Skarby Inków w Polsce to mistyfikacja?
sxc.hu
26 lutego 1976 roku pod Kutnem zginął w wypadku samochodowym wicemarszałek sejmu PRL, prezes Stronnictwa Demokratycznego, prezes Polskiego Związku Żeglarskiego, Andrzej Benesz. Okoliczności wypadku nie są dokładnie znane. Ci, którzy znali historię rodziny Andrzeja Benesza twierdzili, że dosięgła go klątwa.
Komunistyczny dygnitarz następcą peruwiańskiego tronu
Gdyby dziś w wypadku zginął polityk tej rangi, wszyscy powiedzielibyśmy od razu, że to prowokacja obcych służb lub zamach. Biorąc jednak rzecz na rozum stwierdzilibyśmy, że zawinił jakiś kierowca, że był zbyt duży ruch na drodze, może jechali nocą i nie zauważyli, że zjeżdżają na lewy pas? Różne rzeczy zdarzają się przecież na drogach.
Tak powiedzielibyśmy dziś. Jednak ci, którzy pamiętają rok 1976, a ja pamiętam, wiedzą jakie było wtedy natężenie ruchu w takiej na przykład Warszawie. Pamiętacie filmy z tamtych lat? Te puste ulice i autobusy ogórki sunące środkiem Marszałkowskiej? Mniemam, że pod Kutnem 26 lutego 30 lat temu ruch był jeszcze mniej intensywny. Wątpię, aby kierowca wicemarszałka sejmu był pod wpływem. Oczywiście nie było wtedy obowiązku zapinania pasów bezpieczeństwa, samych pasów zresztą chyba też nie było. Coś mogło się zdarzyć. No, ale to nie był samochód z Kowalskim w środku tylko z wicemarszałkiem Sejmu, któremu przysługiwała ochrona!
Wróćmy jednak do początku całej historii. Andrzej Benesz podawał się za potomka inkaskich królów, mówił o tym i dowiódł tego odnajdując akt adopcji swego indiańskiego przodka w okładce starego mszału przechowywanego w kościele św. Krzyża w Krakowie. W akcie tym wymienione jest dziecko płci męskiej, które na chrzcie otrzymało imię Antoni, jego matką była Umina, kobieta pochodząca ze starego inkaskiego rodu poślubiona ostatniemu władcy Inków, Tupacowi Amaru III. Człowiekiem, który przekazywał dziecko do adopcji był jego dziad, węgierski szlachcic Sebastian Berzewiczy (nazwisko spolszczone), matka i ojciec chłopca już wtedy nie żyli. Nowymi rodzicami byli kuzyni Sebastiana z Moraw, noszący to samo co on nazwisko. Adopcji dokonano w obecności kilku Indian należących jakoby do inkaskiej rady starszych.
Wyjaśnijmy, skąd węgierski szlachcic mający jakieś roszczenia majątkowe względem położonego na polskim pograniczu zamku (Niedzica należała do korony węgierskiej) znalazł się w Ameryce Południowej. Sprawa jest prosta; Sebastian pojechał tam szukać szczęścia i pieniędzy potrzebnych mu do realizacji jakichś planów majątkowych w kraju. Tam ożenił się z Indianką i miał z nią córkę Uminę. Był wiek XVIII, jego druga połowa. W kraju eksploatowanym przez Hiszpanów wybuchło powstanie. Było to w roku 1781, córka Sebastiana była już wtedy zamężna, poślubiono ją bratankowi przywódcy powstania Andreasowi Tupac Amaru, jedynemu męskiemu potomkowi królewskiej linii Inków. Powstanie zostało brutalnie stłumione, jego przywódcy zaś straceni po okrutnych torturach. Sebastian wraz z córką i zięciem wyruszył do Europy; podobno wieźli ze sobą skrzynie pełne złotego, inkaskiego rękodzieła. Wraz z nimi jechało kilku starszych wiekiem Indian.
