale dosyć - a serce waliło jak młot. Hayley zatoczył pętlę nisko nad moją głową. Pomachałem mu nie podnosząc wzroku, po czym rozpiąłem kurtkę i wyjąłem paczkę papierosów Balkan Sobranie, ostatnią z kartonu, który sobie kupiłem w poprzednim miesiącu na czarnym rynku w Limie. Myślę, że jeszcze nic nigdy nie smakowało mi tak bardzo.

Gdy po chwili wstałem i odwróciłem się, ujrzałem hayleya przechylającego się i opadającego ponad drzewami po drugiej stronie campo. W jego wydaniu wyglądało to łatwo, choć wcale takie nie było, gdyż wrak vegi i miejsce, gdzie spoczęły skrzydła, zostawiały mu bardzo niewielki margines błędu. Między końcem jego lewego skrzydła a krawędzią drzew nie było więcej niż kilkanaście jardów.

Ponownie usiadłem na worku, głównie dlatego że nogi zrobiły mi się nagle bardzo słabe, i zapaliłem kolejnego sobranie. Słyszałem, jak tamten przedziera się do mnie przez trawę; raz zawołał mnie po nazwisku. Bóg jeden wie, dlaczego mu nie odpowiedziałem. Sądzę, że byłem w szoku. Po prostu siedziałem z papierosem w ustach, gapiąc się ponad wrakiem Vegi na rzekę, odbierając każdy dźwięk i obraz w najdrobniejszych szczegółach, jakby po to by dowieść, że żyję.

- Na Boga, chłopcze, umiesz latać. Mogę ci to powiedzieć.

Wynurzył się z trawy i patrzył na mnie, stojąc z rękami na biodrach w - jak się miałem dowiedzieć - geście nie do podrobienia. Był potężnym mężczyzną, ubranym w skórzany płaszcz, bryczesy i buty do kolan. Na głowie miał skórzany hełm i uniesione na czoło gogle, a z kabury na prawym udzie wystawał mu automatyczny kolt 45.

Wyciągnąłem rękę, a gdy się odezwałem, wydawało mi się, że głos należy do kogoś innego.

- Mallory... Neil Mallory.

- Już mi to powiedziałeś, pamiętasz? - Uśmiechnął się szeroko. - Nazywam się Hannah - Sam Hannah. Jest tam jeszcze coś wartego ocalenia poza pocztą?

Jak odkryłem później, miał czterdzieści pięć lat, ale sądząc po samym wyglądzie mógł być starszy albo młodszy, miał bowiem interesująco pozbawioną wieku twarz, opaloną na prawie taki sam kolor jak jego płaszcz.

Miał też ten dość twardy, opanowany wygląd człowieka, który bywał tu i ówdzie, robił to i owo i przeżył wiele, a jednak - nawet na pierwszy rzut oka - dostrzegałem w nim jedną wadę. Stanowił zbyt doskonały obrazek, stojąc tak w swoim rynsztunku, z bronią u pasa, niczym jakiś pilot RFC czekający na start do rannego patrolowego lotu nad okopami. Wyglądał bardziej jak ktoś grający swoją rolę. W dodatku oczy były nieodpowiednie - bladoniebieskie, nigdy niczego niezdradzające.

Powiedziałem mu o maszynach górniczych i wspiął się do vegi, by rzucić okiem. Po chwili pojawił się ponownie, trzymając w ręku płócienną torbę.

- To twoje? - Gdy skinąłem głową, rzucił tobołek w moim kierunku. - Te skrzynie odpadają. Są za ciężkie dla hayleya. Chcesz coś jeszcze?

Zaprzeczyłem, ale po chwili sobie przypomniałem.

- A, tak, w przegródce na mapy jest rewolwer.

Znalazł go bez kłopotu i podał mi razem z pudełkiem naboi. Był to webley. Wrzuciłem go do kieszeni kurtki.

- W takim razie, jeśli jesteś gotowy, to wynosimy się stąd. - Bez widocznego wysiłku podniósł trzy worki z pocztą. - Miejscowi Indianie to Jicaros. Było ich jakieś pięć tysięcy aż do zeszłego roku, kiedy to pewien lekarz, pracujący dla jednej ze spółek obszarniczych, zaraził ich ospą, zamiast zaszczepić przeciwko niej. Ci, którzy przeżyli, rozwinęli brzydki zwyczaj obdzierania żywcem ze skóry każdego białego, którego dostaną w swoje ręce.

Takie opowieści dawno przestały robić na mnie wrażenie, gdyż były codziennym zjawiskiem nad Amazonką w czasie, gdy większość obszarników i poszukiwaczy uważała Indian za coś gorszego od ludzi. Za robactwo, które trzeba bezlitośnie rozdeptać za pomocą wszystkich dostępnych środków.

Potykając się, szedłem za Hannahem, który podtrzymywał rozmowę, klnąc swobodnie, gdy płoszone przez nas chmary świerszczy i różnych innych insektów wzbijały się w górę.

- Co za cholerny kraj. Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Jeśli o mnie chodzi, Jicaros mogą go mieć i robić z nim, co chcą.

- Więc dlaczego tu siedzisz? - spytałem.

Dotarliśmy właśnie do hayleya i Hannah, wrzuciwszy worki do środka, odwrócił się do mnie z błyskiem w oczach.

- Nie z wyboru, chłopcze, zapewniam cię.

Pomógł mi wspiąć się do kabiny. Było mniej miejsca niż w vedze. Siedzenia dla czterech pasażerów i pomieszczenie na towar - wszystko w doskonałym porządku i to nie tylko dlatego, że maszyna nie była taka stara. Był to samolot, o który dbano regularnie i z miłością. Lekko mnie to zdziwiło, bo raczej nie pasowało do Hannaha.

Siadłem obok niego zapinając pasy, a on zamknął drzwi.

- Ta dziecina wyciąga sto osiemdziesiąt. Będziesz się pluskał w gorącej kąpieli, nim się spostrzeżesz. - Uśmiechnął się. - No dobra, w letniej, o ile dobrze znam moje Manaus.

Nagle poczułem się bardzo zmęczony. Cudownie było tak po prostu siedzieć, wygodnie przypięty do fotela, i pozwolić komuś innemu robić resztę, a jak powiedziałem - był dobry. Naprawdę dobry. Nad drzewami na końcu campo nie mogło być więcej jak kilka stóp, a jednak nie czułem żadnego niepokoju, gdy obrócił hayleya pod wiatr i otworzył przepustnicę.

Jechał prosto na tę zieloną ścianę, nie chcąc zdobywać wysokości kosztem mocy, czekając do ostatniej chwili, w końcu ciągnąc drążek aż do brzucha i unosząc nas dziesięć stóp nad wierzchołkami drzew.

Roześmiał się głośno, uderzając ręką w przepierzenie.

- Wiesz, co jest najważniejsze w życiu, Mallory? Szczęście - a ja mam go kupę. Będę żył sto jeden lat.

- Powodzenia - rzuciłem.

Dziwne, ale zachowywał się, jakby był po paru głębszych. Nie pijany, ale nie mogący przestać gadać. Za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć, o czym mówił, gdyż stopniowo moje oczy zamykały się, a jego głos słabnął, aż zlał się w jedno z odgłosem silnika, a w końcu to też zanikło i została jedynie spokojna ciemność.

2.

MARIA OD ANIOŁÓW

Miałem nadzieję, że wyruszę w drogę w ciągu kilku godzin, a z pewnością nie później niż następnego dnia, gdyż pomimo tego, że Manaus przeżywało ciężkie czasy, prawie codziennie jakiś statek odpływał w kierunku wybrzeża.

Sprawy jednak od razu zaczęły się komplikować. Na początek była policja w osobie samego comandante, który uparł się, by mnie przesłuchać w związku z rozbiciem samolotu, spisując własnoręcznie każde moje słowo, co zajęło sporo czasu.

Po podpisaniu zeznania musiałem czekać przed gabinetem, aż uzyska od Hannaha jego wersję wydarzeń. Sądząc z odgłosów śmiechu dobiegających przez zamknięte drzwi, byli starymi i dobrymi przyjaciółmi i gdy w końcu wyszli, Hannah obejmował comandante ramieniem.

- A, senhor Mallory. - Comandante łaskawie skinął mi głową. - Rozmawiałem w tej sprawie z kapitanem Hannahem i jestem szczęśliwy, że mogę powiedzieć, iż potwierdza on pańską opowieść w każdym szczególe. Może pan odejść.

To było miłe z jego strony. Wszedł z powrotem do biura, a Hannah powiedział:

- No to w porządku. - Zmarszczył brwi, jakby zaniepokojony, i położył mi rękę na ramieniu. - Mam sprawy do załatwienia, ale ty wyglądasz jak chodzący trup. Złap na dole dorożkę i każ się zawieźć do hotelu Palace. Zapytaj o senhora Jukę. Powiedz mu, że ja cię przysłałem. Pięć, sześć godzin snu i poczujesz się świetnie. Dołączę do ciebie wieczorem. Zjemy coś. Zabawimy się trochę.

- W Manaus? - zdziwiłem się.

- Ciągle mają swój pełny udział w grzechu, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać. - Uśmiechnął się nieszczerze. - Zobaczymy się później.

Wrócił do biura comandante, otwierając drzwi bez pukania, a ja zszedłem po schodach i pomiędzy popękanymi marmurowymi filarami wyszedłem na zewnątrz.

Nie pojechałem prosto do hotelu. Zamiast tego wsiadłem do jednej z czekających u stóp schodów dorożek i podałem woźnicy adres miejscowego agenta górniczej spółki, z którą miałem kontrakt na dostarczenie vegi do Belem.

W czasie wielkiego boomu kauczukowego pod koniec dziewiętnastego wieku Manaus była prawdziwą Mekką dla wszelkiego rodzaju szumowin, z milionerami spacerującymi tuzinami po ulicach, barokowymi pałacami, operą, która mogła rywalizować z paryską. Żaden grzech nie był zbyt wielki, żadne łajdactwo zbyt podłe. Sodoma i Gomora zlały się w jedno i osiadły nad brzegami Negro, tysiąc mil w górę Amazonki.

Nigdy nie lubiłem zbytnio tego miasta. Panował tu posmak korupcji, rodzaj ogólnego rozkładu. Uczucie, że dżungla stopniowo wpełza z powrotem i nikt z nas nie ma prawa tutaj być.

Czułem się niespokojny i skrępowany, co było, jak przypuszczam, reakcją na stres, i niczego nie chciałem bardziej, niż być w drodze, po raz ostatni patrząc na to miejsce ponad rufą rzecznego statku.

Znalazłem agenta w biurze pokaźnego magazynu nad rzeką. Miał trupi wygląd i przerażone oczy człowieka, który wie, że nie zostało mu wiele życia, i bez przerwy kaszlał w dużą, brudną chustkę, poplamioną krwią.

Był tak wdzięczny Matce Boskiej za moje uratowanie, że aż się przeżegnał, na tym samym oddechu zauważając, że zgodnie z warunkami mojego kontraktu, miałem dostać pieniądze jedynie po bezpiecznym dostarczeniu vegi do Belem. Dokładnie tego się spodziewałem, zostawiłem go więc za biurkiem w stanie bliskim zapaści, starającego się ze wszystkich sił wykrztusić z siebie to, co zostało z jego płuc, i wyszedłem.

Moja dorożka ciągle na mnie czekała, a woźnica drzemał w upale ze słomianym sombrerem naciągniętym na oczy. Podszedłem do skraju nabrzeża, by zobaczyć, co się dzieje w porcie. Działo się niewiele, ale przy następnej przystani stał jakiś parowiec, na który ładowano zielone banany.

Znalazłem kapitana drzemiącego pod markizą na mostku w płóciennym fotelu. Ocknął się tylko na tyle, ile trzeba było, żeby mi oznajmić, że odpływa do Belem następnego ranka o dziewiątej i że podróż zajmie sześć dni. Jeśli nie miałem ochoty na hamak na pokładzie razem z biedniejszymi klientami, mogłem dostać wolną koję w kajucie mata, całość za sto cruzeiros. Zapewniłem go, że będę na czas, na co zamknął oczy z całkowitą obojętnością i powrócił do ważniejszych zajęć.

Miałem w portfelu ponad tysiąc cruzeiros - w tym czasie około stu pięćdziesięciu funtów szterlingów - co znaczyło, że nawet po podróży w dół rzeki i nieprzewidzianych wydatkach miałbym dosyć w kieszeni, by zafundować sobie podróż z Belem do Anglii na jakimś statku handlowym.

Jechałem do domu. Po dwóch i pół latach najgorszego, co może zaoferować Ameryka Południowa, byłem w drodze powrotnej i czułem się z tego powodu wspaniale. Była to zdecydowanie jedna z największych chwil w moim życiu, toteż całe zmęczenie opuściło mnie i prawie biegiem wróciłem do dorożki.

Spodziewałem się po hotelu najgorszego, ale Palace był miłą niespodzianką. Z pewnością widział lepsze dni, ale miał w sobie jakieś barokowe dostojeństwo, bardzo pociągający staroświecki urok, a nazwisko Hannaha wywarło magiczny skutek na wspomnianym przez niego senhorze Juce, starym siwym mężczyźnie w kurtce z alpaki, który siedział za biurkiem czytając gazetę.

Osobiście zaprowadził mnie na górę do pokoju z małym tarasem wychodzącym na rzekę. Całe to miejsce było wspaniałym przykładem późnego stylu wiktoriańskiego, zatrzymanego na zawsze jak mucha w bursztynie - od mosiężnego łoża po ciężkie mahoniowe meble.

Indianka w czarnej krepowej sukience przyniosła czystą pościel, a staruszek z pewną dumą pokazał mi obok łazienkę na mój wyłączny użytek, chociaż, niestety, trzeba było dzwonić po ciepłą wodę. Podziękowałem mu uprzejmie, ale pomachał tylko lekceważąco rękami i zapewnił mnie wylewnie, że nic nie jest wielkim kłopotem, jeśli chodzi o przyjaciela kapitana Hannaha.

Myślałem o tym rozbierając się. Cokolwiek by można o nim powiedzieć, Hannah najwyraźniej cieszył się w Manaus znacznym poważaniem, co było interesujące, zważywszy, że był cudzoziemcem.

Bardzo potrzebowałem tej kąpieli, ale nagle, siedząc na skraju łóżka po zdjęciu butów, ogarnęło mnie zmęczenie. Zakopałem się w pościel i prawie natychmiast usnąłem.

Kiedy się ocknąłem, ujrzałem nad sobą moskitierę, falującą jak biały kwiat na wietrzyku dochodzącym od otwartego okna, a za nią unosiła się jakaś twarz, jakby oddzielona od ciała w rozproszonym żółtym blasku lampy oliwnej.

Stary Juka zamrugał smutnymi wilgotnymi oczami.

- Kapitan Hannah był tutaj przedtem, senhor. Prosił mnie, żebym obudził pana o dziewiątej. Trochę potrwało, zanim dotarło to do mnie.

- O dziewiątej?

- Prosi, żeby pan się z nim spotkał w „Małej Łódce”. Życzy sobie, by zjadł pan z nim kolację. Czeka na pana dorożka, senhor. Wszystko jest załatwione.

- To miło z jego strony - stwierdziłem, choć z pewnością nie dosłyszał chłodu w moim głosie.

- Pańska kąpiel czeka, senhor. Ciepła woda już przyniesiona.

Ostrożnie postawił lampę na stole, po czym drzwi zamknęły się za nim z łagodnym westchnieniem, a moskitiera zatrzepotała niczym jakaś wielka ćma.

Hannah najwyraźniej wiele przyjął za pewnik. Wstałem lekko zirytowany z powodu sposobu, w jaki załatwiano wszystko za mnie, i podszedłem do okna. Zupełnie nagle cały mój nastrój uległ zmianie, bo po upale dnia zrobiło się teraz przyjemnie chłodno, a lekki wietrzyk przesycony był zapachem kwiatów. Znad rzeki błyskały światła i dochodziły odgłosy muzyki - chyba fredo - pulsując przez noc i napełniając mnie nieokreślonym, irracjonalnym podnieceniem.

Odwróciwszy się z powrotem do pokoju, dokonałem kolejnego odkrycia: moja płócienna torba została rozpakowana, a stary lniany garnitur wyprany i wyprasowany. Wisiał teraz porządnie na oparciu krzesła, czekając na mnie. Naprawdę nic nie mogłem zrobić, naciski były zbyt silne, toteż poddałem się łaskawie i znalazłszy ręcznik, ruszyłem przez korytarz do łazienki.

Chociaż główna pora deszczowa już się skończyła, deszcze w rejonie dorzecza górnej Amazonki zawsze bywają raczej silne, a ciągłe gwałtowne ulewy nie są rzadkością, zwłaszcza w nocy.

Gdy wychodziłem z hotelu, tak właśnie padało, zbiegłem więc ze schodów do czekającej dorożki, eskortowany przez Jukę, który uparł się, by trzymać mi nad głową starodawny czarny parasol. Dorożkarz podniósł skórzaną budę, która zatrzymywała większość deszczu, jeśli nie cały, i odjechał natychmiast.

Ulice były opustoszałe, wymyte z ludzi przez ulewę i od chwili opuszczenia hotelu aż do celu podróży nie przypuszczam, żebyśmy widzieli więcej niż kilka osób, zwłaszcza na wąskich uliczkach prowadzących do rzeki. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie stało sporo łodzi mieszkalnych różnego rodzaju, bardzo wielu ludzi bowiem żyło w ten sposób na rzece. W końcu stanęliśmy przy końcu długiego mola.

- Tędy, senhor.

Dorożkarz nalegał, by narzucić mi na ramiona swój stary ceratowy płaszcz, i odprowadził mnie do końca, gdzie ze słupa nad stojakiem obwieszonym rybackimi sieciami zwisała lampa.

Do pomostu była przymocowana stara łódź rzeczna, z której dochodziły światło, śmiech i muzyka. Pochyliwszy się, dorożkarz uniósł duże drewniane drzwi zapadowe i w świetle lampy ukazały się schody. Ruszył na dół, a ja bez wahania zszedłem za nim. Nie miałem w końcu powodów, by oczekiwać jakiejś nieczystej gry, a zresztą leżący w prawej kieszeni mojej marynarki webley, którego przezornie wziąłem ze sobą, stanowił równie dobre zabezpieczenie jak cokolwiek innego.

W kierunku łodzi ciągnął się chodnik z desek zbudowany na kilku czółnach, zanurzając się alarmująco, gdy po nim szliśmy.

Kiedy doszliśmy na drugą stronę, dorożkarz uśmiechnął się i poklepał dłonią w kadłub.

- „Mała Łódka”, senhor. Dobrego apetytu we wszystkim, a w jedzeniu i kobietach szczególnie.

Było to brazylijskie powiedzenie, użyte w dobrej wierze. Sięgnąłem po portfel, ale podniósł rękę.

- To nie jest konieczne, senhor. Dobry kapitan dopilnował wszystkiego.

Znowu Hannah. Popatrzyłem za nim, jak szczęśliwie dociera do końca chybotliwego pomostu, po czym wszedłem po kilku żelaznych stopniach, które zaprowadziły mnie na pokład. Z mroku obok oświetlonych drzwi wysunął się jakiś olbrzym, Murzyn z kółkiem w uchu i gęstą kręconą brodą.

- Senhor? - odezwał się.

- Szukam kapitana Hannaha - powiedziałem mu. - Oczekuje mnie.

Zęby błysnęły w ciemności. Jeszcze jeden przyjaciel Hannaha. Zaczynało to się stawać monotonne. Nic nie powiedział, tylko po prostu otworzył przede mną drzwi.

Przypuszczam, że kiedyś był to główny salon. Teraz zatłoczony stolikami, a ludzie cisnęli się w nim jak sardynki.

Wisiała tam stała zasłona dymu, która w połączeniu z przyćmionym światłem utrudniała widoczność, ale udało mi się wypatrzyć bar w rogu po drugiej stronie małego, zapchanego parkietu. Pięcioosobowy zespół rumby wybębniał cariocę i większość tłumu wydawała się śpiewać z nimi.

Ujrzałem Hannaha w samym środku tego wszystkiego, tańczącego chyba najbliżej jak to możliwe z naprawdę piękną dziewczyną. Była mieszanej krwi - Mulatka moim zdaniem - i miała na sobie suknię ze szkarłatnego atłasu, która leżała na niej jak druga skóra i sprawiała, że dziewczyna wyglądała jak sam diabeł.

Obrócił ją dookoła i zobaczywszy mnie, krzyknął głośno:

- Hej, Mallory, udało ci się.

Odepchnął dziewczynę, jakby w ogóle nie istniała, i zaczął przedzierać się w moją stronę. Nikt się nie zdenerwował, nawet gdy przewrócił jeden czy dwa kieliszki. Przeważnie po prostu się uśmiechali, a kilku mężczyzn poklepało go po plecach i odezwało się dobrodusznie.

Sporo wypił, to było oczywiste, i powitał mnie niczym dawno utraconego brata.

- Co cię zatrzymywało? Na Boga, padam z głodu. Chodź, kazałem nakryć dla nas stolik na tarasie, gdzie będziemy mogli słyszeć własne myśli.

Wziął mnie za łokieć i poprowadził przez tłum do odsuwanych drzwi na końcu sali. Kiedy zaczął je otwierać, nadeszła dziewczyna w atłasowej sukni i zarzuciła mu ramiona na szyję.

Chwycił ją za nadgarstki tak mocno, że krzyknęła z bólu. Nie wyglądał już tak dobrotliwie i w dziwny sposób jego kiepski portugalski pogorszył sprawę.

- Później, złotko... później przelecę cię tak cholernie mocno, jak tego pragniesz, tylko że teraz chcę pobyć trochę z moim przyjacielem. Okay?

Gdy ją puścił, cofnęła się ze strachem w oczach, po czym odwróciła się i wmieszała w tłum. Chyba wtedy właśnie zauważyłem, że kobiety zdecydowanie przewyższały tu liczebnością mężczyzn i skomentowałem ten fakt.

- Co to jest, burdel?

- Najlepszy w mieście - stwierdził.

Odciągnąwszy drzwi, poprowadził mnie na prywatną część pokładu z płóciennymi markizami, z których skapywał deszcz. Przy poręczy, pod lampą, stał stolik nakryty na dwie osoby.

- Hej, Pedro - krzyknął po portugalsku - rusz no się. - Po czym gestem wskazał mi jedno z krzeseł i z wiadra wody pod stołem wyjął butelkę wina. - Lubisz to świństwo; Pouilly Fuisse? Sprowadzają je specjalnie dla mnie. Dawnymi czasy we Francji pijałem je wiadrami.

Spróbowałem. Było zimne jak lód, mocne, świeże i momentalnie rozweselające.

- Byłeś na Zachodnim Froncie?

- Jasne. Trzy lata. Niewielu przetrwało, zapewniam cię.

Co przynajmniej wyjaśniało sprawę „kapitana”.

- Ale przecież Ameryka przyłączyła się do wojny dopiero w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku - powiedziałem.

- E, tam. - Odsunął się z drogi, gdy pojawił się kelner w białej koszuli i fartuchu, by nas obsłużyć. - Latałem dla Francuzów w Escadrille Lafayette, Nieuport Scouts, potem Spads. - Nachylił się, by ponownie napełnić mój kieliszek. - Ile masz lat, Mallory?

- Dwadzieścia trzy. Zaśmiał się.

- W twoim wieku miałem dwudziestu sześciu zabitych na koncie. Cztery razy byłem zestrzelony, raz przez samego Richthofena.

Dziwne, ale na tym etapie ani przez sekundę nie wątpiłem w to wszystko. Jego słowa mogły brzmieć jak przechwałki, a jednak najwięcej mówił jego styl bycia. Opowiadał w sposób jak najbardziej obojętny, jakby te wszystkie rzeczy naprawdę nie miały znaczenia.

Zjedliśmy zupę rybną, a następnie rodzaj potrawki z kurczaka duszonego we własnej krwi, co smakowało dużo lepiej, niż brzmi. Do tego były jajka i oliwki smażone - jak zwykle - na oliwie. I jeszcze góra ryżu i pomidory w occie winnym.

Hannah nie przestawał mówić, jednocześnie jedząc i pijąc ogromne ilości bez większego widocznego wysiłku, poza tym że mówił głośniej i szybciej niż zwykle.

- To była twarda szkoła, tam, wierz mi. Musiałeś być dobry, żeby przeżyć, a im dłużej przetrwałeś, tym większe były twoje szansę.

- Sądzę, że to ma sens.

- Jasne. Tam, w górze, nie musisz mieć szczęścia, mały. Musisz wiedzieć, co robisz. Latanie to jedna z najbardziej nienaturalnych rzeczy, jakie człowiek potrafi.

Gdy podziękowałem kelnerowi, który przyszedł sprzątnąć stół, Hannah zauważył:

- Mówisz całkiem nieźle po portugalsku. Lepiej niż ja.

- Zaraz po przybyciu do Ameryki Południowej spędziłem rok nad dolną Amazonką - wyjaśniłem mu. - Latałem z Belem dla spółki górniczej, która miała koncesję na diamenty wzdłuż rzeki Xingu.

Najwyraźniej wywarło to na nim wrażenie.

- Słyszałem, że to dziki kraj. Mieszkają tam jedni z najgorszych Indian w Brazylii.

- Dlatego właśnie przeniosłem się do Peru. Latanie w górach może być niebezpieczne, ale jest dużo bardziej zabawne niż to, co ty robisz.

- Byłeś świetny dzisiaj - powiedział. - Latam od ponad dwudziestu lat i nie przychodzi mi na myśl więcej niż kilku facetów, jakich znam, którzy umieliby wylądować tą vega. Gdzie się nauczyłeś tak latać?

- Miałem wujka w RFC. Zmarł kilka lat temu. Gdy byłem dzieciakiem, zabierał mnie na wycieczki w puss moth. Jak poszedłem na uniwersytet, wstąpiłem do Eskadry Powietrznej, gdzie dostałem rangę pilota oficera w Pomocniczych Siłach Lotniczych. Dzięki temu sporo latałem weekendami.

- A potem?

- W wolnym czasie zdałem egzamin na licencję pilota handlowego, po czym odkryłem, że pilotów jest na pęczki.

- Poza Ameryką Południową.

- Dokładnie. - Byłem już wtedy bardziej niż trochę wstawiony, a jednak słowa wydawały się wypływać bez trudności. - Wszystko, co kiedykolwiek chciałem robić, to latać. Wiesz, co mam na myśli? Byłem gotów iść gdziekolwiek.

- Z pewnością, skoro dotarłeś nad Xingu. Co masz zamiar teraz robić? Jeśli potrzebujesz pracy... może byłbym w stanie pomóc.

- Chodzi ci o latanie?

Skinął głową.

- Zajmuję się pocztą i w ogóle przewozem towaru do Landro, jakieś dwieście mil stąd w górę Negro. Mam też rządowy kontrakt na obszar Rio das Mortes. Wielu poszukiwaczy diamentów pracuje tam teraz.

- Rio das Mortes? Rzeka Śmierci? Chyba żartujesz. To gorsze niż Xingu kiedykolwiek. Byłem tam. Może ze dwa lata temu zawiozłem kilku ludzi z rządu do misji Santa Helena. To by było jeszcze przed tobą. Znasz to miejsce?

- Odwiedzam je regularnie.

- Użyłeś dzisiaj pewnego określenia - powiedziałem. - Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Cóż, to jest właśnie Rio das Mortes, Hannah. W porze deszczowej nigdy nie przestaje padać. W innych okresach roku po prostu pada cały dzień. Są tam muchy, które składają jaja na twoich gałkach ocznych. Nad Amazonką uważa się piranie za wystarczająco groźne, bo ich ławica może w trzy minuty zostawić z człowieka szkielet, ale nad Mortes żyje sobie takie mikroskopijne stworzonko z kolcami, które włazi ci w tyłek, choćbyś nie wiadomo jak się zabezpieczył i trzeba noża, by je z powrotem wydobyć.

- Nie musisz mi opowiadać o tym przeklętym miejscu. Byłem tam. Poleciałem rok temu z trzema hayleyami i wielkimi nadziejami. Wszystko, co mi pozostało, to ta dziecina, którą przybyłeś tu dzisiaj. Wierz mi, za trzy miesiące, gdy mój kontrakt rządowy się skończy, nie zobaczysz mnie tu ani chwili dłużej.

- Co się stało z dwoma pozostałymi samolotami?

- Kaput. Wszawi piloci.

- Więc dlaczego mnie potrzebujesz?

- Bo trzeba dwóch samolotów, by mój rozkład działał, albo - mówiąc ściślej - nie mogę tego robić z jednym. Udało mi się znaleźć stary dwupłat u pewnego plantatora, który się wyprzedaje.

- Co to jest?

- Bristol.

Napełniał właśnie mój kieliszek. Zerwałem się z miejsca, rozlewając większość wina na stół.

- Masz na myśli brisfita? Myśliwca Bristol? Chryste, przecież latano na nich ponad dwadzieścia lat temu na Zachodnim Froncie.

Skinął głową.

- Wiem. Och, jest w porządku, a zresztą ma wytrzymać tylko trzy miesiące. Zrobić jedną czy dwie łatwe trasy wzdłuż rzeki. Gdybyś chciał tę robotę, mógłbyś ją mieć, ale nieważne. W weekend ma przyjechać jeden facet, który już się ze mną kontaktował. Jakiś Portugalczyk, pracujący przedtem w Wenezueli dla spółki górniczej, która zbankrutowała, co znaczy, że dostanę go łatwo.

- No to, w takim razie w porządku.

- Co masz zamiar robić? - spytał.

- Wracać do domu - cóż innego.

- A jak z pieniędzmi? Dasz sobie radę?

- Akurat. - Poklepałem mój portfel. - Nie zabiorę ze sobą wiadra złota, ale wrócę cały i zdrowy i tylko to się liczy. Nadchodzą ciężkie czasy, z tego co czytałem o wydarzeniach w Europie. W tej sytuacji będą potrzebowali ludzi z takim doświadczeniem w lataniu jak moje.

- Masz na myśli faszystów? - Pokiwał głową. - Możesz mieć rację. Słyszałem, że to banda łajdaków. Powinieneś poznać mojego inżyniera remontowego, Manniego Sterne'a. To Niemiec. Był profesorem inżynierii na jednym z ich uniwersytetów czy czymś takim. Aresztowali go, ponieważ jest Żydem, i wsadzili do jakiegoś piekła, które nazywają obozem koncentracyjnym. Miał szczęście, że udało mu się wyjść z tego cało. Bez grosza przy duszy zszedł z pokładu frachtowca, tu w Manaus.

- I wtedy go poznałeś?

- To była najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. Jeśli chodzi o silniki samolotowe, facet nie ma sobie równych. - Ponownie napełnił mój kieliszek. - A ty na czym latałeś w RAF-ie?

- Głównie na wapiti. Siły Pomocnicze dostają najstarsze maszyny.

- Szmelc, którego armia regularna nie chce?

- Zgadza się. Latałem nawet na bristolach. Zostało ich kilka w niektórych miejscach. A potem był Max One Fury. Przed samym wyjazdem przelatałem na takim około trzydziestu godzin.

- Co to jest - myśliwiec? - Przytaknąłem, a on westchnął i pokręcił głową. - Jezu, mały, ale ci zazdroszczę, że wracasz do tego wszystkiego. Byłem kiedyś Asem Asów, wiedziałeś o tym? Kropnąłem cztery fockersy jednego ranka, zanim sam zleciałem w płomieniach. To był mój ostatni wyczyn. Kapitan Samuel B. Hannah, dwadzieścia trzy lata i wszystko oprócz Congressional Medal of Honour.

- Myślałem, że to Eddie Rickenbacker był Asem Asów.

- Ostatnie sześć miesięcy wojny spędziłem w szpitalu - odparł.

Jego niebieskie oczy wpatrywały się bezmyślnie w przeszłość, jakby odczuły ten sam dawny ból, ale po chwili powrócił do rzeczywistości, uśmiechnął się nieszczerze i uniósł kieliszek.

- Pomyślnych lądowań.

Wino przestało na mnie działać, a w każdym razie tak mi się wydawało, bo połknąłem wszystko jednym haustem. Ostatnia butelka stała pusta. Zawołał o więcej, po czym chwiejnym krokiem podszedł do odsuwanych drzwi i je odciągnął.

Muzyka uderzyła w nas jak podmuch wichru - szalona, podniecająca, wypełniająca noc, mieszająca się ze śmiechem i śpiewem. Dziewczyna w sukni z czerwonego atłasu podeszła do Hannaha, a gdy pociągnął ją w ramiona, pocałowała go namiętnie. Siedziałem, czując się dziwnie obojętny, gdy kelner nalewał mi wina. Hannah uśmiechnął się do mnie z daleka.

Dziewczyna, która wśliznęła się na siedzenie naprzeciwko mnie, była Metyską, sądząc z lekko skośnych oczu i wystających kości policzkowych. Sama twarz była spokojna i obca, otoczona ciemnością. Miała włosy do ramion, a ubrana była w prostą białą bawełnianą sukienkę, zapinaną z przodu na guziki.

Wzięła do ręki pusty kieliszek, więc sięgnąłem po nowo otwartą butelkę i nalałem jej. W tym momencie nadszedł Hannah i chwyciwszy ją pod brodę, odchylił jej głowę do tyłu. Nie spodobało jej się to - widziałem to po tym, jak zmienił się wyraz jej oczu.

- Jesteś tu chyba nowa, prawda? - odezwał się Hannah. - Jak ci na imię?

- Maria, senhor.

- Maria od Aniołów, co? Podoba mi się to. Znasz mnie?

- Każdy nad rzeką zna pana, senhor.

Poklepał ją po policzku.

- Dobra dziewczynka. Senhor Mallory jest moim przyjacielem - dobrym przyjacielem. Zajmij się nim. Na pewno będzie wam dobrze.

- Sądziłabym, że sam potrafi dobrze zająć się sobą.

Zaśmiał się ochryple.

- Tu może masz rację.

Po czym wrócił do dziewczyny w atłasowej sukni i zszedł z nią na parkiet.

Maria od Aniołów przepiła do mnie bez słowa i łyknęła trochę swojego wina. W odpowiedzi opróżniłem mój kieliszek, wstałem i podszedłem do barierki. Głowę miałem napuchniętą jak balon. Próbowałem oddychać głęboko i przechyliłem się nad poręczą, wystawiając twarz na deszcz.

Nie słyszałem, jak podchodzi, ale stanęła za mną i gdy się obróciłem, lekko położyła mi ręce na ramionach.

- Chciałby pan zatańczyć, senhor!

Potrząsnąłem głową.

- Zbyt tam tłoczno.

Odwróciwszy się bez słowa, podeszła do drzwi i je zasunęła. Muzyka stała się nagle przytłumiona, ale dosyć jeszcze wyraźna - powolna, smutna samba, przepełniona nocą.

Dziewczyna wróciła do poręczy i wtopiła się we mnie, jedną ręką obejmując mnie za szyję. Jej ciało zaczęło poruszać się razem z moim, rozluźniając mnie w rytm muzyki i nagle zatraciłem się zupełnie i całkowicie. Takie imię i do tego może jeszcze twarz madonny, ale reszta...

Nie jestem całkiem pewien późniejszego ciągu wydarzeń. Prawda wyglądała tak, że byłem do tego stopnia pijany, iż nie wiedziałem, co robię.

Gdy w pewnym momencie oprzytomniałem, znajdowałem się w jakiejś innej części pokładu i obejmowałem jej udo, a potem ona odpychała mnie, mówiąc, że to niedobrze, że za dużo ludzi.

Musiała zrobić oczywistą propozycję - żebyśmy poszli do niej - ponieważ następną rzeczą, jaką pamiętam, było, jak prowadziła mnie przez tę chybotliwą kładkę na molu.

Deszcz padał jeszcze mocniej niż przedtem i gdy weszliśmy po schodach na pomost, wpadliśmy w najgorszą ulewę. Cienka bawełniana sukienka dziewczyny przemokła w kilka sekund, przylegając do ciała. Na piersiach zakwitły sutki napełniając mnie podnieceniem.

Chwyciwszy ją, przyciągnąłem do siebie całą tę jędrność i zacisnąłem dłonie na jej pośladkach. Podniecenie wzrastało we mnie nie na żarty. Pocałowałem ją dosyć brutalnie, ale po chwili odepchnęła mnie i uderzyła lekko w twarz.

- Boże, aleś ty piękna - mruknąłem, opierając się o stos skrzyń.

Uśmiechnęła się - pierwszy i jedyny raz, jaki pamiętam w czasie naszej znajomości - jak gdyby naprawdę ucieszona komplementem. Następnie z całej siły wbiła mi swoje kolano w krocze.

Byłem tak pijany, że nie od razu poczułem ból, wiedziałem tylko, iż leżę na chodniku z kolanami przy klatce piersiowej.

Przewróciłem się na plecy, czując, że klęczy przy mnie, grzebiąc mi po kieszeniach. Instynkt samozachowawczy próbował przywrócić mnie do życia, gdy ujrzałem w jej rękach mój portfel. Miałem świadomość tego, że zawiera on wszystko, co dla mnie ważne, nie tylko rzeczy materialne, ale i moją przyszłość.

Kiedy wstała, sięgnąłem do jej kostki, ale dostałem obcasem prosto w środek dłoni. Następnym kopnięciem odrzuciła mnie na skraj mola.

Przed zleceniem uratował mnie występ na krawędzi i wisiałem tak, zupełnie bez sił, walcząc szaleńczo o uchwyt. Ruszyła w moją stronę, pewnie po to, by ze mną skończyć i wtedy jakby kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.

Usłyszałem wyraźnie moje nazwisko i ujrzałem trzech mężczyzn w połowie kładki z Hannahem na czele. W ręku trzymał swoją czterdziestkępiątkę i po chwili echo wystrzału odbiło się płasko przez deszcz.

Zbyt późno jednak, gdyż Maria od Aniołów dawno zniknęła już w ciemności.

3.

PĘTLA IMMELMANNA

Następnego ranka parowiec odpłynął o czasie, ale beze mnie. W samo południe, gdy musiał już być trzydzieści - czterdzieści mil w dół rzeki, siedziałem znowu przed biurem comandante, po raz drugi w ciągu dwóch dni, słuchając dobiegających ze środka monotonnych głosów. Po chwili otworzyły się drzwi zewnętrzne i wszedł Hannah. Ubrany był w strój pilota i wyglądał na zmęczonego - twarz nie ogolona, oczy zapadnięte z braku snu. O dziesiątej musiał odbyć krótki lot dla jednej ze spółek górniczych, zaledwie pięćdziesiąt mil, nie można jednak było tego uniknąć.

Usiadł na skraju biurka sierżanta i zapalił papierosa, przyglądając mi się niespokojnie.

- Jak się czujesz?

- Jakbym miał dwieście lat.

- Niech szlag trafi tę sukę. - Wstał i zaczął niecierpliwie przemierzać pokój w tę i z powrotem. - Gdybym tylko mógł coś zrobić. - Stanął przede mną, po raz pierwszy odkąd go znałem naprawdę wyglądając na swój wiek. - Właściwie jestem w takiej samej sytuacji, mały. Każda przeklęta rzecz, jaką tu kupuję, od paliwa po gorzałę, jest na kredyt. Bristol pochłonął całą gotówkę, jaką miałem. Za trzy miesiące, gdy skończy się mój rządowy kontrakt, należy mi się nie najgorsza premia, ale do tego czasu...

- Nawet o tym nie myśl - powiedziałem.

- Ja cię przywiozłem do tego cholernego miasta, nie?

Naprawdę czuł się odpowiedzialny, widziałem to i niewiele mogłem na to poradzić. Dla takiego człowieka jak on było to trudne do przyjęcia, gdyż według niego liczyła się pozycja w oczach innych, ich opinia.

- Jestem wolny, biały i mam dwadzieścia jeden lat, czy nie tak mówicie w Stanach? - odezwałem się. - O wszystko, co dostałem, prosiłem się sam, więc weź dla odmiany przyzwoitego papierosa i zamknij się.

Wyciągnąłem ku niemu paczkę Bałkan Sobranie i w tym momencie drzwi do biura comandante otworzyły się i ukazał się w nich sierżant.

- Zechce pan teraz wejść, senhor Mallory?

Wstałem i raczej powoli - co było zrozumiałe w tych okolicznościach - wszedłem do środka. Hannah, nie pytając nikogo o pozwolenie, po prostu wszedł za mną.

Comandante skinął mu głową.

- Senhor Hannah.

- Może coś będę mógł zrobić - powiedział Hannah.

Comandante zdobył się na najbardziej zasmucony wygląd, na jaki stać Latynosa, i pokręcił głową.

- Kiepska sprawa, senhor Mallory. Mówi pan, że oprócz paszportu w portfelu było tysiąc cruzeiros! Opadłem na najbliższe krzesło.

- Raczej około tysiąca stu.

- Mógł ją pan mieć na tę noc za pięć, senhor. Noszenie przy sobie takiej sumy pieniędzy było niezwykle nierozsądne.

- Ani śladu po niej? - wtrącił się Hannah. - Przecież, na Boga, ktoś musi znać tę sukę.

- Zna pan ten typ, senhor. Pracuje wzdłuż rzeki, przenosząc się z miasta do miasta. Nikt w „Małej Łódce” nigdy przedtem jej nie widział. Wynajęła pokój w domu nad rzeką, ale spędziła tam tylko trzy dni.

- Próbuje pan przez to powiedzieć, że do tej pory jest już daleko od Manaus i szansę na schwytanie jej są niewielkie? - spytałem.

- Dokładnie, senhor. Prawda zawsze jest bolesna. Była w trzech czwartych Indianką. Prawdopodobnie na jakiś czas wróci do swoich. Wystarczy, żeby zdjęła sukienkę - oni wszyscy wyglądają tak samo. - Poczęstował się długim czarnym cygarem z pudełka na biurku. - Nic się na to nie poradzi. Zdaję sobie z tego sprawę. Ma pan jakieś fundusze, które mógłby pan podjąć?

- Ani grosza.

- O! - Zmarszczył brwi. - Paszport to nie problem. Podanie do brytyjskiego konsula w Belem, poparte listem ode mnie, powinno załatwić sprawę w ciągu tygodnia czy dwóch, ale zgodnie z prawem wszyscy obcokrajowcy są zobowiązani do przedstawienia dowodu zatrudnienia, jeśli nie posiadają własnych środków.

Dokładnie wiedziałem, co ma na myśli. Dla takich jak ja były brygady robót publicznych.

Hannah przeszedł na drugi koniec pokoju, skąd mógł na mnie patrzeć, i krótko skinął głową.

- Z tym nie będzie trudności - oznajmił spokojnie. - Senhor Mallory i tak rozważał podjęcie pracy dla mnie.

- Jako pilot? - Oczy comandante powędrowały do góry. Odwrócił się do mnie. - Czy to prawda, senhor!

- Najzupełniej - odparłem.

Hannah uśmiechnął się lekko, a comandante wyglądał, jakby mu bardzo ulżyło.

- W takim razie wszystko w porządku. - Wstał i wyciągnął rękę. - Jeśli cokolwiek interesującego pojawi się w związku z tą nieszczęsną sprawą, będę wiedział, gdzie pana znaleźć.

Uścisnąłem jego rękę - byłoby grubiaństwem, gdybym tego nie zrobił - i wyszedłem powłócząc nogami. Nie zatrzymywałem się i doszedłem już do holu z filarami, gdy dogonił mnie Hannah. Usiadłem na oświetlonej słońcem marmurowej ławce, a on stanął przede mną z bardzo niepewną miną.

- Czy postąpiłem właściwie? Ze zmęczeniem pokiwałem głową.

- Jestem ci zobowiązany... naprawdę, ale co z tym Portugalczykiem, którego oczekiwałeś?

- Przegrywa, to wszystko. - Usiadł obok mnie. - Posłuchaj, wiem że chciałeś wracać do domu, ale mogło być gorzej. W Landro możesz mieszkać z Manniem, a między podróżami w Palace na mój rachunek. Zgadzasz się i dostajesz sto dolarów tygodniowo.

Warunki były ze wszech miar hojne.

- Jeśli o mnie chodzi, to świetnie - powiedziałem.

- Jest tylko jeden feler. Jak mówiłem, żyję obecnie na kredyt. W związku z tym nie będę miał forsy, żeby ci zapłacić, aż dostanę tę rządową premię na koniec kontraktu, co oznacza konieczność wytrzymania ze mną całych tych trzech miesięcy. Możesz to strawić?

- A mam inny wybór?

Wstałem i ruszyłem do wyjścia.

- Na Boga, aleś ty opanowany, Mallory - zawołał za mną i wydawało mi się, że w jego głosie brzmiał szczery podziw. - Czy nic cię nigdy nie wytrąca z równowagi?

- Zeszła noc była zeszłą nocą - odrzekłem mu. - Dzisiaj jest coś innego. Lecimy do Landro po południu?

Wpatrywał się we mnie lekko marszcząc brwi, jakby chciał to jakoś skomentować, po czym najwyraźniej zmienił zamiar.

- Powinniśmy - stwierdził. - Jutro mam co dwutygodniowy lot do misji Santa Helena. Jest tylko jedna sprawa. Trzeba by wziąć bristola. Chcę, żeby Mannie obejrzał jak najszybciej jego silnik. To oznacza, że obaj musielibyśmy lecieć. Czujesz się na siłach?

- Za to mi płacisz - rzuciłem i powłócząc nogami zszedłem do czekającej u stóp schodów dorożki.

Lądowisko, z którego Hannah korzystał w Manaus, nie było duże. Drewniany barak administracji z małą wieżyczka i rząd stojących tyłem do rzeki walących się bud, pokrytych rdzewiejącą falistą blachą, pełniących rolę hangarów. Cały teren był bardzo zaniedbany i hayley - jedyny widoczny tam samolot - wyglądał dziwnie nie na miejscu, lśniąc w popołudniowym słońcu.

Trwała właśnie sjesta, więc nikogo nie było w pobliżu. Rzuciłem moją płócienną torbę na ziemię obok hayleya. Zdjąłem kurtkę, było bowiem bardzo gorąco. Jeśli nie liczyć sporadycznych wrzasków wyjców, siedzących na drzewach nad rzeką, panował spokój.

Nagle coś zadudniło za mną i gdy się odwróciłem, ujrzałem, jak Hannah otwiera drzwi jednego z hangarów.

- Proszę, oto on - oznajmił.

Myśliwiec Bristol był jednym z naprawdę najlepszych bojowych samolotów w czasie wojny i służył RAF-owi w krajach zamorskich jeszcze długo potem, prawie do połowy lat trzydziestych. Jak mówiłem, w czasie gdy uczyłem się latać, było ich jeszcze parę sztuk w kilku bazach w Anglii i miałem na nich przelatane siedem czy osiem godzin.

Ten jednak był oryginałem - prawdziwa sztuka muzealna. Kadłub łatany tyle razy, że było to po prostu śmieszne, a w jednym miejscu ciągle można było dostrzec wyblakły emblemat RAF-u.

Zanim zdążyłem wygłosić jakikolwiek komentarz, Hannah powiedział:

- Nie zrażaj się stanem kadłuba. Ta maszyna jest dużo lepsza, niż wygląda. Zbudowana bardzo solidnie, a z silnikiem też raczej wszystko w porządku. Facet, od którego ją kupiłem, miał ją przez piętnaście lat i nie używał jej za dużo. Bóg jeden wie, co było z nią przedtem. Brakuje dziennika pokładowego.

- Dużo na nim latałeś? - spytałem.

- Jakieś sto mil. Prowadziło się dobrze. Nie miałem żadnych problemów.

W bristolu były dwa miejsca. Wspiąłem się na dolne lewe skrzydło i zajrzałem do kabiny pilota. Pachniało tam dokładnie tak jak trzeba - mieszaniną skóry, oleju i benzyny - co nigdy nie przestało mnie ekscytować. Z jakby niechętnym podziwem dotknąłem drążka. Jedynym nowoczesnym dodatkiem było radio, które zainstalowano pewnie wtedy, kiedy zgodnie z nowym prawem stały się one w Brazylii obowiązkowe.

- To naprawdę musi być oryginał. Koszykowe siedzenie i skórzane poduszki. Wszelkie wygody domu.

- To były wspaniałe samoloty - stwierdził rzeczowo Hannah.

Zeskoczyłem na ziemię.

- Czy nie czytałem gdzieś, że von Richthofen zestrzelił cztery jednego dnia?

- Były tego przyczyny. Pilot miał z przodu przymocowany na stałe karabin maszynowy - Vickersa. Obserwator z tyłu operował jednym albo dwoma obrotowymi lewisami. Początkowo stosowano zwykłą technikę maszyn dwuosobowych.

- Co oznaczało, że całe strzelanie przypadało na człowieka w tylnej kabinie?

- Dokładnie, a to nie było dobre. Doznawali ciężkich strat, aż w końcu piloci odkryli, że samolot jest tak zwrotny, iż można nim latać jak jednoosobowym.

- Z przymocowanym automatem jako główną bronią?

- Zgadza się. Lewis obserwatora stał się pożytecznym dodatkiem. Zabierali też kilka bomb. Niewiele - jakieś dwieście czterdzieści funtów - ale dzięki temu można teraz wziąć rozsądny ładunek. Jeśli się przyjrzysz, zobaczysz, że tylna kabina została swego czasu powiększona.

Zajrzałem do środka.

- Można by tam zmieścić paru pasażerów.

- Tak sądzę, ale to niekonieczne. Może się tym zająć hayley. Wyprowadźmy go.

Chwyciliśmy za skrzydła z obu stron i wypchnęliśmy samolot na słońce. Pomimo sfatygowanego wyglądu sprawiał wrażenie dziwnie złowrogie i dokładnie takie, jakie miał sprawiać - wspaniałej maszyny bojowej, czekającej, aż coś się stanie.

Znałem ludzi, którzy kochali konie - wszystkie konie - każdą cząstką swojej istoty. Jest to jakby instynktowna reakcja, której po prostu nie można się wyprzeć. Samoloty zawsze działały na mnie w dokładnie ten sam sposób, a to było półtora samolotu, mimo wyglądu i stosunkowo małej prędkości - według obecnych standardów. Było tu coś nieokreślonego, niemożliwego do wypowiedzenia, ale jedno wiedziałem na pewno - to na mnie właśnie on czekał.

