TANIEC NA CUDZYM WESELU


TANIEC NA CUDZYM WESELU

LĄDUJEMY W RIO. Powolny i służbisty urzędnik fotografuje nasze paszporty strona po stronie. Wieje ciepły, łagodny wiatr. Liście palm lekko się kołyszą. Nad palmami niebo jest bez chmur, całe błękitne.

Z ławki dźwiga się zgarbiona kobieta. Włosy ma umalowane na blond, ręce opiera na kulach. Przygląda się. Sprawdza kogo też zaprosiła do siebie, Mnie zaprosiła. Jej czujne oczy chowają się wśród zmarszczek i ukazują się drobne zęby poplamione jaskrawą szminką. Kobieta się uśmiecha. Mogłoby to oznaczać wstępną aprobatę, ale ona się uśmiecha do słów, które zamierza powiedzieć. No? mówi kobieta. I jak się to pani podoba, że Cypa Gorodecka z Janowa koło Pińska czeka na panią w Rio de Janeiro?

Samochód prowadzi Liliana, przyjaciółka, przeciwieństwo Cypy, wysoka i zamaszysta. Ona ubiera żony tutejszych prezydentów, właścicieli ziemskich i handlarzy bronią, informuje Cypa. Jej syn był w guerilla, partyzantce miejskiej...

Zastanawiam się nad zdaniem „i jak się pani podoba, że". Czy miałoby

sens w jakimkolwiek języku poza polskim.

Well, how do you like that Cypa Gorodecka from Janów near Pińsk is is waiting for you...

Janów near Pińsk... Zupełna bzdura.

A Jors, comment ua vous plait que Cypa Gorodecka de Janów pres de Pińsk...

Jeszcze śmieszniej.

Więc nie da się powiedzieć. Więc są rzeczy wyrażalne tylko po polsku.

Da się, mówi Cypa. Nu? Wi gefelt es ajch, aż Cypkie Gorodeckie fun Janów baj Pińsk...

Nu Cypkie, chyba się popłaczę ze wzruszenia.

A vontade, mówi Cypa, tym razem po portugalsku. Proszę się nie krępować.

MIESZKAMY W CENTRUM RIO, na Largo do Machado.

Okna wychodzą na spory plac.

Pierwsze odgłosy docierają wśród niebieskawej szarości, która jeszcze nie jest świtem. Temperatura sięga dwudziestu stopni. Bezdomni nie mogą spać w swoich plastikowych szałasach. Wysuwają się spod czarnej folii powiązanej sznurkiem i ustawiają puszki po konserwach. Na płycie chodnika - puszkę z ogniem. Na niej - puszkę z kawą. Folię, sznurek, puszki i drewno na ogień przynieśli z supermarketów albo ze śmietnika.

O świcie bezdomni zasiadają przy betonowych stołach. Razem z bezrobotnymi i emerytami rozkładają warcaby i karty. Betonowe stoły i ławy zbudowano specjalnie dla nich dzięki usilnym staraniom opieki społecznej.

Pojawiają się pierwsi handlarze uliczni, najczęściej z torebkami. Są to specjalne torebki, których nie można wyrwać z rąk. Wiesza się je pod koszulą, wpuszcza w spodnie wzdłuż nogawek albo zatrzaskuje na pasku.

Rozlega się dzwon kościelny z Nossa Sehnora de Gloria. Nadchodzi fotograf, zawsze w białej koszuli z krawatem, umieszcza na statywie aparat, nakrywa go czarną płachtą i zajmuje miejsce pośrodku placu. Chłopiec po naszej stronie wyjmuje z futerału skrzypce. Ślepy śpiewak z naprzeciwka rozstawia katarynkę. Na skrzyżowaniu ulic kobiety składają duchom pierwsze ofiary: zapalone świece i mięso z białych i czarnych kur.

Temperatura przekracza trzydzieści stopni koło jedenastej. Ludzie placu przenoszą się na plażę. Pluskają się w oceanie, nawołują się z głośnym śmiechem, moszczą się w gorącym piasku. Nie spieszą się. Nic na nich nie czeka poza betonowym stołem i plastikowym szałasem.

(Rozżarzone słońce, błękit morza i złoty piasek. Chorobliwa uroda plaży w Rio. Przywodzi na myśl rozpaloną kurtyzanę, trawioną nieuleczalną gorączką).

Od czasu do czasu oglądamy pod domami sterty śmieci. Znowu jest strajk. Śmieci wirują w nagłych podmuchach wiatru. Krążą nad nimi wielkie, czarne ptaki.

W weekendy plac zaludnia się przybyszami z północy, dotkniętej suszą i głodem. Pieką na węglach placki z manioku. Grają w karty. Całują się. Śpiewają pieśni pobożne. Wędrowni kaznodzieje głosem melodyjnym i monotonnym obiecują im wieczne zbawienie.

Plac pustoszeje późną nocą.

Pozostaje mdlący, słodkawy odór. Mieszanina moczu, niedomytych ciał i gnijących skórek owoców mango. Cypa mówi, że jest to zapach brazylijskiej nędzy.

LUDZIE LEWICY ZBIERAJĄ SIĘ i rozmawiają o walce z nędzą. Nie sposób żyć w Brazylii i nie rozmawiać o nędzy. Cypa G. dostała zaproszenie na kolejny odczyt. Prelegent mówił, że Brazylii potrzebny jest ustrój sprawiedliwości. Czy są pytania. Cypa zabrała głos. Dość dobrze znałam ideę socjalizmu, zaczęła. Była porywająca. Przewodniczący próbował jej przerwać, czekamy na pytania. Zawiadomiła salę, że przeżyła Holocaust i że budowała komunizm w Polsce. Po tym wstępie musieli jej wysłuchać. Znałam komunistów, którzy byli odważni i szlachetni. Kiedy zdobyli władzę, zaczęli korzystać z jej przywilejów, a kraj doprowadzili do ruiny. Jakież to cnoty uchronią was przed podobnym upadkiem, zwróciła się Cypa do zebranych. Jakie talenty pozwolą wam stworzyć to, co nie udało się w Chinach, na Kubie, ani w Europie Wschodniej.

Przewodniczący uznał pytania za retoryczne.

Cypę G. przestali zapraszać na lewicowe zebrania.

CYPA NIE MOŻE UMRZEĆ. Nie przed Fidelem w każdym razie. Kiedy Fidel Castro zdobył władzę, Cypa rozpłakała się. Nasza rewolucja stanęła u wrót Stanów Zjednoczonych, mówiła przez łzy. Były to łzy szczęścia.

Nasza rewolucja ogarnie za chwilę cały świat.

Niedawno Cypa wyraziła nadzieję, że ktoś powiesi Fidela Castro. Albo, że sam będzie miał dość rozumu, by ze sobą skończyć.

Słowem: trzeba powiesić Fidela, żeby pomścić - i jego zbrodnie, i naiwność Cypy

G. Bo ja wiem, czy jest to intencja szlachetna.

KIEDY CYPA UMRZE, przed Fidelem czy po, zostanie spalona w krematorium. Nie będzie to miało związku z ojcem Cypy, Załmanem Gorodeckim, przemysłowcem drzewnym z Janowa. Ani ze stryjem Jankiem, który miał chłodnie. Ani ze stryjem Ruwenem, który miał spichlerze. Ani z bratem matki Awromem Szyją, który nic nie miał, poza czterema bezrobotnymi synami. Ani z przyjaciółką matki, Rachelą, piękną wdową, która wyszła za Amerykanina za mąż; amerykański rząd nie dał wizy jej córce, ponieważ miała garb; zostali w Polsce razem z garbuską. Nie będzie to miało żadnego związku, jak mówię, ze śmiercią wymienionych osób. Cypa nie chce leżeć w brazylijskiej ziemi tylko dlatego, że jej nie lubi.

Judaizm zabrania kremacji zwłok. Dawny prezes Bractwa Pogrzebowego żydowskiej gminy, doktor Moszek Niskier, może by się zgodził na świecki pogrzeb, ale złożył rezygnację z zaszczytnej funkcji. Nie miał nic przeciw odwiecznym zwyczajom. Przeciw białym, śmiertelnym koszulom z czystego lnu, czy ziemi świętej, której garstkę kładzie się zmarłym na powiekach. Doktor Niskier, człowiek postępu jeszcze z Ostrowca Świętokrzyskiego, chciał jedynie wprowadzić do Bractwa Pogrzebowego demokrację i postęp. Członkowie zdenerwowali się. Doktor zrezygnował. Mąż Cypy sam będzie musiał ją wieźć do So Paulo. Pytał Alfreda, syna Liliany, byłego partyzanta miejskiego, czy nie dałoby się zbudować niedużego krematorium i w Rio. Niestety, Alfredo, deputowany obecnie i przywódca Zielonych, buduje drogi dla rowerzystów. Krematorium dla Cypy jest na dalszym planie.

CYPA I ADAM, JEJ MҐŻ, wyjechali z Polski w sześćdziesiątym ósmym roku.

W dziewięć lat po zwycięstwie Fidela Castro. Dzięki któremu ich rewolucja stanęła u wrót Stanów Zjednoczonych.

MIESZKALIŚMY NA LARGO ALE wśród polskich śnieżnych zim i złotych jesieni. Zdejmowaliśmy z półek polskie książki. Spaliśmy w polskiej pościeli. Każdy Żyd mógł zabrać ze sobą bieliznę pościelową, a także puchowe dwie poduszki, dużą i małą, oraz kołdrę. Kołdry szyła pani D., fachowiec sprzed wojny. Po wojnie żona członka Biura Politycznego. Na stole leżała wsypa, ona obchodziła dookoła stół z długimi, grubymi igłami do przeszywania puchu.

Tkalnie tkały specjalny materiał na wsypy, gęsty i cienki.

Pracownie krawieckie szyły bieliznę pościelową.

Malarze malowali Żydom nostalgiczne pejzaże.

Warsztaty stolarskie zbijał)' wielkie skrzynie.

Pojawili się specjaliści od pakowania w wielkich skrzyniach.

Gieniusia R. zadzwoniła czy mają na puch. Znali się sprzed wojny. Gieniusia prowadziła sklep cukierniczy firmy „Plutos" na ulicy Bielańskiej, a poza tym miała żydowskiego męża. Adam skontaktował go później z chirurgiem, który usuwał skutki obrzezania. Mąż Gieniusi przeżył dzięki temu wojnę, po czym wyjechał do Stanów i nigdy nie wrócił. Gieniusia zamieszkała w Zakopanem, w małym drewnianym domku. Z okien widać było Giewont, ale Gieniusia rzadko patrzyła w jego stronę. Podnosiła oczka w pończochach. Przyjeżdżała do Warszawy w niedzielę rano, nocnym pociągiem, wręczała Cypie tygodniowy

utarg i wieczorem wracała do domu. Cypa mówiła: Daj spokój, nie męcz się, ale następnej niedzieli Gieniusia znowu przyjeżdżała.

Helena Turczyńska powiedziała: Pościel lepiej uprać, żeby nie wyglądała na nową. Mieszkali u niej w Brwinowie po powstaniu, w domu zbudowanym z materiałów od pana Wajsblata. Kiedy zaczęła się wojna pani Wajsblatowa powiedziała: Nie mam ochoty iść do getta, Helena Turczyсska schowała więc trójkę Wajsblatów, babcię z wnukami. Wyleczył ją przed wojną z ciężkiej choroby żydowski lekarz. Poszła po niego, lekarza już w getcie nie było, wyprowadziła innych. Zobaczyła na ulicy bezradną, wystraszoną rodzinę i też ją schowała. Miała wprawdzie kłopoty, bo lokatorka doniosła na nią, ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Żydzi zdążyli wejść do kryjówki, a lokatorka zakochała się w ukrywającym się panu Cukierze, wdowcu z miłą córeczką. Po co jechać, chlipała nad żelazkiem i bielizną pościelową Helena Turczyńska. To musi minąć. TO nigdy nie minie, zauważyła Cypa. Kryjówka jest zawsze do dyspozycji, przypomniała Helena Turczyńska.

Skrzynię z rzeczami zawieźli do urzędu celnego. Mieścił się w pobliżu torów, które kiedyś łączyły Dworzec Gdański i Umschlagplatz. Celnicy wyjmowali rzeczy, Cypa wkładała. Cypy mąż, profesor Adam D., siedział na stronie zatopiony w pracy swojego doktoranta. Traktowała o przeżywalności w glebie patogennego grzyba o nazwie atrum.

Odprowadzili ich liczni znajomi. Asystenci Kazimierza Bassalika, profesora, u którego Adam studiował i który przysłał mu do getta kennkartę. Helena Turczyńska z rodziną. Gieniusia R. Partyjni towarzysze. Partyjne towarzyszki. Magistranci. Doktoranci. Pożegnało nas całe dotychczasowe życie, powiedziała Cypa i z przesadną energią podniosła okno przedziału kolejowego.

W Wiedniu stanęli ponownie u wrót Stanów Zjednoczonych. W amerykańskim konsulacie. Z podaniem o wizę.

Należeliście do partii? spytał konsul. Musieliście, uśmiechnął się wyrozumiale. Nie dostalibyście pracy, gdyby nie...

Należeliśmy do partii, ponieważ wierzyliśmy w komunizm, zawiadomiła amerykańskiego konsula Cypa G.

Konsulat zawiadomił, że nie dostaną wizy.

Przyjechali do Rio.

Zastali czterdzieści stopni w skali Celsjusza. Dwie ciotki, stare panny, obie ułomne, haftujące ręcznie wykwintną damską bieliznę. Stada ogromnych, brązowych karaluchów, które umiały fruwać. Zaskoczyły nawet profesora D. Ich łacińska nazwa - zastanawiał się nad nią przez dłuższą chwilę - brzmiała złowieszczo. Periplaneta americana.

CAŁE DOTYCHCZASOWE ŻYCIE... mówiła Cypa o pożegnaniu na dworcu. Nie było to ścisłe. Jak może być całe życie bez Janowa koło Pińska, albo bez ulicy Bielańskiej, albo bez domu przy Długiej osiem a.

CYPA NIE PAMIĘTA JANOWA. Pamięta tylko biedę i stojących mężczyzn. Nie mieli pracy. Chudzi i posępni opierali się plecami o framugę, o ścianę, o drzewo, o płot. Stali w grupach i pojedynczo. Wymieniali jakieś obojętne słowa albo milczeli. Stali tak godzinami, latami... I jeszcze niesprawiedliwość społeczną Cypa pamięta, bo stryjowie Gorodeccy byli bogaci, zaś synowie wujka Awroma Szyji nie mieli co jeść. (Z niesprawiedliwością i biedą należało walczyć).

No dobrze, ale w rynku była studnia.

Dlaczego Cypa nie pamięta brzęczenia łańcucha w studni?

Ani wołania szamesa - Żydzi do modlitwy?

Ani ślubu uratowanego przez Szlomo Mejsze? Narzeczem już czekali pod baldachimem, gdy rodzice młodego podnieśli krzyk: Posag gdzie? nie dostaliśmy posagu! Panna młoda w płacz. Rodzice, że nie dopuszczą. Zdawało się, że ślubu nie będzie, gdy Szlomo Mejsze zarządził zbiórkę wśród gości weselnych. Obiecał zwrócić, nawet sprzedał kilka gęsi, które hodowała żona, ale wojna zastała go i tak z nie spłaconymi długami.

A prostytutka, madame Adler? Wyjechała z Janowa i w Nowym Jorku założyła wytworny dom publiczny.

A Szamek, jej brat? Późniejszy amerykański gangster?

A Jojne Krawiec, pomocnik murarski, który spadł z rusztowania? Wszystko przez to, że nie studiujesz Tory, powiedział z wyrzutem Szlomo Mejsze, który go odwiedził w szpitalu.

O Janowie wiem z Księgi Pamięci, bo Cypa, jak mówię, nic nie pamięta. Poza niesprawiedliwością społeczną. Zaś Adam pamięta wszystko. Cypa jest zazdrosna o tę pamięć. Nie dziwię się. Każdy chciałby pamiętać ulicę Bielańską, ulicę Długą...

