Dlaczego TL trzeba podpisać, a Stocznia Gdańska powinna upaść?
Wczoraj dowiedzieliśmy się, że Neelie Kroes, unijna komisarz ds. konkurencji, negatywnie zaopiniowała polskie plany restrukturyzacji Stoczni Gdańsk.
Większość tytułów internetowych fakt ten nazwała bez zbytnich ogródek: Unijna komisarz pogrąża kolebkę „Solidarności".
Stoczniowcy są zszokowani i zapowiadają akcje protestacyjne. Nietrudno się domyślić, że przyłączą się do protestów również załogi zakładów kooperujących ze stocznią.
Czy wiadomość ta kogokolwiek jeszcze zbulwersowała? Skądże by znowu! Nikt nie przerwał urlopu, nikt nie wygłosił orędzia, nikt też nie odwołał się do kryzysu, który pozwala innym rządom w UE ratować państwowymi pieniędzmi upadający przemysł.
„Zdaniem Macieja Wiewióra, rzecznika ministra skarbu, nie jest to jeszcze ostateczna decyzja, a rozmowy ciągle trwają. - Ministerstwo oczekuje, że właściciel stoczni poprawi plan restrukturyzacji do początku maja - stwierdził Wiewiór".
Po tej uspokajającej informacji mogliśmy odetchnąć i zająć się wreszcie tym, co naprawdę ważne, a więc Palikotem i spotem reklamowym PiS. Jeśli komuś to nie wystarczało za tabletkę uspokajającą, mógł swobodnie zająć stanowisko w sprawie Ustawy kompetencyjnej zgłoszonej przez marszałka Komorowskiego.
Ma się w końcu już ten piar w jednym paluszku. Zamiast tłumaczyć się, wystarczy po prostu niewygodną wiadomość przykryć inną. To zupełnie jak ja kiedyś robiłam z moimi synami. Jak chcieli oglądać film dla dorosłych, podsuwałam im bajkę. Czasem udawało mi się ich nabrać.
Czy Polacy się nabiorą i pozwolą sobie zamknąć kolejne zakłady pracy? Aa, to się wkrótce okaże.
Zanim jednak zlecą się tu skrajni liberałowie, by mi wytłumaczyć, że sami stoczniowcy są sobie winni, przypomnę pewien wywiad, który mógł w ferworze świątecznych przygotowań umknąć naszej uwadze.
„Polska The Times" 8 kwietnia opublikowała w wydaniu internetowym rozmowę Agatona Kozińskiego z Antonio Missirolim, dyrektorem programowym ośrodka European Policy Center. - „Jeśli nie Buzek, to może wygrać Tusk".
Treść tej rozmowy, a szczególnie jej zakończenie, wróciła do mnie, kiedy przeczytałam o negatywnej opinii unijnej komisarz.
I wszystko stało się jasne!
Traktat Lizboński musi być podpisany, a stocznie muszą paść. Tego wymaga interes... Czyj?
Proszę przeczytać i nie zadawać głupich pytań.;) Leniwym polecam tylko zdania, wytłuszczone i podkreślone przeze mnie.
" A co będzie, jeśli Buzek przegra?
Jeśli on przegra, to dostaniecie inne stanowisko. Polska w ciągu pięciu lat w UE stała się jej ważnym członkiem - z tego powodu należy Wam się prawo do obsadzenia jednego z najważniejszych urzędów. Straciliście już szansę na szefa NATO, ale zostało jeszcze kilka innych. Polak może także zostać szefem unijnej dyplomacji, przewodniczącym Rady Europy, a nawet przewodniczącym całej Unii Europejskiej, jeśli traktat lizboński zostanie wreszcie przyjęty i takie stanowisko powstanie.
Mamy szansę kierować całą Unią?!
Owszem - tylko musicie wysunąć na ten urząd osobę o świetnych referencjach, z nieskazitelnym CV i umiejętnościach zarządzania. Najlepiej by był to były premier lub prezydent.
Czyli mógłby to być Buzek?
Akurat tutaj lepszy byłby Donald Tusk. On bardzo dobrze sobie radzi w Europie - poza tym jest jednak od Buzka młodszy, ma więcej od niego energii. Gdy powstanie urząd szefa UE, a wasz premier do tego czasu nie popełni jakiegoś poważnego błędu, to będzie poważnym kandydatem na to stanowisko.
Akurat międzynarodowych wpadek mamy sporo. Ostatnią zanotowaliśmy na niedawnym szczycie NATO, gdzie prezydent z premierem toczyli spór kompetencyjny.
