Korzeniowski Józef MAJĄTEK ALBO IMIĘ Komedia Teatralna


Józef Korzeniowski

MAJĄTEK ALBO IMIĘ

Komedia w pięciu aktach

OSOBY:

ANIELA BYDGOWSKA

BARBARA SUMSKA, jej cioteczna siostra

SĘDZINA BYDGOWSKA, babka Anieli i Basi

HRABIANKA REGINA, ciotka Anieli

ANTONI LICKI.

HRABIA JANUSZ

KAROL ŻYTOWSKI

WINCENTY STARZYCKI, wuj Antoniego

JAN, lokaj Anieli

Scena w Warszawie.

AKT I

Główna aleja w Ogrodzie Saskim.

Scena pierwsza

ANTONI, KAROL

(Oba idą ku sobie zamyśleni, ze spuszczonymi głowami i uderzają się o siebie.)

ANTONI

(cofając się z przykrością)

Cóż znowu!

KAROL

(z gniewem i łapiąc spadający mu kapelusz)

To, że z guzem pójdę, klnąc od bolu.

(Poznają się — śmiejąc się)

Ale to ty, Antoni?

ANTONI

A to ty, Karolu?

KAROL

(podaje mu rękę)

Jak się masz?

ANTONI

Co tu robisz? Spadłeś jakby z nieba.

KAROL

Przyjechałem tu wczoraj szukać u was chleba.

ANTONI

Doprawdy? — Więc dlatego takiś zamyślony?

KAROL

Lecz dlaczego ty, bracie? Chyba szukasz żony?

Bo chleb jest, bo dostatek piękny urząd daje:

Więc widać sercu tylko czegoś nie dostaje.

ANTONI

Ach, nie staje, i bardzo!

KAROL

A gdzież te wsławione

Warszawianki? Czyż trudno w Warszawie o żonę?

Wszak tu na dziesięć kobiet, jak nieraz słyszałem,

Liczą trzy piękne duszą, siedem pięknych ciałem,

A jedenaście takich, co zawsze gotowe

Pod wianek ślubny poddać utrefioną głowę.

ANTONI

Wszędzie łatwo o żonę, gdy nic nie tamuje

Wyboru.

KAROL

Cóż, u diabła, wolę twą krępuje?

ANTONI

Mnie głupota z właściwej swobody wyzuwa,

I tam, gdzie nie ma serca, serce me przykuwa.

Ale powiem ci wszystko, gdy cię to nie znudzi.

KAROL

Toż nie dziwię się teraz, że rozbijasz ludzi

Chodząc z głową zwieszoną po Saskim Ogrodzie.

Lecz powiedz, słucham, słucham. Usiądźmy tu w chłodzie,

I spowiadaj się, bratku! (Siadają.)

ANTONI

Wprzódy, nim ja tobie

Zwierzę się, ty, Karolu, powiedz mi o sobie.

Twoje dla mnie pilniejsze, tobie więcej trzeba.

Źle bez żony na świecie, lecz gorzej bez chleba.

KAROL

Dziękuję ci, kolego, za twoje współczucie.

Nie mogę ja się skarżyć na wszelkie wyzucie

Ze środków utrzymania: lecz, jak wiesz, artysta,

Jak skoro ze swej sztuki nie tyle korzysta,

Jak sobie według swojej fantazji ułoży,

Natychmiast się zniechęca, gniewa się i trwoży,

Zwija swoje manatki — i szukając lepiej,

Umizgami nadziei bawi się i krzepi.

To i moja historia. — Mieszkałem w Kaliszu,

Miasteczku wcale niezłym, poczciwym zaciszu,

Gdzie dobrych kobiet wiele i ładnych niemało.

Niejeden mi tam portret zrobić się udało

Taki, że wkrótce skrzydłem żeńskim osłonięty,

Jak drugi Vandyk byłem kochany i wzięty.

Gdym tak sobie żył nieźle i dobrze się bawił,

Artysta katarynkarz w Kaliszu się zjawił.

W ślad za nim, powodzeniem kolegi znęcony,

I artysta fotograf przybył w tamte strony.

A pewny, że mu słońce ześle grosz gotowy,

Rozbił szklanny swój namiot — i nie łamiąc głowy,

Zaczął robić portrety. I cóż powiesz na to?

Ledwie wiosna minęła, ledwie przyszło lato,

Szczęśliwy przedsiębierca, jako dziecko mody,

Miał sławę i miał większe niżli ja dochody.

Rozgniewałem się srodze i do kaliszanów

Rzekłszy: „Bywajcie zdrowi, sługa moich panów" —

Siadłem do dyliżansu z okruchami sławy

I przybyłem, jak widzisz, do waszej Warszawy,

Która tyle talentów w murach swych ocienia

I prawdziwsze zapewne ma wyobrażenia

O sztuce niż miasteczko, w którym dotąd żyłem.

Ot i wszystko — mów teraz — o sobie skończyłem.

ANTONI

Choć to mówią, że kamień na miejscu porasta,

Dobrze jednak, żeś przybył do naszego miasta.

Jest tu wprawdzie uprzedzeń i głupstwa niemało,

Niejednemu tu jednak wybrnąć się udało.

Wiem o tym, że ci Pan Bóg talentu nie skąpił:

A jeżeliś pracował, toś pewnie postąpił.

Prawda, trudno z początku stanąć w pierwszym rzędzie,

Lecz gdy się twoje imię na wierzch wydobędzie,

Choć Warszawa nieskora także do szafunku

Dla sztuki, nie zabraknie ci na obstalunku,

Co zasili na długo worek twój ubogi

I od razu cię zdoła postawić na nogi.

KAROL

Daj Boże!

ANTONI

A tymczasem, mój kolego szkolny,

Nim zaczniesz na swą rękę żywot swój mozolny,

Nim wynajdziesz pracownię, do siebie cię biorę.

Mam więcej, niż mi trzeba, mam pokoje spore;

Będziemy razem mieszkać jak — pomnisz? — w tej chwili,

Gdyśmy w poczciwych Kielcach studentami byli.

KAROL

(ściska jego rękę)

Dziękuję i przyjmuję, mój drogi Antoni!

Widzisz wdzięczność w mym oku, czujesz ją w tej dłoni,

Która w przyjaźni twojej czerpiąc umocnienie,

Może jaką myśl dobrą i zacne natchnienie,

Gdy je czas i swoboda z piersi tej wywoła,

Na płótnie mym utrwalić i ożywić zdoła.

A teraz mów o sobie!

ANTONI

Że mam utrzymanie,

I takie, które dla mnie i dla żony stanie,

O tym wiesz. Urząd dobry, zwierzchnicy łaskawi,

A pilność, akuratność, wkrótce mię postawi

I wyżej. Pensja moja dziś osiem tysięcy,

Do dziesięciu się może podniesie i więcej.

KAROL

Ba! ba! ba! — I wujaszek przy tym milionowy!

ANTONI

Tym ja sobie milionem nie nabijam głowy.

Nauczyłem się z młodu polegać na sobie

I za swoje mieć tylko to, co sam zarobię.

Wuj mój, prawda, bezdzietny, ale dziwak trocha,

Nie bardzo mi szafuje, choć wiem, że mnie kocha.

Dotąd ja i na niego skarżyć się nie mogę:

On mi dał wychowanie, on otworzył drogę,

Pomógł mi skończyć kursa w uniwersytecie

I dziś, choćbym sarn sobie radę dał na świecie,

Do tego, co mi daje moja własna praca,

Cztery tysiące jeszcze rocznie mi dopłaca.

KAROL

Czegóż chcieć! — Mój kochany, alboż to jest fraszka?

Takiego dobrodzieja, takiego wujaszka,

Żadnemu jeszcze Pan Bóg artyście nie zdarzył,

Odkąd z ugrem palonym olej się skojarzył.

Tyś się w czepku urodził!

ANTONI

Zapewne, a przecie

Wszystko mi to niemiłe, źle mi jest na świecie.

W schludnym mieszkaniu moim samotny, znudzony,

Czuję pustkę...

KAROL

(z uśmiechem)

I wzywasz tej bez serca żony,

I kochasz ją, choć widzisz, że tam duszy nie ma.

ANTONI

Podobno! — A jednakże w niewoli mię trzyma.

KAROL

Czy piękna?

ANTONI

Bardzo piękna; jaka przy tym głowa!

KAROL

Cóż to? Panna posażna, rozwódka czy wdowa?

ANTONI

Panna już pełnoletnia i z wyższego świata.

KAROL

(kiwając głową)

Panny takie w słup idą prędko jak sałata.

Wyższy świat jest to inspekt: i jak tam roślina,

Tak każda z nich przed czasem dojrzewać zaczyna,

A ten grunt przegnojony, co ich wzrost wymusza,

Wszystko pędzi do głowy, a serce wysusza.

ANTONI

Tak to bywa, wiem o tym dobrze. Jednakowo

Poję się jej widokiem, poję się rozmową,

I kiedy się uśmiechnie, serce moje wierzy,

Że wkrótce i w jej piersiach także coś uderzy.

A choć znowu zwątpienie wraca po kolei,

Kochani zawsze i głupiej nie tracę nadziei.

Takie me położenie, taki stan moralny.

KAROL

Któż ci winien, kochanku, żeś sentymentalny?

ANTONI

W tym to sęk mego życia, w tym jest cała troska.

KAROL

Jakże się ona zowie?

ANTONI

Aniela Bydgowska.

KAROL

Bydgowski? To był kiedyś żołnierz znakomity.

ANTONI

Z ojca ma cześć zasługi, a z matki zaszczyty

Rodu.

KAROL

Więc może z jakiej hrabianki się rodzi?

ANTONI

Zgadłeś, jej matka z hrabiów Zaworskich pochodzi.

KAROL

Do diabła. — A jej posag?

ANTONI

Matka, która chciała

Świetnie ją wydać za mąż, w zięciu swym szukała

Fortuny lub imienia. I tym sobie głowę

Nabiwszy, zmarnowała majątku połowę.

Ile tam po jej śmierci jeszcze pozostało,

Tego nie wiem, lecz sądzę, że pewnie niemało.

Wprawdzie panna Aniela mieszka z ciotką swoją,

Starą panną, bogatą, lecz obie się stroją,

Lokal ich okazały i na Nowym Świecie ,

W zimie dają wieczory, do wód jeżdżą w lecie,

Mają własny ekwipaż, często je widuję

W teatrze — a to wszystko w Warszawie kosztuje.

KAROL

Z tego wniosek, że jeśli ciocia do połowy

Wydatków jej należy, jest i grosz gotowy,

I rozum, i powaby, i wszystko, co trzeba —

Tylko serca kochance twej nie dały nieba.

Ach, mój drogi Antoni, ryzykujesz wiele,

Bo czymże jest kobieta, jeśli w pięknym ciele

Nie ma duszy? To lalka, co nic nie pokocha,

To wróg domowy męża, dzieci swych macocha,

Co poświęci dla świata i swój płód, i ciebie,

Zrujnuje was i potem odstąpi w potrzebie.

Daj pokój tym zabiegom, porzuć to staranie,

Bo zgubne.

ANTONI

Gdybym mógł mieć mocne przekonanie,

Że to jest egoistka, co dla swej próżności

Poświęci szczęście życia i rozkosz miłości,

Że i w niej górę biorą matki jej zasady,

Posłuchałbym zapewne twojej zdrowej rady.

I choć wiem, że serce mocno zabolało,

Wyrzekłbym się uczucia, co mi dotąd mało

Szczęścia, a troskę tylko niewymowną daje.

Lecz czy tak jest w istocie, jak mi Się wydaje,

Jeszcze nie wiem i karmię w sobie tę nadzieję,

Że swym ogniem i zimne piersi jej rozgrzeję.

Lecz dajmy temu pokój! (ukazując na lewo)

Patrz no! Oto idzie

Człowiek, co także w mojej figuruje biedzie.

KAROL

(wstając i patrząc tamże)

Twój rywal?

ANTONI

Tego nie wiem, jakie ma zamiary,

Lecz bywa u niej często. Jak widzisz, niestary,

Mina pańska, bo w rzeczy jest to pan z imienia,

Hrabia Janusz. Swej kasty ma on uprzedzenia,

Lecz się z nimi nie tai. Mówi o nich śmiało

I ma je za przymioty, dla których cześć całą

Wyznaje. Gardzi z serca wszystkim, co krajowe,

Ma nas za nic, lecz przy tym niepustą ma głowę,

Odważny jest, uczciwy, skłonny do litości —

Słowem, ma pańskie cnoty i pańskie zdrożności,

A choć najczęściej efront, śmieszy, a nie gniewa.

KAROL

Czy bogaty?

ANTONI

Sukcesji jakiejś się spodziewa,

A tymczasem, w zapasach z biedą nieustanną,

Jak Żydzi na pustyni żyje bożą manną.

KAROL

(śmiejąc się)

Więc to tak?

ANTONI

Ale cicho, bo już nas obaczył

I zbliża się.

KAROL

To wiele, że cię poznać raczył.

ANTONI

Gdy jesteśmy sam na sam, rękę mi podaje,

Przy panach tylko to mię zwykle nie poznaje.

(Wchodzi hrabia Janusz.)

Scena druga

ANTONI, KAROL, HRABIA JANUSZ

HRABIA

(zbliża się z uśmiechem i podaje Antoniemu dwa palce)

Jak się ma?

KAROL

(na stronie)

Oho, w trzeciej wita go osobie!

HRABIA

(nie zważając na Karola)

W chłodku sobie spoczywa i rozmawia sobie.

Gryźć piórko przy stoliku trochę się sprzykrzyło —

Urzędnikowi także popróżnować miło.

ANTONI

Próżnowaniem przechadzki takiej nie nazywam:

Pracowałem dziś dużo, teraz odpoczywam.

Pan Hrabia wyszedł także zapewne dla chłodu?

HRABIA

Chłód polski, panie Licki, polskiego ogrodu

Powietrze nie jest takie, by z zadowoleniem

Mógł nim zdrowo odetchnąć człowiek z urodzeniem.

Oddycha się swobodnie na szwajcarskich górach,

Na równinach Lombardii lub jeżeli w murach

Miasta konieczność jaka każe spędzić lato,

To jest na to Florencja, to jest Paryż na to.

Tu przychodzi się z musu, a nie dla zabawy,

Jedynie by uniknąć cuchnącej Warszawy.

KAROL

(zniecierpliwiony)

Dlaczegoż pan w cuchnącej Warszawie przebywa?

HRABIA

(do Antoniego)

Któż jest to indywiduum, co się odzywa?

ANTONI

(wstając)

To pan Karol Żytowski, mój kolega szkolny:

Polecam go Hrabiemu, malarz bardzo zdolny.

HRABIA

(poglądając na Karola)

A! Pan Karol Żydowski.

KAROL

(z naciskiem)

Żytowski.

HRABIA

(z uśmiechem)

Od żyta

Zapewne. Więc rodzina...

KAROL

(prędko)

Prosta, pospolita.

HRABIA

(jak wyżej)

I z tego szuka chluby u swojego świata!

Więc pewnie człek dzisiejszy, niby demokrata,

Ufny, że sam przez talent podniesie to imię?

(z miną zwątpienia)

Malarze są w Paryżu, są malarze w Rzymie;

Tu są tylko pretensje, lecz talentów nie ma,

I krytyki najlżejszej nikt tu nie wytrzyma. (do Karola)

Był kiedy we Florencji?

KAROL

Kto?

HRABIA

No, pan Żydowski.

KAROL

Nie, nie był.

HRABIA

A to szkoda. Już sam klimat włoski

Usposabia do sztuki. Tam na wielkie wzory

Patrząc nauczyłby się, co to są kolory, Co maniera szeroka. Tam po to być warto,

By poznać, co są płótna Andrea del Sarto,

Co Michała Anioła olbrzymie marmury,

Co zrobił Brunelleschi dla architektury,

By spojrzeć na drzwi rajskie Ghibertiego dłuta,

I klęknąć przed cudami mistrza Benvenuta .

ANTONI

Pan Hrabia dobrze patrzył, każdy mu to przyzna.

HRABIA

Bo też dla mnie Florencja to druga ojczyzna.

KAROL

A pierwsza gdzie?

(na stronie)

Zapewne tam, gdzie z owsa ryżu

Nie robią.

HRABIA

Dla mnie pierwsza ojczyzna w Paryżu,

Gdziem spędził całą młodość, gdzie żyję wspomnieniem,

Bo tam tylko żyć może człowiek z urodzeniem.

(do Karola)

Czy był w Paryżu?

KAROL

Nie był.

HRABIA

I to także szkoda.

Tam nie tylko panuje zabawa i moda,

Lecz jest i centrum światła. Tam ma tron nauka,

Tam przemysł, wynalazek każdy, każda sztuka

Lub bierze swój początek, lub się doskonali,

I w płodach niezrównanych rozchodzi się dalej.

Śmiech bierze, że tu ludzie, co nic nie widzieli,

Tę świata metropolę na języki wzięli,

A sypiąc swoim tylko pochwały sążniste,

Wielbią swego autora, swojego artystę,

Malarza, muzykusa pod niebo wynoszą

I jako cudo świata równie ciemnym głoszą.

(do Karola)

Jeżeli był w Paryżu, gdy w francuskiej mowie

Biegłym jest, to by poznał wtedy, co się zowie .

Być artystą, uczonym, wielkim być autorem.

Tam spotkawszy się w Luwrze z jakim arcytworem

Sztuki, nauczyłby się, jak to trzeba wiele,

By imię swe uwiecznić w nieśmiertelnym dziele.

I może by go chętka do pędzla odpadła

Lub zacząłby od kółek i od abecadła

I straciłby zapewne te pojęcia ciasne,

Że można wielbić swoje i kochać, co własne.

KAROL

(na stronie)

Przynajmniej że spod serca myśli swe wyraża.

HRABIA

Czy się tym pan Żydowski, co mówię, obraża? ,

KAROL

O bynajmniej, wiem dobrze, czego mi nie staje,

I chciałbym bardzo zwiedzić te klasyczne kraje.

Lecz cóż, ów miękki metal, co żelazo kruszy,

Bez którego pan każdy jest ciałem bez duszy,

Ręki bez urodzenia jakoś się nie trzyma.

Jest więc chęć do podróży, ale środków nié ma.

(układnie)

Byłby to dla mnie bardzo szczęśliwy trafunek,

Gdybym mógł mieć od pana jaki obstalunek

I forszus na tę drogę. Ja za pomoc taką

Odpłaciłbym obrazem, może kopią jaką,

Która by, się przydała do pańskiego zbioru.

ANTONI

Wiesz, Hrabio? To myśl dobra: dostąpisz honoru

Protektora. Stąd zawsze wziętości przybytek,

A dla kraju i sztuki sława i pożytek.

HRABIA

Co po sławie tutejszej! — Niejeden artysta

Z pomocy mej korzystał i jeszcze skorzysta,

Lecz nie tu. Za granicą nie żal na to złota:

Bo naprzód, tam się wspiera zdolność, nie miernota,

A potem, datek szczodry, głoszony w gazecie,

Imię polskiego pana roznosi po świecie.

Tu wspierać sztukę próżnym tylko jest zachceniem:

Toteż tego nie robią ludzie z urodzeniem.

KAROL

Niech pan Hrabia i dla mnie nie otwiera dłoni,

Ja żartowałem tylko. Chodźmy już, Antoni!

HRABIA

(śmiejąc się)

Obraził się, że śmiało moje przekonanie

Wyrażam. To mój zwyczaj.

KAROL

I ja mam swe zdanie

O panach i niepanach, i wiem, czego warci.