- Możesz wziąć hayleya - odezwał się Hannah. - Ja polecę za tobą w tym.

Potrząsnąłem głową.

- Nie, dzięki. Wynająłeś mnie, żebym latał bristolem. Zrobił dość niezdecydowaną minę.

- Jesteś tego pewien?

Nie zaprzątałem sobie głowy odpowiedzią - po prostu przyniosłem moją torbę i wrzuciłem ją na tył. Leżał tam spadochron, ale nie traciłem czasu na wyjmowanie go, tylko włożyłem kurtkę, hełm i gogle.

Hannah rozłożył na ziemi mapę i przykucnęliśmy nad nią. Rio das Mortes odgałęziała się od Negro na północny wschód jakieś sto pięćdziesiąt mil stąd. U jej ujścia leżał posterunek zwany Forte Franco. Landro natomiast było jeszcze pięćdziesiąt mil dalej.

- Całą drogę trzymaj się rzeki - powiedział Hannah. - W żadnym razie nie próbuj lecieć przez dżunglę. Jeśli tam spadniesz, jesteś skończony. Cała Mortes to kraj Indian Huna. Przy nich ci znad Xingu, o których wspominałeś, wyglądają jak dzieci ze szkółki niedzielnej, a niczego tak nie lubią jak dostania w swoje łapy białego człowieka.

- Czy ktoś utrzymuje z nimi jakieś kontakty?

- Jedynie zakonnice z lekarskiej misji Santa Helena, a i to cud, że przeżyły tak długo. Jedna ze spółek górniczych miała kiedyś z nimi jakieś kłopoty, więc zwołali przywódców różnych szczepów, by omówić sprawy, po czym z ukrycia poczęstowali ich ogniem z broni maszynowej. Zabili kilkudziesięciu, ale spartaczyli robotę i chyba ośmiu uciekło. Od tego czasu panuje tam wojna i jej prawa. Nie, żeby to cokolwiek znaczyło. Żołnierzy nie ma tam wielu. Jakiś pułkownik i pięćdziesięciu ludzi z dwoma łodziami motorowymi w Forte Franco i to wszystko.

Złożyłem mapę i schowałem ją do kieszeni kurtki.

- Z tego, co słyszę, powiedziałbym, że Huna mają rację.

Zaśmiał się ponuro.

- W okolicach Landro nie znajdziesz wielu, którzy podzielaliby tę opinię, Mallory. To banda dzikusów z epoki kamiennej. Robactwo. Gdybyś zobaczył niektóre rzeczy, jakie zrobili...

Podszedł do hayleya i wsiadł do kabiny, a gdy pojawił się znowu, trzymał w ręce strzelbę.

- Masz pod ręką ten swój rewolwer? - Skinąłem głową, a on rzucił mi strzelbę i pudełko nabojów. - Lepiej weź to też, na wszelki wypadek. Najlepsza broń na bliską odległość, jaką znam - kaliber 10, sześciostrzałowa. Strzela grubym stalowym śrutem. Użyłbym tego, zanim bym pozwolił tym łajdakom położyć na mnie łapy.

Przez chwilę potrzymałem strzelbę, po czym włożyłem ją do tylnej kabiny.

- Lecisz ze mną?

Potrząsnął głową.

- Mam tu jeszcze sprawy do załatwienia. Wyruszę za pół godziny, a i tak będę pierwszy na miejscu. Krzyknę przez radio, jak będę cię mijał.

Była w tym jakaś niepotrzebna chełpliwość, gdyż jeśli chodzi o szybkość, bristol mógł konkurować z hayleyem, ale puściłem to mimo uszu. Zamiast tego powiedziałem:

- Jedna rzecz. O ile pamiętam, potrzeba trzech ludzi do kręcenia śmigłem, by rozruszać silnik.

- Nie, gdy ja jestem w pobliżu.

Proste stwierdzenie faktu, bez dumy, bo jego siła - jak wkrótce miałem zobaczyć - była wyjątkowa. Wszedłem na lewe skrzydło, po czym wsunąłem się na to koszykowe siedzenie ze skórzanymi poduszkami i wepchnąłem stopy w uchwyty po obu stronach drążka sterowego.

Sprawdziwszy przyrządy dałem sygnał Hannahowi i nakręciłem iskrownik, podczas gdy on zakręcił śmigłem, żeby przeskoczyć suw sprężania.

Silnik - Rolls-Royce Falcon - zaskoczył od razu. Huk był straszliwy, co jest dla nich charakterystyczne przy niskiej prędkości. Hannah odsunął się z drogi, a ja pokołowałem w stronę zawietrznej i ustawiłem się pod wiatr.

Spuściłem gogle, sprawdziłem niebo, by się upewnić, że nic ku mnie nie nadlatuje i otworzyłem przepustnicę. Gdy tylko leciutko popchnąłem drążek, ogon poszedł w górę i zacząłem nabierać prędkości. Uderzony bocznym wiatrem, bristol zboczył na prawą burtę, więc skorygowałem kierunek sterem. Po stu pięćdziesięciu jardach lekko odchyliłem drążek i znalazłem się w powietrzu.

Na wysokości dwustu stóp znowu zwolniłem przepustnicę do prędkości wznoszenia, czyli sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę; na pięciuset stopach przechyliłem się ostro i spikowałem z powrotem nad lotnisko.

Widziałem Hannaha całkiem wyraźnie. Patrzył na mnie, osłaniając sobie ręką oczy od słońca. To, co się potem stało, było całkowicie spontaniczne - spowodowane zwykłą radością panowania nad tym wspaniałym samolotem, jak również pragnieniem zaimponowania Hannahowi.

Wielki niemiecki as, Max Immelmann, wymyślił wspaniały manewr, który dawał mu w powietrznej walce kilku samolotów dwa strzały we wroga za cenę jednego, i to bez tracenia wysokości. Słynna Pętla Immelmanna, abecadło każdego pilota myśliwca.

Spróbowałem tego teraz - spikowałem na Hannaha podciągnąłem maszynę do półpętli, przekoziołkowałem i na wysokości pięćdziesięciu stóp wróciłem mu nad głową.

Twarz Hannaha nawet nie drgnęła, po prostu stał, potrząsając ku mnie pięścią. Pomachałem mu w odpowiedzi, przeleciałem nisko nad drzewami i skręciłem w górę rzeki.

Przy prędkości rejsowej nie trzeba cały czas trzymać rąk na przyrządach bristola. Jeśli chce się spokojnie spędzić czas, wystarczy ustawić kontrolę statecznika i odprężyć się, to jednak nie było dla mnie. Ja świetnie się bawiłem tym, że kontrolowałem tę maszynę, że stanowiłem z nią jedno, jeśli wolicie. Ktoś kiedyś powiedział, że Bristol jest jak rasowy myśliwy o delikatnym podniebieniu i śmiałym sercu i tego popołudnia nad Negro wiedziałem dokładnie, co ten ktoś miał na myśli.

Po obu stronach dżungla, gigantyczne ściany bambusa i liany, przez które nawet słońce nie mogło się przebić.

W dole rzeka i chmary szkarłatnych ibisów, pierzchających na odgłos mojego silnika.

To było latanie - takie, jakie powinno być. Zszedłem kilkaset stóp w dół, przypomniałem sobie bowiem, że na tej wysokości można wyciągnąć z niego maksymalną prędkość. Sto dwadzieścia pięć mil na godzinę. Usiadłem wygodnie, nie zdejmując rąk z drążka, i skoncentrowałem się na dotarciu do Landro przed Hannahem.

Prawie mi się udało. Godzinę i kwadrans po opuszczeniu Manaus przeleciałem nad wojskowym posterunkiem Forte Franco u ujścia Rio das Mortes.

Byłem dziesięć mil w górę rzeki, pędząc na wysokości dwustu stóp, gdy uderzył grom. Nie wiedziałem nawet, że hayley tam jest, aż spikował na mój ogon, podciągnął się w półpętli, przekoziołkował w doskonałej Pętli Immelmanna i z rykiem pognał na mnie. Trzymałem się kursu, a on przemknął mi nad głową.

- Bang, jesteś trup. - Jego głos zaskrzeczał mi w słuchawkach. - Robiłem prawdziwe Immelmanny, gdy ty jeszcze ssałeś mleko matki, mały. Do zobaczenia w Landro.

Skręcił nad dżunglę - tam, gdzie nie kazał mi lecieć - i zniknął w oddali. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może wyzywa mnie, bym poszedł w jego ślady, ale oparłem się tej pokusie. Stracił już nad Mortes dwóch pilotów. Nie było sensu, bez konieczności, robienia z tego trzech.

Przymknąłem przepustnicę i poleciałem dalej wzdłuż rzeki z relaksową prędkością stu mil na godzinę, cicho pogwizdując przez zęby.

4.

LANDRO

Przybyłem do Landro goniony przez ciemne chmury i zamykający się horyzont - nadchodziła jeszcze jedna z tych nagłych tropikalnych ulew.

Było dokładnie tak, jak się spodziewałem - polana w dżungli na skraju rzeki. Rozsypujące się molo, przy którym leżały wciągnięte na plażę piroques, kościół otoczony porozrzucanymi tu i ówdzie drewnianymi domami i niewiele więcej. Innymi słowy - typowa osada rzeczna.

Lądowisko - pas campo długości co najmniej trzystu jardów i szerokości stu - znajdowało się na północnym krańcu. Był tam rękaw na nie ociosanej żerdzi, powiewający na lekkim wietrze, i hangar pokryty fałdowaną blachą. Hannah, z pomocą trzech mężczyzn, wpychał właśnie do niego hayleya. Gdy się zbliżyłem, odwrócił się i pomachał do mnie.

Bristol ma pewną cechę, utrudniającą nowicjuszowi dobre lądowanie. Podwozie ma gumowe podbicie, które powoduje efekt katapultujący. Jeśli pilot ląduje zbyt szybko lub zbyt twardo, zostaje wyrzucony z powrotem w powietrze jak piłka.

Niech mnie kule, jeśli miałem popełnić taki błąd na oczach Hannaha. Ustawiwszy się z wiatrem, skręciłem w lewo, przykręciłem przepustnicę i ustawiłem trymer ogonowy. Z prędkością sześćdziesięciu mil poszybowałem w dół, wybrałem ścieżkę lądowania i na wysokości pięciuset stóp odwróciłem się do wiatru, przekraczając granicę pola już na stu pięćdziesięciu.

Prędkość lądowania dla bristola wynosi czterdzieści pięć mil na godzinę, ale można tego dokonać bez silnika. Zamknąłem przepustnicę, popuściłem drążek, by spłaszczyć mój ślizg i spłynąłem w dół, słysząc jedynie wiatr gwiżdżący w rozporkach. Stopniowo cofnąłem drążek, by zapobiec gwałtownemu opadnięciu, i utraciłem szybkość w doskonałym, trzyczęściowym lądowaniu, dotykając ziemi tak delikatnie, że ledwo cokolwiek poczułem.

Dokołowałem pod hangar i zatrzymawszy się, siedziałem tak przez chwilę, delektując się ciszą po ryku silnika, następnie uniosłem gogle i odpiąłem pasy. Z lewej strony podszedł do mnie Hannah, a za nim niski, żylasty mężczyzna w kombinezonie, kiedyś białym, a teraz czarnym od olejów i smarów.

- Powiedziałem ci, że jest dobry, Mannie - odezwał się Hannah.

- Rzeczywiście to zrobiłeś, Sam. - Jego towarzysz uśmiechnął się do mnie.

Wzajemna sympatia między nami nawiązała się natychmiast. Był to jeden z tych niezwykłych wypadków, kiedy czujesz, że znasz kogoś już cholernie długo.

Poza bardzo lekkim akcentem jego angielski był doskonały. Jak odkryłem później, miał wtedy pięćdziesiąt lat, choć wyglądał o dziesięć lat starzej, co nie było dziwne, jako że faszyści więzili go przez ponad rok. Z pewnością nie wyglądał na profesora. Jak powiedziałem, był niski i dość niepozorny, zaniedbany, o brązowej, zasuszonej twarzy i opadających na czoło stalowosiwych włosach. Oczy jednak były inne - czyste, szare i niewiarygodnie spokojne - oczy człowieka, który przeżył najgorsze z tego, co może oferować życie, i ciągle posiada wiarę.

- Emmanuel Sterne, panie Mallory - odezwał się, gdy zeskoczyłem na ziemię.

- Neil - rzuciłem i wyciągnąłem do niego rękę.

Uśmiechnął się przelotnie i w tym momencie nad rzeką przetoczył się grzmot i pierwsze ciężkie krople deszczu spadły na brązową ziemię u moich stóp.

- Znowu się zaczyna - powiedział Hannah. - Szybko, do środka z nim. Wątpię, żeby to miał być tylko jakiś pięciominutowy prysznic.

Krzyknął, na co nadbiegli dwaj pozostali mężczyźni. Byli to po prostu robotnicy dzienni, którzy pomagali przy cięższych pracach w razie potrzeby. Niedożywieni, wymizerowani ludzie w słomianych kapeluszach i porwanych koszulach.

Hangar nie miał drzwi. Był to właściwie tylko dach na słupach, ale miejsca było dosyć dla obu samolotów. Ledwo znaleźliśmy się w środku, gdy runął potop, bębniąc o blaszany dach niczym tuzin karabinów maszynowych. Na zewnątrz, między nami a rzeką, spadła nieprzenikniona szara kurtyna.

Mannie Sterne stał z rękami na biodrach, patrząc na bristola.

- Piękny - powiedział. - Naprawdę piękny.

- Znowu się zakochał. - Hannah zdjął z haka kilka ceratowych płaszczy i rzucił mi jeden. - Zaprowadzę cię do domu. Idziesz, Mannie?

Mannie był już z kluczem przy osłonie silnika. Nie oglądając się potrząsnął głową.

- Później... przyjdę później.

Jakbyśmy przestali istnieć. Hannah wzruszył ramionami i skoczył w deszcz. Pobiegłem za nim, wyjąwszy najpierw z kabiny obserwatora moją płócienną torbę.

Dom - niewiele więcej niż drewniana chata z werandą, pokryta jak zwykle falistą blachą - stał na końcu pola. Zbudowany był na palach, głównie z powodu wilgoci od tego całego deszczu, ale również dla powstrzymania mrówek żołnierzy i innych okazów fauny z dżungli.

Hannah wszedł po schodach na werandę i otworzywszy drzwi, wprowadził mnie do środka. Podłoga była drewniana, pokryta tu i ówdzie indiańskimi dywanikami. Meble w większości wykonano z bambusa.

- Kuchnia tutaj - oznajmił. - Prysznic obok. Na dachu jest zbiornik na deszczówkę, więc przy tych cholernych ulewach nie brak nam wody.

- Wygody jak we własnym domu - stwierdziłem.

- Uznałbym to raczej za pewną przesadę. - Wskazał kciukiem drzwi po lewej stronie. - To mój pokój. Ty możesz spać z Manniem tutaj.

Otworzywszy drzwi usunął się i przepuścił mnie do środka. Pokój był zadziwiająco duży i przewiewny, z bambusowymi okiennicami otwartymi na werandę. Stały w nim trzy pojedyncze łóżka, na podłodze również leżały indiańskie dywaniki, a na półce, przy jedynym pościelonym łóżku, nawet kilka książek.

Gdy wziąłem jedną z nich do ręki, Hannah zaśmiał się krótko.

- Jak widzisz, Mannie lubi dobrą lekturę. Przewrócił Manaus do góry nogami, by zdobyć te parę sztuk. Była to Krytyka czystego rozumu Kanta.

- To musiało być tak, jakby włożył do rzeki miskę, by nabrać wody, i wyciągnął diament - powiedziałem.

- Nie mów mi, że ty też lecisz na takie rzeczy. - Wyglądał na autentycznie wytrąconego z równowagi. - Boże dopomóż, muszę się napić.

Wrócił do salonu. Wybrałem jedno z wolnych łóżek, zasłałem je kocami z szafki w rogu i rozpakowałem torbę. Gdy przeszedłem do drugiego pokoju, Hannah stał na werandzie, z kieliszkiem w jednej, a butelką dżinu Gordon w drugiej ręce.

Zasłona deszczu była prawie nieprzenikniona. Widać było tylko kilka pierwszych drewnianych chat na palach na skraju miasta, jedyny znak życia.

- Czasem, gdy tak się robi, mógłbym oszaleć - odezwał się. - To tak, jakby nic innego nie istniało. Jakbym nigdy nie miał się stąd wydostać.

Chciał ponownie napełnić kieliszek, spostrzegł, że butelka jest pusta i z przekleństwem cisnął ją w deszcz.

- Muszę się napić. Chodź - jeśli nie jesteś zbyt zmęczony, zabiorę cię do miasta i pokażę to, co warto zobaczyć. Niezapomniane przeżycie.

Znowu włożyłem ceratowy płaszcz i stare słomiane sombrero, które znalazłem za drzwiami sypialni. Gdy wróciłem na werandę, Hannah zapytał mnie, czy ciągle mam przy sobie rewolwer. Tak się złożyło, że był w jednej z kieszeni kurtki. Pokiwał głową z zadowoleniem.

- Przekonasz się, że wszyscy tu chodzą uzbrojeni. To takie miejsce.

Zanurzyliśmy się w deszcz i ruszyliśmy w stronę miasta. Był to chyba jeden z najbardziej przygnębiających widoków, jakie w życiu widziałem. Obrzydliwe zbiorowisko rozsypujących się drewnianych chat na palach, ulice, które szybko zamieniły się w gęste, kleiste błoto. Brudne dzieciaki w łachmanach - wiele z nich z otwartymi wrzodami na twarzach - bawiły się apatycznie przed chatami, a na werandach ludzie stali i wpatrywali się w deszcz - wychudzeni, zrozpaczeni, w większości usidłania w to żywe piekło na resztę nędznego życia, bez żadnej nadziei na wydostanie się stąd.

Kościół był solidniejszy i miał wieżę z cegły suszonej na słońcu. Gdy coś na ten temat powiedziałem, Hannah się roześmiał.

- Nie mają nawet księdza na stałe. Stary ojciec Conte, który pracuje z zakonnicami w Santa Helena, wpada tu co jakiś czas, by odprawić jedną albo dwie msze, ochrzcić dzieciaki i tak dalej. Zresztą, będzie właśnie wracał jutro z nami.

- Chcesz, żebym leciał z tobą?

- Czemu nie? - Wzruszył ramionami. - To tylko sto mil. Dam ci okazję polecenia hayleyem. Będziemy mieć pasażera - pułkownika Alberto z Forte Franco. Przypłynie łodzią około dziesiątej rano.

- Co to będzie? Jakaś regularna inspekcja?

- Można tak powiedzieć. - Hannah uśmiechnął się cynicznie. - Zakonnice tam w górze rzeki to Amerykanki. Małe Siostry Miłosierdzia, bardzo świątobliwe niewiasty. Takie, co mają misje. Wiesz, co mam na myśli? Od jakiegoś roku rząd usiłuje je przenieść z powodu zachowania Huna, tyle że one nie chcą odejść. Alberto ciągle jednak próbuje, mogę to powiedzieć.

W centrum miasta doszliśmy do jedynego piętrowego budynku. Tablica nad dużą werandą głosiła, że jest to hotel, a kilku miejscowych siedziało w milczeniu przy stole, wpatrując się bez życia w przestrzeń i moknąc.

- Facet, który to prowadzi, jest wystarczająco ważny, żeby być dla niego uprzejmym - zauważył Hannah. - Eugenio Figueiredo. Jest tu rządowym agentem, więc sporo będziesz miał z nim do czynienia. Cała poczta i przewóz towarów na obszarze górnej Mortes muszą przejść przez jego ręce.

- Czy ciągle przywiązują tu taką wagę do praw diamentowych jak kiedyś? - spytałem.

- I to jak! Poszukiwaczom diamentów nie wolno pracować na własną rękę. Muszą należeć do zorganizowanej grupy, zwanej garimpa, której szef trzyma licencje ich wszystkich. Po to, by rząd na pewno dostał swoją dolę, wszystko, co znajdą, musi być przekazane miejscowemu agentowi, który wystawia pokwitowanie i w zapieczętowanym worku wysyła łup w dół rzeki. Zapłata przychodzi później.

- Cholerna pokusa, by zatrzymać sobie trochę.

- Co pociąga za sobą minimum pięć lat w kolonii karnej w Machados, którą można by najtrafniej opisać jako otwarty grób na bagnie, jakieś trzysta mil w górę Negro.

Otworzył drzwi hotelu i wszedł do środka. Od początku nie spodobało mi się to miejsce. Długa, ciemna sala z barem po jednej stronie i sporą liczbą stołów i krzeseł. Bardziej niż cokolwiek innego odepchnął mnie smród, składający się mniej więcej w równych proporcjach ze zwietrzałego trunku, ludzkiego potu i moczu. Poza tym, jak na mnie, było tam za dużo much.

Klientów było tylko dwóch. Jeden oparty plecami o ścianę przy drzwiach, z kieliszkiem w ręce i tym samym bezmyślnym wyrazem twarzy, jaki zauważyłem u mężczyzn na werandzie. Jego towarzysz leżał rozwalony na stole obok przewróconego dzbana, którego zawartość kapała przez bambus, tworząc pokaźną kałużę. Obrazu dopełniał leżący na podłodze słomiany kapelusz.

- Cachaca - odezwał się Hannah. - Mówią, że powoduje rozkład mózgu i wątroby, ale to wszystko, na co stać tych biednych łajdaków. - Podniósł głos. - Hej, Figueiredo, co z obsługą?

Rozpiął płaszcz i opadł na wiklinowe krzesło przy jednej z otwartych żaluzji. Chwilę później usłyszałem kroki i jakiś człowiek wysunął się zza paciorkowej zasłony za barem.

Eugenio Figueiredo nie był w żadnym stopniu grubasem, był jednak dosyć tłusty, by życie w takim klimacie było dla niego dalekie od komfortu. Gdy go po raz pierwszy ujrzałem, lśnił od potu pomimo palmowego wachlarza w prawym ręku, którego energicznie używał. Przemoczona koszula przylepiła mu się do ciała, a odór, jaki od niego dolatywał, był najmocniejszy ze znanych mi u ludzi.

Był w średnim wieku; drobny urzędnik publiczny mimo odpowiedzialności, jaka na nim spoczywała, zbyt stary na zmianę i bez najmniejszej nadziei na awans. W takim samym stopniu ofiara losu, jak każdy w Landro. W tych okolicznościach jego uprzejmość była zadziwiająca.

- A, kapitan Hannah.

Za jego plecami ukazała się jakaś Indianka. Powiedział coś do niej, po czym podszedł do nas. Hannah, zapalając papierosa, przedstawił nas sobie obojętnym głosem. Figueiredo wyciągnął wilgotną rękę.

- Do usług, senhor.

- Do pańskich - mruknąłem.

Smród był naprawdę przytłaczający, chociaż Hannah zdawał się zupełnie tym nie przejmować. Usiadłem na parapecie, co trochę pomogło, a Figueiredo opadł na wiklinowe krzesło przy stole.

- Sądzę, że z pana bywalec w Brazylii, senhor Mallory - zauważył. - Pana portugalski jest zbyt dobry, żeby było inaczej.

- Ostatnio byłem w Peru - powiedziałem. - Ale przedtem spędziłem rok nad Xingu.

- Jeśli przeżył pan to, jest pan w stanie przeżyć wszystko.

Przeżegnał się pobożnie. Nadeszła Indianka z tacą, którą postawiła na stole. Był tam bourbon, butelka jakiejś wody mineralnej i trzy spore szklanki.

- Napijecie się, panowie, ze mną?

Hannah napełnił szklankę do połowy, nie zawracając sobie głowy wodą. Ja wziąłem bardzo mało, właściwie piłem tylko z grzeczności, czego, jak sądzę, Figueiredo był zupełnie świadomy.

Hannah przełknął swoją porcję i nalał sobie więcej, wpatrując się posępnie w deszcz.

- Spójrzcie na to - mruknął. - Co za cholerne miejsce.

Było to jedno z tych stwierdzeń, które nie wymagają komentarza. Fakty mówiły za siebie. Spomiędzy dwóch domów wynurzyła się grupa mężczyzn i ze zwieszonymi głowami powlokła w stronę hotelu. Ubrani byli jakby w mundury złożone z gumowego poncho i słomianego sombrera.

- Kogo my tu mamy? - zapytał Hannah.

Figueiredo pochylił się do przodu, przerywając na chwilę wachlowanie. Zaraz jednak zaczął machać od nowa.

- Garimpeiros - powiedział. - Banda Avili. Przyjechali wczoraj wieczorem. Stracili dwóch ludzi w walce z Huna w dżungli.

Hannah nalał sobie kolejną ogromną porcję whisky.

- Z tego, co słyszałem o tym łajdaku, prawdopodobnie sam ich zastrzelił.

Było ich pięciu - najbardziej nieprzyjemnie wyglądająca gromada, jaką miałem okazję do tej pory oglądać. Naprawdę nie było w czym wybierać. Takie same wycieńczone, wychudłe twarze, taka sama gorączka we wszystkich oczach.

Wyróżniał się jedynie Avila. Potężny mężczyzna. Prawie tak duży jak Hannah, z małymi okrutnymi ustami, na swój sposób zniewieściałymi, chociaż może wynikało to bardziej z cieniutkich wąsów, których hodowanie musiało go kosztować sporo zachodu.

Skinął głową Figueiredo i Hannahowi, zatrzymując na mnie wzrok na ułamek sekundy, po czym podszedł do stolika przy końcu baru, a jego ludzie powlekli się za nim. Gdy tylko zdjęli swoje poncha, okazało się, że są uzbrojeni po zęby - większość z nich miała maczetę w skórzanej pochwie i rewolwer.

Indianka poszła ich obsłużyć. Jeden z nich wsadził jej rękę pod spódnicę. Nie próbowała się opierać, tylko po prostu stała tak, jak jakieś ogłupiałe zwierzę, podczas gdy drugi zaczął pieścić jej piersi.

- Mili ludzie - zauważył Hannah, chociaż Figueiredo zdawał się zupełnie tym wszystkim nie przejmować, co było dość dziwne, zważywszy na fakt, że kobieta, jak się później dowiedziałem, była jego żoną.

W końcu interweniował Avila i pozwolono jej pójść po drinki. Zapaliwszy papierosa, wyjął talię kart i spojrzał na nas.

- Zechcieliby panowie przysiąść się do nas? - odezwał się całkiem znośną angielszczyzną. - Może kilka partyjek pokera?

Wszyscy obrócili się w naszą stronę i nastąpiła chwila ciszy. Jakby każdy na coś czekał. W powietrzu zawisła nieokreślona groźba.

Hannah opróżnił szklankę i wstał.

- Dlaczego nie? W tej dziurze lepiej robić cokolwiek niż nic.

- Nie dla mnie - powiedziałem. - Mam sprawy do załatwienia. Może innym razem.

Hannah wzruszył ramionami.

- Jak sobie chcesz.

Chwycił butelkę bourbona i ruszył w ich stronę. Figueiredo próbował wstać, ale zachwiał się alarmująco, więc szybko chwyciłem go za ramię.

- Niech mu pan da godzinę, a potem wróci tu po niego pod takim czy innym pozorem - mruknął cicho, ledwo poruszając ustami. - Nie jest tu lubiany. Mogą być kłopoty.

Z normalnym już uśmiechem odwrócił się i podszedł do pozostałych, ja zaś ruszyłem w stronę drzwi. Gdy je otwierałem, Avila zawołał:

- Nasze towarzystwo nie jest dla pana zbyt dobre, senhor!

Nie chciałem jednak dać się sprowokować - przynajmniej nie wtedy, gdyż myślę, że jakieś dziwne przeczucie mówiło mi, iż dosyć wydarzy się później.

Gdy wbiegłem z deszczu pod osłonę prymitywnego hangaru, znalazłem Manniego Sterne'a na drewnianej platformie, ustawionej przed bristolem. Osłona silnika była zdjęta, a sam silnik jasno oświetlony kilkoma podwieszonymi lampami ciśnieniowymi.

Obejrzał się przez ramię i uśmiechnął.

- Już z powrotem?

- Hannah zabrał mnie do miejscowego pubu - odparłem. - Nie spodobała mi się jednak tamtejsza atmosfera.

Odwrócił się marszcząc brwi i przykucnął.

- Co się stało?

Opowiedziałem mu wszystko, łącznie z pożegnalnymi słowami Figueiredo. Kiedy skończyłem, siedział przez chwilę, wpatrując się w deszcz. Na jego twarzy malował się smutek. Nie, więcej - niepokój. Była też blizna biegnąca od prawego oka do kącika ust. Nie zauważyłem jej wcześniej.

- Biedny Sam - westchnął. - Więc zrobimy, jak powiedział Figueiredo. Za jakiś czas pójdziemy i go weźmiemy. - Zmieniając nagle temat wstał i poklepał bristola. - Wspaniały silnik, Rolls-Royce. Najlepszy, jaki istnieje. Bristol był jednym z najświetniejszych samolotów wielozadaniowych na Zachodnim Froncie.

- Byłeś tam?

- Och, nie w takim charakterze, jak myślisz. Nie byłem Richthofenem czy Udetem w obcisłym czarnym mundurze z niebieskim Maxem przy gardle, ale rzeczywiście całkiem często wizytowałem pierwszoliniowe Jagdstaffele: Gdy zaczynałem jako inżynier, pracowałem dla Fokkera.

- A Hannah był po drugiej stronie?

- Tak sądzę.

Wrócił do silnika, oglądając go dokładnie w świetle latarki.

- Jest naprawdę w doskonałym stanie.

- Wiesz, co z nim jest? - spytałem.

- Z Samem? - Wzruszył ramionami. - To dosyć proste. Był zbyt wcześnie zbyt dobry. As Asów w wieku dwudziestu trzech lat. Wszystkie medale świata, wszystkie pochlebstwa. - Sięgnął po inny klucz. - A co się dzieje z takim człowiekiem, gdy już po wszystkim? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę.

- Przypuszczam, że w pewien sposób reszta jego życia to jakby pasmo rozczarowań.

- Za mało powiedziane, jeśli o niego chodzi. Dwadzieścia lat wożenia poczty, objeżdżania kraju, akrobacji powietrznych na jarmarkach, by zapewnić dreszczyk emocji ciemniakom, którzy mają nadzieję, że zobaczą, jak nie otwiera mu się spadochron, ryzykowania życia na sto różnych sposobów i w końcu co mu z tego przyszło? - Rozłożył ręce w geście ogarniającym wszystko. - To, przyjacielu, to jest wszystko, co posiada, a za trzy miesiące, gdy skończy się jego kontrakt, dostanie do tego premię w wysokości pięciu tysięcy dolarów.

Spoglądał na mnie przez jakiś czas, po czym wrócił do dłubania w silniku. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale rozwiązał ten problem za mnie.

- Wiesz, bardzo wierzę w przeczucia. Opieram się na tym, co pomyślę o ludziach w pierwszej chwili, natychmiast. Ty mnie zaciekawiłeś. Jesteś człowiekiem niezależnym, co rzadko się zdarza w tym wieku i w dzisiejszych czasach. Opowiedz mi o sobie.

Zrobiłem to więc, był bowiem człowiekiem, z którym najłatwiej na świecie było rozmawiać. Sam odzywał się niewiele, od czasu do czasu obojętnym tonem rzucając dziwne pytanie, a jednak w końcu wycisnął ze mnie wszystko.

- Dobrze, że Sam był w stanie ci pomóc - powiedział - ja jednak wierzę jeszcze bardzo w przeznaczenie. Człowiek musi istnieć w chwili obecnej. Akceptować to, co przyniesie los. Niemożliwe jest żyć inaczej. Mam w domu książkę, którą powinieneś przeczytać, Krytykę czystego rozumu Kanta.

- Zrobiłem to - powiedziałem.

Odwrócił się do mnie, unosząc brwi ze zdumienia.

- Zgadzasz się z jego ogólną tezą?

- Nie bardzo. Nie sądzę, żeby wszystko w tym życiu było dosyć pewne, by stosować ustalone reguły. Trzeba brać, co się przytrafia, i robić z tym, co się da.

- W takim razie Heidegger jest dla ciebie. Mam jedną z jego książek, w której dowodzi, że do autentycznego życia konieczna jest zdecydowana konfrontacja ze śmiercią. Zaciekawiłoby cię to. Powiedz mi, bałeś się wczoraj próbując wylądować tą twoją vega?

- Tylko potem. - Uśmiechnąłem się szeroko. - Przez resztę czasu byłem zbyt zajęty trzymaniem tego cholerstwa w kupie.

- Świetnie byś się dogadał z Heideggerem.

- A co on powiedziałby o Hannahu?

- Niewiele, obawiam się. Sam żyje w dwóch światach. W przeszłości i w przyszłości. Nigdy nie udało mu się dojść do porozumienia z teraźniejszością. To jego tragedia.

- Więc co mu pozostało?

Spojrzał na mnie poważnie; z klucza w jego prawej ręce kapał olej.

- Ja wiem tylko jedną rzecz na pewno. Powinien był umrzeć w walce u szczytu swojej kariery, tak jak tylu innych. W ostatnim możliwym momencie wojny. Najlepiej w listopadzie tysiąc dziewięćset siedemnastego.

Było to straszne, a jednak nie żartował. Wiedziałem to. Staliśmy, wpatrując się w siebie, a jedynym dźwiękiem był plusk deszczu. Po chwili starł kawałkiem szmaty olej z rąk i uśmiechnął się smutno.

- Teraz myślę, że lepiej będzie, jak pójdziemy po niego, jeśli jeszcze nie jest za późno.

Usłyszałem śmiech dochodzący z hotelu na długo, zanim tam dotarliśmy, i był to absolutnie nieodpowiedni śmiech. Obaj z Manniem zrozumieliśmy, że będą kłopoty. Jego twarz pod starą marynarską peleryną, którą osłaniał się od deszczu, była bardzo blada.

Gdy podchodziliśmy do schodów, zapytałem:

- Ten Avila, jaki on jest?

Zatrzymał się na środku ulicy.

- Jest taka historyjka, którą bardzo lubię, o pewnym starym chasydzkim rabinie, który, nie mając w domu pieniędzy, dał żebrakowi jeden z pierścieni swojej żony. Gdy powiedział jej, co zrobił, wpadła w histerię, gdyż pierścień był rodzinnym spadkiem i miał wielką wartość. Słysząc to rabin zaczął przebiegać ulice w poszukiwaniu żebraka.

- Żeby odzyskać pierścień?

- Nie, żeby uświadomić żebrakowi prawdziwą wartość pierścienia na wypadek, gdyby ktoś chciał go nabrać przy sprzedaży datku.

Zdziwiony, roześmiałem się głośno.

- Co to ma wspólnego z Avilą?

- Niewiele, jak sądzę. - Uśmiechnął się kwaśno. - Poza tym, że on taki nie jest.

Skręciliśmy w alejkę z boku hotelu i ponownie przystanęliśmy.

- Znajdziesz drzwi od kuchni zaraz za rogiem, tak jak ci opisałem - powiedział. - Stamtąd prosto do baru. Nie możesz nie trafić.

Ze środka dobiegł nas kolejny wybuch śmiechu.

- Zdaje się, że dobrze się bawią - zauważyłem.

- Słyszałem już taki śmiech. Nie podobał mi się wtedy i nie podoba mi się teraz. Powodzenia - dodał krótko i obszedł hotel od frontu.

Kuchenne drzwi, o których wspomniał, były otwarte i żona Figueiredo siedziała w nich na krześle, krojąc warzywa do miski na kolanach. Nie zwracając uwagi na jej zdumione spojrzenie, minąłem ją i przeszedłem przez kuchnię do następnych drzwi. Był tam krótki korytarz z wyjściem do baru na końcu i Figueiredo stał po tej stronie paciorkowej zasłony, zaglądając do środka. Prawdopodobnie trzymał się z dala.

Słysząc mnie obejrzał się do tyłu. Gestem nakazałem mu ciszę i wyjrzałem. Ciągle tkwili wokół stołu, Hannah obok Avili. Leżał na stole, najwyraźniej beznadziejnie pijany. W tym momencie Avila chwycił go za włosy i szarpnął mu głowę do tyłu, aż Hannah rozdziawił usta. Następnie wziął do ręki dzban cachaca i wlał mu w gardło jakieś pół litra.

- Smakuje, senhor! Tutejsze wino, co?

Hannah zaczął się dusić, a gdy Avila puścił go, poleciał z powrotem na stół. Pozostali zdawali się uznawać to za niezwykle zabawne i jeden z nich opróżnił szklankę na głowę Amerykanina.

Po chwili, w polu widzenia z prawej strony, pojawił się Mannie i zaległa nagła cisza. W starym płaszczu z żółtej ceraty mógł łatwo wyglądać śmiesznie, ale - o dziwo - tak nie było. Pewnym krokiem podszedł do grupy i się zatrzymał.

- Odejdź, nic tu dla ciebie nie ma - rzucił Avila.

Twarz Manniego stała się bardziej blada niż kiedykolwiek.

- Nie odejdę bez kapitana Hannaha.

Avila uniósł rękę, w której tkwił rewolwer. Odbezpieczył go z wyrachowaniem, więc wyjąłem spod mojego ceratowego płaszcza automatyczną strzelbę i odsunąłem Figueiredo z drogi. Za Avilą stał drewniany słup, jeden z wielu podtrzymujących sufit z desek. Był to cel, do którego nie mogłem chybić. Starannie wycelowałem i strzeliłem. Środkowa część słupa przestała istnieć, a część sufitu obwisła.

Rzadko widywałem mężczyzn pierzchających szybciej niż oni, a gdy wyszedłem zza zasłony, wszyscy leżeli na podłodze oprócz Avili, który z rewolwerem w pogotowiu przyklęknął za stołem.

- Na twoim miejscu odłożyłbym go - odezwałem się do niego. - To jest sześciostrzałowy automat, a używam stalowego śrutu.

Bardzo ostrożnie położył broń na stole i cofnął się, mierząc mnie groźnym wzrokiem. Obszedłem bar i podałem strzelbę Manniemu. Potem przyklęknąłem obok Hannaha, dźwignąłem go sobie na ramię i wstałem.

- Zapamiętam to sobie, senhors - powiedział Avila. - Moja kolej nadejdzie.

Nie zawracałem sobie głowy odpowiadaniem, tylko po prostu odwróciłem się i wyszedłem, a Mannie za mną, ze strzelbą pod pachą.

W połowie drogi Hannah zaczął wymiotować i zanim doszliśmy do domu, niewiele w nim zostało. Rozebrawszy go, wsadziliśmy pod prysznic, co przywróciło go trochę do życia, prawda jednak była taka, że dokładnie przesiąknął alkoholem i chyba częściowo stracił rozum.

Kiedy wsadziliśmy go do łóżka, przez chwilę rzucał się, trzepiąc rękami dookoła. Gdy się nad nim pochyliłem, otworzył oczy. Utkwił we mnie wzrok lekko marszcząc brwi i uśmiechnął się:

- Jesteś nowy, mały? Prosto z Anglii?

- Coś w tym rodzaju. - Spojrzałem na Manniego, który się nie poruszył.

- Jeśli przetrzymasz tydzień, masz szansę. - Złapał mnie za przód kurtki. - Dam ci pewną radę. Nigdy nie przekraczaj sam linii poniżej dziesięciu tysięcy stóp, to lekcja numer jeden.

- Będę o tym pamiętał - powiedziałem.

- I słońce - uważaj na słońce.

Chyba chciał powiedzieć więcej, ale głowa opadła mu na bok i ponownie stracił przytomność.

- Myślał, że znowu jest na Zachodnim Froncie - mruknąłem.

Mannie pokiwał głową.

- Zawsze to samo. Beznadziejnie usidlany w przeszłość.

Bardzo ostrożnie owinął kocami ramiona Hannaha i wyszedł do salonu. Nie padało już i wilgoć, wciągana przez upał, unosiła się znad ziemi jak dym.

W sypialni było ciągle chłodno, położyłem się więc i wpatrzyłem w sufit, rozmyślając o Samie Hannahu, człowieku, który kiedyś miał wszystko, a teraz nie miał nic. Po jakimś czasie zapadłem w sen.

5.

POBOJOWISKO

Forte Franco musiało być tym typem placówki, która dla każdego zawodowego oficera równała się wyrokowi śmierci; znak, że był skończony. Że nic już nie nadejdzie. Z tego powodu spodziewałem się jakiegoś drugorzędnego oficerzyny, z tych zazwyczaj spotykanych na czele wojskowych posterunków w górze rzeki; niezdolnego do zrozumienia tego, że się nie nadaje i permanentnie zgorzkniałego z racji obecnych niepowodzeń.

Pułkownik Alberto wcale taki nie był. Pomagałem Manniemu przygotować hayleya do drogi, gdy do mola podpłynęła łódź motorowa i wysiadł z niej Alberto.

Był to żołnierz w każdym calu - dobrze skrojony mundur polowy, błyszczące buty, czarna, wypolerowana kabura na prawym udzie. Szyk placu apelowego. Jego twarz pod czapką z daszkiem była inteligentna i stanowcza, chociaż lekko zabarwiona na żółto, jakby miał żółtaczkę, na co zresztą w tym klimacie dość często się uskarżano.

W łodzi było sześciu żołnierzy, ale tylko jeden towarzyszył mu na brzeg - młody sierżant, równie elegancko ułożony jak jego pułkownik, z aktówką w ręce i kilkoma karabinami maszynowymi przewieszonymi przez ramię.

Alberto uśmiechnął się przyjemnie i odezwał doskonałą angielszczyzną:

- Piękny poranek, senhor Sterne. Czy wszystko gotowe?

- Prawie - odparł Mannie.

- A kapitan Hannah?

- Wkrótce nadejdzie.

- Rozumiem. - Alberto odwrócił się do mnie. - A ten dżentelmen?

- Neil Mallory - przedstawiłem się. - Jestem nowym pilotem Hannaha. Lecę z wami, żeby rozejrzeć się w sytuacji.

- Doskonale. - Dość formalnie uścisnął moją rękę, po czym zerknął na zegarek. - Muszę omówić pewne sprawy z Figueiredo. Wrócę za pół godziny. Zostawiam tu sierżanta Limę, który leci z nami.

Odszedł energicznym krokiem, sierżant natomiast otworzył drzwi do kabiny i pozbył się automatów i aktówki.

- Co to za jeden? - spytałem Manniego. - Nie pasuje na typa do roboty w głębi kraju.

- O ile wiem, chodzi o wpływy polityczne - odparł Mannie. - Na oczach ludzi powiedział coś nie tak do jakiegoś ministra czy kogoś takiego. W każdym razie, coś w tym stylu.

- Wygląda mi na dobrego człowieka.

- O tak, jest w porządku. Przynajmniej jeśli chodzi o pracę, chociaż ja nigdy nie przepadałem za zawodowymi żołnierzami. Jak dla mnie, zbyt często cel uświęca dla nich środki. - Wytarł ręce w szmatę i wstał. - Cóż, maszyna jest gotowa jak zawsze. Lepiej sprowadź Hannaha.

Znalazłem go pod prysznicem, opierającego się o ścianę, z głową podniesioną w stronę strumienia wody. Gdy po chwili wyszedł, spróbował się uśmiechnąć, ale wyglądał tylko jeszcze gorzej niż przedtem.

- Czuję się, jakby właśnie mnie odkopali. Co się stało wczoraj wieczorem?

- Upiłeś się - powiedziałem.

- Czym - alkoholem metylowym? Nie czułem się tak od czasu prohibicji.

Powlókł się do swojej sypialni jak bardzo stary człowiek, a ja poszedłem do kuchni i zrobiłem kawę. Gdy była gotowa, wziąłem ją na tacę i poszedłem na werandę, gdzie znalazłem Hannaha, ubranego już do lotu.

Owinął sobie szyję białym szalikiem, po czym wziął jeden z kubków.

- Pachnie zachęcająco. Myślałem, że wy, Angole, potraficie robić tylko herbatę? - Upił trochę, mierząc mnie wzrokiem. - Co naprawdę stało się wczoraj wieczorem?

- Nic nie pamiętasz?

- Wygrałem trochę pieniędzy w pokera, to na pewno. Więcej, niż wynosił mój wkład, więc Avila i jego chłopcy nie byli szczęśliwi. Były jakieś kłopoty?

- Chyba można to tak określić.

- Opowiedz mi.

Zrobiłem to. Nie miało większego sensu ukrywanie tego przed nim, gdyż z pewnością usłyszałby to od kogoś w ten czy inny sposób.

Kiedy skończyłem, siedział dalej na balustradzie, trzymając kubek obiema rękami, z twarzą bardzo bladą. Jego oczy stały się matowe, pozbawione życia. Jak mówiłem, pozory miały dla niego pierwszorzędne znaczenie. Jego pozycja w oczach innych, image, który przedstawiał światu. A ci ludzie potraktowali go jak śmiecia - publicznie go poniżyli.

Niespodziewanie uśmiechnął się - jakby to, co powiedziałem, przepaliło w nim jakiś bezpiecznik. Nie wiem, co to mogło oznaczać dla Avili, ale mnie przeraziło. Nie powiedział już na ten temat ani słowa, nie musiał, a ja tylko mogłem mieć nadzieję, że jak wrócimy, Avili dawno już tu nie będzie.

Wylał resztę kawy za balustradę i wstał.

- Okay, ruszajmy. Musimy się trzymać rozkładu.

Po tym, do czego się już przyzwyczaiłem w bristolu, lot hayleyem był jak jazda samochodem i muszę przyznać, że niewiele miałem z tego przyjemności. Wszystko działało doskonale, było to ostatnie słowo w dziedzinie komfortu, a hałas silnika zredukowano do minimum. Hannah siedział obok mnie, pułkownik Alberto na jednym z przednich foteli pasażerskich, a za nim - by uczynić zadość subtelnościom wojskowej hierarchii - jego sierżant.

Hannah otworzył termos, nalał kawy do dwóch filiżanek i podał jedną do tyłu.

- Ciągle ma pan nadzieję na namówienie sióstr, by się przeniosły, pułkowniku? - zapytał.

- Nie bardzo - odparł Alberto. - Przy każdej wizycie podnoszę tę sprawę z ojcem Conte, zwykle nad sherry, ponieważ jest to część moich bieżących rozkazów z Kwatery Głównej Dowództwa Armii. Obawiam się, że to bezsensowny rytuał. Kościół ma spore wpływy w kręgach rządowych, i to na najwyższym możliwym szczeblu. Nikt nie chce dać im rozkazu wyjazdu. Wybór należy do zakonnic, które uważają za swoją wielką powinność danie Indianom Boga i nowoczesnej medycyny.

- W tej kolejności? - powiedział Hannah i po raz pierwszy tego ranka się roześmiał.

- A Huna? - odezwałem się. - Co oni sądzą?

- Huna, senhor Mallory, nie chcą nikogo. Wie pan, co w ich języku oznacza nazwa ich plemienia? Nieprzyjaciele wszystkich ludzi. Antropolodzy mówią o szlachetnych dzikusach, ale w Huna nie ma nic szlachetnego. To prawdopodobnie najokrutniejsi ludzie na ziemi.

- Byli tu pierwsi - zauważyłem.

- To samo mówili u nas o Siuksach - wtrącił Hannah.

- Interesujące porównanie - powiedział Alberto. - Spójrzcie na Stany Zjednoczone sto lat temu i spójrzcie na nie teraz. Cóż, to jest nasze pogranicze, jeden z najbogatszych, nierozwiniętych obszarów na świecie. Bóg jeden wie, jak daleko zajdziemy w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat, ale jedno jest pewne - postęp jest nieunikniony, a oni stoją na drodze do postępu.

- Więc jaka jest wasza odpowiedź? - spytałem. - Eksterminacja?

- Nie, jeśli dadzą się przekonać do zmiany. Wybór należy do nich.

- Czyli nie mają żadnego wyboru. - Zdziwiłem się słysząc własną gorycz.

- Figueiredo mówił mi, że spędził pan rok nad Xingu, senhor Mallory. Indianie w tamtych stronach zawsze sprawiali szczególnie dużo kłopotów. Czy tak było, gdy pan tam przebywał?

Niechętnie skinąłem głową.

- Zabił pan kiedyś jakiegoś?

- W porządku - rzuciłem. - Byłem w Forte Tomas w listopadzie trzydziestego szóstego, gdy zaatakowali miasto i zarżnęli trzydzieści czy czterdzieści osób.

- Kiepska sprawa - powiedział. - A więc musiał pan być wśród tych, którzy przeżyli i schronili się w kościele, powstrzymując napastników przez tydzień, aż przybyli żołnierze. Z pewnością wielu pan zabił.

- Tylko dlatego, że oni próbowali zabić mnie.

- Otóż to.

Zobaczyłem w lusterku, że odchylił się w siedzeniu i wyjął z nesesera jakąś teczkę, skutecznie kończąc rozmowę. Hannah uśmiechnął się szeroko.

- Powiedziałbym, że pułkownik ma rację.

- Być może - odezwałem się - to jednak w dalszym ciągu nie pomoże Huna.

- A dlaczego, do stu tysięcy diabłów, ktokolwiek rozsądny chciałby tego? - zdziwił się. - Oni już przeżyli swoje, Mallory, tak jak dinozaury.

- Skazani na wymarcie, co?

- Dokładnie. - Jęknął i złapał się za głowę. - Jezu, mamy tu jakiegoś świętoszka.

Dałem za wygraną. Może to oni mieli rację, a nie ja - może Huna musieli zginąć i nie było innego wyboru. Odpędziłem od siebie tę myśl i odciągnąwszy drążek, wzbiłem się ku słońcu.

Cała podróż nie zajęła więcej niż czterdzieści minut, przeważnie w pełnym słońcu, chociaż, gdy zbliżaliśmy się do celu, wpadliśmy w kolejną z tych gwałtownych, nagłych ulew i musiałem szybko zejść w dół.

Widoczność była okresami tak zła, że na końcowym etapie Hannah przejął kontrolę, schodząc na wysokość dwustu stóp, skąd przynajmniej widzieliśmy rzekę. Następnie przyhamował i lotem ślizgowym gładko opadł na lądowisko, którym był szeroki pas campo na wschodnim brzegu.