Nie wiem, o czym pan mówi, nie słyszałem o żadnym sporze. Owszem, Polska miała słabe notowania - ale to było w okresie, gdy premierem był Jarosław Kaczyński. Odkąd przyszedł Tusk, wasze notowania stale rosną. Dziś jesteście jednym z najważniejszych krajów Unii, a wasze niektóre działania - jak na przykład w sprawach energetycznych - można uznać za wzorowe. Jeśli nie będziecie za mocno akcentować walki o narodowe interesy, nie powtórzycie takich błędów jak ostra obrona stoczni, to naprawdę macie szanse sięgnąć po najważniejsze unijne zaszczyty".
Czy warto jeszcze silić się na własny komentarz? Absolutnie nie! To wszystko nie ma najmniejszego znaczenia wobec faktu, że Palikot postanowił zniszczyć Kaczyńskich, a marszałek złamać Konstytucję.
Ponieważ jednak mam miękkie serce nie mogę zapominać o potrzebujących, dlatego zapewniam posła Buzka, premiera Tuska, że jakby im nie wyszło z tym traktatem i stocznią, to ja im chętnie ustąpię swego miejsca przy zmywaku. A co mi tam, niech się chłopy cieszą, że naród solidarny.
Katarzyna
Geszeft ze stocznią?
Zawsze zastanawiało mnie "szczęście" co poniektórych biznesmenów. Jak kupić 100 ha (z czego 20 ha to akwen) świetnie położonego terenu w Gdyni za 65 mln euro, czyli ok. 288 mln zł?
Kilka dni temu minister skarbu Aleksander Grad z radością ogłosił, że "bezprecedensowy przetarg na majątek stoczni w Gdyni zakończył się sukcesem, bo z 31 elementów majątku stoczni, udało się sprzedać za 288 mln złotych" (cały majątek stoczni wyceniono na 307 mln zł).
Stocznię kupił, a raczej wylicytował, United International Trust B.V. Co to jest? Szybkie szukanie w necie i mamy wyniki, które raczej nie rozwiewają wątpliwości. United International Trust powstał w 2006 roku, ma wiele siedzib, w tym na Cyprze, Amsterdamie, Curacao, Arubie na Antylach Holenderskich, Anquilli, Irlandii. Na razie nic szokującego. Ale im głębiej w necie, tym robi się ciekawiej... UIT jest firmą zależną spółki Sapiens International Corporation NV . Ta z kolei zatrudnia byłych oficerów Mossadu i armii izraelskiej.
Eli Reifman, Roni Al-Dor, Guy Bernstein, Yacov Elinav, Gad Goldstein, Hadas Gazit Kaiser, Uzi Netanel, Naamit Salomon, Ido Schechter... to ludzie, którzy nagle zapragnęli budować statki nad Bałtykiem.
Jakoś nie moge w to uwierzyć. Kto powiedział, że stocznia musi byc stocznią? Liczy się te kilkadziesiąt hektarów terenu, na których być może powstaną supermarkety i czort wie, co jeszcze.
Z szybkiego rachunku wynika, że metr kwadratowy stoczni kosztuje w tej operacji ca. 360 złotych.
Przynależność do Mossadu nie jest jeszcze niczym zdrożnym zwłaszcza, że przy okazji ,,marszy żywych,, i innych wizyt naszych przyjaciół z Izraela w Polsce, gdzie każdy niemal tubylec raczył był wyssać antysemityzm z mlekiem matki jest ich całe mnóstwo, jako ochraniarze i noszą nawet broń, co jest niby precedensem, ale nie w krajach posadzanych o ksenofobię, homofobię, faszyzm i inne bezeceństwa. Czas pokaże, czy statki, czy supermarket, a pan Tusk jeśli nawet takie pytanie padnie odpowie po chwili zadumy i z miną nie grzeszącą inteligencją, że dlaczego niby nie mieliby to być byli agenci Mossadu,skoro płacą,lub coś podobnie mądrego.
MOSSAD PRZEJMUJE POLSKIE STOCZNIE?
Kluczowe składniki majątku Stoczni Gdynia kupił tajemniczy inwestor United International Trust. Jak sprawdził portal Niezalezna.pl ? spółką-matką tego funduszu jest Sapiens International Corporation NV, która z kolei należy do konsorcjum Emblaze Ltd. Członkiem zarządu tego ostatniego jest Nahum Admoni ? szef Mossadu w latach 1982-1989.
?Inwestor, który zakupił kluczowe składniki majątku, niezbędne do produkcji stoczniowej, wyraził wolę i gotowość kontynuowania produkcji statków w Stoczni Gdynia? - powiedział minister skarbu Aleksander Grad, komentując niespodziewaną sprzedaż najważniejszej części majątku stoczni spółce United International Trust. Ten sam podmiot wygrał niedawno przetarg na sprzedaż najważniejszych aktywów Stoczni Szczecińskiej Nowa.
Jak napisała ?Gazeta Wyborcza?, tajemnicza firma z Antyli Holenderskich, która nie ma nawet strony internetowej, ?jest powiązana z kapitałem z Kuwejtu i Kataru?. Prawda jest jednak zupełnie inna.