Tylko, że gdy pan Hrabia wszystko głośno karci,

Ja, który nie mam prawa natrząsać się z pychą,

Jeśli sobie drwię z kogo, to drwię sobie cicho.

HRABIA

I dobrze robi, że się z swym zarozumieniem

Nie wyrywa, to śmieszy ludzi z urodzeniem.

ANTONI

(do Karola)

Daj pokój. (Patrzy w głąb alei na prawo.)

Ona idzie — patrzaj!

HRABIA

(patrząc ku tejże stronie)

A! te damy

Zbliżają się. (z ironią) I pewnie zza Żelaznej Bramy

Gdzie niby spacerując, niby to trafunkiem

Opatrzyły się lichym i tanim sprawunkiem.

(ruszając ramionami)

Jest coś w naturze szlachty, żeby się targować.

Trudno jej Żydów zbrzydzić i wyperswadować.

ANTONI

Więc pan pannę Anielę do szlachcianek liczy?

HRABIA

Urodzenie się tylko po ojcu dziedziczy.

Ród matki w mezaliansie marnieje i ginie,

I w dzieciach już go nie ma, choć w nich krew jej płynie.

ANTONI

Czyż ją zasługa ojca również nie zaleca?

HRABIA

(z ironią)

Zasługa świeżuteńka jak bułeczka z pieca!

Taka tylko zasługa zasługą się zowie,

Gdy się nią przed wiekami wsławili przodkowie

I wzniósłszy do pierwszeństwa ród swój znakomity,

Na potomków swych ze krwią zleli swe zaszczyty.

KAROL

A jeśli potomkowie bez własnej zasługi,

Nic nie mają swojego, tylko wielkie długi?

HRABIA

Ci, co od wielkich rodów bez przerwy pochodzą,

Już przez to zasłużeni, że się dobrze rodzą.

A długi nie są dla nich żadnym pokrzywdzeniem:

Mogą je mieć i mają ludzie z urodzeniem.

ANTONI

(śmiejąc się)

Mógłbym Hrabiemu wiele odpowiedzieć na to.

HRABIA

(klepiąc go po ramieniu — z uśmiechem)

Bo pan Licki jest także trochę demokratą,

A przecież do tej panny sentyment poczuwa

I na serio podobno do niej się przysuwa.

ANTONI

(z uśmiechem)

To szlachcianka.

HRABIA

Zapewne; jednakże przez matkę,

Choć nie dla mnie, zakrawa na arystokratkę.

ANTONI

Przestań, Hrabio, usłyszy!

hrabia

(poglądając na prawo)

Umiem być dyskretnym.

(Wchodzi Aniela, Basia, Jan z małą paczką pod pachą.)

Scena trzecia

ANTONI, KAROL, HRABIA, ANIELA, BASIA, JAN

stojący z daleka

ANIELA

(skłoniwszy się lekko)

O czymże tak panowie?

ANTONI

Tu, pod tym stuletnym

Kasztanem, rozmawiamy o dawności rodu.

ANIELA

(spojrzawszy na drzewo)

Zapewne, jest ten kasztan ozdobą ogrodu,

Choć trochę nadpróchniały! (z uśmiechem) Do takiej rozmowy

Miejsce dobre — lecz przedmiot nudny i nienowy.

Odmieńcie go, panowie, bo nas stąd wystraszy,

A chciałybyśmy spocząć po przechadzce naszej.

(Pogląda bystro na Karola.)

ANTONI

O, niech panie usiądą. Będziemy szczęśliwi,

Gdy głos pani rozmowę zmieni i ożywi.

KAROL

(na stronie)

Prześliczna! Co tu wdzięku w całej jej osobie.

Muszę się z nią zapoznać i portret jej zrobię.

ANIELA

(siadając) Co panowie robicie? Nie widać was prawie.

HRABIA

Żyjemy, jak się żyje w malutkiej Warszawie.

ANIELA

Wiem, że Hrabia, co tyle ma tu znajomości,

Co wieczór w innym domu bawi się i gości,

A szukając paryskiej rozmowy i tonu,

Szuka odpowiedniego gustom swym salonu.

HRABIA

Czyż salon pani gustom mym nie odpowiada?

ANIELA

Chciałabym, by tak było, i bardzo bym rada,

Byś pan czynem potwierdził to pochlebne słówko.

(do Antoniego)

Do pana także muszę wystąpić z wymówką.

Pan cały dzień pracuje. Zajęcie chwalebne,

Lecz wytchnienie po pracy także jest potrzebne.

Myśl pana, stosowaniem prawa utrudzona,

Inny wzięłaby polot pośród kobiet grona.

A powinności swojej przez to pan nie zdradzi,

Jeżeli częściej przyjdzie tam, gdzie panu radzi.

ANTONI

(uradowani)

Pani wie, ile wagi mają te wyrazy,

Jak mi słodko je słyszeć i brać za rozkazy

Dane serio, a których wypełnieniem chętnym

Nie będę w oczach pani nudnym i natrętnym.

ANIELA

Spróbuj pan być natrętnym.

ANTONI

O! chętnie spróbuję,

Gdy pani każe.

ANIELA

(z umizgiem)

Każę.

ANTONI

Serdecznie dziękuję.

KAROL

(na stronie)

Co za głos!

HRABIA

(na stronie)

Da się złapać.

BASIA

(na stronie)

Ona go ośmiela,

A wiem, że go nie kocha. Dziwna ta Aniela!

O, biedne serce moje!

(Zaczyna po chwili rozmawiać z Antonim.)

ANIELĄ

(popatrzywszy przez chwilą na Karola, do Hrabiego)

Pan do wód nie jedzie?

HRABIA

Tego lata nie jadę.

ANIELA

(po chwili — z roztargnieniem,)

A dziś po obiedzie

Gdzie pan przepędzą wieczór?

HRABIA

Jeszcze nie mam. planu.

ANIELA

Jeżeli to projektów nie zepsuje panu,

To proszę na herbatę, będę bardzo rada.

Ale wcześniej — wszak obiad pan o czwartej jada?

HRABIA

Jeśli pani pozwoli, o dziesiątej służę.

Jem o siódmej. O czwartej jedzą tylko stróże.

ANIELA

(z uśmiechem)

A prawda — to się cofam z moim zaproszeniem.

HRABIA

(z ukłonem)

Na głos dam gwałci nałóg człowiek z urodzeniem.

ANIELA

Więc czekam.

(Spojrzawszy znowu na Karola, który przysłuchując się rozmowie Antoniego z Basią, nie spuszczał z niej oka — po chwili.) Ale dość już cienia tych kasztanów. (Wstaje.) Chodź, Basiu! (do Antoniego ciszej)

Kto jest, proszę, ten towarzysz panów?

ANTONI

To malarz, mój przyjaciel, który dotąd bawił

W Kaliszu.

ANIELA

Proszę pana, byś mi go przedstawił.

ANTONI

Panie Karolu! chodź no! — Pani życzy sobie,

Bym cię zaprezentował, co też z serca robię.

(Bierze jego rękę.)

To towarzysz mój, pani, co na szkolnej ławie.

Przesiedział ze mną długo.

ANIELA

Pan dawno w Warszawie?

KAROL

Ledwo wczoraj przybyłem, a już nie żałuję,

Żem przybył.

ANIELA

Czy pan także portrety maluje?

KAROL

Tymczasem, nim na większy obraz się odważę.

HRABIA

(ironicznie)

Ci panowie malują wszystko: peizaże,

Obrazy historyczne, wnętrza i portrety;

Co Bóg dał. — Jakie siły, takież i zalety.

Bo też to bardzo trudno bez, studiów i wzorów

Zrobić co. Jednak mają swych admiratorów:

Uwzięto się tu swoje talenta wynosić.

Prawda, jak na Warszawę, to i tego dosyć.

ANIELA

Pan znawca, wiem, że panu trudno jest dogodzić.

KAROL

Nie trudno — trzeba tylko nie w Polsce się rodzić.

ANIELA

(z uśmiechem potwierdzającym)

Podobno; mnie pan pewnie nie posądzi o to,

Ja każdą pracę pana obaczę z ochotą.

Tymczasem, jeśli droga nie bardzo zmęczyła,

To bym dziś na herbatę do siebie prosiła.

Pan Licki mi kolegę swego przyprowadzi,

Nieprawdaż?

KAROL

Będę służył.

ANTONI

Służyć będziem radzi.

ANIELA

Pójdźmy, kochana Basiu! — Zatem do widzenia.

(Antoni i Karol kłaniają się. — Ona do Hrabiego)

Hrabia mi nie odmówi swojego ramienia?

Mam jeszcze parę słówek.

HRABIA

(podaje jej rękę)

Chętnie służę pani.

(Wychodzą: Aniela, Hrabia, Basta.)

Scena czwarta

ANTONI, KAROL

ANTONI

(po chwili do zamyślonego Karola)

Cóż ty na to?

KAROL

Cóż? Nie dziw, żeś ogłupiał dla niej.

Śliczna, zręczna, ma rozum i kokietka trocha.

Cóż, kiedy cię nie kocha.

ANTONI

Obaczysz, pokocha.

KAROL

A z nim poszła — i patrzaj, jak się szczerze śmieją,

Może z ciebie, że płonną durzysz się nadzieją.

ANTONI

Cóż znowu!

KAROL

Jak chcesz. — Któż jest ta, co tu z nią była,

Co na ciebie tak często i z serca patrzyła?

ANTONI

Czyż patrzyła?

KAROL

Widziałem. — W oczach jej są znaki

Sympatii.

ANTONI

Przewidzenie.

KAROL

Ale któż to taki?

ANTONI

To jej siostra cioteczna. Już od trzech miesięcy

Bawi tu, lecz się nudzi. Pragnie najgoręcéj

Powrócić znowu na wieś.

KAROL

Powierzchowność miła!

A w twarzy widać duszę, co by przemówiła,

Jak struna dobrej arfy ręką mistrza tknięta.

Ta będzie kochać, wierz mi, albo już zajęta.

Czucie drga na jej ustach, z ócz jej tryska życie.

Jakiejże to babuni niedługie przybycie

Tak ją mocno zajmuje? Słuchałem z radością,

Gdy ci o tym mówiła z ogniem i miłością...

ANTONI

Poważna to staruszka, co dla niej, sieroty,

Była matką; matrona pełna dawnej cnoty,

Uprzejma, jeszcze żywa, choć ją cisną łata:

Egzemplarz to szanowny wczorajszego świata.

Poznasz ją i przyjemność znajdziesz w jej rozmowie.

KAROL

Twarz pewnie portretowa?

ANTONI

Bardzo.

KAROL

Jak się zowie?

ANTONI

Bydgowska, z ojca babka i panny Anieli.

KAROL

Ciekawym.

ANTONI

(patrząc na zegarek)

Aleśmy się nadto zasiedzieli.

KAROL

Pójdźmy więc — bom już głodny.

Wielkie ma zalety

Wasz ogród, ale jest tu bifsztyk lub kotlety?

ANTONI

Cukierki są.

KAROL

(spluwając)

Fe! Chodźmy no gdzie na śniadanie,

A tam rozważym lepiej, co się dalej stanie.

Gdy człowiek zakochany polędwicę kraje,

To mu jakoś mniej straszną przyszłość się wydaje.

(Biorą się pod ręce i wychodzą — zasłona spada.)

AKT II

Salon panny Anieli. W środku drzwi wchodowe, z lewej strony drzwi do sali jadalnej, z prawej do innych pokojów. Dwie małe kanapki po każdej stronie z przodu sceny i przy każdej niewielki stolik i kilka krzeseł.

Scena pierwsza

ANIELA i BASIA

(Aniela siedzi na kanapce ż prawej strony spektatorów, Basia przy stoliku na krześle.)

ANIELA

(rzucając album na stół, które miała w ręku — z uśmiechem).

Dlaczegoż cię to razi i co ci to szkodzi?

BASIA

Nie szkodzi nic, lecz razi — bo się tak nie godzi,

Bo sądzę, że to zawsze ubliża kobiecie,

Gdy igra z cudzym szczęściem, gdy zamąca życie

Mężczyzny, co jej w hołdzie serce swoje składa.

ANIELA

Ty byś pana Lickiego hołd przyjęła rada!

Czerwienisz się — ej, Basiu! (Grozi jej śmiejąc się.)

BASIA

Ja się nie czerwienię;

Ja cenię jego rozum i charakter cenię.

I gdybym była tobą i twe miała wdzięki,

Powiedziałabym sobie, że wart mojej ręki.

ANIELA

(krzywiąc się)

Urzędnik!

BASIA

I cóż z tego? Czyż urząd nie zdobi?

Czy ten lepszy u ciebie, który nic nie robi?

Co zamknięty w swym dworze, obszyty szlafrokiem,

Grając i paląc fajkę ciągnie rok za rokiem

Lub próżnością bez sensu śmiesząc cudze kraje,

Za dyplom od kelnerów rzuca i rozdaje

Grosz, nie jego rękami z ziemi wydobyty?

Urząd jest służbą kraju i ma swe zaszczyty.

W moich oczach zasługą jest to jednakową,

Czy kto pierś swą nadstawia, czy pracuje głową.

Twój ojciec był żołnierzem, mój był na urzędzie,

A kraj ceni ich pamięć i równi w. tym względzie.

ANIELA

Ale wszystko to prawda i nikt ci nie przeczy,

Tylko że to do naszej nie należy rzeczy.

Mówimy o czym innym. Zasługę mieć mogą

Ci panowie, co idą urzędową drogą.

Lecz jaki zysk i jaka wziętość stąd dla żony,

Gdy mąż na niższym stopniu, chociaż zasłużony?

Jeśli która się rodzi w takiej samej sferze,

W jakiej ten, co ją kocha i za żonę bierze,

To dobrze. Może ona, bawiąc umysł płytki,

Siedzieć sobie w swym kącie, cerować szkarpétki,

Czesać i myć swe dziatki, obcierać im noski

Albo, dzieląc z kucharką gospodarskie troski,

Komponować na obiad jakąś zupkę nową

I czekać, aż mąż skończy pańszczyznę biurową.

Ale ja? Powiedz sama, mogęż przestać na tem?

Inaczej wychowana, żyję z wyższym światem,

A ten świat ma swe prawa, ma zasady inne.

Dla niego te rozkosze proste i niewinne,

Choć małżeństwo dobrane, choć się nawet kocha,

Nie są wystarczające i są śmieszne trocha:

Życie wyższego świata przechodzi w salonie.

Tam, aby mieć pierwszeństwo, aby w takim gronie

Być gwiazdą i ze wszystkich światowych stosunków

Wyjść z honorem, potrzeba koniecznie warunków,

Prócz wdzięków i rozumu, rodu lub majątku.

Inaczej zgasnąć musi gdzieś na szarym kątku

Każda, chociaż niegłupia, choć proszoną bywa,

Gdy biedna albo z męża na nią blask nie spływa.

Jakżebym tym warunkom zadość uczyniła,

Gdybym tylko radczynią co najwięcej była?

Lub jak w razie obecnym, czym? Naczelnikową

Sekcji, czyli wydziału: dziwny tytuł, słowo,

Które na wizytowym francuskim bilecie

Jak chcesz, tłumacz, a zawsze śmiesznym będzie przecie.

BASIA

(ruszając ramionami)

Próżność, próżność, Anielo!

ANIELA

Ważne to są względy.

Prawda, wielkie godności, wysokie urzędy

Spływają i na żonę. W najpierwszym salonie

Może ona na pewnym się utrzymać tonie,

Jeśli przy tym ma rozum, powab i wiek młody:

Bo wielki urząd daje władzę i dochody.

Lecz nim który pretendent szczytu tego dopnie,

Przechodzić musi długo przez pośrednie stopnie,

I najczęściej, choć zdatny, jeżeli ubogi,

Splątany przeszkodami staje na pół drogi.

Dobrze bym na tym wyszła, złudzona nadzieją,

Że pan Licki zdolnością i zasług koleją

Podniesie się na stopień, gdziebym stanąć chciała,

Gdybym naczelnikową do śmierci została!

BASIA

(z uśmiechem)

Co by w tym złego było, nie widzę prawdziwie.

ANIELA

Gdyby miał z milion w ręku lub choć w perspektywie;

Zapewne — nimby został jakim dygnitarzem,

Stanęłabym z nim nawet jutro przed ołtarzem.

Otwarłabym swój salon i przyjmując gości

Wystawnie, z pewnym blaskiem, pozorem miłości

Osłoniłabym związek z biurem i urzędem.

I zrazu świat, ujęty tym romansu względem,

Tłumaczyłby mezalians. Wkrótce wieść puszczona,

Że mój mąż, choć naczelnik, panem jest miliona,

Wszelkie by nierówności między nami starła,

Zniewoliłaby serca i domy otwarła,

Lecz ponieważ sen taki ziścić się nie może,

Niech pan Licki wybaczy, że się z sobą drożę.

Ja zasady mej matki podzielam serdecznie:

Żebym była szczęśliwą, trzeba mi koniecznie

Majątku lub imienia. Inaczej mej ręki

Nie oddam. A nim lata nadwerężą wdzięki,

Wolę, aby nie zostać panną z własnej winy,

Choć bez wielkiej fortuny, tytuł mieć hrabiny.

BASIA

Hrabiny? Gdzież ten hrabia?

ANIELA

Znajdzie się.

BASIA

Gdzie? który?

Bo wątpię, byś lubiła tak karykatury,.

Żeby ten, co dziś u nas na herbacie będzie,

Mógł stanąć do twej ręki w konkurentów rzędzie.

ANIELA

Czemu nie? Człowiek dobry, uczciwy, rozumny,

A że trochę z przesadą z rodu swego dumny,

Że nas nie bardzo kocha, wielbi cudze kraje,

Że nam mówi otwarcie, jak mu się co zdaje,

Może to być niemiłe, lecz jest tylko znakiem,

Że wiele rzeczy widział...

BASIA

Że nie jest Polakiem;

Że z dzieciństwa przestając z Francuzem lub Niemcem

Dla własnej swojej ziemi stał się cudzoziemcem,

Że go tu nic nie boli, że go nic nie cieszy,

Że jak przybył z niechęcią, tak z radością spieszy,

Byle miał grosz, do Francji, gdzie się wyhodował,

Gdzie wrósł sercem i myśl swą inaczej wychował.

Nie czujeszże ty tego w każdym jego słowie?

Nie tacy byli u nas prawdziwi panowie,

Nie tacy są i dzisiaj, choć ich zbyt niewiele,

Lecz co są, kraju swego są obywatele.

Ci dzielą się serdecznie współrodaków dolą,

Ich raduje nasz postęp, wady nasze bolą,

Ci, nie mogąc inaczej, rozumniejszą pracą

Dług swój obywatelstwa ziemi swojej płacą.

Ale ten!... (Powstaje.)

ANIELA

(śmiejąc się)

Basiu miła, oratorka młoda!

Jak ci pięknie z tym gniewem! Wierz mi, wielka szkoda,

Że pan Licki nie słyszał, jakeś dowodziła.

A choć to słowa babci, taka w nich jest siła,

Że upadłby ci do nóg podziwem przejęty,

I mnie ze swą miłością dałby pokój święty.

(serio i powstawszy)

Lecz żart na stronę, Basiu, wszystko ja to czuję.

Widzę jego śmieszności, choć im potakuję,

Lecz nie mogę tak zostać. Bo pojmujesz przecie,

Że pewne stanowisko muszę mieć na świecie.

Panna nie ma go wcale, choć zacne jej życie.

Mąż tylko tę pozycję nadaje kobiecie,

I to mąż w tych warunkach, jakem powiedziała.

A gdy nie ma innego, czemużbym nie miała

Przyjąć ręki człowieka, co choć śmieszny trocha,

Z wad się swych wykuruje, jeśli mię pokocha.