- Nie mają radia, więc zazwyczaj przelatuję nad osadą, by dać im znać, że jestem - powiedział Hannah. - Zakonnice lubią to, ale dzisiaj nie pogoda na wygłupy.

- To nie ma znaczenia - stwierdził spokojnie Alberto. - Na pewno usłyszały, jak lądujemy. Łódź wkrótce tu będzie.

Misja, jak pamiętam, leżała o ćwierć mili w górę rzeki, po drugiej stronie. Alberto nakazał Limie pójść i czekać na przybycie łodzi, a sam wyjął skórzane pudełko z cygarami.

Hannah wziął jedno, ale ja odmówiłem i pod wpływem nagłego impulsu otworzyłem drzwi kabiny, wyskoczyłem na trawę i pobiegłem za sierżantem. Deszcz walił bezlitośnie. Dostrzegłem drewnianą przystań długości około trzydziestu stóp, zbudowaną z niestarannie ociosanych desek, rozciągającą się na palach nad wodą.

Lima już był przy końcu i stał, wpatrując się w wodę. Nagle opadł na jedno kolano, przechylając się nad krawędzią pomostu, jakby patrząc na coś w wodzie. Gdy się zbliżyłem, wstał i odwróciwszy się na bok, gwałtownie zwymiotował.

- Co się stało? - spytałem, po czym spojrzałem ponad krawędzią i zobaczyłem sam. Po kilku głębszych oddechach powiedziałem: - Niech pan lepiej sprowadzi pułkownika.

Do przystani przywiązane było stare czółno, a obok niego, unieruchomione między palami, unosiło się na wodzie coś ubrane w biały habit zakonny. Na kościach twarzy, wystających z kornetu, zostało już niewiele ciała. Nagły wir odepchnął zwłoki, przewracając je twarzą do dołu. Ujrzałem, że w plecach tkwi co najmniej pół tuzina strzał.

Lima wyszedł z wody, ściskając kurczowo znaczek tożsamości i krzyż na łańcuszku, które zdjął z szyi zakonnicy. Wręczając je Alberto, wyglądał fatalnie i trząsł się nie tylko z zimna.

- Weźcie się w garść, na miłość boską, i pamiętajcie, że jesteście żołnierzem - upomniał go Alberto. - Jesteśmy tu dosyć bezpieczni. Nigdy nie słyszałem, by działali po tej stronie rzeki.

Gdybyśmy byli rozsądni, wsiedlibyśmy z powrotem do hayleya i odlecieli stamtąd do diabła. Nie trzeba mówić, że Alberto ani przez sekundę nie brał pod uwagę takiej możliwości. Stał na końcu pomostu, wpatrując się w deszcz, z karabinem maszynowym pod pachą.

- Niech mi pan nie mówi, że chce pan przejść - odezwał się Hannah.

- Nie mam wyboru. Muszę dowiedzieć się, jak tam wygląda. Może ktoś przeżył.

- Chyba pan żartuje - wybuchnął ze złością Hannah. - Czy mam to panu przeliterować? W końcu to się stało, tak jak wszyscy wiedzieli, że się stanie, jeśli one się stąd nie wyniosą.

Pułkownik Alberto zignorował go i nie odwracając się, powiedział:

- Uznałbym to za przysługę, gdyby zechciał mi pan towarzyszyć, senhor Mallory. Sierżant Lima może zostać tutaj z panem Hannahem.

Hannah aż podskoczył. Przypuszczam, że nie mógł zaakceptować faktu, że go pozostawiono z boku.

- Do diabła z tą zabawą. Jeśli on idzie, to ja też.

Nie wiem, czy taki był zamiar Alberto, ale się nie sprzeciwiał. Sierżant Lima został na stanowisku ze swoim rewolwerem, ja wziąłem drugi karabin, a Hannah automatyczną strzelbę, którą woził w hayleyu.

W czółnie była woda. Brodząc w niej usiadłem na rufie i zacząłem wiosłować. W środku Hannah również wiosłował, a Alberto przykucnął na dziobie z automatem w pogotowiu.

Unosząca się na wodzie stara kłoda okazała się aligatorem, który machając ogonem, leniwie usunął się z drogi. Dżungla po deszczu była spokojna, doszedł nas jedynie odległy ryk jaguara. Po drugiej stronie rzeki z wody wynurzały się łachy piaskowe, na których przesiadywały ibisy.

Gdy się zbliżyliśmy, tysiące ich uniosły się w powietrze wielką, czerwoną chmurą.

Przez większość drogi łachy ukazywały się i znikały, a w końcu na środku rzeki, naprzeciwko przystani przy misji, pojawiła się mielizna długa na dobre dwieście jardów.

- Lądowałem tu i startowałem dwa razy latem zeszłego roku, gdy rzeka stała nisko - odezwał się Hannah.

Podejrzewałem, że uczynił tę uwagę bardziej, by cokolwiek powiedzieć, niż z innego powodu, gdyż dopływaliśmy właśnie do pomostu i panowała niesamowita cisza.

Przycumowaliśmy obok starej łodzi parowej i wspięliśmy się na pomost. Na jego końcu dwa dzikie psy walczyły o coś, ale na nasz widok uciekły. Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że to następna zakonnica, leżąca twarzą do ziemi, z palcami wbitymi w muł. Smród był potworny i chmary much unosiły się nad ciałem. Alberto przyłożył sobie chusteczkę do twarzy i przyklęknął, by obejrzeć zwłoki. Wcisnął rękę pod spód, szukał przez chwilę i w końcu wyciągnął znaczek tożsamości na łańcuszku. Zaraz wstał i odsunął się szybko, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Tył czaszki zmiażdżony, prawdopodobnie maczugą wojenną.

- Jak dawno? - spytał Hannah.

- Dwa dni... najwyżej trzy. Jeśli była to zbiorowa masakra, to jesteśmy bezpieczni. Huna wierzą, że duchy zamordowanych krążą po okolicy przez siedem dni. Żaden z nich nie podejdzie wtedy w pobliże.

Nie wiem, czy jego słowa miały nas uspokoić, ale z pewnością nie bardzo na mnie podziałały. Gdy ruszyliśmy dalej, odciągnąłem bezpiecznik automatu i trzymałem broń w pogotowiu.

Sama misja znajdowała się w odległości może stu jardów od pomostu. Stanowił ją jeden duży parterowy budynek, pełniący rolę centrum medycznego i szpitala, cztery proste bungalowy z dachami pokrytymi strzechą i mały kościółek na wzgórzu, na skraju dżungli, blisko rzeki, z dzwonem nad drzwiami.

Zanim dotarliśmy do misji, znaleźliśmy jeszcze dwie zakonnice, obie dosłownie porąbane na kawałki; najbardziej przerażający widok ujrzeliśmy jednak na skraju polany za centrum medycznym - odkryliśmy tam ciało mężczyzny, wiszące za kostki nad popiołami sporego ogniska. Skóra płatami odpadała z jego czaszki. Odór przyprawiał o mdłości, a był tak silny, że czułem go niemal na języku. Alberto kijem odgonił muchy i przyjrzał się twarzy.

- Służący ojca Conte - oznajmił. - Indianin znad dolnej rzeki. Biedaczysko, pewnie stwierdzili, że zasłużył na coś specjalnego.

Hannah odwrócił się do mnie z miną gniewnego Boga.

- A tobie żal tych sukinsynów.

- Nie mówmy teraz o tym - wtrącił się szybko pułkownik. - Prywatne różnice zdań między panami mogą poczekać. Podzielimy się dla zaoszczędzenia czasu. Nie zapominajcie, że potrzebuję plakietek identyfikacyjnych. Jeszcze dzień w tym upale i nie będzie można nikogo rozpoznać.

Wziąłem na siebie centrum medyczne - niesamowite doświadczenie, gdyż wszystko było w największym porządku. Łóżka jakby czekały na pacjentów, moskitiery podwieszone. Jedyną niezwykłą rzeczą był zapach, który zaprowadził mnie do małej sali operacyjnej, gdzie znalazłem kolejne dwie siostry. Ich ciała już się rozkładały. Tak jak ta na końcu pomostu, zostały chyba zatłuczone. Bez większego kłopotu udało mi się znaleźć ich znaczki i wyszedłem.

Alberto ukazał się właśnie na progu jednego z bungalowów. Gdy dałem mu plakietki, powiedział:

- To razem dziesięć, a powinno być dwanaście. Nie ma też śladu po ojcu Conte.

- Zabili tych ludzi - stwierdziłem. - Wszystko inne jest w absolutnym porządku. To nie ma sensu. Spodziewałbym się, że podpalą budynki, by dokończyć dzieła.

- Nie ośmieliliby się - powiedział. - To jeszcze jeden przesąd. Duchy tych, których zabili, muszą gdzieś żyć.

Hannah wynurzył się z kościółka i nas zawołał. Gdy do niego podeszliśmy, trząsł się z wściekłości. Ojciec Conte leżał zaraz za drzwiami ze strzałą w gardle. Z jego pozycji wywnioskowałem, że stał w kruchcie twarzą do atakujących, gdy go trafiono. Nie miał oczu, co było prawdopodobnie dziełem jednego z sępów, jakie zauważyłem na kościelnym dachu. Najokropniejsze jednak było to, że zdarto z niego sutannę i maczetą przerąbano klatkę piersiową.

- Dlaczego mieliby coś takiego zrobić? - spytał Hannah.

- Podziwiali jego odwagę. Uważali, że zjadając jego serce przejmą część jego męstwa.

To już prawie wykończyło Hannaha, który wyglądał, jakby był zdolny do wszystkiego.

- Brakuje dwóch zakonnic - powiedział Alberto. - Wiemy, że nie ma ich w żadnym budynku, więc rozdzielimy się na nowo i szeregiem zejdziemy w dół misji. Leżą pewnie gdzieś w trawie.

Nie leżały jednak, a przynajmniej ich nie znaleźliśmy.

- Może wskoczyły do wody, tak jak ta pierwsza? - zasugerował Hannah, kiedy spotkaliśmy się przy pomoście.

- Wszystkie pozostałe były w średnim wieku lub starsze - odparł pułkownik. - Te dwie, których brakuje, są dużo młodsze. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Nie więcej.

- Myśli pan, że wzięto je żywcem? - zapytałem.

- To możliwe. Jak wiele plemion, lubią od czasu do czasu odświeżać krew. Często porywają młode kobiety, trzymają je do czasu urodzenia dziecka, po czym mordują.

- Na miłość boską, wynośmy się stąd! - krzyknął Hannah. - Mam już tego dosyć! - Odwróciwszy się, pobiegł na koniec pomostu i wskoczył do czółna.

Niewiele mogliśmy zrobić, więc dołączyliśmy do niego i ruszyliśmy w dół rzeki. W czasie drogi nic się nie wydarzyło. Gdy podpłynęliśmy do pomostu na skraju campo, czekał na nas Lima. Wyglądał na bardzo zaniepokojonego.

- Wszystko tutaj w porządku? - zapytał Alberto.

- Nie wiem, pułkowniku - odparł nerwowo Lima. Skinął głową w stronę zielonej kurtyny dżungli. - Wie pan, jak to jest. Ciągle wydaje się człowiekowi, że ktoś stoi po drugiej stronie i patrzy.

Z różnych stron zaczęły nagle szczekać leśne lisy.

- Proponuję, żebyśmy spokojnie wrócili do samolotu i wsiedli, robiąc jak najmniej zamieszania - odezwał się Alberto. - Myślę, że jesteśmy obserwowani.

- Lisy? - spytałem.

- To nie są lisy - nie tak wcześnie rano.

Spacer do samolotu był sam w sobie przeżyciem. W każdej chwili spodziewałem się strzały w plecy. Nic się jednak nie wydarzyło. Wszyscy bez przeszkód wsiedliśmy do środka i zacząłem zapalać.

Pokołowałem na koniec campo, a gdy odwróciłem się pod wiatr, z dżungli wynurzył się jakiś Indianin i stanął na skraju polany, patrząc w naszym kierunku. Wyglądał wspaniale, z twarzą pomalowaną w barwy wojenne, w pióropuszu z papuzich piór, z włócznią w jednej i długim łukiem w drugiej ręce.

Hannah chwycił jeden z automatów i sięgnął do okna, ale Alberto złapał go za rękę.

- Nie, niech pan to zostawi. Nasza kolej nadejdzie.

Gdy ruszaliśmy, kolejna postać wyłoniła się z lasu, potem następna i jeszcze jedna. Nigdy chyba nie czułem się tak szczęśliwy jak wtedy, gdy uniosłem hayleya nad drzewami na skraju campo i pomknąłem na północ.

W Forte Franco nie było lądowiska z tego prostego powodu, że posterunek wybudowano na wyspie strategicznie usytuowanej u ujścia Negro jakieś sto lat przedtem, nim bracia Wright po raz pierwszy wznieśli się w powietrze.

Gdy tylko znaleźliśmy się w zasięgu ich radia, nadaliśmy złe wiadomości po to, by coś zaczęło się już dziać, po czym wylądowaliśmy w Landro. Alberto nie tracił dużo czasu na przygotowania. Rozkazał swoim ludziom przyszykowanie łodzi motorowej do szybkiego wyjazdu, a następnie poszedł z Hannahem do Figueiredo. Ja zostałem z Manniem przy molu. Gdy pułkownik wrócił, Hannaha z nim nie było.

- Co teraz? - spytałem.

- Zanim dopłyną do Forte Franco, z Kwatery Głównej Armii powinna nadejść odpowiedź na moją depeszę. Przypuszczam, że każą mi natychmiast ruszać z moim oddziałem w górę rzeki. Wszystkiego trzydziestu ośmiu ludzi. Dwunastu leży właśnie z gorączką.

- Ale z pewnością przyślą panu posiłki - odezwał się Mannie.

- Cuda czasem się zdarzają, ale niezbyt często, przyjacielu. Nawet jeśli to zrobią, minie wiele tygodni, zanim one do mnie dotrą. Tego typu rzeczy to stara historia, jak pan na pewno wie, senhor Mallory. - Spojrzał ponad rzeką na las. - Zresztą w takim kraju pułk byłoby za mało, armia nie dosyć.

- Gdy wylądowaliśmy, powiedział pan, że po tej stronie rzeki będziemy bezpieczni - przypomniałem mu. - Że oni nigdy nie przechodzą.

Skinął głową z poważną miną.

- To powód do niepokoju, zapewniam pana, jeśli oznacza, że opuszczają swoje zwykłe terytorium. - Silnik lodzi zapalił i pułkownik uśmiechnął się wesoło. - Muszę ruszać w drogę. Aha, senhor Hannah został w hotelu. Obawiam się, że przeżył to wszystko bardzo mocno.

Przeszedł nad barierką, jeden z żołnierzy odcumował i łódź wypłynęła na środek rzeki. Patrzyliśmy za nią przez chwilę. Alberto nam pomachał, po czym wszedł do kabiny.

- Co z Hannahem? - odezwałem się. - Myślisz, że jest sens iść po niego? Jeśli w takim nastroju wpadnie na Avilę...

- Avila ze swoją bandą wyjechał dziś po południu. - Mannie pokręcił głową. - Lepiej zostawmy go na razie. Do łóżka możemy go wsadzić później.

Odwrócił się i odszedł. Po drugiej stronie rzeki samotny ibis wznosił się nad drzewami. Po chwili opadł na dół jak plama krwi na tle szarego nieba. Czy był to omen zwiastujący nadejście gorszych rzeczy?

Wzdrygnąłem się mimowolnie i ruszyłem za Manniem.

6.

SZKARŁATNY KWIAT

W następnych dniach wiadomości, jakie nadchodziły znad górnej rzeki, nie były dobre. Wielu zbieraczy kauczuku zostało zabitych, a pięcioosobowa grupa poszukiwaczy diamentów zginęła w zasadzce niecałe dziesięć mil za misją.

Alberto ze swoimi ludźmi, działając z Santa Helena, nie osiągnął wiele, co raczej nie było dziwne. Kiedy trzymali się śladów, Huna urządzali na nich zasadzki, a gdy próbowali przebijać się przez dżunglę, posuwali się około mili dziennie - donikąd.

W ciągu tygodnia stracili siedmiu żołnierzy. Dwóch zabitych i pięciu rannych, z czego jeden jakoby przypadkowo zaciął się w nocy maczetą, choć dla mnie wyglądało to raczej na samookaleczenie. Widziałem tego osobnika, gdy Hannah, który odwoził go do Manaus, wylądował w Landro, by uzupełnić paliwo, i mogę tylko powiedzieć, że biorąc pod uwagę jego niewątpliwy ból, wyglądał na niezwykle wesołego.

W związku z tym wszystkim Hannah codziennie latał do Santa Helena, więc ja musiałem przewozić bristolem pocztę na trasie Landro-Manaus. Interesująca była ogólna postawa mieszkańców Manaus. Jeśli o nich chodziło, wydarzenia w górze rzeki mogły równie dobrze mieć miejsce na innej planecie, a nawet w Landro nikt nie wydawał się szczególnie podekscytowany.

Dwie rzeczy to zmieniły. Pierwszą był przyjazd pewnego wieczoru Avili i jego bandy - albo raczej tego, co z niej zostało. Wszyscy chyba odnieśli drobne rany tego czy innego rodzaju i stracili dwóch ludzi w zasadzce nad dopływem Mortes, po tej stronie rzeki, gdzie Huna nie powinno w ogóle być.

Nawet to jednak niezbyt poruszyło ludzi. W końcu Indianie od lat zabijali białych w górze rzeki. Przykra rzeczywistość dotarła do nich dopiero wtedy, gdy przypłynęła łódka z dwoma trupami.

To była paskudna sprawa. Mannie znalazł ich we wczesny niedzielny poranek, gdy przechadzał się przed śniadaniem. Zaraz wysłał po mnie jednego z robotników, ale zanim tam dotarłem, ludzie zbiegali się już do mola w dwu-, trzyosobowych grupkach.

Czółno, popychane prądem, osiadło na mieliźnie powyżej pomostu. Jego pasażerowie, jak okazało się później z dokumentów, byli zbieraczami kauczuku, a naszpikowani zostali tak wielką liczbą strzał, że aż wydawało mi się to niemożliwe.

Nie żyli od co najmniej trzech dni i znajdowali się w stanie, jakiego można by się spodziewać w tym klimacie - chmary much dookoła i odpowiedni smród. Był też jeden paskudny dodatek. Mężczyzna na rufie upadł do tyłu i jedno ramię miał w wodzie. Ciało aż do łokcia było dokładnie ściągnięte z kości przez piranie.

Po tym widoku wszyscy z ponurymi minami zbili się w małe gromadki, rozmawiając po cichu, dopóki nie nadszedł Figueiredo i nie zajął się sprawą. Stał przygnębiony, opierając się na lasce, a pot przesiąkał mu przez koszulę i lnianą marynarkę. Patrzył, jak pół tuzina robotników z chustkami na twarzach wyciąga ciała.

Łuki Huna miały sześć stóp długości, a więc więcej niż mężczyźni, którzy ich używali, i były tak silne, że strzała wbita w klatkę piersiową często przechodziła przez całe ciało i grot wystawał z pleców. Zwykle stanowił go ząb piranii lub ostry jak brzytwa bambus.

Robotnik wyciągnął jedną strzałę z trupa i podał Figueiredo. Ten obejrzał ją krótko, po czym złamał i z wściekłością cisnął kawałki na ziemię.

- Bydło! - warknął. - Zaraz zaczną wychodzić z dżungli.

To mocno poruszyło tłumy. Chcieli krwi, tyle było oczywiste. Huna byli robactwem i istniał tylko jeden sposób traktowania robactwa. Eksterminacja. Wokół mnie podniósł się gwar. Przez chwilę słuchałem, szybko jednak zrobiło mi się od tego niedobrze i odszedłem.

Nalewałem sobie właśnie sporą porcję whisky z prywatnych zapasów Hannaha, gdy wszedł Mannie.

- Tak źle? - spytał spokojnie.

- Gdziekolwiek się ruszysz, ta sama historia - odparłem. - Zawsze wina Indian - nigdy białych.

Zapalił jedno z tych swoich ulubionych, obrzydliwie pachnących cygar i usiadł na poręczy werandy.

- Jesteś w tym wszystkim dość stanowczy. Większość ludzi uznałaby to za dziwne u kogoś, kto był w Forte Tomas, tak blisko śmierci z rąk Indian jak tylko można.

- Jeśli sprowadzisz ludzi do symboli, to zabijanie staje się łatwe - powiedziałem. - Staje się abstrakcją. Zabij Huna, a nie zabijasz jednostki - zabijasz Indianina. Czy to ma jakiś sens dla ciebie?

Był z pewnością głęboko poruszony i z perspektywy lat, wiedząc dokładnie, co nawet wtedy działo się z jego narodem, przypuszczam, że tak naprawdę byłem bliski trafienia.

- Głębokie odkrycie jak na tak młody wiek - stwierdził. - Mogę zapytać, jak do tego doszło?

Nie było powodu nie mówić mu o tym, chociaż już gdy zaczynałem, poczułem ucisk w piersiach i trudności z oddechem. Niewysławialne uczucie stracenia czegoś wartościowego.

- To proste - powiedziałem. - W pierwszym miesiącu mojego pobytu nad Xingu poznałem najlepszego człowieka, jakiego kiedykolwiek będę miał szansę spotkać, choćbym żył sto lat. Gdyby był katolikiem, rzucaliby monetą, czy go spalić, czy kanonizować.

- Kto to był?

- Wiedeńczyk nazwiskiem Karl Buber. Przyjechał jako młody luterański pastor do misji nad Xingu. Rzucił to wszystko ze wstrętem, gdy odkrył przykry fakt, że Indianie cierpieli tyle samo z rąk misjonarzy co innych.

- I co zrobił?

- Zamieszkał sam, w górze rzeki za Forte Tomas, i poświęcił swoje życie pracy wśród Civa, a oni mogliby nauczyć Huna paru rzeczy, wierz mi. Ożenił się nawet z jedną z nich. Przywoziłem mu towar z Belem bez wiedzy kompanii. Był najlepszym przyjacielem, jakiego Civa kiedykolwiek mieli.

- I zabili go?

Skinąłem głową.

- Żona powiedziała mu, że jej ojciec jest ciężko ranny po napadzie na Forte Tomas i pilnie potrzebuje opieki medycznej. Gdy Buber tam dotarł, zatłukli go maczugami na śmierć.

Mannie zmarszczył lekko brwi, jakby nie całkiem rozumiejąc.

- Chodzi ci o to, że jego własna żona go zdradziła?

- Zrobiła to dla szczepu. Podziwiali Bubera za jego odwagę i mądrość. Zabili go, tak jak ojca Conte w Santa Helena, po to, by ich wodzowie mogli zjeść jego mózg i serce.

Teraz na jego twarzy malowała się autentyczna zgroza.

- I ty ciągle jeszcze możesz myśleć życzliwie o takich ludziach?

- Karl Buber by tak myślał. Gdyby był tu teraz, powiedziałby ci, że Indianin jest w równym stopniu produktem swego otoczenia co jaguar, że potrafi przetrwać w tym zielonym piekle po drugiej stronie rzeki dlatego, iż jest chętny zabijać instynktownie, bez zastanowienia, kilka razy dziennie. Zabijanie jest częścią jego natury.

- W tym również zabijanie przyjaciół?

- Indianin nie ma przyjaciół. Ma więzy krwi rodzinę i szczep. Wszyscy inni są na zewnątrz i na pożyczonym czasie. Prędzej czy później dojrzewają do szafotu, jak to odkrył Buber.

Nalałem sobie kolejną porcję whisky.

- A jakie jest twoje osobiste rozwiązanie tego problemu? - spytał Mannie.

- Nie ma takiego - odparłem. - Jest tu zbyt wiele rzeczy, które warto mieć. Diamenty w rzece, wszelkie minerały, o jakich tylko człowiek słyszał i prawdopodobnie kilka innych, o których nie słyszał. Kto przy zdrowych zmysłach pozwoliłby bandzie dzikusów z epoki kamiennej stanąć między sobą a taką gratką?

Uśmiechnął się smutno i położył mi rękę na ramieniu.

- Parszywy świat, przyjacielu.

- A ja za dużo wypiłem, zważywszy na porę dnia.

- Otóż to. Idź, weź prysznic, a ja zaparzę kawy.

Zrobiłem, jak radził, i przez kilkanaście minut stałem pod letnią wodą. Gdy się ubierałem, ktoś zapukał do drzwi i Figueiredo wsadził głowę do środka.

- Kiepska sprawa. - Opadł na najbliższe krzesło wycierając twarz chusteczką. - Właśnie rozmawiałem przez radio z Santa Helena przekazując Alberto „dobre” nowiny.

Wojsko zainstalowało ostatnio dużo mocniejszy nadajnik niż ten w hangarze i zostawiło młodego kaprala do jego obsługi.

- Hannah został tam na noc - powiedziałem wkładając kurtkę. - Coś od niego?

Figueiredo skinął głową.

- Chce, żeby pan do niego jak najszybciej dołączył.

- W Santa Helena? Musiał pan źle zrozumieć. Mam pocztę do zawiezienia do Manaus.

- Odwołane. Jest pan potrzebny w sprawach wojskowych, a to ma pierwszeństwo.

- Cóż, to intrygujące - stwierdziłem. - Nie wie pan czasem, o co w tym wszystkim chodzi?

- To nie moja sprawa. Gdzie w grę wchodzą sprawy wojska, nie mam żadnej władzy i, co więcej, odpowiada mi to.

Otworzywszy drzwi kopnięciem, wszedł Mannie, niosąc kawę w dwóch blaszanych kubkach.

- Słyszałeś? - spytałem go.

Pokiwał głową.

- Lepiej pójdę do hangaru i przygotuję bristola do lotu.

Stałem w oknie obok Figueiredo, popijając kawę i patrząc w stronę przystani. W naszą stronę jechał jakiś wóz, ciągnięty przez parę na wpół zagłodzonych wołów, zbiór ruszających się kości w worku skóry. Woźnica zmuszał je do drogi wbijając im pod ogony sześciocalowy gwóźdź na kiju.

Gdy wóz przejeżdżał obok nas, odór uświadomił nam, co było w środku. Figueiredo odwrócił się z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Otworzył usta, by coś powiedzieć i w tym momencie lunął deszcz, dzwoniąc o blaszany dach i głusząc wszystkie inne dźwięki.

Staliśmy bez słowa i patrzyliśmy, jak wóz znikał w mroku.

Ciągle padało, gdy startowałem, nie dałem się jednak odwieść od wyjazdu. Masakra w Santa Helena była gorsza, ale dwóch nieszczęśników w czółnie przywiodło z sobą tchnienie otwartego grobu, dotknięcie niepokoju, uczucie, że tam, w drzewach na drugim brzegu, coś czeka. W taki poranek Landro było zdecydowanie miejscem, które należało pozostawić za sobą.

Całą drogę leciałem wzdłuż rzeki i nie widząc powodu do pośpiechu - zwłaszcza gdy wyszedłem z deszczu - dałem sobie godzinę na delektowanie się lotem.

Nad Santa Helena zszedłem niżej, by zobaczyć, jak sprawy wyglądają. Należąca do misji łódź właśnie odpływała od pomostu w dół rzeki, ale stara czterdziestostopowa kanonierka ciągle stała. Kilku żołnierzy wyszło ze szpitala i pomachało mi, dostrzegłem też Hannaha przed domem księdza. Zatoczywszy jeszcze jedno koło przeleciałem nad rzeką i opadłem na lądowisko.

Dziesięciu ludzi z ciężkimi karabinami maszynowymi pełniło tam ciągłą straż. Dowodzący sierżant rozkazał jednemu z nich wziąć mnie do misji w szalupie napędzanej zewnętrznym silnikiem.

Hannah czekał przy końcu pomostu, paląc papierosa.

- Niezbyt się pospieszyłeś - skomentował kwaśno.

- Nikt mi nie powiedział, że się pali - odparłem, wdrapując się na deski. - A w ogóle, to o co w tym wszystkim chodzi?

- Mamy zamiar zrzucić trochę gwiazdkowych prezentów na twoich przyjaciół Huna - oznajmił.

Miał ze sobą kilka dużych worków, które wręczył żołnierzowi w łódce. Następnie zszedł po drabince i odcumował.

- Przyślę go z powrotem po ciebie. Mam robotę. Znajdziesz Alberto w domu księdza. On powie ci, co i jak.

Usadowił się na dziobie, zapalając kolejnego ze swych nie kończących się papierosów i wsadził ręce w kieszenie skórzanego płaszcza. Wyglądał na tak znudzonego, jak to tylko możliwe.

Cała sprawa zaintrygowała mnie i chciałem jej szybkiego wyjaśnienia, toteż natychmiast ruszyłem na brzeg. Przy końcu pomostu stał wartownik w przesiąkniętym potem mundurze, wyglądający na nieszczęśliwego i również znudzonego. Dwóch następnych z karabinem maszynowym pilnowało kruchty kościoła.

Rzeczywiście znalazłem Alberto w domu księdza. Leżał na wąskim łóżku, bez bryczesów, z prawą nogą podparta na poduszce, podczas gdy jego felczer, za pomocą waty i jodyny, usuwał z niej wrzody. Pułkownik, który absolutnie nie wyglądał na szczęśliwego, pocieszał się jak mógł z kieliszka w lewej ręce i butelki brandy w prawej.

- A, senhor Mallory - przywitał mnie. - Nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi. Tak jak kwas, przeżerają się aż do kości.

- Lepiej mieć je tam niż na genitaliach.

Uśmiechnął się ponuro.

- Rzeczowa uwaga. Czy kapitan Hannah wprowadził pana w sprawę?

- Powiedział coś niezrozumiałego o gwiazdkowych prezentach dla Huna, po czym odpłynął. O co tu chodzi?

- To dosyć proste. Udało mi się dostać w swoje ręce jednego mieszańca, który z nimi żył. Określił mi on na mapie pozycję ich głównej wioski. Jakieś czterdzieści mil w głąb buszu.

- Ma pan zamiar zaatakować?

Jęknął głośno i poruszył się niespokojnie pod ręką kaprala, a pot wystąpił mu na czoło.

- To niemożliwe. Przebicie się zajęłoby nam co najmniej trzy tygodnie, nawet gdyby mój człowiek zgodził się nas poprowadzić, czego na pewno odmówiłby w tych okolicznościach. To byłoby samobójstwo. Wy tłukliby nas jednego po drugim.

- A co z posiłkami?

- Nie ma żadnych. Nad Xingu mają znowu kłopoty z Civa, a z kolei Jicaros nad swoim pasem Negro utrudniają jak mogą. Mam rozkaz dojść do jakiegoś porozumienia z Huna, po czym opuścić Santa Helena. Właśnie wysłałem do Landro łódź ze wszystkim, co warte było ocalenia.

- A po co ja tu jestem?

- Chcę, żeby pan poleciał z Hannahem do tej wioski i zrzucił im kilka worków różnych towarów jako gest dobrej woli. Potem wyślę tego człowieka, który z nimi mieszkał, by spróbował zorganizować mi spotkanie.

Kapral zaczął właśnie bandażować nogę. Alberto sięgnął po czysty kieliszek i napełniwszy go do połowy, podał mi. Nie chciałem, ale wziąłem z grzeczności.

- Dowiadywałem się na pański temat, Mallory - powiedział. - Nad Xingu przyjaźnił się pan z tym wariatem Buberem. Prawdopodobnie wie pan więcej o Indianach niż ja. Myśli pan, że mój plan ma jakąś szansę powodzenia?

- Żadnej nadziei - odparłem. - Jeśli chce pan prawdy, oto ona.

- Zgadzam się całkowicie. - Przepił do mnie i opróżnił swój kieliszek. - Ale przynajmniej uczynię jakiś pozytywny krok, co do którego nawet dowództwo nie będzie mogło mieć wątpliwości.

Spróbowałem brandy, która smakowała, jakby zrobiono ją w wannie. Ostrożnie odstawiłem kieliszek.

- W takim razie będę szedł - odezwałem się. - Hannah pewnie już się nie może doczekać.

- Nie jest zbyt zadowolony, mogę to panu powiedzieć. - Sięgnął po mój kieliszek. - Bezpiecznej podróży.

Zostawiłem go i ponownie wyszedłem na jasne słońce. Upał był potworny, z każdym krokiem z wyschniętej ziemi unosił się pył, a dżungla zaczynała już wpełzać na tył szpitala, omiatając lianami dach. Ludzie przychodzili i odchodzili, las jednak trwał, przykrywając blizny, które po sobie zostawili, tak jakby nigdy nie istnieli.

Szalupa już czekała i w piętnaście minut przewiozła mnie na lądowisko. Znalazłem Hannaha leżącego w cieniu lewego skrzydła hayleya i studiującego mapę. Był tak samo zły i posępny jak zawsze.

- No, co o tym sądzisz? - spytał niecierpliwie.

- Strata czasu.

- Dokładnie to samo mu powiedziałem, ale będzie to miał. - Wstał. - Spójrz tutaj. Zaznaczyłem kurs, chociaż tego cholernego miejsca pewnie nie będzie, jak tam dolecimy.

- Chcesz, żebym prowadził?

- Za to ci płacę, nie?

Odwrócił się i wsiadł do kabiny. To dziwne - w świetle tego, co wydarzyło się potem - ale myślę, że właśnie dokładnie w tym momencie zacząłem go nie lubić.

Leciałem na wysokości tysiąca stóp. Warunki były doskonałe, słońce świeciło tak jasno, że musiałem włożyć ciemne okulary. Hannah siedział zaraz za mną na przednim siedzeniu pasażerskim, obok tylnych drzwi i nie odzywał się ani słowem, tylko za pomocą lornetki badał dżunglę pod nami.

Nie było to zresztą konieczne. Nie więcej niż piętnaście minut po starcie minęliśmy dużą polanę. Zszedłem do pięciuset stóp i zatoczyłem nad nią kilka kół.

- Dzika plantacja bananów - stwierdził Hannah. - Z pewnością trzymamy kurs.

Większość leśnych Indian zajmowała się prymitywną formą rolnictwa, jeśli tylko polany, takie jak ta, na to pozwalały. Był to więc nieomylny znak, że znajdowaliśmy się blisko jakiejś większej wioski.

Poleciałem dalej na tej samej wysokości i prawie natychmiast poczułem na ramieniu dłoń Hannaha.

- Jesteśmy na miejscu.

Polana jakby wykwitła z dżungli pod moim lewym skrzydłem. Była większa, niż się spodziewałem - co najmniej pięćdziesiąt jardów średnicy. Długie, pokryte strzechą chaty, ustawione równym kołem wokół centralnego placu z jakimś szczepowym totemem na środku.

Musiało tam być z dwieście, może trzysta osób, które wybiegły z chat niczym brązowe mrówki, z twarzami zwróconymi w górę, gdy przelatywałem nad wioską na wysokości trzystu stóp. Nikt nie uciekał do lasu, gdyż przypuszczam, że byli na tyle obeznani z samolotami, by zdawać sobie, sprawę, iż nie możemy wylądować. Wielu wojowników wypuściło nawet strzały w naszym kierunku.

- Głupie sukinsyny. Spójrz na to! - Hannah roześmiał się ochryple. - Okay, mały, skończmy z tym. Zejdź na sto stóp, jak najwolniej.

Przechyliłem się na prawą burtę, przymknąłem przepustnicę i opadłem nad drzewa. Hannah miał już otwarte drzwi, czułem powiew wiatru i nagle wioska znalazła się bezpośrednio przed nami - podniesione do góry twarze, strzały bezsilnie lecące w naszą stronę.

Cofnąłem drążek, żeby się wzbić i spojrzałem przez ramię w samą porę, by dojrzeć kulę ognia eksplodującą w samym środku tłumu, a zaraz po niej następną.

W wojnie, która miała nadejść, widziałem gorsze rzeczy, dużo gorsze, a jednak tamto ciągle nie daje mi spokoju.

Powinienem był chyba wiedzieć, spodziewać się przynajmniej, chociaż łatwo być mądrym po fakcie. Gdy zawróciłem i przelatywałem przez dym, Hannah śmiał się jak obłąkany.

Wszędzie leżały ciała, dziesiątki ciał. Na środku zionął wielki lej, a słomiane dachy wielu domów się zapaliły.

Spojrzałem za siebie. Hannah opierał się o otwarte drzwi. Znowu roześmiał się głośno.

- Jak wam się to podoba, sukinsyny? - wrzasnął. Dziko zamachnąłem się na niego pięścią. Hayley przechylił się na bok, zakołysał i poleciał dziobem w dół. Obaj złapaliśmy za drążek, podciągając go na nie więcej niż trzysta stóp, a trzeba było do tego naszych połączonych sił.

Wyrównałem i zacząłem się wznosić. Hannah zdjął swoje ręce z moich i opadł z powrotem na siedzenie. Żaden z nas nie powiedział ani słowa, a gdy po raz ostatni przelatywałem nad polaną, płomienie rozkwitły w czystym powietrzu jak szkarłatny kwiat.

Byłem chyba otępiały po okropnościach tego wszystkiego, bo następną logiczną rzeczą, jaką pamiętam, jest podchodzenie do lądowania w Santa Helena. Nie widziałem wiele więcej poza bristolem na południowym końcu lądowiska. Skręciłem w tamtym kierunku, co dało mi cały pas, i zatrzymałem się jakieś czterdzieści jardów od drzew.

Po wyłączeniu silnika siedziałem dalej w ciszy. Ręce mi się trzęsły, w ustach miałem sucho, a zęby zaciśnięte jakby w szczękościsku. Usłyszałem, jak Hannah wychodzi przez tylne drzwi. Gdy otworzyłem moje, stał na ziemi zapalając papierosa. Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby.

- Za pierwszym razem zawsze jest fatalnie, mały.

Ten uśmiech był błędem. Skoczyłem prosto na niego, wyrzucając przed siebie pięść. Jakiś czas tarzaliśmy się po ziemi z moimi rękoma na jego gardle i pomimo jego ogromnej siły radziłem sobie nie najgorzej, głównie dlatego, że udało mi się go zaskoczyć. Słyszałem jakieś krzyki, tupot biegnących ludzi i nagle wiele rąk równocześnie złapało mnie i ściągnęło z niego.

Przytrzymali mnie mocno, opierając o bok hayleya, a jakiś sierżant podstawił mi pod brodę lufę rewolweru. Po chwili nadbiegł pułkownik Alberto. Gestem nakazał mu odsunąć się i spojrzał mi prosto w oczy.

- Byłoby mi przykro, gdybym musiał aresztować pana, senhor Mallory, ale zrobię to, jeśli okaże się konieczne. Zechce pan pamiętać, że na tym terenie panuje tylko prawo wojskowe. Ja posiadam wyłączną władzę.

- Niech pana diabli wezmą! - krzyknąłem. - Czy zdaje pan sobie sprawę, co ta świnia właśnie zrobiła? Zabił co najmniej pięćdziesięciu ludzi, a ja mu w tym pomogłem.

Alberto odwrócił się do Hannaha i wyjąwszy z kieszeni papierośnicę, poczęstował go papierosem.

- A więc udało się?

- Wprost cudownie - odparł Hannah.

Alberto podsunął też papierosy mnie. Wziąłem mechanicznie.

- Pan wie?

- Byłem w trudnej sytuacji, senhor Mallory. Potrzebowałem was obu, żeby się powiodło, a w świetle opinii, jakie wyraził pan podczas naszego ostatniego spotkania, nie wydawało się prawdopodobne, by z własnej woli ofiarował nam pan swoje usługi.

- Zrobił pan ze mnie współsprawcę morderstwa.

Potrząsnął głową i odparł poważnie:

- To była od początku do końca operacja wojskowa, całkowicie zaaprobowana przez moich zwierzchników.

- Okłamał mnie pan - powiedziałem. - Że chce pan rozmawiać z Huna.

- Wcale nie. Tylko teraz, pokazawszy, że nie żartujemy, że gdy chcemy, to jesteśmy w stanie mocno ich uderzyć, mogę rozmawiać z nimi z pozycji siły. Może się okazać, iż pan i kapitan Hannah przyczyniliście się do zakończenia tej całej sprawy.

- Przez zarżnięcie biednych dzikusów materiałami wybuchowymi zrzuconymi z powietrza.

Stali wokół mnie półkolem; niewielu żołnierzy rozumiało, gdyż rozmawialiśmy po angielsku.

Hannah uspokoił się trochę, ale twarz miał dalej bladą i napiętą.

- Na miłość boską, Mallory, a zakonnice? - odezwał się. - Zobacz, co oni zrobili ojcu Conte. Zjedli jego serce, Mallory. Wycięli jego serce i zjedli.

Mój głos wydawał się dochodzić z zewnątrz i czułem się, jakbym był kimś innym w mojej głowie, słuchającym, jak mówię. Odezwałem się cierpliwie, naprawdę chcąc, żeby zrozumiał, a przynajmniej tak mi się zdawało.

- A co dobrego przynosi tak barbarzyńskie postępowanie w odwecie?

Odpowiedział Alberto.

- Ma pan dziwne poczucie moralności, senhor Mallory. To, że Huna gwałcą i zarzynają zakonnice, pieką ludzi żywcem nad ogniem, jest dla pana do przyjęcia. Również to, że moi ludzie giną w zasadzkach tam w lesie, jest częścią jakiejś gry, której reguły najwyraźniej pan akceptuje.

- Teraz pan przekręca. Robi pan z tego coś innego.

- Nie sądzę, pozwoliłby nam pan wystrzelać ich w leśnej potyczce, ale zabić ich dynamitem z powietrza, to co innego...

Nic nie przychodziło mi do głowy, całkowicie straciłem orientację.

- Kula w brzuch, strzała w plecy, laska dynamitu z powietrza. - Potrząsnął głową. - Nie ma tu zasad, senhor Mallory. To parszywy interes. Wojna zawsze taka była, a to jest wojna, proszę mi wierzyć...

Odwróciłem się i odszedłem od nich w kierunku bristola. Gdy do niego dotarłem, oparłem się na chwilę o dolne skrzydło, po czym wyjąłem z kieszeni kurtki hełm i gogle i je włożyłem. Obróciwszy się, ujrzałem Hannaha patrzącego na mnie.

- Jak tylko wrócę, wyjeżdżam - odezwałem się. - Możesz sobie znaleźć kogoś innego.

- Mamy kontrakt, mały - rzekł bezbarwnym głosem. - Z twoim podpisem pod moim, prawomocny.

Nic mu nie odpowiedziałem, tylko wsiadłem do środka, sprawdziłem przyrządy i nakręciłem iskrownik. Hannah zakręcił śmigłem, silnik obudził się do życia i ruszyłem tak szybko, że musiał dać nura pod skrzydło.

Twarz miał bardzo bladą - pamiętam to - a usta otwierały mu się i zamykały, gdy krzyczał do mnie, jego słowa zginęły jednak w ryku silnika, a ja nie czekałem, aż usłyszę; nie obchodziło mnie, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczę.

Nie byłem tak naprawdę świadomy, że spałem, dopóki gwałtownie mnie nie obudzono. Leżałem wpatrując się przez moskitierę w lampę na suficie i oblepiające ją ćmy. Ręka znowu mną potrząsnęła i odwróciwszy wzrok, ujrzałem Manniego.

- Która godzina? - spytałem.

- Minęła właśnie północ. - Miał na sobie swój żółty ceratowy płaszcz i kurtkę, z których spływała woda. - Będziesz musiał pomóc mi z Samem, Neil.

Chwilę trwało, zanim to do mnie dotarło.

- Chyba żartujesz - powiedziałem i się odwróciłem. Ze zdumiewającą siłą chwycił mnie za przód bawełnianej koszuli i uniósł do góry.

- Gdy wychodziłem, kończył właśnie drugą butelkę brandy i wołał o numer trzy. Zabije się, jeśli mu nie pomożemy.

- I ty naprawdę spodziewasz się, że się tym przejmę po tym, co mi dzisiaj zrobił?

- To ciekawe. Powiedziałeś, co tobie zrobił, a nie, co zrobił tym biednym dzikusom tam w buszu. Co jest ważniejsze?

Włosy prawie stanęły mi dęba na głowie z przerażenia na myśl o tym, co sugerował.

- Na miłość boską, Mannie - rzuciłem.

- W porządku, więc chcesz, żeby umarł?

Wstałem z łóżka i zacząłem się ubierać. Opowiedziałem całą historię Manniemu zaraz po powrocie. Musiałem zrzucić ten ciężar z piersi, zanim bym oszalał. Myślę, że tym, czego szukałem, była pociecha ze znalezienia kogoś równie przerażonego jak ja sam. Jego postawa jednak nie całkiem mnie zadowoliła, gdyż zdawał się widzieć więcej w argumentacji Alberto, niż ja byłem gotowy przyjąć. Dziwne było to, że chyba martwił się o Hannaha, który unikał mnie zupełnie, odkąd przyleciał.

Przestałem o tym myśleć, wypiłem dużo więcej scotcha Hannaha, niż było to dla mnie dobre, i gdy szedłem teraz w deszczu główną ulicą u boku Sterne'a, głowa bolała mnie od tego wszystkiego.

Kiedy zbliżaliśmy się do hotelu, doszła do nas muzyka i światło prześwitujące przez zasłony. Usłyszeliśmy brzęk tłuczonego szkła i czyjś krzyk.

- Jak wpadnie w szał, może rozwalić nas obu gołymi rękoma - powiedziałem, gdy przystanęliśmy na werandzie. - Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę.

- Jesteś samym diabłem w widzeniu wszystkiego od czarnej strony. - Uśmiechnął się i przelotnie położył mi dłoń na ramieniu. - A teraz wyciągnijmy go stąd, póki jest jeszcze nadzieja.

Na końcu sali były dwie czy trzy osoby, Figueiredo za barem, a przed nim, oparty na ladzie, Hannah. Stary fonograf, obok którego stała żona właściciela, grał Vahe Triste.

- Jeszcze, jeszcze - krzyknął Hannah, waląc dłonią w blat, gdy muzyka zaczęła cichnąć.

Indianka energicznie zakręciła korbą, a Hannah sięgnął po na wpół pustą butelkę brandy i usiłował napełnić stojący przy swoim łokciu kufel, zrzucając jednocześnie z brzękiem kilka kieliszków na podłogę.

Nie zauważył nas, dopóki Mannie nie wyjął mu pewnym ruchem butelki z ręki.

- Dosyć to dosyć, Sam. Myślę, że teraz pójdziemy do domu.

- Dobry stary Mannie. - Hannah poklepał go po policzku, po czym odwrócił się, by opróżnić szklankę, i zobaczył mnie. Boże, ale był spity, twarz aż mu nabrzmiała, ręce się trzęsły, a wyraz jego oczu...

Chwycił mnie za płaszcz i krzyknął dziko:

- Myślisz, że tam wtedy chciałem to zrobić? Myślisz, że to było łatwe?

Ten człowiek cierpiał męki albo tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Z pewnością wystarczyło to, by zrobiło mi się go żal. Uwolniłem się i powiedziałem łagodnie:

- Chodź, Sam, zaprowadzimy cię do łóżka.

Drzwi za nami otworzyły się, rozległ się beztroski śmiech, a potem zaległa cisza. Oczy Hannaha rozszerzyły się i jego wściekłość wybuchła. Odepchnął mnie na bok i rzucił się do przodu, a ja odwróciłem się w samą porę, by zobaczyć, jak wbija pięść w szczękę Avili.

- Nauczę cię, ty łajdaku - wrzasnął i jedną ręką rozłożył go na stole, okładając drugą.

Przyjaciele Avili zmykali już w ciemność, został więc Mannie i ja. Bóg jeden wie, że musieliśmy użyć całej naszej siły, bo sądzę, iż Hannah usiłował tam na stole zatłuc siebie samego na śmierć, a jego siła była niewiarygodna.

Gdy wywlekliśmy go za drzwi, obrócił się i znowu mnie chwycił.

- Nie zostawisz mnie mały, prawda? Mamy kontrakt. Dałeś mi słowo. To oznacza dla mnie wszystko - wszystko, co mam na świecie.

Nie musiałem patrzeć na wyraz twarzy Manniego, ale to mi pomogło.

- Jak mogę cię zostawić, Sam? - powiedziałem uspokajająco. - O dziewiątej rano mam kurs z pocztą do Manaus.

Słysząc to załamał się kompletnie i wielki szloch wstrząsnął jego ciałem, gdy sprowadziliśmy go między sobą po schodach i w deszczu ruszyliśmy do domu.

7.

SIOSTRA MIŁOSIERDZIA

Następnego ranka w ogóle nie widziałem się z Hannahem. Gdy o dziewiątej startowałem do Manaus, ciągle był martwy dla świata, a jako że poniedziałki zwykle były pracowite, nie miałem czasu się obijać.

Oprócz poczty była też przesyłka diamentów od Figueiredo w zapieczętowanych płóciennych workach dla rządowego agenta w Manaus. Później miałem jeszcze dwa kontraktowe loty w dół rzeki dla kompanii górniczych, z pocztą i różnymi częściami.

Złożyło się to wszystko na całkiem pełny dzień i wróciłem do Manaus dopiero wczesnym wieczorem z zamiarem spędzenia nocy w Pałace. Perspektywa gorącej kąpieli, zmiany ubrania, godziwego posiłku, a może nawet wizyty w „Małej Łódce” była bardziej niż kusząca.

Kiedy wylądowałem, na lądowisku niewiele się działo, chociaż czasem można było zobaczyć dwa, trzy samoloty stojące pod hangarami, przybyłe z dołu rzeki lub z wybrzeża. Kilku mechaników pełniło jeszcze służbę, pomogli mi więc schować bristola na noc, po czym jeden z nich podwiózł mnie do miasta ciężarówką kompanii, starym crossleyem.

Gdy wszedłem do hotelu, za ladą nie było śladu Juki. Prawdę mówiąc, nikogo nie było w pobliżu, więc przez drzwi po lewej stronie przeszedłem do baru. Tam również wyglądało na to, że nie ma nikogo, poza pewną raczej romantyczną czy też - zależnie od punktu widzenia podejrzanie wyglądającą postacią, która gapiła się na mnie z lustra zajmującego całą przeciwległą ścianę.