ULICA BIELANSKA. Po prawej stronie mieścił się sklep cukierniczy firmy Plutos, który prowadziła Gieniusia R. Nad nim wypożyczano bryki lektur szkolnych, które produkował pan Cukierhandel. W podwórku był teatr, którego właściciel, pan Celmacher, miał także sklepy z gotową męską odzieżą. Po lewej stronie ulicy szewc Marek szył oficerom buty z cholewami, a tuż za szewcem, na szóstym piętrze, szyli krawaty Gutgisserowie - dziadek, stryj

óde i ojciec Adama. W koszulach z podwiniętymi rękawami, wszyscy trzej łysi i w binoklach stali nad stosami tkanin z kredą i nożycami. Cały sznyt zależy od tego, co jest schowane pod kołnierzem, przypominał synom dziadek Lejb. Mimo sznytu pracownia splajtowała. Ojciec poszedł na posadę. Stryj założył ciemny garnitur, zawiązał najelegantszy krawat firmy „Bracia Gut-gisser" i wypił esencję octową. Był ubezpieczony na życie. Żona dostała spore odszkodowanie. Najstarszy syn przegrał je w karty.

Mieszkali na Długiej osiem a. Dom był własnością pana Zyberta, eleganckiego chasyda, który szył swoje chałaty u najlepszych krawców. Artykuły spożywcze kupowali u Róży Fridman na Mostowej. Chleb - na Krzywym Kole u Cylki Goldman. Piątkową chałę - u Kahanów na Nalewkach. Macę - naprzeciwko, u Krypla. Świadectwo ubóstwa, potrzebne do szkolnego stypendium, załatwiali z tragarzem Szmulem, zaś zwrot bielizny, skradzionej ze strychu, z brodatym Żydem z ulicy Wałowej. Z początku matka chodziła na komisariat, ale pan dzielnicowy mówił: Pani zależy na złożeniu skargi czy na bieliźnie? Bo jeżeli pani zależy na bieliźnie, to trzeba iść do baru na Wałową. Na zapleczu siedzi brodaty Żyd... Długa osiem?, upewniał się brodaty Żyd, który siedział w barze na Wałowej. To u mnie... I nazajutrz znajdowali pod drzwiami skradzioną bieliznę. Kiedy zaś poprosili w komisariacie o świadectwo ubóstwa dla Adama, pan dzielnicowy przyszedł, rozejrzał się i patrząc w zamyśleniu na zegar ścienny, powiedział; Wy coś chcecie dostać? Z tymi dolarami, schowanymi w zegarze? Matka pobiegła po radę na Mostową do sklepu Róży Fridman, a pani Róża powiedziała dwa słowa: Tragarz Szmul. To będzie kosztowało trzydzieści złotych - zawiadomił Szmul. Wręczyli mu pieniądze i dzielnicowy przyniósł świadectwo ubóstwa. Nie mogliście od razu ze mną załatwić? - pytał rozżalony.. Tragarz zabrał mi całą dziesiątkę...

Słowem - Adam pamięta wszystko.

Każdy chciałby pamiętać: kosze z macą, przykryte białą, wykrochmaloną serwetą, które przynosił chłopiec od Krypla, okrągłe bochenki chleba od Cylki Goldman... Kiedy piekło się u niej chleb, zapach dolatywał z Krzywego Koła aż na Długą. Każdy chciałby pamiętać ciepły, pachnący sitek od Cylki Goldman.

ADAM MARZYŁ O MEDYCYNIE. Nie dostał się na studia, bo limit dla Żydów już był wyczerpany (kazało mu to myśleć o nierówności narodowej). ukończył biologię. Na Stadionie Legii odbył zastępczą służbę wojskową. Rano ładował piasek na taczki i przewoził w nowe miejsce, po obiedzie ładował piasek i przewoził w poprzednie miejsce. Piasek woził z kolegami-Żydami, polscy koledzy poszli na podchorążówką. (Kazało mu to myśleć o.). Na krótko przed wojną zrobił doktorat u profesora Bassalika i ożenił się z Rają Minc. Rają była wysoka i szczupła, ale martwiła się, że jest szeroka w biodrach. Miała duże oczy i kłopoty z cerą, czym też się martwiła. Poszła na Umschlagplatz z ulicy Miłej, we wrześniu '42, w święto Nowego Roku, Rosz Haszana. Akcja likwidacyjna już się koсczyła. Przez całą akcję trzymali się za ręce, nigdy nie oddalili się od siebie więcej niż na dwa kroki. Raz jeden wszedł bez niej na jezdnię, spytał o coś i zrobił trzeci krok. l jednocześnie z trzecim krokiem ludzi z jezdni pognano do getta, a ludzi z chodnika na Umschlagplatz. Razem z Rają zabrano jego ojca, wujów, stryjów i ich rodziny. Spisał imiona i nazwiska. Nie bardzo pamiętał kto ile miał dzieci. Wyszło mu pięćdziesiąt osób, na Pesach nie mieścili się w jednym mieszkaniu, u stryja Józefa Gutgissera trzeba było robić następnego dnia drugą kolację. Zadzwonił do profesora Bassalika. Powiedział: Wszystkich zabrali. Profesor przysłał mu kennkartę. Nazywał się odtąd Edward Drozdowicz. Nosi to nazwisko do dzisiaj.

Po aryjskiej stronie spotkał Cypę, koleżankę Rai ze studiów. Powiedział jej, że zabrali Raję, ponieważ zrobił trzy kroki. Gdyby nie zrobił trzeciego kroku. Gdyby o coś nie spytał. Gdyby nie wszedł na jezdnię. Albo gdyby wszedł, tylko razem z Rają. Cypa przerwała mu. Szukała mieszkania dla swojej rodziny, która jeszcze żyła. Było ich czworo i mieli żydowskie twarze. Gojowską twarz miała ona jedna w całej rodzinie. Siostra, prawdziwie piękna i w czarnych lokach chodziła z kolorową kokardą, a na jej włosach, prostych i jasnych, nie warto było niczego wiązać. I teraz od niej, której nie warto było zawiązać kokardy, zależy los jej pięknej siostry, jej matki, jej brata... Powiedział, że i on ma niezłą twarz, tylko już nikomu niepotrzebną. Przyjrzała mu się. Miał niebieskie oczy i krótki nos. Miał znakomitą twarz, nie gorszą od niej...

PIERWSZYM CHŁOPCEM CYPY był Zygmunt, student weterynarii. W jej indeksie uniwersyteckim zachowało się zdjęcie z tamtych czasów: ładnej blondynki z promiennymi oczami. Nad fotografią zachowała się mała kwadratowa pieczątka: „Miejsce w ławkach nieparzystych". Co oznaczało, że miejsce Cypy jest w getcie ławkowym, wśród studentów-Żydów.

Z początku uważała, że wszystkie żydowskie kłopoty rozwiąże syjonizm. Później doszła do wniosku, że byłoby to rozstrzygnięcie cząstkowe, w małej skali jednego narodu. Rzeczy należy rozstrzygać globalnie, najlepiej poprzez światową rewolucję. Co zrozumiawszy Cypa poszła na zebranie komunistów. W drzwiach zauważyła wysokiego bruneta z pięknymi oczami. Jeszcze trwała dyskusja o metodach rewolucyjnej walki, gdy zagadnęła niedbale; Ty zostajesz?

Ho ja poszłabym na spacer.

Zygmunt zginął w getcie warszawskim. Rzuciła go wcześniej, ponieważ przez jego lekkomyślność jej matkę zabrali na Pawiak.

Drugim chłopcem był Józek. Też go rzuciła, bo potrafił mówić tylko o handlu dolarami. Rozpaczał, połknął nawet środki nasenne, ktoś, niestety, go odratował. Niestety, bo lepiej było umrzeć z miłości niż w Treblince.

Trzecim chłopcem był Adam. (Zwykła mawiać: jesteśmy parą poputczyków. Populczyk to człowiek, z którym idzie się w tę samą stronę. Nie była pewna czy wędrowanie w tę samą stronę wymaga miłości. Powtarzała to przez pięćdziesiąt lat: „Poputczyk, nic więcej". Ostatnio budzi ją nad ranem przerażająca myśl. On może umrzeć. Z kim ona wtedy przejdzie ostatni odcinek drogi, ten najtrudniejszy?).

ZAMIESZKALI RAZEM, Byli ładni, młodzi i aryjscy. Bez trudu znaleźli mieszkanie dla rodziny Cypy, niedaleko getta, na Sapieżyńskiej. Pozostało tylko jedno źródło niepokoju, drobny, anatomiczny szczegół: Adam był obrzezany. Myśl, że szmalcownik każe mu rozpiąć spodnie w najbliższej bramie, była denerwująca. Na szczęście ktoś zawiadomił ich o lekarzu, który gotów jest się podjąć wiadomych operacji. Nie przez miłość do Żydów, jak powiedział, tylko przez zawodową ciekawość. Miał pomysł i chciał wiedzieć czy mu się sprawdzi. Zamierzał wyciąć w napletku kształt rombu, zeszyć krawędzie i naciągnąć skórę. Próbowano już robić podobne operacje, ale od spodu, żeby ukryć szwy. Było to oczywiste i agenci gestapo, szmalcownicy i policjanci od razu wiedzieli gdzie sprawdzać. Romb doktora Grotowskiego - tak nazywał się ów lekarz - miał być wycięty przewrotnie, bo od frontu. Propozycja była kusząca. Adam umówił się z chirurgiem. Postanowili, że operacja odbędzie się bez narkozy, bo Adam miał być pacjentem i asystentem zarazem. Podczas zabiegu podawał narzędzia i tampony. Wynik okazał się znakomity, rana zabliźniła się bez śladu. Adam przyprowadził dziesięciu innych mężczyzn, jednego po drugim. Doktor zoperował ich i umówił się na zdjęcie szwów. W oznaczonym dniu nie pojawił się. Adam szukał go do wieczora, znalazł nazajutrz, na rozklejonej na murze liście rozstrzelanych. Sąsiadka powiedziała, że zszedł na chwilę do sklepu i akurat była łapanka. Egzekucji dokonano na przypadkowych ludziach, w odwet za jakiś zamach w centrum miasta. Dzisiaj stoi tam hotel Forum. Dziesięciu żydowskich pacjentów nadal czekało na opatrunek. Adam przypomniał sobie studenta medycyny, który przed wojną, podczas rozruchów antysemickich, wygłosił przemówienie w obronie Żydów. Odnalazł go w dziecięcym szpitalu. Potrzebuję pana pomocy, rzekł od drzwi. Czy ma pan chore dziecko? spytał lekarz. Mam dziesięciu Żydów, którym trzeba zdjąć szwy po operacji. Proszę się stąd wynosić! krzyknął lekarz. Panie doktorze, powtórzył Adam. Na pana pomoc czekają ludzie... Jeszcze tego samego dnia doktor Kanabus odwiedził wszystkich. Zoperował później metodą doktora Grotowskiego kilkudziesięciu innych mężczyzn. Zalecał im ćwiczenia pooperacyjne. Mąż Gieniusi R. skonstruował w tym celu specjalne urządzenie. Był to sznur, przerzucony przez drzwi, z jednej strony obciążony sporym odważnikiem, z drugiej przymocowany plastrami do napletka. Mąż Gieniusi stał przy tych drzwiach godzinami i osiągnął tak doskonały wynik, że po wojnie musiał się poddać, ze względów higienicznych, ponownemu obrzezaniu.

MIESZKANIE, W KTÓRYM SCHRONIŁA SIĘ rodzina Cypy, było pierwszorzędne, z kryjówką za ścianą. Zrobił ją dozorca domu. Marian Ronga. Miał małe, błyszczące oczka, ślady po ospie, szramę na policzku i kolorową czapeczkę z pomponikiem. uspokajał jak mógł swoich lokatorów. Zwłaszcza na Chanę, matkę Cypy, oddziaływał kojąco. Chowając pod łóżko broń mówił: Teraz to już wszystko jedno, proszę pani. Są Żydzi, może być i broń. Kiedy pojawiły się paczki z mapami dla partyzantów, był jeszcze spokojniejszy. Teraz to dopiero wszystko jedno: są Żydzi, jest broń, mogą być i mapy...

Ach, jak moja matka umiała się bać, pisała mi Cypa w jednym ze swoich pierwszych listów z Rio de Janeiro.

Strach, jako umiejętność...

Doskonałość strachu...

Podczas powstania warszawskiego Chana Gorodecka została sama, a że bardzo źle mówiła po polsku, udawała głuchoniemą. Siedziała w schronie, wśród huku bomb i przerażonych ludzi i zachowywała kamienny spokój. Jako głucha nie mogła przecież niczego słyszeć. Rozglądała się dookoła z pogodnym, zdziwionym uśmiechem, jakby pytając: - „Co się właściwie tutaj dzieje?" Nie słyszy pani?! - krzyczeli ludzie, a ona nadal patrzyła spokojnymi, nierozumiejącymi oczami. Na tym być może polega perfekcja strachu. Że mityguje go jedynie inny strach, jeszcze większy.

Chana Gorodecka zaczęła notować różne zdarzenia. Pisała po żydowsku, córka tłumaczyła na język polski.

Przez jakiś czas siedziała na Pawiaku, wśród ochrzczonych Żydówek. „Przy-

s/la do nas kobieta małego wzrostu, bardzo ładna - pisała Chana G. -Miała męża Polaka i siedmiu synów. Przeczytała nam list od nich: Bądź spokojna, czuwa nad tobą twoich siedmiu polskich synów. Wybuchnęła płaczem. Zdawało mi się, że razem z kobietami jestem w synagodze w Rosz Haszana i kantor śpiewa noworoczną modlitwę".

Siedmiu polskich synów nie zdołało pomóc żydowskiej matce. Chanę wydostała z Pawiaka córka, Cypa G., poprzez opłaconego lekarza. Znalazły się w getcie.

„Między węglem a ścianą postawiono drugą ścianę, zbitą z desek - pisała Chana. - Człowiek mógł się tam zmieścić na stojąco. Wkrótce doczekaliśmy się akcji. Powstała panika, między te ściany wepchnęło się dwadzieścia pięć osób. Była wśród nich kobieta z małym dzieckiem, które płakało. Wszyscy się denerwowali płaczem dziecka. Niektórzy krzyczeli, że z powodu jednego dziecka zginiemy wszyscy. Kobieta ze łzami błagała o spokój to i dziecko sic uspokoi. Nic nie pomogło, krzyczeli, że czas leci, że Niemcy się zbliżają i trzeba dziecko udusić. Zamarłam. Zadusić dziecko własnymi rękami? Chyba Bóg podsunął mi właściwą myśl. Miałam w kieszeni kilka kostek cukru, dałam kobiecie jedną, dziecko zaczęło ją ssać i uspokoiło się. Zapanowała cisza. Słyszeliśmy wrzaski Niemców. Wpadli do szopy jak wilki. Jeden otworzył naszą budkę, zobaczył węgiel i zatrzasnął drzwi..."

Innego dnia schowała się na strychu. „Obok stała duża miednica, włożyłam ją sobie na głowę, by nie widzieć jak do mnie strzelają. Czekałam długo, ale nikt nie wszedł na strych... Potem doszło mnie znane już z Zambrowa zawodzenie matek opłakujących swoje dzieci, więc podniosłam się, zdjęłam miskę z głowy i z trudem zeszłam z drabiny. Chciałam wziąć udział w tym pełnym bólu płaczu mojego ludu. Zobaczyłam syna. Podbiegł do mnie wołając: Mamo, jesteś? A Cypa myślała, że cię złapali, poszła cię ratować na Umschlagplatz. Stałam i myślałam głośno: Panie świata, co Ty właściwie masz do Twojego wybranego narodu?"

MIESZKALI WIĘC NA SAPIEŻYNSKIEJ, pod opieką Mariana Rongi, dozorcy domu. W kryjówce byli Żydzi, mapy i broń. Broń przynosił dozorca, a mapy Cypa G. Dostawała je od ludzi z Armii Ludowej, swoich przedwojennych przyjaciół, po czym oddawała innej AL-ówce, Krystynie Arciuch.były przeznaczone dla oddziałów partyzanckich.

Cypa i Krystyna spotykały się na skwerze, na Krakowskim. Wisiał tam głośnik. Po południu Niemcy nadawali komunikaty, zbierał się tłum i można było załatwiać sprawy.

