Józef Korzeniowski
DOKTOR MEDYCYNY
Komedyjka w jednym akcie
OSOBY:
CHORĄŻYNA
KAROL, jej syn
MARSZAŁKOWA, siostra chorążyny
MARSZAŁEK, mąż marszałkowej
HIPOLIT, syn marszałkostwa
PUŁKOWNIK, sąsiad chorążyny
ANNA, jego córka
STEFAN, lokaj chorążyny
PODSEDEK, stryj Karola
Scena we wsi Chorążyny, w powiecie M.
Pokój bawialny Chorążyny. CHORĄŻYNA siedzi przy stole za robotą. Koło niej ANNA. Przy oknie PUŁKOWNIK fajkę pali i czyta gazetę. Wchodzi STEFAN z listem.
CHORĄŻYNA
Skąd to? z poczty?
STEFAN
Wojtuś przywiózł z miasta. Jakem obaczył ten papier z pieczęcią, to zaraz domyśliłem się, że to musi być list — z poczty.
(Oddaje list i wychodzi.)
CHORĄŻYNA
Ach, to od mego syna!
(Czyta.)
ANNA
(żywo) Od pana Karola?
PUŁKOWNIK
Czegóż to panna Anna tak się czerwieni?
ANNA
Ja, papo? Wcale nie. To tak się papie wydaje. A choćby i tak było, cóż to dziwnego, że podzielam radość zacnej pani Chorążyny?
CHORĄŻYNA
Dziękuję ci, moje życie! Zgadłaś, że to dla mnie radość, i wielka radość.
PUŁKOWNIK
(wstaje)
Czy możemy wiedzieć?
CHORĄŻYNA
O! sąsiadom i przyjaciołom moim udzielam chętnie dobrej wiadomości. Słuchajcie, państwo, co mi mój Karol donosi: „Droga mamo! Te kilka słów piszę na wsiadanym do domu. Skończyłem uniwersytet. Wszystko mi poszło według życzenia; pragnę tylko, abyś ty, kochana matko, była ze mnie kontenta. Może razem z tym listem będę u nóg twoich". O, co to za szczęście! Po dwóch latach niewidzenia obaczę go nareszcie.
PUŁKOWNIK
Winszujemy i cieszymy się z serca. Ale czy uważa pani Chorążyna, że Anusia patrzy na panią i nie śmie zapytać, czy nie ma tam jakiego przypisku?
ANNA
Ja, papo? Co bo papa mówi?
CHORĄŻYNA
I owszem, jest jeszcze i przypisek: „Zacnemu Pułkownikowi, jeśli go mama pierwej ode mnie obaczy, proszę oświadczyć serdeczny ukłon".
PUŁKOWNIK
Dziękuję, bardzo dziękuję. — I więcej nic nie ma?
ANNA
A cóż tam jeszcze być może?
PUŁKOWNIK
Alboż ja wiem? — Dlatego pytam się.
CHORĄŻYNA
(z uśmiechem)
Jest jeszcze parę słów: „Panny Anny, jeśli o mnie pamięta, śliczne rączki ściskam".
PUŁKOWNIK
A cóż, pamięta panna Anna o panu Karolu?
ANNA
(patrząc w oczy ojcu)
A jeżeli pamiętam?
PUŁKOWNIK
To trzeba, żeby ci ktoś rączki uściskał.
ANNA
Wdzięcznam, że o mnie nie zapomniano, i przestaję na tym.
CHORĄŻYNA
(wstaje)
Ja cię tymczasem ucałuję, moje życie, nim sam Karol wypełni, co napisał.
(Ściska ją.)
Ale darujcie mi, moi drodzy goście, że was zostawię na chwilę. Muszę mu kazać przyrządzić pokoik.
(Wychodzi, zostawiwszy list na stole. Anna bierze list i czyta z uwagą. Pułkownik staje przed nią i uśmiecha się.)
PUŁKOWNIK
(po chwili, sylabizując)
P, a, n — Pan; n, y — ny: panny; A, n — an; n, y — ny: Anny...
ANNA
(patrząc mu w oczy)
Czy papa myśli, że ja nie umiem czytać?
PUŁKOWNIK
Ale bo tak się wpatrujesz, jakbyś sylabizowała. Czy niewyraźnie pisze pan Karol?
ANNA
Owszem, wyraźnie, i widno, że ręka wprawna. Szczególniej podoba mi się, że tak krótko i po prostu.
PUŁKOWNIK
Musi być teraz okrutnie rozumny, kiedy skończył uniwersytet. Jak ci zacznie prawić o filozofii, to nie wiem, czy go pojmiesz?
ANNA
Ze mną pan Karol nie będzie mówił o filozofii. On człowiek rozsądny i wie, z kim o czym ma mówić.
PUŁKOWNIK
Na przykład ze mną będzie gadał o polityce i o gospodarstwie, a z panną Anną?
ANNA
Ze mną o literaturze, o poezji.
PUŁKOWNIK
(siadając)
W ogólności rozmowa tyczyć się będzie okolic serca.
ANNA
(szyjąc)
Bardzo być może. Wszak poezja ma źródło w sercu. „Miej serce i patrz w serce" — mówił nasz wielki poeta.
PUŁKOWNIK
A ty pozwolisz panu Karolowi zajrzeć w swoje serduszko?
ANNA
A dlaczegoż nie? Wszak mi tego papa nie wzbroni.
PUŁKOWNIK
Ja? — O, bynajmniej. Pan Karol, zdaje mi się, człowiek zacny i przystojny. Ale może ja się mylę.
ANNA
O nie, nie myli się papa!
PUŁKOWNIK
Pan Karol skończył uniwersytet i musiał zebrać zapas wiadomości, przez które może się stać pożytecznym ziomkom i przyjemnym w towarzystwie. Wszak prawda?
ANNA
Ja myślę, że prawda.
PUŁKOWNIK
Pan Karol jest synem zacnych rodziców, posiadający fundusz dostateczny do porządnego utrzymania się, a zatem może być partią nie do odrzucenia dla panny pułkownikówny. Czy dobrze mówię?
ANNA
Mnie się zdaje, że bardzo dobrze, kochany papo!
PUŁKOWNIK
Dwa lata temu, kiedy pan Karol był tu w czasie wakacji, przyjeżdżał co dzień do Zalipowca konno i zawsze jakoś wtenczas wjeżdżał na dziedziniec galopem, kiedy panna pułkownikówna stała w oknie i czerwieniła się obaczywszy go. Czy tak?
ANNA
Tego dobrze nie pamiętam, ale może i tak.
PUŁKOWNIK
Panna pułkownikówna lubiła wówczas czytywać z panem Karolem poezje, chodzić z nim na spacer i wyciągać z sobą starego i ranionego ojca. Panna pułkownikówna troszczyła się przez cały ten czas, aby była zawsze doskonała śmietanka do kawy, żeby były co dzień świeże obwarzaneczki i sucharki,
o czym później wcale nie myślała, kiedy pan Karol znowu pojechał do Charkowa. Czy tak?
ANNA
(uśmiechając się)
Podobno, że tak, kochany papo! Ale cóż z tego wszystkiego papa wniósł?
PUŁKOWNIK
A cóż? — Wniosłem, że pan Karol podobał się pannie Annie
i że gdybym i teraz znalazł go takim, jakim był pierwej, gdybym pozwolił, to może by panna Anna poszła za pana Karola. Zresztą nie wiem.
ANNA
(filuternie)
A wie papa, że to bardzo być może.
PUŁKOWNIK
Proszę uniżenie, kto by się tego spodziewał?