Popracuję — a za to w zysku mi zostanie

Jego imię i rozum, jego wychowanie

I dwadzieścia tysięcy czystego dochodu,

Które kochana ciotka, nie szczędząc dowodu,

Jak pragnie tego związku, jak go proteguje,

Pod tym tylko warunkiem dla mnie zapisuje.

BASIA

Rób, jak chcesz, ja wiem tylko, że cię zawód czeka,

Bo zdołaszże takiego pokochać człowieka?

ANIELA

Pokochać? Dziecko! Tobie tylko miłość w głowie.

Jestże dzisiaj treść jaka w tym zwietrzałym słowie?

Dziś kochają się tylko panny na parafii

Lub na pensji dziewczynki w metrze kaligrafii.

Na świecie, w wyższych sferach, jest tylko rachunek,

Jest szacunek majątku, imienia szacunek.

A jeśli jeszcze przy tym i sama osoba,

Nie budząc wstrętu, także trochę się podoba,

Jeśli są z jednej strony młodość i powaby,

Z drugiej rozum, powaga, charakter niesłaby,

To aż nadto dobrana para znakomita.

I w stadle takim szczęście małżeńskie wykwita

Pewniej niż wśród miłości westchnień i uniesień,

Gdzie maj trwa tylko miesiąc, reszta słotna jesień.

Śmiejesz się?

BASIA

(kiwając głową)

O Anielo! Ja się gorzko śmieję.

Stanęłaś na złej drodze. Szkoda cię, boleję,

Że stłumiwszy głos serca, powierzasz się głowie.

Pomyśl no, co to na to babka nasza powie,

Jeśli pozna z tej strony córkę swego syna?

ANIELA

Cóż robić, moja Basiu? Czyż to moja wina,

Że się nie rozumiemy? Jej sędziwe lata

Przykuły myśl jej całkiem do dawnego świata.

A dzisiejszy przed nami w innej sukni staje:

Inne jego potrzeby, inne obyczaje.

Wie on, że sentymenta wiodą na bezdroże,

Że serce w nawie życia rudlem być nie może,

Więc kredka i w małżeństwie zastąpiła strzały

Kupida, co skruszone, dawno pordzewiały.

BASIA

(z mocą)

To nieprawda.

ANIELA

(śmiejąc się)

Nie wierzysz?

BASIA

(z uczuciem)

Sto razy nie wierzę,

I kochać cię nie będę, jeśli mówisz szczerze,

I jak babcia przyjedzie... nie oskarżę ciebie,

Lecz poproszę, by zaraz wzięła mię do siebie,

Bym na wsi, gdy Bóg ziemię już obdarzył latem,

Odetchnęła choć trochę serdeczniejszym światem.

ANIELA

(z uśmiechem całuje ją w czoło)

Niechże Bóg od miłości raczy cię zachować.

BASIA

(odstępuje)

Wolę kochać i cierpieć, niż jak ty — rachować.

(Chce wyjść rozgniewana — wchodzi hrabianka Regina ze sprawunkami na ręku.)

Scena druga

ANIELA, HRABIANKA REGINA, BASIA

REGINA

Dokądże to tak Basia ucieka... i w złości?

BASIA

(do zatrzymującej ją Anieli)

Proszę mię puścić.

(Wyrywa rękę z rąk Anieli i wychodzi na prawo.)

ANIELA

(za odchodzącą)

Wróćże, wiesz, że mamy gości.

Scena trzecia

ANIELA, REGINA, później JAN

REGINA

(kładąc sprawunki na stoliku z lewej strony)

Macie gości? A kogo? Czy będą i damy?

ANIELA

(zbliżając się do niej)

Trzech tylko mężczyzn, ciociu, na herbacie mamy,

Których dziś, po spacerze, spoczywając w chłodzie,

Zaprosiłam, spotkawszy przypadkiem w ogrodzie.

REGINA

Czy znajomi?

ANIELA

Nie wszyscy. Pan Licki...

REGINA

(ruszając ramionami)

Ten wiecznie,

Gdzie wyjdziesz, musi z tobą spotkać się koniecznie.

Ci nudni urzędnicy są dziś prawie wszędzie.

ANIELA

Z nim także nieznajomy jeden malarz będzie,

Kolega jego szkolny.

REGINA

Znowu ci malarza

Jakiegoś los niechętny do salonu zdarza?

Powinna byś unikać takiej mieszaniny.

Wyższy świat na to sarka i nie bez przyczyny.

Artystów naszych nigdy imię nie zaleca,

A ich bytność żenuje i salon zaśmieca.

Jakże się on nazywa?... Jużeś zapomniała?

ANIELA

(z uśmiechem)

Wie ciocia, żem się nawet o to nie spytała.

REGINA

Fe, Anielciu! To pewnie kreatura niska.

Jakże można w dom wpuszczać kogoś bez nazwiska?

ANIELA

(żartobliwie)

Nie zadziwi się ciocia, skoro go obaczy.

To artysta z talentem. Pięknie się tłumaczy,

Oko ma śliczne, którym do gruntu przenika,

A z rysów przypomina niezmiernie Vandyka.

REGINA

(ruszając ramionami)

Jeśliś wszystkich dobrała równie doskonale,

To do was na herbatę nie zejdę dziś wcale.

Któż trzeci?

ANIELA

Hrabia Janusz.

REGINA

(siadając na krześle przy stoliku)

No, to szczęście twoje,

To będę. Takich ludzi przyjmuj w progi swoje,

To salonowi twemu pewne da znaczenie.

I tak prędzej się spełni matki twej życzenie.

Lecz co tu się zrobiło? Czego to ta mała

Wyszła stąd rozgniewana i tak się rzucała?

ANIELA

(siadając obok niej)

Dałam poznać, a Basię zawsze to obrusza,

Że mogłabym być żoną hrabiego Janusza.

REGINA

Gąska! Co jej do tego? Aż patrzeć niemiło,

Jak się dziś tym szlachciankom w głowie przewróciło.

Im się zdaje, że każdej kojarzyć się godzi

Lada z kim. Jej to wolno, bo z biura pochodzi.

Niech odda rękę swoją nawet kanceliście,

Ale ty? — Kładę moje veto uroczyście,

Że na żaden z urzędem nie pozwolę związek.

Jestem siostrą twej matki i mam obowiązek

Czuwać, byś takie imię wybierała sobie,

Co by mogło jej prochy uradować w grobie.

Trwaj w tej chęci, Anielciu! Takich ludzi mało.

Mniejsza, że nie bogaty. To, co ci zostało,

Złożone z tym, co dodam według obietnicy,

Wystarczy wam aż nadto do życia w stolicy,

Do utrzymania domu twego w takim tonie,

Że wybór towarzystwa znajdziesz w swym salonie.

ANIELA

(całując jej rękę)

Kochana moja ciociu! Jakżeś ty troskliwa!

REGINA

(całując ją w czoło)

Moja droga! Jam tylko szczęściem twym szczęśliwa.

O sobie już nie myślę, nie czas już. A potem,

Innym serce i głowa zajęte przedmiotem:

Dobroczynność i kościół... to są moje cele.

(Bierze jedną paczkę i zaczyna rozwiązywać.)

ANIELA

Ciocia wraca z obiadu?

REGINA

(rozwiązując).

Było osób wiele.

Lecz wiesz, u księżnej Klary, co je często daje,

Zawsze na tych obiadach czegoś nie dostaje.

Wino było złe bardzo. Słyszałam, jak drwili

Ci panowie, co z musu i krzywiąc się pili.

Półmiski były skąpe: niejednej potrawy

Zabrakło i dla wielu. Lecz to do zabawy

Pomogło, bo ci nawet, co nic nie dostali,

Śmieli się z tych, co twarde kąski ogryzali.

Obacz no! (Rozkłada na kolanach materię.)

ANIELA

(ogląda)

To na suknię?

REGINA

Prawda, że paradna?

ANIELA

A wiele?

REGINA

Pięćset złotych.

ANIELA

Droga, ale ładna.

REGINA

(kładzie na stoliku, a bierze drugą paczkę).

A czy wiesz? Po obiedzie było dużo mowy,

Jak wesprzeć te sieroty i te biedne wdowy,

Którym ojców i mężów zabrała cholera.

Poczciwe nasze damy! Kilka nas się zbiera

Na pobożną wędrówkę. Wszak pójdziesz po kweście?

Ja sądzę, że niemało zbierze się na mieście.

Pójdziemy po dwie razem w najmniejsze uliczki,

Tak jak robią w Paryżu te małe siostrzyczki,

Wiesz?

ANIELA

Chętnie.

REGINA

(rozwinąwszy drugą paczkę)

A tu patrzaj, włóczki.

ANIELA

O, nieładne!

REGINA

(śmiejąc się)

Wszystko za dziesięć złotych.

Prawda, że szkaradne.

Lecz z tego kaftaniczki będą dla ochronek.

(Odkłada, bierze trzecią paczkę.)

ANIELA

A to co?

REGINA

(rozwijając)

Trochęm sobie kupiła koronek.

Obacz no, jak to tanie. Trzysta złotych za to.

Do rękawów cudowne ubranie na lato,

A jak się trochę zedrą, oddam do kościoła.

Ksiądz Augustyn o dary ciągle na nas woła,

Trzeba go zaspokoić, niech nie próżno prosi.

ANIELA

Prześliczne. A cóż, ciociu, czy wieść prawdę głosi

O hrabinie Walerii?

REGINA

(zawijając koronki)

Prawda.

ANIELA

To wariatka!

REGINA

I owszem, postąpiła jak przezorna matka.

W Rzymie poznał się z nimi jakiś markiz młody;

Jej Zosia już dorosła, Włoch cudnej urody —

Ona, widząc w stosunku tym niebezpieczeństwo

I mając w myśli inne dla córki małżeństwo,

Sama za niego poszła. I świat jej nie gani,

Bo się mąż jej nazywa markiz Mantuani.

Piszą z Rzymu, że bardzo szczęśliwe to stadło.

Szczególniej ona, że z jej nazwiska odpadło

To nasze „ski", co wszędzie za granicą razi

I jakby szydło polskie z worka nam wyłazi.

(Jan wchodzi.)

JAN

Pan Licki, pan Żytowski.

ANIELA

Proś. (Jan wychodzi.)

REGINA

(z przestrachem)

Żytowski? Boże!

ANIELA

(śmiejąc się powstaje)

Jak go ciocia obaczy, przeprosi się może.

REGINA

Wątpię, ja zawsze jestem, wierz mi, z pewnym strachem

Z ludźmi, co się tak zowią, pod tym samym dachem.

(Wchodzą Antoni i Karol.)

Scena czwarta

ANIELA, REGINA, ANTONI, KAROL, w ciągu sceny JAN

ANIELA

(do ciotki)

A co, ciociu?

REGINA

(patrząc na Karola)

Zapewne, nie budzi odrazy.

ANIELA

(witając ich z uśmiechem, ale więcej zwrócona do Karola)

Niech panowie siadają.

ANTONI

(z ukłonem)

Spełniamy rozkazy

Pani.

ANIELA

(serio)

I akuratnie. (do Karola z uśmiechem.)

Wdzięcznam nieskończenie

Że pana nie wstrzymało drogi utrudzenie.

KAROL

Droga to była mała, a rozkaz tak miły

I zmęczonemu nawet powróciłby siły.

ANIELA

(z wdziękiem)

Dziękuję. (rekomendując — do ciotki)

Pan. Żytowski, ciociu!

Siada na krześle ku prawej stronie. — Karol kłania się.)

REGINA

Pan Żytyński

Pewnie przybył z daleka, bo to ród wołyński.

KAROL

O nie, pani! — Żytyńscy szlachta, jak słyszałem, Mają swój herb rodowy. Ja dotąd nie miałem

Sposobności zasłużyć na dystynkcję taką,

Co dawniej była męstwa i zasług oznaką.

Żytowskich prosta nazwa dotąd jest nieznaną;

Jam się rodził w Krakowskiem pod strzechą słomianą.

ANIELA

(wskazując mu miejsce koło siebie, po lewej ręce)

Niech pan tu siada, proszę.

REGINA

(na stronie)

Jak to można znosić!

(Dzwoni; Jan wchodzi.)

Jak przyjdzie hrabia Janusz, to go zaraz prosić.

(Zwija swoje sprawunki.)

ANIELA

(spojrzawszy na Antoniego, na stronie)

Gdzie Basia? Niech go bawi. (do Jana) Poproś no tu panny

Barbary. (Jan wychodzi.)

ANTONI

(siadając z drugiej strony Anieli)

Czy nie zmęczył panią spacer ranny?

KAROL

I upał?

ANIELA

(do Karola z uśmiechem)

Wypoczęłam pod cieniem kasztanów,

Gdzie mi przypadek miły zdarzył spotkać panów.

ANTONI.

(nachylając się ku niej)

I mnie także ten ranek będzie tak pamiętnym:

Pani mi pozwoliłaś wówczas być natrętnym.

ANIELA

(nie odpowiadając, do Karola)

Pan pewnie nie raz pierwszy przebywasz w Warszawie?

KAROL

W przejeździe ją widziałem, lecz jej nie znam prawie.

W Kielcach byliśmy w szkołach z moim przyjacielem.

Gdy on innym, ja innym się zająłem celem,

I każdy z nas gdzie indziej studia swoje kończył,

I z nim mię los rozdzielił, i z krajem rozłączył.

ANIELA

Teraz zapewne dłużej u nas pan zagości?

KAROL

Bóg to wie. Nie mam prawie żadnych znajomości.

A tu u nas, artystę gdy ręka życzliwa

Nie wspiera, to i pędzel jego odpoczywa,

I choćby rad, nie może osiedzieć się długo.

ANIELA

(z przymileniem)

Znajdą się, którzy z taką pospieszą przysługą.

Jakbym chciała zobaczyć, co pan masz w swej tece.

ANTONI

Ma ją z sobą.

ANIELA

(z radością)

Doprawdy!

KAROL

I pani opiece

Powierzam się od razu.

ANIELA

Serdecznie dziękuję.

(patrząc na niego z zajęciem)

A chociaż mało mogę — jednakże spróbuję.

Pokaż pan, bardzo proszę.

KAROL

(powstaje)

Gdy pani pozwoli. (Jan powraca.)

JAN

Panna Barbara mówi, że ją głowa boli.

ANIELA

(do Jana)

To dobrze — przynieś tekę...

KAROL

(do Jana)

Tam leży na stole.

REGINA

(na stronie)

Jeśli Hrabia nie przyjdzie, to i ja wyjść wolę.

(Powstaje składając paczki.)

KAROL

(na stronie)

Dziwny stan! Czy i mnie tu zawróci się głowa?

ANTONI

(na stronie)

Na mnie ani spojrzała! Dotąd ani słowa!

(Stają we drzwiach Jan z teką i hrabia Janusz.)

SCENA PIĄTA

ANIELA, REGINA, ANTONI, KAROL, HRABIA JANUSZ, JAN

HRABIA

(do Jana)

Nie meldujesz?

JAN

Nie trzeba.

(Oddaje tekę Anieli i oddala się.)

HRABIA

(postępuje)

Więc przyjmują damy?

ANIELA.

(z miejsca swego)

Ale owszem, prosimy.

REGINA

(podchodzi ku niemu i podaje rękę)

Od dawna czekamy.

Siadaj, Hrabio, koło mnie.

(Siada przy stoliku z lewej strony i Hrabiego sadza koło siebie. Karol siada na dawnym miejscu.)

HRABIA

(rozparłszy się mówi)

Trochę się spóźniłem.

REGINA

Gdzieżeś był na obiedzie?

HRABIA

Ach, niestety, byłem

Na dość nudnym obiedzie u wojewodziny.

I panie to pojmują, że nie z własnej winy

Przychodzę później.

ANIELA

(otwierając tekę, którą trzyma na kolanach)

Niech się Hrabia nie tłumaczy,

My wiemy, co to obiad u tej pani znaczy.

HRABIA

Zacna staruszka wprawdzie zmieniła godzinę,

Ale zresztą odwieczną szanuje rutynę

I długą ceremonią męcząc bez litości,

Dawnym polskim obiadem truje swoich gości.

To szczęście, żem miał obok z Paryża sąsiada,

A człowiek z urodzeniem, gdy się choć nagada

O mieście, dokąd każdy z biciem serca jedzie,

Zapomina, przy jakim poci się obiedzie,

I bawiąc myśl słodkimi młodszych lat obrazy,

Znosi barszcz i połyka jako tako zrazy.

ANTONI

Niejeden jednak z panów, choć wszystko odpycha,

Co swoje, lecz do barszczu i w Paryżu wzdycha.

HRABIA

Tak, są tacy zapewne, lecz wśród mniejszej braci,

Bo są i między nami pseudodemokraci.

REGINA

I coraz to ich więcej wychodzi na scenę.

HRABIA

U mnie barszcz je ekonom, a ja — jem żulienę.

(Mówi ciszej z Reginą.)

ANIELA

(do Karola, przeglądając tekę)

I w Kaliszu pan znalazł tak ładne kobiety!

To muszą być fantazje?

KAROL

Nie, pani, portrety.

ANIELA

I pan je do swej teki z płócien swych kopiuje?

KAROL

Przeciwnie, ja je pierwej w tece mej szkicuję,

Aby się lepiej poznać z twarzą, jej wyrazem,

Z ułożeniem postaci i by skrócić razem

Posiedzenia, przy których panie się nudzicie

I gdzie senność odbiera twarzy ruch i życie.

ANTONI

(chce podnieść jedną kartką)

Niech no pani obaczy, jest tu jedna dama...

ANIELA

(kładzie rękę na karcie — obojętnie)

Pozwól pan, po kolei znajdę ją i sama

ANTONI

(pociera ręką czoło)

Ha!

HRABIA

(do Karola)

Czy to jego teka?

KAROL

Przepraszam Hrabiego.

Lecz dobrze nie rozumiem, jakiego to „jego"?

HRABIA

(ironicznie)

Bo mnie nie chce rozumieć i za słówko chwyta.

KAROL

Jeśli pan Hrabia czasem polskie książki czyta,

To wie, że tak się mówi tylko z ubliżeniem.

HRABIA

(stanowczo)

Polskich książek nie czyta człowiek z urodzeniem.

KAROL

To przynajmniej gazety.

HRABIA

Prawda, że je mają,

Lecz gazety tutejsze palce mi walają.

Wiadomości w nich nie ma, a prenumeraty

Kosztują. Ja czytuję Pressę i Debaty.

REGINA

I słusznie; w nich, jak dla nas, rzeczy są ciekawsze.

ANTONI

Są i w naszych ciekawe.

HRABIA

Puste są.

ANTONI

Nie zawsze.

Z niejednym pięknym piórem spotkać się tam zdarza.

HRABIA

Z jakimże? — Ja jednego tylko znam pisarza,

Co ma geniusz i ręce arystokratyczne.

Co ten pisze, przerzucam — bo filozoficzne.

Z każdej karty pism jego widno, jak ocenia

I traktuje, jak warte, naszych dni dążenia.

Słusznie on i z dowcipem wyśmiał tuzinkowych

Pisarków, co w ramotach nędznych i jałowych,

Gdzie nie mani talentu, ni smaku dowodów,

Kreślą stronę ujemną historycznych rodów

I naganą bez sensu lub głupszą przestrogą

Śmieszą tych, między których wcisnąć się nie mogą.

By skończyć z tą gawiedzią niedorzeczną sprzeczkę,

Mądrą on o lwie chorym podał jej bajeczkę,

Gdzie jest: że króla zwierząt, kiedy był bez siły,

I osły ośmielone kopytami biły.