United International Trust to podatkowa ?wypustka? spółki Sapiens International Corporation, notowanej m.in. na nowojorskim rynku NASDAQ. W kierownictwie tej drugiej firmy znajdujemy wiele osób związanych z izraelską armią.
I tak: prezes Sapiens ? Roni Al-Dor ? służył w izraelskich siłach powietrznych, ukończył też prestiżową uczelnię informatyczną podlegającą sztabowi sił powietrznych Izraela. Rami Doron ? pełniący w Sapiens funkcję kierownika ds. operacyjnych (Chief Operating Officer) ? przez 6 lat był ekspertem od elektroniki w armii Izraela. Sagi Schliesser ? kolejna postać z kierownictwa Sapiens ? przez wiele lat stał na czele Computer Training School w żydowskich siłach obronnych. Martin Greenberg ? wiceprezes Sapiens ? przez 8 lat pracował w wojskowym centrum komputerowym ?Mamram?. ?Mamram? to specjalistyczna jednostka przetwarzająca informacje dla wszystkich jednostek wojskowych Izraela. Stworzyła m.in. specjalną wewnętrzną sieć komputerową (tzw. system intranetowy) na użytek armii i wywiadu wojskowego.
Oficjalnie spółka Sapiens ? której podlega United International Trust (UIT), nabywca majątku polskich stoczni ? zajmuje się wdrażaniem informatyczno-technologicznych rozwiązań dla biznesu. Warto dodać, że ani Sapiens, ani UIT nie miały nigdy nic wspólnego ze stoczniami czy okrętami.
Na stronie internetowej Sapiens International Corporation NV znajduje się ponadto informacja, że firma ta jest członkiem holdingu Formula Systems, który z kolei w listopadzie 2006 r. został wykupiony przez konsorcjum Emblaze Group.
Jak sprawdził portal Niezalezna.pl ? 11 września 2008 r. członkiem zarządu Emblaze, i jednocześnie dyrektorem-konsultantem tej spółki, został Nahum Admoni. To wieloletni oficer wywiadu wojskowego Izraela, który w latach 1982-1989 był szefem Mossadu. Admoni odszedł z Mossadu, gdy okazało się, że nadzorował działania Jonathana Pollarda ? izraelskiego szpiega, który wykradał Amerykanom tajemnice wojskowe (Pollard został skazany w USA na dożywocie). Członek konsorcjum, które przejęło majątek polskiej stoczni, jest jednak wciąż osobą wpływową ? cieszy się m.in zaufaniem byłego premiera Izraela ? Ehuda Olmerta.
W zarządzie Emblaze Group zasiadają także inne osoby, mające powiązania z wojskiem i administracją państwa Izrael, jak np. Naftali Shani (prezes) ? były urzędnik kancelarii premiera Izraela, Zvi Shur (dyrektor-konsultant) ? który pracował w izraelskiej armii i był m.in. szefem wydziału finansowego w tamtejszym Ministerstwie Obrony, czy Ilan Flato (dyrektor-konsultant) ? były doradca ekonomiczny premiera Izraela i wysoki urzędnik Ministerstwa Skarbu.
Grzegorz Wierzchołowski
———————————————————————————-
Dochodzą do nas sygnały, że tzw. mainstreamowe media będą chciały przemilczeć temat i w dalszym ciągu pisać, że United International Trust (UIT) ma “związki z Katarem”. Jest to, oczywiście, kompletna brednia i celowe oszukiwanie Czytelników - wystarczy przejrzeć podane w tekście nazwiska kierownictwa spółki Sapiens (członkowie zarządu to m.in. Eli Reifman, Hadas Gazit Kaiser, Guy Bernstein, Naamit Salomon, Yacov Elinav, Uzi Netanel i Eyal Ben-Chelouche).
Przypomnijmy, że za niewytłumaczalne doprowadzenie do upadku polskiego przemysłu stoczniowego, a następnie sprzedaż go za paręset milionów złotych firmie, którą kierują byli agenci, wojskowi i urzędnicy obcego państwa - niezależnie od tego czy jest to Izrael, Rosja czy Australia - przynajmniej kilka osób “trzymających w Polsce władzę” powinno trafić pod Trybunał Stanu.
Dwa opisy mentalności niewolniczej
1. Konia można siłą zaciągnąć do wodopoju, ale nie można go zmusić do tego, żeby pił wodę. Podobnie można zadekretować swobody obywatelskie, można tworzyć atmosferę entuzjastycznej nawet aprobaty dla wolności, ale nikogo nie da się zmusić do tego, ażeby naprawdę był człowiekiem wolnym. Bycie wolnym nieraz domaga się podjęcia jakiegoś trudu, zawsze zaś uwarunkowane jest dostatecznym poziomem duchowej wyobraźni. Otóż komuś może tej wyobraźni zabraknąć, ktoś inny może nie mieć ochoty do podejmowania trudu bycia wolnym.