ANNA
(całuje gro w rękę)
Żart na stronę, kochany papo. Wówczas zdało mi się, że pan Karol był mocno mną zajęły. Me śmiem sobie pochlebiać, że te dwa lata nie zmieniły go bynajmniej, ale dajmy, że serce jego czuje i teraz, co dawniej czuło — nie będzieszże się przeciwił, drogi ojcze?
PUŁKOWNIK
Jeżeli go znajdę i teraz, jakim był dawniej, równie zacnym, równie obyczajnym, równie kochającym pracę i naukę, kto wie, może się i zrezygnuję?
ANNA
O, ja pewna jestem, że ci się teraz jeszcze więcej podoba! Musiał zupełnie dojrzeć i sercem, i głową.
PUŁKOWNIK
Żebym to ja przez twoje okulary na niego patrzył, to może bym także był pewny.
ANNA
Ja okularów nie mam, kochany ojcze, patrzę zdrowymi oczami.
PUŁKOWNIK
Ładnymi, to prawda, ale nie zdrowymi. Patrzysz przez najniewierniejsze w świecie okulary, bo przez okulary miłości. Ale przypuśćmy, że zdania nasze o panu Karolu będą zgodne — cóż na to powie Marszałkowa, nieoceniona ciocia pana Karola?
ANNA
Co powie Marszałek, to wiem naprzód.
PUŁKOWNIK
Powtórzy ostatnie słowa swojej żony jak echo. Biedny Marszałek! O niego tu nie idzie. Ale ona? Ale pan Hipolit, którego mi koniecznie narzuca?
ANNA
O, niechże mię Bóg broni! Ja go nie chcę, za nic. Pan Hipolit nieuk, drąg nieokrzesany, szuler, facjendarz jarmarkowy. Czyż to mąż dla mnie?
PUŁKOWNIK .
Mama powiada, że Hipcio przystojny, że księżniczka Hortensja za nim się upędza. I w rzeczy samej chłop jak dąb, śliczne ma wąsy, bakenbardy i brodę okrutną. A co się tyczę grania w karty i szachrajstwa jarmarkowego, czyż to jest u nas wadą? Na dziesięciu młodych ludzi wieluż mamy takich?
ANNA
Niestety!
PUŁKOWNIK
Wszak mamunie i ojcowie z zimną krwią na to patrzą, trzymają paniczów pod skrzydłem rodzicielskim i pozwalają im dojrzewać w próżnowaniu i głupstwie.
ANNA
Niestety!
PUŁKOWNIK
Wszak i za takich panienki wychodzą i nie pytają się przy oświadczeniu: Czy asan co umiesz? Czy masz środki być użytecznym rodzinie i krajowi? Czyś był w uniwersytecie? Czy masz jaki stan, jaki urząd?
ANNA
Niestety! Ale czyż to ich wina, że muszą iść i za takich, kiedy nie ma innych?
PUŁKOWNIK
Po części i ich wina. Gdyby jedna i druga, i dziesiąta podobne kwestie zadała paniczowi i odprawiła go z kwitkiem, to by się szlachcic poskrobał w głowę i pomyślałby sobie, że karty, fajka, jarmarki i nietyczanki nie są jedynymi atrybucjami szlacheckiego i obywatelskiego życia.
ANNA
To prawda, mój ojcze, ale obawa zostania starą panną!
PUŁKOWNIK
Czyż nie lepiej być starą panną niż mieć męża głupca, szulera i szachraja?
ANNA
O, daleko lepiej! I wiesz papo, co ja z twoich słów wnoszę?
PUŁKOWNIK
Na przykład?
ANNA
Oto to, że jeżeli jakim przypadkiem (czego się nie spodziewam) pan Karol tobie się nie podoba, to mi pozwolisz zostać starą panną, nieprawdaż?
(Tuli się do ojca.)
PUŁKOWNIK
(ściska ją)
Zgoda, moje dziecię! Będziemy siedzieć razem i ubolewać nad stanem krainy, w której taka jak ty dziewczyna nie będzie mogła znaleźć godnego siebie męża.
(Słychać dzwonek pocztowy z daleka.)
ANNA
Cicho! Zdaje mi się, że słyszę dzwonek pocztowy.
PUŁKOWNIK
W rzeczy samej? Jaki bystry masz słuch! Ja nic nie słyszę.
ANNA
(żywo)
Ale doprawdy, papo, że słychać dzwonek, i coraz bliżej. To pewnie on jedzie. Ach, kochany papo, cała się trzęsę!
CHORĄŻYNA
(wchodzi prędko)
Czy mi się zdało, że słychać dzwonek? (Idą obie do okna.) O! tak jest — i coraz głośniej. Może to on?
PUŁKOWNIK
Teraz i ja słyszę. Ale może to asesor?
ANNA
A, gdzież tam, papo!
CHORĄŻYNA
Oto byłaby siurpryza!
STEFAN
(wbiega)
Panicz przyjechał. Jakem go obaczył, zaraz domyśliłem się, że to on.
CHORĄŻYNA
(w oknie)
Mój syn! mój syn!
(Bieży ku drzwiom.)
Karolu!
KAROL
(wpada i rzuca się do nóg matki)
Matko moja!
CHORĄŻYNA
(podnosi go)
Chodź tu, moje dziecię! O, jakżem szczęśliwa, że cię już widzę!
(Ściska go.)
Ale patrz no, Karolu, jakich tu mamy gości.
KAROL
Pan Pułkownik!
(Podaje mu rękę.)
O, prawdziwie podwójnie szczęśliwy jestem, że państwa widzę!
PUŁKOWNIK
Witamy cię, panie Karolu, witamy serdecznie!
KAROL
(do Anny)
A pani? Czy zdrowa? Czy nie zapomniała o mnie?
ANNA
(podaje mu rękę)
Z serca się cieszę, żeś pan już w domu.
PUŁKOWNIK
(do Anny)
I ja teraz będę miał znowu świeże obwarzaneczki i sucharki.
ANNA
(do ojca)
Fe, papo!
CHORĄŻYNA
Ale jakżeś zmężniał, mój Karolu, jakeś spoważniał!
KAROL
Zestarzałem się, droga matko!
PUŁKOWNIK
A jakże nas pan znajdujesz po dwóch latach niewidzenia?
KAROL
Pan Pułkownik trochę posiwiał.
PUŁKOWNIK
A moja córka?
KAROL
Panna Anna?
(Bierze jej rękę.)
O, rad bym, żeby te dwa lata żądnej zmiany nie przyniosły.
ANNA
(ciszej do Karola)
Tych dwóch lat nie było, panie Karolu!
(Odchodzi do okna.)
CHORĄŻYNA
Zawstydziłeś ją, Pułkowniku! No, rozgość się, kochany Karolu! Może chcesz herbaty albo kawy — z drogi?
KAROL
Nic, nic, droga matko! Pozwólcie mi się nacieszyć moim szczęściem i tą myślą, żem pod dachem rodzicielskim i widzę tych wszystkich, których w życiu najwięcej kocham. Piękny to kraj, gdziem tyle lat przebył: bogate jego niwy, śliczne brzostowe lasy, zielone i niezmierzone błonia i sianożęci; a prze
cięż, gdym obaczył nasze łany, posłyszał szum naszych dębów, gdym ujrzał nasze rozkwiecone wioski i ich piękne dwory, błogosławiłem niebo, że się już skończył czas mojego nowicjatu, że zostanę tu, śród swoich, gdzie ty, dobra matko, gdzie ty, zacny przyjacielu mojego ojca, i gdzie...
PUŁKOWNIK
I gdzie kto jeszcze? Milczysz? No, to ja za ciebie skończę,
(Czule do córki.)
I gdzie ty, droga panno Anno!
ANNA
(bieży do ojca)
Ach, papo! Czyż potrzeba mię tak rumienić?