Krystyna Arciuch przychodziła z synkiem. Brała od Cypy paczkę i odchodziła bez słowa.

Istnieją dwie wersje w sprawie map. Cypa mówi, że to ona je dawała, a Krystyna Arciuch. że dostawała od kartografów i dawała Cypie.

Mniejsza o to. Ważne, że spotykał)' się często, zawsze w tym samym miejscu, na skwerze, na Krakowskim.

Po wojnie Krystynę Arciuch aresztowano. Ktoś powiedział Cypie, że za współpracę z Niemcami. Cypa była wzburzona. Popatrz, mówiła do męża. udawała alówkę, a pracowała dla gestapo. Nawet syn jej się wyrzekł, kiedy się dowiedział. Jakie ja mam szczęście swoją drogą. Z łatwością mogła na mnie donieść. Ciekawe, że jednak oszczędziła mnie...

Ani Cypie, ani Adamowi nie przyszło na myśl, że oskarżenie jest oszczerstwem. Na odwrót. Cieszyli się, że władze bezpieczeństwa są przenikliwe. Bezbłędnie wyłapują wrogów. Nawet Krystynę Arciuch zdemaskowały. Arciuch, kto by pomyślał. Jakie ja jednak miałam szczęście.

KRYSTYNĘ Arciuch wciągnęła do AL koleżanka ze studiów. Robiły dla partyzantów fotokopie map, tak zwanych setek, w skali jeden do stu tysięcy. Posadzili ją w czterdziestym ósmym. Zamykano wtedy partyjnych z „prawicowym odchyleniem". Pół roku wcześniej Wanda Zanussi, matka późniejszego reżysera, stawiała jej kabałę. Przyjrzała się kartom i powiedziała: Czeka panią więzienie. Przyjrzała się jeszcze raz i powtórzyła: Więzienie, nie ma wątpliwości. Krystyna Arciuch roześmiała się z niesmakiem i rozrzuciła karty. Kiedy wprowadzano ją do piwnic Ministerstwa Bezpieczeństwa pomyślała; Ach, karty się sprawdzają. Szkoda, że je rozrzuciłam, może pani Zanussi wiedziałaby jak długo to ma trwać.

Trwało pięć lat.

W celi były same partyjne, kilka Żydówek wśród nich. Sąsiadowały przez ścianę z celą Niemców. Niemieccy jeńcy i zbrodniarze wojenni pomagali polskim klawiszom. Roznosili zupę i ciepłą wodę i raz w tygodniu dawali igły do szycia. Do celi Krystyny Arciuch przychodził Niemiec Arnold. Był młody i uczynny. Nosił krzyżyk. uśmiechał się. Mówiono, że jest pobożny. Jedna z kobiet chciała mu się podlizać i zrobiła niechętną uwagę o Żydówkach. Następnego dnia Arnold przyniósł Żydówkom gęściejszą zupę i cieplejszą wodę. Spytał czy ma im przynieść więcej wody. Nawet igłę przyniósł Żydówkom trochę wcześniej i trochę później odebrał. Nie miało to praktycznego znaczenia. Igła i tak była bez nici, ale chodziło o fakt.

WRÓĆMY DO CYPY. Pod jej nieobecność wbiegło na podwórko na Sapieżyńską dwóch Żydów. Dom był niedaleko muru. Trwało powstanie w getcie. Żydzi byli zdyszani i brudni. Matka Mariana Rongi wskazała im piwnicę i przyniosła wodę do picia. Folksdojczka, która mieszkała na parterze i lubiła siedzieć na ławce, szybko wstała i ruszyła do bramy. Marian poszedł za nią. Folksdojczka minęła Bonifraterską, na placu Krasińskich skręciła w Długą. Marian zrozumiał, że idzie na komisariat. Podekscytowana szła coraz szybciej. Marian ledwie nadążał za nią. Zaczął się wyścig. Marian był pierwszy. Zdyszany dopadł komisariatu. Na Sapieżyńskiej pod siódmym siedzą w piwnicy dwaj Żydzi, zameldował dyżurnemu.

Zameldowałem, że na Sapieżyńskiej, pod siódmym... opowiadał wieczorem

Cypie i Adamowi.

Bo jakby ona doniosła, zrobiliby rewizję w całym domu i znaleźliby wszystkich, a jak ja, to nie zrobili rewizji.

Trzeba go było pocieszać.

Dobrze pan zrobił, panie Marianie. Nie było innego wyjścia.

Nie było, co? Bo gdyby to ona doniosła, zrobiliby rewizję. Wszyscy zginęliby, i tamci, i wszyscy.

Pan musiał to zrobić, zapewniała Cypa.

Byli straceni tak czy tak. Dla tamtych nie było ratunku.

Pan musiał to zrobić...

Parę dni później do mieszkania dozorcy weszli dwaj mężczyźni. Jeden stanął w drzwiach, a drugi głosem uroczystym zwrócił się do Mariana Rongi. Za wydanie Żydów... Skazuje się... Kula utknęła między kręgosłupem i nerkami. udało się panu, stwierdził lekarz. Zastanawiali się kto zawiadomił podziemie. Folksdojczka nie. Marian nie. Cypa nie. Pozostawał komisariat

policji.

Marian zaczął się bać. Wrócą, powtarzał. Wrócą i dobiją mnie. Spytał czy może się ukrywać z rodziną Cypy. Naturalnie, powiedziała Chana Gorodecka. Są Żydzi, są mapy, jest broń, może być i pan Marian. ukrywał się z czwórką Żydów, których ukrywał on sam. Przyniósł ze sobą jeden jedyny przedmiot. Szklaneczkę. A to na co, dopytywała się Chana Gorodecka. Na sto gram, wyjaśnił. Mam przy sobie od początku wojny. Jak mnie kto poczęstuje, może do setki wlać. Po co ma nalewać do pięćdziesiątki.

WRÓĆMY DO CYPY. W powstaniu była łączniczką AL. Sztab mieścił się na Freta. Wychodząc z budynku sztabu minęła Mariana Rongę, dozorcę z Sapieżyńskiej. Też był w AL. Przeszła z dwieście metrów i usłyszała wybuch. Zawróciła.

Razem z przechodniami wybierała cegły zawalonego domu. Wyciągała zabitych i układała je na chodniku.

Zobaczyła zwłoki Mariana Rongi. ółożyła je na chodniku.

WRÓĆMY DO ADAMA. W powstaniu walczył na Śródmieściu. Jego alowskim oddziałem dowodził Szczęsny Dobrowolski. Adam pamiętał go z przedwojennych komunistycznych organizacji studenckich. Był chudy, wysoki, pryncypialny i niechlujny. Przydzielono ich do kompanii AK. Stacjonowali na Wiejskiej. Część ulicy, od strony placu Trzech Krzywy, zajmowali powstańcy, Ymca i feejm były w rękach Niemców. W przerwach między walkami odwiedzali ich ludzie z AL-owskich gazetek i wygłaszali pogadanki, przeważnie o sytuacji na froncie. Adam drzemał albo przeglądał niemieckie książki, na których opierał się jego karabin. Traktowały o burdelach polowych w różnych armiach świata, były bogato ilustrowane fotografiami. Przerywał lekturę kiedy prelegenci zaczynali mówić o Polsce. Jaka będzie, gdy zwyciężymy. Będzie sprawiedliwa dla wszystkich. Z jakichś strategicznych powodów należało zdobyć Ymcę. Walczyli wspólnie z akowcami. Pierwszy granat wrzucił Szczęsny, płosząc Niemców z parterowych pomieszczeń. Podbiegł sam, wrzucił granat przez okno po prawej stronie, koło drzwi. Generał Bór Komorowski osobiście ich pochwalił, kiedy spotkali się z nim na Wiejskiej w garażach. Wiem o was, dobrze się spisujecie, użył nawet słowa odwaga.

Szczęsnego Dobrowolskiego aresztowano w rok po Krystynie Arciuch. I on okazał się agentem gestapo. Sporo pił, mógł się po pijanemu w coś wplątać, powiedziała Cypa. Mimo to Adam rozmawiał z Wandą Górską, sekretarką i przyjaciółką Bolesława Bieruta. Czy człowiek, który walczył tak jak on, mógł być agentem? Dowiem się, przyrzekła Górska. Następnego dnia powiedziała: Towarzysz prezydent osobiście czytał jego zeznania. Wasz bohater przyznał się do wszystkiego. Był agentem nie tylko gestapo, już przed wojną pracował dla policji. Nie bądźcie naiwni, towarzyszu Adamie.

WRÓĆMY DO SZCZĘSNEGO. Jedną z pierwszych osób wezwanych na przesłuchanie była Teresa Z., do niedawna kierownik centralnej partyjnej biblioteki. Przesłuchiwał ją wysoki, rudy, impertynencki major. Chciał wiedzieć kiedy poznała Szczęsnego Dobrowolskiego.

Przed wojną. Na studiach.

(usłyszała o nim wcześniej, w gimnazjum, w piątej klasie. Koleżanka, z którą siedziała w ławce, zwierzyła się, że podczas wakacji, u cioci, w dworku, pocałowała się z chłopcem. Był studentem prawa, na imię miał Szczęsny. On jest komunistą, dodała z zażenowaniem koleżanka, ale bardzo miło się całował).

Spotykali się w studenckich organizacjach lewicowych. Szczęsny był z dobrej rodziny, z eleganckiej dzielnicy, z pięknego mieszkania. Miał poczucie winy, że inni ludzie są biedni. Miał pewność, że świat trzeba poprawić i to radykalnie.

(Byli razem na balu lewicy w teatrze Ateneum. Może i całował się miło, ale tańczył fatalnie. Teresa Z. była w sukience z niebieskiej tafty).

Teresa Z. zastanawiała się czy rudy major zatrzyma ją, czy zwolni do domu. Była wdową, sama wychowywała dwójkę dzieci. Była wprawdzie członkiem PPR już podczas wojny, a statek „Wincenty Z." noszący imię jej męża, lewicowego ludowego działacza zastrzelonego w Palmirach, pływał po morzach i oceanach, ale Krystyna Arciuch siedziała, Szczęsny siedział... To byli jej najbliżsi okupacyjni przyjaciele.

Major zwolnił ją, miała się stawić nazajutrz rano.

Spotkała Szczęsnego w łomży zajętej przez Rosjan. Spytała go co zamierza. Moje miejsce jest tam gdzie rozstrzygają się losy Polaków, odparł Szczęsny. Teresa Z. załatwiła furmankę do samej granicy i przewodnika.

Po powrocie do Warszawy poszła ze Szczęsnym na długi spacer. Opowiadał jej o komunistycznych trójkach czy piątkach. Jedne chciały organizować się w partię, a inne mówiły, że nie wolno, bo Komintern zabronił. Jedne trójki chciały Polski niepodległej, a inne republiki rad. I tak dalej.

Szczęsny pisywał do PPR-owskich gazetek. Były to zwykle artykuły wstępne. (Jaka będzie gdy zwyciężymy). Kiedy gestapo zapieczętowało lokal, w którym znajdowały się gazety i ulotki, wszedł przez okno i wszystko wyniósł. Gestapo poszukiwało go aż do powstania.

Szczęsny wierzył partii. Po aresztowaniu Krystyny Arciuch tłumaczył Teresie Z., że podczas wojny było dużo rzeczy nie wyjaśnionych i mrocznych. Partia, powtarzał, ma prawo dochodzić prawdy.

Teresa Z. zastanawiała się, jakież to rzeczy nie wyjaśnione i mroczne zdarzyły się Szczęsnemu. Teresa Z. wierzyła i Szczęsnemu, i partii. To było jakieś okropne rozdarcie.

Wiedziała z literatury, że stan taki nazywa się dysonansem poznawczym. Zeznawała przez trzy dni, po kilkanaście godzin. Czwartego dnia odmówiła dalszej rozmowy z rudym majorem. Przyszedł Różański, dyrektor departamentu śledczego. Nie uważamy cię za wroga, powiedział. Prosimy cię tylko o pomoc. Znali się z Kongresu Pokoju, Teresa Z. była tłumaczką Rosjan i Włochów.

Dowiedziawszy się, że nie uważają jej za wroga, poczuła ogromną ulgę. Zapragnęła upewnić Różańskiego, że nie jest wrogiem i że słusznie zwracają się o pomoc właśnie do niej.

Rozmawialiśmy kiedyś o Katyniu... zaczęła.

(Było to w Alejach Ujazdowskich na wysokości Łazienek. Rosjanie pewnie zaczęli, mówił Szczęsny, a dokończyli Niemcy. Teresa zgodziła się z nim. Rosjanie zaczęli, było to jasne dla nich obojga).

... I Szczęsny wyraził pogląd, że Rosjanie...

To wszystko? spytał Różański.

Nie była pewna czy wiadomość zrobiła na nim wrażenie. Chyba zależało mu na donioślejszych informacjach.

Po wyjściu z więzienia Szczęsny starał się o przyjęcie do partii. Odmawiają, powołują się na moje poglądy o Katyniu, skarżył się Teresie Z. Skąd oni wiedzą?

Ode mnie, powiedziała.

Mówiłaś im, że uważamy... zdziwił się Szczęsny.

Że ty uważasz. Kiedy zaczynałam mówić myślałam, że powiem i o sobie, ale się przestraszyłam.

WRÓĆMY DO CHANY GORODECKIEJ. Po wyzwoleniu trafiła do przytułku dla starców w Górze Kalwarii. Była sama i chora. Na wszelki wypadek udawała aryjkę, już nie głuchoniemą, lecz z wadą wymowy.

„Obok parku leżał kamień, na którym usiadłam - pisała później w swoich wspomnieniach. - Nagle doszedł mnie śpiew. Ktoś śpiewał po żydowsku.

Wu nemtmen a mejdełe mit a jidiszn chejn...

Skąd wziąć dziewczynę z wdziękiem żydowskim.

Głos dochodził z domku po drugiej stronie ulicy. Spadło to na mnie jak z nieba. Szybko podeszłam... Przez okno zobaczyłam młodego mężczyznę przy maszynie do szycia. Chciałam uścisnąć go jak własnego syna, mówić normalnie, wszystko opowiedzieć, ale nie mogłam wydobyć głosu..."

Krawiec zaprowadził Chanę G. do innych Żydów. Przyrzekli odnaleźć jej dzieci.

Parę dni później krawiec zmarł. Powiedziano Chanie G., że nagle, na serce.

„Oparłam się o kamień i spoglądałam na domek. Wydawało mi się, że krawiec siedzi przy swojej maszynie i patrzy na mnie przez okno..."

Dom starców w Górze Kalwarii stoi na dawnym miejscu, w parku, przy ulicy Pijarskiej. Tamten domek, naprzeciwko, parterowy, drewniany, stał do ubiegłego roku. Ktoś kupił parcelę od magistratu, rozebrał domek i postawił okazały budynek ze sklepem.

Mieszkaniec domu, znajomy Chany Gorodeckiej, miał dwa imiona - Icie Mejer. Tak jak cadyk w dziewiętnastym wieku, założyciel sławnej dynastii cadyków w Górze Kalwarii. W mieście było przed wojną kilku jego imienników. Icie Mejer Kelmanowicz szył chasydom ubrania. Icie Mejer Bogman nosił wodę z Wisły. Tragarz Icie Mejer nosił węgiel i mąkę do piekarni. A krawiec Icie Mejer, nazwiskiem Smolarz, z ulicy Pijarskiej, szył gotowiznę. W dzień targowy układało się ją w rynku, na stole, pod plandeką. Ojciec Iciego Mejera, Binem Smolarz, też szył, a matka, Sara czy Syma, sprzedawała w rynku. Syma chyba. Tylko żona Iciego Mejera nie szyła i nie sprzedawała, bo miała dwójkę czy trójkę małych dzieci. Trójkę chyba. Icie Mejer wrócił z Oświęcimia. Rozstawił maszynę do szycia w dawnym miejscu, przy oknie. Kupił ją? Ludzie mu zwrócili? Ale co on tam naszył na tej maszynie przez dwa miesiące, mówi dawny sąsiad Iciego Mejera Smolarza, stary, wysoki i smutny. Mieszka wśród podartych gazet, pustych butelek, brudnych słoików, czerstwego chleba, szmat i puszek po konserwach. Na stole stoi duża, zardzewiała maszyna do mielenia. W tamtą wojnę matka mieliła nią żyto na mąkę, teraz on mieli na przynętę dla ryb. Bez ryb nie wyżyłoby się z emerytury, Icie Mejer wrócił z Oświęcimia sam jeden. Bez rodziców, bez brata Nussena, bez bratowej Rywki, bez czwórki bratanków, bez swojej żony i bez dzieci... Żył sobie, ale co on tam się nażył przez dwa miesiące.