Aż prosiłem się o ogolenie. Miałem na sobie sznurowane buty do kolan, prążkowane wełniane bryczesy i skórzaną kurtkę lotniczą, spod której wystawał automat kaliber 45 w kaburze na ramieniu. Hannah nalegał, bym go wziął zamiast webleya, twierdząc, że nie ma sensu nosić broni, która nie zabiłaby człowieka albo przynajmniej go nie ogłuszyła.

Rzuciłem torbę na podłogę, obszedłem bar i wziąłem sobie z lodówki butelkę zimnego piwa. Właśnie zaczynałem nalewać do szklanki, gdy usłyszałem lekkie, grzeczne kaszlnięcie.

Przez otwarte oszklone drzwi z tarasu weszła ubrana w tropikalną biel zakonnica. Była to niska kobieta, mająca niewiele ponad pięć stóp wzrostu, o jasnych, niezmąconych oczach, bez żadnej zmarszczki na spokojnej twarzy pomimo wieku, który oceniłem na co najmniej pięćdziesiąt lat.

Mówiła z akcentem, jaki łączy się z Nową Anglią, co miało sens, gdyż, jak się dowiedziałem później, urodziła się i wychowała w Vineyard Haven w stanie Massachusetts, na wyspie Martha's Vineyard.

- Pan Mallory? - spytała.

- To ja.

- Czekałyśmy na pana. Comandante powiedział, że spodziewają się pana powrotu dziś wieczorem. Jestem siostra Maria Teresa z Małych Sióstr Miłosierdzia.

Powiedziała: „czekałyśmy”. Rozejrzałem się za następną zakonnicą, ale zamiast niej wolnym krokiem weszła z tarasu młoda kobieta, istota z innego świata, chłodna, elegancka, w białej szyfonowej sukience, słomianym kapeluszu z szerokim rondem, obwiązanym błękitną jedwabną szarfą, której końce powiewały w lekkim wietrzyku. Na ramieniu miała otwarty parasol i stała z ręką na biodrze, z nogami lekko rozsuniętymi, niedbale wyniosła, jakby wyzywała cały świat.

Był jeszcze jeden znak szczególny, który czynił ją jedyną w swoim rodzaju - nad prawą kostką srebrna bransoletka z malutkimi dzwoneczkami, brzękającymi dość niesamowicie, gdy szła. Ten dźwięk od lat nie daje mi spokoju. Nie widziałem zbyt dobrze jej twarzy, gdyż wieczorne słońce było akurat za nią i okrywał ją cień.

- To jest panna Joanna Martin - odezwała się siostra Maria Teresa. - Jej siostra służyła w naszej misji w Santa Helena.

Wiedziałem już chyba, co się święci, ale udawałem głupiego.

- Co mogę dla pań zrobić?

- Chcemy lecieć w górę rzeki, tak szybko jak to możliwe.

- Do Landro?

- Na początek, a potem do Santa Helena.

Otwartość tego stwierdzenia wystarczała, by zaprzeć dech w piersiach.

- Chyba panie żartują - powiedziałem.

- O nie, zapewniam pana, panie Mallory. Otrzymałam kompletne pełnomocnictwo od mojego zakonu, by udać się do Santa Helena w celu ocenienia sytuacji i rozważenia możliwości prowadzenia tam przez nas dalszej działalności.

- Dalszej działalności? - spytałem głupio.

Jakby mnie nie usłyszała.

- Chodzi też o tę nieszczęsną sprawę z siostrą Anną Josephą i siostrą Bernadette, których ciał nie odnaleziono. Rozumiem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zostały wzięte żywcem przez Huna.

- To by zależało od definicji życia - zauważyłem.

- Sądzi pan, że to niemożliwe? - odezwała się Martin głosem tak chłodnym i dobrze wychowanym, jak tylko można by się spodziewać po jej wyglądzie.

- Och, możliwe. - Zdusiłem w sobie impuls, by opisać im mordercze szczegóły na temat życia, jakiego w takiej sytuacji mogły oczekiwać porwane kobiety i poprzestałem na dodaniu: - Indianie są często jak dzieci i podlegają nagłym kaprysom. W jednej minucie wydaje im się dobrym pomysłem, żeby ciągnąć ze sobą dwie białe, a w następnej, równie rozsądnym zatłuc je maczugą na śmierć.

Siostra Maria Teresa na chwilę zamknęła oczy, a Joanna Martin powiedziała tym samym chłodnym głosem:

- Ale nie może być pan tego pewien?

- Nie więcej niż pani tego, że jeszcze żyją.

- Siostra Anna Josephą była młodszą siostrą panny Martin - stwierdziła po prostu Maria Teresa.

Podejrzewałem coś takiego, nie ułatwiało to jednak sprawy w żadnym stopniu.

- Przykro mi - powiedziałem - ale wiem tyle o Indianach, co większość ludzi, choć więcej niż niektórzy. Prosiły mnie panie o moją opinię i otrzymały ją.

- Weźmie nas pan ze sobą do Landro? - spytała siostra Maria Teresa. - O ile wiem od comandante, moglibyśmy dolecieć stąd do Santa Helena w niecałą godzinę.

- Czy mają panie pojęcie, jak tam jest? Tak źle, jak tylko w jakimś miejscu na ziemi może być.

- Bóg nas zabezpieczy.

- Musiał mieć chyba wolne tego dnia, gdy Huna wykończyli ojca Conte i resztę w Santa Helena - powiedziałem brutalnie.

Przez tę spokojną twarz przebiegł błysk bólu, ale zaraz zakonnica uśmiechnęła się pięknie i z ogromnym zrozumieniem.

- Comandante mówił mi, że był pan jednym z tych, którzy go znaleźli. To musiało być dla pana straszne.

- Niech siostra posłucha, cały teren podlega władzy wojskowej.

Joanna Martin podeszła do niej i otworzywszy ozdobną torebkę, którą miała przewieszoną przez rękę, wyjęła jakiś złożony dokument i cisnęła go na kontuar.

- Nasze pozwolenie na podróż, podpisane przez samego prezydenta.

Dosyć, by Alberto strzelił obcasami, tyle było pewne, a i dosyć dla mnie.

- W porządku, jak panie sobie życzą. Jeśli chcą panie wiedzieć, jak się leci dwieście mil nad jedną z najgorszych dżungli w Ameryce Południowej najstarszym samolotem na tym terenie, proszę być na lądowisku o ósmej trzydzieści. Tak się składa, że tylna kabina została poszerzona do przewozu towaru, ale jest tylko jedno siedzenie. Jedna z pań będzie musiała siedzieć na podłodze. - Przełknąłem resztę piwa i obszedłem bar. - A teraz naprawdę będą panie musiały mi wybaczyć. Miałem ciężki dzień.

Siostra Maria Teresa skinęła głową.

- Oczywiście.

Joanna Martin nie powiedziała nic, tylko po prostu podniosła moją torbę i wręczyła mi - gest zupełnie niespodziewany i do niej nie pasujący. Nasze palce spotkały się i poczułem zapach jej perfum. Bóg jeden wie, co to było, ale efekt był elektryzujący. Nigdy żadna kobieta nie wzbudziła we mnie tak bezpośredniego i natychmiastowego podniecenia. W żołądku poczułem pustkę.

A ona wiedziała, niech ją kule, byłem tego pewien. Usta uniosły jej się lekko z jednej strony, jakby bawili ją mężczyźni i ich wieczny głód. Odwróciłem się od tego szyderstwa i szybko wyszedłem.

Dalej nie było widać Juki, ale gdy wszedłem do pokoju, z którego zwykle korzystałem, znalazłem go, ścielącego łóżko.

- Pańska kąpiel jest gotowa, senhor Mallory - odezwał się do mnie tym swoim dziwnym, melancholijnym szeptem. - Życzy pan sobie zjeść tutaj później?

Potrząsnąłem głową.

- Myślę, że wyjdę. Gdyby ktoś mnie szukał, będę w „Małej Łódce”.

- Senhor widział się z damami, które czekały na dole?

- Tak. Mieszkają tutaj?

Przytaknął i się wycofał, a ja rozebrałem się i włożywszy stary szlafrok, przeszedłem korytarzem do łazienki. Woda była tak gorąca, że po twarzy spływał mi pot i leżałem przez pół godziny, wymaczając z siebie całodzienne zmęczenie, i rozmyślałem o dwóch kobietach w barze. Siostra Maria Teresa była dość znajomym typem. Jedną z tych dziwnych osób, które żyją samą wiarą i które wydają się w stanie przetrwać większość rzeczy, ochraniane pancerzem swojej niewinności.

Obecność Joanny Martin była trudniejsza do wyjaśnienia. Bóg jeden wie, kto namówił ją do wyjazdu. Z pewnością musiały użyć nie byle jakich wpływów, by dostać to zezwolenie z - podpisem prezydenta. Pułkownik Alberto nie będzie tym zachwycony.

Wróciłem do pokoju, energicznie wycierając głowę ręcznikiem i zacząłem się ubierać. Miałem już na sobie spodnie i wciągałem właśnie przez głowę czystą lnianą koszulę, gdy usłyszałem lekki hałas. Odwróciłem się szybko, chwytając jednocześnie kolbę mojego automatu, który leżał w kaburze na toalecie.

Joanna Martin weszła z balkonu, zamykając parasol.

- Niech pan nie strzela - powiedziała zimno. - Jestem wszystkim, co mam.

Stałem patrząc na nią bez słowa, po raz pierwszy widząc twarz. Nie była tak naprawdę piękna, ale wystarczająco inna, by zwracać na siebie uwagę w każdym tłumie. Kasztanowate włosy, którymi oczywiście regularnie zajmował się najlepszy fryzjer. Ładne kości, zadarty nos, który sprawiał, że wyglądała młodziej, szeroko rozstawione piwne oczy z błyskającymi w nich ciekawymi plamkami.

Zastanawiałem się, jak wyglądałaby po tygodniu w górze rzeki. Zastanawiałem się też, jak te włosy wyglądałyby rozrzucone na poduszce. Fizyczny ból znowu się pojawił, a jego intensywność mnie rozpraszała.

- Drzwi nie były zamknięte na klucz - wyjaśniła. - A staruszek powiedział, że się pan kąpie. Pomyślałam sobie, że poczekam.

Włożyłem koszulę do spodni i sięgnąłem po uprząż z kaburą. Z jakiegoś powodu miałem trudności z mówieniem. To chyba te cholerne perfumy, fizyczna obecność dziewczyny.

- Naprawdę pan tego potrzebuje? - spytała.

- Po zmroku to brutalne miasto. Co mogę dla pani zrobić?

- Na początek powiedzieć mi prawdę.

Wyszła z powrotem na balkon. Na zewnątrz niebo było pomarańczowoczarne, a słońce wyglądało jak ognista kula. Gdy tak stała pod światło, jej nogi wyraźnie rysowały się pod cienką sukienką.

- Nie rozumiem - powiedziałem.

- Och, sądzę, że pan rozumie. Na dole, w barze, był pan grzeczny wobec siostry Marii Teresy. To znaczy, jeśli chodzi o moją siostrę i tę drugą dziewczynę. Trochę ją pan oszczędzał.

- Czyżby?

- Niech się pan ze mną nie droczy, panie Mallory. Nie jestem dzieckiem. Chcę prawdy.

- Za kogo, do cholery, pani mnie ma? - spytałem. - Za lokaja?

Nie jestem pewien, dlaczego tak się zdenerwowałem - może dlatego, że rozmawiała ze mną, jakbym był służącym, tkwiło w tym jednak coś więcej. Prawdopodobnie jakiś tajemniczy mechanizm obronny, który powstrzymywał mnie przed rzuceniem się na nią.

- W porządku - warknąłem, - Zapytano mnie, czy jest możliwe, żeby pani siostra i ta druga jeszcze żyły, i odparłem, że tak. Co jeszcze chce pani wiedzieć?

- Dlaczego ją zabrali? Dlaczego nie zabili od razu? Nawet starsze zakonnice zostały zgwałcone, zanim je zamordowano, prawda? Czytałam raport.

- Lubią odświeżać krew. To całkiem proste.

Zacząłem się odwracać, zmęczony nagle tym wszystkim, chcąc być od niej daleko, świadomy napięcia, które w końcu przebijało na powierzchnię.

Złapała mnie za ramię i okręciła.

- Chcę wiedzieć, do diabła! - krzyknęła. - Wszystko.

- W porządku. - Ująłem ją za nadgarstki. - To dosyć skomplikowany rytuał. Przede wszystkim, jeśli są dziewicami, zostają poddane ceremonialnej defloracji na oczach wszystkich przy użyciu szczepowego totemu, laki jest zwyczaj Huna ze wszystkimi pannami.

W jej oczach pojawiło się teraz przerażenie i przestała walczyć.

- Następnie, przez siedem kolejnych nocy, każdemu wojownikowi szczepu wolno do nich pójść. To wielki zaszczyt. Każda kobieta, która nie zajdzie po tym w ciążę, jest kamienowana na śmierć. Te spoza plemienia, które zajdą, są trzymane do urodzenia dziecka, a następnie żywcem zakopywane. Powody tego wszystkiego są dosyć skomplikowane, ale gdyby pani miała kiedyś wolną godzinę, służę wyjaśnieniami.

Wpatrywała się we mnie bez słowa, kręcąc wolno głową.

- Na pani miejscu, panno Martin - dodałem poważnie - modliłbym się, żeby od razu skończyła w rzece.

Wściekłość wybuchła z niej jak gorąca lawa. Wyrwała mi się, uderzając mnie w twarz lewą ręką, potem prawą - beznadziejna, bezsilna złość mieszała się w niej z rozpaczą. Potykając się runęła w stronę drzwi, otworzyła je szarpnięciem i wypadła na korytarz.

Poszedłem do „Małej Łódki”, rzecz niebezpieczna po zmroku, zwłaszcza wzdłuż nabrzeża, chociaż przepełniała mnie taka wściekłość na życie, iż sądzę, że każdy, kto zaszedłby mi tamtej nocy drogę, mógłby mieć ze mną kłopoty. Potrzebowałem drinka, a może i dwóch - by użyć ulubionego powiedzenia Hannaha - i z pewnością kobiety. Groźny nastrój.

„Mała Łódka” nie była specjalnie pełna, tylko tego jednak można się było spodziewać w poniedziałkowy wieczór. Zespół grał rumbę, ale na parkiecie nie było więcej niż kilkanaście osób. Zobaczyłem Lolę, przyjaciółkę Hannaha z tej pierwszej nocy, ubraną w tę samą sukienkę z czerwonego atłasu. Dziewczyna nawet mi się podobała. Uczciwa dziwka, chociaż jej słabość polegała na tym, że była zwariowana na punkcie Hannaha, czego zresztą wcale nie ukrywała.

Wiedząc, że tego wieczoru go nie będzie, skoncentrowała się na mnie, a znała się na rzeczy. Dziwne, ale jakoś to nie szło. Ciągle myślałem o Joannie Martin, aż w końcu dotarło to do Loli i odpłynęła spróbować szczęścia gdzie indziej.

Przynajmniej mogłem teraz pić na umór, gdybym chciał.

Poszedłem do tej prywatnej części na pokładzie, gdzie jedliśmy wtedy z Hannahem, zamówiłem sobie na początek kolację i butelkę wina i zamknąłem suwane drzwi.

Apetyt jakby mnie opuścił. Pogrzebałem w jedzeniu, po czym stanąłem przy barierce z butelką w jednej, a kieliszkiem w drugiej ręce i wpatrzyłem się w rzekę. Odbite światła łodzi mieszkalnych błyskały w wodzie jak płomienie świec. Czułem się niespokojny i podenerwowany, czekałem na coś - chyba pragnąłem jej.

Usłyszałem, jak drzwi za mną się odsuwają i zasuwają z powrotem. Odwróciłem się niecierpliwie i ujrzałem Joannę Martin.

- Myśli pan, że moglibyśmy zacząć od nowa? - spytała.

Na stole stał wolny kieliszek. Napełniłem go i podałem jej.

- Jak mnie pani znalazła?

- Stary Juka w hotelu. Był bardzo uprzejmy. Zdobył dla mnie dorożkę z woźnicą bardzo przypominającym King Konga i dał mu ścisłe instrukcje, by dowiózł mnie tu całą i zdrową. - Podeszła do barierki i wyjrzała. - Miło tu.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale zajęła się wszystkim bardziej niż odpowiednio.

- Sądzę, że rozstaliśmy się w złym punkcie, panie Mallory. Chciałabym spróbować jeszcze raz.

- Neil - powiedziałem.

- W porządku. - Uśmiechnęła się. - Obawiam się, że wywarłam na tobie zupełnie niewłaściwe wrażenie. Joanna Martin to moje nazwisko sceniczne. Pierwotnie byłam prostą Joan Kowalski z Grantville w Pensylwanii. - Jej głos zmienił się zupełnie, wpadł w akcent, którego prawdopodobnie nie używała od lat. - Mój tata był górnikiem. A twój?

Roześmiałem się głośno.

- Małomiasteczkowym prawnikiem. Doradcą prawnym, jak to nazywamy w Anglii. Mieszkaliśmy w Wells w hrabstwie Somerset. Śliczne stare miasto, niedaleko Mendip Hills.

- To brzmi cudownie.

- Bo jest, zwłaszcza teraz, jesienią. Gawrony na wiązach przy katedrze. Przejmująco wilgotny zapach gnijących liści nad rzeką.

Przez chwilę, prawie tam byłem. Joanna oparła się o balustradę.

- Grantville nigdy takie nie było. Mieliśmy trzy rzeczy warte wzmianki, z których żadnej nie chcę już nigdy oglądać. Kopalnie węgla, huty i dym. Gdy wyjeżdżałam, nie obejrzałam się za siebie ani razu.

- A twoja siostra?

- Zostałyśmy sierotami, gdy ona miała trzy lata, a ja osiem. Wychowały nas zakonnice. Ona chyba przywykła do tego.

- A ty?

- Radzę sobie świetnie. Śpiewam z najlepszymi zespołami w kraju. Dorsey, Guy Lombardo, Sammy Kaye. - W jej głosie znowu zaszła zauważalna zmiana, powierzchowna śmiałość, jak gdyby zwracała się do widowni. - Grałam drugoplanowe role w dwóch kolejnych musicalach na Broadwayu.

- W porządku. - Uniosłem obie dłonie w geście obronnym. - Przekonałaś mnie.

- A ty? - Znowu oparła się o balustradę. - Co z tobą? Dlaczego Brazylia?

Więc powiedziałem jej, od początku aż do chwili obecnej, nie pomijając kilku szczegółów, o których chyba nigdy nie wspomniałem żadnej żywej duszy. Taki efekt na mnie wywierała.

- A więc jesteśmy - rzekła, gdy skończyłem. - Nas dwoje na skraju niczego. Piękne, prawda?

Księżyc skrył się za chmurami, płaskie błyskawice rozświetliły dziko niebo i nagły deszcz zabębnił o markizę nad naszymi głowami.

- Romantyczne, co? - zauważyłem. - Mamy tak każdego dnia tygodnia, o takiej czy innej godzinie. Wyobraź sobie, jak to jest w porze deszczowej. Ponownie napełniłem jej kieliszek. - Pnącza, akacje i Bóg jeden wie, ile gatunków jadowitych węży, mogących zabić cię w ciągu paru sekund. Jeśli chodzi o rzekę, to tam jak nie aligatory czy piranie, to węże wodne, tak długie, że potrafią przewrócić czółno i ściągnąć pasażerów pod wodę. Prawie wszystko, co wygląda miło, jest absolutnie śmiertelne. Powinnaś zamiast tego spróbować Hollywoodu. Dużo bezpieczniej jest na Scenie.

- To w przyszłym miesiącu. Mam próbę ekranu w Metro Goldwyn Mayer. - Uśmiechnęła się, po czym położyła mi dłoń na piersi, a uśmiech zniknął z jej twarzy. - Ja muszę wiedzieć, Neil. Po prostu wiedzieć, w jedną albo w drugą stronę. Czy możesz to zrozumieć?

- Oczywiście, że mogę. - Chwyciłem ją za rękę, trzęsąc się jak dzieciak na pierwszej randce. - Zatańczymy?

Skinęła głową, przysuwając się do mnie i w tym momencie drzwi za nami się otworzyły.

- A więc tak się zabawiacie za moimi plecami? - odezwał się Hannah wchodząc.

Ubrany był w strój pilota i zdecydowanie potrzebował ogolenia, ale stanowił dosyć romantyczną postać w swym skórzanym płaszczu i bryczesach, z białym szalikiem bezładnie zawiązanym wokół szyi.

Uśmiechnął się z niszczycielskim wdziękiem i ruszył do przodu z chłopięcą skwapliwością, wyciągając ręce.

- A to będzie panna Joanna Martin, nikt inny. - Trzymał jej dłonie w swoich bez widocznego dla mnie powodu.

- Co tu się, do diabła, dzieje? zapytałem.

- Dobre pytanie, mały. - Zawołał na kelnera i ściągnął płaszcz. - Wiele się wydarzyło, odkąd wyleciałeś rano. Po południu Alberto złapał mnie przez radio. Chciał, żebym zabrał go z Santa Helena i zawiózł prosto do Manaus. Wróciliśmy jakieś półtorej godziny temu. W hotelu spotkaliśmy towarzyszkę panny Martin. Gdy wychodziłem, ona i pułkownik mieli małą sprzeczkę.

- O co w tym wszystkim chodzi?

- Pamiętasz tego mieszańca, który żył z Hurm. Otóż Alberto przewiózł go przez rzekę wczoraj wieczorem, a on wrócił dziś w południe.

- Skontaktował się z nimi?

- Jasne. - W tym momencie przyszedł kelner z kilkoma butelkami Pouilly Fuisse w wiadrze wody. - Według tego, co mówi, wszyscy Indianie nad rzeką słyszeli już, co się przydarzyło tej wiosce, którą odwiedziliśmy, i są śmiertelnie przerażeni. Delegacja wodzów zgodziła się spotkać z Alberto pojutrze, kilka mil w górę rzeki od misji.

- Jak dla mnie, brzmi to zbyt dobrze, by było prawdziwe - stwierdziłem i nie żartowałem.

Ale Joanna Martin tak nie uważała. Siadła obok niego i spytała żarliwie:

- Myśli pan, że będą mogli dowiedzieć się czegoś o mojej siostrze?

- Z pewnością. - Znowu wziął ją za rękę. - Wszystko będzie dobrze. Obiecuję pani.

Stwierdzić, że bardzo przypadli sobie do gustu, byłoby pewnym niedopowiedzeniem. Ja siedziałem niczym na ławce rezerwowych i patrzyłem, podczas gdy oni dużo rozmawiali, wiele się śmiali i w końcu zeszli na parkiet.

Nie byłem jedynym wystawionym do wiatru. Dostrzegłem błysk szkarłatu i ujrzałem Lolę obserwującą Hannaha zza filara. Zrozumiałem wtedy, co znaczyło przysłowie o wzgardzonej kobiecie. Wyglądała na zdolną do wbicia Hannahowi noża między łopatki, gdyby miała choć cień szansy.

Nie wiem, co ci dwoje sobie powiedzieli, ale gdy zespół przestał grać, podeszli do pianina i Hannah usiadł. Jak już wspomniałem, był nie najgorszym pianistą i ruszył od razu solidną aranżacją St. Louis Blues, Joanna natomiast śpiewała.

Była dobra - lepsza, niż się spodziewałem. Dała z siebie wszystko, poświęciła się całkowicie i tłum był zachwycony. Później wykonali Night and Day i Regin the Begnuic, która była tej jesieni wielkim przebojem i słychać ją było z każdego radia, nawet nad Amazonką.

Ja już jednak miałem dosyć. Zostawiłem ich, przebrnąłem przez kładkę na molu i markotny powlokłem się do hotelu, moknąc w ulewnym deszczu.

Leżałem już co najmniej od godziny i właśnie zasypiałem, gdy głos Hannaha gwałtownie przywrócił mnie do zmysłów. Wstałem z łóżka i wyjrzałem za drzwi. Był najwidoczniej bardzo pijany i stał z Joanną Martin przed - jak przypuszczałem - jej pokojem na końcu korytarza. Usiłował ją pocałować w ten typowy dla pijanego, niezdarny, nieskoordynowany sposób. Najwyraźniej nie potrzebowała pomocy, gdyż bardzo ją to bawiło.

Zamknąwszy drzwi, wróciłem pod moskitierę i zapaliłem papierosa. Nie wiem, z czego się trząsłem - z wściekłości czy udaremnionego pożądania, czy też z obu powodów naraz, ale leżałem tak paląc zawzięcie i klnąc cały świat... aż moje drzwi otworzyły się i cicho zamknęły. Trzasnęła zasuwa i nastała cisza.

Czułem jej obecność w ciemności, jeszcze zanim dotarł do mnie zapach perfum.

- Przestań się dąsać - odezwała się. - Wiem, że tu jesteś. Widzę twojego papierosa.

- Suka - rzuciłem.

Odciągnęła moskitierę. Usłyszałem szelest opadającego na podłogę ubrania i po chwili wślizgnęła się do łóżka obok mnie.

- Przyjemnie tu - powiedziała i tym samym tonem dodała: - Pułkownik Alberto chce wystartować o świcie. Siostra Maria Teresa i ja mamy ścisłe instrukcje od Hannaha, by stawić się na lotnisku nie później niż o wpół do ósmej. Uważa chyba, że będziemy z nim bezpieczniejsze.

- Jak sobie życzysz.

- Według Hannaha jesteś dobrym pilotem, Neilu Mallory, najlepszym, jakiego kiedykolwiek znał. - Jej usta musnęły mój policzek. - Ale nie wiesz zbyt dużo na temat kobiet.

Nie miałem zamiaru z nią się sprzeczać, nie wtedy, gdy płonęła we mnie żądza, której nie sposób było długo znosić. Kiedy pociągnąłem ją do siebie, poczułem, jak na jej piersiach rozkwitają sutki, chłodząc moją nagą skórę.

Podniecenie, jakie we mnie wzbudziła, było niezwykłe. Tkwiło w tym jednak coś więcej. Leżałem trzymając ją i czekając na jakiś znak, który mógł nadejść albo nie - cały świat czekał. I w tej nie kończącej się chwili wiedziałem - przeczuwałem to w dziwny sposób - że cokolwiek wydarzy się jeszcze w moim życiu, nigdy nie zaznam niczego lepszego. Ze cokolwiek się stanie, będzie zawsze miało posmak braku pełni, tak jak u Hannaha.

Pocałowała mnie mocno, otwierając usta i cały świat się ożywił. Błyskawice rozbłysły na niebie i znowu zaczęło padać.

8.

DRZEWO ŻYCIA

Kiedy się obudziłem, słońce wpadało do pokoju przez okno, a moskitiera falowała pod wpływem lekkiego wiatru. Byłem sam, przynajmniej jeśli chodzi o łóżko, bo gdy uniosłem się na łokciu, ujrzałem Jukę kładącego tackę na stoliku.

- Śniadanie, senhor Mallory.

- Która godzina?

Z poważną miną obejrzał duży srebrny zegarek kieszonkowy.

- Dokładnie ósma, senhor. Senhorita powiedziała mi, że życzy pan sobie być obudzonym o tej porze.

- Rozumiem... a kiedy to było?

- Mniej więcej godzinę temu, gdy wyjeżdżała z dobrą siostrą na lotnisko. Czy to wszystko, senhor!

Skinąłem głową, więc się wycofał. Nalałem sobie kawy i podszedłem do okna. Znajdowali się już na pewno w drodze do Landro. Miałem dziwne uczucie osobistej straty, a jednak, w pewien sposób, byłem na to niemal przygotowany. Nie miałem ochoty na żadne śniadanie, więc ubrałem się szybko i przełknąwszy jeszcze jedną filiżankę kawy, zająłem się swoimi sprawami.

Przed lotniskiem musiałem zajechać w kilka miejsc, wziąłem więc spod hotelu dorożkę. Najpierw poczta, potem jakieś części do prądnic dla jednego z górniczych agentów w Landro, a na koniec skrzynka londyńskiego dżinu, o której przywiezienie prosił mnie Figueiredo.

Gdy w końcu dotarłem na lotnisko, dochodziło już wpół do dziesiątej. Przy wieży stał jakiś havilland rapide i uwaga całej obsługi naziemnej zdawała się być skupiona na nim. Bristol ciągle był pod dachem. Wysiadłem, a dorożkarz poniósł za mną skrzynkę dżinu.

Joanna Martin siedziała w kabinie pilota czytając książkę. Uniosła wzrok i uśmiechnęła się pogodnie.

- Co cię tak długo zatrzymywało?

Przez chwilę nie mogłem wydusić z siebie słowa, tak wielkie było moje zdumienie. Byłem pewien tylko jednego - że nigdy niczyj widok tak mnie nie ucieszył. Zrozumiała to chyba, bo jej twarz na moment złagodniała.

- Co się stało? - spytałem.

- Postanowiłam lecieć z tobą, to wszystko. Stwierdziłam, że to będzie zabawniejsze.

- A co na to Hannah?

- Och, nie był zbyt zadowolony. - Podciągnęła się i przerzuciwszy nogi nad krawędzią kabiny, skoczyła mi w ramiona. - Z drugiej strony, miał dość dużego kaca.

Dorożkarz wrócił właśnie z workiem poczty, który położył obok skrzynki. Stał i czekał z ustami otwartymi z podziwu, więc zapłaciłem mu szybko i go odesłałem.

Gdy tylko zostaliśmy sami, pocałowałem ją, ale się rozczarowałem. Zupełnie nie tak jak w nocy - jej usta były zimne i aseptyczne i bardzo zdecydowanie trzymała mnie na odległość ramienia.

Poklepała mnie po policzku.

- Może tak ruszajmy, co?

Nie przychodziło mi do głowy nic, co wyjaśniałoby tę zmianę, chociaż patrząc wstecz na to wszystko przypuszczam, że moją winą były po prostu zbyt wielkie oczekiwania; byłem ciągle na tyle młody, by wierzyć, iż jeśli kogoś kochasz, to on z pewnością odpłaci ci tym samym.

Tak czy owak, umieściłem ładunek za siedzeniem w kabinie obserwatora i znalazłem stary skórzany płaszcz i hełm, który trzymaliśmy dla pasażerów. Pojawiło się akurat trzech członków obsługi, widzieli bowiem, że przyjechałem, i wypchnęliśmy bristola na zewnątrz. Pomogłem Joannie wejść do kabiny obserwatora i przypiąłem ją.

- Jest bardzo ważne, żebyś cały czas miała na oczach gogle - ostrzegłem ją. - Będzie dookoła cholernie dużo owadów, zwłaszcza przy starcie i lądowaniu.

W goglach wyglądała na zupełnie inną osobę, dalszą niż kiedykolwiek, ale może było to tylko działanie mojej wyobraźni. Wspiąłem się do kabiny, sprawdziłem przyrządy i nakręciłem iskrownik startowy, podczas gdy trzej mechanicy utworzyli łańcuch i pociągnęli za śmigło. Silnik drgnął hałaśliwie. Obejrzałem się przez ramię, by zobaczyć, czy wszystko z nią w porządku. Nie uśmiechnęła się, tylko skinęła głową, więc otworzyłem przepustnicę, pokołowałem na koniec pasa startowego i uniosłem się w powietrze, czując nie wiadomo dlaczego wielkie przygnębienie.

W tym czasie taka podróż była już dla mnie jak bułka z masłem, zwłaszcza w taki poranek, gdy warunki były doskonałe. Przypuszczam, że trochę musiało ją to zainteresować, chociaż nie okazała nawet śladu szczególnego podniecenia. Właściwie przez całą drogę tylko dwa razy rozmawialiśmy z sobą przez tubę głosową. Raz, gdy odbijaliśmy razem z Mortes od Negro i pokazywałem jej Forte Franco na wyspie w dole i drugi raz w czasie podchodzenia do lądowania w Landro.

Jedno mnie zdziwiło, mianowicie hayley stojący pod hangarem. Wydawało mi się, że powinien już dawno być w drodze do Santa Helena.

Kiedy zatrzymaliśmy się, wyszedł nam na spotkanie Mannie z kilkoma robotnikami. Powitał mnie szerokim uśmiechem.

- Co cię zatrzymywało? Sam zachowywał się jak kot na rozgrzanych cegłach, czyż nie tak mówicie?

- Nie wiedziałem, że mu zależy - powiedziałem i zeskoczyłem na ziemię.

- Bo nie - odparł i łokciem odepchnął mnie z drogi, gdy odwracałem się, by pomóc Joannie. - Przywilej wieku, panno Martin. - Wyciągnął ręce.

Najwyraźniej spodobał się Joannie, a jej uśmiech był tego specjalnego rodzaju, jaki kobieta rezerwuje dla mężczyzny, w którym natychmiast rozpoznaje dobrego przyjaciela albo ojca spowiednika. Żadnego napięcia, żadnej walki - kogoś, komu nigdy nie musiałaby się poddać albo trzymać na odległość ramienia.

Dokonałem chaotycznego przedstawienia.

- Teraz rozumiem - stwierdził Mannie - dlaczego Sam zachowuje się, jakby dostał po głowie wojenną maczugą Huna. - Zdjąłem hełm, a on zmierzwił mi włosy. - Czy ten chłopak dobrze panią traktował? Dał pani dobry lot?

Był to chyba jeden jedyny raz, kiedy poczułem do niego złość i zauważył to, bo uśmiech mu zbladł, a w oczach pojawiła się troska.

Odwróciwszy się, ujrzałem Hannaha biegnącego przez lądowisko, raczej szybko, zważywszy upał i fakt, że był ubrany do lotu. Gdy znajdował się jakieś dziesięć jardów od nas, zwolnił, jakby nagle zdał sobie sprawę, że robi z siebie głupca, i podszedł spokojnym krokiem. Zignorował mnie i odezwał się do Joanny:

- Zadowolona?

- Och, chyba można tak powiedzieć - odparła chłodno. - Gdzie jest siostra Maria Teresa?

- Ostatni raz widziałem ją na przystani, jak oglądała łódź należącą do misji. Miała jakiś szalony pomysł, żebyście w niej spały.

- A co jest nie tak z miejscowym hotelem?

- Mniej więcej wszystko, więc zorganizowałem dla was miejsce u mnie. Zaprowadzę cię tam teraz i pokażę, co i jak, bo potem muszę zawieźć Alberto do Santa Helena.

Wziął do ręki jej walizkę.

- A co my mamy robić? - spytałem.

Ledwo na mnie spojrzał.

- Przez kilka nocy damy sobie radę tu, w hangarze, na hamakach. Mannie przeniósł już twoje manatki. - Wziął ją pod rękę i ruszyli. Po kilku krokach przystanął i zawołał przez ramię: - Na twoim miejscu, mały, szybko zaniósłbym tę pocztę Figueiredo. Od godziny czekają u niego okręgowi roznosiciele.

- I to stawia cię na właściwym miejscu - stwierdził Mannie i wybuchnął śmiechem.

Na chwilę złość znowu we mnie zapłonęła, ale potem z niewiadomego powodu sam zacząłem się śmiać.

- Kobiety - rzuciłem.

- Otóż to, mamy wszystkie drzewa na świecie i obfitość owoców. Wszystko, czego nam było potrzeba, to Ewa. - Potrząsnął głową i podniósł worek z pocztą. - Zaniosę ci to do Figueiredo. Ty idź, napij się kawy i odpręż się. Widzę, że miałeś ciężki poranek.

Odszedł w stronę miasta, a ja wyjąłem z bristola moją torbę i wszedłem do hangaru. Zainstalował trzy hamaki po drugiej stronie instalacji radiowej, za pięcio- czy sześciostopową ścianką ze skrzynek, by zapewnić jakieś odosobnienie. Stał tam stół i trzy krzesła, a dzbanek kawy gotował się lekko na dwupalnikowym piecu oliwnym.

Nalałem sobie trochę do blaszanego kubka i zapaliwszy papierosa, położyłem się w jednym z hamaków. Nie mogłem przestać myśleć o Joannie, o tej zmianie, jaka w niej zaszła. Nie miało to dla mnie żadnego sensu, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że specjalnie wybrała lot ze mną bristolem zamiast hayleyem z Hannahem.

Mój bieg myśli został przerwany przez Alberto, który pojawił się w szparze na końcu przepierzenia ze skrzynek.

- Noc pod gołym niebem, jak widzę.

- Hannaha nie ma. Odprowadza tę Martin do domu.

- Zauważyłem. Chciałem się zobaczyć z panem. - Znalazł pusty kubek i poczęstował się kawą. Spędziłem większą część poranka na kłótni z siostrą Marią Teresą, która upiera się, że ma prawo jechać do Santa Helena. Ze smutkiem potrząsnął głową. - Boże, strzeż mnie przed dobrymi i niewinnymi.

- Wspaniała kombinacja - zauważyłem. - Ma pan zamiar jej pozwolić?

- Nie bardzo wiem, jak mógłbym temu zapobiec. Widział pan zezwolenie, jakie one mają? Podpisane przez samego prezydenta. - Wzruszył ramionami. - Gdyby postanowiła ruszyć łodzią w górę rzeki teraz, rano, mógłbym ją powstrzymać tylko siłą, ale wtedy rozpętałoby się piekło.

- Więc co ma pan zamiar zrobić?

- Słyszał pan o tym, że mojemu człowiekowi udało się skontaktować z Huna? No więc on zorganizował mi spotkanie na jutro po południu, na skrawku campo nad rzeką, jakąś milę za misją.

- Ilu ich tam będzie?

- Jeden wódz i pięciu starszych. To tylko początek, nic więcej. Wstępne starcie. Ja mam iść sam, oprócz Pedro - oczywiście - tego mieszańca. Co pan o tym sądzi?

- To powinno być niezłe przeżycie.

- Tak, pobudzające, mówiąc łagodnie. Zastanawiałem się, czy może zgodziłby się pan pójść ze mną?

Tupet tej prośby zaparł mi dech w piersiach. Usiadłem, stawiając nogi na ziemi.

- Dlaczego ja?

- Wie pan o Indianach więcej niż ktokolwiek inny, kogo znam. Mógłby pan być bardzo pożyteczny w negocjacjach.

- Jak daleko jest do rzeki, gdybyśmy mieli uciekać?

Uśmiechnął się.

- Zobaczymy, co pan powie jutro. Hannah z samego rana będzie wiózł kobiety. Może pan zabrać się z nimi. Zgodziłem się, by obejrzały misję.

- Nie miał pan w tej sprawie wielkiego wyboru. Dokładnie.

Wyszedł na słońce, a zza ogona hayleya wychylił się Hannah, zapinający pasek swojego hełmu, z Manniem u boku.

- Okay, pułkowniku, ruszajmy! - zawołał. - Im szybciej tam pana dowiozę, tym szybciej wrócę.

- Nie możesz się doczekać? - spytałem.

Zawahał się, stojąc w na wpół otwartych drzwiach hayleya, po czym powoli się odwrócił. Jego twarz miała ten sam wyraz, jaki widziałem już pierwszej nocy w „Małej Łódce”, kiedy zdenerwował się na Lolę. Podszedł do mnie i stanął nie więcej niż o stopę.

- Uważaj, mały, tylko uważaj - rzucił cicho.

Dobrą i zwięzłą angielszczyzną powiedziałem mu, co ma zrobić. Przez moment był chyba o włos od rzucenia się na mnie, ale Mannie z pobladłą twarzą wszedł między nas. Nie było to właściwie konieczne, gdyż Hannah odwrócił się gwałtownie, wsiadł do kabiny, gdzie już czekał Alberto, i zatrzasnął drzwi. Chwilę później silnik zapalił i samolot odjechał.

Wystartował zbyt szybko, przechylając się stromo nad rzekę, ledwo dając radę ponad drzewami, ale w sumie wielce efektownie i ściśle na mój użytek, tylko po to, by postawić jasno sprawę, kto tu jest szefem.

- To niedobrze, Neil - odezwał się cicho Mannie. - Całkiem niedobrze. Wiesz, jaki Sam potrafi być. Jaki jest niepoczytalny.

- Bierzesz, co chcesz, na jego usprawiedliwienie. Ale niech mnie diabli, jeśli ja tak będę robił. Już nie.

Zostawiłem go i poszedłem wzdłuż lądowiska w stronę domu. Nie zauważyłem tam śladu życia, ale frontowe drzwi były otwarte, więc po prostu wszedłem do salonu.

Usłyszałem szum prysznica, więc usiadłem na krawędzi okna i zapaliwszy papierosa, czekałem. Po chwili szum ustał. Doszedł do mnie jej śpiew i zaraz weszła do pokoju, ubrana w stary szlafrok, z ręcznikiem zawiniętym wokół głowy niczym turban.

Gwałtownie przestała śpiewać unosząc w zdumieniu brwi.

- A cóż mogę dla ciebie zrobić? Zapomniałeś czegoś?

- Możesz mi powiedzieć, co takiego zrobiłem.

Stała tak, spoglądając na mnie spokojnie przez długą, długą chwilę, po czym podeszła do bambusowego stolika, na którym leżała jej torebka i wyjęła z niej papierosa i małą zapalniczkę z macicy perłowej.

Wypuściła dużą smugę dymu i powiedziała spokojnie:

- Posłuchaj, Mallory, nie jestem ci nic winna. W porządku?

Nawet wtedy nic nie dostrzegałem, a zresztą chciałem ją już tylko zranić. Ruszyłem do drzwi mówiąc:

- Tylko jedno. Ile ja jestem tobie winien?

Roześmiała mi się w twarz, a ja, całkowicie pokonany, odwróciłem się, potykając się zszedłem po stopniach werandy i pobiegłem w stronę rzeki.

W porządku, nie wiedziałem zbyt wiele o kobietach, ale na to nie zasłużyłem. Wałęsałem się wzdłuż brzegu z tlącym papierosem w ustach i w końcu znalazłem się przy pomoście.

Było tam wiele łodzi, głównie czółen, ale stała też oficjalna łódź motorowa Figueiredo i inna, należąca do agentów jednej z wielkoziemskich spółek. Na samym końcu przycumowano łódź misji, a w jej tylnej kabinie siedziała siostra Maria Teresa. Zacząłem się odwracać, za późno jednak, gdyż zawołała mnie i nie miałem innego wyboru, jak tylko zejść na pokład.

Uśmiechnęła się na powitanie.

- Wspaniały poranek, panie Mallory.

- Na razie.

Pokiwała głową i spytała spokojnie:

- Miałby pan może coś takiego jak papieros?

Zdziwiłem się i chyba to okazałem, gdy podsuwałem jej paczkę.

- Niestety, tylko miejscowe. Czarny tytoń.

Po mistrzowsku wydmuchnęła dym i uśmiechnęła się ponownie.

- Nie pochwala pan tego? Zakonnice są tylko ludźmi - wie pan, ciało i krew, tak jak wszyscy inni.

- Jestem tego pewien, siostro. - Zacząłem się odwracać.

- Doznaję wyraźnego wrażenia, że nie aprobuje mnie pan, panie Mallory - powiedziała. - Gdybym pana nie zawołała, nie zatrzymałby się pan, żeby porozmawiać. Czyż nie tak?

- W porządku - rzuciłem. - Uważam, że jest siostra głupią, niepraktyczną kobietą, która nie wie, w co się, do cholery, pakuje.

- Spędziłam siedem lat w Ameryce Południowej jako misjonarka medyczna, panie Mallory. Z tego trzy w innych częściach północnej Brazylii. Taki kraj nie jest mi zupełnie nie znany.

- To tylko pogarsza sprawę. Własne doświadczenie powinno siostrze powiedzieć, że przez sam przyjazd tutaj sprawiła siostra, iż delikatna sytuacja stała się jeszcze trudniejsza dla każdego, z kim ma siostra kontakt.

- Cóż, to z pewnością pewien punkt widzenia - stwierdziła wesoło. - Mówiono mi, że ma pan duże doświadczenie z Indianami. Że pracował pan z Karlem Buberem nad Xingu.

- Znałem go.

- Wielki i dobry człowiek.

- Który przestał być misjonarzem, gdy odkrył, że robicie Indianom tyle samo szkody co wszyscy inni.

Westchnęła.

- Tak, zgodziłabym się, że obraz jest daleki od doskonałości, nawet u różnych zaangażowanych organizacji religijnych.

- Daleki od doskonałości? - Byłem teraz na fali, moja złość i frustracja z powodu rannych wypadków znalazły dogodne ujście. - Oni nas nie potrzebują, siostro, nikogo z nas. Najlepszą usługą, jaką możemy im dać, byłoby odejście i zostawienie ich w spokoju. A już na pewno nie potrzebują waszej religii. Nie noszą na sobie nic wartego wzmianki, nie posiadają nic, myją się dwa razy dziennie i pomagają sobie nawzajem. Czy wasze chrześcijaństwo może im zaoferować więcej?

- I zabijają się nawzajem - powiedziała. - Zapomniał pan o tym wspomnieć.

- No dobra, więc uważają wszystkich obcych za naturalnych wrogów. Bóg jeden wie, że zwykle mają rację.

- Zabijają też starych. Zeszpeconych, umysłowo niedorozwiniętych. Zabijają dla samego zabijania.

Potrząsnąłem głową.

- Nie, nie rozumie siostra, prawda? I to jest naprawdę straszne. Życie i śmierć to jedno, część samego istnienia w ich pojęciu. Budzenie się, zasypianie - to wszystko to samo. Jak może być źle umrzeć, zwłaszcza dla wojownika? Wojna jest celem, dla którego żyje.

- Zaniosłabym im miłość, panie Mallory. Czy to taka zła rzecz?

- Jak to powiedział jeden z waszych największych jezuitów? Miecz i żelazny bicz to najlepsze kazanie.

- To było bardzo dawno temu. Czasy się zmieniają, ale ludzie wraz z nimi. - Wstała i poprawiła pasek. - Oskarża mnie pan o to, że nie rozumiem i być może ma pan rację. Może pomógłby mi pan zrehabilitować się pokazując mi Landro.

Pokonany po raz drugi tego ranka, poddałem się swojemu losowi i pomogłem siostrze Marii Teresie przejść przez poręcz.

Gdy szliśmy wzdłuż przystani, wzięła mnie pod ramię i odezwała się:

- Pułkownik Alberto wydaje się bardzo zdolnym oficerem.

- Tak, jest w porządku.

- Jakie jest pańskie zdanie na temat tego spotkania, które zorganizował na jutro z jednym z wodzów Huna? Czy może coś osiągnąć?

- Wszystko zależy od tego, po co chce się z nim zobaczyć - odparłem. - Indianie są jak małe dzieci - zupełnie irracjonalni. W jednej minucie mogą się do ciebie uśmiechać i to szczerze - w następnej zaś, w wyniku kaprysu, rozwalić ci czaszkę.

- A więc to spotkanie może się okazać niebezpiecznym przedsięwzięciem?

- Można tak powiedzieć. Prosił mnie, żebym mu towarzyszył.

- Zamierza pan?

- W tej chwili nie przychodzi mi do głowy najmniejszy powód, dla którego miałbym to zrobić, a siostrze?

Nie miała możliwości odpowiedzieć, gdyż w tym momencie ktoś ją zawołał i podnosząc wzrok ujrzeliśmy, że nadchodzi Joanna Martin. Znowu miała na sobie tę szyfonową sukienkę, ten sam słomiany kapelusz i niosła na ramieniu parasol. Mogłaby właśnie zejść prosto ze strony Vogue. Chyba nigdy nie widziałem niczego bardziej nieodpowiedniego.

- Pan Mallory zabiera mnie na wycieczkę krajoznawczą, kochanie - odezwała się siostra Maria Teresa.

- Cóż, to powinno zająć całe dziesięć minut. - Joanna chwyciła ją pod drugie ramię, ignorując mnie zupełnie.

Szliśmy przez nędzne uliczki z pozbawionymi nadziei twarzami, wyglądającymi na nas przez okna; z obdartymi, na wpół zagłodzonymi dziećmi, bawiącymi się pod domami. W bocznej alejce zdechł wół, najwidoczniej na jakąś chorobę, tak że mięso nie nadawało się do zjedzenia. Zostawiono go dokładnie tam, gdzie upadł i spuchł już do dwukrotnej swojej objętości. Smród był tak potworny, że zabijał nawet odór z pobliskiego dołu kloacznego, którego zawartość przelała się i płynęła teraz stałym strumieniem środkiem ulicy.

Ani jednej, ani drugiej nie podobało się to wszystko. Pokazałem im łaźnię parową, jedną z tych osobliwości miasteczek znad górnej rzeki, gdzie Indianie dokonywali w celach religijnych regularnych oczyszczeń za pomocą rozpalonych do czerwoności kamieni i obfitych ilości zimnej wody, ale nie pomogło.

Przeszliśmy przez kilka ulic zabudowanych chatami z blachy i kawałków skrzyń, zamieszkanymi głównie przez leśnych Indian, którzy popełnili błąd i spróbowali dojść do porozumienia ze światem białego człowieka.

- Dziwne - powiedziałem - ale w lesie, nagie jak nowo narodzone dzieci, większość tych kobiet wygląda pięknie. Wsadź je w sukienkę i dzieje się coś niewytłumaczalnego. Piękno znika, duma znika...

Joanna wyciągnęła rękę, by mnie zatrzymać.

- Co to było, na miłość boską?

Minęliśmy właśnie ostatnią linię chat, blisko rzeki i początku dżungli. Dźwięk rozległ się ponownie - ostry, gorzki krzyk. Ruszyłem naprzód i zaraz stanąłem.

Na skraju lasu nad rzeką, przed jednym z drzew klęczała Indianka, z rękami uniesionymi nad głową i podciągnięta powyżej ud postrzępioną perkalową sukienką. Mężczyzna obok niej również był Indianinem, pomimo bawełnianych spodni i koszuli. Przywiązywał właśnie lianami jej nadgarstki do najbliższej gałęzi.

Kobieta krzyknęła znowu. Siostra Maria Teresa zrobiła szybki krok do przodu, ale pociągnąłem ją z powrotem.

- Cokolwiek będzie się działo, nie wolno się wtrącać.

- To jeden zwyczaj, z którym jestem najzupełniej obeznana, panie Mallory - odparła. - Zostanę tu przez chwilę, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Może później będę w stanie pomóc, jeśli ona mi pozwoli. - Uśmiechnęła się. - Widzi pan, między innymi jestem wykwalifikowanym lekarzem. Gdyby mógł mi pan przy okazji przynieść z domu moją torbę, byłabym bardzo wdzięczna.