(Chowa twarz na piersiach ojca, a rękę podaje Karolowi.)
KAROL
(całuje jej rękę)
Teraz mam już wszystko, co tylko ziemia dać może człowiekowi.
(Stefan wchodzi.)
STEFAN
Na grobli zielona kareta i cztery siwe konie.
CHORĄŻYNA
Ach, to moja siostra!
PUŁKOWNIK
(do siebie)
Masz tobie — będziemy tu mieli prezesową i księcia Augusta, i pana Hipolita.
STEFAN
Ja zaraz domyśliłem się, że to pani Marszałkowa wiezie pana Marszałka, jakem obaczył jej karetę i konie.
KAROL
A zawsześ tak domyślny, mój Stefanie?
STEFAN
Oho! Ja zaraz wszystkiego się domyśle. Jak tam wypakowywałem pańskie rzeczy i obaczyłem trupią głowę i insze ko
ści, a w szkatułce, która się otworzyła, obaczyłem różne instrumenta, to zaraz domyśliłem się, że nasz panicz — jeometra.
KAROL
(na stronie)
Bodaj cię, gaduło! Wyda się moje doktorstwo.
(głośno)
Dobrześ się domyślił, mój Stefanie! Ja jeometrię bardzo lubię. Ale nie porozrzucaliście mi tam nic?
STEFAN
Broń Boże! Wszystko w całości.
CHORĄŻYNA
Na cóż ty, Karolu, wozisz z sobą trupią głowę i kości?
KAROL
(zmieszany)
Ja, mamo? Widzi mama, polubiłem anatomię i doskonalę się w tej nauce.
PUŁKOWNIK
To bardzo pięknie. Nauka ważna i ciekawa.
KAROL
Ciało nasze jest cudem mechanizmu. Badając i kochając naturę, jakże nie znać najpiękniejszego jej utworu? Ale kochana mamo, gdzie mama ciocię ulokuje?
CHORĄŻYNA
Doprawdy, sama nie wiem. Ona taka wymyślna!
KAROL
Ja ustąpię swego pokoju.
CHORĄŻYNA
Dobrze, moje dziecię! Stefanie! każże rzeczy mojej siostry znosić do pokoju mego syna. Pisarza z oficyny przenieść do stodoły i tam ulokować panicza.
STEFAN
Dobrze, pani! Ja zaraz domyśliłem się....
KAROL
(cicho do Stefana)
Tylko te kości najpierw uprzątnij, żeby ich nikt nie widział. Rozumiesz?
STEFAN
Rozumiem. Jak mi pan co powie, to ja się zaraz domyśle.
(Wychodzi.)
KAROL
Czy ciocia zawsze nieprzyjaciółka uniwersytetu? I. stryjaszek ciągle gniewa się na mamę, że mi pozwoliła jechać do Charkowa?
CHORĄŻYNA
Zawsze. Ale cicho bądź — przyjechali. Przywitajże ciotkę z uszanowaniem.
KAROL
O moja mamo, czyż mi to trzeba przypominać?
MARSZAŁKOWA
(za sceną)
Ej! Jagusiu! Jagusiu! Mój woreczek i kluczyki.
(Pułkownik przechadza się nucąc i uśmiechając się. Chorążyna idzie do drzwi witać gości. Karol obok Anny. — Wchodzi Marszałkowa, otyła i rumiana elegantka. Marszałek wysoki i chudy, włosy siwe, twarz blada, kamizelka długa biała, frak czarny, kapelusz kastorowy biały.)
MARSZAŁKOWA
Jak się masz, siostruniu? Niegodziwą masz groblę. Widać, że o to nikt nie dba. Natłukłam sobie boków, bodaj cię!
CHORĄŻYNA
Daruj, siostro! Ale witam kochanych państwa. Jakże się masz, Klotyldo? Dawnoś u mnie nie była.
MARSZAŁKOWA
Ej! Nie miałam czasu. Tyle kłopotów na mojej głowie! — jak mówi prezesowa. Stawiam nowy młyn i karczmę. Uganiam się po polach: bo tych łajdaków ekonomów jak nie dopilnować, to nic nie będzie. Byłam niedawno w Berdyczowie za sprawunkami. Wszystko to wycieńczyło mię okrutnie. Źle się mara, moja siostro! Przy moim słabym zdrowiu tyle pracy! Prezesowa wydziwić się nie może, jak ja mogę wystarczyć wszystkiemu. Bo ja sama i w prawo, i w lewo się upędzam. Mego męża o nic głowa nie zaboli.
MARSZAŁEK
Mnie o nic głowa nie zaboli — muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
CHORĄŻYNA
A jakże teraz zdrowie kochanego Marszałka?
MARSZAŁEK
Moje?
(Patrzy na żonę.)
MARSZAŁKOWA
Mój mąż ma się bardzo dobrze, wygląda jak rydz.
MARSZAŁEK
Ja mam się bardzo dobrze, wyglądam jak rydz.
PUŁKOWNIK
(na stronie)
Szczęśliwy człowiek! Jak mu żona każe mieć się dobrze, to on wygląda jak rydz.
MARSZAŁKOWA
Ale masz gości, siostro!
(Dyga.)
Jak się ma szanowny Pułkownik dobrodziej? A, i panna Anna tu? Jak się; masz, moja duszko?
(Całuje ją w czoło.)
Mężu! — pan Pułkownik.
MARSZAŁEK
(do Pułkownika)
Jak się masz, moja duszko?
PUŁKOWNIK
(na stronie) Ja jego duszka?
MARSZAŁKOWA
Ostatnią razą, gdym była u prezesowej, zastałam tam księcia Augusta. Książę był z córką. Wyobraź sobie, Pułkowniku, że oni mają widoki na mego Hipolita.
PUŁKOWNIK
Bardzo winszuję pani Marszałkowej.
MARSZAŁKOWA
Czy panna pułkownikówna zna księżniczkę Hortensję?
ANNA Z widzenia.
MARSZAŁKOWA
Bardzo ładna panienka, jak mówi prezesowa. Ale cóż to ja widzę? I pan Karol tu?
CHORĄŻYNA
Trafiliście państwo na dzień dla mnie bardzo szczęśliwy. Mój syn tylko co przyjechał z uniwersytetu. Pewna jestem, że podzielicie moją radość.
KAROL
(przystępuje do Marszałkowej)
Całuję rączki kochanej cioci i wujaszka dobrodzieja.
MARSZAŁKOWA
Witam pana Karola. Jakże się powodziło w uniwersytecie? Zapewne rozumu kupa przywiozłeś. Mój Hipolit uczył się w domu od guwernera, jak mówi prezesowa. Nie mogłam się zdecydować wysłać jedyne dziecko tak daleko. Przy tym nie widziałam potrzeby. Hipcio ma tak piękne zdolności z natury, że sam się douczył, czego potrzeba obywatelskiemu synowi.
MARSZAŁEK
Sam się douczył, czego potrzeba obywatelskiemu synowi.
KAROL
Szczęśliwy mój kuzyn, że mu wszystko przyszło z natchnienia. Ja musiałem zdobywać pracą ten szczupły zapas nauki, jaki posiadam.
MARSZAŁKOWA
Ej! Asaństwo zawsze fanfaronujecie nauką, jak mówi prezesowa. Ale ileż to na nią wychodzi czasu i pieniędzy! Po długiej pracy i tęsknocie, gdy syn wróci do domu, pokazuje się, że się uczył tego, co mu niepotrzebne. Łamał sobie głowę nad filozofią lub nad jeografią, ale pytam się, na co obywatelskiemu synowi filozofia? Do czego mu posłuży jeografią? Czy mu za to dadzą choćby jedną kreskę na wyborach? Mój mąż został marszałkiem prawie jednogłośnie, a tego wszystkiego nie umie.