Za miejscem, w którym stał dom Smolarzy, za tym nowym, okazałym budynkiem, młody mężczyzna grabi ogródek. Tutaj był kiedyś domek krawca... mówię przez siatkę. Nic nie wiem, mówi mężczyzna nie przerywając pracy. Nic nie pamiętam. Może myśli, że mam jakieś pretensje. Albo, co nie daj Boże, mam coś wspólnego z prywatyzacją. Parcelę sprzedał magistrat, mówi znad grabi. Wiem. Chciałam tylko powiedzieć, że w tym miejscu żył kiedyś krawiec, Icie Mejer Smolarz, który przy pracy śpiewał żydowskie piosenki. (Romain Gary zawiadamiał wszystkich, że na Wielkiej Pohulance, pod numerem szesnastym, mieszkał w Wilnie krawiec, niejaki pan Piekielny). Ale co on tam naszył, proszę pana. Co on tam się nażył. Mężczyzna, zajęty ogródkiem, nie słucha i nie podnosi wzroku.

W GORZE KALWARII były cztery tysiące Żydów. Pozostało czterech. ukrywali się u okolicznych chłopów i ożenili się z ich córkami.

Syn krawcowej Gitli ukrywał się we wsi Podwierzbie. Nauczył się krawiectwa od matki, chodził po domach i szył. Cała wieś o nim wiedziała. Nawet ludzie z NSZ przynosili mu cywilne ubrania i kazali przerabiać na wojskowe. Nie było to trudne: kołnierz pod szyję, dwa pagony, cztery kieszenie i siedem guzików. Mimo to ludzie z NSZ stracili cierpliwość i synowi gospodarzy kazali zrobić porządek z synem Gitli. Może nie NSZ, może sam Antek nie lubił syna Gitli i chciał zrobić porządek. Przyszedł pijany, z rewolwerem. Chodź, powiedział, idziemy. Dokąd? Sam zobaczysz. Syn Gitli rzucił się do ucieczki w stronę wierzb. Antek go dogonił. Zaczęli się szamotać. Rewolwer wystrzelił.

Antek nie żyje, powiedział gospodarzom syn Gitli. Nie mieli pretensji, ukrywali go nadal. Po wojnie syn Gitli przyjechał razem z żoną i zamówili mszę. Cała wieś przyszła do kościoła. Była to msza dziękczynna, za uratowanie życia przez mieszkańców Podwierzbie. I za wybaczenie: ludziom z NSZ i jemu, że rewolwer wystrzelił. Była to więc msza dziękczynno-wybaczająca.

Z żoną przeżył w miłości i zgodzie czterdzieści lat.

Dzieci ochrzcili.

Ksiądz przychodził po kolędzie.

Którejś soboty wrócił z bożnicy z Warszawy, żona leżała na podłodze, z twarzą na dłoni, z początku myślał, że śpi.

Trzeci rok... Smutno samemu. Chętnie poznałby przyjemną kobitkę. Powinna mieć coś z żydostwem, choćby sentyment, i biust jaki taki. Co to za kobita jest, jeżeli bez biustu. Sześćdziesiąt lat, biust i serce do Żydów. Znajdź Haniutka taką. Wu nemtmen a mejdełe mit a jidiszn chejn? Skąd wziąć dziewczynę dla syna Gitli...

WRÓĆMY DO SZCZĘSNEGO. Podczas wojny zaprzyjaźnił się z parą architektów, Anną i Jarkiem. Jarek był utalentowany, a Anna piękna. Tradycyjne określenia: złote włosy, smukła kibić czy łabędzia szyja nie były w jej wypadku pochlebstwem lecz informacją. Uważała, że ma za małe oczy i powiększała je niebieskim ołówkiem, ale robiła to niepotrzebnie. Miała oczy lśniące i wyraziste.

Żona Jarka mieszkała w Stanach. Wkrótce po wojnie pojechał, żeby się rozwieść. Szczęsny pomógł mu załatwić paszport i przyrzekł, że zaopiekuje się Anną i dzieckiem. Po powrocie Jarka mówiono o rychłym ślubie, Szczęsny miał być ich drużbą. (Sam Szczęsny owdowiał zaraz po wojnie. Jego żona umarła na gruźlicę w sanatorium w Otwocku). Ślubu nie było. Jarka aresztowano. Szczęsny rozmawiał ze swoimi partyjnymi przyjaciółmi. Powiedzieli: współpracował z wrogiem. Tłumaczył Annie, że jest jeszcze dużo rzeczy nie wyjaśnionych i mrocznych i że partia ma prawo. Ale Anna nie była w partii tylko w AK i powtarzała: w nim nie ma mrocznych rzeczy, on jest niewinny. Niewinny? dziwił się Szczęsny. Skoro mu przedstawiono dowody? Niestety, powtarzał ze smutkiem. Nie rozumiemy jeszcze wszystkiego. NIE ROZUMIEMY, mówił, ponieważ gotów był dzielić z nią całą tę okropną historię.

Przez rok Szczęsny zapewniał Annę o winie narzeczonego. Po roku z nią zamieszkał. Był to letni, drewniany dom pod Warszawą. Anna urodziła dziecko. Szczęsny przynosił z piwnicy węgiel, prał pieluchy i stawiał dzieciom

bańki kiedy kasłały.

Któregoś ranka przyjechała Bnstigierowa, partyjna koleżanka Szczęsnego, dyrektor departamentu w Ministerstwie Bezpieczeństwa. Kierowca czekał w samochodzie. Jedź ze mną, powiedziała. Nie bierz rzeczy, zaraz wrócisz, trzeba wyjaśnić jakieś drobiazgi.

Przez trzy lata Anna czekała. Starania o dorywcze choćby zajęcie oraz obowiązki samotnej matki absorbowały ją bardziej niż myśl, na którego z nich właściwie czeka.

Pierwszy wrócił Jarek.

Wzięli ślub.

Rygory więzienne zelżały i Szczęsny zaczął pisywać listy.

Anna nie odpowiadała.

Napisał do Teresy Z. Błagał, żeby poszła do Anny i poprosiła ją choćby o słowo.

Był wieczór sylwestrowy. Kiedy Teresa Z. przyszła z listem, Anna wybierała się w gości. Nie była gotowa, zastanawiała się nad sukienką. Napisz do niego, poprosiła Teresa Z. O czym?, spytała Anna. Że wyszłam za mąż? Ze składam mu życzenia noworoczne?

Rok później Teresa Z. odebrała telefon. Poznajesz mnie? spytał męski głos. Nie, powiedziała. Tu Szczęsny. Czy mogłabyś zawiadomić Annę,..

Dzwonił z hotelu. Wrócił z więzienia. Nie miał mieszkania, więc odwieziono go do hotelu „Warszawa" na plac Powstańców. - Kiedy wróciłeś? spytała Teresa Z. Przed chwilą. Proszę cię, zadzwoń zaraz. Powiedz jej, że na nią czekam.

Szczęsny czeka na ciebie w hotelu „Warszawa" w pokoju dwieście jeden, powiedziała Teresa Z.

Nazajutrz zadzwonił znowu. Był szczęśliwy.

WRÓĆMY DO CYPY. Byłam pijana ze szczęścia. Tak mówi w Rio de Janeiro o tamtych czasach. Przeżyłam wojnę. Budowaliśmy Polskę. Świat miał być sprawiedliwy. Cypa uśmiecha się do swoich słów. Nie pamięta, że przestrzegała ludzi lewicy i że chce powiesić Fidela Castro. Cypa budowała sprawiedliwość i była pijana ze szczęścia.

Przyjeżdżała do fabryki. Wchodziła do gabinetu dyrektora - dyrektor już wiedział o niej, już do niego dzwonili z ministerstwa. Krótkimi, oschłymi zdaniami informowała go o sytuacji w kraju. Kraj jest zniszczony i potrzebuje maszyn. Czy chce pan te maszyny produkować? pytała. Bo jeśli będzie pan sabotował, dodawała natychmiast, nie skoсczy się to dla pana dobrze.

Lubi pan tę kopalnię, prawda? mówiła innego dnia. Może pan w niej pozostać, Polsce- potrzebny jest węgiel. Oczywiście, jeśli nie zamierza pan nam przeszkadzać. Bo gdyby pan przeszkadzał...

Kiedy odnosiła wrażenie, że dyrektor zamierza przeszkadzać, szła do organizacji partyjnej PPR i pytała o godnych zaufania robotników. Nie zwlekając zawiadamiała ich o awansie. Wyjeżdżała z poczuciem, że zapewniła Polsce właściwych ludzi, maszyny i węgiel.

Cypa powtarza tamte rozmowy tamtym twardym głosem. óśmiecha się nieprzyjemnym uśmieszkiem. Nie chciałabym być dyrektorem, do którego wchodzi Cypa Gorodecka w wytartym kożuchu, w za dużych wojskowych butach, chuda, mała i mówi: To jak, będzie pan pracował dla nowej Polski?

Ludzie przyglądali się z ciekawością i lękiem jej kożuchowi i jej twarzy. Myślała: chwała Bogu, że mam swoją aryjską twarz.

Oboje z Adamem zachowali okupacyjne nazwiska. Polskie komunistyczne szeregi były, niestety, nieliczne, musieli więc pozostać Polakami.

Spotkała w KC towarzysza sprzed wojny nazwiskiem Finkelsztajn. Wrócił z Rosji. Miał długi nos i wielkie, ciemne oczy. Cypę zamurowało. I z takim nosem wy ośmielacie się wracać do Polski? Z takim nazwiskiem chcecie socjalizm budować? Przepełniło ją oburzenie i gorycz.

To ona i Adam powiększają polskie szeregi.

To oni z ojca Załmana robią Zenona, z matki Bruchy Bronisławę i Annę z Chany, a taki Finkelsztajn pcha się ze swoim nosem i całą robotę im psuje?

Anna - Chana patrzyła na działalność córki z głębokim zatroskaniem.

Kinder, ir tanct ojf a fremder chasyne, powtarzała po żydowsku wzdychając ciężko. Co po polsku znaczy: Dzieci, wy taсczycie na cudzym weselu.

To jest nasze wesele, odpowiadała Cypa, a właściwie Krystyna D. I my mamy prawo potańczyć.

WRÓĆMY DO SZCZĘSNEGO. Był dręczony z wyjątkowym okrucieństwem. Był jednym z najbardziej torturowanych więźniów na Rakowieckiej. Kopali go, bili po twarzy, po plecach i po piętach. Godzinami stał zimą przy otwartym oknie, polewany wodą. Nagi leżał na betonowej podłodze, okładany pałkami. Od uderzenia w ucho pękł mu bębenek. Jego znajoma, Irena Sz., do której przyszedł na kolację wkrótce po wyjściu, opowiada, że na widok nakrytego stołu dostał histerii. To wy tutaj przy białych obrusach siedzieliście, a mnie Fejgin bił pasem!

Irena Sz. nie jest pewna jak brzmiało to zdanie. A mnie Fejgin bił, czy - a mnie kazał bić. Adam D., mąż Cypy, pamięta inne słowa, które powtarzał Szczęsny. Ja sam nie biję, ale ja mogę kazać cię bić. Tak groził mu Fejgin, dyrektor departamentu w MBP, który kierował sprawami partii i nadzorował śledztwo przeciw Szczęsnemu.

Szczęsny miał być ważnym świadkiem na procesie Gomułki. Przydzielono mu rolę agenta gestapo. Dlatego posadzono go w jednej celi z krakowskim gestapowcem, Heynemejerem. W nadziei, że tamten opowie o swojej robocie i Szczęsny będzie umiał zeznawać. Siedzieli razem przez trzy lata. Przez pierwszy rok Szczęsny nie odzywał się, więc Niemiec wygłaszał monologi. Co się obrażasz, mówił. Jesteśmy w tej samej sytuacji. Ty wierzyłeś swojej partii, a ja wierzyłem mojej. Ciebie zawiodła twoja partia, a mnie moja zawiodła...

Szczęsny nie wiedział o co go oskarżają. Wiedział, że o coś okropnego, ale gestapo nie przyszło mu do głowy. Dawali mu ołówek, papier i kazali pisać. Co pisać, pytał. Całą prawdę. Pisał, mówili, że coś ważnego ukrywa, bili - go i dawali nowy papier. Nadal ukrywał. Co, pytał. Swoje zbrodnie. Jakie ja zbrodnie popełniłem? Sam dobrze wiesz, mówili, bili go i dawali nowy papier.

Po miesiącach pisania i bicia Szczęsny popadł w obłęd. Przyznał się. Popełnił zbrodnię. Wybrał tę, która była najstraszniejsza.

ANATOL FEJGIN ma ponad osiemdziesiąt lat. Przy białych włosach jego oczy są jeszcze ciemniejsze. Na widok tych oczu Cypa wpadłaby z pewnością w furię. Nie dość, że śmiał wrócić z Rosji. Nie dość, że wykonywał - wszystko z tymi oczami - ubecką robotę, to teraz siedzi jeszcze na wersalce, jakby nigdy nic, jak zwykły polski emeryt. Patrzy w telewizor. Parzy kawę. Narzeka na ceny... Śmie żyć. Z tymi wielkimi brązowymi oczami. Jakby się nic nie stało.

Prowadził sprawę Szczęsnego... Któregoś dnia zadzwonił oficer śledczy, Dobrowolski złożył sensacyjne zeznanie. W czterdziestym drugim roku, w listopadzie, w Warszawie, zamordował Marcelego Nowotkę.

Był u mnie Nikołaszkin, mój doradca radziecki, opowiada Fejgin (na tej wersalce, przed telewizorem, zwykły, polski emeryt). Od razu pojechaliśmy do więzienia. Oficer mówi: J a go o to nie pytałem, on sam ze siebie „zamordowałem Nowotkę".

Usiedliśmy w pokoju we trzech, śledczy, ja i Nikołaszkin. Wprowadzono Szczęsnego. Znałem go sprzed wojny, zajmowałem się w partii studentami. Po wojnie pojechałem do Otwocka, odwiedzić jego żonę. Wypadało odwiedzić chorą żonę partyjnego towarzysza... Nie zmienił się, tylko trochę schudł i był zbiedzony.

Proszę usiąść, powiedziałem. Oficer zameldował mi, że złożył pan ważne zeznanie w sprawie śmierci towarzysza Nowotki. Mówiłem pan, na ty nie chciałem, a towarzyszem już nie był.

Nic nie odpowiedział.

Powiedziałem jeszcze raz: poruszył pan żywotną sprawę...

Założył nogę na nogę i patrzył mi w oczy.

Czy to zeznanie odpowiada prawdzie?

Zaczął się uśmiechać.

Siedział przede mną przy stole, patrzył mi w oczy i uśmiechał się.

Słuchaj no pani.

Ja zemdlałem jeden jedyny raz w całym moim życiu. W trzydziestym ósmym roku, kiedy rozwiązali partię. Moja partia była dla mnie wszystkim. I potem ta okropna, nie wyjaśniona śmierć sekretarza mojej partii. I Szczęsny mówi, że go zabił, patrzy na mnie i się uśmiecha.

No cóż, powiedziałem, nie chce pan rozmawiać, to poniesie pan wszystkie konsekwencje.

Nikołaszkin wstał i wyprowadził Szczęsnego z pokoju.

Ja zostałem z oficerem śledczym. Opowiedział mi, że Szczęsny zeznał dokładnie, ze szczegółami. Podał kaliber nabojów i rewolweru, strzelił Nowotce w plecy...

Po jakiejś pół godzinie Nikołaszkin wrócił. Wsiedliśmy do samochodu, po drodze powiedział: kazałem mu dołożyć, dostał pasem.