Ta odmowa bycia wolnym nazywana jest zazwyczaj mentalnością niewolniczą. Nieraz przybiera ona postać odrzucenia samej nawet tęsknoty za wolnością. W warunkach niewoli mentalność niewolnicza jest sposobem przystosowania się do stanu poniżenia, a zarazem wyrazem utraty nadziei na uzyskanie należnych człowiekowi warunków życia. Po ustaniu niewoli mentalność niewolnicza może jeszcze trwać mocą siły bezwładu, może też być sposobem ucieczki od udziału w budowaniu społeczeństwa bardziej ludzkiego.
Warto przypomnieć dwa zapewne najważniejsze w naszej kulturze opisy mentalności niewolniczej, jakie otrzymaliśmy w dziedzictwie od mądrości starogreckiej oraz od mądrości biblijnej. Wydaje się bowiem, że mentalność niewolnicza stanowi nie tylko problem - aż nadto zrozumiały - społeczeństw postkomunistycznych; i zapewne sporo soli będziemy jeszcze musieli zjeść, zanim zneutralizujemy w sobie różne niewolnicze nawyki, jakie nam pozostały z czasów budowania socjalizmu.
O mentalności niewolniczej trzeba mówić przede wszystkim dlatego, że ucieczka od wolności - paradoksalnie realizowana nieraz przy akompaniamencie wielkich haseł wolnościowych - od kilku już stuleci trapi naszą cywilizację. Żeby zaś móc przeciwstawić się chorobie, dobrze jest nieco ją poznać.
2. Mądrość starożytnych Greków na temat mentalności niewolniczej zapewne najgłębiej potrafił wydobyć Arystoteles. Zarazem ten właśnie fragment myśli wielkiego filozofa należy do najmniej docenionych i najczęściej dezinterpretowanych: Zazwyczaj zakłada się, że Arystotelesowi, kiedy formułował swoje uwagi na temat niewolnictwa, chodziło przede wszystkim o usprawiedliwienie ustroju niewolniczego, toteż z góry uważa się te jego uwagi za gruntownie anachroniczne i niewarte zauważenia.
A przecież na temat usposobienia niewolniczego powiedział on rzeczy niezwykle ważne. "Niewolnik jest żyjącym narzędziem, a narzędzie nieożywionym niewolnikiem" (Etyka Nikomachejska, 8,11,1161b) - ta podstawowa intuicja kilkakrotnie powtarza się w dziełach Filozofa. Innymi słowy, niewolnik to taki człowiek, który swój rozum i wolę ma poza sobą. Albo jeszcze inaczej: Podatność na manipulację jest podstawową cechą mentalności niewolniczej.
Warto może w świetle tej intuicji przypomnieć alarmistyczne diagnozy różnych myślicieli na temat zanikania wśród współczesnych ludzi zdolności do autentycznego poznawania rzeczywistości oraz do podejmowania naprawdę własnych decyzji. Rozum nas, ludzi współczesnych, bardzo często znajduje się nie w nas, tylko w jakichś anonimowych i wciąż zmieniających się autorytetach, za którymi - niby taśmy magnetofonowe - powtarzamy oczekiwane od nas opinie, podejmujemy wyznaczone nam problemy, manifestujemy dozwolone nam rozbieżności.
"Człowiek nowoczesny - wskazuje na jeden z przejawów opisywanej przez siebie ucieczki od wolności Erich Fromm - znajduje się w sytuacji, w której wiele z tego, co <sam> myśli i mówi, myślą i mówią wszyscy inni". "Jedną z najbardziej niepokojących cech charakteryzujących nasze czasy - wtóruje Frommowi Romano Guardini - jest zmniejszanie się siły przebicia osoby. Decydującego znaczenia nabierają trendy kulturowe: prawidłowości socjologiczne, kolejne fale mody i propagandy, prawo wielkich liczb, itd. Zmniejsza się natomiast zdolność człowieka do wyrabiania sobie własnego zdania, obrony własnych przekonań, wychodzenia z samotności bez sprzeniewierzania się sobie".
Również decyzje, jakie podejmujemy, często wcale nie są naszymi decyzjami. "Zbyt wielu ludzi nie decyduje o sobie - zauważa Abraham Maslow - lecz pozwala za siebie podejmować decyzje sprzedawcom, agentom reklamy, rodzicom, propagandystom, telewizji, gazetom, itp. Ludzie ci są pionkami poruszanymi przez innych, a nie jednostkami samodzielnie działającymi, samookreślającymi się. Dlatego potrafią czuć się bezradni, słabi i całkowicie uzależnieni, padają ofiarą ludzi pazernych, są bez charakteru, nie samostanowiącymi, odpowiedzialnymi osobami".