MARSZAŁEK
Ja tego wszystkiego nie umiem, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
MARSZAŁKOWA
Nieprawdaż, panno pułkownikówno, że to wszystko niepotrzebne? Księżniczka Hortensja tegoż zdania, co i ja, jak mówi prezesowa.
ANNA
Mnie się zdaje, pani dobrodziejko, że mężczyzna, im więcej umie, tym użytecznieszym być może sobie i drugim.
CHORĄŻYNA
Tak i mnie się zdawało. Wolałam zatem przez siedem lat czasem tylko widzieć mego syna, niż żeby był nieukiem.
KAROL
(całuje jej rękę) Dziękuję ci, dobra matko! Czuję ja to twoje poświęcenie.
MARSZAŁKOWA
Ej! Czyż koniecznie ma być nieukiem, kto nie był w uniwersytecie? Obaczyłbyś, jaki mój Hipolit w kompanii, jak mówi prezesowa.
KAROL
O, bardzo wierzę, że pan Hipolit mógł się obejść bez uniwersytetu. Ale nie mówmy o tym. Stało się. Może i ja kiedy będę żałował tych lat straconych. Gdzież to mój kuzyn, kochana ciociu? Rad bym go widzieć jak najprędzej i odnowić dawne braterstwo. Gdyśmy byli dziećmi, naswawoliliśmy się nieraz do woli.
MARSZAŁKOWA
Mój syn pojechał do twojego stryja. Podsędek to konesor, i Hipcio chciał się przed nim pochwalić swoją facjendą na ostatnim berdyczowskim jarmarku. Wyobraź sobie, Pułkowniku, że miał dwa konie nosate, a jednego dychawicznego. Nie tylko że wymieniał wszystkie trzy za zdrowe, ale jeszcze mu dopłacono dziesięć peców. Uśmiałyśmy się serdecznie z prezesową, że tak oszwabił konesora. Nieprawdaż, panno pułkownikówno, że to genialnie?
ANNA
Nie znam się na tym.
(na stronie)
Czego się ona do mnie odwołuje?
MARSZAŁKOWA
Księżniczka Hortensja jak się o tej sztuce dowiedziała, zaczerwieniła się i śmiała się do rozpuku. A proszę słyszeć, jak to Hipcio sam opowiada!
PUŁKOWNIK
Ale czy nie mógłby syn pani lepiej użyć tego czasu, który traci na jarmarkach?.
MARSZAŁKOWA
Ej! Daj pokój, Pułkowniku! Już to wiadomo, że lubisz hałasować na naszą młodzież. Hipcio jedynak. Dzięki moim staraniom mamy z czego ekspensować; niech więc użyje młodości. Nie są też to takie wielkie grzechy, że młody człowiek, jak mówi prezesowa, pojedzie sobie na jarmark, że ma ładne konie, dobre psy, wygodną i modną nietyczankę. Niejeden, co na to sarka, zazdrości naszemu synowi tych zabaw, które przyzwoit
sze jego urodzeniu i przyszłej jego karierze niż ślęczenie nad książką. Księżniczka Hortensja cierpieć nie może pedantów i mówi, że młody człowiek, który siedzi nad dużą książką, podobny do rabina kiwającego się nad Talmudem. Mój Hipcio tego nie robi. Ale za to, kiedy się młodzież zbierze u deputata, a on przyjedzie, co to za radość! Zaraz oglądają jego czwórkę, opatrują jego tużurek , przyczesują tak wąsy i brodę, jak on nosi. A proszę go widzieć, gdy rozłożą zielone stoły! Tam mój Hipcio rej wodzi.
CHORĄŻYNA
(kiwając głową)
Klotyldo! Klotyldo! co ty mówisz?
MARSZAŁKOWA
(zwracając się do siostry)
Ej! Ty byś chciała, żeby był takim pedantem jak twój? Nic z tego. Ja nie aprobuję zbytecznej uczoności w dziecku obywatelskim. Cóż to za grzech, że sobie pogra w karty, kiedy mu to potrzebne do zjednania przyjaciół i uformowania związków? (Pułkownik rusza ramionami i wynosi się cichaczem.) Bo tym tylko sposobem formują się stosunki obywatelskie. I obaczymy, kto pierwej będzie marszałkiem? Czy twój pan pedant, czy mój Hipcio? Sam powiedz, Pułkowniku... ale gdzież Pułkownik?
ANNA
Mój ojciec wyszedł.
KAROL
Kochana ciociu, ja nie mam pretensji do urzędów. Sposobiłem się do czego innego.
MARSZAŁKÓWA
A do czegożeś się sposobił? Słyszałam, żeś miał ochotę uczyć się doktorstwa. A to by ładnie było, jak mówi prezesować
CHORĄŻYNA
Mój syn przyrzekł mi, że się medycyny uczyć nie będzie, i pewna jestem, że mi był posłusznym. Ale dajmy temu pokój.
Chodź, siostruniu, i obacz, jakem cię ulokowała. Może zechcesz co odmienić? Bo sądzę, że parę dni zabawisz u mnie.
MARSZAŁKOWA
Naturalnie, że zabawię. Idź, siostro — ja zaraz przyjdę.
("Odprowadza męża na bok.)
A ty poszedłbyś także i obaczył, czy przeprowadzili zgrzane konie? Czy je postawią w suchym miejscu? Czy nie stęchłe siano im dadzą? — Mnie do cudzej stajni iść nie wypada. Ty niby spacerem możesz się przejść i obaczyć. Przynajmniej w cudzym domu nie okazuj, żeś w każdym względzie do niczego, jak mówi prezesowa.
(Wychodzi za Chorążyną.)
MARSZAŁEK
Jestem w każdym względzie do niczego, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
(Wychodzi.)
KAROL
(po chwili przystępuje do Anny i bierze jej rękę)
Droga panno Anno!
ANNA
(kładzie drugą, rękę na jego ręku)
Dobry panie Karolu!
KAROL
Czy mi pani pozwoli mówić z sobą otwarcie?
ANNA
Alboż tego potrzeba? O czymże, panie Karolu?
KAROL
O, nie o tym, że panią kocham! Uczucia moje znajome pani dobrze i od dawna. Przywitanie pani daje mi nadzieję, że te dwa lata nic i w sercu pani nie zmieniły. Nieprawdaż, panno Anno?
ANNA
(podaje mu obie ręce)
Mówiłam panu, że tych dwóch lat nie było.
KAROL
Droga pani! Posiadać serce takiej jak pani kobiety, nazwać cię kiedyś swoją, jest to szczęście tak wysokie, tak nieograniczone, że się lękam, aby mogło być moim udziałem.
ANNA
Czyż pan tak mało cenisz siebie?
KAROL
Miłość własna szepce mi, że może bym wart był przywiązania i szacunku pani. Ale jest jedna okoliczność, która może wywrócić cały gmach moich nadziei.
ANNA
Cóż to takiego? Straszysz mię pan.
KAROL
Jeżeli pani podzielasz uprzedzenia obywatelskie naszej bogatszej szlachty, którym niestety i matka moja ulega, jeżeli pamiętając na to, żeś córka oficera wysokiej rangi, żeś krewna najpierwszych w guberni urzędników — wstydzić się będziesz mojego stanu...
ANNA.
Twojego stanu, panie Karolu? Nie jestże twój stan moim? Czyż to między nami czyni jaką różnicę, że mój ojciec ma trzy wioski, a pan tylko jedną?