Przez następne dni sprawdzaliśmy zeznania Szczęsnego. Znaleźliśmy granatowego policjanta, który podczas wojny zajmował się zabójstwem Nowotki. Znaleźliśmy protokół sekcji zwłok, którą zrobiono w szpitalu. Nic się nie zgadzało, ani strzał, ani broń, ani naboje.

Słuchaj no pani.

Na moim procesie zeznałem, że to ja kazałem zbić Szczęsnego. Nie była to prawda, ale Nikołaszkin już nie żył, Jurij Michajłowicz, nie chciałem go po śmierci obciążać, porządny był chłop, z wysokim ciśnieniem. Zaczynał w Czeka, u Dzierżyńskiego. Ile razy przychodziłem, siedział z pijawkami, bidaka. Rozmawialiśmy o naszych sprawach, a pijawki nabrzmiewały i odpadały. Wrzucał je do słoika, a z drugiego słoika brał nowe i przystawiał, za każdym uchem po pijawce. Stały przed nim dwa słoiki, jeden ze świeżymi, małymi, a drugi z dużymi, nabrzmiałymi krwią.

Nie wiem czyj był pas, może Nikołaszkina, może któregoś z oficerów. Pewnie od spodni. Nie, bo spodnie by mu opadły, może od bluzy. Może wisiał akurat na gwoździu. Może od ostrzenia brzytwy. Słuchaj pani, skąd mogę wiedzieć jaki pas.

W pięćdziesiątym szóstym roku Anatola Fejgina skazano za niedopuszczalne metody śledztwa. Wyszedł po dziesięciu latach. Szczęsny już nie żył.

ZEZNANIA ARESZTOWANYCH członków partii, także Szczęsnego, przepisywano na maszynie i przynoszono Bierutowi. Otrzymywał również akta spraw, w których proszono go o łaskę. Akta sądów powszechnych były w zielonych okładkach, a sądów wojskowych w białych, dokładnie zaklejonych kopertach formatu A-5.

Teczki leżały w gabinecie prezydenckim Bieruta, w Belwederze, na półce. Adam D. widział je za każdym razem, kiedy wchodził z wycinkami gazet albo projektami przemówień. Od czterdziestego szóstego roku był sekretarzem prasowym przewodniczącego KRN, potem prezydenta. Fragmenty każdego przemówienia zamawiał u specjalistów, a sam montował całość i nadawał ton.

Szybko zrozumiał o jaki ton chodziło Bierutowi.

„Jest to radość zasłużonego triumfu ze szczodrych plonów naszej pracy, z mozolnego trudu nad odbudową. Jest to pulsujące w sercach przekonanie, że gmach nowej Polski będzie piękny, potężny i trwały" (do uczestników Zlotu Młodzieży, lipiec '48).

„Z dumą i chwałą mówić będą matki dzieciom i pokolenia pokoleniom, że zwyciężyła prawda i sprawiedliwość. Z morza łez i krwi, z ponurych odmętów zbrodni, z nieugiętej walki ludu pracującego powstała do życia Polska" (do Narodu Polskiego, lipiec '49).

I tak dalej.

Bierut siedział nad aktami codziennie, do późna w noc. Nad zielonymi teczkami w Belwederze, nad białymi w domu. Był pracowity. Podkreślał, robił uwagi na marginesach, strofował i przywoływał do porządku. Na koniec formułował decyzję.

Maria Turlejska, profesor historii, która w Archiwum Akt Nowych czytała po latach podania ludzi, skazanych na śmierć przez sądy wojskowe, rozpoznawała bez trudu drobne, równe litery. „Nie skorzystam z prawa łaski" pisał najczęściej. Posłał na śmierć tysiące skazanych. Poza tym był człowiekiem uprzejmym i uważnym. Pytał pracowników o zdrowie dzieci. Lubił Szopena.

WRÓĆMY DO KRYSTYNY ARCIUCH. Pracuje na Zamku Królewskim. Dorabia do emerytury oprowadzaniem wycieczek. Dzisiaj czekała osiem godzin i trafiła jej się jedna grupa. Może jutro przyjdą, bo otwiera się dla zwiedzających salę tronową. Czy do emerytury i wysługi lat zaliczą jej więzienie? Akowcom zaliczają. Partyjnym mogą powiedzieć - to były wasze wewnętrzne sprawy, i mieliby rację. Z ruchem oporu też jest niejasne. Akowcom się zalicza, a co AL?

Dzwoni nazajutrz. Mimo sali tronowej ostatniego polskiego króla nie było ani jednej wycieczki.

Ciekawe co porabia Arnold, mówi nagle. Ten Niemiec z niebieskimi oczami i krzyżykiem na szyi. Który był dobry dla polskich Żydówek w stalinowskim więzieniu. Czy żyje?

Co się dzieje z tym światem.

Ze światem? A co ma się dziać?

Ze światłem! Znowu zgasło. Może i lepiej, będzie mniejszy rachunek.

Pogłoski, że syn jej się wyrzekł, kiedy siedziała w więzieniu, są wierutnym kłamstwem. Miał dziesięć lat, kiedy ją posadzono.

Nie zna nazwiska Arnolda, ale chciałaby go pozdrowić. Prosi, żebym odszukała go w Niemczech. Ciekawe kim był, zwykłym jeńcem, czy zbrodniarzem wojennym. Mniejsza o to. Prosi, żeby powiedzieć: pozdrawia pana Krystyna z dziesiątego pawilonu, z partyjnej celi.

NADAL O KRYSTYNIE ARCIUCH. Szukanie Arnolda jest kłopotliwe. Powojenne księgi więzienne złożono w archiwum Instytutu Pamięci. Nie ma oddzielnego rejestru Niemców. Nie znamy nazwiska. Więźniów są tysiące.

Najłatwiej znaleźć samą Krystynę Arciuch, bo na A. Miała numer 1610. Córka Jana. Prawnik. Zamieszkała... Doprowadzona z MBP.

Jest i Szczęsny, syn Konstantego. Numer 1817. Zamieszkały przy Puławskiej. Doprowadzony z MBP.

ólica Puławska... Szczęsny miał tam ładne, dwupokojowe mieszkanie. W tym samym domu Adam i Cypa mieli kawalerkę. Szczęsny powiedział: Żona mi umarła, jestem sam i zajmuję dwa pokoje. Wy z dzieckiem tłoczycie się w jednym. To nie jest sprawiedliwe... Oddał im swoje mieszkanie i przeniósł się do kawał erki. Mieszkał w niej do aresztowania.

Imię Arnold nosiło wielu niemieckich więźniów: Fallman, Opperman, Rasin... Wszyscy za starzy, w czterdziestym ósmym roku mieli pod pięćdziesiątkę.

Arnold S. Syn Martina. urodzony w 1921. Zachowała się karta z rysopisem. Wzrost 171, postać wysmukła, włosy ciemnoblond, oczy niebieskie, twarz czerstwa, zęby zdrowe, wszystkie... Z pewnością nasz, mówi Krystyna Arciuch. A jakie palce miał wasz Arnold? Normalne. Bo Arnold S. miał znak szczególny: brak małego palca u lewej ręki.

W archiwum Instytutu Pamięci, przy sąsiednim stole, siedzi młody Niemiec. Alternatywny: bródka, kurtka skórzana, chustka arafatka na szyi, a w uchu kolczyk. Gra na saksofonie jazz i robi doktorat z historii najnowszej. Pytam o kolczyk. Takie same nosili w ubiegłym wieku niemieccy górnicy. Bywały też duże, złote kolczyki, te nosili marynarze. Kiedy marynarz tonął i fala wyrzucała ciało na brzeg, za kolczyk można było wyprawić chrześcijański pogrzeb. Zaś kolczyki górnicze, małe i srebrne, dobre były na oczy. Pytam o Arnolda. Czy w wieku dwudziestu paru lat mógł być skazany za zbrodnie wojenne. Mógł, mówi historyk. Antropolodzy od spraw rasowych, czy geografowie od umacniania niemieckości, byli jeszcze młodsi. Mniejsza o to. „Pozdrawia pana Krystyna z dziesiątego pawilonu" mam powiedzieć.

WRÓĆMY DO ADAMA I CYPY. Mieszkanie, które oddał im Szczęsny, stało się za ciasne. Przenieśli się do większego, na Powiślu. Był tu hałas, więc przenieśli się na Agrykolę. Tu było spokojnie, ale znów ciasno, bo już mieli dwie służące, do gotowania i do dzieci. Przenieśli się do łazienek, zamieszkali w Pomarańczami. Było i obszernie, i blisko do pracy, ale nieprzyjemnie cicho, zwłaszcza wieczorami. Przenieśli się na Polną.

urlopy spędzali w rządowych pensjonatach. Leczyli się w rządowej klinice. Ubrania i żywność kupowali w specjalnych sklepach. Wszystko to istniało mimochodem. Było naturalne. Nadnaturalny był cud, który się dokonywał: budowa sprawiedliwej Polski.

Adam D. nie znał zawartości teczek. Ubeka zobaczył z bliska raz w życiu; w łazience Bieruta wybuchł bojler i Różański przyszedł sprawdzić czy nie sabotaż. Widywał w Belwederze wszystkich, którzy rządzili Polską, ale jego wiedza o nich kończyła się na progu gabinetu. Ci, którzy jeszcze pamiętają Adama D., mówią, że był neutralny i życzliwy.

Interweniował jeden raz, po aresztowaniu Szczęsnego. Wanda Górska powiedziała: Nie bądźcie naiwni... Nie upierał się i nigdy więcej nie upomniał się o nikogo. Nie miał świadomości strachu, ale jego organizm zaczął się dziwacznie zachowywać. Miał arytmię serca, skoki ciśnienia i bóle żołądka. Powiedział Bierutowi, że chciałby wrócić do mikrobiologii. Warn nie o biologię chodzi, odparł Bierut. Warn nie odpowiada moja unia polityczna. Zapewnił prezydenta, że aprobuje jego linię bez zastrzeżeń.

Wśród pierwszych osób wracających z więzień była kobieta spokrewniona z Dzierżyńskim. Bierut kazał Adamowi zająć się jej rentą. Wydawało mu się, że Adam robi to opieszale i zaczął krzyczeć. Po raz pierwszy uderzył pięścią w stół. Przez pół roku nie odzywał się, na dzień przed wyjazdem do Moskwy na dwudziesty zjazd KPZR poprosił Adama, żeby zaopiekował się Górską. Adam opiekował się Górską, a wkrótce potem i zwłokami Bieruta, który wrócił do Warszawy w radzieckiej trumnie, obszytej czerwonymi falbankami.

Jeszcze parę razy zajrzał do swojego gabinetu.

Któregoś dnia przestał zaglądać.

Powrócił do mikrobiologii.

Odłożył lekarstwa, dolegliwości minęły z dnia na dzień.

Zajął się bakteriami celulolidycznymi, wśród których zauważył niezmiernie interesujące zjawisko. Część bakterii, mimo doskonałych warunków, traci ochotę do życia. Te samobójcze skłonności, nazwane później zdolnością autołiamującą, obserwował jeszcze przed wojną, w laboratorium profesora Bassalika. Teraz mógł im się poświęcić bez reszty.

WRÓĆMY DO SZCZĘSNEGO. Po wyjściu z więzienia pracował w redakcji „Życia Warszawy". Otaczała go aureola szlachetności i męczeństwa. Był małomówny, niecałkiem obecny i uśmiechnięty, trochę bez sensu. Miał kłopoty z cerą, podobno wskutek więzienia. Jego twarz pokrywały czerwone plamy, skóra łuszczyła się, zwłaszcza dookoła brwi. Miał trudności z chodzeniem, też wskutek więzienia. Stawiał stopy do środka, wychylony do przodu, na lekko ugiętych kolanach. Mówił komuś, że najbardziej nieprzyjemne jest bicie w pięty. Mnie tego nie mówił. Ja byłam początkującą, młodą dziennikarką, której takich rzeczy się nie mówiło. Szczęsny lubił młodych dziennikarzy, zwłaszcza Jerzego Jaruzelskiego i mnie. Ze mną chodził do teatru, a z Jerzym J. pił wódkę i grał w brydża. Ze dwa albo i trzy razy byliśmy w Ateneum na Procesie Kafki. W tym samym Ateneum, w którym odbywał się przed wojną bal lewicy i Szczęsny przyszedł z Teresą Z. w niebieskiej sukience. Kiedy Józef K. mówił na scenie, że jest niewinny, ale skoro oskarżono go, muszą istnieć wyższe, nie znane mu racje, Szczęsny wpadał w wesołość. Tak było, chichotał, lak, tak. Wesołość rosła wraz z wiarą Józefa K., a kiedy bohater szedł na przesłuchanie, chociaż go nikt nie wzywał, Szczęsny wybuchał śmiechem na cały teatr.

Wystąpił na procesie Fejgina i Różańskiego.

Proces przebiegał na pół jawnie. Gomułka nie życzył sobie wielkiego oskarżenia ani rozprawy z bezpieką. Przed każdym przesłuchaniem rozmawiał ze Szczęsnym, wspominał o wyższych racjach i precyzyjnie wyznaczał granicę zeznań.

Oskarżonych ubeków Szczęsny uważał za szajkę. Szajka była zbrodnicza, ale socjalizm jest w porządku. Jerzy Jaruzelski i ja, młodzi i uczciwi, mieliśmy Według pomysłu Szczęsnego, nadal realizować szlachetną ideę.

Pomysł był nie a propos. Jerzy Jaruzelski opowiadał Szczęsnemu o swoim ojcu chrzestnym: właśnie wrócił z więzienia po dwóch nie wykonanych kaesach i celi śmierci. Ja opowiadałam o Poznaniu. Byłam tam 28 czerwca '56 podczas robotniczego buntu. O Poznaniu opowiadałam Szczęsnemu wielokrotnie i ze szczegółami. Słuchał uważnie, po czym pytał: Czy jesteś zupełnie pewna, że nikt nie bronił socjalizmu? Patrzył na mnie z prawdziwą rozpaczą. Było mi go żal. Jerzemu J. też było go żal. Nie zdążyliśmy wyjść z redakcji, gdy zaczynało się zebranie, na którym Szczęsny zamierzał przyjąć nas do partii. Usłyszeliśmy jego głos: gdzie jesteście? W popłochu schowaliśmy się pod blatem biurka. Nie było to wcale śmieszne. Siedzieliśmy pod biurkiem i słyszeliśmy jak Szczęsny nas szuka, jak biega po korytarzu - na swoich stopach do środka, na swoich ugiętych kolanach...

Uciekliśmy chyłkiem. Przed Szczęsnym i przed ideą.

Nie robił nam wyrzutów. Był delikatny. Ze mną nadal chodził do teatru, a z Jerzym Jaruzelskim na brydża i na wódkę.

Kiedy zachorował, prosił, by zawiadomiono Annę. Przyjechała znad Zatoki Perskiej. Jej mąż prowadził katedrę architektury na jakiejś uczelni.

Siedziała przy Szczęsnym dzień i noc. Była z nim do samego końca.

Pogrzeb odbył się na wojskowych Powązkach. W asyście kompanii honorowej, honorowych salw i żołnierzy niosących wieńce i czerwone aksamitne poduszeczki z orderami. Na jednej z poduszeczek leżał Krzyż Virtuti Militari nadany Szczęsnemu przez generała Bora za zdobycie Ymki.

Ostatnią posługę oddali Szczęsnemu koledzy z powstańczego oddziału, dziewczyna, która całowała się z nim w dworku na wakacjach, przyjaciółka z lewicowego balu, towarzysze zatroskani o przyszłość idei, a także, jak napisał Jan Kott, prokuratorzy, śledczy i ich zrehabilitowane ofiary, które odsiedziały swoje pięć czy sześć lat.

ULICA PUŁAWSKA, w pobliżu Malczewskiego. Dawny adres Cypy, Adama i Szczęsnego. Dom zbudowano przed wojną. Są w nim mieszkania wysokie i przestronne, oraz kilka pojedynczych pokoi. Kiedyś nazywano je garsonierami. Służyły ludziom samotnym, a także panom, którzy lubili mieć na mieście dyskretne schronienie. Kawalerka Szczęsnego była na drugim piętrze. Po aresztowaniu go znaleziono w pokoju stosy gazet, tapczan z paroma dziurami, wypalonymi papierosem, szarfy żałobne z pogrzebu żony i przedwojenne radio Elektrit. Kawalerkę uprzątnięto i wprowadziła się wdowa po łagierniku.