W pogoń za nimi ruszyli agenci króla Hiszpanii i świętej Inkwizycji. Droga uciekinierów wiodła poprzez port w hiszpańskim mieście Vigo, poprzez Wenecję do Niedzicy. W czasie podróży agenci inkwizycji zabili Andreasa, zginął on w Wenecji. Umina z małym dzieckiem na ręku i Sebastian docierają do Niedzicy. Tam w niejasnych okolicznościach zasztyletowana zostaje Umina, a Sebastian Berzewiczy, ciężko już chory, oddaje wnuka na wychowanie na Morawy. Tu kończy się klarowna część tej historii, dalej wody są już znacznie bardziej mętne.
Emisariusze z Peru i cudowne odnalezienie kipu
W jaki sposób rodzina Andrzeja Benesza, którego indiański przodek wywieziony został na Morawy znalazła się w Polsce (on sam urodził się w Tarnowie, a mieszkał w Bochni), dokładnie nie wiadomo. Sam Benesz relacjonował taką oto historię: kiedy był dzieckiem, w latach 30tych, do jego domu w Bochni przybyli dziwni goście. Byli to Peruwiańczycy reprezentujący linię rodziny Berzewiczy mieszkającą za oceanem, chcieli odkupić jakieś pamiątki i dokumenty, które pozostały po przodkach.
Mały Andrzej dobrze sobie zapamiętał tę wizytę. Kiedy studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, postanowił odnaleźć akt adopcji swego przodka i to mu się udało (tylko jak?) Jak student Uniwersytetu załatwił sobie przeszukiwanie okładek XVIII - wiecznych (a może starszych) mszałów. Jak on to robił? Scyzorykiem?
Odnaleziony akt adopcji jest jednocześnie testamentem Sebastiana Berzewiczy'ego. Znajdują się w nim wskazówki, które prowadzą Benesza do innego dokumentu, o wiele bardziej tajemniczego. Benesz rusza do zamku w Niedzicy; towarzyszą mu koledzy ze studiów, na miejscu dołącza sołtys, trzech wopistów i leśniczy. Wszyscy kierują się do ostatniego z kamiennych schodów pierwszej zamkowej bramy, odnajdują tam poczerniałą, ołowianą rurę, w niej inkaskie kipu, sznurkowe pismo. Jak wiadomo, Inkowie byli jedyną wysoko rozwiniętą cywilizacją, która nie stworzyła pisma; dokumenty państwowe i listy były to sekwencje węzłów wiązanych na sznurkach. Nie można tego odcyfrować do dziś. Kipu odnalezione w Niedzicy było inne, nie było zrobione ze sznurka tylko z rzemienia, przez lata rzemień trochę popleśniał i zawilgotniał. Na końcach umieszczone były złote, okrągłe blaszki z napisami: Vigo, Titicaca, Dunajecz (tak nazywała się w XVIII wieku Niedzica).
Było kilkunastu świadków, sporządzono szczegółowy raport, napisał go sam Andrzej Benesz, wykluczono jakąkolwiek manipulację. Wszyscy przypuszczali, że niedzickie kipu wskazuje drogę do skarbu Inków, który jest ukryty gdzieś na zamku. Rozpoczęto poszukiwania, ale niczego nie znaleziono. Zatrzymajmy się jednak przy tym znalezisku chwilę.
Kipu było rzemienne, a Inkowie robili je ze sznurka. Dlaczego zmienili zwyczaj? Zabrakło sznurka na pograniczu polsko - węgierskim w XVIII stuleciu? Zastanówmy się też, jak powinien wyglądać rzemień po 150 latach, rzemień leżący pod kamiennym stopniem przy zamkowej bramie. Droga na niedzicki zamek wiedzie lekko pod górę, kiedy pada, a pada raczej często, bo to góry, jest tu mokro, drogą płynie woda. Woda ta płynęła przez ten stopień przez 150 lat. Rura, nawet gdyby była zrobiona z tytanu, nie mogła wyglądać tak, jak to opisuje Benesz, a rzemienne kipu byłoby jakimś żałosnym strzępkiem. Mogę nie mieć racji, ale zastanówmy się mocno, bo to najsłynniejsza historia dotycząca ukrytych skarbów znana w naszym kraju.