KAROL

Zapewne jest w tym dowcip, lecz te metafory,

Dowodzą, panie Hrabio, że lew bardzo chory

I że utracił całkiem dawną grzywę swoją,

Kiedy i osły nawet już go się nie boją.

(Jan wchodzi z sali jadalnej.)

JAN

Herbata!

(Oddala się.)

REGINA

(powstaje i bierze rękę Hrabiego)

Chodźmy, Hrabio! Od takiej rozmowy

Tylko krew mi się psuje i bije do głowy.

Powiem ci coś innego, jak będziemy w sali.

(Obraca się do Anieli zapatrzonej w tekę.)

Anielciu! prośże panów, już herbatę dali.

(Idzie z Hrabią.)

ANIELA

(podnosi głowę)

Czy dali?

(Powstaje złożywszy tekę, nie patrząc na Antoniego.)

Proszę panów.

(do Karola z uśmiechem)

Pan mi to zostawi.

KAROL

(kłaniając się)

Najchętniej, jeśli tylko panią to zabawi.

ANIELA

(kładzie tekę, bierze ramię Karola i postąpiwszy parę kroków — z umizgiem)

Czy pan zrobi mój portret?

KAROL

Jeśli pani każe.

Choć to wzór niebezpieczny, jednak się odważę.

ANIELA

Kiedyż?

KAROL

Zajęcia nie mam.

ANIELA

A więc jutro z rana.

Przyjdź pan tu o dziesiątej, będę już ubrana.

(Idą ku sali; we drzwiach obraca się do Antoniego, który został na miejscu.)

A pan nie idzie?

(Wychodzą.)

ANTONI

(nie porusza się)

Służę.

SCENA SZÓSTA

ANTONI, wkrótce BASIA wychodzi ze drzwi z prawej strony

ANTONI

(do siebie)

Co się jej zrobiło?

Kilka godzin tak nagle z gruntu ją zmieniło!

W ogrodzie taka słodka, tak mówiła rada,

A tu na mnie nie patrzy, lodem mnie okłada

I by silniej odepchnąć, wydrzeć mi nadzieję,

Do biednego Karola mizdrzy się i śmieje.

Dziwne to, niepojęte, bez serca stworzenie!

Po cóż tam tyle światła, gdzie tak grube cienie?

A jednak...

(Postrzega przed sobą Basią.)

Ach, to pani?

(Bierze jej rękę.)

Pani mnie słyszała?

BASIA

Słyszałam i przepraszam — lecz za bliskom stała,

A pan za głośno myślał.

ANTONI

O, panno Barbaro!

Znasz mój stan, wiesz zapewne, jak zwodniczą marą

Łudzę się. Racz mnie pani oświecić w tej mierze!

Przebyłem ciężką chwilę i już w nic nie wierzę.

BASIA

Mam mówić?

ANTONI

Proszę, błagam!

BASIA

Koniecznie?

ANTONI

(składa ręce)

Koniecznie,

BASIA

(z uczuciem)

To powiem, że mi pana żal — i żal serdecznie.

ANTONI

(ściska jej rękę) Dziękuję pani.

BASIA

(wzruszona)

Za co?

ANTONI

Za łzę, co jaśnieje

W twym oku. Słowo pani wzięło mi nadzieję,

Ta łza daje mi pewność i pociechę drogą,

Że kobiety... przynajmniej litować się mogą.

(Porywa kapelusz i wybiega we drzwi główne.)

BASIA

(patrząc za nim)

Mogą one i więcej — i to całą duszą,

A jak biedne są wtedy, kiedy milczeć muszą!

(Postępuje ku sali, ale zatrzymuje się, zaczyna płakać i zakrywszy oczy wraca prędko we drzwi na prawo. Zasłona spada.)

AKT III

Pokój w mieszkaniu Antoniego. — Drzwi wchodowe we środku; z prawej strony spektatorów drzwi do innych pokojów, z lewej strony okno, przy którym sztaluga z blejtramem, obok szkatułka z farbami i pędzlami.

Scena pierwsza

KAROL (sam)

KAROL

(siedzi przy sztaludze, na której portret Anieli, i maluje. Po chwili odchyla się, żeby się przypatrzyć swej robocie, i poświstuje, potem znowu malując, mówi)

„Aryst na to: Wiesz dobrze, wybrany śród wielu,

Jak tobie z duszy sprzyjam, miły przyjacielu!

Pójdę do niej za tobą. Jakoż się nie lenił:

Poszedł, poznał Irenę i sam się ożenił". (Przestaje malować.)

Skąd, u diabła, ta bajka wlazła mi do głowy

I tak mię zdradzieckimi prześladuje słowy,

Że choć chcę, by ją z myśli usunęła praca,

Jak Żyd za drzwi wypchnięty przykrzy się i wraca?

(Przypatruje się portretowi.)

O! Krasicki miał rozum i znał świat dokładnie.

Wiedział on, czym to pachnie, kiedy kim owładnie

Interes, gdy pasyjka wciśnie się nieznacznie

I swoje argumenta podszeptywać zacznie,

A wątląc w słabym sercu uczciwe wahanie,

Taka jeszcze Irena przed oczyma stanie. (po chwili)

Ale portret się udał. Ona tu jak żywa

Patrzy na mnie i wzrokiem na wskroś mnie przeszywa,

A składając usteczka z czarownym uśmiechem,

Zdaje się mówić: „Głupcze, to nie będzie grzechem,

Wszak widzisz, że nie kocham twego przyjaciela,

A ciebie oko moje i mój głos ośmiela!" (kiwając głową)

Bajka to, dobrodziko, bajka oczywista!

(Schyla głowę i po chwili, podnosząc ją)

A jednak nic głupszego jak głupi artysta,

Co jak drugi Pigmalion, jak to greckie cielę,

Zatapia myśl i oko w swoim własnym dziele

I sądzi, że kokietka, która się mizdrzyła

Dlatego, by na płótnie powabniejszą była,

Z takim samym uśmiechem; jaki dał jej twarzy,

Przyjmie śmiałka, gdy przed nią klęknąć się odważy.

(z decyzją)

Nie, nie skusisz mię pani. Uśmiechaj się sobie.

Dla pięknych ócz twych głupstwa takiego nie zrobię.

Przywykłem całe życie być z sumieniem w zgodzie

I nie chcę kłótni z sobą dla zamków na lodzie,

I raju nawet nie chcę kosztem takiej zdrady.

Lecz otóż i Antoni, biedak, jaki blady.

(Antoni wchodzi z prawej strony — Karol spojrzawszy na niego

zaczyna malować. Antoni zbliża się zwolna, staje w milczeniu

i patrzy na portret.)

Scena druga

ANTONI, KAROL

KAROL

(zwracając się ku niemu)

Pobladłeś!

ANTONI

Od dni kilku, jak jej nie widziałem,

Jedną myślą trapiony, wcale nic nie spałem.

KAROL

To wielkie głupstwo — nie masz się czym chwalić wcale.

(Zaczyna malować.)

ANTONI

(siadając)

Ja też cierpieniem moim nigdy się nie chwalę.

Nudzi drugich, wiem o tym, co ich nie obchodzi,

Zwłaszcza gdy cudzej biedy wyśmiać się nie godzi.

Tobie jednak, Karolu, jeśli zechcesz wiedzieć,

Powiem.

KAROL

Ciekawym bardzo, co możesz powiedzieć?

ANTONI

To, że wieczór ten ciągle w głowie mi się kręci

I obejście jej ze mną nie chce wyjść z pamięci.

Śmiejesz się? — Przyjacielu, nie wiesz, jak to boli!

Ty nie kochasz i innej doświadczyłeś doli:

Dla ciebie miała uśmiech taki czarujący,

Głos tak słodki i taką życzliwością tchnący,

Że gdybym nie był o tym mocno przekonany,

Że cię drugi raz widzi, tak gwałtownej zmiany

Nie mógłbym wytłumaczyć, chyba przypuściwszy,:

Żeś ty, bracie Karolu, ode mnie szczęśliwszy.

KAROL

(malując)

I to by było drugie głupstwo, jakieś zrobił.

ANTONI

Jakiż więc kaprys, powiedz, tak ją usposobił?

KAROL

Kaprys ładnej kobiety, która wie dokładnie,

Że według woli swojej sercem twoim władnie,

Że jednym ruchem oka albo chmurką czoła

Przyciągnąć cię do siebie lub odepchnąć zdoła.

Do mnie się ona mizdrzy wdzięcznie i ż ochotą.

A czemu? — Bo wie dobrze, że ja nie dbam o to,

Że mnie umizg jej ani ziębi, ani grzeje.

Ty zaraz desperujesz, gdy się nie zaśmieję.

Bladość twarz twą oblewa, marszczy się twe czoło,

Gdy do kogo przemówi grzecznie i wesoło,

Gdy kogo, choć na chwilę, wyżej ciebie stawi.

Widzi ona, że cierpisz, i twój ból ją bawi.

Bo kobieta, choć niezła, chociaż nawet kocha,

Do chłopca swywolnika podobna jest trocha.

Jak tamten męczy chrząszcza swego bez ustanku,

Tak się i ona pastwić lubi na kochanku,

Gdy przed nią jak niewolnik głowę swoją skłoni

I od tyranii wdzięków buntem się nie broni.

ANTONI

(wstaje i przechadza się)

Jak ślepy o kolorach prawisz mi androny.

KAROL

(malując)

Wcale nie. Możem ja w tym więcej doświadczony,

Niż myślisz. Malarz często z takimi paniami

Siedząc długo sam na sam, pod ich ócz strzałami,

Których i sam niekiedy staje się przedmiotem,

Ma porę dojść, co myślą i jak myślą o tem;

I jeśli umie zręcznie prowadzić rozmowę,

Czyta dobrze w ich sercu i przenika głowę.

ANTONI

(który stanął i patrzy z zajęciem na portret)

Więc i tę przeniknąłeś! Możeszże zaręczyć,

Że ona kiedykolwiek przestanie mnie dręczyć,

Że choć raz, gdy swywola sprzykrzy się okrutna,

Spojrzy na mnie, jak patrzy tu z twojego płótna,

I podobnym uśmiechem trwogi moje zmniejszy?

KAROL

(przestaje malować)

Uśmiechnie się i spojrzy, tylko bądź zimniejszy.

Nie goń jej, nie narzucaj się ze swą osobą,

A wtedy ona sama będzie gnać za tobą.

I tak na przykład wówczas, gdy się jej zachciało

Nie gadać z tobą wcale — tobie należało

Nie zważać na ten manewr kokieterii nowy,

Lecz ból swój utaiwszy i nie tracąc głowy

Być wesołym, rozmownym, zmącić jej zabawę,

Wnieść na stół jaką nudną z biura twego sprawę,

Wynosić skromność jakiej znanej tu kokietki,

Chwalić kibić garbatej, białą płeć brunetki,

Wszystko na złość — a gdyby ci nie dała gadać,

Nie patrzeć, że się krzywi, i nie odpowiadać:

A obaczyłbyś wtedy, jaki byłby skutek.

Ale ona, od razu twój postrzegłszy smutek,

A zatem i swą władzę, za nic cię już miała,

I do samego końca w roli swej wytrwała.

ANTONI

Nie trudno być dowcipnym, kiedy myśl spokojna:

Z obojętną kobietą łatwa taka wojna.

I ja bym inną zwalczyć potrafił przekorą.

Ale gdy żal i gorycz zimną krew odbiorą,

Gdy widzisz, że tu rwie się nić twego żywota,

Nie przyjdzie ci do żartów koncept i ochota.

I to jedno zajmuje tylko myśl twą całą,

Że ta, którą za cel swój serce twe obrało,

Której twarz w duszy twojej będzie niezatarta,

Lub nie kocha cię wcale, lub twej czci niewarta.

W takim stanie nie łatwo być swej głowy panem.

KAROL

(wstając)

I dlaczegoż się dręczysz tak nieznośnym stanem?

Gdybym był na twym miejscu, wiesz, drogi Antoni,

Co bym zrobił?

ANTONI

Na przykład?

KAROL

Poszedłbym dziś do niej

I dawszy wprzódy poznać, że ją kocham szczerze,

Że będę rad i wdzięczny, jeśli mnie wybierze,

Lecz jeśli mnie odrzuci, w łeb sobie nie strzelę,

Odkryłbym jej po prostu chęci me i cele.

Chcesz pani? Nie chcesz? — spytałbym kategorycznie.

A gdyby odmówiła, skłoniłbym się ślicznie

I o fakcie spełnionym nie mówiąc nikomu,

Z nosem trochę na kwintę wróciłbym do domu.

A nazajutrz, udając pokój i ochotę,

Wziąłbym w biurze podwójną na swój stół robotę

I tak bym co dzień brał się do mojego dzieła,

Pókiby się zła chwila z serca nie zsunęła,

Pókiby praca mego nie przegryzła bolu.

ANTONI

(ściska jego rękę)

Dziękuję ci za radę, drogi mój Karolu!

Tak zrobię. Oczywiście innej drogi nié ma,

I jeśli cios ten przyjdzie — serce go wytrzyma.

(Wchodzi hrabia Janusz.)

Scena trzecia

ANTONI, KAROL, HRABIA JANUSZ

HRABIA

(zbliżając się do Antoniego)

Jak się ma! O czymże to tak żywa narada?

KAROL

(na stronie)

To gość niespodziewany. (Siada i zaczyna robić.)

ANTONI

(podając krzesło Hrabiemu)

Niechże Hrabia siada.

HRABIA

(usiadłszy)

Nie wiedziałem, że razem lokal ten najęli.

(patrząc na portret)

A! maluje... to portret... czy panny Anieli?

Zgadłem? Nie?

ANTONI

(siadając)

To nie trudno. W tym udatnym dziele

Każdy łatwo ją pozna.

HRABIA

(z pobłażliwością)

Podobieństwa wiele;

Rysy są, i w układzie nawet dość rysunku.

Lecz w portretach tutejszych, to chyba z trafunku

Znaleźć można ten wyraz, którego zalety

Gdzie indziej do dzieł sztuki podnoszą portrety.

KAROL

Ba! gdzie indziej, to nie dziw, na to są przyczyny:

Tam święci garnki lepią i nie z polskiej gliny.

HRABIA

(z uśmiechem)

Obraża się i znowu gniewa niepotrzebnie.

KAROL

I owszem, mnie to cieszy, żeś pan niepochlebnie

I z tak wzgardliwym o mnie wyraził się gestem.

To mi tylko dowodzi, iż wiesz, że nie jestem

Francuzem ani Niemcem.

HRABIA

(ironicznie)

Tego argumentu

Nie trzeba, ja to widzę z rodzaju talentu.

KAROL

(na stronie)

Efront!

ANTONI

Cóż to Hrabiego do mnie sprowadziło?

HRABIA

Powiem panu Lickiemu, co mi się zdarzyło.

Może i nie uwierzy, bo wypadek rzadki,

Dziwnie się jednak czasem składają wypadki.

Lecz przepraszam, że trochę od początku zacznę.

Wie zapewne, żem dobra odziedziczył znaczne,

Ale razem z dobrami i ojcowskie długi.

Życie me za granicą, wojaż jeden, drugi,

Do Włoch, to do Egiptu, gdzie jest rzeczy tyle

Ciekawych, gdzie są sfinksy, gdzie są krokodyle,

Gdzie z wierzchołka piramid, co mi wspomnieć miło,

Czterdzieści wieków także i na mnie patrzyło,

Zjadły część spadku. Resztę, jak się u nas dzieje,

Rozkradli wierzyciele i rządcy złodzieje..

Zostawszy więc w Paryżu tylko z kapitałem,

Który dla bezpieczeństwa właśnie z sobą miałem,

By dochód mieć znaczniejszy, a nie mieć kłopotu,

Powierzyłem go pewnej ręce dla obrotu.

I jak na tym wyszedłem, powiem to z kolei.

KAROL

(na stronie)

Ciekawym, jak on wszystkie te androny sklei?

HRABIA

Dla oszczędności tylko, w roku przeszłym w maju,

Choć skóra na mnie cierpła, wróciłem do kraju,

A sądząc, że najdłużej przez lato zabawię,

Dla spadku, co mnie czekał, osiadłem w Warszawie.

KAROL

Tymczasem spadku nie ma, a życie kosztuje.

HRABIA

Pan Żydowski niech sobie portret swój maluje

I wie, że to jest honor, gdy ktoś z urodzeniem

Wynurza się tak przy nim ze swym położeniem.

KAROL

(kłaniając się z uśmiechem)

Czuję to w głębi duszy.

ANTONI

Niech Hrabia nie zważa.

HRABIA

Otóż, to położenie, które mnie naraża

Na prywacje niezwykłe i na znaczne straty,

Jest właśnie to, że stryj mój stary i bogaty,

Umierając bezdzietnie, mnie należne krocie

Żonie swej testamentem oddał w dożywocie.

Muszę więc czekać, nim się podoba kobiecie

Schorzałej zamknąć wreszcie to doczesne życie

I skończywszy wędrówki ziemskiej niepokoje

Przejść do krainy duchów, a oddać, co moje.

Jak prędko ona z taką przyjdzie mi przysługą,

Nie wiem. Dożywotniczki żyją zwykle długo.

Nie chce im się wypuszczać z rąk cudzego chleba

I po nagrodę cnót swych nie śpieszą do nieba.

Ja im tego uporu nie mam za złe wcale,

Ale zmuszony przestać na swym kapitale,

Do owego w Paryżu piszę powiernika,

Że i mnie tu gwałtowna potrzeba dotyka,

Że choć to w kraju, przecież ja i tu żyć muszę.

Żądam więc, aby moje spieniężył fundusze

I przysłał mi tu weksle. Ten głupiec bez głowy,

Co w porę nie przewidział kryzy finansowej,

Która amerykańskie papiery dotknęła,

Co nie zgadł tego ruchu, jaki wojna wzięła, .

Wszystkie moje walory tak źle ulokował,

Że na długo przynajmniej całkiem mnie zrujnował.

ANTONI

(z uśmiechem)

Któż to był ten nieprorok? Francuz czyli Niemiec?

HRABIA

Czyżbym się skarżył, żeby to był cudzoziemiec?

Gdyby mnie Francuz okradł albo Anglik zgubił,

Śmiałbym się z mojej straty albo się nią chlubił,

Lecz ja przez polskie ręce swe dochody tracę:

I to mnie właśnie gniewa, że za głupstwo płacę.

ANTONI

Przykro to — lecz nie widzę, na jakiej bym drodze

Mógł tu być użytecznym.

HRABIA

Ja po to przychodzę,

Abym panu Lickiemu, gdy w takim kierunku

Idą moje finanse, dał dowód szacunku

Proponując mu, aby fundusiki swoje,

Jakie ma z oszczędności, oddał w ręce moje.

Przyjmę je, a nim przejdą chwile przesilenia

I nim stryjenka moja zapragnie zbawienia,

Odbierać będzie procent, a tam... w swoim czasie,

kapitalik także znajdzie w mojej kasie.

Pan Żydowski się śmieje?

ANTONI

(z uśmiechem)

Bo Hrabia żartuje

I rzeczy niepodobne dla nas proponuje.

Skądże te kapitały u nas się wziąć mogą,

Gdy potrzeby są wielkie, płaca jest ubogą?

Gdy wtedy, kiedy każdy w takiej samej mierze,

Jak więcej płaci, więcej za swój towar bierze,

Urzędnik tylko jeden, mimo ciągłe zmiany,

W dochodzie swym do stałej cyfry przywiązany?

Proszę mi więc wybaczyć...

HRABIA

(powstając)

No, kiedy nie może,

To trudno. Ale jeszcze jedno mu przełożę.

Właśnie, kiedym wychodził, we drzwiach mię spotkały

Kwestarki. Więc ostatnie dwa półimperiały

Rzuciłem im na tackę, by ubodzy mieli.