Były dwie fale wdów powracających z Rosji. Pierwsza fala pojawiła się w latach czterdziestych, druga po dwudziestym zjeździe KPZR.

Mężowie tych kobiet, komuniści, schronili się u radzieckich przyjaciół przed polskim więzieniem. Rozstrzelano ich od razu, albo posłano do łagrów, gdzie zaginęli bez wieści. Wdowy odsiedziały swoje i wróciły do Polski. ulokowano je w domu na Puławskiej. Pracowały na podrzędnych posadach w instytucjach partyjnych. Jedna pracowała w bibliotece z Teresą Z. Czy tam byli i ludzie niewinni? spytała Teresa Z. Tam WSZYSCY polityczni byli niewinni, odparła łagiernica. Powiedziała to półgłosem, chociaż były same w pokoju, ale kategorycznie i bez wahania. Teresa Z. słuchała zaskoczona, po czym wytłumaczyła tamtej i samej sobie: u nich było to możliwe, ale nie w Polsce.

Mimo swoich doświadczeń wdowy przyjęły z melancholią upadek komunizmu. Postarzały się. Zaczęły się bać. Wymieniły między sobą klucze do mieszkań. Kobieta z kawalerki Szczęsnego dostała klucz do wdowy naprzeciwko. Kobiecie z kawalerki Szczęsnego rozstrzelano i męża, i brata; bratanek został w Rosji; ma małe dziecko; wdowa posyła mu paczki z mąką, cukrem i mlekiem w proszku. Mąż wdowy naprzeciwko umarł w Moskwie. Pierwsza żona tego męża zginęła w łagrach. Syna owej pierwszej żony wdowa znalazła w radzieckim sierocińcu, przywiozła do Polski i wychowała. Ma klucz do wdowy, która zna język jidysz. Tłumaczy Rodzinę Karnowsłdch Izraela Singera. Jest dzięki temu mniej samotna od innych wdów: otacza ją tłum powieściowych postaci. Tłumaczka ma klucz do kawalerki Szczęsnego, i tak dalej.

Mężowie wdów, nieślubni zresztą, bo nie uznawali mieszczańskich przeżytków, kłócili się o coś całymi latami. Według czegoś się dzielili. Byli lewicą i prawicą, większością i mniejszością, Polakami i Żydami.

W świadomości mieszkanek domu przy ulicy Puławskiej różnią ich tylko daty i nazwy geograficzne - Workuta, Karaganda, Magadan. Pierwsza ginęła prawica, ale lewica zaraz po niej. Większościowców brali wiosną, a mniejszościowców jesienią. Przeżyli ci, którzy nie zdążyli wyjechać do przyjaciół i poszli siedzieć do polskiego więzienia.

WDOWĘ - TŁUMACZKĘ otaczają ludzie z początku stulecia. Wymyślił ich Izrael Joszua Singer, starszy brat wielkiego noblisty. Z rodzeństwem i rodzicami mieszkał kiedyś w Warszawie, na Krochmalnej. Wbrew przestrogom ojca przyglądał się lubieżnym kobietom w bluzkach z krótkimi rękawami. Opowiadał o świecie, w którym nie ma Boga ani diabła, i o filozofach, którzy chcieli odkryć sekrety nieba i ziemi. Powtarzał, że historie, które opowiada pisarz, nie muszą być całkiem prawdziwe. Wymyślone zdarzenia bywają ciekawsze od rzeczywistych.

Bohaterów Rodziny Karnowskich Izrael Singer pewnie wymyślił, ale miejsce opisał autentyczne. Tym miejscem był Berlin. Ściągali doń Żydzi z Polski i Rosji. Natychmiast po przyjeździe odtwarzali na berlińskich ulicach polskie miasteczka. Dzieci posyłali do chederu. Nosili jarmułki i pejsy. Jedli gęsie szyjki i placki z cebulą. Mówili w jidisz, stanowczo za głośno i machając rękami. A berlińscy Żydzi byli stateczni i godni. Nosili modne tużurki. Mieli nowoczesne poglądy i wypowiadali je nienaganną niemczyzną. uważali, że wschodnioeuropejscy przybysze kompromitują ich w oczach niemieckich sąsiadów, więc zbudowali im osobną dzielnicę: domy, bóżnice, łaźnie i szkoły. Mieściły się na Hamburskiej, Oranienburskiej, Dragonen i Linien. Daleko od ulic eleganckich, na których mieszkali Żydzi berlińscy. Daleko od ich wrażliwych i kulturalnych niemieckich przyjaciół.

Zdarzało się, że wzbogaceni polscy Żydzi wyprowadzali się z przeznaczonych im uliczek i w jakiejś szacownej alei - Landsberskiej na przykład -wywieszali szyldy w rodzaju „Salomon Burak". Czy to jest konieczne? pytali zatroskani berlińczycy singerowskiego bohatera, kupca z Mielnicy. I czy wy nie moglibyście wreszcie założyć normalnych kapeluszy?

Świat, o którym mawiał Izrael Joszua Singer, że nie ma w nim Boga ani diabła, uporał się ze wszystkim. I z Żydami w kapeluszach, i z Żydami w jarmułkach...

Pozostały ulice. Znajdowały się w Berlinie wschodnim, więc zaraz po zjednoczeniu Niemiec zjawili się tam ludzie w kombinezonach. Rozstawili rusztowania. Pomalowali elewacje. Powiększyli sklepy. Powiesili szyldy, które w niczym nie przypominały Salomona Buraka, kupca z Mielnicy. Perfekl wie alles von Bosch, głosił pierwszy szyld, na ulicy Linien.

Zniknęły ślady starych światów. I komunizmu, i żydowskiego świata, który był dawno, dawno temu.

W powietrzu unosił się zapach świeżych tynków i niemieckiej energii.

Perfekt wie alles Deutsche.

WROĆMY DO... Żydowskie ulice w Berlinie pokazała mi Nechama Katz. Nadawała się na przewodnika, bo łączyła w sobie zachód i wschód. Tak powiedzieli mi o niej wspólni znajomi. Nie miałam pojęcia jak łączy się w sobie zachód i wschód, ale zadzwoniłam. Nechama Katz zaprosiła mnie do swojego domu. Mieszkała w pobliżu synagogi. Przez odnowioną bramę weszłam na stare podwórka. Ciągnęły się jedno za drugim jak na Krochmalnej, jak na Targowej w Warszawie. Na pierwszym podwórku były oficyny mieszkalne, w głębi - jakaś fabryka o pięknej, dziewiętnastowiecznej, przemysłowej architekturze. Zbankrutowała zapewne po zjednoczeniu Niemiec, bo mury tchnęły martwotą i pustką.

Nechama Katz nosiła modne, czarne rajtuzy, nazbyt obcisłe, jak na jej uda, i obszerną kolorową bluzę. Czoło przecinała fantazyjna opaska. Patrzyły spod niej uśmiechnięte niebieskie oczy. Miała sześćdziesiąt lat, sprawiała wrażenie osoby energicznej i życzliwej ludziom.

Wypiłyśmy herbatę z hibiscusa, posłodzoną izraelskim miodem z daktyli i poszłyśmy na spacer. Oglądałyśmy dawne łaźnie i szkoły. Dotknęłyśmy kamyków, które ludzie położyli na grobie Mojżesza Mendelsohna, filozofa Oświecenia, i stałyśmy pod drzwiami, które musiała mijać Felicja Bauer, narzeczona Kafki.

Historię dzielnicy Nechama Katz opowiadała mi na przemian z własną historią.

Jej dziadek, Mejer, uczył w Przemyślu Talmudu. Jej matka, Fajga, zakochała się w młodym drukarzu, który najpierw obciął pejsy, a potem zaczął drukować książki - świeckie, a więc bezbożne.

Dziadek był przeciwny małżeństwu córki. Fajga mimo to poślubiła drukarza, ściągając na siebie gniew rodziców. Mejer wyklął Fajgę i ogłosił sziwę, żałobę siedmiodniową, jak po wychrzcie, albo jak po umarłej. Przez siedem dni i siedem nocy nie opuszczał domu, pogrążony w rozpaczy i modlitwie. Do końca życia nie odezwał się do córki słowem.

Fajga Katz przeniosła się do Lublina. urodziły się dzieci i mąż pojechał do Niemiec. Przyrzekł, że sprowadzi rodzinę, kiedy znajdzie pracę i dom.

Mijały miesiące. Domu nie było. Na domiar złego z Niemiec przestały nadchodzić listy. Matka Nechamy z dwiema córkami i jedną walizką pojechała do Berlina.

Zwierzyła się z kłopotów w gminie żydowskiej i poszła spać do schroniska dla podróżnych. Czekała dwa dni. Trzeciego dnia wszedł na salę policjant. Za nim podążał wysoki, przystojny mężczyzna z ponurą twarzą i walizką w ręku. Która to jest Fajga Katz? zawołał policjant. Zna pani tego człowieka? Fajga skinęła głową. Znaleźliśmy go w Hamburgu, poinformował policjant z widoczną dumą. Na statku. Wybierał się do Stanów Zjednoczonych. Ma pani szczęście, zdjęliśmy go w ostatniej chwili, już włączali syrenę okrętową.

Rodzice się rozstali. Do władzy doszedł Hitler. Zaczęły się prześladowania Żydów i Fajga Katz znowu spakowała walizkę, Pojechały do kuzyna do Nowej Zelandii. Nechama ukończyła szkołę. Następnie zapisała się do Ligi Młodych Komunistów. Tylko komunizm - wytłumaczyli jej nowozelandzcy towarzysze - ocali świat przed faszystami.

Mieszkała w mieście Wellington przez trzydzieści lat. Pochowała matkę i wróciła do Niemiec. Osiedliła się we wschodnim Berlinie. Stwierdziła, że praktyka różni się dość znacznie od wizji, roztaczanych przez towarzyszy nowozelandzkich, odesłała partyjną legitymację i poświęciła się przekładom poezji z języka angielskiego.

Rozwiodła się z mężem.

Dręczyły ja koszmary nocne. Budziła się z poczuciem, że leży w trumnie i że wcale nie ma ochoty z niej wstać.

Lekarze nie rozumieli przyczyn i nie znajdowali lekarstwa.

Zwierzyła się przyjacielowi. Był nim Niemiec, jeden z owych zagadkowych chrześcijan, którzy czytają książki tylko o chasydach i śpiewają „Majn sztetełe Bełżc" w języku jidisz. Niektórzy spośród nich uważają, że w poprzednich swoich wcieleniach byli wyznawcami sławnych cadyków, na przykład Widzącego z Lublina czy Iciego Mejera z Góry Kalwarii.

Byłoby dobrze gdybyś porozmawiała z dziadkiem, powiedział Nechamie Katz zagadkowy przyjaciel.

Człowiek ów, poza tym że w poprzednim wcieleniu przebywał na dworze Widzącego, był znakomitym medium. Zaprosił Nechamę na seans spirytystyczny. Kieliszek do koniaku, odwrócony do góry dnem, wskazywał litery. Słowa, złożone z liter, zawiadomiły Nechamę, że dziadek pyta w jakim celu go tutaj wezwano.

Dziadku, powiedziała Nechama i zawahała się. Mówiła po niemiecku. Czy dziadek Mejer znał niemiecki? Oczywiście, że znał, zapewnił przyjaciel. Przecież mieszkał w Galicji. Dziadku, powtórzyła Nechama Katz. Po co właściwie odbyłeś sziwę?

Szklanka nie poruszyła się. Dziadek milczał.

Jednak nie rozumie... szepnęła, ale przyjaciel uważał, że pytanie było zbyt obcesowe i dziadek mógł poczuć się dotknięty.

Nie chciałam cię dotknąć, zapewniła Nechama. Chciałabym wiedzieć tylko czy naprawdę...

Tym razem kieliszek przesunął się, ale zaraz się zatrzymał, jakby w pół drogi.

Jest zakłopotany, wyjaśnił przyjaciel. Po chwili dodał: On już poszedł. Czujesz? Nechama skinęła głową. Nieobecność dziadka była równie odczuwalna jak przedtem jego przybycie.

Po paru dniach dziadek powiedział bez wstępnych pytać: Tak, odbyłem sziwę. Chciałem ją przestrzec.

Nechama obruszyła się: Wyklęcie rodzonej córki było przestrogą?

Przyjaciel znów musiał ją mitygować: nie rozmawia się z dziadkiem podniesionym i gniewnym głosem. Na szczęście dziadek nie obraził się. Przeciwnie. Zdawał się rozumieć, że pomysł z sziwą nie był fortunny.

Na kolejnym seansie kieliszek zawiadomił Nechamę, że przybyli goście.

Jesteśmy, ułożyły się litery.

Kim jesteście?

Twoją rodziną.

Okazało się, że są wszyscy: dziadek z Przemyśla, matka z Wellington, ciotki z Lublina i wuj...

Pogodziliśmy się, oznajmił dziadek.

Naprawdę? ucieszyła się Nechama. Wybaczyłeś mamie? Już się na nią nie gniewasz?

Wybaczyłem, potwierdził dziadek Mejer, a ona mnie wybaczyła. Pomogłaś nam. Jestem ci wdzięczny...

Tego dnia skończyły się nieszczęścia Nechamy Katz.

Nigdy więcej nie budziła się w trumnie.

Kupiła sobie bluzę kolorową i modne raj tuzy.

Syn inżynier dostał pracę w zakładach Mercedesa, a horoskop zapowiedział, że mężczyzna jej życia pojawi się jeszcze tej jesieni.

Nechama odwiedziła już butik na parterze, jeden z wielu, które ostatnio powstały we wschodnim Berlinie. Pomyślała, że jedwabna, czarno-zielona suknia byłaby właściwym strojem na przyjęcie mężczyzny życia, ale cena kreacji sięgała połowy emerytury, jaką otrzymuje Nechama Katz.

WRÓĆMY DO KRYSTYNY ARCIUCH. Szuka mnie, musi opowiedzieć coś ważnego. Miała sen. Śniła jej się cela więzienna. Wszedł Arnold i wyciągnął w jej stronę chochlę z zupą. Coś ją zastanowiło w tym codziennym geście. Arnold podawał zupę swobodnie, prawą, wyprostowaną ręką, a lewą rękę miał opuszczoną, jakby ukradkiem, jakby ją chowając. Krystyna Arciuch uprzytomniła sobie, że Arnold zawsze tak trzymał lewą rękę. On się jej wstydzi. Prawda, on nie ma palca, powiedziała na głos. Wciąż we śnie, chociaż w rzeczywistości nigdy nie zwróciła na to uwagi. Opowiada mi sen, bo brak palca może być w poszukiwaniach cenną wskazówką.

NADAL O KRYSTYNIE ARCIUCH. A raczej o Arnoldzie S.

Próbuję go odnaleźć.

W zachodnioniemieckim archiwum mieli paru S. z polskich więzień, ale wszyscy byli starsi i z innymi imionami.

Odesłali do archiwum dawnej NRD. Mieściło się we wschodnim Berlinie, przy Alei Landsberskiej, dawniej Lenina, jeszcze dawniej Landsberskiej. (Co za traf. Gdzieś tutaj otworzył sklep wzbogacony kupiec z Mielnicy i wywiesił kompromitujący szyld „Salomon Burak").

Na każdym skrzyżowaniu wisiały podwójne tabliczki. Nowe, błyszczące, z Landsbergerallee oraz zardzewiałe, pogięte, z Leninem przekreślonym na ukos czerwoną kreską.