KAROL
O, nie o to tu idzie, droga pani! Ja boję się uprzedzeń twoich i ojca twojego nie przeciwko temu stanowi, który wziąłem w spadku od rodziców, ale przeciwko temu, którym zdobył własną pracą, ciągłym zamiłowaniem, trudem bezsennych nocy; przeciwko temu stanowi, który stał się taką moją własnością, że mi jej ani los, ani przemoc wydrzeć nie zdoła, który jest takim bogactwem, że im więcej dzielić się nim będę z potrzebującymi, tym bardziej się powiększy.
ANNA
O! możeszże pan sądzić, abym miała jakie uprzedzenia przeciw tak pięknemu stanowi?
KAROL
Ja jestem lekarzem, panno Anno!
ANNA
(po chwili)
Wszak na moim czole nie napisano, abym była koniecznie marszałkową guberską.
KAROL
(całuje z uniesieniem jej rękę)
Wracasz mi pani szczęście i spokojność. Matka mi przebaczy, jeśli mię pani nie odrzucisz. A o resztę moich krewnych nie dbam. Nieszczęśliwe te istoty, wzrosłe w niewiadomości i przesądach, nie są w stanie podnieść się do ocenienia użytecznej pracy. Dla nich więcej znaczy być jaśnie wielmożnym niż być zdolnym poświęcić się ludzkości. Bo klnę się tą czystą miłością, jakiej serce moje dla pani pełne, że nie chęć zysku, ale zamiłowanie nauki i nadzieja być użytecznym cierpieniu bliźnich prowadziła mię i zachęcała w tym ciężkim trudzie.
ANNA
Wierzę panu, z serca wierzę, i umiem cenić szlachetne zamiary pana.
KAROL
Dziękuję pani.
(Bierze jej ręką.)
Panno Anno, pozwoliszże mi teraz pójść do Pułkownika i prosić o ten skarb dla siebie?
ANNA
Panie Karolu! Mój ojciec człowiek zacny i rozsądny, kocha mię nad wszystko, ale...
KAROL
(przerywając)
Ale cóż? O mój Boże!
ANNA
Nie trwóż się pan tak bardzo. Papa pana kocha i szanuje. Ubolewa on nad większą częścią naszej młodzieży, oddanej próżnowaniu, kartom i jarmarkom. Ale nie znam jego myśli względem tego stanu jakiś pan sobie obrał. Pozwól mi pan pierwej z nim o tym pomówić.
KAROL
O, bądź pani moim aniołem!
ANNA
Nie chcę tak wysokiej godności. Wolę być twoim adwokatem, panie Karolu, a potem...
KAROL
(klęka i bierze jej rękę)
A potem moją żoną?
ANNA
(zakrywa jego oczy swoją dłonią)
Jeżeli papa pozwoli.
(Słychać turkot i klaskanie z bicza.)
Ale ktoś przyjechał — wstań pan, wstań pan prędzej!
(Idzie do okna, Karol za nią.)
KAROL
A, to mój stryj i z nim sfora chartów. On się nie ruszy z domu bez tych towarzyszów podróży. Cóż znaczy ta niespodziewana wizyta? Gniewał się na mamę, że mię wysłała do uniwersytetu, i przestał bywać.
(Wchodzi Chorążyna i Marszałkowa, później Marszałek i Podsędek.)
CHORĄŻYNA
Cóż to się zrobiło, że Podsędek przypomniał sobie mój dom?
MARSZAŁKOWA
Obrażony był na ciebie, siostro, żeś go nie usłuchała, wysłała Karola do uniwersytetu.
CHORĄŻYNA
Wolałam przenieść jego gniew niż nie dogodzić Karolowi i jego żywej chęci uczenia się.
MARSZAŁKOWA
Ej! Mój Hipcio uczył się tylko w domu, jak mówi prezesowa, a przecież ma rozum.
PODSĘDEK
(wchodząc, do Marszałka)
Jak cię kocham, Marszałku, tu go upolowałem, na polach mojego nieboszczyka brata. Jak się masz, pani siostro? Dziwisz się zapewne, żem przyjechał? Miałem ważny powód. Zaraz ci powiem. Całuję rączki pani Marszałkowej. Pan Hipolit wyprosił sobie mego kasztanka i zaraz tu przyjedzie konno. — Wyobraź sobie, Marszałku, kiedym wyjeżdżał z domu, przeszła mi baba drogę z pełnym. Spojrzałem zaraz, tak mi daj Boże zdrowie, na mojego Sokoła i Doskocza, które prowadził Marcin na smyczy, i pomyślałem sobie: Oho, to coś będzie! — A, jak się ma panna pułkownikówna? A gdzież to Pułkownik? — Otóż uważaj, Marszałku, tylko com wjechał na grunta mego nieboszczyka brata, aż tu zając spod miedzy hyc! — A ja, stanąwszy w koczu, hejże go! Marcin spuścił Sokoła ze smyczy i choć pszenica już tylka, nie poszli dalej jak dwieście kroków, i kot, jak baran, hop o ziemię, tak mi daj Boże zdrowie.
CHORĄŻYNA
Bardzo się cieszę, że choć z uszczerbkiem mojej pszenicy raczyłeś sobie mnie przypomnieć, panie bracie! Ale jakiż to powód gniew twój przezwyciężył?
PODSĘDEK
Miałem rację gniewać się na ciebie, pani siostro, żeś niepotrzebnie tego panicza, który tu stoi jak winowajca i nie wita się nawet ze stryjem, wysłała o sto mil, aby wstyd przyniósł familii.
CHORĄŻYNA
(zmieszana)
A toż jakim sposobem?
KAROL
Co to znaczy, stryju?
PODSĘDEK
Każ tam pani siostro tego zająca wziąć do kuchni. Kot okrutny i będzie kruchy, bo się dobrze zbiegał, tak mi daj Boże zdrowie.
CHORĄŻYNA
Ale mniejsza tam o zająca. Cóż to takiego mój syn zrobił?
PODSĘDEK
Ja ci mówiłem, pani siostro, że to niepotrzebne. Mamy dostateczne szkoły i tu. Zresztą jest dom rodzicielski, są domy krewnych i przyjaciół, gdzie się młody człowiek doucza, czego potrzeba obywatelskiemu synowi. Reszty nabędzie na zgromadzeniach, na wyborach, na kontraktach . Tam się dostatecznie wypoleruje i przygotuje się, aby był dobrym panem u siebie i dobrym urzędnikiem w powiecie. A asani posłałaś go o sto mil, łożyłaś na niego przez pięć lat, teraz. masz. Jak sobie kto ściele, tak śpi, tak mi daj Boże zdrowie.
(do Marszałka)
I Doskocz byłby go także złapał, ale ja moje charty każę puszczać pojedynczo i po kolei, dla większej emulacji . Pojmujesz to, Marszałku?
MARSZAŁEK
To pojmuję, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
CHORĄŻYNA
Straszysz mię okropnie, a nic nie mówisz. To nieładnie, panie bracie!
MARSZAŁKOWA
Jakżem sobie wdzięczna, żem nigdzie mojego Hipcia nie posyłała! A widzisz, siostruniu, ja mówiłam, że tu coś jest!
CHORĄŻYNA
(zmieszana)
A toż jakim sposobem?
KAROL
Co to znaczy, stryju?
PODSĘDEK
Każ tam pani siostro tego zająca wziąć do kuchni. Kot okrutny i będzie kruchy, bo się dobrze zbiegał, tak mi daj Boże zdrowie.
CHORĄŻYNA
Ale mniejsza tam o zająca. Cóż to takiego mój syn zrobił?