Niechże mi tymczasowo pan Licki udzieli

Parę dukatów. Ludzie dobrze urodzeni

Lubią zawsze cokolwiek złota mieć w kieszeni.

Jest to nałóg, a trudno te nałogi stare

Zwyciężać. Teraz nie mam, ale za dni parę,

Jeżeli żądać będzie, oddam mu z ochotą.

KAROL

Czemu się Hrabia jaką nie zajmie robotą?

W potrzebie człowiekowi z takim ukształceniem

Praca dałaby dochód.

HRABIA

(stanowczo) Człowiek z urodzeniem

Nie pracuje.

KAROL

Cóż robi, kiedy los się zmieni?

HRABIA

(z przekonaniem)

Pożycza — lufo od biedy bogato się żeni,

Choćby i ze szlachcianką, co swym wnioskiem płaci

Za tę cześć, że się z jego herbem koligaci.

Rozumie pan Żydowski?

KAROL

(wstając i uśmiechając się)

Rozumiem, pojmuję.

ANTONI

(daje mu pieniądze)

Tu jest parę dukatów.

HRABIA

Tymczasem dziękuję,

A za parę dni sumkę będzie miał zwróconą.

(patrząc na portret)

Twarz całą pan Żydowski zrobił za czerwono. (do Antoniego)

Żegnam pana Lickiego. W ciągu tej niedzieli

Spotkamy się zapewne u panny Anieli.

ANTONI

Być może.

HRABIA

(z uśmiechem znaczącym)

Panna piękna, nie do odrzucenia.

A ciotka ma fortunę — zatem do widzenia!

ANTONI

Do widzenia! (Hrabia wychodzi.)

Scena czwarta

ANTONI, KAROL

KAROL

(kładąc rękę na ramieniu kolegi)

Antoni! Te twoje dukaty

Przepadły, lecz ja większej obawiam się straty.

Słyszałeś, co tu mówił. Według tej zasady,

Jak go bieda przyciśnie, gotów szukać rady

We wniosku tej szlachcianki, co cię tak obchodzi.

Uprzedź go, mój kochany, to ci nie zaszkodzi.

ANTONI

(bierze kapelusz)

Masz rację. Choć drży serce, chociaż dziwne trwogi

Przywodzą na myśl słowa przyjaznej przestrogi,

Jaką panna Barbara dała mi w tym względzie.

Pójdę jednak — i powiem — a niech, co chce, będzie.

(Wychodzi.)

Scena piąta

KAROL (sam)

KAROL

(kładzie paletrę na szkatułce)

Wczoraj, dla odpoczynku lustrując Warszawę,

Widziałem tu i owdzie szyldy dość ciekawe.

Na jednym z nich Tarnowski tkwi nad swoim butem,

Jabłonowski gdzie indziej nad modnym surdutem

Złotymi literami wypisany stoi,

Tu Sieniawski przyzywa do stolarni swojej,

Tam Kalinowski zdobiąc sklepu swego drzwiczki

Ogłasza, że wiedeńskie szyje rękawiczki.

Słowem, nie w jednym miejscu sławne te imiona

Karmi nad swym warsztatem praca pochylona.

Otóż gdyby potęgą jaką wywołani

Powstali ze swych grobów dawniejsi hetmani,

Kanclerze, senatory, których trud i siła

Im sławę, a ojczyźnie wielkość wyrobiła,

Gdyby, chcąc się przypatrzeć swemu pokoleniu,

Po dzisiejszej Warszawie przeszli się w milczeniu,

Ciekawym, co by więcej czoło ich surowe

Zmarszczyło i na piersi pochyliło głowę:

Czy widok tych warsztatów, gdzie praca uczciwa

Szydłem, igłą lub dłutem lichy grosz zdobywa

I daje ich imionom zasoby konieczne,

Czy to życie próżniackie i nieużyteczne

Takich z ich spadkobierców, jaki ten i inni,

Którzy, nie chcąc dla kraju być, czym być powinni,

Tak żyją, jakby myślą i sercem odpadli

Od ziemi tej, dla której tamci głowy kładli.

O, nie wątpię, że starzy ci bohaterowie,

Widząc po obyczaju wnuków swych i mowie,

Jak się na cudzoziemców prawie przerobili,

Nie od szewców by pewnie twarz swą odwrócili!

(Bierze paletrę.)

Lecz dajmy temu pokój! Próżno by się silił,

Kto by chciał... (Wchodzi Wincenty Starzycki.)

Scena szósta

KAROL, STARZYCKI

STARZYCKI

(patrząc na sztalugi)

Tam do diabła! Znowum się pomylił.

KAROL

Czemuż to, proszę pana?

STARZYCKI

W magazynie broni

Mówili, że tu mieszka pan Licki Antoni.

KAROL

A mieszka.

STARZYCKI

On ma przecież takie utrzymanie,

Że mógłby i sam mieszkać.

KAROL

To jego mieszkanie

Ja z nim tylko czasowo jak kolega dzielę.

STARZYCKI

Aha! Więc to panowie pewnie przyjaciele?

KAROL

Od ławki szkolnej, panie.

STARZYCKI

Pan mu nic nie płaci?

Naturalnie, rachunki kolegów i braci

Powinny być jednakie.

KAROL

I są.

STARZYCKI

To mnie cieszy.

KAROL

(z uśmiechem)

Czemuż to?

STARZYCKI

Bo jeżeli kto z pomocą spieszy

Koledze i z nim chleb i dach podziela,

To widać, że zasłużył, by miał przyjaciela.

KAROL

(kładąc paletrę i odwracając portret — na stronie)

Co to jest za figura, co tak mądrze gada? (głośno)

Z kimże mam honor mówić? — Ale niech pan siada.

STARZYCKI

(siadając)

Dziękuję. Panu pewnie i moje nazwisko

Nie obce, gdy z nim jesteś ciągle i tak blisko.

Nazywam się Starzycki.

KAROL

(z wykrzyknieniem)

Wujaszek łaskawy!

STARZYCKI

(ściska jego rękę)

Widzi pan, on sam — przywlókł się tu do Warszawy,

By obaczyć siostrzeńca, którego wychował.

On tu wprawdzie i sam się pięknie pokierował,

Jednak bytność wujaszka w pewnym ważnym względzie,

Jak to pan musisz wiedzieć, zbyteczną nie będzie.

A jak się pan nazywa, jeśli spytać wolno?

KAROL

Karol Żytowski.

STARZYCKI

Aha! — Zażyłością szkolną

Młodzi ludzie związani, gdy razem mieszkają,

Pewnie żadnych sekretów dla siebie nie mają?

KAROL

(z uśmiechem)

I my nie mamy żadnych, znamy się dokładnie.

STARZYCKI

To pięknie, to mi właśnie na rękę wypadnie

I dobrą mi opinię o was obu daje.

Ale gdzież to mój Antek? Czy go nie zastaję?

KAROL

(trochę zaambarasowany)

Wyszedł, lecz zaraz...

STARZYCKI

(przerywając)

Nic to — nawet lepiej trocha.

Siądź no pan. (Karol siada; on przysuwając się)

Czy to prawda, że się chłopak kocha?

Wspomniał mi coś w swym liście, ale tak lękliwie,

Żem się bardzo przestraszył, czy się nieszczęśliwie

Nie wplątał w jaką biedę, co mu spęta nogi

I nie da tak chwalebnej kontynować drogi?

To mię nawet skłoniło przybyć tu niezwłocznie,

Aby się o tym wszystkim przekonać naocznie.

Powiedz no pan, czy słuszna ta moja obawa?

Wprawdzie Antek ma rozum i kandydat prawa,

Ale rozum i dyplom uniwersytecki

Na diabła się nie zdadzą, gdy uśmiech zdradziecki

I czarna brew dziewczyny do ubocza znęci.

I myśmy byli młodzi i także nie święci.

KAROL

(z uśmiechem)

Możesz pan być spokojnym, to niebezpieczeństwo

Nie grozi mu.

STARZYCKI

Więc idzie serio o małżeństwo

I miłością uczciwą serce jego płonie?

KAROL

Ja sądzę, że mu czas już pomyśleć o żonie.

Środki ma, wiek dojrzały, a małżeński związek,

Czyniąc dla niego świętszym każdy obowiązek

I władzy dając pewność, że się na bezdroże

Nie puści, do awansu dopomóc mu może.

STARZYCKI

Jest racja i ja nie mam nic przeciwko temu.

Ale niech mi pan z łaski swojej powie, czemu

Nie napisał po prostu: „Myślą stan odmienić,

Kocham pannę Barbarę i muszę się żenić,

A że wiem, że wujaszek sprzyjasz mi od serca,

Że dla mnie tylko zbierasz, żem twój spadkobierca,

Nim więc przyjdzie mi w spadku milion albo więcej,

Daj mi teraz a conto z pięćkroć sto tysięcy,

Abym jeszcze serdeczniej mógł być pokochany".

KAROL

(na stronie)

A to jakiś wujaszek nieoszacowany!

STARZYCKI

I ja bym pewnie moich baranów nie szczędził.

A tak, chcąc nie chcąc, będę gniewał się i zrzędził,

Że nie myśląc nic złego, działa potajemnie

I o mnie zapomniawszy straszy mię daremnie.

KAROL

Pozwól pan, że mu jedną tu uwagę zrobię:

Antoni przywykł tylko polegać na sobie.

Wdzięczny on za to, co ma od pana w dodatku,

Ale nie myśli wcale o tym pięknym spadku,

Który mu dobroć pańska i serce gotuje.

Jeśli więc własną ręką przyszłość swą buduje,

Choć w sercu chowa wdzięczność i miłość dziecinną,

To pana cieszyć raczej, nie gniewać powinno.

STARZYCKI

Zapewne; ja też wziąwszy do domu sierotę,

Budziłem w nim od dziecka do pracy ochotę,.

A ucząc wiary w siebie, zawszem go tak chował,

By kiedyś własną ręką dom swój wybudował,

I gdy na chleb swój poszedł, dodawałem mało,

Umyślnie, aby czasem chłopcu się nie zdało,

Że może, jak paniczyk, marnować i tracić,

Bo jest wuj za plecami, który będzie płacić.

To mu wyszło na dobre. Ale, proszę pana,

Czy to racja, by teraz, gdy tak ważna zmiana.

W jego życiu i w jego się gotuje losie,

Zapomnieć o wujaszku i o jego trzosie?

Wszak, co mam, to dla niego. A jeżeli mało

Dba o spadek, to przecież dbać mu należało

O moje dobre słowo i błogosławieństwo.

KAROL

Kiedyż bo, drogi panie, to jego małżeństwo

Jest jeszcze in futuro jeszcze w perspektywie,

I Bóg wie, jak wypadnie, czy źle, czy szczęśliwie.

Wprawdzie biedak Antoni myśli serio o tem;

Lecz panna, co jest jego miłości przedmiotem,

Należy do rodzimy, co niechętnie schodzi

Na niższy stopień. Ona z hrabianki się rodzi,

Ma swoje uprzedzenia i kapryśna trocha:

On i tego niepewny, czy go wzajem kocha.

Tak, gdy wszystko wątpliwe i słaba nadzieja,

Nie chciał próżno turbować pana dobrodzieja.

STARZYCKI

Aha! To tak się rzeczy mają? — Powiem panu,

Że mię trochę nie cieszy ta nierówność stanu.

Skiba kraje się gładko, składa się po prostu,

Gdy w pługu idą woły równych sił i wzrostu.

A małżeństwo jest pługiem. Niedobra to sprawa!

Głupstwo zrobił mój Antek, choć kandydat prawa.

Lecz jakże się nazywa i kto jest ta dama?

KAROL

Bydgowska.

STARZYCKI

Pułkownika córka?

KAROL

Ona sama.

STARZYCKI

Znałem go, w pułku jego kilka lat służyłem.

(z figlarnym uśmiechem)

Bo i ja, panie, kiedyś porucznikiem byłem

I nim o grosz zabiega zajęły mnie marne,

Wiedziałem, co niebieskie oko, a co czarne.

A kiedy piękna buzia dała znak uśmiechem,

Lubiłem z pierworodnym powojować grzechem.

A czy piękna przynajmniej ta pułkownikówna?

Bo u mnie piękność, panie, to zaleta główna,

Rozumie się przy sercu i delikatności,

Pokorze, wychowaniu, przy szczerej miłości,

Gdy jest przy tym i posag, reszta bagatela.

KAROL

(z uśmiechem)

Niewiele pan wymaga — i panna Aniela

W wysokim stopniu główny przymiot ten posiada.

STARZYCKI

Doprawdy?

KAROL

Tak dalece, że choćby nierada,

Każdego, kto ją widzi, podbije i skusi,

Że choć na parę godzin pokochać ją musi.

STARZYCKI

Więc nie dziw, że mój Antek uwiązł tam spętany.

KAROL

(powstając)

Oj, nie dziw, bardzo nie dziw, panie mój kochany!

Mógł zapomnieć nieborak o różnicy stanu.

I byś pan sam osądził, pokażę ją panu.

(Odwraca portret.)

STARZYCKI

Jej portret?

KAROL

Tak jest.

STARZYCKI

(powstając i przecierając okulary)

Wprzódy spytać się odważę,

Czy pan robisz podobne, czy piękniejsze twarze?

KAROL

To zależy od rysów twarzy i urody.

Ale ta tak podobna jak dwie krople wody!

STARZYCKI

(nakłada okulary)

Obaczmyż. A do diabła! To kąsek nie lada!

Jak patrzy, jak usteczka do uśmiechu składa!

Jaka forma tej pulchnej i malutkiej ręki!

Ą tu, panie, płeć jaka, jaki kształt i wdzięki!

Czy wie pan? Starożytna Wenus jej nie zrówna.

Warta głupstwa, doprawdy, ta pułkownikówna.

KAROL

A widzi pan dobrodziej?

STARZYCKI

Niechaj ryzykuje!

Niech się żeni! Ja wybór jego aprobuję.

Mówisz pan, że tam fumy pańskie — mniejsza o to,

Niech no ja z nią pogadam, a pójdzie z ochotą.

Na te wstręty i na te skrupuły rodowe

Mam w skrzyni argumenta mocne i gotowe.

Idę więc. A gdzie mieszka? Musisz wiedzieć przecie.

KAROL

Pod numerem sto czwartym...

STARZYCKI

(dobywając pularesu)

Gdzie?

KAROL

Na Nowym Świecie.

STARZYCKI

(notując)

Aha! Zapiszę numer i miejsce oznaczę.

(Chowa spiesznie pulares i bierze laskę i kapelusz.)

Ale przepraszam pana, jeszcze raz obaczę.

Śliczna! Co tu umizgów z ustek tych wytryska!

A jak to oko, panie, musi palić z bliska!

Z diabełkiem takim trudna na ostre rozprawa:

I nie dziw, że mój Antek, choć kandydat prawa,

Dał się pobić i w głowie mu się zamąciło,

Kiedy i mnie staremu, a pomyśleć miło,

Że będę miał w mym domu tak cudnego ptaszka.

(Chowa okulary.)

Bądź pan zdrów!

(Wychodzi.)

KAROL

(sam)

No! Jak żyję takiego wujaszka

Nie widziałem. Antoni ani się spodziewa,

Że sukurs tak potężny nagle mu przybywa. (śmiejąc się)

Ale stary konesor! Aż się w duchu śmiałem,

Z jakim porucznikowskim chwalił ją zapałem,

Jak trafnie, z jakim smakiem każdy wdzięk rozbierał

I jakby odmłodzony wzrokiem ją pożerał.

A gdyby też wujaszek, co ją tak ocenił,

Poszedł, poznał Irenę i sam się ożenił?

(serio)

A to co? Fe! Do diabła, czy straciłem głowę?

Ta bajka znowu głupstwo nasuwa mi nowe.

(Bierze kapelusz.)

Trzeba się przejść, niedobrze jest tak długo siedzieć:

Widocznie myśl się mąci i zaczynam bredzić.

(Wychodzi — zasłona spada.)

AKT IV

Salon Anieli, ten sam, co w akcie drugim.

Scena pierwsza

ANIELA, ANTONI (siedzą przy sobie)

ANTONI

(po chwili milczenia)

O! widać prośba moja musi być natrętną,

Gdy nawet panią mogła zrobić niepojętną.

ANIELA

(zamykając tekę Karola, w którą patrzyła)

Trudno pojąć, gdy jasny wyraz nie odsłania,

Jakie są chęci pana, jakie wymagania.

Coś pan mówił, zagadką mi się jakąś zdaje:

Ja nie jestem domyślną, szczerze się przyznaję.

ANTONI

Chcesz więc pani, bym zamknął w granice ścieśnione

Wyrazu, co w mej duszy nieograniczone,

Co równie jak modlitwa przymiot ten posiada,

Że się niemym wejrzeniem silniej wypowiada,

A gdy je głos w zwyczajne formy przyodzieje,

Traci urok świętości i pospolicieje.

Cóż robić? — Każesz pani przenieść i tę mękę,

Przeniosę ją. — Ja proszę panią o jej rękę.

ANIELA

(niby zdziwiona)

O moją rękę? (Po chwili, z gestem odmowy)

Żal mi bardzo, żal prawdziwie,

Żeś pan sobie tak mylnie i tak nieszczęśliwie

Wytłumaczył zwyczajny na świecie stosunek.

Byłam dla pana grzeczną, miałeś mój szacunek,

Lecz nie wiem, przez co mogłam dać mu do myślenia,

Że tak stanowcze nawet podzielę życzenia.

Na to, mój dobry panie, trzeba więcej trocha...

ANTONI

Miłości, czci z mej strony?

ANIELA

Może pan mnie kocha,

Możem ja i doprawdy to nieszczęście miała,

Żem w sercu pana silną miłość wywołała.

Lecz czyż to dość, bym siebie niosąc na ofiarę,

Za winę poniewolną ponosiła karę?

Nie sądzę, by był jaki prawny obowiązek,

Co by zmuszał kobietę przez małżeński związek

Czynić zadość mężczyźnie, że go swą grzecznością,

Jaką świat nakazuje, natchnęła miłością.

Pan prawnik, niech pan powie.

ANTONI

(z goryczą)

Tak jest w rzeczy samej.

Paragrafu takiego w kodeksie nie mamy.

Nie wolno kilku złotych bliźniemu zabierać,

Łamać drzwi i do jego się komory wdzierać,

Nie wolno, by namiętność jaką zaspokoić,

Żelazem albo kulą ręki swojej zbroić,

Lecz można, pod pozorem grzeczności światowej,

łamywać się do serca, wkradać się do głowy,

Można, w powab zwodniczy zbrojąc piękne lice,

Rzucać w pierś nieostrożną płonne obietnice

I plątać pasmo życia cudzego uśmiechem:

To nie jest wykroczeniem, choć jest może grzechem.

Słusznie się więc do prawa pani odwołuje:

Prawo na ten wypadek... nic nie przepisuje.

ANIELA

(zacisnąwszy usta — po chwili)

Oprócz tego są jeszcze ważne dla mnie względy,

Zdolne powściągnąć nawet i serca popędy,

Gdyby mnie serce na tę unosiło drogę:

Ja z koła, w którym wzrosłam, wystąpić nie mogę

I nie chcę innych życia uczyć się warunków.

Idąc koleją pańskich losów i stosunków,

Byłabym z mojej własnej drogi wyrzucona;

Nie mąż idzie za żoną, lecz za mężem żoną.

To pan wie, i darować zechce, żem ostrożna.

Poezja piękna w książce, ale jej nie można

Wprowadzać w pasmo życia, a zwłaszcza kobiecie,

Bo popłacze to pasmo i zepsuje życie.