Podeszła do Indianki i jej męża i usiadła na ziemi w odległości jarda czy dwóch. Nie zwracali na nią najmniejszej uwagi.

Joanna złapała mnie dziko za rękę.

- Co to jest?

- Ona będzie rodzić - wyjaśniłem. - Jest przywiązana za ręce, żeby dziecko urodziło się, gdy będzie wyprostowana. W ten sposób będzie silniejsze i dzielniejsze niż dziecko urodzone przez kobietę leżącą.

Indianka wydała z siebie kolejny, niski jęk bólu. Mężczyzna usiadł przy niej po turecku.

- Przecież to śmieszne - powiedziała Joanna. - Mogą tak spędzić całą noc.

- Dokładnie. I jeśli siostra Maria Teresa uprze się przy tym, by zachowywać się jak Florence Nightingale, jedyne, co możemy zrobić, to wrócić do domu i przynieść jej tę torbę.

W drodze powrotnej przez Landro miał miejsce dość niezwykły incydent, który pozwolił mi dojrzeć inną stronę charakteru Joanny.

Gdy przechodziliśmy obok walącego się domu na rogu wąskiej uliczki, przez drzwi na werandę wypadła młoda, może siedemnastoletnia Indianka. Była boso, ubrana w starą perkalową sukienkę. Wyglądała na śmiertelnie przerażoną. Rozejrzała się szybko dookoła, jakby zastanawiając się, w którą stronę uciec, po czym zaczęła zbiegać ze schodów, ale nie trafiła na stopień i rozciągnęła się jak długa. Chwilę później z domu wyleciał Avila z batem w ręce. Zbiegł po schodach i zaczął ją okładać.

Nie lubiłem Avili i z pewnością nie podobało mi się to, co robił z dziewczyną, ale nauczyłem się postępować ostrożnie w takich wypadkach, gdyż ciągle był to kraj, gdzie większość kobiet otrzymywała regularne bicie i było to traktowane jako rzecz naturalna.

Joanna Martin nie była jednak tak rozważna. Ruszyła do przodu niczym okręt wojenny pod pełnymi żaglami i zamachnęła się na Avilę torebką, na co odskoczył z wyrazem dezorientacji na twarzy. Podbiegłem tak szybko, jak mogłem, i złapałem ją za rękę w momencie, gdy zamierzała uderzyć go po raz drugi.

- Co ona zrobiła? - spytałem Avili, jednocześnie podnosząc dziewczynę z ziemi.

- Puszczała się po całym mieście, gdy mnie nie było - odparł. - Bóg wie, co tam mogła podłapać.

- Jest twoja?

Skinął głową.

- Huna. Kupiłem ją jakiś rok temu z kawałkiem.

Rozmawialiśmy po portugalsku, więc odwróciłem się do Joanny, by jej przetłumaczyć.

- Nic nie możemy zrobić. Ta dziewczyna należy do niego.

- Co to znaczy - należy do niego?

- Kupił ją, prawdopodobnie po śmierci jej rodziców. To tutaj dosyć powszechne i legalne.

- Kupił ją? - W jej oczach najpierw pojawiło się niedowierzanie, a potem niemal furia. - No to, do cholery, ja ją odkupuję. Ile ta wielka małpa weźmie?

- Tak się składa, że mówi świetnie po angielsku - powiedziałem. - Sama go spytaj.

Była naprawdę wściekła. Pogrzebała w torebce i wyciągnęła banknot wartości stu cruzeiros, którym cisnęła w Avilę.

- Wystarczy?!

Przyjął skwapliwie i ukłonił się grzecznie.

- To przyjemność robić z panią interesy, senhorita - powiedział i szybko odszedł, kierując się w stronę hotelu.

Dziewczyna czekała spokojnie na kolejny cios, jaki los miał dla niej w zanadrzu - jej kamienna indiańska twarz nie zdradzała niczego.

Wypytałem ją po portugalsku, który wydawała się rozumieć dosyć dobrze.

- Jest rzeczywiście Huna - odezwałem się po paru chwilach do Joanny. - Ma na imię Christine i ma szesnaście lat. Jej ojciec zbierał kauczuk. Oboje z matką umarli trzy lata temu na ospę. Jakaś kobieta przygarnęła ją wtedy, a w zeszłym roku sprzedała Avili. Co masz zamiar z nią zrobić?

- Bóg jeden wie - odpowiedziała. - Prysznic nie byłby złym pomysłem na początek, ale to bardziej działka siostry Marii Teresy niż moja. Tak w ogóle, to ile za nią zapłaciłam?

- Sto cruzeiros - około pięćdziesięciu dolarów. Avila może sobie wybrać dwie z samego kwiatu dziewcząt za dziesięć cruzeiros, więc zostaje mu dziewięćdziesiąt na gorzałę.

- Boże, co za kraj - westchnęła i biorąc Christine za rękę, ruszyła w kierunku lądowiska.

Popołudnie spędziłem pomagając Manniemu zrobić przegląd silnika bristola. Hannah wrócił w doskonałym nastroju parę minut po szóstej. Leżałem w hamaku, patrząc jak się goli, podczas gdy Mannie szykował wieczorny posiłek.

Hannah nucił wesoło pod nosem i wyglądał o wiele lat młodziej. Gdy Sterne zapytał go, czy chce coś zjeść, potrząsnął głową i włożył czystą koszulę.

- Tracisz czas, Mannie - odezwałem się. - Jego apetyt kieruje się dzisiaj ku innym rzeczom.

Hannah wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Dlaczego nie dasz sobie na luz, mały? To jest prawdziwa kobieta. Przeszła to i owo, a takie potrzebują mężczyzny.

Odwrócił się i wyszedł pogwizdując. Zacząłem wstawać, ale Mannie złapał mnie za ramię.

- Daj spokój, Neil.

Poszedłem na brzeg hangaru i oparłem się o słup. Patrzyłem na rzekę i powoli się uspokajałem. Zabawne, jak łatwo w tamtych dniach Hannah doprowadzał mnie do wściekłości.

Zbliżył się do mnie Mannie i dotknął mnie papierosem.

- Wiesz, Neil, kobiety to zabawne istoty. Zupełnie nie takie, jak sobie wyobrażamy. Najgorszy błąd, jaki popełniamy, to to, że widzimy je takimi, jakimi myślimy, że powinny być. Tymczasem rzeczywistość bywa zupełnie inna...

- W porządku, Mannie, przyjąłem. - Wielkie, ciężkie krople deszczu zabarwiły suchą ziemię, więc przyniosłem sobie ceratowy płaszcz. - Pójdę zobaczyć, co tam z siostrą Marią Teresą. Do zobaczenia.

Przygotowałem już wcześniej jej czarodziejską torbę oraz płaszcz i lampę na wypadek, gdyby czuwanie się przedłużało. Spotkałem ją na skraju miasteczka, idącą obok matki, która niosła swoje nowo narodzone dziecko w kocu. Za nimi szedł ojciec.

- Dziewczynka - oznajmiła - ale chyba nie mają nic przeciwko temu. Zostanę z nimi na noc. Zechce pan to przekazać Joannie ode mnie?

Odprowadziłem ich przez gęstniejącą ciemność do nędznej chaty, którą ta para nazywała domem, a następnie wróciłem do hotelu.

Teraz już naprawdę lało, deszcz nadchodził wielkimi falami. Czekając, aż przestanie, posiedziałem trochę w barze z Figueiredo, grając w warcaby i popijając dżin, który dla niego przywiozłem.

Po godzinie zrezygnowałem i zapaliwszy lampę zanurzyłem się w ulewę. Siła deszczu była ogromna. Czułem się, jakbym był zupełnie sam w małym zamkniętym świecie. Z jakiegoś powodu to mnie rozweseliło.

Kiedy wszedłem na werandę, światło przebijało przez zamknięte okiennice i grał gramofon. Przez chwilę stałem, słuchając szmeru głosów i śmiechu, po czym zapukałem do drzwi.

Otworzył Hannah. Był w samej koszuli, a w ręku trzymał kieliszek whisky. Nie dałem mu szansy powiedzenia czegokolwiek.

- Siostra Maria Teresa spędzi noc w Landro razem z kobietą, która właśnie urodziła - oznajmiłem. - Chciała, żeby Joanna wiedziała.

- Okay - mruknął. - Powiem jej. Gdy się odwracałem, za jego plecami ukazała się Joanna, z pewnością, by zobaczyć, co się dzieje. To wystarczyło.

- O, a propos - odezwałem się - rano lecę z wami do Santa Helena. Poczta będzie musiała poczekać. Twarz mu się zmieniła, natychmiast stała się czujna.

- Kto tak powiedział?

- Pułkownik Alberto. Chce, żebym odbył z nim jutro mały spacer i spotkał się z paroma Huna. To na razie.

Wróciłem na deszcz. Chyba mnie zawołała, chociaż nie byłem pewny, gdy jednak obejrzałem się przez ramię, Hannah stał na werandzie patrząc za mną.

Mały triumf, ale taki, za który - przypuszczałem - będę musiał drogo zapłacić.

9.

BICIE BĘBNÓW

Nie spałem szczególnie dobrze, a fakt, że Hannah pojawił się dopiero o trzeciej nad ranem, wcale mi nie pomógł. Później spałem nierówno i w końcu o szóstej wstałem i wyszedłem.

Było ciepło i duszno - dość niezwykłe o tej godzinie - a ciężkie szare chmury zapowiadały deszcz na większą część dnia. Poranek zupełnie nie dla mnie, a perspektywa tego, co miało nastąpić, nie polepszała mojego nastroju.

Przeszedłem przed otwartym hangarem i przystanąłem obok bristola, który znów wyglądał, jakby na coś czekał. Przyszło mi nagle do głowy, że inni też musieli tak przed nim stać, krztusząc się pierwszym papierosem i czekając na wylot na poranny patrol, oceniając pogodę i zastanawiając się, co przyniesie dzień. Doznałem dziwnego poczucia pokrewieństwa, co przecież nie miało żadnego sensu.

Odwróciwszy się, ujrzałem przypatrującego mi się Hannaha. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, po moim awaryjnym lądowaniu vega, uderzyła mnie jego twarz zupełnie pozbawiona wieku, teraz jednak było inaczej. Może to ten ranek albo raczej wczorajsze picie, ale wyglądał na sto lat. Jak gdyby przeżył już wszystko, co mógł, i nie wierzył zbytnio w to, co miało przyjść.

Napięcie między nami było niemal namacalne.

- Masz zamiar pchać się w to szaleństwo? - spytał szorstko.

- Powiedziałem, nie?

- Cholera, przecież nikt nie ma pojęcia, jak Huna mogą zareagować - wybuchnął ze złością. - Jak się wkurzą, nie zdążysz się nawet pomodlić.

- I tak nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek był zbytnio wierzący. - Zacząłem przechodzić obok niego. Złapał mnie za ramię i okręcił.

- Czego ty, do diabła, próbujesz dowieść, Mallory?

Po zastanowieniu się, rozumiem teraz, że odbierał całą tę sprawę jako rodzaj osobistego wyzwania. Gdybym poszedł, on też musiałby iść albo okazałby się gorszy ode mnie i to nie tylko w oczach Joanny Martin, gdyż, jak mówiłem, pozory były dla niego wszystkim.

Był wściekły, bo postawiłem go w sytuacji bez wyjścia, co powinno mnie ucieszyć. Zamiast tego czułem się taki ponury, jak sam szary poranek.

- Powiedzmy po prostu, że jestem zmęczony życiem, i zostawmy to tak.

Chwilowo uwierzył mi na tyle, że rozluźnił uścisk i mogłem odejść. Gdy wracałem wzdłuż hangaru, pierwsze ciężkie krople deszczu zabębniły o dach.

Pomimo złej pogody, lot do Santa Helena odbył się bez wydarzeń. Z powodu kiepskiej widoczności wystartowaliśmy dużo później, niż było zaplanowane, ale o dziewiątej trochę się przejaśniło - chociaż ciągle mocno padało - i Hannah postanowił zaryzykować.

Poprosił mnie o sterowanie, co mi nawet odpowiadało, ponieważ nie tylko trzymało mnie z dala od Joanny, ale oznaczało też, iż nie musiałem z trudem podtrzymywać rozmowy z siostrą Marią Teresą. Zostawiłem to wszystko Hannahowi, który zdawał się dobrze sobie radzić, mimo że przez większość czasu konwersacja za moimi plecami była dla mnie niezrozumiała, tak byłem pogrążony we własnych myślach.

Sytuacja w Santa Helena nie była lepsza. Z powodu upału, znad lasu znowu napłynęły deszcz i mgła, lądowanie jednak odbyło się spokojnie posadziłem hayleya prawie bez jednego podskoku.

Przy starcie przesłałem radiem wiadomość o przewidywanym czasie przylotu. Mimo to zdziwiłem się, widząc Alberto ze strażą czekających na nas przy pasie.

Gdy Halley zatrzymał się, Alberto podszedł i osobiście pomógł wysiąść obu kobietom, witając je kurtuazyjnie. Twarz pod oficerską czapką z daszkiem miał poważną i stanowił postać pełną melancholii, jakby zdaną na łaskę losu w obcym kraju. Kawaleryjska peleryna, którą nosił, była z pewnością echem lepszych dni.

Poprowadził nas do małej przystani, gdzie czekała łódź motorowa. Wyglądała wspaniale. Na dachu głównego salonu karabin Lewis, drugi na dziobie, oba chronione workami z piaskiem, a płócienny ekran po każdej stronie pokładu uniemożliwiał obserwację z zewnątrz i stanowił pewną osłonę przed strzałami.

Na rufie zamontowano markizę dla ochrony przed deszczem, ustawiono trzcinowy stolik i płócienne krzesła, a gdy się zbliżaliśmy, z salonu wyszedł ordynans z tacą. Nosił białe rękawiczki i kiedy panie usiadły, nalał do delikatnych porcelanowych filiżanek kawę ze srebrnego dzbanka. Deszcz tłukł o dach, obok łodzi przepłynęła para aligatorów. Dziwny, szalony sen, gdy tak się stało przy poręczy - tylko smród gnijącej roślinności, unoszący się z rzeki, nadawał temu posmak rzeczywistości.

Alberto podszedł do mnie i poczęstował papierosem.

- W związku z naszą wczorajszą rozmową, senhor Mallory. Podjął pan jakąś decyzję?

- Piekielny poranek na spacer po lesie - odparłem, wyglądając spod markizy. - Z drugiej strony to mogłoby być interesujące.

Uśmiechnął się lekko i zawahał, jakby chciał coś powiedzieć, po czym najwidoczniej rozmyślił się i odszedł, zostawiając mnie samego. Nie mogę powiedzieć, że natychmiast pożałowałem moich słów, ale jednak dobrowolnie pakowałem się w sytuację poważnego niebezpieczeństwa, co nie miało żadnego sensu. Dlaczego tak się stało?

Dwóch żołnierzy odcumowało już łódź, która zaraz odpłynęła od pomostu. Alberto przyjął od ordynansa filiżankę kawy i powiedział:

- W tej chwili nie będzie czasu, by wysadzić panie w Santa Helena. Huna zmienili miejsce naszego spotkania na starą plantację kauczuku, zrujnowaną fazendę jakieś pięć mil stąd w górę rzeki i milę w głąb lądu. Wyznaczona godzina pozostaje jednak ta sama - południe - więc i tak ledwo zdążymy. W tych okolicznościach obawiam się, że będą panie musiały udać się z nami na tę przejażdżkę.

- Mogę spytać, jakie są pańskie plany, pułkowniku? - odezwała się siostra Maria Teresa.

- Bardzo proste, siostro. - Uśmiechnął się ze znużeniem. - Jadę zawrzeć pokój z Huna, czego domagają się moi zwierzchnicy, którzy w chwili obecnej siedzą na tyłkach za swoimi biurkami o dobre tysiąc mil stąd.

- Nie pochwala pan tego.

- Powiedzmy, że jestem mniej niż optymistyczny, jeśli chodzi o rezultat. Delegacja złożona z jednego wodza i pięciu starszych ma spotkać się ze mną na ich warunkach, to znaczy, że idę sam - z wyjątkiem tłumacza - i zdecydowanie nie uzbrojony. Jedyną zmianą w umowie, jak dotąd, jest to, iż senhor Mallory, który wie o Indianach więcej niż ktokolwiek, kogo znam, zgodził się mi towarzyszyć.

Joanna Martin zesztywniała nagle, z filiżanką w połowie drogi do ust. Odwróciwszy się, wbiła we mnie wzrok, lekko marszcząc brwi.

- Długi spacer, panie Mallory - odezwała się siostra Maria Teresa.

Hannah był wściekły i dzikim spojrzeniem obrzucił najpierw mnie, a potem Joannę. Nie podobało mu się to, co miał powiedzieć, ale wydobył to z siebie, muszę przyznać.

- Mnie też może pan wliczyć, pułkowniku.

- Nie bądź głupi, - wtrąciłem się. - Gdyby coś poszło nie tak, to kto, do cholery, odwiózłby kobiety hayleyem?

- Może to ich uwagę odwróci. Indianie nie uważają za zagrożenie dla siebie grupy, w której jest kobieta. Czy zgodzi się pan z tym, panie Mallory?

Alberto spojrzał na mnie szybko, natychmiast rozumiejąc - tak jak i ja - o co jej chodziło.

- Tak - odparłem. - Do pewnego stopnia to prawda. Z pewnością oni sami nie zabierają kobiet na wojnę, ale nie liczyłbym na to.

- To ryzyko, które jestem gotowa podjąć - stwierdziła po prostu.

Nastąpiła chwila ciszy. W końcu Alberto potrząsnął głową.

- To niemożliwe, siostro. Chyba to siostra rozumie. Bywają chwile, kiedy naiwność dobrych może być naprawdę rozwścieczająca.

- Jestem tak samo za pokojem jak pan, pułkowniku - powiedziała z tym swoim rozbrajającym uśmiechem. - Ale proszę pamiętać, że mam w tym też specjalny interes. Los siostry Anny Josephy i jej przyjaciółki.

- Wydawało mi się, że Kościół ma męczenników pod dostatkiem - odparł.

Joanna Martin wstała.

- To brzmi dla mnie tak, jakby chciał pan powiedzieć, że tak naprawdę nie spodziewa się pan wrócić. Mam rację?

- Se Deus guiser, senhorita.

Jeśli taka wola boska. Joanna odwróciła się do mnie z pobladłą twarzą.

- Chyba oszalałeś. Czego usiłujesz dowieść?

- Chcesz wiedzieć, czy twoja siostra żyje, prawda? - spytałem.

Poszła do salonu, trzaskając drzwiami.

- Czy mam to przyjąć za odmowę zgody na towarzyszenie panom, pułkowniku? - odezwała się cierpliwie siostra Maria Teresa.

- Absolutnie, siostro. - Zasalutował jej z powaga. - Bardzo żałuję, ale ja tu dowodzę i musze postępować, jak uważam za stosowne.

- Mimo mojego upoważnienia?

- Siostro, sam papież nie zmusiłby mnie dzisiaj, żebym siostrę wziął.

Myślę, że dopiero wtedy naprawdę i w całości doceniła niebezpieczeństwo całego przedsięwzięcia. Westchnęła ciężko.

- Do tej pory nie rozumiałam. Teraz chyba już tak. Obaj, panowie, jesteście odważnymi ludźmi.

- Wypełniam tylko mój obowiązek, siostro - odparł. - Ale dziękuję.

- W pańskim wypadku to też obowiązek, panie Mallory? - zwróciła się do mnie.

- Wie siostra, jak to mówią. - Wzruszyłem ramionami. - Idę, bo to tam jest.

Ale były też bardziej tajemnicze powody - wiedziałem o tym i ona również, bo zdradziły to jej oczy. Myślałem, że może coś powie - coś osobistego na przykład - ale zamiast tego wstała i wyszła za Joanną do salonu. Hannah gwałtownym gestem cisnął papierosa za balustradę.

- Jesteście już chodzącymi trupami. Po tuzinie strzał dla każdego czeka tam na was.

- Być może. - Alberto odwrócił się do mnie. - Jest warunek, żebyśmy poszli nie uzbrojeni. Co pan o tym sądzi?

- Równie dobry sposób popełnienia samobójstwa jak każdy inny.

- Nie ufa im pan?

- Czy można ufać wiatrowi? - Potrząsnąłem głową. - Jak już mówiłem wcześniej, cokolwiek zrobią, będzie to podyktowane nastrojem chwili. Jeśli postanowią nas zabić zamiast rozmawiać, nie będzie to wynikiem świadomej złej woli, tylko po prostu tego, że nagle uznają to za lepszy pomysł niż poprzedni, jaki mieli.

- Rozumiem. Niech mi pan powie, jaka była postawa Karla Bubera wobec broni.

- Nigdy nie chodził bez karabinu wyraźnie odsłoniętego, jeśli o to panu chodzi. Leśni Indianie boją się karabinów bardziej niż czegokolwiek innego, co przychodziłoby mi do głowy. To nie znaczy, że jeśli jest pan uzbrojony, to pana nie zaatakują, ale najpierw zastanowią się dwa razy. Ciągle uważają to za jakąś wielką magię.

- A jednak żądają, żebyśmy byli nie uzbrojeni. - Westchnął. - To niedobry znak, obawiam się.

- Zgadzam się, chociaż z drugiej strony, czego oko nie widzi...

- Przyszło mi do głowy to samo, muszę wyznać. Na przykład ten pański płaszcz jest z pewnością dosyć szeroki, by ukryć mnóstwo grzechów.

Nagle nastrój zdecydowanie mu się poprawił, przypuszczam, że dostrzegł perspektywę jakiejś szansy w ewentualnej walce.

- Dopilnuję niezbędnych przygotowań - oznajmił. - Później omówimy szczegóły.

Odszedł w stronę pomostu sternika, zostawiając mnie z Hannahem, którego twarz była blada, a oczy ciskały błyskawice. Przez chwilę myślałem, że może się na mnie rzucić. Nie miał jednak okazji, gdyż Joanna wybrała ten właśnie moment, by wyjść z salonu.

Mógłbym przysiąc po jej oczach, że płakała, chociaż nie wydawało mi się to możliwe. Na twarzy miała świeży puder, a szerokie usta pociągnięte jasno-pomarańczową szminką.

Nie patrząc na Hannaha, odezwała się:

- Byłbyś tak dobry i wyniósł się stąd do diabła, Sam? Chciałabym zamienić słowo z tym tu Galahadem.

Hannah spojrzał najpierw na nią, potem na mnie i wyszedł bez dyskusji, co świadczyło chyba trochę o wpływie, jaki na niego miała.

Przysunęła się do mnie na tyle blisko, bym poczuł jej obecność.

- Robisz to dla mnie?

- Niezupełnie - odparłem. - Po prostu lubię się dobrze bawić.

Uderzyła mnie w twarz dosyć mocno, by głowa poleciała mi do tyłu.

- Niech cię diabli, Mallory krzyknęła. Nic ci nie jestem winna.

Po czym zrobiła ostatnią rzecz, jakiej bym się spodziewał. Objęła mnie mocno ramieniem i przycisnęła te swoje szerokie usta do moich. Jej ciało poruszało się konwulsyjnie i przez moment trudno było myśleć o czymś innym. Następnie uwolniła się ode mnie i pobiegła z powrotem do salonu.

Nic z tego nie miało większego sensu, ale też ludzkie postępowanie rzadko kiedy go ma. Poszedłem wzdłuż sterburty na dziób i przystanąłem, by zapalić papierosa, obok lewisa, przy którym akurat nikogo nie było na stanowisku wśród worków z piaskiem. Niedaleko leżał stos gotowych do akcji czterdziestosiedmionabojowych magazynków bębnowych. Całe działko wyglądało śmiercionośnie i usiadłem na workach, by mu się przyjrzeć.

- Pierwsze działo, z jakiego strzelano z samolotu. - Hannah wynurzył się zza pomostu sternika. - To było siódmego czerwca tysiąc dziewięćset dwunastego. Długo już są w użytku.

- U nas ciągle jest ich sporo - powiedziałem. - Używaliśmy ich na wapitis.

Pokiwał głową.

- W czasie wojny Niemcy nazywali je Belgijskim Grzechotnikiem. Najlepsze lekkie działko lotnicze, jakie mieliśmy.

Nastąpiła cisza. Deszcz szumiał, spływając z krawędzi mojego szerokiego słomianego sombrera. Nic nie przychodziło mi do głowy, poza tym nie wiedziałem też, czego on chce. Zaskoczył mnie mówiąc dokładnie coś przeciwnego, niż się spodziewałem.

- Posłuchaj, mały, postawmy sprawę jasno. Ona jest moim typem kobiety. Ty zobaczyłeś ją pierwszy, ale ja byłem tam ostatni i to się właśnie liczy, więc ręce precz, jasne?

Co przynajmniej znaczyło, że sądził, iż przeżyję wypadki tego dnia. Dziwnie wesoły, roześmiałem mu się w twarz. Biedny Sam. Przez chwilę znowu myślałem, że może mnie uderzyć. Zamiast tego odwrócił się z wściekłością i uciekł.

Na dokładnej mapie terenu miejsce to było zaznaczone jako Matamoros i znaleźliśmy je bez żadnego problemu.

Był tam stary drewniany pomost, zapadający się w wodę, i prawie zarośnięta pływająca przystań, ale droga do domu, kiedyś dosyć szeroka, by zmieścił się na niej wóz, była jeszcze zupełnie czysta.

Podpłynęliśmy do przystani. Przy każdym lewisie stało dwóch żołnierzy, dziesięciu następnych, z gotowymi karabinami, za płóciennym ekranem po stronie sterburty. Dowodził mój stary towarzysz broni, sierżant Lima.

Gdy uderzyliśmy w pływającą przystań, nie dalej niż dwadzieścia jardów od tej zielonej ściany, dwóch ludzi weszło na nią i trzymało łódź na linach - a silnik pracował lekko, gotowy - w razie potrzeby - z wielką siłą wywieźć nas z kłopotów.

Nic się jednak nie wydarzyło. Kilka aligatorów ześliznęło się z błotnistego brzegu, a gromada wyjców na drzewach zaczęła wrzeszczeć ze złością. Poza tym panowała cisza.

- Dobra, teraz się przygotujmy - rzucił Alberto.

Weszliśmy do salonu, gdzie Joanna, siostra Maria Teresa i Hannah siedzieli za stołem i rozmawiali przyciszonymi głosami. Gdy weszliśmy razem z Pedro, tłumaczem półkrwi, zamilkli i wstali.

Zdjąłem mój ceratowy płaszcz, a Alberto otworzył szafkę z bronią i wyjął przygotowany wcześniej półautomatyczny karabin Thompson ze specjalnie podłużonym rzemieniem. Przewiesiłem go lufą do dołu przez prawe ramię i Hannah pomógł mi ponownie włożyć płaszcz.

Alberto wziął broń, która - jak zrozumiałem była jego prywatną własnością - prawdopodobnie jeden z najbardziej śmiercionośnych rodzajów broni ręcznej, jakie kiedykolwiek wyprodukowano: pistolet maszynowy Mauser model 1932. Pedro dostał automat 45, który wsadził sobie za pas pod poszarpane poncho.

Tłumacz był dla mnie pewną niespodzianką, bo spodziewałem się w nim przynajmniej śladu białej krwi, a nie znalazłem żadnego. Mimo swego ubrania, wyglądał jak stuprocentowy Huna.

Na koniec pułkownik wyjął dwa granaty typu Mills, wrzucił sobie jeden do kieszeni, a drugi dał mnie.

- Dodatkowy drobiazg. - Uśmiechnął się lekko. - Na wszelki wypadek.

Z zewnątrz doszły nas jakieś pomieszane okrzyki. Gdy się odwróciliśmy, drzwi do salonu otworzyły się gwałtownie i stanął w nich sierżant Lima z otwartymi ustami.

- O co chodzi? - spytał Alberto, Hannah zaś wydobył z kabury pod pachą swój rewolwer z szybkością, która mogła dowodzić jedynie znacznej praktyki.

- Ta siostra, pułkowniku - wycharczał Lima. - Pobiegła do dżungli.

Nastąpiła martwa cisza. Joanna Martin osunęła się na krzesło i zaczęła szeptać „Zdrowaś Mario”, prawdopodobnie po raz pierwszy od wielu lat.

- Na Boga, człowieku, jak to się mogło stać?! - wrzasnął Alberto. - Miałeś pilnować pokładu! Dowodzisz przecież!

- Bóg mi świadkiem, pułkowniku. - Lima był najwyraźniej przerażony. - W jednej sekundzie stała tam, a w następnej była już za balustradą i zanim zorientowałem się, co się dzieje, pędziła do dżungli.

Tego było już za wiele nawet dla tak surowo poprawnego żołnierza, jakim był pułkownik Alberto. Trzasnął Limę wierzchem dłoni w twarz, cisnął go na krzesło i odwrócił się do Hannaha.

- Kapitanie Hannah, będę panu zobowiązany, jeśli obejmie pan tutaj dowodzenie. Sugeruję, żeby do naszego powrotu trzymał pan łódź na środku rzeki. Jeśli ten nędzny typ sprawi panu choćby cień kłopotu, proszę go zastrzelić. - Zwrócił się do mnie. - A teraz, przyjacielu, myślę, że powinniśmy naprawdę się pospieszyć.

Pedro był pierwszy za burtą, a Alberto i ja zaraz za nim. Kiedy dotarliśmy na skraj lasu, nasza łódź już odpływała i dostrzegłem Hannaha stojącego na rufie pod markizą, z karabinem maszynowym w rękach i Joanną u boku. Bóg jeden wie dlaczego, ale pomachałem im - jakby w jakimś ostatnim szarmanckim geście - po czym zanurzyłem się za Alberto w tę zieloną ciemność.

Jak wspomniałem, droga została tak zbudowana, by przyjąć dość duży transport, teraz zaś odkryłem, że miała wyjątkowo solidny podkład - drewniane kłody wkopane na całej długości w miękką ziemię. Na znacznym odcinku dżungla już na nią weszła, ciągle jednak droga dawała szybkie i łatwe przejście przez ten teren, który bez niej byłby tak dostępny dla białego człowieka jak zarośla ciernia.

Gałęzie nad naszymi głowami były tak gęsto splątane, że deszcz niemal wcale przez nie nie przechodził, a światło w bardzo niewielkim stopniu. Mrok był zupełnie niezwykły i pełen grozy.

Pedro znajdował się sporo z przodu, biegnąc szybko, i wkrótce zniknął nam z oczu. Ja deptałem Alberto po piętach. Po chwili usłyszeliśmy krzyk i kilka jardów dalej znaleźliśmy Pedro stojącego obok siostry Marii Teresy.

Zważywszy okoliczności, Alberto znacznie pohamował swój gniew.

- To jest głupota najgorszego rodzaju, siostro - powiedział po prostu. - Muszę nalegać, by natychmiast siostra wróciła.

- A ja, pułkowniku, jestem równie zdeterminowana iść dalej - odparła.

Słyszałem leśne lisy nawołujące się wśród drzew po obu stronach i wiedziałem, że jest już za późno na powrót, być może dla nas wszystkich. Rzeczą, której najbardziej byłem świadomy, była moja pogarda dla jej głupoty, uczucie nie tyle złości co zawodu wobec niej i jej podobnych, którzy z własnego głupiego uporu, by robić dobro, powodowali w końcu więcej szkód niż tuzin ludzi pokroju Aviii.

W cieniu, jard czy dwa za nami, rozległ się nagle jakiś głuchy odgłos. Moja ręka natychmiast znalazła się w kieszeni, macając kolbę i osłonę spustu thompsona. W ziemię przy drodze wbiła się dzida, z której zwisał naszyjnik z małpich czaszek.

- Co to oznacza? - spytała zakonnica.

- Że nie wolno nam wracać stwierdził Alberto. - Decyzja o tym, co z siostrą zrobić, nie należy już do mnie. Jeśli stanowi to dla siostry jakąś pociechę, prawdopodobnie zabiła siostra nas wszystkich.

W tej samej chwili w pobliżu rozległ się głuchy dźwięk bębna.

Postąpiliśmy w jedyny możliwy sposób, czyli zuchwale, i ruszyliśmy dalej - Pedro z przodu, za nim siostra Maria Teresa. Alberto i ja szliśmy ramię w ramię na końcu.

Nie byliśmy sami - las żył czymś więcej niż jedynie swoją fauną. Ptaki ubarwione wszystkimi kolorami tęczy unosiły się w popłochu z drzew i to nie tylko, gdy my przechodziliśmy. Papugi skrzeczały na siebie ze złością.

- Jak pan mówił? - mruknąłem do Alberto. - Wódz i pięciu starszych?

- Niech się pan nade mną nie znęca - odparł. - Czuję, że zanim się polepszy, będzie jeszcze zdecydowanie gorzej.

Bęben rozbrzmiewał teraz głośniej, a echo czyniło go jeszcze bardziej złowieszczym. Po chwili w wilgotnym powietrzu rozszedł się zapach drzewnego dymu, las zaczął rzednieć, nagle zrobiło się jaśniej i ujrzeliśmy szczyt dachu domu, a potem następny.

Nie zdziwiło mnie to zbytnio, gdyż w wielkich dniach brazylijskiego boomu kauczukowego zarabiano takie miliony, że domy na plantacjach w głębi kraju przypominały często małe pałace. Właścicieli stać było nawet na prywatne wojsko do obrony przed Indianami. Nie teraz jednak. Tamte dni minęły i miejsca takie jak Matamoros po kawałku rozsypywały się w dżungli.

Wynurzyliśmy się na dużej polanie, mając resztki domu po przeciwnej strome. Bębnienie nagle ustało. Nasi gospodarze czekali na nas na środku.

Cacique, czyli wódz, był łatwo rozpoznawalny, nie tylko dlatego, że siedział na kłodzie i miał najwspanialszy pióropusz - wielki wachlarz z piór ary. Chlubił się też drewnianym kółkiem w dolnej wardze, które wypychało ją na dobre dwa cale - znak wielkiego zaszczytu wśród Huna.

Jego przyjaciele byli podobnie ustrojeni: piękny kolorowy pióropusz, sześciostopowy łuk, kołczan z kory ze strzałami, włócznia w prawej dłoni. Ich jedyny ubiór - jeśli można to tak nazwać - stanowiła korowa osłona genitaliów i różne naszyjniki czy podobne ozdoby z muszelek, kamieni i ludzkich kości.

Najbardziej alarmującym faktem było to, iż wszyscy byli pomalowani w barwy wojenne - całe ciało pokryte zostało brunatnożółtym szlamem, charakterystycznym dla tej części rzeki. Byli wściekli i okazywali to przestępowaniem z nogi na nogę i trajkotaniem między sobą jak gromada starych bab tym swoim ciekawie świszczącym szeptem, który uchodził u nich za mowę. Ta wściekłość na ich tępych, ponurych twarzach była jak złość dzieci i równie nieprzewidywalna w swoich konsekwencjach.

Wódz przypuścił atak słowny.

- Chce wiedzieć, dlaczego święta pani i senhor Mallory są tutaj - powiedział Pedro. - Jest bardzo zaniepokojony. Nie bardzo wiem czemu.

- Może zamierzał zabić nas od razu - odezwałem się do Alberto - a jej obecność wytrąciła go z równowagi. - Skinął głową i zwrócił się do Pedro: - Tłumacz to, co mówię. Powiedz im, że Huna zabijają już wystarczająco długo. Nadszedł czas na pokój.

Spowodowało to kolejny wybuch wrzasku, którego istotę stanowiło to, że wszystko zaczął biały człowiek, co upoważniało Huna do skończenia. Gdyby wszyscy biali odeszli z ziem Huna, mogłoby być lepiej.

Naturalnie Alberto nie mógł składać tego typu obietnic, a zresztą był zobowiązany do dyskusji z pozycji siły. Huna napadli przecież na misję w Santa Helena, mordując ojca Conte i wiele zakonnic.

Wódz usiłował temu zaprzeczać, chociaż nie miał wielkiej szansy, że mu ktokolwiek uwierzy, gdyż na jego szyi wisiał różaniec i krzyż którejś z sióstr. Starsi znowu zaczęli szurać nogami, rzucając groźne spojrzenia niczym uczniowie przed dyrektorem, więc Alberto zwiększył nacisk. Widzieli już, co rząd może zrobić. Czy chcą, żeby wielki ptak białych ludzi spuścił z nieba więcej ognia na ich wioski?

Jeden po drugim Indianie wynurzali się z lasu na polanę. Zauważyłem to już jakiś czas temu i Alberto również, ale nie wspominał o tym ani słowem. Podchodzili coraz bliżej, trzymając się w małych grupkach, pokrzykując ze złością. Nie powiem, że nie miało to na celu podniesienia ich odwagi.

Spojrzałem na siostrę Marię Teresę i zobaczyłem, że jest - jak by to powiedzieć - sparaliżowana. Ręce miała złożone jak do modlitwy, a oczy błyszczały litością - prawdopodobnie błagała o wyciągnięcie tych grzeszników z płomieni.

Mniej więcej wtedy właśnie Alberto poruszył kwestię dwóch zaginionych zakonnic. Odpowiedź była prawie absurdalna w swej prostocie. Wyparłszy się przedtem jakiegokolwiek udziału w ataku na Santa Helena, wódz równie gwałtownie zaprzeczył teraz wzięciu jeńców. Wszyscy zostali zabici, oprócz tych, który uciekli.

Na to Alberto powiedział mu, że kłamie, bo nikt nie uciekł. Wódz po raz pierwszy podskoczył i wypuścił kolejną wiązankę, wskazując ciągle palcem na Pedro. Zauważyłem, że ci dalsi podpełzli teraz bliżej, tworząc szerokie koło, które skutecznie odcięło nam odwrót do lasu.

Alberto dał mi papierosa i sam zapalił jednego nonszalanckim gestem.

- Z każdą minutą robi się coraz gorzej. Wezwał do zabicia mnie, jestem tego pewien. Ilu ich pan tam naliczył?

- Co najmniej pięćdziesięciu.

- Może będę musiał kogoś zabić, żeby przestraszyć pozostałych. Wesprze mnie pan?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wódz znowu coś krzyknął.

- Teraz atakuje mnie - odezwał się Pedro. - Mówi, że zdradziłem mój lud.

W tej samej chwili w deszczu świsnęła strzała i utkwiła w jego prawym udzie. Z krzykiem upadł na kolano, a dwóch starszych uniosło włócznie, zgodnie wyjąc.

Spodziewając się czegoś takiego, odpiąłem już wcześniej płaszcz, byłem jednak zbyt powolny. Alberto błyskawicznie wyciągnął mauzera i wypalił w nich obu kilka razy, aż ciężkie kule uniosły ich w powietrze.

Reszta rzuciła się do ucieczki. Posłałem za nimi szybką serię, specjalnie celując w bok, rozdzierając ziemię w fontannę piachu i kamieni. W ciągu paru sekund nie było widać żadnego Indianina. Ich głosy wznosiły się wściekle dookoła całej polany. Gdy się odwróciłem, Pedro stał, a Maria Teresa kucała obok niego szarpiąc za strzałę.

- Traci siostra czas - powiedziałem. - One mają haczyki. Pedro będzie potrzebował zabiegu chirurgicznego, żeby wyciągnąć grot.

- Ma rację - mruknął Pedro i odłamał drzewce jak najbliżej uda.

- Dobra, ruszajmy - rzucił Alberto. - I niech siostra będzie przygotowana na zadarcie habitu i bieg, jeśli chce siostra żyć.

- Chwileczkę proszę, pułkowniku.

Jeden z wojowników, do którego strzelił, już nie żył, drugi jednak męczył się strasznie. Krew z każdym oddechem bulgotała mu w ustach. Ku memu zdumieniu uklęknęła obok niego i złożywszy ręce zaczęła odmawiać modlitwę za konających.

- Idź, duszo chrześcijańska, z tego świata, w imię Boga Ojca Wszechmogącego, który ciebie stworzył...

Mówiła dalej. Alberto wzruszył bezradnie ramionami i zdjął czapkę. Z pewną niechęcią poszedłem w jego ślady, świadomy przeraźliwych wrzasków wściekłości dochodzących z lasu, myśląc o półmilowym zielonym tunelu do przystani. Nagle z pewnym zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie zaraz umrę.

Zdumiewające, jak to na mnie podziałało. Czułem deszcz, ciepły i ciężki, widziałem krew na ustach umierającego. Żaden kolor nigdy nie wydawał mi się bogatszy. Zieleń drzew, silny zapach dymu drzewnego dochodzący gdzieś z pobliża.

Czy miałem czego żałować? Właściwie nie. Zrobiłem to, co chciałem, na przekór wszelkim radom i wszystkim możliwym przeciwnościom i było warto. Mogłem być teraz młodszym partnerem w prawniczej firmie mojego ojca, bezpiecznie i w domu, ale wybrałem margines. Cóż, niech tak będzie.

Z ust Indianina wydobył się ostatni oddech. Siostra skończyła modlitwy i wstała odwracając ku nam rozpromienioną twarz.

- Teraz jestem gotowa, panowie.

Nie czułem już gniewu. Nie było sensu. Po prostu chwyciłem ją za ramię i popchnąłem za Alberto, który ruszył już w stronę drogi, mając u boku utykającego Pedro.

Gdy zbliżaliśmy się do lasu, spodziewałem się gradu strzał, ale nic się nie zdarzyło.

- Będą na nas czekać na drodze, panie pułkowniku - odezwał się Pedro. - Pobawią się z nami trochę. To ich sposób.

Alberto przystanął, odwracając się do mnie.

- Zgadza się pan z nim?

Skinąłem głową.

- Lubią się zabawiać. To dla nich gra, niech pan pamięta. Prawdopodobnie będą próbowali straszyć nas przez większość drogi, a uderzą blisko rzeki, kiedy poczujemy się bezpieczni.

- Rozumiem. Więc trzeba pamiętać o tym, by jak najdłużej iść, a ostatni odcinek przebiec jak diabli.

- Dokładnie.

- Słyszała siostra? - zwrócił się do Marii Teresy.

- Jesteśmy w rękach Boga - odparła z tym swoim świątobliwym uśmiechem.

- A Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie sami - powiedział Alberto.

Może pięćdziesiąt jardów na prawo z lasu wynurzyła się grupa Indian. Pułkownik wyjął swój granat z kieszeni, pociągnął zawleczkę i rzucił w ich kierunku. Byli zdecydowanie poza zasięgiem, ale wybuch wywarł efekt więcej niż zbawienny. Zniknęli wśród drzew i wszystkie głosy umilkły.

- O Boże, mogłem się o coś potknąć - odezwał się. - Niech popróbują pańskiego, przyjacielu.

Cisnąłem millsem na środek polany - rozległa się zadowalająco głośna eksplozja, ptaki ze złością uniosły się z drzew, ale nie doszedł nas żaden ludzki głos.

- Chciałaby się siostra pomodlić? - spytał Alberto, biorąc ją pod ramię. - To niech się siostra modli, żeby ta cisza trwała, aż będziemy na przystani.

Nie można było oczywiście liczyć na tak wiele. Wybuchy z pewnością przestraszyły Indian - było to jedyne wytłumaczenie ich braku aktywności - nie na długo jednak. W ciszy dotarliśmy do połowy drogi, po czym leśne lisy znowu zaczęły się nawoływać. Było też coś więcej - uderzanie drzewcami włóczni o maczugi, przeraźliwe ptasie skrzeczenia, odgłosy przedzierania się ludzi przez poszycie lasu.

Słyszałem jednak szum rzeki i czułem jej zgniły zapach - to było pocieszające.

Hałasy w zaroślach po obu stronach przybliżyły się i wyrównały. Zostało nam nie więcej niż dwieście jardów i czuliśmy, że szykują się do zabijania.

- Ja biorę lewą stronę, pan prawą, Mallory - odezwał się Alberto. - Jak powiem, niech im pan pośle parę serii i uciekamy.

Nawet wtedy wątpiłem w nasze szansę, ale i tak nie mieliśmy wielkiego wyboru. Nie słyszałem, co krzyczał, bo w tej samej chwili zaczął strzelać ze swojego pistoletu. Okręciłem się przykucając i omiotłem liście po mojej strome.

Z pewnością kogoś trafiliśmy, sądząc po wrzaskach, ale nie czekałem, by się o tym dowiedzieć, tylko popędziłem co sił za Pedro i zakonnicą. Jak na człowieka z grotem strzały w udzie radził sobie nadzwyczajnie dobrze, choć przypuszczam, że zbawienny efekt miała tu perspektywa tego, co by się z nim stało, gdyby wpadł żywy w ich ręce.

Krzyki rozbrzmiewały teraz wszędzie dookoła. Ciągle biegnąc strzelałem na boki. Doszedł mnie też inny dźwięk - miarowy terkot lewisa. Chwilę później wypadliśmy na brzeg i ujrzeliśmy szybko podpływającą łódź z Hannahem we własnej osobie przy działku na dziobie.

Chyba właśnie wtedy zaczęły nadlatywać ze świstem strzały, małymi grupkami spomiędzy drzew. Jedna zaryła się w ziemię przede mną, druga trafiła Pedro prosto w plecy, rzucając nim do przodu. Odwrócił się, dostał następną w pierś i padł.

Biegłem dalej robiąc uniki i zwody, bo nie było to teraz miejsce dla bohaterów. Z łodzi dalej strzelano, ktoś pomagał siostrze Marii Teresie przejść przez burtę. Gdy Alberto wskakiwał za nią, strzała przeszyła mu lewe przedramię. Siła uderzenia musiała być znaczna, bo zatoczył się, upuszczając mauzera do rzeki. Chwyciłem pułkownika za drugą rękę i przepchnąłem na pokład. Kiedy tylko sam się tam znalazłem, usłyszałem okrzyk Hannaha, silnik zwiększył obroty i zaczęliśmy odbijać od przystani.

Alberto zataczając się wstał i w tej samej chwili jeden z jego ludzi wskazał na coś z krzykiem. Odwróciwszy się, ujrzałem Pedro pełzającego na czworakach po pomoście, z końcem strzały wystającym z pleców. Za nim Huna wypadli z lasu wyjąc jak wilki.

Konwulsyjnym ruchem Alberto chwycił drzewce strzały tkwiące w jego ramieniu, wyciągnął ją i wyrwał karabin z rąk najbliższego żołnierza. Następnie starannie wycelował i strzelił Pedro w głowę. Gdy łódź ruszyła w dół rzeki, złapał zakonnicę za przód habitu, potrząsając nią w bezsilnej złości.

- Kto go zabił, siostra czy ja?! Proszę mi powiedzieć! Ma się teraz siostra o co modlić.

Wpatrywała się w niego bez słowa z wyrazem przerażenia na twarzy. Być może po raz pierwszy w swym świątobliwym życiu zdała sobie sprawę, że zło jako rezultat dobrych intencji jest równie niepożądane - chociaż powątpiewam w to, w związku z wydarzeniami, które miały nadejść.

Jeśli chodzi o Alberto, to jakby coś z niego uleciało. Odepchnął siostrę i powiedział najbardziej zmęczonym głosem, jaki w życiu słyszałem:

- Niech siostra zejdzie mi z oczu i trzyma się ode mnie z daleka.

Po czym odwrócił się i powlókł wzdłuż pokładu.

10.

PO PROSTU PRZYPADEK

Budziłem się powoli, wcale niepewny, czy jeszcze żyję, i zobaczyłem, że leżę w moim hamaku, w hangarze w Landro. Na spirytusowej kuchence gotowała się woda, a obok siedział Mannie i czytał książkę.

- Dobra? - spytałem go.

Odwrócił się, spoglądając na mnie znad tanich okularów, następnie zamknął książkę, wstał i podszedł ze szczerą troską w oczach.

- Hej, co ty próbujesz zdziałać? Nastraszyć mnie?

- Co się stało?

- Zgasłeś jak świeczka, to się stało, zaraz po wyjściu z samolotu. Przewieźliśmy cię tutaj wozem i siostra Maria Teresa cię obejrzała.

- I co stwierdziła?

- Pewnego rodzaju reakcja na zbyt wielki stres - to wszystko, co wymyśliła. Napchałeś dziś sporo życia w krótki czas, chłopcze.

- A powiedz, że nie.

Nalał whisky do szklanki - dobrej whisky.

- Co z Hannahem? - spytałem.

- Wpadał tu i wypadał z kilkanaście razy. Leżysz już od prawie sześciu godzin. A, Joanna też była. Właśnie wyszła.

Wstałem i poszedłem na brzeg hangaru. Nie padało już, ale powietrze było świeże i chłodne, pachnące kwiatami.

Kawałek po kawałku złożyłem to wszystko z powrotem do kupy. Wściekłość Alberto na łodzi. Odmówił nawet Marii Teresie lekarskiej opieki - powiedział, że woli stosunkowo czyste ręce swego felczera. Zabrał nas prosto na lądowisko i kazał Hannahowi od razu nas odwieźć. I to mniej więcej wypełniało białe strony, chociaż za nic nie mogłem sobie przypomnieć samego momentu zemdlenia.

- Kawa! - zawołał Mannie.

Skończyłem whisky i przyjąłem od niego blaszany kubek.

- Czy Hannah mówił ci, co się tam stało? - spytałem.

- Tyle, ile mógł. Oczywiście niewiele mógł o tym, co wydarzyło się w trakcie samego spotkania.

Powiedziałem mu więc.

- Straszne przeżycie - stwierdził, gdy skończyłem.

- Ten marsz z powrotem przez dżunglę będzie mi się pewnie śnił do końca życia.

- A to, co zaszło między siostrą Marią Teresą a pułkownikiem... Nieprzyjemna sprawa.

- A jednak miał rację. Gdyby zrobiła, jak jej powiedział, i została na łodzi, wypadki mogłyby się potoczyć inaczej.

- Nie możesz być tego pewien.

- Ale ona jest - odparłem. - W tym cały kłopot. Pewna, że cokolwiek robi, to dlatego, że dobry Pan Bóg tak zarządził. Pewna, że ma we wszystkim rację.

Westchnął.

- Muszę przyznać, że niewiele jest gorszych rzeczy niż prawdziwie dobry człowiek przekonany, iż ma odpowiedź na wszystko.

- Babski Cromwell - stwierdziłem.

- Nie rozumiem - zdziwił się.

- Poczytaj trochę angielskiej historii, to zrozumiesz. Chyba się przejdę.