PODSĘDEK
Ja ci mówiłem, pani siostro, że to niepotrzebne. Mamy dostateczne szkoły i tu. Zresztą jest dom rodzicielski, są domy krewnych i przyjaciół, gdzie się młody człowiek doucza, czego potrzeba obywatelskiemu synowi. Reszty nabędzie na zgromadzeniach, na wyborach, na kontraktach . Tam się dostatecznie wypoleruje i przygotuje się, aby był dobrym panem u siebie i dobrym urzędnikiem w powiecie. A asani posłałaś go o sto mil, łożyłaś na niego przez pięć lat, teraz. masz. Jak sobie kto ściele, tak śpi, tak mi daj Boże zdrowie.
(do Marszałka)
I Doskocz byłby go także złapał, ale ja moje charty każę puszczać pojedynczo i po kolei, dla większej emulacji . Pojmujesz to, Marszałku?
MARSZAŁEK
To pojmuję, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
CHORĄŻYNA
Straszysz mię okropnie, a nic nie mówisz. To nieładnie, panie bracie!
MARSZAŁKOWA
Jakżem sobie wdzięczna, żem nigdzie mojego Hipcia nie posyłała! A widzisz, siostruniu, ja mówiłam, że tu coś jest!
KAROL
Kochany stryju! Moja matka zmartwiona, moja ciotka może sobie o mnie Bóg wie co pomyślić. Chciej powiedzieć, com takiego zrobił, co by mogło wstyd przynieść familii?
PODSĘDEK
(głośniej)
Cicho! Czego to Sokół tak zawył? Musiał go ten łajdak uderzyć.
(Wychodzi.)
W ten moment.
CHORĄŻYNA
Karolu! Byłyżby moje obawy słuszne?
KAROL
Nie, matko! Bądź spokojna. Nie mam sobie nić do wyrzucenia. Nie pojmuję, skąd mogły dojść do mego stryja krzywdzące mię wieści?
MARSZAŁKOWA
Ej! Jużci z palca nie wyssał. Ja wierzę, że coś jest i bądź pewna, siostro, że moje przeczucia się sprawdzą.
MARSZAŁEK
I moje przeczucia się sprawdzą, pani siostro!
CHORĄŻYNA
Wstydźcie się, państwo. Gdyby jaki zarzut spotkał waszego syna, czyżbyście zaraz uwierzyli? Ja pewnie nie miałabym żadnego przeczucia i nie rzucałabym go tak niemiłosiernie w serce matki.
MARSZAŁKOWA
Hipcio co innego. Hipcio pamięta, że jest synem obywatelskim.
KAROL
(żywiej)
Dlaczegoż ciocia myśli, że ja zapomniałem, że jestem synem
obywatelskim?
PODSĘDEK
(wchodząc na to)
Zapomniałeś — i zaraz ci powiem, czemu. Czy znasz Pęczyckiego, który razem z tobą był w uniwersytecie? Tęgi chłopiec. Wyobraź sobie, Marszałku, o sto kroków dwiema lotkami bije w lot kaczki, tak mi daj Boże zdrowie.
MARSZAŁEK
Ja tego nie dokażę.
PODSĘDEK
Po drugiej zadanej wie, co u kogo w ręku, tak szelma gra w wiska. .
MARSZAŁEK
Tego ja nie umiem.
PODSĘDEK
Statystyki i innych jurydycznych przedmiotów ani w ząb, heraldyki i wszystkiego, co się nazywa matematyka, ani mrumru.
MARSZAŁEK
To zupełnie tak jak ja, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
CHORĄŻYNA
Ale cóż ten Pęczycki?
PODSĘDEK
Otóż znasz go? Powiedz!
KAROL
Znam, na nieszczęście.
PODSĘDEK
Zapewne, że na nieszczęście, bo wszystkie sprawki twoje wydał. Był u mnie kilka dni temu i od niego dowiedziałem się.
KAROL
Czegożeś się nareszcie dowiedział, stryju?
PODSĘDEK
Dowiedziałem się, że jesteś... wyobraź sobie, pani siostro! A ostrzegałem cię, tak mi Boże daj zdrowie.
MARSZAŁKOWA
Ej! Gadajże, Podsędku, czym on jest?
PODSĘDEK
Czym? — Doktorem, felczerem, cyrulikiem, tak mi daj Boże zdrowie. Macież teraz pociechę.
(Przechadza się zalterowany.)
KAROL
(z uśmiechem, do Anny) Czy słyszy pani?
ANNA
(do Karola)
Pewna byłam, że nic innego.
CHORĄŻYNA
A widzisz, Karolu? A przyrzekłeś mi, że nie będziesz się uczył medycyny.
MARSZAŁKOWA
Ja nieszczęśliwa! Co na to powie prezesowa? Co książę August? Nie będę śmiała oczu pokazać między ludźmi dobrze urodzonymi. Ej! Ten cios zniszczy do reszty moje delikatne zdrowie.
MARSZAŁEK
Zniszczy do reszty jej delikatne zdrowie.
PODSĘDEK
(chodząc wielkimi krokami)
On, co by mógł być sędzią, deputatem i marszałkiem, on pójdzie za pan brat z każdym hołyszem, który dla kawałka chleba pakuje w nas
rumbarbafum, z każdym wychrztą, który wywija lancetem, jak ja harapnikiem.
KAROL
(z uśmiechem)
Czy więcej nic nie masz mi do zarzucenia, kochany stryju?
PODSĘDEK
Alboż to mało? Proszę mię nie nazywać swoim stryjem. Ja nie jestem wasana kochanym stryjem i mój dom dla wasana
zamknięty. A jak dostanę kurczu żołądka, wtenczas za wasanem przyślę i dam ci siną asygnatę, tak mi daj Boże zdrowie.
MARSZAŁKOWA
Proszę pana doktora, aby mię także nie nazywał swoją ciotką ani Hipcia swoim bratem. Hipcio nie tak urodzony i wychowany, jak mówi pani prezesowa.
KAROL
(żartobliwie)
A ty, Marszałku, czy także się mnie wyrzekniesz?
MARSZAŁEK
(patrzy na żonę)
Ja?
MARSZAŁKOWA
Mój mąż nie może być wujem felczera,
MARSZAŁEK
Ja nie mogę być wujem felczera, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
KAROL
(do Anny)
Czy słyszy pani?
ANNA
(do Karola)
Ja idę do papy. Miej pan nadzieję.
(Wychodzi.)
CHORĄŻYNA
I ona od niego ucieka!
(Zakrywa sobie oczy chustką.)
MARSZAŁKOWA
Ej! Słusznie robi panna pułkownikówna, że nie chce z nim mówić. Kto taką zakałę przyniósł familii, nie wart... Mój Boże! Co na to powie prezesowa? (na stronie) Teraz pora uderzyć do Pułkownika, (głośno) Siostro, bardzo żałuję, że cię to zmartwienie spotkało, ale przyznasz sama, że w takich okolicznościach nieprzyzwoicie mi gościć u ciebie. Szczęśliwie się stało, że ino
jego Hipcia tu nie ma. Będę miała porę ostrzec go, jak ma z panem doktorem postępować. Żegnam cię, siostruniu! Jeżeli przyjedziesz sama, bez niego, bardzo ci będę rada w moim domu. Każdy powinien pamiętać, czym jest, jak mówi prezesowa. Adieu.
MARSZAŁEK
Jak mówi prezesowa. Adieu.
PODSĘDEK
Ja żegnam cię także, pani siostro! Nie chciałaś mię słuchać, teraz wybacz, że u ciebie więcej noga moja nie postanie.
(Chorążyna płacze. Oni chcą wychodzić.)
KAROL
(zastępując im drogą, ironicznie)
Za pozwoleniem, za pozwoleniem państwa, jeszcze i ja mam coś powiedzieć. Więc państwo gniewacie się na mnie i gardzicie mną, czy tak?