Archiwum przeprowadzało się. Znalazł się prawowity właściciel i zwrócono mu budynek. Wszędzie stały kartonowe pudła, z okien opadały puste karnisze, na podłodze leżały brudne firanki. Pod jednym z przekrzywionych karniszy siedział brodaty kierownik. Był sfrustrowany. Po pierwsze odnalezionym właścicielem, po drugie polityką ujawniania akt agentów Stasi. Poprosiłam, żeby odszukał Arnolda, który był dobry dla..., ale kierownik przebywał myślami gdzie indziej. Czyż nie zastanawia skwapliwość, z jaką zachodni Niemcy zajęli się wschodnimi agentami? pytał, nie oczekując odpowiedzi. Nazistami - ciągnął - nie zajmowali się z równą gorliwością, i już nie muszą się zajmować. Dopadli cudzych win i cudzej przeszłości... A propos przeszłości, wtrąciłam szybko. Arnold S., syn Martina... Kierownik zrobił bezradny gest w stronę kartonowych pudeł.

Na szczęście zadzwonił sekretarz prezydenta i spytał, czy mi nie trzeba pomóc. Naturalnie, że tak. Trzeba znaleźć Arnolda, który był dobry...

Po tygodniu miałam adres. Arnold S. mieszkał w Badenii Wirtembergii, niedaleko Heilbronnu.

Było to małe miasteczko, całe w kwiatach.

Arnold S. nie przypominał rysopisu, który znalazłam w aktach więziennych („postać wysmukła, zęby wszystkie"). Był niski, łysy i okrągły. Przywodził na myśl Nikitę Chruszczowa w podeszłym wieku. Wysłuchał mnie. Powiedział, że nie był dobry dla polskich więźniów, ponieważ z nimi nie siedział. Od razu wyjaśniło się wszystko: był tym Arnoldem, którego znalazłam w warszawskich aktach, ale nie tym, którego szukała Krystyna A. No trudno. Jedliśmy kanapki i placek z wiśniami, upieczony przez żonę. Pomidory były bez chemii, a placek jeszcze gorący. Arnold walczył w Finlandii. Właściwie - nie walczył. Budował umocnienia ziemne. Jeden z tych licznych Niemców, którzy byli na wojnie, ale nie strzelali. Po prostu: nie udało mu się wystrzelić ni razu przez calutką wojnę. Nein, nein, poruszał przecząco głową. Hat nie geschossen, nie strzelał. Natomiast do niego strzelali, i to Polacy, i to kiedy się wycofywał. Po czym zamknęli w piwnicy i zrobili proces. Oskarżeni Niemcy siedzieli w trzech rzędach. Ci co siedzieli w pierwszym rzędzie, dostali po trzy lata, ci co w drugim - po sześć lat, co w trzecim - po dziewięć. Arnold S. sam nie wie o co go oskarżano, ale miał fart, bo siedział w pierwszym rzędzie. Po trzech latach wrocławskiego więzienia przewieziono go do Warszawy i ulokowano w barakach. Późnym wieczorem pojechali ciężarówką do jakiejś dzielnicy. Zapalono reflektory. Zobaczyli zwalone ruiny i kikuty domów. Naczelnik powiedział, że tutaj było żydowskie getto. Arnold S. uprzątał ruiny getta. Kruszył ceglany gruz i mieszał go z cementem i piaskiem. Powstawała z tego nowa cegła. Budował domy. Niemcy pracowali nocą, przy reflektorach, w dzień pracowali Polacy. Za dobrą pracę dostawało się punkty. Za maksymalne trzydzieści punktów należały się dodatkowe trzy kilogramy chleba, pół kilograma słoniny, pół kilograma cebuli i trochę cukierków. On miał zawsze swoje trzydzieści punktów, tydzień w tydzień, i swój chleb, i swoją słoninę. Naczelnik mówił o nim: Dobry chłop, ponieważ pracował jak mógł najlepiej. Przed wojną na wsi też najlepiej. W wojnę najlepiej. W warszawskim getcie najlepiej, l po powrocie do Niemiec, w kopalni soli, najlepiej, jak mógł. Wrócił w pięćdziesiątym pierwszym. Poznał człowieka z Wrocławia. Zgadało się, że i Arnold znał Wrocław, bo siedział w więzieniu. O, to więzienie stoi, ucieszył się człowiek. A katedra? Stoi. A ratusz? Stoi. Wrocławianin rozczulił się i sprzedał Arnoldowi za pół darmo ładną parcelę. Arnold nauczył się budować w dawnym getcie, więc sam, bez niczyjej pomocy, postawił dom. Oboje z żoną pokazywali mi pokoje. Żona otwierała kluczem każdy pokój, a potem zamykała. Otwierała i zamykała. Wszędzie stały pamiątki. Arabskie róże z pustynnego piasku, austriackie talerze, niemieckie zwierzątka z porcelany no i pamiątki z kopalni. Za pięć lat pracy - puchar. Za dziesięć lat pracy - puchar. Za piętnaście lat -puchar. Za dwadzieścia lat...

Przez wszystkie lata Arnold S. miał jedno jedyne marzenie. Że któregoś dnia zadzwoni telefon i w słuchawce odezwie się męski głos. Pan Arnold S.? Tu sekretariat prezydenta Niemiec, łączę z panem prezydentem. Prezydent odbierze słuchawkę i zawoła: Halo, panie S.! Powiadomiono mnie, że wygrał pan w totolotka milion marek. Gratuluję! I na co zamierza pan przeznaczyć te pieniądze?

Przede wszystkim, odpowie Arnold S., dziękuję za telefon, panie prezydencie. A milion marek? No cóż. Najpierw postawię córce ładny dom. Sam potrafię nieźle budować, ale stary jestem, rękę mam trochę bezwładną i trzeba będzie nająć robotników.

Takie było marzenie Arnolda S. przez wszystkie lata.

No i któregoś dnia, całkiem niedawno, zadzwonił telefon.

Męski głos powiedział: Tu sekretariat prezydenta Niemiec.

Ach Boże, szepnął Arnold S., ale sekretarz wcale nie chciał łączyć z prezydentem.

Sekretarz zawiadamiał Arnolda S., że szuka go polska autorka, ponieważ był dobry dla Polaków w warszawskim więzieniu.

Arnold milczał.

Nie miał siły dobyć głosu.

Nie miał siły powiedzieć, że on w warszawskim więzieniu nigdy nie siedział.

Przeprosiłam Arnolda S. za straszne rozczarowanie.

Pożegnaliśmy się. Na drogę dostałam ciasto z wiśniami.

Lewa ręka Arnolda S. zwisała bezwładnie. W opuszczonej dłoni nie było małego palca.

Tak właśnie przyśnił się Krystynie A. Że chowa okaleczoną dłoń, a zdrową ręką podaje jedzenie.

Przyśnił się jej inny Arnold.

Jak dostał się inny Arnold do cudzego snu?

WRÓĆMY DO ADAMA I CYPY. Wyjechali do Rio wkrótce potem, jak kolega z podwórka nawymyślał od Żydów ich synowi.

Czy wy znacie osobiście jakiegoś Żyda? spytał syn po przyjściu z podwórka.

Nie mówili dzieciom kim są. Problem żydowski został przecież rozwiązany przez komunizm raz i na zawsze, po co mieli im głowę zawracać podobnymi sprawami.

Od kiedy Adam D. powrócił do bakterii, a Cypa do psychologii, przerwanej wojną, coraz rzadziej i obojętniej myśleli o wielkiej naprawie, jakiej miał dokonać komunizm. Nie dziwili się, nie gorszyli się. W roku sześćdziesiątym ósmym doznali wstrząsu; komunizm nie uporał się nawet z żydowską sprawą, a więc z niczym się nie uporał.

My jesteśmy Żydami, odparł Adam na pytanie syna, który wrócił z podwórka. Cypa dodała natychmiast: pamiętaj, ożeń się z Żydówką. Dlaczego? zdziwił się syn. Bo Żyd musi być w każdej chwili gotowy do drogi. Z aryjską żoną zaczną się rozmowy - kto zostaje, kto jedzie, a żydowska żona od razu zacznie pakować wasze rzeczy.

Spakowali rzeczy.

Przyjechali do Rio.

Przywitali się z ciotkami - hafciarkami.

Karaluchy Periplaneta americana spryskali trucizną.

Adam włożył białą koszulę i udał się na uniwersytet. Na biurku dziekana wydziału biologu leżał ostatni numer biuletynu Instytutu Pasteura. Była w nim obszerna praca Adama D. o autohamujących zdolnościach niektórych bakterii. Dziekan powiedział, że Adam D. może na razie wykładać po angielsku. Rok później profesor Adam D. prowadził wykłady w języku portugalskim i przystąpił do pionierskich badać nad glebą cerrado, nigdy nie uprawianą, zajmującą czwartą część gleb Brazylii. (Po dziesięciu latach brazylijscy rolnicy zaczęli uprawiać cerrado. Był to rezultat prac przede wszystkim Adama D. Obecnie rośnie na niej pszenica i soja).

Cypa wzięła się za interesy. Kupiła akcje stalowni i kopalń żelaza. Niestety, nastąpił krach na giełdzie i akcje straciły wartość. Zaczęła sprzedawać po domach Encyklopedia Britannica, ale przez pół roku sprzedała dwa egzemplarze. Została nauczycielką hebrajskiego, ale żydowskie dzieci powiedziały, że nie wybierają się do Izraela i wolałyby język angielski. Ukończyła w Anglii szkołę dla nauczycieli, ale powiedziano jej, że jest za stara na podjęcie pracy. Na szczęście ich syn zaczął pić. Na wszelki wypadek zapisała się do klubu rodzin alkoholików. Byli to ludzie biedni i prości. Zbierali się i odmawiali modlitwę, zawsze tę samą. Prosili o spokój ducha: „niech pogodzę się z tym czego nie mogę zmienić". O odwagę: „niech zmienię to co potrafię". O rozum: „niech odróżnię realne od niemożliwego". Modliła się razem z nimi. Powiedziała sobie - a więc zwracam się do Siły Wyższej, czymkolwiek jest. Prosiła o spokój, o odwagę, o rozum... Powtarzała te słowa setki razy każdego dnia.

Uznała, że rzeczą, której nie potrafi zmienić, jest świat. W świecie byli bezrobotni nad ranem, ludzie śpiący pod czarną folią i bezdomne, zdziczałe dzieci. Powtarzała modlitwę i mogła żyć dalej, w okrutnym świecie, który się już nigdy nie zmieni. Została wysłuchana. Przez Siłę Wyższą, czymkolwiek jest.

Pewnego wieczoru przyszedł do nich syn Liliany, przyjaciółki z Pińska. Było to w czasach, gdy Brazylią rządzili dyktatorzy. Za każdy odruch sprzeciwu wtrącali ludzi do więzień, więźniów torturowano, wielu zamordowano skrytobójczo.

Syn Liliany miał tyle lat ile Cypa, kiedy bolała nad ubóstwem wujka Awroma Szyji. Spytał czy może przenocować. Ukrywał się. Zszedłem do podziemia, żeby prowadzić walkę, wyjaśnił gospodarzom. Nie można spokojnie przyglądać się nędzy i tysiącom uwięzionych. Cypa powiedziała: My swoje odwalczyliśmy, napijesz się herbaty? Więc sprawiedliwość już was nie interesuje, zdumiał się syn Liliany. Interesowało ich raczej jak długo bojownik o sprawę, ścigany listem gończym, zamierza pozostać w ich mieszkaniu.

ALFREDO, SYN LILIANY, nosi imię po swoim dziadku, Alfredzie Binensztoku, lekarzu, poruczniku rezerwy. Pierwszą wiadomość o ojcu Liliana miała wkrótce po wojnie. Przysłano jej wycinek z francuskiej gazety. Ktoś opowiadał, że był z doktorem Binensztokiem w obozie w Starobielsku. Kucharza obozowego zachwyciły przedwojenne, oficerskie buty doktora. Dał za nie papierosy i chleb i jeszcze dorzucił nóż do przecinania drutu. Uciekajcie, powiedział, jutro mają was kończyć. Uciekło trzech, uratował się tylko a tor relacji. Zawdzięczam życie doktorowi B., brzmiało pierwsze zdanie, chociaż powinno brzmieć: zawdzięczam życie butom, którymi zachwycił się kucharz...

Potwierdzenie informacji o obozie znalazła Liliana nieco później, w książce wydanej w Waszyngtonie przez „Komitet prowadzący śledztwo w sprawie faktów i okoliczności masakry w lesie katynskim". Nazwisko ojca znajdowało się na stronie 242, na liście zamordowanych.

Z Syberii wróciła do Polski, po pogromie kieleckim wyjechała do Rio. Z czasem założyła pracownię krawiecką Maison Liliana. Ubierała najelegantsze brazylijskie damy. Alfredo, jej syn, chodził do najlepszego gimnazjum. óczyli w nim postępowi profesorowie. W sześćdziesiątym ósmym powiedział: Nie wolno spokojnie przyglądać się... i wyprowadził się z domu. Wspólnie z przyjaciółmi trenował strzelanie. Kupili używany samochód marki Renault i nazwali go na cześć żony Lenina - „Nadieżda Krupska". Porwali ambasadora Niemiec, „Nadieżda Krupską" wywieźli za miasto i zażądali od władz wypuszczenia kilkudziesięciu więźniów politycznych.

Opiekunem i tłumaczem porwanego ambasadora został Alfredo. Јagodnie mu wytłumaczył dlaczego musieli go porwać. Ambasador zapewnił, że jest oburzony torturowaniem więźniów. Z kolei prowadzili dyskusję o istocie kapitalizmu. Pod wpływem argumentów Alfreda ambasador wyraził żal, że kapitał niemiecki lokowany jest w Brazylii dla zysków, a nie dla ulżenia doli brazylijskiej klasy robotniczej. Piątego dnia radio zawiadomiło, że samolot z uwolnionymi więźniami wylądował w Algierze. Samochód marki volkswagen, nazwany przez rewolucjonistów „Natalia Sedowa" na cześć żony Lwa Trockiego, odwiózł ambasadora do taksówki.

Policja poszukiwała Alfreda coraz energiczniej.

Liliana prosiła o pomoc swoje wpływowe klientki, chodziła do wróżek i wetknęła błagalną kartkę w jerozolimskiej Ścianie Płaczu. Zdobyła dla syna paszport, ale syn kategorycznie odmówił wyjazdu. Byłaby to zdrada idei i przyjaciół, oświadczył. Lilianę podtrzymywała na duchu jej służąca, która w życiu prywatnym nosiła tytuł mae de santa, matka świętych. Pośredniczyła między duchami i ludźmi. Wstępował w nią duch imieniem Xango. Przyjaciółka Lihany poszła do niej z ofiarą w intencji odzyskania mężczyzny, ale matka świętych odmówiła modlitwy. Duch przyjął już prośbę w tej samej sprawie, powiedziała, i wysłuchał jej. Rzeczywiście, mężczyzna ów ożenił się niebawem z inną kobietą. Na szczęście w sprawie Alfreda nikt wcześniej nie złożył próśb i Xango powiedział matce świętych: Młody człowiek zmieni zdanie. Wkrótce potem zamordowano na ulicy Juaresa, dowódcę Alfreda z guerilli i aresztowano ostatniego z przyjaciół, Alexa Polan. Alfredo zmienił zdanie. Liliana zaczekała na lotnisku aż samolot weźmie kurs na urnę. W domu zastała czterech panów w ciemnych garniturach i okularach od słońca. Powiedzieli, że mają dla jej syna pilną wiadomość. Przykro mi, powiedziała, mój syn studiuje w Paryżu. Zamknęła za nimi drzwi i zaniosła się długim, histerycznym płaczem. Odwiedziła w więzieniu Aleksa Polari. Dał jej drewnianą płaskorzeźbę własnej roboty. Przedstawiała parę zakochanych. We wnętrzu zakochanego młodzieńca był gryps, raport o zbrodniach. Liliana zawiozła go synowi, ukazał się w całej światowej prasie. Alfredo przebywał na emigracji dziesięć lat. Wrócił po upadku dyktatury. Został przywódcą partii Zielonych. W ostatnich wyborach uzyskał największą liczbę głosów. Mówi: Siedemdziesiąt procent mieszkańców Brazylii żyje w skrajnej nędzy. Nędza jest coraz większa i rozpacz jest coraz większa. Przedtem była nadzieja - na demokrację i wolność. Już jest demokracja i nie ma nadziei na nic. Socjalizm się nie sprawdził. Kapitalizm też się nie sprawdził... Alfredo walczy o drogi dla rowerzystów. Alex Polari wyjechał nad Amazonkę. Żyje wśród ludzi, którzy piją wywar z liany zwanej daime. Rzeźbi w drzewie i pisze wiersze. Po wypiciu wywaru z liany wpada w trans religijny. Utworzyli sektę - Święta Daime. Alex Polari został jej przywódcą.