Dalej jest jeszcze mętniej. Andrzej Benesz przestaje się interesować całą sprawą podobno przez to, że boi się klątwy, która zabije każdego, kto zabierze się za szukanie inkaskich skarbów. Jednak w 1976 roku kilka dni przed 16. urodzinami syna Benesz oznajmia, że przekaże mu jakieś tajemnice. Nazajutrz ginie w wypadku.
W tajemniczych okolicznościach zginęli także wopiści, którzy obecni byli przy odnalezieniu kipu; o tym co się stało z pozostałymi uczestnikami tego odkrycia nie wiem nic. Aha, obecny był przy tym jeszcze ówczesny dyrektor niedzickiego zamku, który utonął później w niejasnych okolicznościach. Co się stało z kipu? Benesz twierdził, że odesłał je do Peru „dla dokonania odpowiednich studiów”. Jego żona twierdziła, że jest ukryte gdzieś w górach. Rozumiem, że w Pieninach?
Puśćmy wodze fantazji
I załóżmy, że cała ta historia jest od początku do końca dęta. Kiedy zaczynałem tułać się po redakcjach, trafiłem do nieistniejącego już Kuriera Polskiego, współpracy nie nawiązałem, ale jakoś tak od słowa do słowa rozmowa zeszła na Andrzeja Benesza. Był bowiem Kurier Polski oficjalnie przez PZPR ustanowionym organem prasowym bratniego Stronnictwa Demokratycznego, którego Andrzej Benesz był prezesem. - Co myśmy tu z nim mieli - opowiadał mi sekretarz redakcji, mając na myśli Andrzeja Benesza. - To był dobry człowiek, ale trochę fantasta. On chyba nie rozumiał rzeczywistości, w której żył, wielu wpływowych ludzi uważało, że on kompromituje sejm i partię.
Załóżmy, że pomysły wicemarszałka sejmu PRL nie do końca podobały się kierownictwu przewodniej siły narodu czyli PZPR, a może nawet nie do końca podobały się towarzyszom radzieckim. Facet opowiada jakieś historie o Indianach i wysyła zabytkowe przedmioty (kipu) do obcego kraju? Jeśli oczywiście to prawda. Może Andrzej Benesz był tak kłopotliwym wicemarszałkiem, że postanowiono go usunąć? To chyba raczej niemożliwe, mogli go posłać na emeryturę jak Gierka, był przecież tylko figurantem. Wypadek jednak pozostaje faktem.
Nie przypuszczam, aby kiedykolwiek odnaleziono w Niedzicy jakieś skarby, sądzę bowiem, że połowa tej opowieści, począwszy od znalezienia autentycznego testamentu i aktu adopcji w okładce mszału jest wymyślona. Klątwa jakoś nie dosięgła obecnych przy odkryciu kipu kolegów Benesza, ani sołtysa, ani leśniczego. Żołnierze giną czasem górach, a utonięcia się zdarzają, szczególnie w tak bystrej i zdradliwej rzece, jak Dunajec.
Niektórzy z pasjonatów tej historii twierdzą, że za inkaskie złoto Sebastian Berzewiczy kupił zamek Niedzica i żadnego złota już nie ma. Jeśli kupił, to powinien być jakiś ślad w dokumentach, w listach i papierach poprzednich właścicieli. Jakoś nikt do tej pory tego nie sprawdził.
Kipu, jak przypuszczam, nie było prawdziwe, nikt nie pozwoliłby Beneszowi wywieźć tego, upomniałoby się o nie któreś z muzeów. Mogę się mylić, ale każdy ma do tego prawo. Historia inkaskich skarbów w Niedzicy jest tak fascynująca, że co roku co najmniej kilkanaście ekip wyrusza w Pieniny, by odnaleźć złoto Inków.