WSZYSCY
(oprócz Chorążyny)
Mamy rację.
KAROL
Zgoda, mielibyście słuszną rację, gdybym był zapomniał o tym, żem szlachcic i syn obywatela, i temu stanowi, którego ważność znam i który szanować umiem, przyniósł jaką krzywdę. Ale tak nie jest, moi szanowni krewni!
PODSĘDEK
Jak to, nie jest? Pęczycki mi mówił.
KAROL
Wyliczyłeś, kochany stryjaszku, wiele przymiotów tego pana Pęczyckiego, ale jednej jego najważniejszej zalety nie znasz.
PODSĘDEK
Jakiejże to, mości recepto?
KAROL
Pęczycki, oprócz tego, że jest nieuk, szuler i próżniak...
PODSĘDEK
(przerywając z gniewem)
Lepiej, żeby był tym wszystkim jak piawką wysysającą krew i pieniądze obywatelskie. Będąc nieukiem, szulerem i próżniakiem, może być i guberskim marszałkiem, czym żaden miesipigułka i utrzyproszek nie będzie, tak mi Boże daj zdrowie.
KAROL
Ależ nie gniewaj się, kochany stryju, bo obaczysz, że się unosisz na próżno. Oprócz bowiem tych wszystkich przymiotów, jakieś wyliczył, Pęczycki jest jeszcze łgarz wierutny. Wszystko, co ci o mnie mówił, to nieprawda.
PODSĘDEK
Jak to, nieprawda?
MARSZAŁKOWA
Nie jesteś doktorem?
CHORĄŻYNA
Karolu! Nie uczyłeś się medycyny?
KAROL
(do matki)
Pozwól mi, droga matko!
(głośno)
Tak, tak, moi państwo, ja nie jestem doktorem medycyny,
(na stronie)
tylko lekarzem pierwszej klasy.
PODSĘDEK
Chwała Bogu!
MARSZAŁKOWA
A czegożeś się uczył?
KAROL
Przez całe te pięć lat niczegom się nie uczył.
PODSĘDEK
Miałeś rozum. Chwała Bogu! (Ściska go.)
MARSZAŁKOWA
A cóżeś robił?
KAROL
Dzień i noc grałem w karty i lepiej gram niż Pęczycki.
PODSĘDEK
Chwała Bogu!
(Ściska go.)
CHORĄŻYNA
Co on mówi? Boże mój!
KAROL
Wystrzelałem ze czterdzieścia funtów prochu i strzelam kaczki w lot z pistoleta.
PODSĘDEK
Chwała Bogu!
(Ściska go.)
KAROL
Każdego jarmarku facjendowałem końmi i znam się na tym lepiej niż pan Onufry.
PODSĘDEK
Chwała Bogu! Pokażę ci swego kasztanka.
MARSZAŁKOWA
Chwała Bogu! Pojedziesz z Hipciem do Berdyczowa.
KAROL
Więcej powiem, żeby sobie nie mieć nic do wyrzucenia: zostawiłem w Charkowie pięć tysięcy rubli długów, które stryjaszek dobrodziej i ciocia dobrodziejka będą łaskawi zapłacą, bo mama tyle pieniędzy nie ma.
PODSĘDEK
Chwała... Jak to, ja? A ja za co będę płacił twoje długi?
MARSZAŁKOWA
A tym bardziej ja! Ja mam dosyć długów Hipciowych.
MARSZAŁEK
My mamy dosyć długów Hipciowych, musimy sobie oddać tę sprawiedliwość.
KAROL
Nie chcecie państwo? Mniejsza o to. Niechże się tym troszczą ci, którym winien jestem. Mnie o to głowa nie zaboli — jam syn obywatelski.
PODSĘDEK
Masz rację. Czy to zaraz oddawać? Niechaj durnie nie pożyczają. Sami sobie winni.
CHORĄŻYNA
(do siebie)
O mój Boże! Jeśli on to wszystko mówi serio, to już wolę, niech będzie doktorem. — Karolu!
KAROL
(cicho) Bądź spokojna, droga matko!
(Wchodzi Pułkownik i Anna.)
PUŁKOWNIK
(podając ręką Karolowi)
Witam cię, doktorze! Z serca się cieszę, żeś się zdecydował na ten trudny zawód. Przy sumiennym zamiłowaniu nauki i ludzkości możesz być użyteczniejszym od innych i pewnym szacunku wszystkich ludzi rozsądnych.
PODSĘDEK
Jak się masz, Pułkowniku? Z jakąż to perorą wystąpiłeś do niego?
(Śmieje się.)
On, dzięki Bogu, taki doktor jak i ja.
PUŁKOWNIK
Jak to? Nie uczył się medycyny?
PODSĘDEK
Nie, dzięki Bogu, niczego się nie uczył.
MARSZAŁKOWA
Tak jak mój Hipcio, jak mówi prezesowa.
PUŁKOWNIK
Co ja słyszę?
PODSĘDEK
Dzień i noc w karty grał świszczypała, jak przystało na obywatelskie dziecko.
PUŁKOWNIK
Nie pojmuję prawdziwie.
PODSĘDEK
Kilkadziesiąt funtów prochu wystrzelał i strzela hultaj kaczki w lot z pistoleta. Aż muszę go za to jeszcze raz uściskać. Obaczysz, jak ja strzelam.. Spróbujemy się.
PUŁKOWNIK
Czy to być może?
PODSĘDEK
Na każdym jarmarku w Charkowie facjendował końmi, i konesor, panie, konesor pierwszej ręki, tak mi daj Boże zdrowie.
PUŁKOWNIK
Panie Karolu, co to jest?
PODSĘDEK
Źle trochę, że długów narobił, ale naprawia tę pomyłkę tym, że ani myśli płacić. Ale co to za tętent?
PUŁKOWNIK
(do Anny)
Wybacz, Anusiu...
PODSĘDEK
(idzie do okna)
Aha! Pan Hipolit na moim kasztanku. Chodź, Karolu, chodź, obacz! A co? jak sadzi? A co? uszko! A nóżka? he!
(Klepie go po ramieniu.)
Wiele wart? Jak myślisz? Ale cóż u diabła? Na co go tak ściąga? Aj, jak się spiął strasznie! Tam do licha!
(Wybiega.)
MARSZAŁKOWA
Co to jest? Hipcio! Co to za krzyk?
PUŁKOWNIK
Syn pani upadł z koniem.
MARSZAŁKOWA
(biegnie do okna)
O ja nieszczęśliwa! Nie może wstać! Słabo mi!
(Pada na krzesło. Wszyscy w poruszeniu.)
STEFAN
(wpada)
Pan Hipolit upadł z koniem i rękę złamał.
(Karol wychodzi.)
MARSZAŁKOWA
(zrywa się)
Ratujcie! ratujcie! Po doktora, siostro, posyłaj po doktora!
(do męża)
Biegnij! Leć! Jeszcześ tu? Niedołęgo! Ratuj naszego syna.
(Popycha go przed sobą.)
MARSZAŁEK
On nasz syn, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
MARSZAŁKOWA
Po doktora! O, mój Hipolit! Mój Hipcio! Mój Hipuncio!
(Wychodzi wypychając przed sobą męża.)
PUŁKOWNIK
Pani Chorążyno! Co znaczą te pochwały, którymi Podsędek obsypał pana Karola?
CHORĄŻYNA
Sam się przyznał do tych wszystkich zdrożności.
ANNA
Ojcze, to mistyfikacja! Domyślam się — pan Karol chciał im pokazać, że stanu użytecznego wstydzą się, a na takie zdrożności patrzą z pobłażaniem i cieszą się nimi.
PUŁKOWNIK
Dałby to Pan Bóg.