DZIEŃ W RIO. Żona Alfreda stanęła pod czerwonymi światłami. Przez uchylone okno samochodu wsunęła się ręka z kawałkiem szkła. Żona Alfreda pospiesznie sięgnęła do portmonetki.

Odbył się pogrzeb Edsona Oueiroza. Był znanym lekarzem. Operował bez znieczulenia, bez bólu, w specjalnym pomieszczeniu, zwanym namiotem ducha. Osiągał doskonałe wyniki. Podczas operacji mówił po niemiecku, poza namiotem ducha nie znał jednego słowa w tym języku. Uważał, że za jego pośrednictwem operuje nieżyjący od dawna lekarz niemiecki Adolf Fritz. Doktora Oueiroza zabił dozorca domu Ricardo da Silva. Ma sześćdziesiąt cztery lata, jest bezrobotny, ma siedemnastu dorosłych, bezrobotnych synów. Został zwolniony z pracy, upomniał się o zapłatę, lekarz odmówił, dozorca ugodził go nożem w serce. W drodze do więzienia zasłabł z głodu. Policjanci złożyli się i kupili mu kilka kanapek.

Profesor Adam D. spotkał się z przedstawicielami brazylijskiego przemysłu naftowego. Chcą zastosować jego badania. Profesor zajął się naftą zaraz po glebie cerrado. Był ciekaw czy bakterie żyją we wnętrzu skał roponośnych. Znalazł je w rdzeniu skał i poznał ich właściwości. Uważa, że trzeba je rozmnażać. Dzięki bakteriom wydobędzie się znacznie więcej ropy niż dzisiejszymi technikami. Kilka znanych w świecie uniwersytetów prowadzi po-. doboe prace, ale nie wiedzą tyle, co laboratorium profesora D.

Na Copacabanę, jedną z bardziej luksusowych dzielnic Rio de Janeiro, przyjechały autobusy policyjne i z dwóch placów zebrały bezdomne dzieci. Nie wiadomo dokładnie ile jest bezdomnych dzieci w całej Brazylii. Oficjalnie mówi się, że piętnaście milionów, Alfredo uważa, że dwadzieścia pięć, doktor Niskier, działacz społeczny - że trzydzieści milionów. W autobusach zmieściła się setka dzieci. Objechali wszystkie zakłady wychowawcze i schroniska Towarzystwa Opieki nad Bezdomnymi, ale nigdzie nie było wolnych miejsc. Autobusy wróciły na Copacabanę. Dzieci wysiadły i zostały na ulicy.

W klubie rodzin alkoholików kobiety opowiadają o swoich mężach, synach, wnukach i kochankach. Jedną z kobiet mąż pobił lustrem. Pokazuje sińce. Inne pytają czy wezwała policję. Krzyczą na nią, następnym razem ma wezwać. Na zakończenie odmawiają modlitwę - o spokój, odwagę i rozum. Na ścianie wisi hasło rodzin alkoholików: isto tambem passara. Co znaczy: i to przeminie.

Wnuczka doktora Niskiera wychodzi za mąż. Liliana kończy kreacje dla jej matki, babki i przyszłej teściowej. Tkaniny - różowy brokat, pąsowy muślin i fioletową koronkę sprowadzono z Włoch. Doktor Niskier osobiście omawia repertuar z kapelą weselną.

DANIELA, PANNA MЈODA, wywodzi się od króla Saula, który rządził Polską przez całą noc. Jest prawnuczką Berka Niskiera, który miał największy sklep w Ostrowcu Świętokrzyskim. Jest wnuczką Moszka Niskiera, lekarza, honorowego obywatela Rio de Janeiro.

Saul Wahl istniał naprawdę. Był synem rabina Padwy, ożenił się i za-mieszkał w Brześciu Litewskim. Zyskał względy króla Batorego i Radziwiłłów. Dzierżawił produkcję kopalс w Wieliczce, a także młyny i browary. Historię uzupełniła legenda. Podczas burzliwej elekcji po śmierci Stefana Batorego, Mikołaj Radziwiłł miał zaproponować, żeby tron objął na jedną noc jego faktor. Wśród śmiechu i okrzyków: „Niech żyje król Saul" panowie schowali miecze i sięgnęli po kielichy. Saul panował do rana, skutecznie łagodząc zacietrzewienie stron. Po wyborze Zygmunta III nadal był królewskim faktorem.

Legenda o królu Saulu utrzymuje się wśród Żydów od ponad czterystu lat. Historyk Majer Bałaban pisał o niej z lekceważeniem, Henryk Samsonowicz uważa ją za możliwą. Żydzi przybywający z Nadrenii, Wormacji i Moguncji organizowali życie gospodarcze w Księstwie Litewskim i ściśle współpracowali z magnatami. Saul mógł być obecny na elekcji. Mógł siedzieć przy stole Radziwiłłów. I mógł być królem jednej nocy, czy raczej - jednej biesiady.

Pradziadek panny młodej, Berek Niskier, wierzył w króla Saula bez zastrzeżeс. Tym bardziej że potomkiem królewskim w prostej linii był nie kto inny jak jego teść, Nachum Lejb Rapaport, właściciel sklepu z galanterią, którego jednak nie prowadził osobiście. W sklepie stała żona; Nachum Lejb zajęty był rozmowami z Bogiem i dla klientów nie starczało mu czasu. Pradziadek był człowiekiem zamożnym. Jego sklep zajmował pięć pokoi. Sprzedawano w nim rowery, obuwie, gramofony i odzież. Dom miał dwa wejścia, do sklepu wchodziło się od ulicy Kościelnej, a do mieszkania od Młyсskiej. Doktor Niskier był w zeszłym roku w Ostrowcu, po raz pierwszy od pięćdziesięciu pięciu lat. W oknie pokoju, w którym się urodził, stała młoda kobieta. Doktor powiedział: Dzień dobry pani, ja się urodziłem w tym mieszkaniu... Kobieta milczała. Doktor pomyślał - pewnie boi się, że chcę jej odebrać mój dom. Powiedział: Do widzenia pani, i poszedł dalej.

Pradziadek był człowiekiem religijnym. Miał długą brodę i nosił chałat -elegancki, szyty na miarę. Był wprawdzie wyznawcą cadyka z Góry Kalwarii, ale w większe święta przyjmował go sam Jechiel, rabin Ostrowca, który pościł od czterdziestu lat. W dzieс pił wodę i modlił się, jak na Jom Kipur, w nocy jadł odrobinę i znowu się modlił.

Pradziadka Berka dotknął niezasłużony cios. Najstarszy syn został komunistą. Zaczęło się od książek - Cementu Gładkowa i Ostrowskiego Jak hartowała się stal, a skończyło się więzieniem. Syn Berka Niskiera siedział w więzieniu! Gdy okazało się więc, że młodszy syn uczy się w sobotę, je trefne, zamiast do synagogi idzie do lasu z Chana, córką mleczarki, a co najgorsze -zaczyna czytać Cement, Berek Niskier powiedział: To już lepiej jedź do wujka do Rio de Janeiro.

Dziadek panny młodej Moszek Niskier przyjechał do Rio w roku trzydziestym szóstym. Został klaperem, czyli handlarzem domokrążnym. Towar miał w walizce. Stawiał walizkę na ulicy i głośno klaskał. Z domów wychodzili klienci. Dawał im na kredyt, a raz w miesiącu zbierał należność -jeden albo dwa cruzeiros. Po innych dzielnicach również krążyli z walizkami polscy Żydzi. Ratalną sprzedaż w Rio zapoczątkowali klaperzy z Opatowa, Ostrowca, Szydłowca, Sandomierza... Każdy miał walizkę, rejon i stałych klientów. Kiedy rezygnował z handlu, odstępował klientelę innemu polskiemu Żydowi.

Po dziesięciu latach Moszek Niskier odstąpił klientelę człowiekowi, który właśnie przyjechał z Polski.

Był rok czterdziesty szósty.

Człowiek opowiadał...

Moszek Niskier zaczął rozumieć co stało się z jego rodzicami, dziadkami, wujami i rodzeсstwem. Co stało się z całą stuosobową rodziną - królewską rodziną Rapaportów i Niskierów.

We trzech - z innymi klaperami z Ostrowca - wzięli nauczyciela i zaczęli przygotowywać się do egzaminów wstępnych.

Kiedy Moszek Niskier został lekarzem, wrócił do dawnej dzielnicy. Stanął pod oknami najbiedniejszych ludzi. Zaklaskał. Powiedział: teraz będę was leczyć.

Domy nędzarzy sklecone były z kartonu i desek. Nie znano jeszcze folii, więc po większym deszczu kartonowy szałas trzeba było budować od początku.

Doktor Niskier siedział w jednym z takich szałasów. Na ulicy czekał tłum. Doktor przyjmował wszystkich i od nikogo nie brał pieniędzy. Lekarstwa przynosił ze sobą i rozdawał chorym. To trwa do dzisiaj. Na Copacabanie przyjmuje bogatych za pieniądze. W fawelach, dzielnicach nędzy, leczy za darmo. Czytał przecież Cement, miał brata w więzieniu i szanował ideały socjalistyczne. Socjalizm co to jest? - powtarza pytanie doktor Niskier. -To ja jestem, a ja nie lubię egoizmu, nie lubię biedy i chcę, żeby była sprawiedliwość. Ja wiem, że to jest niemożliwe w skali świata, ale nie można żyć samym życiem możliwym...

Podobno kupował tanie domy, remontował i sprzedawał po niezłej cenie.

Byłby to kapitalizm raczej.

Z kapitalizmu utrzymywał rodzinę, kupował lekarstwa i woził transporty żywności na północ, dotkniętą suszą i głodem.

W ten sposób szczęśliwie połączył oba systemy. Żyje życiem i możliwym, i nierealnym.

Ślub wnuczki Moszka Niskiera odbędzie się w synagodze.

Daniela Niskier, lekarka, poślubi Carlosa Wajsmana, urzędnika bankowego.

Wesele rozpocznie się o dziesiątej wieczorem. Zaproszono osiemset osób: dziadków - Niskierów z Ostrowca i Goldsztajnów z Sandomierza, rodziców urodzonych już w Rio i kolegów ze studiów.

Zagra kapela Wardy Hennolin.

Stary Hennolin był jubilerem w Ostrowcu. Sklep miał koło rynku, a mieszkanie odnajmował na Młyńskiej u Niskierów. W Ostrowcu była jeszcze inna orkiestra, kto wie czy nie lepsza, Samuela Szpilmana, skrzypka. Niestety, Markus, jego syn, który mieszka w Rio i w sławnej na cały świat klinice chirurgii plastycznej operuje gwiazdy Hollywoodu, porzucił skrzypce i wybrał saksofon. W przerwach między operacjami gwiazd Hollywoodu gra jazz. Jazz odpada, orzekł Moszek Niskier. Pozostaje Warda Hennolin. Potrafi i lambadę zagrać i zaśpiewać A jidisze mamę.

A jidisze mamę musi być, bo weselni goście powinni trochę popłakać.

Popłaczą tylko ci z Ostrowca i Sandomierza. Tylko tam były prawdziwe żydowskie matki.

Kobiety w muślinach, brokatach i koronkach sprowadzonych z Włoch i uszytych w Maison Liliana to są matki poprzebierane.

Nie o nich będzie śpiewała Warda Hennolin.

A jidisze mamę będzie dla matek z Opatowa, Szydłowca, Lublina, Ostrowca Świętokrzyskiego i Janowa koło Pińska.

Po płaczu nastąpią tańce.

Cypa Gorodecka (wróćmy do Cypy) będzie im się przyglądać.

Jeżeli ją zaproszą na to wesele.

Powinni zaprosić, choćby dla pointy,

Powinna pomyśleć: szkoda, że nie zatańczę.

Nawet Chana Gorodecka nie miałaby nic przeciwko temu weselu - wnuczki Moszka Niskiera, który nie umie żyć samym możliwym życiem.

Kto wie, może sama by zatańczyła. Z Marianem Rongą na przykład. Oczywiście gdyby przedtem zdjął swoją śmieszną włóczkową czapkę i dyskretnie schował wiadomą szklaneczkę.

Szlomo Mejsze by zatańczył, spokojny, że już nie musi zbierać na posag wśród gości weselnych. (Z kim zatańczyłby Szlomo? Może z piękną Rachelą, matką córki, której nie wpuszczono do Stanów Zjednoczonych, bo miała garb...?)

Helena Turczyсska tańczyłaby z mężem, panem Bolesławem, dyrygentem orkiestry dętej warszawskiej elektrowni.

Szczęsny - z Anną, która tylko dla niego umalowałaby oczy (niepotrzebnie zresztą, bo oczy miała lśniące i wyraziste).

Krystyna Arciuch, która mówi: Kiedyś myślałam, że ludzie są zbłąkani, teraz myślę, że są źli - z Arnoldem, tym prawdziwym, nie odszukanym. Który jednak nie był zły, a tylko zbłąkany.

Teresa Z. - z mężem Wincentym. Statek noszący jego imię przepłynął swoje i niedawno posłano go na złom. Teresa Z, ustawiła fotografię statku na etażerce z absurdalnym, lecz dojmującym uczuciem, że jej mąż zginął po raz drugi.

Słowem - nie zatańczyłaby jedynie Cypa G.

Wyprostowałaby odwapnione nogi. Ręce oparłaby na kulach. Niezgrabnie postawiłaby pierwszy krok i skinęłaby na Adama.

Adam czujnie przyglądałby się wszystkim mijanym kamieniom, stopniom i płytom chodnika. Mówiłby: nie tutaj; nie tam; teraz ostrożnie. Od wielu lat przebywa podwójnie wszystkie kroki. Za siebie i za nią. Własne kroki są o wiele mniej męczące.

W domu otworzą telewizor. Trwa proces dozorcy domu, który zabił nawiedzonego lekarza; już wiadomo, że następcą lekarza będzie jego syn, który ma dwanaście lat, ale zaczął mówić niemieckim głosem Adolfa Fritza. Inflacja pogłębia się z dnia na dzień. Największą i najbiedniejszą fawelę - Morro da Providencia - udostępni się turystom. Za trzydzieści dolarów będzie można sfotografować się z dziećmi na tle wysypiska śmieci, wypożyczyć lunetę i z nowej perspektywy obejrzeć posąg Chrystusa Zbawiciela, który kamiennymi ramionami obejmuje miasto. Nad fotelami Adama i Cypy, nad telewizorem, na wszystkich ścianach mieszkania, które pozostawiły ułomne hafciarki, wiszą pejzaże polskich miast, polskich zim i polskich złotych jesieni.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hanna Krall taniec na cudzym weselu
Krall Hanna Taniec na cudzym weselu
Krall Hanna Taniec na cudzym weselu
taniec na wózkach
Taniec na receptę 2009, Zdrowie,zioła,wegetarianizm,zdrowe odżywianie,oczyszczanie organizmu(1), med
Taniec na wózku
Taniec na wózkach inwalidzkich, Fizjoterapia, Aktywność ruchowa adaptacyjna, Aktywność Ruchowa Adapt
Taniec na wózkach, DIAGNOSTYKA FUNKCJONALNA, Sport Osób Niepełnosprawnych
Europa na cudzym talerzu nasze?ne ze spisu trafią do Tel Awiwu
KRYMINAŁY, SENSACJA, GRA NA CUDZYM BOISKU
Upadłe anioły 03 Taniec na wietrze
Gra na cudzym boisku demo[1]
Maninina Aleksandra Gra na cudzym boisku
Taniec na snieznej gorze e 0jr3
Hochberg von Pless Daisy Taniec na wulkanie
Daisy Hochberg von Pless Taniec na wulkanie
Nicole Avril Taniec na diabelskiej skorze
03 Wilks Eileen Taniec na pustyni
Erickson Lynn Taniec na cienkim lodzie(1)

więcej podobnych podstron