Idealny niewolnik daje się manipulować nawet bezpośrednio przeciwko samemu sobie. Świetnie opisał to Sałtykow-Szczedrin w Opowieści o tym jak jeden chłop nakarmił dwóch generałów. Dwóch generałów znalazło się na bezludnej wyspie. Nawinął im się chłop, wobec którego nie mieli żadnej władzy ani żadnych możliwości wymuszenia usług. Kazali mu, żeby im służył, co chłop przyjął jako coś oczywistego. Pozwolili mu odpocząć, ale pod warunkiem, że przedtem ukręci sznurek. "Narwało zaraz chłopisko dzikich konopi, rozmoczyło w wodzie, natłukło, namiędliło - i do wieczora sznur był gotów. Sznurem tym przywiązali generałowie chłopa do drzewa, aby nie uciekł, a sami poszli spać".
Ale wróćmy do Arystotelesa. Szczególnie wiele oporu budzi jego teza, że niektórzy ludzie są niewolnikami z natury i że dla takich ludzi stan niewoli jest "zarówno pożyteczny, jak i sprawiedliwy" (Polityka, 1,15,1255a). Otóż niewolnik z natury to taki człowiek, który "o tyle tylko ma związek z rozumem, że spostrzega go u innych, ale sam go nie posiada" (1,13,1254b).
Czy jednak powyższa teza nie straci swojej kontrowersyjności, jeśli zrezygnujemy z samego nawet pojęcia niewolników z natury i odniesiemy ją po prostu do ludzi, w których mentalność niewolnicza tak się zakorzeniła, że jest prawie nie do usunięcia? A właśnie o to, jak się wydaje, Arystotelesowi chodziło. Jeśli zaś się nie ma własnego światła - bo najlepiej, rzecz jasna, mieć własne światło - wówczas lepiej chodzić w cudzym świetle, byle to było rzeczywiście światło, niż we własnych lub cudzych ciemnościach. Zaznaczę może tylko na wszelki wypadek, że nie głoszę tu własnych poglądów, tylko staram się wniknąć w myśl wielkiego filozofa.
Dwie fatalne konsekwencje płyną z faktu, że ktoś pozwala się zredukować do roli narzędzia. Po pierwsze, mentalność niewolniczą cechuje brak poczucia własnej godności. Stąd troska o korzystne układy jest dla niewolnika czymś bez porównania ważniejszym niż dbałość o prawdę: "toteż wszyscy pochlebcy mają w sobie coś służalczego, a ludzie nie mający poczucia godności własnej są pochlebcami" (Etyka Nikomachejska, 4,3,1125a). Doraźna korzyść jest dla zniewolonego umysłu czymś ważniejszym nawet niż szacunek dla samego siebie czy wzgląd na lojalność i przyjaźń: "niewolniczą rzeczą jest znosić spokojnie zniewagi i nie ujmować się za swymi przyjaciółmi" (4,5,1126a).
Po wtóre, człowiek sprowadzony do roli narzędzia nie potrafi dążyć do prawdziwych celów, jego celami są te wartości, które ze swojej natury są tylko środkami do celu. Trzeba mieć duszę niewolnika, ażeby "wybrać tryb życia odpowiedni dla bydła" (1,5,1095b) i celem życia uczynić wartości hedonistyczne (3,11,1118b). Ale również utylitaryzm - jako postawa upatrująca najwyższy cel życia w zdobywaniu bogactwa - zdradza usposobienie niewolnika: "Życie upływające na zdobywaniu majątku jest poniekąd życiem pod przymusem, a bogactwo oczywiście nie jest tym dobrem, którego szukamy; wszak jest ono tylko czymś pożytecznym i jest środkiem do celu" (1,5,1096a).
Niezwykle cenne wydaje się to spostrzeżenie Arystotelesa, że tylko pod tym warunkiem możemy uniknąć mieszania celów ze środkami, jeśli będziemy dbali o naszą ludzką godność i nie pozwolimy się sami sprowadzić do roli narzędzia. Genialnie to rozumiał Cyprian Norwid:
Niewola - jest to formy postawienie
Na miejsce celu. (...)
Bo wolność?... jest to celem przetrawienie
Doczesnej formy.
(Niewola. Rapsod. 1849).
3. Podobnie jak geniusz grecki mentalność niewolniczą rozpoznawał przede wszystkim jako podatność na manipulację, tak Biblia opisuje ją jako wykorzenienie (a nic bardziej nie wykorzenia nas z rzeczywistości niż dezorientacja w odniesieniu do prawdy oraz do miłości). Niewolnik to ktoś, kto nie ma własnego domu, kto w żadnym miejscu nie jest u siebie: "Niewolnik nie przebywa w domu na zawsze, lecz Syn przebywa na zawsze. Jeżeli więc Syn was wyzwoli, wówczas będziecie rzeczywiście wolni" (J 8,35n).