CHORĄŻYNA
O, co bym za to dała, żeby twój domysł, moje życie, był prawdziwy!
ANNA
Tak jest niezawodnie. Papo! Pani Chorążyno! Patrzcie, jak pan Karol chodzi koło pana Hipolita.
PODSĘDEK
(wchodzi)
Filut! Jak mię wyprowadził w pole.
CHORĄŻYNA
Cóż tam, panie Podsędku? Czy Hipolit złamał rękę? Czy pojechał kto za doktorem?
PODSĘDEK
Ten cymbał ręki nie złamał, tylko zwichnął, a doktora nie potrzeba jest swój.
CHORĄŻYNA
Karol
PODSĘDEK
On sam. Oszukał nas. Na próżnośmy go wyściskali.
CHORĄŻYNA
Dzięki Bogu. Teraz dopiero go uściskam.
PUŁKOWNIK
I ja.
PODSĘDEK
Czyż państwo cieszycie się?
PUŁKOWNIK
Alboż nie ma czego?
PODSĘDEK
Jak sobie chcecie. Przyznać jednak muszę, że zręczny. Zwichnięcie było okrutne. Gdyby nie on, byłby może Hipolit kaleką. Doktor o sześć mil i kto wie, czy jest w domu?
PUŁKOWNIK
Więc nie ma się czego cieszyć matka i krewni, że mają tak użytecznego człowieka w swojej rodzinie?
(Wchodzi Hipolit z przewiązaną ręką; surdut na jednym rękawie. Prowadzi go Marszałkowa i Karol. Za nimi Marszałek i Stefan.)
MARSZAŁKOWA
Hipciu! Hipciu!
HIPOLIT
(grubym głosem).
Czego tam mama chce?
MARSZAŁKOWA
Jak można, było być tak nieostrożnym?
HIPOLIT
Dajże mi mama pokój! Czyż teraz, u diabła, robić mi uwagi? Gdyby nie on, byłbym kaleką.
MARSZAŁKOWA
Dziękuję ci, drogi Karolu!
KAROL
Na ten raz ciocia się nie gniewa, żem doktor?
MARSZAŁKOWA
Nie, mój Karolu, nie gniewam się, jak mówi prezesowa, ale ręka nie złamana?
KAROL
Nie, ciociu, nie złamana — zwichnięta. Za tydzień będzie Hipolit zdrów zupełnie, tylko niech ma spokojność.
(Siada i pisze.)
Stefanie! Poślij to zaraz do apteki i każ przynieść lodu.
STEFAN
A to coś jak recepta.
KAROL
Recepta, mój kochany, tylko idź i posyłaj!
STEFAN
(odchodząc)
Oho! Jak ja zobaczyłem receptę, to zaraz domyśliłem się, że nasz pan Karol doktor.
HIPOLIT
(siada z pomocą matki)
Bodaj to wszyscy diabli wzięli! Przez tydzień nie będę mógł wziąć kart do rąk. A wszystkiemu winna twoja szkapa, Podsędku! Nie warta i pięćdziesięciu rubli.
PODSĘDEK
Pięćdziesięciu rubli? Stu dukatów nie wezmę, tak mi daj Boże zdrowie. Chodź, Karolku, obacz!
KAROL
Nie znam się na tym.
PODSĘDEK
Toś ty nie konesor?
KAROL
Nie.
PODSĘDEK
I kaczek w lot nie strzelasz?
KAROL
Nie.
PODSĘDEK
I w karty nie grasz?
KAROL
Nie.
PODSĘDEK
I to wszystko kłamałeś?
KAROL
A cóż miałem robić? Zarzuty wasze, wasza pogarda dla stanu użytecznego i bardzo trudnego, wasze zabawne gniewy, wprawiły mię w dobry humor. Postanowiłem więc pożartować sobie — nie z was, bo was kochać i szacować pragnę — ale z waszego przesądu, z waszych niedorzecznych uprzedzeń. Gniewaliście się na mnie, pókiście sądzili, żem pracował i uczył się, ściskaliście mię, gdym wam powiedział, żem nieuk i hultaj. Ciocia kochana już innego teraz przekonania, ty, stryju, daj Boże, abyś nieprędko mojej pomocy potrzebował, a ty, droga matko,
jużeś mi zapewne darowała, żem cię nie usłuchał i taił przed tobą przez kilka lat, czym się zajmuję. Nieprawdaż?
(Całuje jej rękę.)
CHORĄŻYNA
O! z serca ci przebaczyłam — tak mię przestraszył ten kłamliwy obraz, któryś mi dał o sobie.
KAROL
Jeszcze mi zostaje wyprosić jedno pozwolenie. Panie Pułkowniku, nie pogardziszże doktorem i przyjmiesz go za syna?
PUŁKOWNIK
Niech panna Anna na to odpowie.
ANNA
(spuszczając oczy)
Już ja powiedziałam, kochany papo!
PUŁKOWNIK
A pani Chorążyna?
CHORĄŻYNA
(otwiera ramiona)
Anulku, chodź tu do mnie!
(Anna pada w jej objęcia.)
PUŁKOWNIK
Chodźże ty do mnie, mój drogi doktorze!
(Ściska go.)
Gdybyś był takim, jakim cię wystawił Podsędek, jakich niestety mamy aż nadto wielu, Anusia zostałaby starą panną. Oby twój przykład był skutecznym. Niewiadomość, próżniactwo i hultajstwo gubi familie i narody. Nie masz stanu, który by mógł wstydzić szlachcica i obywatela, byle był użytecznym. Bo każda umiejętność, każda sztuka zapełnia lepiej czas niż karty i jarmarki i czyni honor temu, kto ją posiada.
(do Anny)
Witam więc panią doktorową.
KAROL
O droga panno Anno! Matko! Ojcze! Bóg to widzi, jak jestem szczęśliwym.
(Pułkownik, Chorążyna, Karol i Anna zajęci sobą.)
PODSĘDEK
(do siebie)
Może oni i prawdę mówią — lepiej coś umieć niż nic, tak mi Boże daj zdrowie.
HIPOLIT
(do siebie)
Za nic moje nadzieje — żeby to wszyscy diabli wzięli!
MARSZAŁKOWA
(do siebie)
Nie trzeba upadać,
(głośno)
Hipciu, czy dawno widziałeś księżniczkę Hortensję?
HIPOLIT
Daj mi tam mama pokój! Niechaj ją diabli wezmą! Co mi po gołej mitrze, kiedy ja mam pięćdziesiąt tysięcy długów!
STEFAN
(wchodzi)
Do stołu dali.
KAROL
Dla pana Hipolita tylko rosół. Potrzebna ci dieta, braciszku, i spokojność. Idź, połóż się.
MARSZAŁKOWA
Chodź, Hipciu! Położę cię tymczasem na swoim łóżku, jak mówi prezesowa.
(Wychodzi z Hipolitem.)
MARSZAŁEK
Dobrze, że dali do stołu. Bardzo mi się jeść chce, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość.
PUŁKOWNIK
No, panie konsyliarzu, prowadź swoją panią konsyliarzową!
CHORĄŻYNA
Proszę państwa! Pułkowniku! No, Podsędku, podaj mi rękę i pogódźmy się!
PODSĘDEK
Pogódźmy się, pani siostro! Ale przy doktorstwie mógłby i kaczki strzelać, i znać się na koniach. Jedno drugiemu nie przeszkadza, tak mi daj Boże zdrowie.
(Wychodzą.)
STEFAN
Jakem usłyszał, że Pułkownik powiedział: „No, panie konsyliarzu, prowadź swoją panią konsyliarzową!" — zaraz domyśliłem się, że nasz pan Karol żeni się z panną Anną.
D