Sądzę, że pan to dobrze widzi i pojmuje...

ANTONI

(przerywając z gorzkim uśmiechem)

Ja tyle tylko widzę, że pani znajduje

Zanadto wielki przedział między mną i sobą... Pozwól pani tymczasem nazwać to chorobą,

Nim pani później sama nazwiesz to inaczej.

ANIELA

Pan sobie niewłaściwie moją myśl tłumaczy.

Ja określę ją panu słowy prawdziwszemi:

Pan lata po powietrzu, ja chodzę po ziemi;

Pan w świecie marzeń szuka złudzeń i mamideł,

Ja do lotu niezdolna, pozbawiona skrzydeł,

Mocą moich nawyknień wstrzymana na dole,

Szukam prawdy i nagą rzeczywistość wolę.

Z tych przyczyn niedaleko zaszlibyśmy w parze.

Więc nie miej mi pan za złe, jeśli się odważę

Być otwartą. Odpowiedź moja, wywołana

Przez prośbę pańską, taka: Ja szacuję pana,

Życzliwam mu i rada, żeśmy się poznali,

Ale przestańmy na tym — i nie idźmy dalej.

ANTONI

(powstawszy)

Nie idźmy więc — zostańmy każde w swojej sferze.

Żegnając panią życzę serdecznie i szczerze,

By ten świat, pełen względów, gdzie myśl pani gości,

Dał pani tyle szczęścia, tyle dał radości,

Ile serce jej, w powab ujęte zwodniczy,

Spodziewa się od niego i otrzymać życzy.

A jeśli później, kiedy życie to bez treści,

Jak jesień w uszach pani smutno zaszeleści,

Gdy ten świat czczym zachodem swym do samej głębi

Piersi pani wysuszy i serce wyziębi,

Wtedy te słowa moje niech pani przypomnie

I choć na chwilę tylko niech pomyśli o mnie.

(Kłania się i wychodzi.)

ANIELA

(sama — patrząc za nim przez chwilą)

Wytrzymałam odważnie atak niespodziany.

Co za dziwne pretensje! Jakie śmiałe plany!

Mojaż wina, że chęci takie i nadzieje

Odpowiedź, jaką dałam, zniszczy i rozwieje?

Nie mogło być inaczej — niech obwinia siebie.

(Zamyśla się — potem otwiera znowu tekę Karola.)

Scena druga

ANIELA, REGINA

REGINA

(wchodzi z listem w ręku)

Dobry dzień ci, Anielciu! Kto tu był u ciebie?

ANIELA

Pan Licki.

REGINA

(krzywiąc się)

O tej porze? I z czymże być raczył?

ANIELA

(z uśmiechem)

Proszę zgadnąć — rzecz ważna!

REGINA

Może się oświadczył?

ANIELA

Zgadła kochana ciocia.

REGINA

(z gniewem)

Niemal pewną byłam!

Cóżeś odpowiedziała?

ANIELA

A cóż? Odmówiłam.

REGINA

Stanowczo?

ANIELA

Tak stanowczo, że pewnie nie wróci.

REGINA

Któż mu winien, że głupi?— Niech się teraz smuci.

ANIELA

(tłumiąc poziewanie)

Szkoda go.

REGINA

(siadając obok niej)

Dajże pokój — czy wiesz, co się święci?

ANIELA

Nie wiem, kochana ciociu!

REGINA

Jeśli masz w pamięci

Życzenia matki swojej i widoki moje,

To ci powiem, że pewnym jest już szczęście twoje.

ANIELA

A to jak?

REGINA

Hrabia Janusz o twą rękę prosi.

ANIELA

(z uśmiechem i z poziewaniem)

Doprawdy? Czy w tym liście prośbę swą zanosi?

REGINA

Przeczytaj.

ANIELA

(przebiegłszy list oddaje)

A tak, prawda.

REGINA

Czemuż tak niechętnie

Czytałaś? — Czy go przyjmiesz równie obojętnie,

Gdy przyjdzie i przed tobą ugnie swe kolana?

Nie zrobisz tego, prawda?

ANIELA

Nie, ciociu kochana.

Życzeniom twym postaram się uczynić zadość.

REGINA

Sprawisz i sercu memu niewymowną radość,

A i sama do żalu nie znajdziesz powodu —

Człowiek z takim imieniem, tak pięknego rodu.

ANIELA

Zapewne, imię piękne.

REGINA

Pojmujesz to przecie,

Jaką ci to pozycję zapewni na świecie,

Tym bardziej, że ja z moich funduszów dodaję,

Czego Hrabiemu z innej strony nie dostaje.

Wszak więcej nic nie trzeba?

ANIELA

Nie trzeba, istotnie.

Za twoje serce, ciociu, wdzięcznam ci stokrotnie.

REGINA

Zatem chcesz?

ANIELA

(lekko ziewnąwszy)

Chcę.

REGINA

Szczęśliwam, że to słowo słyszę.

(Wstaje i całuje ją w czoło.)

Dziękuję ci. Natychmiast Hrabiemu odpiszę,

Dać mu czekać za długo, byłoby niegrzecznie.

ANIELA

(ziewając)

A odpisz, droga ciociu, jeśli chcesz koniecznie.

REGINA

Ty ziewasz w takiej chwili? Tego nie rozumiem.

ANIELA

(mocniej ziewając)

Ja sama sobie tego objaśnić nie umiem.

REGINA

Odpowiedzi twe przy tym takie lakoniczne.

ANIELA

To zapewne, kochana ciociu, spazmatyczne.

REGINA

Lecz jeśli tak go przyjmiesz?

ANIELA

Nic to nie zaszkodzi.

REGINA

Więc napisać, niech przyjdzie?

ANIELA

(mocno ziewając)

Owszem, niech przychodzi.

REGINA

(ruszając ramionami)

Dziwnaś ty! — Lecz obaczysz, że te spazmy miną:

Inaczej spojrzysz na świat, jak będziesz hrabiną.

(Wychodzi.)

ANIELA

(sama — po chwili)

Majątek albo imię, mówiła mi matka.

W zasadzie tak rozumnej dotrwam do ostatka.

(Zamyśla się.)

Jednakże to rzecz dziwna, dlaczego w tej chwili

Czoło me w zamyśleniu na rękę się chyli?

(Wpatruje się w tekę Karola.)

Dlaczego coraz częściej, z tęsknotą głęboką,

Ku tej tece artysty obraca się oko?

Dlaczego w sercu moim dziwne jakieś drżenie

Obudzą głosu jego echo i wspomnienie,

I twarz jego się wciska z mocą nieodpartą?...

(Odsuwa od siebie tekę i powstając prędko)

Co za głupstwo! Doprawdy, że to śmiechu warto.

(Usuwa się ku oknu. — Wchodzi Starzycki i Jan.)

Scena trzecia

ANIELA, STARZYCKI, JAN

STARZYCKI

(we drzwiach do Jana)

Meldowania twojego ja nie potrzebuję.

Idź z Bogiem — na! — Ja sam się zarekomenduję.

JAN

(patrzy w rękę — na stronie)

A dalibóg, że rubel, i to karbowany! .

(głośno)

Niech pan idzie!

(Machnąwszy ręką oddala się i drzwi zamyka.)

ANIELA

(obejrzawszy się)

A to kto? Wcale mi nie znany.

STARZYCKI

(zbliża się ku postępującej ku niemu Anieli)

Przepraszam, że pomijam zwykłe ceregiele.

Wszak mam przed sobą pannę Bydgowską Anielę?

ANIELA

(obojętnie i dumnie)

Ja jestem — o cóż idzie?

STARZYCKI

Pani dobrodzika

Jesteś córką mojego niegdyś pułkownika.

W pułku jego lat kilka byłem oficerem.

Pamiętam, pod żołnierskim kiedym stał giwerem,

A ojciec pani pełnym konia swego biegiem

Przelatywał ze szpadą przed naszym szeregiem,

I zakomenderował: „Baczność! Broń na ramię!"

To każdy czuł, że pójdzie i co każe, złamie.

Lepszego w całym wojsku nie było żołnierza.

ANIELA

(obojętnie)

To prawda — lecz nie widzę, do czego to zmierza.

STARZYCKI

Wspominam o tym pani dla tej jednej racji,

Bo mi to posłużyło do rekomendacji,

(przypatrując się jej)

A teraz, gdy się licu pani przypatruję,

Widząc tę samą piękność, szczerze się raduję. —

Podobnaś pani bardzo. Na twej ślicznej twarzy,

Taki sam się rumieniec rozlewa i żarzy,

Ten sam wdzięk jest na ustach, w oczach też klejnoty,

Taż kibić, taka sama rączka co do joty.

ANIELA

(z uśmiechem)

Jak mego ojca? Co pan za androny plecie?

STARZYCKI

Ale nie — taka sama, jaka na portrecie,

Gdzie malarz na włos pani nie ujął urody.

Podobniuteńkaś pani jak dwie krople wody.

ANIELA

(na stronie)

Co to za oryginał? Czego chce ode mnie?

STARZYCKI

To majster! Chwalił się on, ależ niedaremnie.

ANIELA

Gdzież pan widział mój portret?

STARZYCKI

Widziałem, widziałem,

I skorom go obaczył, zaraz pomyślałem:

Jeśli go sprzeda, prędko skończy się umowa.

Dam dwadzieścia tysięcy od pierwszego słowa

I miałbym go za żaka, gdyby spuścił niżej.

ANIELA

(na stronie)

Jakiś człowiek ciekawy. (głośno)

Proszę pana bliżej!

(postępując ku krzesłom)

Z kimże mam honor mówić?

STARZYCKI

Nazwisko, rzecz mała,

To znak, co różni tylko Piotra od Michała,

Chyba że je zasługa dla kraju zaszczyca.

Tej nie mam. Widzisz pani przed sobą szlachcica,

Co w Krakowskiem ma ziemi swej niemały kawał.

A że w pracy koło niej nigdy nie ustawał,

Od kiedy ojca pani opuścił sztandary,

Za to teraz, gdy siwy i już niby stary,

Gromadząc grosz do grosza, który jeszcze składa,

Ma z milion gotowizny.

ANIELA

(z grzecznością)

Proszę, niech pan siada. (Siadają.)

STARZYCKI

Dziękuję pani. Starym nogom to dogadza.

ANIELA

(z wdziękiem)

Cóż pana dobrodzieja do mnie tu sprowadza?

STARZYCKI

Właśnie to chciałem mówić. Sądzę, że mnie pani

Za śmiałość nie wyłaje, za pośpiech nie zgani,

Gdy powiem, że po znacznej i trudzącej drodze,

Skorom ujrzał jej portret, natychmiast przychodzę,

By dogadzając serca mojego potrzebie,

Prosić o rękę pani.

ANIELA

(śmiejąc się)

Jak to? Czy dla siebie?

STARZYCKI

(bierze jej rękę i klepiąc ją po dłoni)

Co też to pani mówi! — Dobrze by to było,

Lecz rzekłabyś: „Staremu we łbie się zmąciło!"

I słuszne. Ja już z szóstym mijam się krzyżykiem.

A choć jeszcze pamiętam, żem był porucznikiem,

I nawiasowo myśli przychodzą mi płoche,

Mam jednakże sumienie i rozumu trochę.

Nie, nie o mnie tu idzie.

ANIELA

Nie rozumiem pana.

STARZYCKI

Właśnie chcę rzecz wyjaśnić. Oto mam siostrzana,

Który, jak ja, jest także herbowym szlachcicem,

I moim spadkobiercą, moich dóbr dziedzicem.

Chłopak młody, przystojny, udatna postawa,

Głowa nie dla proporcji i kandydat prawa.

Kocham go i dla niego datku bym nie skąpił,

Nawet bym mu za życia z osiemkroć ustąpił,

I więcej, by nie tylko miał dostatek chleba,

Ale i żył po pańsku, gdyby było trzeba,

Jeślibyś pani, coś nas obu w sieć swą wzięła,

Oświadczenie to moje łaskawie przyjęła,

I rączkę, którą pozwól jeszcze ucałować,

Siostrzeńcowi mojemu chciała konferować.

ANIELA

(z ambarasem)

Lecz któż jest ten siostrzeniec?

STARZYCKI

Nazywa się Licki,

A ja jego wujaszek, Wincenty Starzycki.

ANIELA

(zmieszana — na stronie)

Szkoda, doprawdy szkoda, żem się pośpieszyła.

STARZYCKI

Czyżby ta propozycja przykrą pani była?

Wszak pani zna go dobrze?

ANIELA

Znam go i szacuję.

STARZYCKI

I to wiesz pani także, co myśli, co czuje,

Jak dzień i noc nieborak o tym tylko marzy,

Czy go pani. swym sercem i ręką obdarzy.

ANIELA

I o tym wiem.

STARZYCKI

Więc pani. śmiałość mu wybaczy.

I jeśli przyjdzie, rączkę mu swą podać raczy.

Nieprawdaż? Z trwogą czekam dobrej odpowiedzi.

(po chtmli jej milczenia — powstając)

Byłażby jaka trudność?

ANIELA

(żywiej)

Proszę, niech pan siedzi.

Trudności wprawdzie nie ma, lecz pan nie zaprzeczy,

Że i namysł potrzebny w tak stanowczej rzeczy. .

STARZYCKI

(siadając)

Ja bym sądził przeciwnie. Dobrze jest odkładać,

Gdy odpowiedź ma zmartwić lub jaki cios zadać,

Lecz jeśli ma rozstrzygnąć los czyj i ucieszyć,

Dlaczegoż ze stanowczym słowem nie pospieszyć

I myśli swej od razu jasno nie otworzyć?

(po chwili)

Rozumiem, pani chcesz się cokolwiek podrożyć.

(Bierze jej rękę i klepie po dłoni.)

I jest z czym. Jak Bóg Bogiem, dla tak ślicznej ręki

Można przenieść czekania tortury i mąki.

W tym szczęściu, co z nią przyjdzie, taki raj się mieści,

Że gdyby mi kto z pleców zsunął lat trzydzieści

I rzekł mi: „Czekaj, a patrz, jak otrzymasz wiele" —

Czekałbym, ile Jakób czekał na Rachelę.

Nie każdy, jak ów prorok, mądry i cierpliwy.

Mój siostrzeniec gorączka. On tak nieszczęśliwy,

Tak sroga go niepewność dręczy i obawa,

Że całkiem głowę stracił, choć kandydat prawa.

Jeżeli go więc pani nie widzisz ze wstrętem,

Daj słowo, a ja resztę skończę przed rejentem.

I żebyście się z sobą lepiej porównali,

Milionik w hipotece położę na szali.

(po chwili)

Lecz pani się namyśla i nie odpowiada.

(Powstaje.)

Zapewne jest przeszkoda jaka...

ANIELA

(prędko)

Niech pan siada.

(Starzycki siada i pogląda ironicznie na jej ambaras.)

Przeszkody nie ma żadnej, biorąc rzecz rozumnie,

Ale siostrzeniec pański był już dzisiaj u mnie

I oświadczył się.

STARZYCKI

Jakżeś pani postąpiła?

ANIELA

(niby z uśmiechem)

Wpół żartem, a wpół serio jam mu odmówiła.

STARZYCKI

A cóż to szkodzi? Wprawdzie chłopak się zasmuci,

Lecz jak pani zawołasz, to galopem wróci.

Czy to paniom nie wolno tego, który kocha,

Podrażnić i wpół żartem pomordować trocha?

Wierz mi pani, to drobna, to żadna przeszkoda.

(Wyciąga do niej rękę.)

Więc niech przyjdzie? Czy zgoda?

ANIELA

(podaje mu rękę)

Cóż mam robić — zgoda.

(Powstają.)

STARZYCKI

Idę więc uspokoić mojego gorączkę.

(biorąc jej rękę)

A pani daj mi jeszcze swą uścisnąć rączkę

I podziękować. Patrząc na twe śliczne lice

Cieszę się, że mieć będę taką siostrzenicę.

Widać, żem ojca pani kochał niedaremnie.

ANIELA

Postaram się, ażebyś pan był kontent ze mnie.

STARZYCKI

Więc jutro... Lecz się pani z swym nie cofniesz darem?

ANIELA

(kłania się)

Czekam panów.

STARZYCKI

(kłania się i odchodzi — na stronie)

Tu, widzę, wszystko jest towarem.

Za milion są honory i żona, i sława.

Głupi trochę mój Antek — a kandydat prawa! (Odchodzi.)

ANIELA

(sama)

Dzień dzisiejszy jest dla mnie wcale osobliwy.

Że ważny to widoczna, ale czy szczęśliwy?

Kto to wie! Dalszy tylko pokaże to wątek.

Majątek albo imię, imię lub majątek!

I jedno mi, i drugie staje do wyboru:

Tu jest więcej użycia, tam więcej honoru;

Tu prawnik z milionem, tam bez niego hrabia.

I jedno mię, i drugie nęci i przywabia,

Lecz gdy serce nie woła i uczucie drzymie,

Lepszy podobno będzie majątek niż imię.

Milionik w gotowiźnie samej, to nie fraszka!

Można koło takiego potańczyć wujaszka

I w dobrach jego czasem przepędzając lato

Codziennie do staruszka uśmiechnąć się za to.

Tak więc klamka zapadła.

(Po chwili, odejmując rękę od serca.)

Ha! Jużem wybrała!

(Wchodzi Basia z książką do nabożeństwa w ręku.)

Scena czwarta

ANIELA, BASIA

ANIELA

(przystępując do Basi patrzącej na nią surowo)

Co to? Czerwone oczki, Basiu?

BASIA

Bom płakała.

ANIELA

Płakałaś?

BASIA

Nawet gorzko.

ANIELA

Byłaś na pogrzebie?

BASIA

O nie, płakałam z gniewu.

ANIELA

Na kogo?

BASIA

Na ciebie.

ANIELA

Na mnie? Na miłość boską! Jakaż moja wina?

Powiedzże, bo mnie gniew ten śmieszyć już zaczyna.

BASIA

Byłam właśnie w kościele u Świętego Krzyża.

Patrzę, ktoś z pochyloną głową się przybliża

I klęka przed samotnym obrazem na boku.

Twarz jego była blada i łzy były w oku.

Modlił się tak gorąco, a postawa cała

Taki smutek i taką boleść wyrażała,

Że i mnie żal ogarnął i dreszcz przejął trwożny.

ANIELA

(z uśmiechem)

Któż to był ten kawaler smutny i pobożny?

Poznałaś go?

BASIA

Poznałam — i tobie on znany.

Gdy powstał od ołtarza drżący i znękany

I postrzegł, że go czekam i pragnę widocznie,

Ażeby się przybliżył — przystąpił niezwłocznie

I widząc, że serdecznie smutek jego dzielę,

Opowiedział mi wszystko.

ANIELA

(żartobliwie)

I wszystko w kościele?

Lepiej było pogadać za świątyni progiem.

BASIA

(surowo)

Nie śmiej się, on na ciebie skarżył się przed Bogiem.

I czy wiesz, co mu dało tę boleść niezmierną?

To, żeś była okrutną i niemiłosierną.

Odmówiłaś, w tym wola. Ale człowiekowi,

Którego się przynęca, którego się łowi,

Odmawiać zimno, sucho i z szyderstwem takiem,

To już znak złego serca, to jest dla mnie znakiem,

Że je świata waszego wysuszył rachunek,

Żeś już sama dla siebie straciła szacunek.

I to mnie rozgniewało, dlategom płakała.

ANIELA

Widzisz, żeś w surowości swej miarę przebrała,

To, co cię tak oburza, co twe serce krwawi,

Co już masz za zepsute, jutro się naprawi.

BASIA

Żartuj i ze mnie, tego tylko nie dostaje.