Stara to i pojawiająca się zapewne w różnych cywilizacjach intuicja, że być wolnym to być u siebie. To właśnie dlatego starożytni Grecy wolną kobietą (he eleuthera gyne) nazywali nie pannę ani wdowę, ale właśnie mężatkę jako gospodynię we własnym domu. Ta sama intuicja kazała Rzymianom nazywać dzieci "liberi", jako że dziecko - w przeciwieństwie do niewolnika - jest u siebie w domu. Podobna logika przeciwstawiania wolności i jej braku znajduje się w takich naszych przysłowiach, jak np. "Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej", "Co w domu, do tego nikomu", "Własny domek mały milszy jest niż cudze pałace".
W Biblii intuicja ta doczekała się jednak konsekwentnego zuniwersalizowania. Być wolnym to odnajdywać się w całym tym Bożym świecie jak naprawdę u siebie, jak w swoim domu. Być wolnym to zarazem przyczyniać się do tego, ażeby inni ludzie mogli odnaleźć się w tym Bożym świecie jak u siebie. Przedstawieni w Biblii, a zwłaszcza w Ewangelii, ludzie o mentalności niewolniczej to egoiści, którzy chcieliby siebie mierzyć inną miarą niż swoich bliźnich (Mt 18,23-35), którzy swoją korzyść stawiają ponad sprawiedliwością (Mt 21,33-39), a dobro czynią tylko z musu (Mt 24,45-51).
Krótko mówiąc, mentalność niewolnicza zainteresowana jest przede wszystkim własną wygodą i w ogóle nie rozumie potrzeby przekształcania ziemi w miejsce przyjazne wszystkim stworzeniom Bożym, a zwłaszcza Bożym przyjaciołom. Ziemia nie musi być Boża, byle tylko nam było na niej dobrze - myślą przedstawieni w Biblii ludzie o mentalności niewolniczej. To właśnie oni próbowali wracać do niewoli, kiedy droga do ziemi Bożej okazała się trudniejsza niż początkowo to przewidywali (Lb 11,4-6; 14,1-4). Strach pomyśleć, co się dzieje, kiedy władza dostaje się w ręce takich ludzi: Ziemia drży "pod niewolnikiem, gdy królem zostanie" (Prz 30,22; por.19,10; Lm 5,8; Koh 10,16; Za 2,13).
Zapomnienie o tym, że warunkiem wolności jest zakorzenienie w tym Bożym świecie i że nie osiągną wolności ludzie wykorzenieni, lekceważący prawdę i miłość, było już w czasach apostolskich źródłem niezrozumienia Chrystusowego orędzia o wolności. "Wy, bracia, powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni, służcie sobie wzajemnie" - przestrzegał Apostoł Paweł (Ga 5,13). Wolność nie może być "usprawiedliwianiem zła" - uzupełniał Pawła Apostoł Piotr (1 P. 2,16) i ostrzegał przed takimi, co to "wolność głoszą, a sami są niewolnikami zepsucia" (2 P. 2,19).
Ostatni sobór bardzo dobrze więc wszedł w ducha Biblii, kiedy wskazuje na to, że rozwój wolności ściśle zależy od naszego zaangażowania w budowę bardziej ludzkiego świata, świata bardziej zgodnego z Bożym zamysłem względem nas ludzi: "Wolność umacnia się, gdy człowiek przyjmuje nieuniknioną konieczność życia społecznego, wielorakie wymagania solidarności ludzkiej i zobowiązuje się do służby wspólnocie ludzkiej" (Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym, 31).
Już tylko dla porządku zwróćmy uwagę na to, że warunkiem tak opisanej wolności, warunkiem naszego zakorzenienia w świecie jako w domu Bożym, jest wyzwolenie od grzechów. "Każdy bowiem, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu" (J 8,34). "Dzięki jednak niech będą Bogu za to, że gdy byliście niewolnikami grzechu, daliście z serca posłuch nakazom tej nauki, której was oddano, a uwolnieni od grzechu oddaliście się w niewolę sprawiedliwości" (Rz 6,17n).
Ale do tego właśnie, żeby być niewolnikiem Boga i oddać się w niewolę sprawiedliwości, ludzie o mentalności niewolniczej są niezdolni. Dopóki z tej mentalności nie wyzwoli ich Boża łaska.
Jacek Salij OP
W kolejce po aprobatę
Kolonialna mentalność polskich elit
Narodowy egoizm i kompleksy
Wojnę elit z PiS można interpretować na różne sposoby. Zwłaszcza u jej początków modne były wyjaśnienia psychologiczne. Celowali w nich głównie przeciwnicy braci Kaczyńskich. W wersji pop przyjmowały one postać dywagacji na temat psychologii bliźniąt jednojajowych. W wersji bardziej poważnej pisano sporo o "agresywności", "mściwości" albo "konfliktowości" liderów PiS. Tego typu diagnozy mają jednak to do siebie, że są bronią zdecydowanie obosieczną. Łatwo bowiem o podejrzenie, że ten, kto oskarża, sam działa pod wpływem jakichś poważnych mentalnych obciążeń.