Uśmiechnął się łobuzersko.

- Powinna być sama, jeśli nie liczyć tej dziewczynki, którą kupiła od Avili. Dobra siostra oczekuje kolejnego porodu, o ile się nie mylę.

- Czy ona nigdy nie przestanie? A co z Hannahem?

- Powiedział, że będzie w hotelu.

Wziąłem kurtkę i ruszyłem w stronę Landro. Gdy znalazłem się przed domem, przystanąłem nawet z jedną nogą na dolnym schodku werandy, rozmyśliłem się jednak.

W mieście panował spokój. Przez jakieś otwarte okno dobiegało trochę muzyki z radia, pies zaszczekał gdzieś raz czy dwa, ale poza tym była tylko noc i gwiazdy, i uczucie bycia żywym, tu i teraz.

Kiedy wszedłem do hotelowego baru, nie było w nim nikogo oprócz Hannaha, który siedział z nogami na stole przy otwartym oknie, z butelką whisky i kieliszkiem przed sobą.

- A więc jednak martwi potrafią chodzić - odezwał się na mój widok.

- Gdzie są wszyscy?

Okazało się, że był jakiś ślub, cywilna uroczystość, której przewodniczył Figueiredo, upoważniony do tego w zastępstwie księdza. Żenił się syn agenta ziemskiego, co znaczyło, że było w tym sporo pieniędzy. Każdy, kto był kimś, poszedł na przyjęcie.

Wziąwszy sobie zza lady kieliszek, usiadłem i poczęstowałem się whisky z jego butelki.

- Teraz jesteś zadowolony? - spytał. - Po tym, co tam zrobiłeś? Czujesz się teraz jak mężczyzna?

- Dobrze się spisałeś z łodzią. Dzięki.

- Bez medali, mały, mam już wszystko, poza Congressional. Hej, wiesz, co to jest Congressional, ty anglosaski sukinsynu?

Myślę, że dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, iż sporo wypił.

- Chyba tak - odparłem poważnie.

Wtedy powiedział coś dziwnego.

- Znałem kiedyś kogoś dokładnie takiego jak ty, Mallory, w dawnych czasach na Froncie. Byliśmy razem w Eskadrze Pościgowej. Dzieciak prosto z Harvardu. Stary milioner, forsy jak lodu. Nie umiał potraktować tego poważnie. Wiesz, o co mi chodzi?

- Chyba tak.

- Cholera, czy to wszystko, co umiesz powiedzieć? - Ponownie napełnił swój kieliszek. - Wiesz, jak mnie nazywał? Czarnym Baronem, z racji tego, że von Richthofen był Czerwonym Baronem.

- Musiał mieć o tobie diabelnie wysokie mniemanie.

Wydawał się mnie nie słyszeć.

- Mówiłem mu: „Uważaj na słońce. Nigdy nie przekraczaj sam linii poniżej dziesięciu tysięcy stóp i zawsze zawracaj i zwiewaj do domu, jeśli widzisz samotny samolot, bo możesz postawić w zakład swoje drogie życie, że taki nie jest.

- I nie posłuchał?

- Pognał pewnego ranka za rumplerem i nie zauważył trzech FW czekających w górze. Nawet się nie dowiedział, od kogo dostał. - Potrząsnął głową. - Głupi sukinsyn. - Podniósł wzrok na mnie. - Ale dobry lotnik i odważny jak cholera, zupełnie tak jak ty, mały.

Głowa opadła mu na ręce, więc wstałem i ruszyłem do wyjścia. Kiedy otwierałem drzwi, odezwał się, nie podnosząc jej:

- Okaż rozsądek, mały. Ona nie jest dla ciebie. My jesteśmy jednego gatunku - ona i ja.

Łagodnie zamknąłem drzwi i wyszedłem.

Światło wypływało przez kratkowe okiennice domu niczym złote palce przenikające w ciemność. Wszedłem po stopniach werandy i stanąłem. Było bardzo spokojnie. Deszcz szumiał, bębniąc o blaszany dach. Dziwnie było tak stać, jakby poza wszystkim, czekając na znak, który pewnie nigdy nie nadejdzie; na obrócenie się świata.

Zacząłem schodzić, ale na ganku błysnęła zapałka, oświetlając twarz Joanny. Stało tam stare trzcinowe krzesło, o którym zapomniałem. Zapaliła papierosa i pstryknęła zapałką w noc.

- Dlaczego chciałeś odejść?

Trudno było znaleźć czy podać powód, ale spróbowałem.

- Nie sądzę, żeby było tu cokolwiek dla mnie, to wszystko.

Krzesło zaskrzypiało, gdy wstawała. Papieros jarzącym się łukiem poleciał w ciemność. Nie zauważyłem, żeby się poruszyła, ale nagle znalazła się przede mną, pachnąc jak kwiaty nocą. Miała na sobie jakiś szlafrok czy podomkę. Rozchyliła go i przytknęła moje ręce do swoich nagich piersi.

- Jest to - powiedziała spokojnie. - Czy to nie dosyć dla ciebie?

Nie było dosyć, ale nie umiałbym tego wyjaśnić, a zresztą wydawało się to nie mieć znaczenia. Trzymając mnie za rękę odwróciła się i wprowadziła do środka.

Oczywiście nie było to ani trochę tak jak za pierwszym razem - całkowicie udane jako ćwiczenie sprawnościowe, ale nic poza tym. Joanna była potem dziwnie niezadowolona, co mnie zaskoczyło.

- O co chodzi? - spytałem. - Nie stanąłem na wysokości zadania?

- Miłość - powiedziała gorzko. - Dlaczego każdy cholerny facet, którego spotykam, musi szeptać mi to słowo do ucha, gdy to robi? Czy wy, mężczyźni, potrzebujecie usprawiedliwienia?

Było to diabelne stwierdzenie i nie miałem na nie odpowiedzi. Wstałem i ubrałem się, a ona wciągnęła na siebie szlafrok i stanęła w oknie, paląc następnego papierosa.

- Jesteś już dużą dziewczynką - powiedziałem. - Czas, żebyś nauczyła się odróżniać.

Stanąłem za nią, obejmując ją w pasie. Odprężyła się, ale po chwili westchnęła.

- Za wiele wody już upłynęło. Dawno temu wybrałam to, co chciałam.

- I wszystko inne odpada?

- Coś w tym stylu.

- Więc co robisz tutaj, o tysiąc mil od świata?

Uwolniła się z moich objęć i obróciła do mnie.

- To co innego. Anna jest wszystkim, co mam. Wszystkim, co się liczy.

Ciągle mówiła o niej w czasie teraźniejszym. Chwyciłem ją mocno za ramiona.

- Posłuchaj mnie, Joanno, musisz stawić czoło faktom.

Odepchnęła mnie gwałtownie.

- Nie mów tak - nigdy tak nie mów. Nie chcę tego słyszeć.

Staliśmy tak w półmroku patrząc na siebie. Na zewnątrz ktoś zawołał ją po imieniu i rozległ się trzask przewracanego krzesła. Gdy wchodziłem do salonu, drzwi otworzyły się gwałtownie i chwiejnym krokiem wpadł Hannah. Był przemoczony do suchej nitki i mniej więcej tak pijany, jak tylko można być i jeszcze ustać na nogach. Zatoczył się na ścianę i zaczął osuwać. Pochwyciłem go szybko.

Otworzył oczy i uśmiechnął się głupkowato.

- A niech mnie diabli, jeśli to nie jest ten cudowny chłopak. Jak było, mały? Udało ci się ją zadowolić? Kiedy siedzą w tym tyle co ona, to zwykle potrzebują czegoś specjalnego.

Żadnej wściekłości, żadnej złości. Odsunąłem się, zostawiając go opartego o ścianę.

- Wyjdź, Sam - odezwała się Joanna.

W zwolnionym tempie zjechał po ścianie, zwieszając głowę na bok. W drzwiach drugiej sypialni ujrzałem Christinę, małą Indiankę, w jedwabnej koszuli nocnej, o kilka numerów za dużej. Oczy na jej tępej twarzy były bardzo okrągłe, a skóra błyszczała w świetle lampy jak miedź.

Joanna poruszyła Hannaha nogą, po czym założywszy ręce na piersiach, oparła się o framugę.

- Twój przyjaciel to łajdak do potęgi, ale wie, co mówi. Całe życie byłam dziwką, w ten czy inny sposób.

- W porządku - powiedziałem. - Dlaczego?

- Och, trzeba było się przecież wydostać z Grantville, a showbusiness taki właśnie jest. Myślisz, że jak doszłam tam, gdzie teraz jestem? - Wyciągnęła mi z ust papierosa i zaciągnęła się mocno. - A zresztą - powiedziała spokojnie - muszę przyznać, że lubię to. Zawsze lubiłam.

Bóg wie, że było to wystarczająco uczciwe, dla mnie jednak zbyt uczciwe.

- Możesz zatrzymać papierosa - rzuciłem i wyszedłem.

W pewnej odległości przystanąłem i obejrzałem się. Stała w drzwiach, a światło ze środka wyraźnie rysowało jej sylwetkę poprzez cienki materiał podomki. Przepełnił mnie najbardziej diabelski ból, jaki można sobie wyobrazić, chociaż po czym, tego nie byłem pewien. Może po czymś, co tak naprawdę nigdy nie istniało?

Usłyszałem, jak Hannah woła ją słabo. Odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi. Stojąc w deszczu poczułem pewną ulgę. Jedno było pewne - coś się skończyło.

Gdy wróciłem do hangaru, była tam radiowa wiadomość dla Alberto, że ma natychmiast ewakuować Santa Helena i wyjechać następnego dnia. Nie dotyczyło mnie to w żaden sposób i nic dla mnie nie znaczyło. Nie zwracałem uwagi na zakłopotane spojrzenie Manniego i przez resztę dnia leżałem w hamaku, gapiąc się w sufit.

Łatwo byłoby powiedzieć poniewczasie, że jakiś instynkt ostrzegał mnie, iż stoję na krawędzi wydarzeń, z pewnością jednak czułem, że coś jest nie tak, ale czekałem, przepełniony jakimś nieokreślonym niepokojem. Przewidywałem, że to, co nadejdzie, nie będzie przyjemne.

Kiedy rano o dziewiątej wychodziłem, by polecieć z pocztą do Manaus, Hannaha nie było. Byłem zmęczony, zbyt zmęczony na tę grę - oczy piekły mnie z braku snu, a miałem przed sobą ciężki dzień. Nie tylko kurs do Manaus, ale i dwa kontraktowe w dół rzeki.

W tych okolicznościach wziąłbym pewnie hayleya, było jednak bardziej niż prawdopodobne, że Hannah będzie potrzebny przy ewakuacji z misji, kiedy tylko uda im się wyciągnąć go z jej łóżka.

Zawiozłem pocztę, uzupełniłem paliwo i wystartowałem ponownie z częściami do maszyn, których pilnie potrzebowała jedna z kompanii górniczych sto pięćdziesiąt mil w dół rzeki, wraz z pewnym portugalskim inżynierem do nich. Nie miał wcale zaufania do bristola, ale dostarczyłem go na miejsce cało i zdrowo i w ciągu godziny byłem w drodze powrotnej tym razem z próbkami rudy dla oficera probierczego w Manaus.

Trzeci lot nie był już taki męczący siedemdziesięciomilowy skok ze środkami medycznymi do misji jezuickiej i szybki powrót, ku wielkiemu rozczarowaniu kierującego nią księdza, Holendra o nazwisku Herzog, który miał nadzieję na partię szachów i dłuższą rozmowę.

Koniec końców - nieprzyjemny dzień. Gdy ponownie wylądowałem w Manaus, dochodziła szósta wieczorem. Czekało na mnie kilku mechaników, którym pomogłem schować bristola.

Havilland rapide, którego zauważyłem parę dni wcześniej, znowu stał przy końcu hangaru. Ładna maszyna, a mówiono mi, że równie niezawodna, jak tylko można sobie życzyć. Pod oknami kabiny widniał staranny napis: „Johnson Air Transport”.

Jeden z mechaników znowu podwiózł mnie starym crossleyem do miasta. Po drodze zdrzemnąłem się, co nie było dziwne, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że poprzedniej nocy w ogóle nie spałem.

Bardzo chciałem się napić. Potrzebowałem też około dwunastu godzin w łóżku. Przy recepcji zawahałem się, rozważając sprawę. W końcu potrzeba dużej brandy zdecydowanie zwyciężyła i wszedłem do baru. Gdybym tego nie zrobił, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej, ale przecież większość życia - albo tego, czym się ono staje - zależy od takich przypadków.

Na ostatnim stołku siedział niski, żylasty mężczyzna w lotniczych butach i skórzanej kurtce, budując wieżę z wykałaczek na podstawce odwróconego kieliszka. Barmana jak zwykle nie było. Rzuciłem torbę na podłogę, wszedłem za kontuar i znalazłem sobie butelkę Courvoisiera.

Nieznajomy miał lewe oko nieruchome - nie najgorsza szklana imitacja prawdziwego. Twarz była bez wyrazu, jakby pokryta woskową powłoką, a gdy się odezwał, usta wydawały się w ogóle nie poruszać.

- Jack Johnson odezwał się z silną australijską nazalizacją. - Co nie znaczy, że jestem jakiś cholerny boksujący artysta, jak ten czarny gość.

Podniosłem do góry butelkę skinął głową, więc wziąłem następny kieliszek.

- To pański rapide, tam na lotnisku?

- To jest to, stary, Johnson Air Transport. Brzmi nieźle, co?

- Brzmi diabelnie wspaniale - odparłem i wyciągnąłem rękę. - Neil Mallory.

- Dobra, będę szczery. Ten rapide to Johnson Air Transport. - Nagle zmarszczył brwi. - Mallory? Powiedz no, nie jesteś czasem tym facetem, co lata starym bristolem dla Barona?

- Barona? - zdziwiłem się.

- Sam Hannah. Czarny Baron. Tak go nazywaliśmy na Froncie w czasie wojny. Byłem tam z RFC.

- Znałeś go dobrze?

- Do diabła, każdy znał Czarnego Barona. Był świetny. Jeden z najlepszych tam.

A więc to była prawda, każde przeklęte słowo, a ja byłem przekonany, że wciskał mi jakieś swoje dawne fantazje, splot półprawd i wyolbrzymień.

- Ale to było w innym kraju, jak mówią - ciągnął Johnson. - Od tamtego czasu biedny stary Sam jest na długiej pochylni donikąd. Na Boga, szczęście z pewnością uśmiechnęło się do niego, gdy cię spotkał. Uratowałeś mu tyłek, bez pudła. Mam nadzieję, że płaci ci porządnie?

- Kij miał dwa końce - powiedziałem. - Gdyby mnie wtedy nie wziął, skończyłbym w przymusowej brygadzie roboczej. Jak przyjechałem, miał już umówionego innego pilota.

Trudno było dojść do ładu z tą jego twarzą. Nie sposób zrozumieć, co działo się pod maską. Tylko ten twardy australijski głos. Innymi słowy, nic nie dał po sobie poznać i do dzisiejszego dnia nie jestem pewien, czy to, co się stało, było przypadkowe czy rozmyślne.

- Jakiego innego pilota? - spytał. - O czym ty mówisz?

- Portugalczyka chyba. Nie znam nazwiska. Podobno latał w Wenezueli dla kompanii górniczej, która splajtowała.

- Pierwsze o tym słyszę, a piloci są dziś nad Amazonką na wagę złota, w związku z wojną w Hiszpanii i tym, co się robi w Europie. Musiałeś być dla starego Sama jak manna z nieba, zjawiając się tak nagle po tych jego wszystkich porażkach. A dużo mu nie brakowało. Miał tydzień na uruchomienie drugiego samolotu - w przeciwnym razie Charlie Wilson tylko czekał, by przylecieć z Belem i przejąć jego rządowy kontrakt.

- Charlie Wilson?

- Nie znasz Charliego? - Nalał sobie nową porcję brandy. - Miły gość - Kanadyjczyk. Obsługuje z Belem dolny koniec rzeki trzema rapide'ami. Sprzedałby własną siostrę, gdyby musiał. Uważasz, zawsze myślałem, że Sam coś wymyśli. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pozwoli, by dwadzieścia tysięcy dolarów tak łatwo przeleciało mu między palcami.

Wszystko zakotłowało się we mnie, rwało na wszystkie strony, wyjaśnienia jakichś irracjonalnych rzeczy, które nigdy nie miały sensu, zaczęły wypływać na powierzchnię.

- Dwadzieścia tysięcy dolarów? - powiedziałem ostrożnie.

- Jasne, jego premia.

- Nie zdawałem sobie sprawy, że to tak dużo.

- Pewnie, że tak. Początkowo sam złożyłem ofertę na ten kontrakt, ale potem mój partner poleciał naszym drugim samolotem na Zachód i na tym się skończyło. Od tego czasu najmuję się do różnych rzeczy na środkowym odcinku rzeki, działając z Golony, jakieś czterysta mil stąd. Nieczęsto zajeżdżam do Manaus.

Mówił dalej, ale ja nie słyszałem - miałem co innego na głowie. W końcu wziąłem torbę i ruszyłem do drzwi.

- Trzymaj się, stary - zawołał Johnson.

Przypuszczam, że coś odpowiedziałem, chociaż nie jestem pewien, gdyż zbyt byłem zajęty ponownym przeżywaniem tego pierwszego wieczoru w najdrobniejszych szczegółach. Moje spotkanie z Hannahem, wydarzenia w „Małej Łódce”, Maria od Aniołów i to, co się stało później.

Po raz pierwszy, a przynajmniej po raz pierwszy świadomie, zdałem sobie sprawę, że - by użyć jednego z ulubionych powiedzeń Hannaha - zostałem zrobiony.

Dziwne, jak ciało reaguje zależnie od okoliczności. Sen był teraz najmniejszym z moich wymagań. Tym, czego potrzebowałem, były odpowiedzi, a rozsądne wydawało się przypuszczenie, że będę mógł je otrzymać w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.

Najpierw wykąpałem się w zimnej wodzie, głównie by zaostrzyć umysł, przyszło mi bowiem do głowy, że mogę go jeszcze bardzo potrzebować, zanim noc się skończy. Następnie ubrałem się w pognieciony od wożenia lniany garnitur, wrzuciłem do jednej kieszeni czterdziestkępiątkę, garść nabojów do drugiej i wyszedłem.

Była ósma, gdy dotarłem do „Małej Łódki” - wcześnie jak na nich, toteż niewiele się działo. Chciałem jednej osoby - dziewczyny Hannaha, Loli w czerwonej atłasowej sukience - i nie było jej. Według barmana nie miało być co najmniej do wpół do dziesiątej.

Uzbroiłem się w cierpliwość. Przez cały dzień zjadłem tylko sandwicza, wyszedłem więc na prywatny pokład i zamówiłem kolację z butelką Pouilly na rachunek Hannaha, co sprawiło mi perwersyjną przyjemność.

Lola zjawiła się wcześniej, niż jej oczekiwano. Byłem właśnie na etapie kawy, gdy drzwi za moimi plecami rozsunęły się, a następnie zamknęły ponownie, czyjeś palce łagodnie zmierzwiły mi włosy, po czym dziewczyna obeszła stół i usiadła po drugiej stronie.

Chociaż raz wyglądała zadziwiająco przyzwoicie, w dobrze dopasowanej czarnej spódnicy i zapinanej z przodu białej bawełnianej bluzce.

- Thomas mówi, że pytałeś o mnie. - Pchnęła w moją stronę kieliszek. - Jakiś specjalny powód?

Nalałem jej.

- Chciałem się trochę zabawić, to wszystko. Jestem tu na noc.

- A Sam?

- Co Sam?

- Jest z tą... tą kobietą, która tu wtedy była? Tą Amerykanką?

- O, zdaje się, że ona na dobre zadomowiła się w Landro.

Nóżka kieliszka pękła w jej dłoni.

- Niech go piekło pochłonie - rzuciła gorzko.

- Wiem, co czujesz - powiedziałem. - Ze mną jest podobnie.

Natychmiast zmarszczyła brwi.

- Co masz na myśli?

Tupnięciem przywołałem kelnera.

- Oj, przestań. Maria od Aniołów, pamiętasz ją? Ta, która była taka dobra w znikaniu z oczu. Chcesz powiedzieć, że ty i Hannah nigdy jej przedtem nie widzieliście?

Kelner przyniósł nową butelkę.

- A nawet jeśli, to niby czemu miałabym ci coś mówić? - odezwała się ostrożnie.

- Żeby mu odpłacić pięknym za nadobne. To dużo prostsze z twojego punktu widzenia niż wbijanie mu noża w plecy. Tamto mogłoby się skończyć nieprzyjemnie. Zarobiłabyś co najmniej dziesięć lat.

Wybuchnęła śmiechem, rozlewając wino.

- Wiesz co, podobasz mi się, Angliku. Bardzo mi się podobasz.

Pochyliła się nad stołem otwierając usta i pocałowała mnie mocno, wpychając we mnie język. Po dłuższej chwili cofnęła się. Uśmiech zbladł jej nieco i na twarzy pojawiło się zdziwienie. Nagle podjęła chyba jakąś decyzję i poklepała mnie po policzku.

- Zrobię z tobą interes. Ty dasz mi to, czego ja chcę, a ja ci powiem to, co ty chcesz. Umowa stoi?

- W porządku - odparłem machinalnie.

- Dobra. Mieszkam niedaleko stąd.

Wyszła, a ja za nią, zastanawiając się, w co, u diabła, dałem się znowu wciągnąć.

Pokój był zaskakująco czysty, z balkonem wychodzącym na rzekę i obrazem Matki Bożej z Dzieciątkiem nad zapaloną świecą. Mówiąc oględnie, Lola była zagadką. Zostawili mnie na balkonie z drinkiem i zniknęła na dobre piętnaście minut. Wróciła ubrana była w podomkę z jednolitego niebieskiego jedwabiu. Wszelki ślad makijażu został zmyty z jej twarzy, a włosy miała związane z tyłu.

Wstałem i odstawiłem kieliszek. Ona czekała tak przez chwilę patrząc na mnie, następnie zdjęła podomkę i rzuciła ją na łóżko. Niewiele kobiet można oglądać nago w ich najlepszej formie. Lola miała ciało, za które powinna dziękować Bogu.

- Jestem piękna, senhor Mallory? - spytała, trzymając ręce na biodrach.

- Niewielu mężczyzn by to zakwestionowało.

- Ale jestem dziwką - stwierdziła stanowczo. - Może piękną, ale dziwką. Dostępną każdemu facetowi, który może podnieść cenę.

Pomyślałem o Joannie Martin, która nigdy nie wzięła grosza, co stanowiło jedyną różnicę między nimi.

- I jestem tym wszystkim zmęczona. Chociaż raz chciałabym mężczyzny, który byłby ze mną szczery, tak jak ja z nim. Który nie wykorzystałby mnie tak po prostu. Rozumiesz?

- Chyba tak - odparłem.

Zdmuchnęła świecę.

Było już późno, gdy się obudziłem. Druga w nocy, według fosforyzujących wskazówek mojego zegarka. Leżałem sam w łóżku, ale odwróciwszy głowę, dostrzegłem na balkonie jarzący się papieros. Zacząłem się ubierać.

- Wychodzisz? - zawołała cicho.

- Muszę - odparłem. - Mam sprawy do załatwienia, zapomniałaś?

Przez chwilę panowała cisza i dopiero gdy wkładałem buty, powiedziała:

- Naprzeciwko ostatniej przystani, po drugiej stronie nabrzeża jest mała uliczka. Dom na rogu ma nad drzwiami wyrzeźbionego lwa. Interesuje cię mieszkanie na drugim piętrze.

Włożyłem marynarkę.

- A co tam znajdę?

- Nie chciałabym psuć ci niespodzianki.

Ruszyłem do drzwi nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

- Wrócisz? - zapytała.

- Raczej wątpię.

- Uczciwy do końca - powiedziała gorzko, po czym roześmiała się jak dawna Lola, po raz pierwszy odkąd opuściliśmy „Małą Łódkę”. - A tak na koniec, senhor Mallory, nie jestem wcale pewna, czy to było to, czego naprawdę chciałam. Nie uważa pan tego za dosyć zabawne?

Nie uważałem i zrobiłem najlepszą, moim zdaniem, rzecz w tych okolicznościach, to znaczy wyszedłem szybko.

Dosyć łatwo znalazłem dom z lwem nad drzwiami. Była to jedna z tych barokowych potworności z zeszłego wieku, zbudowana prawdopodobnie dla jakiegoś bogatego kupca, a teraz znajdująca się w stanie, który można by delikatnie określić jako nadmierne zagęszczenie. Frontowe drzwi prowadziły do szerokiego, ponurego holu, oświetlonego pojedynczą lampą oliwną. W jednym z tylnych pokoi na dole odbywało się jakieś party - doszły mnie hałas i muzyka, gdy ktoś na chwilę otworzył drzwi.

Ruszyłem w ciszy po schodach. Pierwszy podest miał również lampę oliwną, ale druga kondygnacja tonęła w ciemności. Wchodziłem ostrożnie macając ręką ścianę, słysząc tupot drobnych łap szczurów i jaszczurek umykających z drogi. Na górze zapaliłem zapałkę i przytrzymałem ją nad głową. Na drzwiach naprzeciwko nie było nazwiska, a lampa na ścianie była zimna.

Zapałka zaczęła parzyć mi palce, więc upuściłem ją i z wielką ostrożnością ruszyłem klamką. Było zamknięte, w związku z czym zrobiłem rzecz oczywistą i lekko zapukałem.

Po chwili pod drzwiami zaczęło się sączyć światło - coś się ruszało, rozległ się głos męski, a potem kobiecy. Ktoś szurając podszedł do drzwi. Zapukałem ponownie.

- Kto tam? spytała kobieta.

- Przysłała mnie Lola - odparłem po portugalsku.

Drzwi zaczęły się otwierać, więc cofnąłem się w cień.

- Niech pan posłucha - powiedziała - ktoś u mnie jest. Może pan przyjść trochę później?

Nie odpowiedziałem. Drzwi otworzyły się szerzej i wyjrzała zza nich Maria od Aniołów.

- Hej, gdzie jesteś, człowieku?

Chwyciłem ją za gardło, dusząc wszelki dźwięk, i wepchnąłem z powrotem do pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Mężczyzna w łóżku, który krzyknął na ten widok alarmująco, był prawdziwą górą mięsa, jeśli taką kiedykolwiek widziałem. Wielka, trzęsąca się galareta, która prędzej umarłaby ze strachu niż z czego innego.

Wyjąłem czterdziestkępiątkę i kiwnąłem na niego.

- Trzymaj gębę na kłódkę, a nic ci się nie stanie. - Następnie zwróciłem się do Marii. - Wydawałoby się, że lepiej ci się powodzi.

Zrobiła się teraz spokojniejsza i nawet trochę arogancka. Owinęła się mocniej starym szlafrokiem, który miała na sobie, i złożyła ręce na piersiach.

- Czego pan chce?

- Odpowiedzi, niczego więcej. Powiedz mi to, co chcę wiedzieć, a nie włączę do tego policji.

- Policji? - Roześmiała się, a potem wzruszyła ramionami. - W porządku, senhor Mallory, niech pan pyta.

- Nasze spotkanie tamtej nocy było ukartowane, zaaranżowane przez Hannaha, zgadza się?

- Właśnie tu przyjechałam, byłam nowa na mieście. Nie znałam nikogo oprócz Loli - jesteśmy kuzynkami.

- Ile ci zapłacił?

- Powiedział mi, żebym wzięła wszystkie pieniądze z pana portfela, a reszty się pozbyła.

W chwili gdy to powiedziała, wiedziałem już, że tak nie zrobiła. Nie była z takich.

- Ciągle je masz, prawda? Mój portfel i paszport.

Westchnęła niecierpliwie i odwróciwszy się do kredensu, wyjęła z szuflady mój portfel. Paszport był w środku, razem z kilkoma innymi drobiazgami i zdjęciem moich rodziców. Na chwilę przyciągnęło ono moją uwagę, po czym wepchnąłem wszystko z powrotem i włożyłem portfel do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- To pańscy rodzice, senhor! - Skinąłem głową. - Wyglądają na miłych ludzi. Nie pójdzie pan na policję?

Potrząsnąłem głową i schowałem rewolwer.

- Masz tu ciężkie życie.

- Świat jest brutalny, senhor.

- Mnie nie musisz tego mówić - stwierdziłem i wyszedłem.

Nad wodą było bardzo cicho. Poszedłem wzdłuż przystani i usiadłem na poręczy na końcu, paląc papierosa. Czułem spokój - absurdalny, biorąc pod uwagę okoliczności.

To było tak, jakbym zawsze wiedział i nie chciał stawić temu czoła - i może rzeczywiście tak było. Teraz jednak to wypłynęło. Teraz przyszło rozliczenie.

Wstałem i ruszyłem z powrotem. Moje buty głucho dudniły na deskach, wzbudzając nocne echo.

11.

ODSŁONIĘCIE KART

O dziewiątej miałem kontraktowy kurs - odebranie poczty - co oznacza, że nie mogłem go uniknąć. Był to nudny lot. Sześćdziesiąt mil w dół rzeki i następne pięćdziesiąt do faktorii u źródeł małego dopływu na zachodzie.

Skróciłem to do sześćdziesięciu mil, obierając najkrótszą trasę pomiędzy dwoma punktami i lecąc nad krainą dziewiczej dżungli. Było to szaleństwo i proszenie się o kłopoty, ale dzięki temu mogłem odbyć całą trasę w kilka godzin. Krótka przerwa na uzupełnienie paliwa w Manaus i do południa mogłem już być w drodze do Landro. Może właśnie dlatego żywioły postanowiły się przyłączyć i gdy dolatywałem do Manaus, grzmot rozbrzmiał echem na horyzoncie jak daleki bęben.

Zaczęło padać, kiedy lądowałem - gwałtowna ulewa, która ograniczyła mój świat do bardzo małego koła. Podkołowałem pod hangar i mechanicy w gumowych poncho wybiegli, by pomóc mi schować samolot. Poczta czekała już na mnie, szybko też napełnili moje zbiorniki, ale później nie mogłem robić nic innego, tylko stać na brzegu hangaru, paląc papierosa za papierosem, i wpatrując się w największe oberwanie chmury od końca pory deszczowej.

Mimo opowieści Marii od Aniołów czułem się zaskakująco spokojny. Przez większą część poranka panowałem nad sobą, teraz jednak chciałem tak bardzo znaleźć się już w Landro, że czułem to w ustach. Chciałem zobaczyć minę Hannaha, gdy pokażę mu mój portfel i paszport, podsunę mu pod oczy dowody jego zdrady. Od początku nigdy specjalnie go nie lubiłem. Teraz była to już sprawa raczej nienawiści i nie miała nic wspólnego z Joanną Martin.

Patrząc wstecz na to wszystko, sądzę, że tym, co najbardziej stało mi kością w gardle, było uczucie, iż wykorzystał mnie z wyrachowaniem dla ratowania własnego tyłka. Tkwiła w tym jakaś pogarda, którą trudno mi było przełknąć.

Według radia sytuacja w Landro nie była lepsza, więc bardziej żeby coś robić niż z innego powodu, pożyczyłem crossleya i pojechałem do miasta, gdzie zjadłem obiad w restauracji rybnej nad rzeką. Siedząc później w barze, w połowie drugiej dużej brandy, ujrzałem nagle jakiegoś nieznajomego, wpatrującego się we mnie z lustra naprzeciwko.

Mały jak na swój wzrost, jak mówiła moja babka, długie ramiona, szerokie dłonie, ale twardy, wytrzymały, kompetentnie wyglądający młody człowiek... - czy może tylko chciałem w to wierzyć? Skórzana lotnicza kurtka odsłaniała czterdziestkępiątkę w kaburze pod pachą - oznaka prawdziwego poszukiwacza przygód; trzeba jednak było zobaczyć tę zmęczoną twarz, by w nią uwierzyć.

Czy to wszystko, co miałem do pokazania po dwóch długich latach? Czy dla tego właśnie opuściłem dom? Spojrzałem poprzez deszcz na parowiec przygotowujący się do rejsu na wybrzeże. Przyszło mi do głowy, że mógłbym teraz wyjechać. Zostawić to wszystko. Kupić bilet używając słynnego systemu kredytowego Hannaha. W Belem byłoby już w porządku. Miałem znowu paszport. Zawsze mógłbym odrobić jakoś na statku koszty przejazdu do Europy. Coś by się wykombinowało.

Odrzuciłem tę myśl równie szybko, jak się pojawiła. Było tutaj coś, przez co trzeba było przejść do końca, i ja stanowiłem tego część. Odejść teraz byłoby niedokończeniem historii - jak książka z brakującymi ostatnimi stronami - a wspomnienie o tym prześladowałoby mnie do końca życia. Sam musiałem pokonać ducha Hannaha, nie było innego sposobu.

Deszcz ciągle tworzył wielką szarą kurtynę, gdy wracałem na lotnisko, i trwało tak przez resztę popołudnia. Co gorsza, do czwartej nawierzchnia zmieniła się w gęste, lepkie błoto i miało być znacznie gorzej. Jeszcze trochę i byłoby to jak próba startu z zaoranego pola.

Po upływie kolejnej godziny stało się jasne, że jeśli nie polecę teraz, to w ogóle, choć i tak pewnie było już za późno. Powiedziałem to mechanikom i zacząłem się szykować.

Zapaliłem silnik jeszcze w hangarze, dając mu dużo czasu na rozgrzanie się - czynnik podstawowy w tych okolicznościach. Gdy wyjechałem na zewnątrz, trzeba było poczuć siłę deszczu, żeby w nią uwierzyć. W najlepszym wypadku miał to być nieprzyjemny lot.

Pas miał pięćset jardów długości. Zwykle dwieście stanowiło aż nadto dla bristola, ale nie dzisiaj. Ogonem zarzucało z boku na bok, błoto przylepiało się do kół, pryskając na boki wielkimi fontannami. Przy dwustu jardach nie udało mi się nawet unieść ogona, po dalszych pięćdziesięciu stwierdziłem, że tracę czas i lepiej będzie, jak wrócę do hangaru. I nagle, na trzystu metrach, bez żadnego logicznego powodu, ogon się podniósł. Delikatnie odciągnąłem drążek i wzbiliśmy się w szarą ścianę deszczu.

Zajęło mi to dwie godziny, ale udało się. Dwie godziny piekła, bo deszcz i gęsta mgła, w którą przemieniał się nad rozgrzaną ziemią, pokryły dżunglę i rzekę jednolitą szarą powłoką, tworząc chyba najgorsze warunki lotu, jakie kiedykolwiek miałem.

Aby trzymać się rzeki z jaką taką pewnością, musiałem lecieć przez większość drogi na pięćdziesięciu stopach, co było pamiętnym doświadczeniem, gdyż na takiej wysokości jeśli w ogóle można to tak określić nie było miejsca nawet na najmniejszy błąd, a radio zacięło się (jak się później okazało z powodu deszczu), co nie pomagało na końcowym etapie, warunki w Landro bowiem nie były lepsze niż w Manaus.

Miałem już tego dosyć. Byłem przemoczony do suchej nitki, zmarznięty, a obie nogi tak mi zdrętwiały, że aż bolały. Gdy zrównałem się z lądowiskiem, z hangaru wypadł Mannie. Wszystko wyglądało bardzo czysto, więc po prostu przechyliłem maszynę nad drzewami i opuściłem się w dół.

Była to ciężka robota, wymagająca wielkiej pracy rąk i nóg. Bristol podskoczył, a potem ogon obrócił się i wpadliśmy w poślizg na czymś, co wyglądało jak grzebień błotnistej brązowej fali. Gdy wyłączyłem silnik, cisza była piękna. Siedziałem oblepiony błotem od stóp do głów, a w uszach ciągle czułem warkot.

Parę sekund później nadbiegł Mannie. Wspiął się na dolne lewe skrzydło i zajrzał do mojej kabiny z lękiem na twarzy.

- Chyba oszalałeś - krzyknął. - Dlaczego to zrobiłeś?!

- Rodzaj dzikiej sprawiedliwości, Mannie, czy nie tak określił to Bacon? - Gapił się na mnie zdumiony, gdy wstałem i przerzuciłem nogę nad krawędzią kabiny. - Zemsta, Mannie, zemsta.

Przestałem już jednak panować nad sobą, co było dosyć zrozumiałe. Zacząłem się słabo śmiać, osunąłem się na ziemię i poleciałem twarzą w błoto.

Siedziałem przy stole w hangarze, owinięty w kilka koców, z kieliszkiem whisky w ręku i patrzyłem, jak Mannie robi kawę na kuchence spirytusowej.

- Gdzie Hannah?

- O ile wiem, to w hotelu. Figueiredo przesłał radiem wiadomość, że nie wróci do rana z powodu pogody. A gdzie jest?

- Tylko piętnaście mil w górę rzeki. Kłopoty w jednej z wiosek.

Skończyłem whisky i podał mi kubek kawy.

- O co chodzi, Neil? - spytał poważnie. - Co się stało?

Odpowiedziałem mu pytaniem.

- Powiesz mi coś? Ile wynosi premia Hannaha na koniec kontraktu?

- Pięć tysięcy dolarów. - Gdy to mówił, w jego oczach błysnęła ostrożność i zastanawiałem się dlaczego.

Pokręciłem głową.

- Dwadzieścia, Mannie.

- To nie jest możliwe - powiedział po krótkiej ciszy.

- Wszystko jest możliwe na tym najlepszym ze wszystkich możliwych światów, czyż nie tak mówią? Wydaje się, że nawet cuda. - Wyjąłem portfel z paszportem i rzuciłem je na stół. - Znalazłem ją, Mannie... tę dziewczynę, która obrobiła mnie tamtej nocy w „Małej Łódce” - obrobiła mnie, bo Hannah, spłukany i w kłopotach, potrzebował mnie. Nigdy nie istniał żaden portugalski pilot. Gdybym nie pojawił się wtedy, byłby skończony.

Oddech wyszedł z niego jak wiatr przez gałęzie drzewa w spokojny wieczór. Opadł na krzesło po drugiej stronie, wpatrując się w paszport i portfel.

- Co masz zamiar zrobić? - spytał po chwili.

- Nie wiem. Skończyć kawę, a potem pójść i mu to pokazać. Powinno wywołać interesującą reakcję.

- W porządku. Więc zrobił źle. Nie powinien cię tak potraktować. Ale to była jego ostatnia szansa, Neil. Był doprowadzonym do rozpaczy człowiekiem, stojącym przed ostatecznym końcem. To może nie usprawiedliwienie, ale przynajmniej czyni to, co zrobił, zrozumiałym.

- Zrozumiałym? - Wstałem, zrzucając z siebie koce, prawie zachłystując się wściekłością. - Mannie, coś ci powiem. Dopilnuję, żeby ten sukinsyn znalazł się w piekle za to, co mi zrobił.

Chwyciłem paszport i portfel i wypadłem na deszcz.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, co zrobię, gdy go zobaczę. Żyłem jakby z minuty na minutę. Pamiętajcie, że od dwóch nocy niemal nie spałem i wszystko wydawało się toczyć w zwolnionym tempie.

Kiedy znalazłem się na wysokości domu, ujrzałem na ganku małą Indiankę, Christinę. Przez chwilę myślałem, że może pojawi się Joanna albo zakonnica, choć i tak niczego by to nie zmieniło.

Szedłem dalej, stawiając zawzięcie jedną nogę przed drugą. Musiałem przedstawiać niezwykły widok - z twarzą i ubraniem pomazanymi błotem, niczym Huna na wojnę, przemoczony na wylot. Ludzie na werandach domów, które mijałem, milkli, a obszarpane dzieci wybiegały za mną, trajkocząc w podnieceniu.

Podchodząc - do hotelu, usłyszałem śpiew i natychmiast rozpoznałem melodię - piosenkę, którą często słyszałem w wykonaniu weteranów RFC przy pianinie w mesie, na weekendowych kursach Oddziałów Pomocniczych RAF-u. Za nic jednak nie mogłem sobie przypomnieć tytułu - jeszcze jeden dowód na to, jak byłem zmęczony. Gdy dotknąłem hotelowych stopni, usłyszałem wyraźnie moje imię. Odwróciwszy się, ujrzałem Manniego biegnącego ulicą.

- Poczekaj na mnie, Neil - krzyknął, ale zignorowałem go, wszedłem na werandę, kiwnąłem głową Avili i paru mężczyznom rozwalonym na krzesłach i otworzyłem drzwi.

Joanna Martin i siostra Maria Teresa siedziały za stołem przy oknie pijąc kawę. Za barem stała żona Figueiredo. Hannah siedział na stołku przy jego końcu, śpiewając ile sił w płucach:

Więc stańcie przy waszych szklanicach

Ten świat wciąż kłamie wrednie

Toast za tych, co już w kostnicach

Chwalą następnemu, który tam zlegnie.

Miał, jak mówią Irlandczycy, wypite, ale nie był pijany i jego głos brzmiał zaskakująco silnie. Gdy przebrzmiały ostatnie nuty, obie kobiety zaczęły klaskać. Zakonnica aż promieniała, chociaż mina Joanny wyrażała raczej pobłażanie niż cokolwiek innego... aż nagle dostrzegła mnie i oczy jej się rozszerzyły.

Drzwi za mną otwarły się z trzaskiem i wleciał Mannie - brakowało mu oddechu, twarz miał poszarzałą, a do piersi przyciskał strzelbę.

- A niech mnie - odezwał się Hannah - wyglądasz jak kupa nieszczęścia. Co się stało?

Mannie złapał mnie za ramię.

- Bez kłopotów, Neil.

Uwolniłem się i ruszyłem powoli wzdłuż baru. Uśmiech Hannaha właściwie nie zbladł, tylko po prostu zesztywniał, niczym maska pośmiertna. Gdy byłem blisko, rzuciłem portfel i paszport na kontuar.

- Wczoraj wieczorem natknąłem się na twoją starą przyjaciółkę, Sam.

Wziął do ręki portfel i oglądał go przez chwilę.

- Jeśli to twoje, to bardzo się cieszę, że go odzyskałeś, ale nie mogę powiedzieć, żebym wiedział, o czym, do cholery, gadasz.

- Powiedz mi tylko jedno. Premia. Zamiast pięciu tysięcy czytaj dwadzieścia, zgadza się?

Joanna Martin podeszła bliżej.

- O co tu chodzi?

Odsunąłem ją ręką na bok, co mu się nie spodobało - w tych niebieskich oczach pojawiły się iskry gniewu, a uśmiech zniknął. Rozwiązanie, gdy przyszło, było tak pięknie proste. Wziąłem moje rzeczy i schowałem je.

- Rano polecę z pocztą do Manaus, jak zwykle - oznajmiłem. - Potem możesz radzić sobie beze mnie. Zostawię tam bristola.

Zacząłem odchodzić, ale chwycił mnie za ramię i odwrócił z powrotem do siebie.

- O nie, nie zrobisz tego. Mamy kontrakt.

- Wiem, podpisany, zalepiony, dostarczony. Możesz się nim podetrzeć, jeśli o mnie chodzi.

Chyba dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, w jakie wpadł kłopoty.

- Ale ja muszę mieć dwa samoloty w powietrzu, mały, wiesz o tym - powiedział chrapliwie. - Jeśli nie, to te sukinsyny z Belem zastosują klauzulę o sankcjach karnych. Stracę tę premię. Wszystko. Jestem w długach po uszy. Mogliby nawet zabrać hayleya.

- Cudownie - odparłem. - Mam nadzieję, że to znaczy, iż potrzymają cię tu na zawsze. Mam nadzieję, że nigdy nie wydostaniesz się z tej śmierdzącej nory.

Wtedy mnie uderzył - dobry solidny cios w policzek, po którym poleciałem na kontuar, strącając na ziemię kieliszki.

Nigdy nie byłem zbytnim amatorem bójek. Pomysł wchodzenia na ring, żeby mieć twarz startą na miazgę przez boksera zręczniejszego od ciebie tylko po to, by pokazać, że jesteś mężczyzną, zawsze traktowałem jako kiepski żart. A jednak życie, jakie wiodłem przez ostatnie dwa lata, nauczyło mnie paru rzeczy.

Wierzgnąłem lewą nogą, trafiając go pod kolano. Zawył i zgiął się w pół, więc na dokładkę grzmotnąłem go kolanem w twarz. Z trzaskiem poleciał do tyłu na trzcinowy stół. Obie kobiety wrzasnęły głośno i rozległy się jakieś pomieszane okrzyki, co jednak nic dla mnie nie znaczyło, bo w moich oczach była teraz zemsta. Gdy zaczął się podnosić, skoczyłem na niego i znalazłem go w lepszym stanie, niż na to zasługiwał, ale też zapomniałem o tej jego kolosalnej sile. Dostałem pięścią w żebra tak, że omal nie straciłem oddechu, a następnie w twarz i chwyciłem go za gardło.

Przewracaliśmy się po podłodze, szarpiąc jak para wściekłych psów, aż rozległ się ogłuszający wybuch, który natychmiast nas rozdzielił.

Mannie - bardzo blady - stanął nad nami ze strzelbą.

- Wystarczy to wystarczy - powiedział. - Dosyć tego idiotyzmu.

W ciszy, która nastąpiła, dostrzegłem Avilę i jego kompanów zaglądających z werandy, ból na twarzy siostry Marii Teresy, Joannę, czujną i ostrożną, spoglądającą to na Hannaha, to na mnie.

Podnieśliśmy się obaj.

- W porządku. Mannie, niech ci będzie odezwałem się ale i tak rano się zmywam.

- Mamy kontrakt.

Był to krzyk agonii i Hannah zachwiał się, przytrzymując się kurczowo stołu. Z nosa który, jak odkryłem później, złamałem kolanem - leciała mu krew.

Wskazałem palcem na strzelbę.

- Też mam taką, pamiętasz, Sam? Spróbuj mnie rano powstrzymywać, a jestem bardzo skłonny jej użyć.

Kiedy odwróciłem się i ruszyłem do wyjścia, nikt mnie nie zatrzymywał.

Gdy dobrnąłem z powrotem do hangaru, ściemniało się już. Zapaliłam lampę i nalałem sobie whisky. Złożywszy głowę na rękach, zamknąłem oczy i z mroku wyskoczyły fajerwerki. Bolały mnie nogi, bolała mnie twarz. Niczego tak nie pragnąłem jak snu.

Wyprostowałem się i ujrzałem Joannę stojącą na krawędzi hangaru. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu.

- On cię przysłał? - spytałem w końcu.

- Jeżeli mu to zrobisz, jest skończony - odparła.

- Powiedziałbym, że właśnie na to zasłużył.

Rozbłysła w niej nagła wściekłość.

- Za kogo ty się, do cholery, masz, za Pana Boga Wszechmogącego?! Czy ty nigdy nie popełniłeś błędu? Facet był zdesperowany. Przykro mu za to, co zrobił. Wynagrodzi ci to.

- Co masz potem zrobić? Zabrać mnie do łóżka?

Odwróciła się i wyszła. Siedziałem, gapiąc się w ciemność i nasłuchując deszczu, aż z cienia wynurzył się Mannie.

- Ty też? - spytałem. - Co teraz zamierzasz? Opowiedzieć mi jakąś miłą chasydzką historyjkę o świątobliwym starym rabinie, który zawsze nadstawiał drugi policzek i uśmiechał się z wdzięcznością, gdy pluli na niego?

Nie wiem, czy przyszedł z zamiarem apelowania do mnie. Jeśli tak, to moja mała mowa z pewnością kazała mu się zastanowić dwa razy.

- Myślę - powiedział po prostu - że biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę, postępujesz niewłaściwie, Neil, ale to twoja decyzja. - Po czym odwrócił się i wyszedł w ślad za Joanną.

Wtedy jednak nic mnie to nie obchodziło - przekroczyłem pewną granicę. Po prostu wyjeżdżałem i nic na tym świecie nie mogło mnie powstrzymać. Niech to będzie koniec.

Przebrałem się w suche ubranie, wszedłem do hamaka i naciągnąwszy koc na ramiona, prawie natychmiast zasnąłem. Nie wiem, o której przestało padać, ale obudziłem się o ósmej w piękny poranek, po dwunastu godzinach solidnego snu. Byłem cały obolały, a gdy usiadłem, złapał mnie za nogi skurcz, choroba zawodowa pilotów. Spojrzawszy w lusterko, które Mannie przyczepił do jednego z filarów, zobaczyłem, że oba policzki mam mocno spuchnięte i posiniaczone.

Usłyszałem za sobą kroki i ukazał się Mannie, wycierający ręce w jakąś szmatę. Ubrany był w kombinezon, a na twarzy miał smar. Bristol stał na pasie startowym.

- Jak się czujesz? - zapytał.

- Okropnie. Jest jakaś kawa?

- Gotowa na kuchence. Trzeba tylko podgrzać. Zapaliłem pod czajnikiem.

- Co robiłeś?

- Moją pracę - odparł spokojnie. - Masz dzisiaj kurs poczty, prawda?

- Zgadza się - powiedziałem z wyrachowaniem.

Kiwnął głową w stronę samolotu.

- Oto on. Gotowy, czeka na ciebie.

Odwrócił się. Nalałem sobie kawy i przygotowałem się do odlotu. Właśnie skończyłem pakować po raz ostatni moją torbę, gdy przyszedł Hannah.

Wyglądał okropnie twarz posiniaczona, nos skrzywiony, a oczy wyprane z wszelkiego uczucia. Miał na sobie swoje skórzane buty, bryczesy, starą koszulę khaki i biały szal wokół szyi. W lewej ręce trzymał worek z pocztą.

- Dalej masz zamiar odejść? - spytał spokojnie.

- A co myślałeś?

- Okay - rzucił, ciągle spokojny. - Jak sobie chcesz.

Podszedł do bristola i wrzucił worek do kabiny obserwatora. Ruszyłem powoli za nim, z torbą w jednej ręce, drugą zapinając kurtkę.

Mannie został w hangarze, co nie nastrajało mnie zbyt dobrze, ale jeśli chciał tego w ten sposób, to do diabła z nim. Zupełnie nagle ogarnęło mnie pragnienie wyniesienia się stamtąd. Miałem dosyć Landro, miałem dosyć Brazylii.