ANIELA

Wcale nie — ja mu jutro rękę mą oddaję.

BASIA

(zmieszana)

Co mówisz? Ty oddajesz rękę swoją... jemu?

ANIELA

Tak jest, Basiu kochana, ja, panu Lickiemu.

Widzisz, żeś rozwiązania tego nie odgadła.

Ale ty drżysz, siostruniu! Twoja twarz pobladła!

Czy chcesz, bym ci twój sekret szepnęła na uszko?

BASIA

(mocując się)

Co za sekret?

ANIELA

Pan Licki drasnął twe serduszko.

Patrz no, teraz rumieniec oblewa cię żywy.

BASIA

(z mocą)

Mylisz się — pragnę tylko, aby był szczęśliwy.

I jeśli powinności swej uczynisz zadość,

Nic więcej nie obaczysz, tylko szczerą radość.

Lecz jakże się to stało? Niech się przecie dowiem.

ANIELA

Siądź, kochana Basiuniu! Wszystko ci opowiem.

(Siadają — Jan szybko wchodzi.)

SCENA PIĄTA

ANIELA, BASIA, JAN, później HRABIANKA REGINA

JAN

Pani!... Pani Sędzina ze wsi przyjechała!

BASIA

(zrywa się z krzykiem)

Babcia! O Boże drogi!

(Wybiega, Jan za nią. Przez drzwi od sali jadalnej wchodzi

hrabianka Regina.)

REGINA

(do Anieli idącej ku drzwiom głównym)

Jużem list posłała.

ANIELA

(idąc)

To szkoda. Już nie trzeba.

REGINA

(idąc za nią)

Szczególnym kłopotem

Nabawiasz mię — dlaczego?

ANIELA

Powiem cioci potem.

REGINA

(zatrzymuje ją)

Mów teraz.

ANIELA

Nie mam czasu.

REGINA

Ale cóż cię goni?

ANIELA

Babunia już na schodach, muszę spieszyć do niej. (Wybiega.)

REGINA

(sama)

Więc przyjechała? Dla mnie z nią rozmowa trudna.

Zacna to jest staruszka, ale trochę nudna.

Staroświeckich swych myśli z uporem się trzyma;

A w jej pojęciu świata nic pańskiego nie ma.

Ale trzeba być grzeczną.

(Wchodzi Sędzina, opierająca się na laseczce, mająca z jednej strony Anielę, z drugiej Basię, które jej pomagają. Postać słuszna, trochę przygarbiona, suknia czarna z białą kryzą koło szyi, czepek takiż z czarnym welonem, włosy zupełnie białe, twarz łagodna i uśmiechnięta.)

Scena szósta

SĘDZINA, ANIELA, BASIA, HRABIANKA REGINA

SĘDZINA

(z uśmiechem ku podchodzącej ku niej Reginie)

Hrabianka Regina! Jak się masz? (Całuje ją w czoło.)

REGINA

Witam panią. Niech pani Sędzina

Usiądzie. Schody męczą.

SĘDZINA

(krzepiąc się)

O nie, nie, dziękuję.

Chociaż weszłam po schodach, fatygi nie czuję.

Wiek chyli mię do ziemi, lecz się dusza krzepi,

I na złość moim latom mam się coraz lepiej.

Widać, jestem jak lampa, która wtedy, właśnie,

Gdy najmocniej zabłyśnie, znienacka zagaśnie.

BASIA

(całując jej ręce)

O babciu, nie mów tego!

SĘDZINA

(wesoło)

Cóż chcesz, moje dziecię.

Musi się przecie urwać i najdłuższe życie,

Na świętą Annę skończę siedemdziesiąt osim.

BASIA

My ci, babciu, niemało jeszcze lat wyprosim.

SĘDZINA

Czy ich wiele, czy mało przebyć mam na ziemi,

To wie Ten, co losami zarządza naszemi.

Nie nasza to jest troska. On tak sam ułożył,

By każdy szedł do. mety i swej pory dożył.

Stąd nierówny wiek ludzki. Ten w swej wiosny kwiecie

Opada, ten dojrzewa i schodzi aż w lecie,

Inny więdnie w jesieni, inny w późnej zimie

Cichutko, jak kureczka, na swój sen zadrzymie.

Lecz co to o tym gadać? — Przyjdzie to koniecznie.

Tymczasem niech was jeszcze uściskam serdecznie

I dowiem się, czy wam tu razem dobrze było?

ANIELA

(bierze rękę Basi)

Mnie, kochana babuniu, z Basią bardzo miło.

SĘDZINA

Sądzę, że ona także chętnie u was gości.

BASIA

(spuszczając oczy)

Aniela dla mnie zawsze pełna uprzejmości

I hrabianka tak dobra.

REGINA

Co mogę, to czynię.

SĘDZINA

Wiem ja, żeście obiedwie grzeczne gospodynie.

ANIELA

To tylko źle, babuniu, że Basia w Warszawie

Nie podobała sobie i nudzi się prawie.

SĘDZINA

(z radością)

Doprawdy? Więc wieś wolisz?

BASIA

O, sto razy wolę!

Tam są łąki i gaje, tam szerokie pole,

Tam wieczorem ogarniam horyzontu końce

I widzę, jak wspaniale zapuszcza się słońce;

A rano, kiedy ziemia wykąpie się w rosie;

Gdy wyjdę z mym pacierzem, słyszę w ptaków głosie,

Że i one się modlą i w pobożnym chórze .

Za jasny promień ranku dziękują naturze.

Tam jest także mniej ludzi i chaty ubogie,

Gdzie wszystkich znać, każdemu coś poradzić mogę

I rozmawiając z nimi, ucząc się ich doli,

Wiem, co kogo raduje, a co kogo boli.

A tu w ciasnych ulicach tamuje się tchnienie:

Tu z boku, pod nogami i wszędzie kamienie,

Ziemi prawie nie widać, tylko troszkę nieba,

A wśród ludzi nieznanych przeciskać się trzeba.

O, choć ona mi rada i pani łaskawa,

Doprawdy, że mię wcale nie nęci Warszawa!

SĘDZINA

(patrząc się na nią z uśmiechem)

Jak ona poetycznie wyegzaltowana!

Nie byłaś dawniej we wsi tyle zakochana.

Coś to jest? Patrzcie, jaki ją rumieniec krasi.

Co to znaczy, Anielciu?

ANIELA

To jest sekret Basi.

SĘDZINA

(wesoło)

Więc już jest i sekrecik? A wielki czy mały?

BASIA

Chcę na wieś wrócić, babciu, i to sekret cały.

SĘDZINA

No, to wrócisz — tymczasem ciesz się tą nadzieją.

(Basia całuje jej rękę.)

REGINA

Pani zapewne do nas przybyła koleją?

SĘDZINA

Naturalnie. Choć stara, cenię wynalazki,

Gdy dobre. Znikły teraz wyboje i piaski

I gdy kogo interes w termina zaprzągnie,

Lub jak mnie, gdy serdeczna niecierpliwość ciągnie,

Miło jest spieszącemu tym żelaznym szlakiem

Kilka mil na godzinę przelatywać ptakiem.

Jedna jest tylko przykrość dla podeszłych ludzi,

Że czasem są w kompanii, co gniewa lub nudzi.

Tak i mnie się zdarzyło. Do tegoż wagonu

Weszły trzy młode panie. Z ich stroju i tonu

Poznałam, że to damy z możnych domów były:

Ciągle też po francusku do siebie mówiły.

I ja także ten język i nieźle posiadam,

Lecz tylko z Francuzami po francusku gadam.

Nie chcąc się więc przechwalać zasługą tak lichą,

Przyczaiłam się w kącie i siedziałam cicho.

BASIA

Domyślam się, co było rozmów tych przedmiotem.

SĘDZINA

Naturalnie, najwięcej rozmawiały o tem,

Jak prędko się z nich której z domu wyrwać uda,

Jakie są za granicą rozkosze i cuda,

Jak to tam wszystko tanie, jak tu wszystko drogo,

Jak Francja jest bogatą, Polska jak ubogą.

Chociaż mię świerzbiał język i od gniewu wrzałam,

Ścisnęłam jednak wargi i milcząc słuchałam.

Aż jedna z nich przypadkiem drugiej zapytuje,

Czy się tak światły kapłan w Warszawie znajduje,

Co by ją po francusku wysłuchał spowiedzi?

Tu już nie dałam tamtej przyjść do odpowiedzi

I rozżalonym głosem rzekłam: „Moje panie!

Przepraszam was, że polskie powiem wam kazanie,

Bo czuję, żeście Polki, chociaż tak mówicie.

Więc nie dość, że na obcych książkach się modlicie,

Jeszcze, by złożyć Bogu swe grzechy i żale,

Cudzoziemca wam trzeba i w konfesjonale?

Na cóż to? Czy się chcecie dystyngować w tłumie?

Czy myślicie, że Pan Bóg po polsku nie umie?

I na to mu francuskie przesyłacie modły,

By prędzej poszły w górę i niebo przebodły?

Oj! nie wiecie, na jaką drogę was popchnięto,

Gdy mowa przodków nie jest dla was arką świętą,

Gdy gardzicie tym głosem, którym przed wiekami

Bóg ściśle się sprzymierzył z waszymi ojcami.

Macie rozum, niejedna was zaszczyca cnota,

Lecz to są właśnie grzechy waszego żywota".

(uśmiechając się dobrodusznie)

Takie verba im cięłam w żalu i w zapale.

A one zrazu niby nie zważały wcale,

Lecz potem, czcząc, jak myślę, moje białe włosy,

Słuchały mię z pokorą, pospuszczawszy nosy,

I nie zapomną pewnie danej im nauczki.

(oddychając)

Oj! trochęm się zmęczyła! No, kochane wnuczki!

Czy jest dla mnie pokoik? Bo już stare kości

Chcą spocząć.

ANIELA

(chcąc jej przewodniczyć)

Proszę, niech się babunia rozgości.

BASIA

Chodź, babciu! Tam już wszystko masz przygotowane.

SĘDZINA

Dziękuję wam. Niedługo z wami tu zostanę.

ANIELA

Im dłużej, tym nas więcej babunia ucieszy.

SĘDZINA

(filuternie)

A nie, nie! Basia na wieś okrutnie się spieszy.

Chodźmyż!

(Odchodzą we drzwi boczne na prawo.)

REGINA

(sama)

Ot tak, od rana do zachodu słońca,

Będziemy miały teraz kazanie bez końca;

(Wychodzi we drzwi boczne na lewo — zasłona spada.)

AKT V

Ten sam salon w mieszkaniu panny Anieli.

Scena pierwsza

HRABIA JANUSZ (sam)

HRABIA

(siedząc przy stoliku z prawej strony, zamyka album, które trzymał w ręku)

Wezwała mię żądając, abym przyszedł z rana.

Przychodzę, a hrabianka jeszcze nie ubrana,

Lecz wdzięczna za przybycie i dziękując mile

Prosi, abym w salonie pobawił się chwilę.

(Patrząc na zegarek.)

Bawię się więc, a tu już i wpół do dwunastej

(z uśmiechem)

Jestem w gorszej pozycji jak Ludwik Czternasty:

On tylko, co nie czekał — a ja, choć narzekam,

Chociaż się niecierpliwię, siedzę tu i czekam.

No, prawdę powiedziawszy, nic nie tracę na tem,

I skoro wlazłem w credo, muszę być Piłatem.

A choć ten ton szlachecki śmieszy i żenuje,

Pragnę ująć tę ciocię, co mnie proteguje,

I kupując me imię dla panny Anieli,

Swoim własnym dochodem chętnie się z nią dzieli.

Czekajmyż — a tymczasem niechaj rozmyślanie

Zastąpi mi kotlety i za bifsztyk stanie.

(Opiera głowę na ręku — po chwili podnosząc ją)

Będzie dochód — ba, skoro dług mój go obarczy,

To fundusz ten na życie w mieście nie wystarczy,

I trzeba będzie uciec się do oszczędności.

Zabawny to rezultat dla swej szczególności!

Ja — będę mieszkał na wsi i w skromnym ustroniu

Osiadłszy będę zbierał siano na mym błoniu,

Będę patrzył, jak w pługu idą moje woły,

Będę kopy rachował, zwoził do stodoły

Pszenicę, plenne żyto i brunatną hreczkę,

Wieczorem pójdę sobie spacerem nad rzeczkę

I usiadłszy nad brzegiem przezroczystej wody

Będę tam oczekiwał przybycia mej trzody,

A wnosząc stąd, że syta, bo napoju łaknie,

Przerachuję me krówki, czy której nie braknie.

Potem się z ekonomem o jutrze naradzę

Lub Żydka, gdy się zdarzy, na ganku posadzę,

Każę poznosić próbki, tuż przy nim ząsiędę

I o ceny bij zabij targować się będę.

O szlachecka rozkoszy! Słodka perspektywo!

Jakże mi się przedstawiasz czarownie i żywo!

Jak na tle twym dobitnie jeszcze się malują

Te wizyty sąsiadów, co wiecznie nocują,

Te rozmowy o deszczu, nim dadzą śniadanie,

Te w mody przeszłoroczne postrojone panie,

Te zjazdy na jarmarku, a w dni uroczyste

U proboszcza w parafii zrazy zawiesiste!

(Rzuca album na stół i powstaje.)

Smutno to! — Lecz cóż robić, gdy wątku nie staje.

Żegnam was, oświecone Europy kraje!

Nieprędko was odwiedzi wasz znajomy stary,

Teatr a i błyszczące gazem bulewary!

Na lagunach weneckich, wpośród nocnej ciszy,

Nieprędko on z gondoli tęskną pieśń usłyszy,

Albo na Wezuwiusza błąkając się szczycie

Nieprędko wzrok utopi w tym cudnym błękicie,

Co z nieba swe szafiry na te morza zlewa

I falą ametystu Neapol obmywa.

Próżne już narzekania i daremne dąsy.

Trzeba osiąść w ojczyźnie i zapuścić wąsy,

I wyrzekłszy się wdzięków jaśniejszego nieba,

Wziąć żonę i kapotę dla dachu i chleba.

Wszelka inna nadzieja znikoma i marna.

(Wchodzi Jan z listem w ręku.)

Scena druga

HRABIA JANUSZ, JAN, później HRABIANKA REGINA

JAN

Tu list do Jaśnie pana.

hrabia

(bierze list)

I pieczątka czarna!

Co to? Czy nie stryjenka powieki zawarła?

(Odpieczętowuje prędko i czyta.)

A jak mi Pan Bóg miły, to ona... umarła!

I rządca jak swojego wita mię dziedzica.

O szanowna matrono! Niech ci Bóg przyświeca

W tej drodze, którą poszłaś! Synowiec w żałobie

Pomnik ci marmurowy postawi na grobie

I okazując jawnie wdzięczność i pokorę

Szlochaniem podziękuje, żeś umarła w porę.

(Przebiega jeszcze list.)

JAN

Przyniosłem jaśnie panu jakąś wieść szczęśliwą.

Warto by, proszę pana, z rubelka na piwo.

HRABIA

Taka wieść, mój kochany, opłaca się złotem.

(Szuka po kieszeniach.)

JAN

O! to jeszcze i owszem.

HRABIA

(patrząc w list)

Dam ci więcej potem.

JAN

(na stronie)

A teraz pustki w jaśnie Hrabiego kieszeni.

HRABIA

(składając list)

Kto to przyniósł?

JAN

To jakiś ekonom. Jest w sieni

I mówił, że chce bardzo widzieć jaśnie pana.

(Hrabia bierze kapelusz — hrabianka Regina wbiega.)

REGINA

Jestem, Hrabio!

HRABIA

Przepraszam, wieść niespodziewana

I taka, że odmienia całą rzeczy postać,

Wywołuje mię nagle i nie daje zostać.

REGINA

Ale o cóż to idzie, powiedzże mi przecie.

HRABIA

Nie teraz — cuda jeszcze dzieją się na świecie!

Niech się pani nie dziwi, niechaj mnie nie gani,

Za małe pół godzinki będę służył pani.

(Wychodzi.)

REGINA

Nie rozumiem, doprawdy, co mu się zrobiło?

JAN

(z uśmiechem)

Oj! coś się szczęśliwego Hrabiemu zdarzyło.

Był list ze wsi, a na nim czarna pieczęć była.

Widać jakaś osoba świat ten opuściła,

Po której Hrabia wielką sukcesyję bierze,

Dlatego taki wesół, że porośnie w pierze.

REGINA

(do siebie)

Czy nie stara hrabina? Tak, to pewnie ona.

Biedaczka była. mocno przez wiek. osłabiona.

Cóż robić? — Pójdę zaraz pomodlić się za nią.

Teraz Anielcia będzie całą gębą panią.

(Wychodzi.)

JAN

(sam)

Mój Boże, jak to panom wszystko na zysk idzie!

Jak komu umrze krewny, co jak on był w biedzie,

To łez nie ma czym otrzeć i tylko kłopoty

Zostawi lub bez dachu i chleba sieroty.

A jak panu umiera babka albo dziadek,

To w kufrach są tysiące albo w dobrach spadek

I wesoło mu w sercu, choć czarno we dworze,

Bo na pańskim zagonie i śmierć nawet orze.

(Wchodzi Starzycki, Antoni i Karol.)

Scena trzecia

STARZYCKI, ANTONI, KAROL i JAN

STARZYCKI

(do Antoniego)

I czegoż się ociągasz? (do Jana)

Czy są panie w domu?

Zamelduj!

JAN

Ba, zamelduj, kiedy nie ma komu.

Panie jeszcze w kościele, prószę jegomości.

STARZYCKI

Ano, to zaczekamy.

JAN

Mamy ze wsi gości.

Pani Sędzina wczoraj jeszcze przyjechała.

KAROL

(do Antoniego)

Czy ta babka, o której tamta wspominała?

ANTONI

Ta sama!

JAN

A to pani bardzo jest pobożna:

Z kościoła jej nieprędko spodziewać się można.

STARZYCKI

To zamiaru naszego w niczym nie osłabia.

Zaczekamy. Na!

(Daje mu rubla.)

JAN

(patrzy w rękę — na stronie)

Otóż to prawdziwy hrabia!

(głośno)

Niech panowie siadają i odpoczną sobie.

STARZYCKI

Ty idź na swoje miejsce.

JAN

Ja też tak i zrobię.

(Wychodzi.)

STARZYCKI

(do Antoniego)

No, rozwesel się, chłopcze! Bo to nie przystoi

Z taką miną przychodzić do bohdanki swojéj.

Odmówiła ci zrazu, gdyś prosił natrętnie.

Może to uczyniła z musu i niechętnie.

Na świecie, w którym żyje, włada przymus srogi.

Bała się odkryć z sercem, sądząc, żeś ubogi.

Dziś, gdy wie, że na ciebie grosz niemały spływa,

To i miłość jej wyszła na wierzch jak oliwa.

I śmiało przed panami, co by się wprzód śmieli,

Objawi, że się z tobą życiem swym podzieli.

Po cóż smutek, gdy szczęście twoje się zapewnia?

ANTONI

(ściska jego rękę)

Nie, wuju, jam nie smutny, mnie tylko rozrzewnia

Ta dobroć, te zachody o mnie tak serdeczne.

STARZYCKI

Aha! Teraz miarkujesz, że były konieczne.

A wprzódy, polegając na własnym rozumie,

Pomyślałeś, to stary wieśniak, nic nie umie,

Nie potrafi mi pomóc, gdy tak trudna sprawa,

Ja sam sobie poradzę, jam kandydat prawa,

I młody, i przystojny, i kocham ogniście.

A teraz co, kochanku? Widzisz oczywiście,

Że chcąc otrzymać pannę, którą świat wychowa,

To milion zawsze lepszy niż serce i głowa.