Z takiego właśnie założenia wychodzi Ewa Thompson. Proponuje nam więc ćwiczenie z psychologii zbiorowej polskich elit intelektualnych. Jej zdaniem cierpią one na głęboki "kompleks kolonialny". Przejawia się on m.in. w obsesyjnym niemal poszukiwaniu uznania na zewnątrz, przede wszystkim na Zachodzie. Intelektualiści zdają się na "zewnętrzny" autorytet i zewnętrzny punkt widzenia - z tej pozycji oceniają też sytuację wewnątrz własnego kraju. Stąd ostra krytyka polskiego rządu formułowana przez nich na łamach zagranicznych gazet. Przypomina to wedle Thompson poczynania afrykańskich dysydentów, którzy w prasie francuskiej bądź amerykańskiej demaskują działania własnych rządów. Adam Michnik czy Bronisław Geremek przejmują ten sposób postępowania, mimo że rządy PiS w niczym nie przypominają krwawych dyktatur na Czarnym Lądzie. Wręcz przeciwnie - twierdzi Thompson - po raz pierwszy od lat Polska ma rząd, który potrafi twardo i czytelnie artykułować własne interesy. Naiwnością jest bowiem przekonanie, że wkroczyliśmy w jakąś "postpolityczną" epokę, w której narodowy interes nie ma już znaczenia. Zdaniem Thompson Zachód wciąż do końca nie zaakceptował faktu, że Polska jest w pełni niezależnym, samodzielnym krajem. Histeryczna postawa polskich elit na pewno tej akceptacji nie przyspieszy.
Polska cierpi na typowe dolegliwości postkolonializmu. Króluje w niej samobójczy pesymizm, skarżypyctwo i niedostatek kapitału. Podczas gdy ten ostatni jest nieunikniony i będzie jeszcze długo doskwierał, pozostałe są tworem skolonizowanych umysłów, które nie potrafią sobie poradzić bez hegemona.
W okresie nieudanej kampanii lustracyjnej w pierwszej połowie tego roku polska inteligencja uniwersytecka podniosła bunt, zaś intelektualiści przenieśli centrum cywilizacji na łamy "New York Timesa" i "Le Monde", szukając tam poparcia, zrozumienia i potwierdzenia swojego przekonania, że są bojownikami o postęp w zacofanym kraju. Niepisaną przesłanką tych akcji była chyba wiara, że w krajach takich jak Polska rządzący powinni podporządkować się presji opinii publicznej krajów oświeconych. Jak by powiedział Homi Bhabha, skolonizowane umysły zawsze umieszczają centrum cywilizacji poza granicami własnego kraju, wierząc, że inna władza jest lepsza, i gardząc tą, która wyłoniła się na ich własnym podwórku. Skolonizowana mentalność odznacza się wiarą, że najwyższa mądrość zawsze mieszka za granicą, a prawdziwa kultura jest odległa, nigdy zaś rodzima. Presja zagranicznych Lepszych ma uczynić rodzimych Gorszych godnymi uczestnictwa w projekcie cywilizacyjnym zainicjowanym i kontrolowanym przez Lepszych. Podobną mentalność można zaobserwować wśród polskiego kleru: nie mogąc sobie poradzić z niesfornym kapłanem, niektórzy biskupi oznajmili niedawno, że to Rzym powinien się nim zająć.
W bój ruszyli dwaj członkowie polskiej elity intelektualnej, profesor Bronisław Geremek i profesor (tymczasowy, w Princeton) Adam Michnik. Jeremiady, które obaj panowie wyprodukowali mniej więcej w tym samym czasie na łamach "Le Monde" (Bronisław Geremek, 26 - 27 kwietnia 2007) i "New York Timesa" (Adam Michnik, 26 marca 2007), to przykłady chowania się pod skrzydła autorytetów geograficznie odległych i niemających o Polsce zielonego pojęcia. Teksty te dały podstawę obecnemu kryzysowi rządu Kaczyńskich oraz potwierdziły popularną za granicą tezę, że Polacy nie potrafią sami rządzić i potrzebują pomocy z zewnątrz.