Wspiąłem się do kabiny. Hannah czekał cierpliwie, aż zapiąłem hełm i sprawdziłem przyrządy. Sięgnął do śmigła, a ja nakręciłem iskrownik i dałem mu znak. I wtedy zrobił coś zupełnie niespodziewanego. Uśmiechnął się, a przynajmniej tak to chyba miało wyglądać, i zawołał:

- Szczęśliwych lądowań, mały. - Następnie pociągnął śmigło.

Prawie zadziałało. Zwalczyłem jednak impuls wyłączenia silnika, odwróciłem się pod wiatr, zanim mogłem zmienić zamiary, i wystartowałem. Gdy przechylałem się nad drzewami, rządowa łódź motorowa dobijała do przystani. Stojący na rufie Figueiredo pomachał mi kapeluszem. W odpowiedzi też mu pomachałem, rzuciłem ostatnie spojrzenie na Landro, po czym skręciłem na południe.

Miałem dobry i szybki lot i ujrzałem Manaus po godzinie i czterdziestu minutach. Przy wieży dostrzegłem dwa samochody: dość imponującego czarnego mercedesa i oldsmobile'a. Gdy kołowałem do hangaru, ruszyły w moją stronę. Kiedy ja stanąłem, one też.

Zza kierownicy mercedesa wysunął się umundurowany policjant i otworzył drzwi comandante, który pomachał mi wesoło i krzyknął: „Dzień dobry”. Trzech następnych policjantów wysiadło z oldsmobile'a, wszyscy uzbrojeni po zęby. Hannah i ten nasz przeklęty kontrakt, pomyślałem. A więc dlatego był taki radosny?

Zeskoczyłem na ziemię i przyjąłem rękę, którą comandanto jowialnie mi podał.

- Co to jest? - spytałem. - Zwykle nie kwalifikuję się do gwardii honorowej.

Jego oczy, schowane za ciemnymi okularami, niczego nie zdradzały.

- Drobna sprawa. Nie będę pana długo zatrzymywał, przyjacielu. Niech mi pan powie, senhor Figueiredo ma sejf w swoim miejscu pracy, wie pan o tym?

Wiedziałem od razu, że jest tak źle, jak tylko może być.

- Tak jak wszyscy w Landro - odparłem. - Jest pod kontuarem.

- A klucz? O ile się nie mylę, senhora Figueiredo bywa w pożałowania godny sposób beztroska, jeśli chodzi o miejsce jego przechowywania.

- Kolejna rzecz dobrze znana każdemu w Landro. Wiesza go za barem. Chwileczkę... o co chodzi?

- Pół godziny temu dostałem przez radio wiadomość od senhora Figueiredo, że gdy otworzył rano sejf, by po swojej nieobecności sprawdzić zawartość, odkrył, iż brakuje partii nieszlifowanych diamentów.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza.

- Zaraz, spokojnie. Mógł je wziąć każdy z co najmniej pięćdziesięciu osób. Dlaczego czepiacie się mnie?

Skinął krótko głową. Trzech policjantów otoczyło mnie, a czwarty wspiął się do kabiny obserwatora i wyrzucił worek z pocztą i moją torbę. Comandante zaczął je przeszukiwać. Człowiek w samolocie krzyknął po portugalsku coś, czego nie załapałem, i podał małą płócienną torbę.

- Pańskie, senhor! - spytał uprzejmie comandante.

- Nigdy w życiu tego nie widziałem. Otworzył torebkę, zerknął do środka, a następnie wysypał sobie na dłoń strużkę nie szlifowanych diamentów.

Była w tym wszystkim jakaś okropna nieuniknioność, ale nie poddałem się bez walki. Comandante nie przesłuchiwał mnie osobiście początkowo w każdym razie. Opowiedziałem moja historię od początku do końca, i dokładnie lak jak było zaskakująco grzecznemu młodemu porucznikowi, który spisał wszystko bez słowa komentarza.

Potem sprowadzono mnie do celi, która stanowiła niemal parodię tego, czego można by się spodziewać w głębi kraju, w zacofanych południowoamerykańskich republikach. Było nas co najmniej czterdziestu, upchanych na przestrzeni odpowiedniej dla połowy tej liczby. Jedno wiadro na mocz, drugie na kał i smród taki, że trzeba było tego doświadczyć, żeby uwierzyć.

Większość pozostałych więźniów pochodziła z gatunku ludzi zbyt biednych, by się wykupić z kłopotów. Głównie Indianie, tacy co to przybyli do miasta poznać wielki sekret białego człowieka, a znaleźli tylko nędzę i poniżenie.

Zacząłem się przepychać w stronę okna i prawie wszyscy z szacunkiem, pochodzącym z czystego przyzwyczajenia, ustępowali mi z drogi.

Na ławce pod ścianą siedział wielki, silnie wyglądający Murzyn w pomiętym lnianym garniturze i słomianym sombrerze. Zdawał się zdolny do większości rzeczy, a w każdym razie gdy warknął rozkaz, dwóch siedzących obok Indian szybko wstało.

Uśmiechnął się sympatycznie.

- Ma pan dla mnie papierosa, senhor!

Tak się złożyło, że miałem w kieszeni drugą paczkę. Chwycił ją chciwie, a ja odniosłem dalekie wrażenie, iż uczyniłem właściwy gest.

- Za co pana przyskrzynili, przyjacielu? - zapytał.

- Nieporozumienie, to wszystko - powiedziałem mu. - Wypuszczą mnie przed końcem dnia.

- Jak Bóg zechce, senhor.

- A pan?

- Zabiłem człowieka. Była w to zamieszana moja żona, rozumie pan. To było pół roku temu. Wyrok dostałem wczoraj. Trzy lata ciężkich robót.

- Przypuszczam, że mogło być gorzej stwierdziłem. - Lepsze to niż szubienica.

- Wychodzi na jedno, senhor - powiedział obojętnie. - Wysyłają mnie do Machados.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż sama ta nazwa wystarczała, by przerazić większość miejscowych ludzi. Obóz pracy w środku moczarów, dwieście czy trzysta mil, nad brzegami Negro. Miejsce, z którego niewielu wracało.

- Przykro mi - mruknąłem.

Uśmiechnął się smutnie, naciągnął kapelusz na oczy i oparł się o ścianę.

Stanąłem przy oknie, które dawało widok tuż przy ziemi na plac przed budynkiem. Nie było tam wielu ludzi, tylko kilka dorożek czekających na klientów, z woźnicami drzemiącymi na słońcu. Panował spokój. Stwierdziłem, że to musi być sen, że obudziłem się bardzo wcześnie... i w tym momencie crossley z lotniska zajechał przed schody i wysiadł z niego Hannah.

Przyszli po mnie jakieś dwie godziny później, zabrali na górę i zostawili z dwoma strażnikami przed gabinetem comandante. Po chwili drzwi się otworzyły i ukazali się Hannah i comandante, wymieniający uprzejmy uścisk dłoni.

- Był pan niezwykle pomocny, przyjacielu - powiedział comandante. - To przykra sprawa.

Hannah odwrócił się i zobaczył mnie. Jego twarz wyglądała gorzej niż kiedykolwiek, gdyż sińce jeszcze się pogłębiły, teraz jednak pojawił się na niej wyraz prawdziwej troski i ruszył ku mnie, ignorując rękę comandante na swoim ramieniu.

- Na miłość boską, mały, dlaczego to zrobiłeś?

Spróbowałem się na niego zamachnąć, ale obaj strażnicy natychmiast mocno mnie chwycili.

- Proszę, kapitanie Hannah - odezwał się comandante. - Lepiej już iść.

Zaprowadził go do zewnętrznych drzwi. Hannah - teraz z bólem na twarzy - krzyknął:

- Wszystko, mały wszystko, co w mojej mocy. Tylko poproś.

Comandante wrócił do swojego gabinetu, zostawiając drzwi uchylone. Po kilku minutach zawołał i strażnicy mnie wprowadzili. Siedział za biurkiem, przeglądając jakiś napisany na maszynie dokument.

- Pańskie zeznanie. - Podniósł je do góry. - Czy chce pan coś zmienić?

- Ani słowa.

- W takim razie zechce pan podpisać. Proszę najpierw przeczytać.

Okazało się to, o dziwo, rzetelną i dokładną relacją z tego, co powiedziałem. Kiedy podpisałem, odłożył je na bok i zapaliwszy cigarillo, wyprostował się na krześle.

- Dobrze, senhor Mallory, od teraz tylko fakty. Poczynił pan pewne oskarżenia przeciwko mojemu dobremu przyjacielowi, kapitanowi Hannahowi, który - mogę powiedzieć - przyleciał tu specjalnie na moją prośbę, by złożyć zeznanie.

- W którym, naturalnie, wszystkiemu zaprzecza.

- Nie muszę polegać tylko na jego słowach. Ta kobieta, Lola Coimbra - przesłuchałem ją osobiście. Całkowicie odrzuca pańską opowieść.

Pomimo mojego położenia, było mi przykro - bardziej ze względu na Lolę niż na mnie samego.

- A ta Maria - mówił dalej - która, jak pan mówi, napadła na pana. Czy zdziwi pana wiadomość, że nie jest znana pod podanym przez pana adresem?

Do tej pory przestałem się już oczywiście dziwić czemukolwiek, ciągle jednak walczyłem, by utrzymać się na powierzchni.

- W takim razie, skąd wziąłem portfel i paszport?

- Kto wie, senhor! Może nigdy się pan z nimi nie rozstał. Może cała sprawa była zawiłą intrygą z pana strony, by zdobyć współczucie kapitana Hannaha i otrzymać od niego zatrudnienie.

Odebrało to wiatr moim żaglom. Z trudem znajdowałem słowa.

- Nic z tego nie wytrzymałoby w sądzie nawet pięciu minut - powiedziałem z wściekłością.

- O tym zadecyduje właśnie sąd. Zostawiając wszystkie inne okoliczności na boku, nie mam wątpliwości, że będzie pan miał czystą sprawę pod zarzutem bezprawnego posiadania nieszlifowanych diamentów wartości... - Tu sprawdził leżący przed nim dokument. - Tak, pięćdziesięciu tysięcy cruzeiros.

Prawie równo dziewięć tysięcy funtów. Z trudem przełknąłem ślinę.

- W porządku. Chcę, żeby mnie skontaktowano z brytyjskim konsulem w Belem, będę też potrzebował adwokata.

- Będzie na to mnóstwo czasu.

Sięgnął po jakiś oficjalnie wyglądający dokument z pieczęcią u dołu i go podpisał.

- Co to ma znaczyć? - spytałem.

- Sądy mają nawał pracy, przyjacielu. To jest dziki kraj. Jest wielu złoczyńców. Szumowiny z całej Brazylii uciekają tu, by się ukryć. Może upłynąć co najmniej sześć miesięcy, zanim pańska sprawa będzie sądzona.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

- O czym pan, do cholery, mówi?!

- Na razie - ciągnął, jakby mnie nie słyszał - dopóki nie dojdzie do rozprawy, zostanie pan skazany na obóz pracy w Machados. Tak się składa, że rano płynie tam nowa grupa więźniów.

Zwolnił mnie, kiwając głową na strażników. Spróbowałem ostatniej deski ratunku.

- Posłuchaj mnie, do diabła...!

Sięgnąłem przez biurko, łapiąc go za przód munduru.

Było to chyba najgorsze, co mogłem zrobić. Jeden ze strażników wbił mi w nerki koniec swojej pałki i padłem jak kłoda. Wtedy chwycili mnie pod ramiona i zaciągnęli przez dwie kondygnacje schodów do podziemia. Niewyraźnie zdawałem sobie sprawę, że otwierają drzwi celi i wrzucają mnie do środka. Na chwilę straciłem przytomność, a gdy się ocknąłem, ujrzałem kucającego przy mnie mojego czarnego przyjaciela.

Z miną bez wyrazu przyłożył mi do ust papierosa.

- To nieporozumienie... ciągle istnieje?

- Chyba można tak powiedzieć - odparłem słabo. - Wysyłają mnie do Machados.

Przyjął to bardzo filozoficznie.

- Miej odwagę, przyjacielu. Czasem Bóg spogląda w dół przez chmury.

- Nie dzisiaj - mruknąłem.

Myślę, że tamta noc była najbliższym dna punktem mojego życia, chociaż ostateczne poniżenie miało dopiero nadejść. Następnego dnia, przed samym południem, Murzyn - którego nazwisko brzmiało, dość niespodziewanie, Munro; spuścizna po jakimś szkockim plantatorze - ja i około trzydziestu innych więźniów zostaliśmy wyprowadzeni na tylny dziedziniec w celu zaopatrzenia nas na podróż w górę rzeki w kajdany na ręce i nogi.

Absolutnie nic nie mogłem na to poradzić. Na razie musiałem po prostu przyjmować to tak jak wszyscy inni, a jednak gdy dowodzący sierżant podszedł do mnie i mocno dokręcił łańcuchy na kostkach, wydawało mi się to ostatnim gwoździem do mojej trumny.

Zaraz potem zaczęło padać. Zostawili nas na dworze przez następną godzinę, w czasie której przemokliśmy do suchej nitki - niepotrzebne okrucieństwo, ale takich rzeczy należało się od teraz spodziewać. W końcu uformowano nas w kolumnę i żwawo szurając nogami ruszyliśmy w stronę doków.

Na rogu placu była kawiarnia i bar i na tarasie siedziało pełno ludzi, pijąc kawę lub aperitif przed lunchem. Większość wstała, by mieć na nas dobry widok.

Natychmiast wyskoczyła mi przed oczy twarz Hannaha, bo chociaż stał z tyłu, był łatwo widoczny z powodu swojego wzrostu. W prawej ręce trzymał kieliszek, który uniósł w cichym toaście, po czym odwrócił się i wszedł obojętnym krokiem do środka.

12.

PIEKŁO NA ZIEMI

Byliśmy już od trzech dni w ładowni starego parowca, który raz w tygodniu posuwał się w górę rzeki, zawijając po drodze do każdej wioski o wystarczająco długiej przystani, by stanąć obok. Większość pasażerów podróżowała na pokładzie, śpiąc w hamakach z powodu upału. Strażnicy raz dziennie, zwykle wieczorem, wypuszczali nas na górę dla zaczerpnięcia powietrza, ale mimo to dwóch starszych ludzi umarło.

Jeden z więźniów, o wysuszonej twarzy i przedwcześnie posiwiałych włosach, spędził już przedtem w Machados siedem miesięcy - w oczekiwaniu na proces. Odmalował nam straszliwy obraz piekła na ziemi, kostnicy, gdzie bat był na porządku dziennym, a ludzie padali jak muchy z powodu chorób i złego traktowania.

Mnie jednak wystarczała teraźniejszość. Koszmar absolutnie nierzeczywisty. Znalazłem sobie własny ciemny kącik i siedziałem tam przez dwa dni w jakimś odrętwieniu, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko naprawdę mi się przydarza. Było to jednak realne, Bóg mi świadkiem. Nie sposób było uniknąć tego bólu, brudu i głodu - istniały w każdym okrutnym szczególe, i to Hannah mnie w to wpakował.

Munro robił ze mną w tym czasie, co tylko mógł, cierpliwie mówił, nawet gdy odmawiałem odpowiedzi; karmił mnie papierosami, aż paczka, którą mu dałem, była pusta. W końcu, z rozgoryczeniem, poniechał walki. Dokładnie pamiętam jego słowa, gdy wstał i odszedł, powłócząc nogami.

- Proszę mi wybaczyć, senhor - rzucił - ale widzę, że mówiłem do człowieka, który już jest trupem.

Potrzeba było rzeczywiście trupa, żeby przywrócić mnie do życia. Trzeciego dnia wieczorem obudził mnie odgłos otwierania pokrywy luku. Natychmiast zrobiło się ogólne poruszenie, gdyż wszyscy nie mogli się doczekać wyjścia na świeże powietrze. Człowiek obok mnie ciągle spał, opierając ciężko głowę na moim ramieniu. Odepchnąłem go, a on powolnym ruchem przewrócił się i znieruchomiał na ziemi.

Munro przepchnął się do mnie i uklęknął. Po chwili wzruszył ramionami gramoląc się na nogi.

- Nie żyje od dwóch albo trzech godzin.

Skóra mi ścierpła i poczułem się w jakiś nieokreślony sposób nieczysty, bo było to tak, jakby śmierć, zabierając tego człowieka, otarła się również o mnie. Ktoś krzyknął i po drabince zszedł strażnik. Obojętnie sprawdził ciało, po czym kiwnął głową na Munro i na mnie.

- Wy dwaj, weźcie go na pokład.

- Ja uklęknę, a pan niech mi go wsadzi na ramiona - odezwał się do mnie Murzyn. - To najprostszy sposób.

Zniżył się, a ja stałem przerażony potwornością tego wszystkiego, przepełniony niewymowną odrazą na samą myśl o dotknięciu ciała.

Jakoś zdołałem dźwignąć trupa na ramiona Munro i wejść za nim po drabinie, dzwoniąc łańcuchami o drewniane szczeble. Na pokładzie było tylko kilku pasażerów, wygodnie usadowionych pod markizą na dziobie, gdzie dochodził do nich ewentualny wiaterek. Reszta więźniów przykucnęła już na rufie, a dwóch strażników rozwaliło się na pokrywie luku, paląc i grając w karty. Jeden z nich podniósł wzrok, gdy się zbliżaliśmy.

- Za burtę z nim - rozkazał. I odrzućcie go daleko. Nie mamy ochoty, żeby się dostał między koła łopatkowe.

Chwyciłem go za nogi, a Munro za ramiona, zakołysaliśmy nim i hakiem przerzuciliśmy nad barierką. Rozległ się plusk i stado ibisów wzbiło się czarną chmurą w niebo, napełniając powietrze trzepotem skrzydeł. Munro się przeżegnał.

- Ciągle potrafi pan wierzyć w Boga? - spytałem.

Wydawał się zdziwiony.

- A cóż Bóg ma z tym wspólnego, senhor! Tutaj to człowiek i tylko człowiek.

- Mam przyjaciółkę, chciałbym, żeby pan ją kiedyś poznał - powiedziałem. - Myślę, że wspaniale byście do siebie pasowali.

Został mu jeszcze jeden papieros, więc wyżebrał od strażnika ognia i podeszliśmy do burty, by się nim podzielić. Chciał kucnąć.

- Nie - rzuciłem - postójmy. Dosyć się już nasiedziałem. Nachylił się, przyglądając mi się bacznie w półmroku.

- Myślę, że znowu jest pan sobą, przyjacielu.

- Ja też tak sądzę.

Staliśmy przy balustradzie, patrząc ponad rzeką na dżunglę, czarną na tle wieczornego nieba z zachodzącym słońcem. Było niezwykle pięknie i cicho. Żadnego skrzeku ptaków, tylko miarowy świst łopatek. Munro zostawił mnie na chwilę i podszedł do Ramisa, tego człowieka, który już był w Machados.

- Według Ramisa będziemy tam rano - oznajmił cicho po powrocie. - Mówi, że za jakieś dwadzieścia mil odbijemy od Negro. Jest tam rzeka o nazwie Seco, wcinająca się w serce bagien. Machados znajduje się na wyspie, dziesięć mil w głąb.

Było to tak, jakby brama już się zamykała i napełniło mnie nagle niebezpieczne podniecenie.

- Umie pan pływać?

- W tym? - spytał, podnosząc ręce.

Naciągnąłem łańcuch między nadgarstkami. Było tego jakieś dwie i pół stopy i tyle samo między kostkami nóg.

- Wystarczy do płynięcia pieskiem. Sądzę, że mógłbym się utrzymać na powierzchni na tyle długo, żeby dotrzeć do brzegu.

- Nigdy by się panu nie udało, przyjacielu - powiedział. - Niech pan spojrzy tam, za rufą.

Przechyliłem się nad burtą. W ciemnościach jarzyły się czerwone oczy aligatorów, posuwających się za statkiem jak mewy na morzu, czekając na odpadki. Ich cienkie jak szpilki zęby migotały złowieszczo.

- Równie mocno pragnę wolności jak pan - odezwał się cicho Munro - ale samobójstwo to co innego.

A samobójstwo było tu jedynym właściwym słowem, miał rację. W każdym razie odpowiednia chwila minęła, gdyż strażnicy odłożyli karty i uformowawszy nas w szereg, wsadzili z powrotem do ładowni.

Uratował mnie Ramis, zaraz po świcie podcinając sobie gardło brzytwą, którą prawdopodobnie ukrywał przy sobie od Manaus. Umierał kilka minut i nie było przyjemnie słuchać, jak życie opuszcza go z bulgotem.

Znajdowaliśmy się w tym czasie może dwie lub trzy mile w głąb Seco i wypadek ten miał wybuchowy wpływ na pozostałych więźniów. Jeden załamał się kompletnie - zaczął wrzeszczeć jak kobieta i rzucił się w stronę drabiny, tratując wszystkich po drodze. Panika ogarnęła grupę i zaczęli się kopać i bić wściekle, klnąc jeden na drugiego. Pokrywa otworzyła się z trzaskiem, rozległ się ostrzegawczy strzał w powietrze i wszyscy zamarli w bezruchu. Strażnik z pistoletem w ręce zszedł do połowy drabiny. Ramis leżał twarzą w dół na podłodze i wszyscy się od niego odsunęli. Strażnik podszedł i nogą przewrócił ciało na plecy. Widok był okropny - ziejąca dziura w gardle, brzytwa ciągle stercząca w zaciśniętej dłoni.

- W porządku - rzucił. - Na górę z nim.

Zanim ktokolwiek się poruszył, wystąpiłem do przodu i złapałem za trupa, a razem ze mną - jakby w wyniku działania telepatii - podszedł Munro. Wyjął brzytwę z ręki Ramisa, a ja dźwignąłem mu ciało na ramiona. Krew trysnęła na wszystkie strony. Zalała mi ręce, obryzgała głowę i twarz.

Wyszliśmy na pokład. Rzeka miała tylko trzydzieści czy czterdzieści jardów szerokości, a po obu stronach rozciągały się bagna namorzynowe. W zimnym porannym powietrzu nad wodą kłębiła się mgła. Nawet wtedy, w tamtej określonej chwili, nie byłem pewny, co zamierzam. Myślę, że to, co się stało, po prostu się stało - w dużej mierze przypadkowo.

Przepływaliśmy właśnie obok nędznej wioski składającej się z pół tuzina chat zbudowanych na palach nad błotnistym brzegiem. Na tyczkach suszyło się kilka sieci, a przy wodzie stały trzy czółna.

To wystarczyło. Zerknąłem na Munro. Skinął głową. Gdy wieś zniknęła we mgle, minęliśmy strażników z naszym krwawym ciężarem i podeszliśmy do balustrady.

- Dalej, za burtę go - krzyknął dowodzący sierżant. - A potem umyjcie pokład.

Stał przy pokrywie luku paląc papierosa. Drugi strażnik siedział obok z karabinem na kolanach. Byli jedynymi na widoku, chociaż musieli też być inni w pobliżu. Wziąłem Ramisa za kostki, a Munro za ręce. Zakołysaliśmy nim raz, potem drugi. Za trzecim razem po prostu cisnęliśmy go na tamtych dwóch przy pokrywie. Nie czekałem, by zobaczyć, co się stało, tylko niezgrabnie rzuciłem się za burtę.

Kiedy tylko woda zamknęła mi się nad głową, zacząłem dziko kopać, świadomy ograniczenia łańcuchami, a także niebezpieczeństwa grożącego od koła łopatkowego na rufie. Kopanie stopami było dosyć łatwe, rękoma po prostu szaleńczo szarpałem wodę, czując dookoła wzburzenia od przepływającego statku.

Musiało minąć trochę czasu, zanim mogliby go zatrzymać - to był jeden punkt na moją korzyść - zaczęli już jednak strzelać. Kula uderzyła w wodę jard przede mną. Obejrzawszy się przez ramię zobaczyłem Munro trochę z tyłu za mną, a sierżanta i trzech strażników przy burcie. Wydawało się, że wszyscy strzelają naraz i nagle Munro wyrzucił ramiona do góry i zniknął pod wodą. Zaczerpnąłem powietrza i zanurkowałem, szarpiąc się z całych sił do przodu. Gdy wynurzyłem się na powierzchnię, znajdowałem się za pierwszą linią namorzynów, a parowiec roztapiał się już we mgle.

Przytrzymałem się jakiegoś korzenia, by złapać oddech, plując słonawą wodą o ohydnym smaku. W ogóle smród na tym poziomie był potworny, a prześlizgujący się obok wąż przypomniał mi niemile o ryzyku, na jakie się narażam, zostając w tej wodzie zbyt długo. Wszystko jednak było lepsze niż Machados.

Ześlizgnąłem się z powrotem do rzeki, szybko podpłynąłem na środek i dałem się ponieść prądowi. Nad drzewami dostrzegałem już dachy chat, gdyż mgła w tym miejscu wisiała bliżej powierzchni. Chwilę później stanąłem w mule pod palami i grzęznąc wyszedłem z wody, potykając się o łańcuchy na nogach i upadając na twarz. Wstałem z trudem i ujrzałem jakiegoś starca, gapiącego się na mnie z platformy jednej z chat - żałosna kreatura ubrana jedynie w postrzępioną bawełnianą koszulę. Kiedy chwyciłem za najbliższe czółno i zacząłem spychać je do wody, wydał z siebie jakiś krzyk. Przypuszczam, że zabierałem jemu lub innemu nieszczęśnikowi istotną część środków do życia. Bóg jeden wie, jaką niedolę pozostawiał za sobą mój czyn, ale to było życie. Pomimo kajdanów udało mi się jakoś wgramolić do kruchej łódki, chwycić wiosło i wypłynąć na środek.

Nie sądziłem, żeby mieli zawrócić parowiec i ruszyć w dół rzeki na poszukiwania, ale jakieś działania na pewno zostaną podjęte jak najszybciej. Zabawa zacznie się wtedy, kiedy odkryją, że ktoś zabrał z wioski czółno.

Sprawą zasadniczą dla mnie wydawało się osiągnięcie jak największego dystansu. Później wszystko trzeba będzie zostawić przypadkowi. Dopłynąwszy do Negro natknę się zapewne na liczne nadbrzeżne wioski, gdzie ludzie wiodą prymitywny żywot z dnia na dzień, nie wiedząc nawet o istnieniu takich oznak cywilizacji jak policja czy rząd. Gdybym miał szczęście, mógłbym znaleźć pomoc, a odrobina szczęścia była czymś, czego mi od dłuższego czasu brakowało.

Po kilku następnych milach byłem już najwyraźniej blisko Negro. Czułem mocniejsze prądy, tworzyły się fale. Błąd w tym miejscu i byłbym skończony, bo nie miałem nadziei na utrzymanie się długo na powierzchni z moimi łańcuchami.

Skręciłem czółnem w lewo, ponieważ znajdowałem się co najmniej pięćdziesiąt jardów od brzegu i wydawało mi się, że będę tam bezpieczniejszy. Prawie mi się udało i nagle, gdy brakowało mi zaledwie paru jardów do drzew namorzynowych, wpadłem w wir. Poczułem się jak ściśnięty jakąś gigantyczną ręką. Czółno skakało na boki, prawie mnie wyrzucając, straciłem wiosło chwytając się szaleńczo burty, by utrzymać równowagę i w końcu zakręciło mną, i łódka się przewróciła.

Moje stopy natychmiast dotknęły dna, ale prąd był zbyt silny, żebym mógł ustać. Jednak chwilę później czółno wpadło na mnie dnem do góry i udało mi się przerzucić ręce przez stępkę.

Trochę się uspokoiło i w końcu zdryfowałem na spokojną wodę wśród drzew namorzynowych i zatrzymałem się przy błotnistym brzegu. Ustawiwszy łódkę, rozejrzałem się i oceniłem sytuację. Ujście rzeki znajdowało się w odległości około ćwierć mili i nie marzyłem nawet o dostaniu się tam czółnem, z wiosłem czy bez. Wydawało się, że najlepszą, a właściwie jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, będzie popłynięcie na skos przez namorzyny, co doprowadziłoby mnie do Negro, trochę w dół w stosunku do Seco.

Udało mi się wsiąść z powrotem do łodzi i odbić. Przeciągnąłem się wzdłuż wielkich korzeni drzew, aż dotarłem do kępy bambusów i ułamałem kawałek. Od tego momentu nie było już tak źle. Henley, Tamiza w letnie niedzielne popołudnie. Potrzeba mi było tylko gramofonu i ładnej dziewczyny. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę Joannę Martin śmiejącą się ze mnie spod parasola. Był to jednak zupełnie niewłaściwy śmiech. Wszystko to świadczy chyba trochę o stanie, w jakim się wtedy znajdowałem. Wziąłem głęboki oddech, by zebrać siły do tego, co mnie czekało, i odpychając się bambusową żerdzią ruszyłem dalej.

13.

BALSERO

Zajęło mi to cztery godziny. Cztery godziny agonii. Komary i muchy wszelkiego rodzaju torturowały mnie, a żelazne bransolety obcierały mi nadgarstki do żywego mięsa, tak że pchnięcie żerdzią stawało się wysiłkiem woli.

Problem polegał na tym, że od czasu do czasu namorzyny zaczynały rosnąć jakby gęściej i gałęzie kłębiły mi się nad głową, więc nie widziałem słońca i się gubiłem. Był też bambus - gigantyczne ściany, przez które za nic bym się nie przebił. Za każdym razem musiałem badać jakąś okrężną drogę lub nawet się cofać i próbować z innej strony.

Gdy w końcu ujrzałem, że tak powiem, światło dzienne, było to raczej kwestią przypadku. Nagle dookoła zrobiło się znacznie mniej drzew, chociaż przypuszczam, że musiał to być proces stopniowy. I wtedy usłyszałem rzekę.

Wydostałem się z drzew i ostrożnie wpłynąłem do Negro. Płynęła całkiem spokojnie, ciągnąc się przede mną jak okiem sięgnąć, chociaż trudno było mieć pewność, gdyż w tym miejscu miała kilkaset jardów szerokości i usiana była różnej wielkości wysepkami.

Jednej rzeczy potrzebowałem teraz przede wszystkim. Odpoczynku, nawet snu w miarę możliwości. Jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym bezpiecznie poleżeć, bo nie byłem już w stanie posuwać się tak dalej.

Wydawało mi się, że jedna z tych wysepek całkiem by się nadawała, więc skierowałem się na środek rzeki używając drąga jak podwójnego wiosła. Była to mozolna praca i nie trafiłem na mój cel. Nie miałem już prawie wcale siły i każdy ruch ramion był dla mnie fizyczną męką.

W końcu pomógł mi prąd, spychając mnie na pasmo najbielszego i najczystszego piasku, jaki można sobie wyobrazić. Żadna z wysp mórz południowych nie mogłaby zaoferować więcej. Wypadłem z czółna i przez chwilę leżałem w cieniu, ruszając się w końcu tylko dlatego, że na pewno bym się utopił, gdybym tam został, wstałem więc z kolan i wyciągnąłem tę przeklętą łódkę z wody... po czym znowu padłem na twarz.

Nie wiem, jak długo tam leżałem. Mogła to być godzina albo zaledwie parę minut. Zdawało mi się, że w pobliżu ktoś krzyczy, ale myślałem, że to część snu. Może ciągle byłem w Seco po wyskoczeniu z parowca? Otworzyłem oczy i usłyszałem wrzask dziecka.

W tym jednym krzyku było całe przerażenie świata. Dosyć, by nawet mnie przywrócić do życia. Wstałem niepewnie, a krzyk rozległ się znowu i trwał.

Na prawo ode mnie była wysoka piaszczysta łacha. Wdrapawszy się na nią, ujrzałem dwoje dzieci - chłopca i dziewczynkę - stojących w cieniu po drugiej stronie i węszącego w ich kierunku aligatora.

Nie mogli się już bardziej cofnąć, bo za nimi była głęboka woda, i dziewczynka, która chyba dopiero zaczynała chodzić, krzyczała bezradnie.

Chłopiec podskoczył do bestii, wrzeszcząc najgłośniej jak mógł, co, zważywszy że wyglądał na jakieś osiem lat, było prawdopodobnie jedną z najodważniejszych rzeczy, jakie w życiu widziałem.

Zapominając o łańcuchach ruszyłem w dół łachy i poleciałem głową do przodu, koziołkując dwa razy i zatrzymując się w wodzie głębokości może stopy, co prawie mnie wykończyło. Nie jestem całkiem pewien, co się potem stało. Ktoś ryczał z całych sił, chyba ja. Aligator odwrócił się od dzieci i z rozdziawioną paszczą rzucił się na mnie.

Chwyciłem łańcuch przy rękach i zacząłem nim walić jak cepem po tym wstrętnym pysku, krzycząc jednocześnie po portugalsku do dzieci, żeby uciekały. Kątem oka dostrzegłem, jak przebiegają obok i nagle zwierzę odwróciło się i wielki ogon podciął mi nogi. Zacząłem kopać jak oszalały i wtedy rozległ się strzał i w pysku aligatora pojawiła się poszarpana dziura. Wydał z siebie niewiarygodny dźwięk i odepchnął się na głęboką wodę, zostawiając po sobie kałużę krwi.

Przez chwilę leżałem w wodzie na plecach, po czym przekręciłem się i uklęknąłem. Na brzegu stał niski, muskularny mężczyzna o brązowej skórze. Mógłby uchodzić za Indianina, tyle tylko, że jego włosy były obcięte na sposób europejski. Miał na sobie drelichową koszulę i bawełnianą przepaskę na biodra. Dzieci uwiesiły się u jego nóg łkając gorzko.

Wymierzony w moją stronę karabin był starym Lee-Enfieldem z wyposażenia British Army. Nie wiedziałem, co miał zamiar z nim zrobić i nie obchodziło mnie to. Wyciągnąłem moje zakute ręce i zacząłem się śmiać. Pamiętam to, jak również to, że ciągle się śmiałem, gdy zemdlałem.

Kiedy wróciłem do życia, padało i niebo było koloru mosiądzu, a w oddali świeciły gwiazdy. Leżałem przy mrugającym ognisku i widziałem na tle nieba dach chaty, a jednak wydawało mi się, że jestem w ruchu i słyszałem pod sobą chlupotanie wody.

Spróbowałem usiąść i zobaczyłem, że jestem zupełnie nagi, a ciało pokryte mam tu i ówdzie wielkimi czarnymi pijawkami bagiennymi. Jakaś ręka przydusiła mnie łagodnie do ziemi.

- Proszę się nie ruszać, senhor.

Mój przyjaciel z wyspy siedział przy mnie po turecku, pykając z długiego cygara. Gdy jego koniec mocno się rozżarzył, przytknął go do jednej z pijawek, która natychmiast skurczyła się i odpadła.

- Dobrze się pan czuje, senhor! - Niech się ich pan pozbędzie - powiedziałem, czując jakby na ciele coś mi się roiło.

Zapaliwszy następne cygaro, zaoferował mi je uprzejmie, po czym kontynuował swoje zajęcie. Z cienia za nim przyglądały się temu dzieci, z poważnymi w świetle ogniska minami.

- Dzieciom nic nie jest? - spytałem.

- Dzięki panu, senhor. Przy dzieciach nigdy nie można się nawet odwrócić, zauważył pan to? Zawinąłem do tej wysepki, żeby naprawić wiosło sterowe. Na chwilę odwróciłem głowę i już ich nie było.

Wiosło sterowe? Zmarszczyłem brwi.

- Gdzie ja jestem?

- Znajduje się pan na mojej tratwie, senhor. Jestem Bartolomeo da Costa, balsero.

Balseros to wodni Cyganie Brazylii, spływający w dół Amazonki i Negro wraz ze swymi rodzinami na wielkich tratwach z drzewa balsa, mających do stu stóp długości, co jest najtańszym sposobem przewożenia towarów na rzece. Dwa tysiące mil od dżungli Peru do, na przykład, Belem - kilka miesięcy podróży.

Wyglądało na to, że ta odrobina szczęścia, której szukałem, w końcu do mnie przyszła. Ostatnia pijawka wyzionęła ducha i, jakby na sygnał, z chaty wynurzyła się cicha ciemnowłosa kobieta, osłonięta przed wieczornym chłodem starym lotniczym płaszczem, i przykucnęła obok mnie z emaliowanym kubkiem w ręku.

Była to czarna kawa i do tego wrząca. Chyba nigdy nie próbowałem niczego równie wyśmienitego. Kobieta okryła mnie starym kocem, po czym nagle chwyciła mnie za rękę i pocałowała ją, wybuchając płaczem. Zaraz jednak wstała i zniknęła.

- Moja żona, Nula, senhor - odezwał się cicho Bartolomeo. - Musi jej pan wybaczyć, ale dzieci... rozumie pan? Chciałaby panu podziękować, lecz brak jej słów.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po chwili skinął ręką na dzieci, żeby podeszły.

- Mój syn, Flaveo, i córka Christina, senhor.

Dzieci dygnęły. Wyciągnąłem rękę do chłopca, ale zapomniałem o kajdanach i nie dosięgnąłem go.

- Ile masz lat? - zapytałem.

- Siedem, senhor - wyszeptał.

- Czy wiedział pan - zwróciłem się do Bartolomeo - że zanim się wmieszałem, on rzucił się na jacare, by ocalić siostrę?

Był to jeden jedyny raz podczas naszej krótkiej znajomości, gdy ujrzałem wzruszenie na tej normalnie spokojnej twarzy.

- Nie, senhor. - Położył dłoń na ramieniu synka. - Nie mówił o tym.

- To dzielny chłopak.

Bartolomeo skapitulował zupełnie, przyciągnął małego do siebie i pocałował go mocno w oba policzki. Potem pocałował dziewczynkę i łagodnie odepchnął dzieci od siebie.

- Zmykajcie - idźcie pomóc mamie przy kolacji. - Wstał. - A teraz, senhor, obejrzymy sobie te pańskie łańcuchy.

Wszedł do chaty i wrócił po chwili z jakimś tobołkiem pod pachą, który po rozwinięciu okazał się tak kompletnym zestawem narzędzi, jak tylko mogłem sobie tego życzyć.

- Na tratwie trzeba być przygotowanym na wszelkie ewentualności - poinformował mnie.

- Jest pan pewien, że powinien pan to zrobić?

- Uciekł pan z Machados? - spytał.

- Byłem w drodze tam. Wyskoczyłem za burtę na Seco. Zastrzelili człowieka, który był ze mną.

- Złe miejsce. Teraz jest pan daleko. Jak to mocują?

- Za pomocą jakiegoś klucza.

- Więc powinny się dosyć łatwo otworzyć.

Przypuszczam, że mogło być gorzej. Bransolety na nogach zajęły mu prawie godzinę, ale później jakby złapał dryg i ręce uwolnił w dwadzieścia minut. Nadgarstki miałem otarte do żywego mięsa. Posmarował je jakimś tłuszczem, po którym niemal natychmiast przestały boleć, a następnie obandażował je paskami bawełny.

- Moja żona uprała pańskie ubranie - powiedział. - Jest już prawie suche, poza skórzaną kurtką i butami, co potrwa trochę dłużej, ale najpierw zjemy. Porozmawiać możemy potem.

Był to dosyć prosty posiłek. Ryba ugotowana na rozgrzanych płaskich kamieniach, chleb z korzenia kasawy, banany. Nic nigdy nie smakowało mi bardziej. Apetyt miałem wilczy.

Później ubrałem się, a Nula przyniosła jeszcze kawy i zniknęła razem z dziećmi. Bartolomeo poczęstował mnie cygarem; usiadłem wygodnie i wchłaniałem noc. Było bardzo spokojnie - lelki kozodoje kwiliły ponuro, rzekotki rechotały, woda uderzała o tratwę.

- Nie musi pan nią kierować? - zapytałem.

- Na tym odcinku rzeki nie. Tutaj prąd prowadzi nas dobrze określonym korytem i życie jest proste. W innych miejscach jestem stale przy wiośle sterowym.

- Zawsze podróżujecie nocą?

Potrząsnął głową.

- Zwykle przewozimy zielone banany, ale tym razem mamy szczęście. Wieziemy ładunek dzikiego kauczuku. Dostanę premię, jeśli w określonym terminie dostarczę go do Belem, więc zmieniamy się z Nulą i czuwamy w nocy.

Wstałem i spojrzałem w blady mrok.

- Szczęściarz z pana. To dobre życie.

- Senhor, jestem panu więcej winien, niż to po mnie widać. To dla mnie ciężar. Dług do spłacenia. Będziemy w Belem za miesiąc. Niech pan z nami zostanie. Nikt nie będzie tu pana szukał, gdyby zorganizowano jakiś pościg.

Była to kusząca propozycja. Belem i może koja na jakimś brytyjskim frachtowcu. W najgorszym wypadku mógłbym nawet spróbować przemycić się na gapę. Był jednak Hannah i fakt, że gdybym uciekł teraz, to uciekałbym - w najbardziej fundamentalny sposób - przez resztę życia.

- Kiedy dopływacie do Forte Franco? - spytałem.

- Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pojutrze koło świtu.

- Tam was opuszczę. Chcę się dostać do Landro, jakieś pięćdziesiąt mil w górę Rio das Mortes. Zna pan to miejsce?

- Słyszałem o nim. Czy to ważne dla pana?

- Bardzo.

- Dobrze. - Skinął głową. - Mnóstwo statków płynie w górę rzeki, a znam tam prawie wszystkich. Poczekamy we Franco, aż zobaczę, że jest pan bezpieczny w drodze. Sprawa załatwiona.

Próbowałem protestować, ale nie chciał o tym dyskutować i przyniósł z chaty butelkę czegoś, co okazało się najostrzejszą brandy, jaką kiedykolwiek piłem. Prawie zdarła mi skórę z języka. Z trudem łapałem powietrze, efekt jednak był znakomity. Całe zmęczenie mnie opuściło i czułem się jak nowo narodzony.

- Pański interes w Landro, senhor - odezwał się, dolewając mi brandy do kubka. - Czy to ważne?

- Chcę się spotkać z pewnym człowiekiem.

- By go zabić?

- W pewien sposób - odparłem. - Mam zamiar zmusić go, żeby po raz pierwszy w życiu powiedział prawdę.

Spałem jak niemowlę przez czternaście godzin i nie otworzyłem oczu aż do południa następnego dnia. Po południu, nie zważając na protesty Bartolomeo, pomagałem mu na tratwie. Zawsze było coś do roboty. Liny się przecierały albo któreś z wielkich kłód balsa obluzowywały, czego się można było spodziewać w takiej długiej podróży. Jakiś czas postałem nawet przy wiośle sterowym, chociaż rzeka nadal płynęła tak spokojnie, że właściwie nie było to konieczne.

Wieczorem padało i siedziałem z Bartolomeo w chacie, grając w karty w świetle latarni sztormowej. Ku mojemu zdziwieniu, okazał się znakomitym graczem w wista z pewnością o niebo lepszym ode mnie. W końcu wyszedł na wachtę, a ja zawinąłem się w koc i położyłem w kącie, paląc jedno z jego cygar i myśląc o tym, co mnie czeka.

Prawda była taka, że byłem głupcem. Znowu pchałem głowę w imadło, bez żadnej gwarancji na inny rezultat niż rychły powrót do Machados, a tym razem dopilnowaliby, żebym tam dotarł.

Ale musiałem zakończyć sprawę z Hannahem - musiałem zmusić go, by przyznał się do swojego oszustwa, niezależnie od konsekwencji. Prztyknąłem cygarem w deszcz i wciągnąwszy koc na ramiona, ułożyłem się do snu.

Około szóstej rano dotarliśmy do ujścia Mortes. Bartolomeo przybił do lewego brzegu, a ja pomogłem mu solidnie przywiązać tratwę do dwóch drzew. Następnie spuścił na wodę czółno i odpłynął w dół rzeki.

Zjadłem śniadanie z Nulą i dziećmi, a potem chodziłem niespokojnie po tratwie, czekając, aż się coś wydarzy. Byłem po prostu zbyt blisko i paliłem się do tego, by znaleźć się już w drodze i mieć to wszystko za sobą.

Bartolomeo wrócił o siódmej, wołając na nas z pokładu starej parowej barki, za którą płynęło na linie czółno. Barka zatrzymała się koło nas i Bartolomeo zszedł na tratwę. Człowiek, który wychylił się z budki na pokładzie, był chudym, brzydkim mężczyzną o wynędzniałej twarzy cierpiętnika. Skórę miał tak żółtą, jak tylko żółtaczka może to sprawić.

- W porządku, Bartolomeo - zawołał. - Jak mamy jechać, to jedźmy. Spieszę się. Czeka na mnie towar.

- Mój kuzyn - oświadczył Bartolomeo. - W środku ma serce ze szczerego złota.

- Pospiesz się z tym, sukinsynu - krzyknął jego krewniak.

- Jeśli będzie pan chciał z nim rozmawiać, niech mu pan mówi Silvio. Nie będzie panu zadawał żadnych pytań, jeśli pan mu żadnych nie zada, i wysadzi pana w Landro. Jest mi winien przysługę.

Uścisnęliśmy sobie ręce.

- Bardzo dziękuję - powiedziałem.

- Bóg z tobą, przyjacielu.

Wszedłem na barkę i dwóch indiańskich majtków odbiło. Przeszedłem na rufę spoglądając w stronę tratwy. Bartolomeo stał i patrzył obejmując żonę ramieniem, z dziećmi u boku.

Pochylił się i coś im powiedział, na co oboje zaczęli energicznie machać. Odmachałem im, czując niewytłumaczalną radość, aż nagle skręciliśmy w Mortes i zniknęli mi z oczu.

O drugiej po południu barka wysadziła mnie w Landro, zatrzymując się przy pomoście tylko na tyle, ile zajęło mi przejście przez burtę. Pomachałem, gdy odpływała, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, co specjalnie mnie nie zdziwiło. Podczas całej podróży Silvio nie odezwał się do mnie ani razu, a Indianie trzymali się z daleka. Cokolwiek kombinował, nie był to mój interes, choć jestem pewien, że było to nielegalne.

Dwóch miejscowych siedziało na plaży za przystanią, naprawiając sieci przy swoich czółnach. Zerknęli na mnie obojętnie, kiedy przechodziłem, i kontynuowali swoją pracę.

Czegoś tu brakowało... coś mi nie pasowało. Przystanąłem na brzegu, zastanawiając się nad tym i nagle uświadomiłem sobie, o co chodzi: łódź motorowa misji nie była przycumowana do pomostu. A więc w końcu zdecydowali się wyjechać? W pewien sposób to mnie zaskoczyło.

Jeszcze większa niespodzianka czekała na mnie na lądowisku. Hayley stał na dworze, gotowy do startu - jak mógłbym się spodziewać - ale gdy dotarłem do hangaru, ze zdumieniem ujrzałem tam bristola. Jak to się mogło stać?

Nikogo nie było w pobliżu. Nawet wojskowa sekcja radiowa została uprzątnięta. Czuć było jakby ruinę. Poczęstowałem się whisky z butelki stojącej na stole, po czym wspiąłem się do kabiny obserwatora w bristolu i w specjalnym schowku znalazłem strzelbę kaliber 10 i dwa pudełka grubego śrutu, które kiedyś tam schowałem.

Przechodząc przez lądowisko, załadowałem. Wszystko to, przypuszczam, było bardzo teatralne, ale przepełniony byłem teraz pragnieniem zemsty i miałem zamiar wydobyć z Hannaha prawdę na oczach całego świata.

Najpierw zajrzałem do domu, obchodząc go ostrożnie i wchodząc przez tylne drzwi. Niepotrzebnie zawracałem sobie tym głowę. Nie było nikogo. Tutaj też napotkałem tajemnicę. Z mojego starego pokoju usunięto wszelki ślad po tym, że Joanna Martin kiedykolwiek tu mieszkała, ale Mannie najwyraźniej nie wprowadził się z powrotem, gdyż ani jedno łóżko nie było pościelone.

Inna historia z pokojem Hannaha. Cuchnął jak pisuar i - sądząc z wyglądu - prawdopodobnie używany był do tego celu. W łóżku ktoś niedawno spał, pościel była rozrzucona na podłodze, a przy oknie ktoś zwymiotował.

Wypadłem stamtąd szybko, czując mdłości i ruszyłem w stronę miasta ze strzelbą pod pachą. Znów wszędzie odczuwałem to deja vu. Jak gdybym odbywał już tę drogę wiele razy przedtem, co zresztą w pewien sposób robiłem. Te same bezradne twarze na werandach domów, te same brudne, zawszone dzieci, bawiące się pod schodami.

Czas był kołem, bez początku, bez końca, a ja miałem odbywać tę drogę przez całą wieczność. Niepokojąca myśl, mówiąc oględnie. Nagle, gdy byłem może dziesięć czy piętnaście jardów od hotelu, usłyszałem brzęk tłuczonego szkła, kobiecy wrzask, a przez okno wyleciało krzesło. Po chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i tyłem, powoli, wyszedł Mannie. W barze stał Hannah, trzymając w ręku szyjkę rozbitej butelki.

Pierwszy zobaczył mnie Hannah jakby ujrzał ducha. Na jego twarzy pojawiło się osłupienie, butelka poleciała na podłogę.

To był widok - żadnego podobieństwa do mężczyzny, którego poznałem tego pierwszego dnia przy vedze. Wrak człowieka. Przekrwione oczy, spuchnięta twarz, lniany garnitur brudny nie do opisania i przesiąknięty alkoholem.

Mannie obejrzał się przez ramię i oczy mu się rozszerzyły.

- Boże na niebiosach, nadszedł czas cudów?! Miałeś leżeć teraz martwy w jakichś moczarach nad Seco. Wczoraj wieczorem dostaliśmy wiadomość z Manaus. Co się stało?

- Moje szczęście mnie odnalazło, to się stało. - Podszedłem do niego. - Jak długo już taki jest?

- Piętnaście albo szesnaście godzin. Chyba próbuje się zabić. Sam sobie sędzią i ławą przysięgłych.

- A dlaczego miałby to robić?

- Wiesz równie dobrze jak ja, cholera.

- Cóż, dzięki za poparcie. Okazałeś się prawdziwym przyjacielem w potrzebie.

- Nie wiedziałem aż do przedwczoraj, kiedy zaczął bredzić - odparł natychmiast. - W każdym razie nie wiedziałem na pewno. A nawet wtedy, jakie miałem dowody? Byłeś zdrowo wściekły, gdy wyjeżdżałeś, pamiętasz? Zdolny do wszystkiego.