ANTONI

(z bolem)

O, to prawda, mój wuju!

KAROL

Kochany Antoni!

Dlaczegoś ty mnie z sobą przyprowadził do niéj?

Ja nie chciałbym być świadkiem waszego spotkania.

Ta scena eksplikacji, scena pojednania,

Obejdzie się beze mnie. Ucieszę się potem,

Gdy się wszystko ułoży i powiesz mi o tem.

ANTONI

(ściska jego rękę)

Proszę cię, zostań ze mną; mam w tym moje racje.

STARZYCKI

Lecz do czego tu sceny, na co eksplikacje,

Gdy wszystko ułożone i już mam jej słowo?

ANTONI

Nie łatwo, drogi wuju, zawiązać na nowo,

Co się raz rozerwało z bolem tak ogromnym.

Ja tu z postanowieniem przyszedłem niezłomnym,

Ale widzisz, Karolu, to są takie chwile,

Że nie mogę polegać na swej własnej sile.

Otóż, gdybym się zachwiał, gdyby wdzięk zwodniczy

Jej oka i uśmiechu miał ująć z goryczy

Tego kielicha, który wczoraj mi podała,

Pragnę, by mię obecność twoja utrzymała,

Bym, jak tchórz w pojedynku, w przyjaciela oku

Znalazł moc i odwagę i dotrzymał kroku.

KAROL

Nie rozumiem.

STARZYCKI

Ja także,

(Bierze jego rękę i patrzy mu w oczy.)

Coś ty usnuł sobie?

Czy nie zrobisz ty głupstwa?

ANTONI

(z gorzkim uśmiechem)

Nie, wuju, nie zrobię!

Możem za obraźliwy i zanadto dumny,

Lecz sądzę, że to będzie postępek rozumny,

Że się z twoim życzeniem i z twą wolą zgodzi,

Bo nawet da mi szczęście, co cię tak obchodzi:

Bo ta myśl, gdy mię chwila ucisnęła sroga,

Przyszła mi przy modlitwie, więc idzie od Boga.

STARZYCKI

Czyń, jak chcesz — i ja może zrobiłbym inaczej.

(do Karola)

Co on sobie ułożył?

KAROL

Nie wiem. — Ot, dziwaczy!

Lecz już są.

(Wchodzą przez główne drzwi: Sędzina, Aniela i Basta, a przez boczne hrabianka Regina.)

Scena czwarta

STARZYCKI, ANTONI, KAROL, SĘDZINA, ANIELA, BASIA, HRABIANKA REGINA

ANIELA

(z ukłonem i uśmiechem)

A, panowie nas już uprzedzili!

Przepraszani, żeście może trochę, się znudzili.

KAROL

Natrętnych nawet pani zastajesz tu gości.

ANIELA

(do Karola)

Nie pana.

BASIA

(patrząc na Antoniego — na stronie)

W twarzy jego nie widzę radości.

(Prowadzi Sędzinę ku środkowi sceny.)

REGINA

(do Anieli)

Anielciu, był tu Hrabia?

ANIELA

(prędko)

Wiem, lecz o to mniejsza.

REGINA

Ja ci ważną rzecz powiem.

ANIELA

Ach, tu rzecz ważniejsza,

Moja ciociu kochana, na stół się wytoczy!

(spojrzawszy bystro na Antoniego — na stronie)

Dziwny stan! Dziś ja nie śmiem popatrzeć mu w oczy.

BASIA

(przysuwając krzesła ku środkowi sceny)

Może babcia usiądzie?

SĘDZINA

Siądę, moja miła. (z uśmiechem)

Na warszawskich kamieniach trochęm się podbiła.

ANTONI

(przystępując)

Witam szanowną panią.

SĘDZINA

(podaje mu rękę)

Szczerze się raduję,

Że pana widzę. (ciszej z miną aprobacji)

Wiem już, co się tu gotuje.

(poglądając na Starzyckiego)

A to pewnie wujaszek?

STARZYCKI

Niech pani Sędzina

Pozwoli mi...

SĘDZINA

(uprzejmie)

Pan byłeś w pułku mego syna —

I to wiem także.

STARZYCKI

Byłem.

SĘDZINA

(podaje mu ręką)

Bardzom panu rada.

(ukazując mu miejsce obok siebie)

Myśmy starzy znajomi. Niech no pan tu siada.

Niejedno, co już znikło, co jest prochem w grobie,

A jednak w sercu żyje, przypomnimy sobie.

(Siadają obok siebie.)

ANIELA

Babuniu! — pan Żytowski.

ANTONI

Mego przyjaciela

Rekomenduję pani.

SĘDZINA

(do Karola)

Już mi dziś Aniela

Wspominała o panu. Pan jej portret zrobił.

Wdzięcznam bardzo. To dla mnie; będzie dom mój zdobił

I przypomni mi nieraz zdolnego człowieka,

Którego, pewna jestem, piękna przyszłość czeka.

KAROL

Dziękuję zacnej pani za słowo łaskawe.

(Karol skłoniwszy się Sędzinie, dziękuje ukłonem Anieli i staje z prawej strony spektatorów za Antonim na przodzie sceny. Hrabianka Regina widząc to rusza ramionami i siada z lewej strony przy stoliku. Aniela siada przy ciotce ku środkowi. Basia stoi z lewej strony Sędziny, oparta o jej krzesło. Starzycki siedzi po prawej stronie Sędziny, bliżej Anieli. Chwila milczenia.)

SĘDZINA

(do Starzyckiego)

Pan siostrzeńca swojego poprawiłeś sprawę,

A było źle podobno.

STARZYCKI

(filuternie)

Miał już pójść z krzyżykiem,

Alem mu przybył w porę z małym sukursikiem.

SĘDZINA

Czy to jej tylko w sercu jego nie zaszkodzi?

STARZYCKI

Niech ich szanowna pani zbliży i pogodzi.

Widać przyjść im nie łatwo do porozumienia.

SĘDZINA

(do Antoniego)

Czy pan Licki nam nie ma nic do powiedzenia?

ANTONI

I owszem, zacnej pani mam powiedzieć wiele.

SĘDZINA

(z uśmiechem)

Mnie tylko, nie Anieli?

ANTONI

Ja pannę Anielę

Kochałem i sądziłem, że to przywiązanie

Brak fortuny zastąpi i za tytuł stanie.

I miałem powód myśleć, że ta cześć głęboka,

Którąm jej okazywał, nie uszła jej oka,

A chociaż w różnym świecie żyliśmy oboje,

Mogłem mniemać, że przyjmie oświadczenie moje.

Ale pannie Anieli inaczej się zdało:

Com wówczas jej przynosił, to nie wystarczało.

Cześć, miłość, poświęcenie za poezję wzięła

I prośbę mą z szyderstwem prawie odepchnęła.

Dopiero wuja mego dary i staranie

Przemogły jej zasady i zmieniły zdanie.

Sądzę więc, że to zacną panią nie zadziwi,

Gdy powiem, że nas związek ten nie uszczęśliwi.

Wyższy świat, do którego wiem, że nie należę,

Małżeństwo z innej strony i za układ bierze.

Tam już dość do harmonii naciągnięte struny,

Gdy jest równość imienia i równość fortuny.

Dla mnie to nie wystarcza. Mnie trzeba koniecznie

Nie tylko, bym sam kochał, i kochał serdecznie,

Lecz żeby i kobieta, która mnie wybrała,

Nie to, co mam i daję, ale mnie kochała.

ANIELA

(na stronie)

Co za upokorzenie!

REGINA

(z gniewem na stronie)

Jak to można znosić!

STARZYCKI

(do Sędziny)

Jest racja. W tym, co mówił, jest i sensu dosyć.

SĘDZINA

Niestety! Prawdę mówi i widzę w tej chwili,

Jak jej tym dymem świata głowę odurzyli.

ANTONI

Niech więc panna Aniela łaskawie daruje,

Że teraz...

ANIELA

(z dumą)

Pan mnie nie chcesz?

ANTONI

Że w sobie nie czuję

Odwagi tryb wielkiego świata naśladować

I dla układów tylko życie ryzykować.

ANIELA

(wzgardliwie)

Jesteś pan całkiem wolnym.

REGINA

(powstaje z gniewem)

Nikt pana nie zmusza.

Aniela będzie żoną hrabiego Janusza.

Troska pana o los jej niechaj się ukoi;

Ja wybrałam jej męża, jaki jej przystoi.

ANTONI

(patrząc na Basię)

A ja zwrócę się do tej, co współudział święty

Okazała mi wtedy, gdym był, odepchnięty.

I gdym się żalił Bogu z ukorzonym czołem,

Stała się dla mnie tkliwym pociechy aniołem.

BASIA

O Boże! czy to do mnie?

ANTONI

Tak, panno Barbaro!

Wzgardziszże serca mego i ręki ofiarą?

Serce, prawda, zranione, lecz prędko przeboli.

BASIA

Cóż powiem? Nie zależę od mej własnej woli.

ANTONI

(do Sędziny)

O racz pani na taką pozwolić zamianę!

SĘDZINA

(z uśmiechem)

Chętnie — ależ wieś, Basiu!

BASIA

To już ja zostanę:

Teraz może mi lepiej wyda się Warszawa.

(Podaje rękę Antoniemu.)

STARZYCKI

(powstawszy, uderza po ramieniu Antoniego)

Masz rozum, nie daremnieś ty kandydat prawa.

W tych oczkach na twe rany znajdą się balsamy.

(Bierze rękę Basi.)

A i my, piękna pani, prędko się poznamy.

KAROL

(do Antoniego)

Winszuję ci!

ANTONI

(ściska jego rękę)

Winienem to po części tobie.

ANIELA

(spojrzawszy na Karola — na stronie)

Odezwać się czy milczeć? Co pocznę? Co zrobię?

(Sędzina ściska klęczącą przed sobą Basię — Starzycki Antoniego, Karol patrzy z zajęciem na Anielę. — Wchodzi hrabia JANUSZ.)

Scena ostatnia

CIŻ wszyscy i HRABIA JANUSZ

HRABIA

(staje — na stronie)

Tu widzę pełno ludzi — jakaś scena tkliwa.

(Postępuje ku przodowi sceny na prawo.)

REGINA

(postrzega go)

A! Hrabia! (na stronie)

Otóż właśnie w dobry czas przybywa.

(Idzie ku niemu śpiesznie — ciszej)

Teraz, kochany Hrabio, wystąp z oświadczeniem.

(Zwraca się ku Anieli siedzącej na dawnym miejscu.)

Anielciu!

HRABIA

(na stronie)

Ba, już nie czas! Człowiek z urodzeniem,

Gdy goły, gdy żydowskiej unika gonitwy,

Chwyta się takiej partii jak tonący brzytwy.

Lecz gdy traci stryjenkę, babkę albo dziada

I fortuna na niego naturalnie spada,

Gdy jak był, znów jest panem — innej szuka żony.

ANIELA

(serio).

Pan Hrabia, jak uważam, trochę roztargniony.

HRABIA

Mocnom zakłopotany i już prawie w drodze,

Pożegnać tylko panie na chwilę przychodzę.

REGINA

(zdziwiona)

Jedziesz?

HRABIA

Stryjenka moja, ta zacna matrona,

Przeniosła się nareszcie do wieczności łona.

Z jej śmiercią znowu na mnie znienacka się zlały

Majętności stryjowskie, jego kapitały,

A z nimi interesa, hipoteczne księgi,

Złodzieje ekonomy, sługi niedołęgi

I cała zgraja, która łaknąc mego chleba,

Znudzi mię, z którą jednak załatwić się trzeba.

Podróż moja tym bardziej nie da się odłożyć,

Że chciałbym sam jej zwłoki w grobie przodków złożyć

I na czele mych włości wspaniałym obchodem

Uczcić zacną niewiastę tym żalu dowodem.

A potem, urządziwszy lepiej mą spuściznę,

Na długo lub na zawsze opuścić ojczyznę,

Gdzie siedząc, prawda, z musu, blisko przez dwa lata,

Do europejskiego zatęskniłem świata.

REGINA (zmieszana)

Wszystko to nie przeszkadza, żebyś się oświadczył.

HRABIA

(przypominając)

Oświadczył się?

ANIELA.

(z ironią)

Pan Hrabia już zapomnieć raczył?

HRABIA

Że w liście do hrabianki coś o tym wspomniałem?

A tak, to było wtedy, kiedy nic nie miałem.

(Sędzina podnosi się, postępuje parę kroków i patrzy surowo

na Hrabiego i Anielę.)

ANIELA

(powstawszy także — z żywością)

A teraz, gdyś pan przyszedł do wielkiego mienia,

To lepszego niż moje poszukasz imienia?

Szlachcianka już za nisko?

HRABIA

(wymawiając się)

Niech pani daruje...

ANIELA

(postępując naprzód)

Nie gniewam się — i owszem ja panu dziękuję,

Że mi otwierasz oczy tym upokorzeniem. (do Sędziny)

O babko! Ciebie stan mój przejmuje zmartwieniem?

Lecz nie gniewaj się na mnie, nie moja to wina,

Że tak źle nauczono córkę twego syna,

Że w niewłaściwy sobie wciągniona stosunek,

Sądziła, że da szczęście pycha lub rachunek,

I każąc milczeć sercu, jakby go nie miała,

Herbu tylko lub mienia w mężu swym szukała.

Zaślepienie to mogło przyszłość mą zniweczyć.

Bóg mi zesłał tę karę, aby mię wyleczyć.

On zbudził we mnie duszę dotknieniem gorącym,

Bym zerwała ze światem zimnym, rachującym,

By na głos ten uczucia złamała się tama,

Co mię dzieli... (patrząc na Karola)

Lecz przebóg! Mamże mówić sama?

KAROL

(wzruszony)

Ja dopowiem... i zginam przed panią kolana.

ANIELA

(w uniesieniu podaje mu obie ręce i podnosi go)

Więc postrzegłeś pan wreszcie, że ja kocham pana?

KAROL

(powstawszy)

Szczęścia mojego żadnym słowem nie wyrażę.

Ale mogęż je przyjąć? Jakże się odważę,

Ujęty twą dobrocią i miłości głosem,

Życie i los twój, pani, związać z moim losem?

Nie mam nic, ani mienia, ni herbowej tarczy,

Nic prócz serca. Czyż serce wystarczy?

ANIELA

(z zapałem)

Wystarczy!

Nauczyłam się dzisiaj. Powszedniego chleba

Mam dosyć, a szlachectwem są te dary nieba,

Które masz, są znamiona sztuki, co okolą

Cyfrę twą na twej tarczy chwały aureolą.

Patrz, wszyscy, co mię słyszą, szczęście moje dzielą.

STARZYCKI i ANTONI

Winszujemy ci, pani.

BASIA

(ściska jej rękę)

O droga Anielo!

Kocham cię i szacuję.

REGINA

(na stronie)

Kto jej dał tę radę?

Wstyd zalewa twarz moją — ja z kraju wyjadę.

HRABIA

(do Karola)

Pan Żytowski swój portret robił con amore.

KAROL

(do Hrabiego)

Nie wszystko, co dowcipne, za dobry żart biorę.

Teraz jednak pozwalam — gdy sercu tak błogo.

(Przystępuje do Anieli.)

HRABIA

(na stronie)

Tu, widzę, dawnych bredni zapomnieć nie mogą.

Każdy o sercu tylko i o sercu plecie,

Jak gdyby nic lepszego nie było na świecie,

Jak gdyby Europa, co się już pozbyła

Tych ckliwych sentymentów, za górami była.

SĘDZINA

(do Hrabiego serio)

Pan Hrabia patrzy na nas jakby z zadziwieniem?

HRABIA

O nie, szanowna pani! Człowiek z urodzeniem

Niczemu się nie dziwi, co się tutaj dzieje.

Lituje się on tylko lub się w duchu śmieje.

I widząc, jak tu wszystko się do gminu zniża,

Zebrawszy swe intraty jedzie do Paryża,

By sobie mimowolnie na myśl tam przywodził,

Że w wieku dziewiętnastym także się urodził.

SĘDZINA

(prostując się)

Jedź pan, jedź, i ja życzę panu dobrej drogi.

Rzucaj pan stare groby i swój kraj ubogi

I zabrawszy pieniądze na podróż bez celu,

Dalej w świat na koleje! — Mamy takich wielu;

Ale są i nie tacy. Dożyliśmy chwili,

Że i ta zła choroba wkrótce się przesili.

Rychłego wyzdrowienia widzę ślady błogie.

Tylu już na zacniejszą wystąpiło drogę,

Tylu już to postrzegło, że są wyższe cele,

Że gdzie kraj, tam powinni być obywatele,

I ogół czci już mężów, co ten zwrot natchnęli

I ten zbawienny sztandar pracy rozwinęli.

Lecz pana, jak uważam, wszystko to nie cieszy.

Nie śmiemy zatrzymywać, niech pan w drogę spieszy,

My zostaniem — i naszą pokochamy biedę.

HRABIA

Żegnam panie — i prosto stąd na pocztę idę.

(Kłania się i wychodzi.)

STARZYCKI

(do Sędziny)

Daj pani pokój — takich nic już nie poprawi.

ANIELA

Babciu! Mnie ojciec z nieba pewnie błogosławi.

A tyż pobłogosławisz?

SĘDZINA

Z serca, moje dziecię!

W rachunku śmierć kobiety, w miłości jej życie.

Z obcych stron do nas przyszły i ciążą nad krajem

Te względy, tak niezgodne z dawnym obyczajem.

Polska dziewica nigdy nie znała rachuby,

W sercu szukała rady, w posłuszeństwie chluby..

Wierzyła ona święcie — można czy uboga,

Że to dla niej przyjaciel, że to mąż od Boga,

Którego jej wskazała miłość lub rodzice,

I zwracając ku niemu zapłonione lice,

Jak kwiat zwraca do słońca kielich pełen rosy,.

Z ufnością w ręku jego swe składała losy.

I dobrze jej z tym było. Niechże w każdym względzie,

Moja droga Anielo, i tobie tak będzie. Bóg dobry zlał na ciebie swojej łaski zdroje

I nie chciał cię ukarać za winy — nie twoje.

A było źle. Bo panna w twoim położeniu,

Która szuka w majątku szczęścia lub imieniu,

Co walcząc z własnym sercem, na głos jego głucha,

Tych tylko względów świata niebacznie usłucha,

Jeśli jej Bóg nie natchnie, ludzie nie oświecą,,

Stać się musi występną albo męczennicą,

I ten blask, co niejedną złudził pozorami,

Albo wstydem opłacić, albo oblać łzami.

Stójcież do śmierci przy tych, co was wybawili,

I podziękujcie Bogu za światło tej chwili.

(Obie pary klękają przed nią — zasłona spada.)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Korzeniowski Józef DOKTOR MEDYCYNY Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef REPUTACJA W MISTECZKU Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef ŻYDZI Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef WĄSY I PERUKA Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef Kollokacja
Bałucki Michał BILECIK MIŁOSNY Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef Wtorek i piątek
Korzeniowski Józef DRUGA ŻONA
Korzeniowski Józef Spekulant
Referaty, Z BOGIEM ALBO BEZ BOGA, „Z BOGIEM ALBO BEZ BOGA „ JOZEF KOZIELECKI
J Korzeniowski Żydzi Komedia w czterech aktach
Józef Korzeniowski Karpaccy górale (BN)
Kollokacja, Józef Korzeniowski doc
Jak miał na drugie imię marszałek Józef Piłsudski
JÓZEF CONRAD KORZENIOWSKI LORD JIM doc
Józef Korzeniowski Kollokacja (BN)
JÓZEF KORZENIOWSKI

więcej podobnych podstron