Podczas tej wymiany zdań Hannah stał po prostu w miejscu, gapiąc się na mnie, jakby nic nie rozumiejąc. Nagle coś mu zaświtało.

- A niech mnie diabli - odezwał się. - Cudowny chłopak. Jak było na Diabelskiej Wyspie?

Ruszyłem do niego podnosząc lufę strzelby. Mannie krzyknął ostrzegawczo, a żona Figueiredo, stojąca wraz z mężem za barem, wrzasnęła dziko. Hannah zaśmiał się głupio i zamachnął na mnie. Stracił równowagę, ale nie upadł, bo poleciał na mnie, odtrącając lufę na bok. Śmierdział jak otwarty grób, jak gdyby zachodził w nim jakiś ogólny rozkład, bardziej całkowity w skutkach niż sam rozkład fizyczny. Widziałem ludzką istotę rozpadającą się na moich oczach.

Opuściłem broń i odepchnąłem go łagodnie.

- Może byś usiadł, Sam?

Zatoczył się do tyłu i rozpostarł ramiona.

- Czy to nie przechodzi wszelkiego pojęcia? Posłuchajcie, jak cudowny chłopak nadstawia drugi policzek. - Poleciał wzdłuż kontuaru strącając kieliszki. - Ale cię wrobiłem, cudowny chłopcze. Naprawdę nieźle cię wrobiłem.

Figueiredo spojrzał na mnie marszcząc brwi.

- Nikt mnie nie wrobił, Sam - powiedziałem. - Po prostu dałem się złapać, to wszystko.

Wydawało się, że ta uwaga do niego nie dotarła, a zresztą okazała się niepotrzebna, gdyż potępił się własnymi ustami, bez żadnej zachęty z mojej strony.

Sięgnął za ladę, chwytając Figueiredo za marynarkę.

- Hej, posłuchaj no. To jest dobre. Ten tu cudowny chłopak nie dotrzymał umowy ze mną, rozumiesz? Chciał mnie opuścić w krytycznej chwili, więc go wrobiłem. Myślał, że leci na ostatni kurs z pocztą, ale ja podsunąłem mu jeszcze mały drobiazg, który wysłał go prosto do Machados. Nie uważasz tego za zabawne?

- To bardzo zabawne, senhor - odparł Figueiredo, uwalniając się łagodnie.

Hannah obsunął się wzdłuż kontuaru, śmiejąc się bezradnie i zrzucając kilkanaście kieliszków na podłogę. Gdy dotarł do końca, po prostu upadł na twarz i znieruchomiał.

Figueiredo wyszedł zza lady i westchnął ciężko.

- Kiepska sprawa. - Odwróciwszy się, podał mi rękę. - Nikt nie żałuje bardziej tego, co pan przeszedł, niż ja, senhor Mallory, ale jakimś cudem żyje pan i tylko to się liczy. Naturalnie, jak najszybciej prześlę pełny raport do Manaus. Sądzę, że władze będą się aż palić do wynagrodzenia panu szkód.

Wydawało się to nie mieć już dla mnie wielkiego znaczenia. Przyklęknąłem obok Hannaha i zbadałem mu puls - ciągle bił.

- Jak z nim? - spytał Mannie.

- Niedobrze. Przydałoby mu się pewnie płukanie żołądka. Gdyby to zależało ode mnie, dałbym mu coś na wymioty, a potem zamknął w łaźni parowej, aż wytrzeźwieje.

- Właśnie to próbowaliśmy zrobić, kiedy nas zaatakował - powiedział Figueiredo. - Przyjechał pan w bardzo stosownym momencie, przyjacielu.

- Jak to?

Wszedł za kontuar i nalał mi swojej najlepszej whisky, White Horse.

- Dzień po pana nieszczęsnym aresztowaniu przyszła do mnie siostra Maria Teresa z najbardziej szalonym pomysłem, o jakim w życiu słyszałem. Wyglądało na to, że ta mała Indianka, Christina, którą senhorita Martin kupiła od Avili, przekonała zakonnicę, że jeśli ta odda ją jej szczepowi, mogłaby zapytać się o siostrę senhority Martin i jej przyjaciółkę, a może nawet zorganizować ich powrót.

Przez chwilę wydawało mi się, że znowu widzę małą Huna patrzącą na mnie z werandy domu - tę tępą, pustą twarz i ciemne, zwierzęce, nie zdradzające niczego oczy.

- Na Boga! - wykrzyknąłem - chyba nie pozwolił jej pan na to pójść?!

- Cóż mogłem zrobić, senhor! - Rozłożył ręce. - Próbowałem z nią dyskutować, ale nie miałem władzy, by powstrzymać ją od wyjazdu, a przekonała Avilę i czterech z jego ludzi, by jej towarzyszyli. Za wynagrodzeniem, oczywiście.

- Chce pan przez to powiedzieć, że już pojechali do Santa Helena? - spytałem zdumiony.

- Tak, łodzią należącą do misji.

Odwróciłem się do Manniego.

- Joanna też?

Skinął głową.

- Ona i Sam mieli piekielną awanturę tego dnia. Nie wiem, o co chodziło, ale mogę się domyślać. Powiedziała mu, że płynie z siostrą Marią Teresą i że nie chce go więcej widzieć.

Biedny Sam. Więc w końcu przegrał na całej linii.

- Jesteście z nimi w kontakcie? - zapytałem. - Mają radio?

- O tak, nalegałem, żeby wzięli to, które żołnierze zostawili pod moją opieką. Wygląda na to, że dziewczyna poszła do dżungli w dniu ich przyjazdu i nie wróciła.

- Wcale mnie to nie dziwi.

- Sądzisz, że cała sprawa może być swego rodzaju pułapką, by ich tam ściągnąć? - spytał Mannie.

- Z jej strony, być może - żeby wkupić się w łaski swoich, jeśli chce zostać z nimi na stałe. Uważam, że raczej szybko by na to poszli. - Zwróciłem się znowu do Figueiredo. - Jakie są ostatnie wieści?

- Od dwóch dni Huna pojawiają się w okolicach misji. Kilku z ludzi Avili spanikowało i uparło się, żeby wyjechać. Wydaje się jednak, że siostra Maria Teresa nie ustąpiła.

- Ale i tak się zmyli?

- Dokładnie. Przed samym południem Avila z nami rozmawiał. Odbiór był kiepski i szybko zanikł, ale udało mu się powiedzieć, że trzech z jego ludzi uciekło o świcie łodzią, zostawiając resztę na lodzie.

- Coś jeszcze?

- Mówił, że zaczęły bić bębny.

- I dlatego próbowaliście otrzeźwić naszego przyjaciela? - Poruszyłem Hannaha nogą. - Kontaktowaliście się z Alberto?

- Jest na urlopie, ale godzinę temu rozmawiałem z jakimś młodym porucznikiem w Forte Franco, który powiedział, że porozumie się z dowództwem w sprawie instrukcji. W każdym razie, na co mogą liczyć? To jest sprawa, którą trzeba załatwić teraz albo nigdy. Jutro będzie za późno.

- W porządku - rzuciłem. - Startuję natychmiast hayleyem. Jest gotowy, Mannie?

- Już tak. Były kłopoty z iskrownikiem, ale uporałem się z tym.

- Jak to się stało, że jest tutaj bristol?

- Sam popłynął łodzią i wrócił tu nim. Musiał, żeby mieć choć jeden samolot w powietrzu, w czasie gdy naprawiałem hayleya. Od momentu zastosowania tej klauzuli o sankcjach ma dwa tygodnie na znalezienie innego pilota. Ciągle miał nadzieję, że coś się nadarzy, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Wyszedł szybko, a Figueiredo powiedział:

- Żeby przywieźć cztery osoby z powrotem, musi pan lecieć sam, co może być niebezpieczne. Czy karabin maszynowy coś by pomógł?

- Najlepszy pomysł, jaki dzisiaj słyszałem.

Zaprosił mnie skinieniem głowy, bym poszedł za nim, i ruszył za paciorkową zasłonę do tylnego pokoju. Chrząkając, usiadł przy starym kufrze okrętowym i otworzył go kluczem przyczepionym do łańcuszka od zegarka. Był tam z tuzin karabinów, dwa thompsony, pudełko granatów Mills i duże ilości amunicji.

- A skąd pan ma taki składzik? - zapytałem.

- Od pułkownika Alberto. Na wypadek ataku. Proszę wziąć, co pan chce.

Przerzuciłem sobie przez ramię jednego thompsona, a sześć pięćdziesięcionabojowych magazynków i kilka granatów wepchnąłem do płóciennego wojskowego plecaka.

- Jeśli to nie wystarczy, to już nic.

Wróciłem do baru i przystanąłem obok Hannaha. Pojękiwał i nieznacznie się ruszał. Odwróciłem się do Figueiredo, który przyszedł za mną.

- Mówiłem poważnie. Zamknijcie go w Lrfii i nie wypuszczajcie, dopóki nie wytrzeźwieje.

- Dopilnuję tego, przyjacielu. Ledź z Bogiem.

Poklepałem kolbę thompsona.

- Wolę coś, na czym można polegać. Nie martwcie się o mnie. Wrócę. Niech pan próbuje złapać Avilę i powiedzieć mu, że jestem w drodze.

Uśmiechnąłem się zuchwale, ale schodząc po stopniach na ulicę, czułem się dużo mniej pewny siebie.

Szybko wzbiłem hayleya w niebo. Ostatnim razem, gdy leciałem nim do Santa Helena, zajęło mi to czterdzieści minut. Teraz, przy sprzyjającym wietrze, miałem wszelkie szansę uczynić to w pół godziny.

Gdy znajdowałem się o dziesięć minut od celu, próbowałem wywołać ich przez radio, ale bez powodzenia. Próbowałem jednak dalej. Jakieś trzy mile w dół rzeki od misji znalazłem łódź. Zredukowałem prędkość i zatoczywszy koło, zszedłem niżej, żeby się przyjrzeć.

Leżała na błotnistym brzegu, silnie przechylona na bok. Kadłub i nadbudówka były naszpikowane strzałami, podobnie jak człowiek, przewieszony przez burtę na rufie. Nie było śladu po dwóch pozostałych. Ze względu na nich mogłem tylko mieć nadzieję, że Huna nie wzięli ich żywcem.

Tak to wyglądało. Ruszyłem dalej, nie zwiększając szybkości, i przeleciałem nisko nad misją. Nie zauważyłem oznak życia, więc ponownie spróbowałem łączności przez radio. Chwilę później w uchu rozbrzmiał mi głos Avili - dosyć czysty, choć słaby.

- Senhor Hannah, Bogu dzięki, że pan przyleciał.

- Tu Mallory - odparłem. - Jak tam wygląda?

- Senhorita Martin, siostra i ja jesteśmy w kościele, senhor. Tylko my zostaliśmy. - Pomimo zniekształceń, wyraźnie słychać było zdumienie w jego głosie. - Ale pan, tutaj, senhor! Jak to możliwe?

- To nieważne w tym momencie. W dole rzeki znalazłem łódź. Twoi przyjaciele daleko nie dotarli. Będę teraz lądować. Przygotuj się do przewiezienia kobiet.

- To niemożliwe, senhor. Nie ma łodzi.

Kazałem mu zaczekać i nawróciłem nad przystanią. Miał rację, więc przeleciałem rzekę i obniżyłem się nad lądowiskiem. Przy drewnianym pomoście stało czółno.

Jeszcze raz okrążyłem misję i wywołałem Avilę.

- Przy pasie startowym jest czółno. Bądźcie gotowi, a ja po was przypłynę. Teraz schodzę.

Przechyliłem się pod ostrym kątem i pomknąłem nisko nad drzewami. Ostatni podryw mocy i byłem na ziemi. Dokołowałem na koniec campo i odwróciwszy hayleya pod wiatr do szybkiego startu, wyłączyłem silnik.

Siedziałem przez kilka minut, czekając, aż się coś stanie. Nic się nie stało, więc uzbroiłem oba granaty, wrzuciłem magazynek do thompsona, zarzuciłem plecak na ramie, po czym wysiadłem i ruszyłem w kierunku łodzi.

Oprócz toru spłaszczonego przez ciągłe używanie jako pasa startowego, trawa na całym campo miała trzy-cztery stopy wysokości. Gdzieś na prawo ode mnie uniosły się z krzykiem ptaki. Dosyć, by ostrzec mnie w normalnych warunkach, ale wszystko stało się zbyt szybko.

Nagle rozległy się przeraźliwe wrzaski i dziwnie trzaskający hałas. Gdy się odwróciłem, od skraju dżungli pełzały przez campo płomienie - długa sucha trawa zajmowała się jak papier. Przez dym mignęły mi pióropusze, ale żadne strzały ku mnie nie nadleciały. Widocznie uznali mnie za ćmę dla ich płomieni.

Był to z pewnością koniec hayleya, bo kiedy zaczynałem biec, płomienie osmalały już podwozie. Znajdowałem się w połowie drogi do rzeki, gdy wybuchły zbiorniki z paliwem i kadłub rozprysł się jak płonący grzyb. To zakończyło sprawę i w ciągu paru chwil całe campo stało się morzem ognia. Przynajmniej jednak powstała w ten sposób zapora nie do przebycia między mną a Huna - słaby punkt ich planu, a w każdym razie tak mi się wydawało. Wskoczyłem do łodzi przy pomoście, odepchnąłem się i ujrzałem pół tuzina czółen, napakowanych Indianami, płynącymi mi na spotkanie.

Nawet z thompsonem było ich zbyt wielu na mnie jednego, a zresztą i tak nie mogłem wiosłować i strzelać równocześnie. Wyglądało na to, że pozostaje mi tylko pędzić jak diabli na drugą stronę, co też zrobiłem.

Na moją korzyść przemawiały liczne mielizny i piaszczyste łachy w tej części rzeki. Dobiłem właśnie do końca szczególnie dużej, płosząc stado ibisów, które uniosły się wielką czerwoną chmurą, tworząc jakby barierę między mną a Indianami.

Trudno było odmówić Huna pomysłowości. Dwa czółna po prostu stanęły przy tej mieliźnie i siedzący w nich Indianie wyskoczyli i rzucili się ku mnie, biegnąc po kostki w wodzie, podczas gdy inni skręcili i powiosłowali w górę rzeki, by odciąć mi drogę. Ci na mieliźnie byli już zdecydowanie za blisko, więc odłożyłem na chwilę wiosło i rzuciłem w ich stronę jednym z granatów. Upadł fatalnie blisko, ale podobnie jak przy poprzedniej okazji wybuch odniósł zdecydowanie skutek, o jaki mi chodziło. Stanęli jak wryci, wrzeszcząc wściekle, więc posłałem im numer dwa, po którym zawrócili i popędzili inną droga.

Nawet na tym etapie gry nie chciałem żadnego z nich zabić, ale gdy znowu chwyciłem za wiosło, zobaczyłem, że pozostali opływają czubek łachy o sto jardów na północ ode mnie, skutecznie blokując kanał. Pozostała mi tylko dżungla po lewej, więc ruszyłem w tę stronę tak szybko, jak tylko mogłem.

Poszycie i gałęzie wystawały nad brzegiem, tworząc jakby baldachim. W środku panował półmrok i byłem całkowicie schowany przed wzrokiem kogokolwiek na rzece. Popłynąłem trochę w górę szukając dogodnego punktu do zejścia na ląd i dotarłem w końcu do obniżonego brzegu w miejscu, gdzie wpadał do rzeki jakiś strumień. Skręciłem w tę stronę, słysząc przybliżające się głosy Huna i nagle dostrzegłem inne czółno, leżące wysoko na błotnistym brzegu strumienia, jakby pozostawione tam przez wysoką wodę, przechylone na bok, tak że widziałem, iż nie jest puste.

Bryzgając wodą na wszystkie strony rzuciłem się do niej i uklęknąłem, szukając po omacku wśród połamanych kości i strzępów tego, co kiedyś było habitami.

Leżały tam obie, ale znalazłem tylko jeden łańcuszek identyfikacyjny: „Siostra Anna Josepha. MSM”. To było dosyć. Przynajmniej jedna tajemnica została rozwiązana. Wrzuciłem znaczek i łańcuszek do kieszeni i ruszyłem w górę strumienia, słysząc za sobą czółna.

Zostało mi jeszcze jakieś trzysta jardów do misji i wydawało się rozsądne dostać się tam jak najszybciej. Zacząłem biec, mając thompsona przy biodrze, gotowego - w razie kłopotów - do akcji.

Trzymałem się tak blisko brzegu, jak tylko mogłem, głównie dlatego, że było tam przejrzyściej i widziałem, co robię. Gdzieś z dołu rzeki dochodziły mnie przenikliwe wrzaski, a w zaroślach za mną słyszałem jakieś trzaski. Odwróciwszy się, posłałem w tamtą stronę serię w poszycie, by pokazać im, że nie żartuję, potem biegłem dalej, po paru minutach wypadając z lasu na otwartą przestrzeń.

Byłem zaledwie trzydzieści czy czterdzieści jardów od kościoła, więc pochyliłem głowę i pognałem jak wiatr, krzycząc z całych sił. Jakaś strzała świsnęła mi koło ucha i utkwiła w drzwiach, potem przeleciała następna, gdy wbiegałem po schodach. Odruchowo wystrzeliłem w stronę cieni z jaskrawymi czubami na głowach, stojących na skraju drzew, ale nie mógłbym powiedzieć, czy kogoś trafiłem. W każdym razie w tym momencie drzwi za mną otworzyły się i jakaś ręka chwyciła mnie za ramię, wciągając do środka z taką siłą, że straciłem równowagę.

Gdy usiadłem, ujrzałem Avilę, opierającego się o drzwi z karabinem w rękach. Po jego obu stronach stały siostra Maria Teresa i Joanna Martin, która trzymała strzelbę.

Oparłszy ją o ścianę, uklęknęła przy mnie.

- Nic ci nie jest, Neil?

- Ciągle w jednym kawałku, o ile mogę to stwierdzić.

- Co się stało? Słyszeliśmy straszną eksplozję.

- Podpalili campo i hayley wyleciał w powietrze. Miałem szczęście, że udało mi się tu dostać.

- A więc jesteśmy skończeni, senhor - wtrącił się Avila. - Czy to chce pan powiedzieć? Że nic nie można już zrobić?

- Och, nie wiem - odparłem. - Zawsze możesz poprosić siostrę Marię Teresę, żeby się pomodliła.

W oddali rozległ się monotonny dźwięk bębna.

15.

OSTATNI WYSTĘP

Ciągle jeszcze zostawało nam radio, ale Avila twierdził, że od ostatniego kontaktu w południe kilkanaście razy próbował wywołać Landro, a ja wiedziałem, iż Figueiredo robił to samo, więc znaczyło to, że coś jest z tym cholerstwem nie w porządku.

Zrobiłem, co mogłem, zważywszy moją ograniczoną wiedzę techniczną, czyli odkręciłem pokrywę i sprawdziłem, czy żadne przewody się nie poluzowały i czy lampy elektronowe są w porządku - na tym zdecydowanie kończyły się moje umiejętności. Zostawiłem Avilę, by próbował dalej, i usiadłem pod ścianą, obok Joanny, która robiła kawę na kuchence spirytusowej. Siostra Maria Teresa klęczała przy ołtarzu pogrążona w modlitwie.

- Ciągle w tym, co? - odezwałem się. - Niezachwiana wiara.

Joanna dała mi papierosa i oparła się o ścianę, czekając, aż zagotuje się woda.

- Co się stało, Neil?

- Mnie? Cóż, wyskoczyłem z balii, jak mówią w marynarce, zanim dotarłem tam, gdzie mnie wieźli.

- Nie będą cię ścigać... to znaczy, władze?

- Już nie. Widzisz, dziwna rzecz, ja tego nie zrobiłem. Zostałem wrobiony. Czyż nie tak mówi zawsze Cagney w tych gangsterskich filmach?

Wolno pokiwała głową.

- Chyba wiedziałam od początku. To nigdy nie miało sensu.

- Dzięki za wotum zaufania - powiedziałem. - Tobie i Manniemu. Widzisz, trochę wcześniej mógłbym jakoś to wykorzystać, ale teraz już za wiele wody upłynęło.

- A Sam?

- Wyśpiewał dzisiaj całą historię przed Figueiredo, jego żoną i Manniem w hotelowym barze, gdy stanąłem z nim twarzą w twarz. Był tak pijany, że nie wiedział, co robi. On jest skończony, Joanno.

Nalała kawy do kubka i mi podała.

- Myślę, że on był skończony dawno, dawno temu, Neil.

Siedziała na piętach, naprawdę smutna - zupełnie inna osoba od tej, do której byłem przyzwyczajony. W jakiś sposób wydało mi się to odpowiednim momentem, by przekazać jej tę przykrą wiadomość.

- Mam coś dla ciebie. - Wyjąłem z kieszeni znaczek na łańcuszku i jej pokazałem.

Skóra na jej twarzy wyraźnie się ściągnęła. Zaczęła drżeć.

- Anna? - spytała ochryple.

Skinąłem głową.

- Znalazłem to, co zostało z niej i jej przyjaciółki, w czółnie na brzegu. Jednak musiały zostać zabite w pierwszym ataku i zdryfowały w dół rzeki.

- Dzięki Bogu - wyszeptała. - Och, dzięki Bogu.

Chwyciła znaczek i uciekła na drugi koniec kościoła. Maria Teresa odwróciła się do niej i zobaczyłem, jak Joanna wyciąga łańcuszek w jej stronę.

W tym samym momencie Avila zawołał na mnie nagląco.

- Coś mam! Niech pan przyjdzie szybko.

Słuchawki miał na głowie, więc włączył dla mnie głośnik. Natychmiast wszyscy usłyszeliśmy Figueiredo - całkiem wyraźnie pomimo zakłóceń.

- Santa Helena, odbieracie mnie?

- Tu Mallory - odezwałem się. - Słyszy mnie pan?

- Słyszę pana wyraźnie, senhor Mallory. Jak tam wygląda?

- Tak źle, jak tylko może być. Huna czekali na mnie, kiedy lądowałem, i podłożyli ogień pod samolot. Jestem teraz w kościele misji z Avilą i kobietami. Jesteśmy zupełnie odcięci. Żadnej łodzi.

- Matko Boska. - Prawie widziałem, jak się przeżegnał.

- Została nam tylko jedna nadzieja - powiedziałem. - Będzie pan musiał zorganizować jakiś oddział ochotników i przypłynąć tu pańską łodzią. Spróbujemy się utrzymać do waszego przyjazdu.

- Ale nawet jeżeli udałoby mi się znaleźć ludzi chcących mi towarzyszyć, dotarcie tam zajmie dziesięć albo dwanaście godzin.

- Wiem. Będzie pan musiał po prostu zrobić, co w pana mocy.

Mówił coś jeszcze, ale zakłócenia tak przeszkadzały, że nic nie mogłem zrozumieć, a po chwili straciłem go zupełnie. Odwróciwszy się, ujrzałem, że Joanna i siostra Maria Teresa podeszły do Avili. Wszyscy wyglądali mniej więcej tak samo - napięci, niespokojni, przestraszeni. Nawet zakonnica straciła swój zwykły wyraz spokojnej radości.

- Co teraz, Neil? - odezwała się Joanna. - Lepiej powiedz nam najgorsze.

- Słyszeliście prawie wszystko. Poprosiłem Figueiredo, żeby spróbował zorganizować paru ludzi i przedrzeć się do nas w rządowej łodzi motorowej. Jeśli wszystko pójdzie mu dobrze, potrwa to co najmniej dwanaście godzin. Mówiąc całkiem szczerze, uważam, że będziemy mieli szczęście, jeżeli ujrzymy ich przed świtem.

Avila zaśmiał się ochryple.

- Cud, jeśli w ogóle wyruszą, senhor. Sądzi pan, że w Landro są bohaterowie, którzy przyjechaliby tutaj po strzałę w plecy?

- Pan przyjechał, senhor Avila - odezwała się Maria Teresa.

- Dla pieniędzy, siostro - odpowiedział jej. - Ponieważ dobrze zapłaciłyście. A na koniec co mi to przyniosło? Tylko śmierć.

Stałem przy oknie, patrząc przez na wpół otwarte okiennice na skraj lasu za szpitalem i bungalowami, ciemny w wieczornym świetle. Słońce stanowiło pomarańczową plamę za lasem, a bęben tętnił monotonnie.

Joanna, z papierosem w ustach, oparła się o ścianę obok mnie. W oddali odezwały się głosy zlewając się z bębnieniem i tworząc niesamowity dźwięk.

- Co oni śpiewają? - zapytała.

- Przygotowują się na śmierć. Nazywają to śpiewem odwagi. Znaczy to, że prędzej czy później na nas uderzą, ale najpierw muszą przejść przez złożony rytuał.

Z cienia wynurzyła się siostra Maria Teresa.

- Chce pan powiedzieć, że oni z radością witają śmierć, panie Mallory?

- To jedyny sposób dla wojownika, żeby umrzeć, siostro. Jak już kiedyś powiedziałem, życie i śmierć to fragment większej całości dla tych ludzi.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się nagły krzyk siedzącego przy radiu Avili.

- Chyba znowu mam Figueiredo.

Podkręcił głośnik - zakłócenia były ogromne. Przykucnąłem obok, świadomy dochodzącego zza tego wszystkiego głosu, usiłując coś z tego zrozumieć. Nagle wszystko się urwało i nastąpiła niesamowita cisza. Avila odwrócił się do mnie, powoli zdejmując słuchawki.

- Złapałeś coś z tego? - spytałem.

- Tylko parę słów, senhor, i to zupełnie bez sensu.

- Co to było?

- Powiedział, że kapitan Hannah jest w drodze.

- Przecież to niemożliwe. Musiałeś źle zrozumieć.

Na zewnątrz bęben zamilkł.

Kościół był teraz pogrążony w mroku. Tylko przy radiu paliła się lampa, a na drugim końcu świece, zapalone przez siostrę Marię Teresę.

Na dworze panowała kompletna ciemność, dostrzec można było tylko słabą linię drzew na tle nocnego nieba. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Wszędzie panowała cisza.

Gdzieś w oddali zaryczał jaguar.

- Czy to był prawdziwy, senhor! - zapytał Avila.

- Nie wiem. To mógł być jakiś sygnał.

Tak długo, jak mogliśmy trzymać ich na odległość, mieliśmy szansę. Obaj byliśmy dobrze uzbrojeni. Była też strzelba dla Joanny i dwie wolne, położone na stole obok radia, na wypadek nagłej potrzeby. Nic jednak nie zakłócało tego cichego świata. Jedynym dźwiękiem były słabe trzaski radia, które Avila zostawił włączone, z głośnikiem podkręconym do maksimum.

Światło przy ołtarzu było teraz bardzo przyćmione. Matka Boska zdawała się wypływać z ciemności w nikłej białej poświacie, a modlitwa Marii Teresy rozchodziła się cichym pomrukiem. Było bardzo spokojnie.

Nagle coś zagrzechotało na dachu nad moją głową. Gdy spojrzałem w górę, jakiś Huna wślizgiwał się przez jedno z okien. Zatrzymał się na parapecie, po czym skoczył z uniesioną w prawej ręce maczetą, krzycząc niczym dusza cierpiąca męczarnie.

Dałem mu całą serię z thompsona, odrzucając go z powrotem pod ścianę. Doszedł do mnie wrzask Joanny i dzikie przekleństwa Avili, który pracował dźwignią swojego starego karabinu, posyłając kulę za kulą w innego Indianina, który zeskoczył z jego strony.

Ruszyłem mu z pomocą; Joanna krzyknęła ponownie i odwróciłem się, by stawić czoło nowemu zagrożeniu - zbyt późno. Wytrącono mi broń z ręki i poleciałem na ziemię w plątaninie kończyn, czując odór tego brunatnożółtego, śliskiego od potu ciała i widząc maczetę podniesioną do uderzenia.

Złapałem go za nadgarstek i wpakowałem łokieć w rozdziawione usta. Boże, ależ był silny; żelazne mięśnie, jak u większości leśnych Indian. Silniejszy ode mnie. Nagle jego twarz znalazła się zbyt blisko, nacisk stał się zbyt mocny. Myślałem, że to już koniec, i w tym momencie lufa strzelby dźgnęła go w głowę i czubek jego czaszki rozprysnął się, a ciało zostało odrzucone w bok.

Joanna cofnęła się z przerażeniem na twarzy, ściskając kurczowo strzelbę. W głębi, obok siostry Marii Teresy, jakieś czarne widmo spadło z mroku nad jej głową, lądując przed ołtarzem. Złapałem za thompsona, ale Avila już przestrzelił mu głowę.

Chrapliwie łapał oddech, gorączkowo ładując karabin.

- Może jest ich więcej na dachu, co, senhor!

- Mam nadzieję, że nie - odparłem. - Długo tak nie damy rady. Osłaniaj mnie, a ja się rozejrzę.

Wepchnąłem w thompsona nowy magazynek, otworzyłem drzwi i wyślizgnąłem się na dwór. Odbiegłem kawałek i - odwróciwszy się, ostrzelałem dach długą serią, następnie powtórzyłem to samo z drugiej strony. Nie było żadnej reakcji - nawet z lasu - wróciłem więc do środka.

Maria Teresa znowu klęczała, odmawiając modlitwy za umarłych, o ile mogłem zrozumieć. Joanna osunęła się na podłogę pod ścianą. Przykucnąłem obok niej.

- Byłaś całkiem niezła. Dzięki.

Uśmiechnęła się blado.

- Wolałabym robić to codziennie na Scenie 6 w Metro Goldwyn Mayer.

Nagle coś zatrzeszczało w głośniku i wyraźnie rozległ się znajomy, ochrypły głos.

- Hannah wzywa Mallory'ego! Hannah wzywa Mallory'ego! Czy mnie słyszysz?

W jednej chwili byłem przy mikrofonie i przełączyłem na nadawanie.

- Słyszę cię, Sam, głośno i wyraźnie. Gdzie jesteś?

- Jakieś pięć minut od was w dół rzeki, jeśli moja nawigacja jest jeszcze choć trochę tak doskonała jak kiedyś.

- Bristolem?

- Zgadza się, mały, jak za dawnych czasów.

W jego głosie było coś innego, coś, czego nigdy przedtem nie słyszałem. Jakby jakaś radość, chociaż brzmi to absurdalnie.

- Spróbuję wylądować na tej dużej mieliźnie na środku rzeki. Tej naprzeciwko pomostu. Ale będę potrzebował jakiegoś światła.

- Co proponujesz?

- Cholera, nie wiem. Może by tak podpalić to przeklęte miejsce?

Zerknąłem na Avilę. Skinął głową.

- Okay, Sam - powiedziałem. - Ruszamy.

- Jeszcze jedno, mały. - Jego głos zatrzeszczał ostro w odpowiedzi. - Mogę wcisnąć dwie osoby do kabiny obserwatora - nie więcej. To znaczy, że ty i Avila odpadacie.

- Raz płynąłem już rzeką. Mogę to zrobić ponownie.

Nie było jednak na to żadnych szans. Wiedziałem to i Joanna też. Chwyciła mnie za rękę.

- Neil, musi być jakiś sposób. Musi. Odpowiedział za mnie Avila.

- Jeśli nie wydostaniemy się teraz, senhor, nie ma sensu w ogóle próbować.

W zakrystii znalazłem bańkę nafty do lampy. Rozlałem trochę na podłogę i poprowadziłem strużkę do frontowych drzwi. Avila przewiesił karabin przez ramię, przykręcił płomień lampy i schował ją pod kurtkę. Otworzyłem drzwi i wymknął się w mrok, zmierzając do bungalowów. Dałem mu chwilę, po czym sam wyszedłem, z bańką nafty w jednej i thompsonem w drugiej ręce - moim celem był szpital i budynek administracyjny.

Jakby znikąd rozległ się nagle całkiem blisko warkot silnika bristola. Czas uciekał. Po Huna nie było śladu - jakby nigdy nie istnieli. Drzwi do szpitala były otwarte. Odkręciwszy pokrywkę bańki, chlapnąłem nafty do środka i wycofałem się, ciskając resztę na dach.

Po drugiej stronie zabudowań rozkwitły płomienie - zapalił się jeden z bungalowów. Ujrzałem wyraźnie Avilę, biegnącego z płonącą głownią w ręce do następnego. Zapaliłem zapałkę, rzuciłem ją w wejściu i odskoczyłem szybko, gdy linia ognia pomknęła po podłodze. Z nagłym sykiem i niewielkim wybuchem płomienie przedostały się na dach.

Wtedy rozpętało się piekło. Przenikliwe wrzaski Indian rozbrzmiały wściekle w lesie jak brzęczenie rozzłoszczonych pszczół. Wypadli spomiędzy drzew. Posłałem im długą serię, a gdy strzały zaczęły świstać, rzuciłem się w stronę kościoła. Avila pędził po zbieżnym torze. Usłyszałem jego krzyk i kątem oka dostrzegłem, że się potyka. Przez chwilę jeszcze biegł, ale kilka stóp od schodów kościoła upadł na twarz ze strzałą pod lewą łopatką.

Odwróciłem się przyklękając i opróżniłem magazynek szerokim łukiem, nic jednak nie widziałem. Tylko wrzaski rozlegały się za płomieniami, a od czasu do czasu przeleciała przez dym jakaś strzała.

Avila z bólem podciągał się po stopniach do drzwi, które Joanna już otworzyła. Chwyciłem go za kołnierz i wciągnąłem do środka, nogą zamykając drzwi za sobą. Gdy wbijałem zasuwę na miejsce, Maria Teresa upadła przy nim na kolana, próbując zbadać ranę. Avila odwrócił się, łamiąc drzewce strzały. W ustach miał krew. Odepchnął gwałtownie zakonnicę i wyciągnął do mnie rękę.

- Może jeszcze się panu uda, senhor - odezwał się, kiedy przyklęknąłem obok niego. - Podpalcie kościół i uciekajcie. Bóg nie będzie miał tego za złe. - Drugą ręką pogrzebał w kieszeni kurtki i wyciągnął mały lniany woreczek. - Wypij za mnie, przyjacielu. Powodzenia.

Po chwili wypluł więcej krwi i znieruchomiał.

W głośniku zagrzmiał głos Hannaha.

- Pięknie, mały, po prostu pięknie. Co za widowisko. Odbierasz to?

Sięgnąłem do mikrofonu.

- Głośno i wyraźnie, Sam. Avila właśnie wyzionął ducha. Wyprowadzam teraz kobiety.

- Czekaj na brzegu i nie przechodź, póki nie wyląduję - powiedział. - Mam drugiego thompsona. Będę cię osłaniał ogniem. Jezu, gdybym tak miał parę vickersów. Dałbym tym sukinsynom nauczkę. - Roześmiał się głośno. - Do zobaczenia, mały.

Siostra Maria Teresa klęczała przy Avili, poruszając ustami w modlitwie. Brutalnie postawiłem ją na nogi.

- Nie ma na to teraz czasu. Wychodzimy przez drzwi od zakrystii. Jak tylko znajdziecie się na zewnątrz, biegnijcie do rzeki, nie oglądając się za siebie. I na siostry miejscu zdjąłbym z siebie ten habit, chyba że chce się siostra utopić.

Wyglądała na oszołomioną, jakby nie rozumiała, co się dzieje. Myślę, że jej umysł odrzucał tę straszliwą rzeczywistość. Zajęła się nią więc Joanna, dosłownie zdzierając z niej habit i w ciągu paru sekund zmieniając ją w zupełnie inną osobę. Niską, wątłą kobietę w bawełnianej koszuli, o krótko ostrzyżonych stalowoszarych włosach.

Popędziłem je do zakrystii, otworzyłem ostrożnie drzwi i wyjrzałem. Bristol był już bardzo blisko, krążąc gdzieś nad naszymi głowami. Do rzeki mieliśmy może sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt jardów.

Wypchnąłem kobiety w ciemność i zapaliwszy zapałkę, rzuciłem ją w kałużę nafty, którą rozlałem wcześniej. Płomienie z hukiem pognały po podłodze do kościoła. Po raz ostatni rzuciłem okiem na ołtarz i stojącą nad nim Matkę Boską z Dzieciątkiem w ramionach - z pewnością symbol czegoś. Potem odwróciłem się i wybiegłem.

Ześlizgnąłem się po brzegu, by dołączyć do Joanny i Marii Teresy na piaszczystej łasze poniżej. W ciemnej wodzie tańczyły odbite płomienie, dym kłębił się dookoła - scena jak z piekła.

Nie słyszałem Indian, gdyż rozlegał się teraz tylko jeden dźwięk - ryk silnika bristola podchodzącego do lądowania. Nagle już tu był, wypadając z chmury dymu o sto stóp nad rzeką. Czarny Baron przybywał na swój ostatni występ.

Trzeba do tego było geniusza i znalazł się taki tej nocy. Wymierzył lądowanie z absolutną perfekcją, dotykając kołami ziemi na samym czubku łachy, by mieć całe dwieście jardów na zatrzymanie.

Mignął przed nami rozpryskując dwie wielkie fale wody.

Widziałem go dokładnie - czarny skórzany hełm, gogle, powiewający biały szalik.

Pchnąłem kobiety do wody i unosząc thompsona nad głową ruszyłem za nimi. Nie było specjalnie głęboko, najwyżej cztery - pięć stóp, ale prąd był silny i potrzebowały całej siły, by się przebić.

Hannah nawracał już na drugim końcu mielizny. Odwrócił się pod wiatr, gotowy do startu, i wtedy silnik zgasł. Z ciemności za nami wzbiły się nad płomienie okrzyki Huna. Po chwili Hannah stał już na piasku, strzelając z thompsona. Nie oglądałem się - miałem co innego na głowie. Siostra Maria Teresa złapana przez prąd ześlizgnęła się w bok. Rzuciłem się do niej, w samą porę łapiąc ją jedną ręką, a drugą podając Joannie. Przez moment sprawy wisiały na włosku, bo prąd napierał na nas mocno, ale w końcu przebrnęliśmy i wynurzyliśmy się na łachę.

Na brzegu musiało być co najmniej ze stu Indian, wyraźnie widocznych na tle płomieni. Przy tej odległości większość ich strzał spadała za blisko, ale kilku zsuwało się już do wody.

Opróżniwszy jeden magazynek thompsona, Hannah wrzucił drugi i strzelał dalej. Podsadziłem Joannę do kabiny obserwatora, a następnie pomogłem wsiąść siostrze. Hannah podszedł do mnie tyłem.

- Lepiej wsiadaj i rozruszaj to, mały.

- A ty?

- Potrafisz sam zakręcić śmigłem?

Nie było dyskusji. Wspiąłem się do kabiny i przygotowałem do startu. Hannah wystrzelał karabin na ciemną linię postaci będących już w połowie drogi na łachę, po czym rzucił go i przebiegł na przód samolotu.

- Gotów - krzyknął.

Skinąłem głową i nakręciłem iskrownik, a on uwiesił się na skrzydle. Silnik zapalił i Hannah odskoczył na bok. Wychyliłem się przez okno.

- Na skrzydło! - wrzasnąłem. - Wskakuj na skrzydło!

Pomachał mi i położył się na dolnym lewym skrzydle, chwytając rękoma przedniej krawędzi. Istniała szansa, choć tylko szansa, że mogło się to udać.

Otworzyłem przepustnicę i ruszyłem, gdy pierwszy Huna wychodził z wody. Po pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardach uniosłem ogon, ale to było wszystko, co mogłem z niego wyciągnąć, gdyż ciało Hannaha stanowiło zbyt dużą zawadę. Wiedziałem to i on też - był zbyt dobrym pilotem, żeby nie wiedzieć.

W jednej chwili tam był, w następnej zniknął, puszczając swój uchwyt i zsuwając się do tyłu na piasek. Bristol natychmiast jakby podskoczył do góry. Odciągnąłem drążek i wznieśliśmy się.

Zdążyłem jeszcze rzucić okiem przez ramię. Stał o parę kroków od Huna i spokojnie strzelał ze swego automatu.

A potem ciemna fala przewaliła się nad nim, jak przypływ pokrywający brzeg morza.

16.

W DÓŁ RZEKI

- Comandante nie każe panu długo czekać, senhor. Proszę spocząć. Może papierosa?

Sierżant najwidoczniej bardzo się starał ze względu na mnie, więc poszedłem mu na rękę i przyjąłem papierosa.

A więc znowu byłem przed gabinetem comandante w Manaus i przez jedną szaloną chwilę niepewności zastanawiałem się, czy to jest wtedy czy teraz i czy wszystko naprawdę się stało.

Zabrzęczała jakaś mucha, rozległy się głosy. Drzwi otworzyły się i comandante wyprowadził siostrę Marię Teresę. Była znowu ubrana w biały tropikalny habit, który dostała, jeśli się nie mylę, od jakichś miejscowych sióstr innego zakonu.

Na mój widok uśmiech na jej twarzy zbladł nieco. Comandante oficjalnie uścisnął jej dłoń.

- Zawsze do usług, siostro.

Mruknęła coś w odpowiedzi i wyszła. Odwrócił się do mnie rozpromieniony, ponownie wyciągając rękę.

- Mój drogi senhor Mallory, tak mi przykro, że musiał pan czekać.

- Nic się nie stało - odparłem. - Mój statek nie odpływa za godzinę.

Podsunął mi krzesło, poczęstował cygarem, którego odmówiłem, a następnie sam usiadł za biurkiem.

- Mam dla pana gotowy paszport i zezwolenie na podróż. Wszystko jest w porządku. Mam także dwa listy, oba, niestety, długo już czekają. - Pchnął w moją stronę mały stosik. - Nie wiedziałem, że posiada pan stopień oficerski w waszej Royal Air Force.

- Tylko oficera rezerwy - odpowiedziałem. - To różnica.

- Już niedługo, przyjacielu, jeśli wierzyć gazetom.

Włożyłem paszport i zezwolenie do kieszeni na piersiach i obejrzałem listy, wysłane na mój stary adres w Limie. Jeden był od moich rodziców - poznałem to po piśmie. Drugi z Ministerstwa Lotnictwa, zaadresowany do Pilota Oficera N.G. Mallory'ego. Mogły poczekać, oba.

- A więc wraca pan w końcu do Anglii i senhor Sterne także - odezwał się comandante. - Jeśli się nie mylę, dostał pan już wizę?

- Zgadza się.

Nastąpiła krótka przerwa. Był najwyraźniej zakłopotany, jakby nie bardzo wiedział, co ma teraz powiedzieć. Zrobił więc oczywistą rzecz, czyli podskoczył i obszedł biurko.

- Cóż, nie wolno mi pana zatrzymywać.

Kiedy podeszliśmy do drzwi, otworzył je i wyciągnął rękę. Gdy przyjąłem ją, jego uśmiech zbladł. Było to tak, jakby stwierdził, że musi dać jakiś komentarz i może rzeczywiście musiał.

- Pomimo wszystko - powiedział - jestem dumny, że byłem jego przyjacielem. Był dzielnym człowiekiem. Musimy pamiętać go takim, jaki był na koniec, a nie to, co zrobił przedtem.

Nie odezwałem się słowem. Cóż mogłem powiedzieć? Po prostu uścisnęliśmy sobie dłonie i jego drzwi zamknęły się za mną po raz ostatni.

Kiedy przechodziłem przez podparty filarami hol, ktoś zawołał mnie po nazwisku. Odwróciwszy się, ujrzałem podchodzącą siostrę Marię Teresę.

- Panie Mallory - odezwała się - czekałam na pana. Chciałam się tylko pożegnać.

Wydawała się znowu sobą. Czyste białe płótno, zaróżowione policzki, wokół niej ta sama atmosfera spokojnej, pełnej entuzjazmu radości, jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

- To miło.

- W pewien sposób czuję, że nigdy tak naprawdę się nie rozumieliśmy i przepraszam za to.

- Nie ma za co - powiedziałem. - Nie wszyscy muszą być tacy sami. Jeśli dobrze rozumiem, zostaje siostra tutaj?

- Zgadza się. Wkrótce przyjadą inne ze Stanów, by do mnie dołączyć.

- I wrócić w głąb kraju?

- Tak.

- Dlaczego nie zostawicie ich w spokoju? - zapytałem. - Dlaczego wszyscy nie zostawią ich w spokoju? Oni nie potrzebują nas - nikogo z nas - i z pewnością nie potrzebują tego, co mamy im do zaoferowania.

- Myślę, że niezupełnie pan rozumie - powiedziała.

Traciłem czas. Zdałem sobie z tego sprawę nagle i całkowicie.

- W takim razie cieszę się, że nie rozumiem, siostro - oznajmiłem.

W tym ostatnim momencie chyba rzeczywiście do niej dotarłem. W jej oczach pojawiło się coś innego, coś bliżej nieokreślonego, choć może to były tylko moje pobożne życzenia. Odwróciła się i wyszła.

Patrzyłem za nią, jak schodzi po stopniach do rzędu dorożek, których woźnice drzemali w gorącym słońcu. Nic się nie zmieniło, a jednak wszystko było inne.

Nigdy więcej jej nie widziałem.

Stojąc wieczorem na rufie parowca, pół godziny po wypłynięciu z Manaus, przypomniałem sobie o moich listach. Gdy czytałem ten z Ministerstwa, znalazł mnie Mannie.

- Coś ciekawego?

- Wciągnięto mnie na listę służby czynnej - odparłem. - Powinienem się zgłosić dwa miesiące temu. Ten list goni za mną od Peru.

- Tak? - Z powagą pokiwał głową. - Wiadomości z Europy wydają się z dnia na dzień coraz gorsze.

- Jedno jest pewne - powiedziałem. - Będą tam w kraju potrzebować pilotów. Wszystkich, jakich zdobędą.

- Tak sądzę. A co zrobisz w Belem? Zwrócisz się do waszego konsula o bilet do domu?

Potrząsnąłem głową i wręczyłem mu woreczek, który dostałem od Avili w Santa Helena. Otworzył go i wysypał na dłoń tuzin sporych nie szlifowanych diamentów.

- Pożegnalny prezent Avili. Wiem, że to nielegalne, ale powinniśmy za to bez kłopotów dostać w Belem dwa albo trzy tysiące funtów. Podzielę się z tobą po połowie i pojedziemy do domu z pompą.

Ostrożnie wsypał kamienie z powrotem.

- Dziwne - stwierdził. - Żyć tak jak on, a na koniec umrzeć tak odważnie.

Sądziłem, że posunie się dalej i spróbuje zahaczyć o to, co pozostawało między nami nie wypowiedziane, ale najwyraźniej się rozmyślił.

- Mam list do napisania. Zobaczymy się później.

Poklepał mnie niezdarnie po ramieniu i odszedł.

Nie słyszałem, jak się zbliża, a jednak była tam za mną, wyczuwałem jej obecność.

- Właśnie rozmawiałam z kapitanem - odezwała się. - Mówi, że dzień po naszym przyjeździe ma być z Belem statek do Nowego Jorku.

- To dobrze. Będziesz mogła stamtąd polecieć do Kalifornii. Zdążysz na te twoje próby w MGM.

Horyzont był purpurowozłoty, jakby znaczony ogniem.

- Spotkałam przed chwilą Manniego - powiedziała. - Mówi, że dostałeś list odkomenderowujący cię do RAF-u.

- Zgadza się.

- Cieszysz się?

Wzruszyłem ramionami.

- Jeśli będzie wojna, a bardzo się na to zanosi, to jest to miejsce, gdzie należy być.

- Mogę do ciebie napisać? Masz jakiś adres?

- Jeśli chcesz... Skierowano mnie do miejsca o nazwie Biggin Hill. Eskadra myśliwców. A moja matka zawsze przekaże listy.

- To dobrze.

Stała, czekając, aż wykonam jakiś ruch, ale ja tego nie zrobiłem. W końcu powiedziała niepewnie:

- Gdybyś chciał później zejść, Neil. Wiesz, gdzie jest moja kabina.

Potrząsnąłem głową.

- Wątpię, żeby to miało jakiś sens.

Ciągle był między nami - zawsze miał być. Wiedziała o tym i ja też. Zaczęła odchodzić, ale zawahała się i odwróciła z powrotem do mnie.

- W porządku, kochałam go trochę, mimo że nie był wiele wart, i nie wstydzę się tego. Mimo wszystko był najodważniejszym człowiekiem, jakiego znałam - bohaterem - i jako takiego będę go zawsze pamiętać.

Brzmiało to jak kwestia z kiepskiej sztuki. Był wart więcej.

- Nie był żadnym bohaterem, Joanno - odparłem. - Był sukinsynem od samego początku, tyle że dzielnym sukinsynem i prawdopodobnie najświetniejszym pilotem, jakiego kiedykolwiek miałem okazję poznać. Nie mówmy o tym więcej.

Odeszła, zła i oziębła, ale w jakiś sposób wydawało się to nie mieć już znaczenia. Hannah pochwaliłby to i to było najważniejsze.

Odwróciłem się z powrotem do balustrady, słońce wślizgnęło się za ostatnią krawędź świata i zapadła noc.

115



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Ostatnie miejsce stworzone przez Boga
Higgins Jack Ostatnie miejsce stworzone przez Boga
EWOLUCJA CZY ŚWIAT STWORZONY PRZEZ BOGA
Jedyne obmyślane przez Boga miejsce oddawania czci 651128m
Obmyślane przez Boga miejsce uwielbiania 650425
Jedyne obmyślane przez Boga miejsce oddawania czci 651128m
35 Świat stworzony przez Pana Boga jest dobry
Mąż powołany przez Boga 581005e
Wykaz aktow prawa miejscowego stanowionych przez organy jednostek samorzadu terytorialnego, Legislac
OSTATNIA WIOSKA, ► BOSO PRZEZ ŚWIAT - WOJCIECH CEJROWSKI
Imperatyw kategoryczny, Imperatyw kategoryczny jest terminem stworzonym przez I
POCIESZENI PRZEZ BOGA
Polska jest wybrana przez Boga
Logika [ ściąga prof. P.Gabrielem], logika, Znak - jest to dostrzegalny układ rzeczy lub zjawisko st
porownaj, Porównaj świat przedstawiony przez Boga w Księdze Rodzaju i świat współczesny
Jeschke Wolfgang Ostatni Dzien Stworzenia

więcej podobnych podstron