Skolonizowany umysł to nie to samo, co Miłosza umysł zniewolony. Zniewolenie jest w znacznej mierze narzucone, skolonizowanie zaś - w okresie postkolonialnym, w który Polska wstąpiła po 1989 roku - jest dobrowolnym wyborem. Wybieram raczej obcego hegemona niż żmudne i niezgrabne konstruowanie własnej tożsamości narodowej. Wolę się poskarżyć w zagranicznym centrum, bo jego wartości są już sprawdzone i znajdują potwierdzenie w prestiżu jego państwa, podczas gdy moja tożsamość jest niejasna, krucha i nieuznawana przez Innych. Tego rodzaju credo abstrahuje od faktu, że bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie byłyby warte papieru, na którym są napisane. Bez solidarności narodowej Francja czy Stany Zjednoczone nie miałyby tej demokratycznej siły, którą obecnie posiadają. O tym paradoksie pisała brytyjska politolog Margaret Canovan: europejska i amerykańska demokracja zbudowane są na podłożu narodowości; prawa człowieka są najmniej łamane w tych krajach, które są zamknięte dla Innych na wiele zamków. Aby dołączyć do społeczności francuskiej czy amerykańskiej - uzyskać status obywatela - trzeba wielu lat i sporej liczby pieniędzy. Mimo głoszenia zasad równości i solidarności w odniesieniu do wszystkich ludzi na świecie, kraje demokratyczne w praktyce bronią praw człowieka tylko w odniesieniu do swoich własnych obywateli. Narodowość, czyli oddzielanie swego narodu od Innych, jest warunkiem demokracji, twierdzi Canovan. Jest to paradoks, o którym warto pamiętać. Polska inteligencja nieustannie pokazuje, że zupełnie tej sytuacji nie rozumie. Przede wszystkim demonstruje pesymizm w stylu afrykańskim, pesymizm pełny i całkowity, taki, jakim przepojone są wypowiedzi intelektualistów afrykańskich komentujących wydarzenia w Zimbabwe czy Sudanie. Ale istnieje wielka różnica między rządami PiS a rządami - powiedzmy - Roberta Mugabe w Zimbabwe. Pesymizm ten pogłębiany jest przez rutynowy już wśród inteligencji "kulturalizm", czyli nałóg gorliwości w podporządkowywaniu się wyobrażonej przez siebie doskonałości hegemonów zastępczych. Drukowanie za granicą artykułów denuncjujących własny demokratycznie wybrany rząd to wyraz dziecinnej wprost ufności w pierwszeństwo "New York Timesa" czy "Le Monde" oraz w nieomylność opinii publicznej krajów, których te czasopisma są reprezentantami. Nawiasem mowiąc, "New York Times" słynie z tego, że potrafi narzucić tematykę innym gazetom i mediom. Dlatego właśnie jest wciąż czołową gazetą amerykańską (a nie dlatego, że jest najlepszy czy najbardziej wiarygodny). Drukowanie w "NYT" ostrzeżeń o polskim rządzie jest więc wyrazem świadomego czy nieświadomego dążenia do tego, by Polacy nigdy się nie wyzwolili ze statusu uczniów profesora Pimko, aby wciąż patrzyli na Lepszych z bojaźliwym szacunkiem, czekając na ich krytykę i wskazówki. To wyraz mentalności, która potrzebuje hegemona tak, jak narkoman potrzebuje strzykawki. Twierdzę, że polska inteligencja przyzwyczaiła się do wstrzykiwania sobie i społeczeństwu tych ideologii, które potwierdzają wyższość Zachodu oraz niższość społeczeństwa polskiego. Mają odrobinę racji bardzo antypolscy komentatorzy z rosyjskiego portalu inosmi.ru, którzy twierdzą, że Polska wymieniła jednego pana - Rosję - na drugiego, Amerykę. Oczywiście tak źle nie jest, ale warcholstwo w stosunku do własnego rządu prowadzi w tym właśnie kierunku: uczy Polaków niezdolności do budowania własnego politycznego bytu.
Warto tu zacytować "Ślubowanie wierności" ("Pledge of Allegiance"), które każde dziecko amerykańskie składa w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Oto ono: "Składam przysięgę na wierność sztandarowi Stanów Zjednoczonych i republice, którą on reprezentuje. Jeden naród, a nad nim Bóg, naród niepodzielny, ofiarujący wolność i sprawiedliwość wszystkim". Te słowa wypowiadane są w wielokulturowej, wielonarodowej Ameryce, gdzie każdy rzekomo żyje na luzie. Gdyby bracia Kaczyńscy zaproponowali coś takiego w Polsce, nastąpiłby prawdopodobnie bunt inteligencji twierdzącej, że podkreślanie narodowości jest zaproszeniem do praktykowania agresywnego nacjonalizmu. Należy mówić o obywatelstwie, a nie o narodzie. A "niepodzielność" to dyskryminacja mniejszości.
Przykładem skolonizowania polskich umysłów jest reakcja mediów i znacznej części inteligencji na wystąpienia Lecha Kaczyńskiego i Anny Fotygi na międzynarodowych forach. Uderza zajadłość, z jaką komentatorzy starali się zdyskredytować tych dwoje polityków, którzy przestali myśleć o Polsce jako o marginesie Europy. Tu nie chodziło o to, że obojgu dyplomatom brakowało doświadczenia, swobody wypowiadania się w obcym języku oraz tej retorycznej inteligencji, która czyni z przemówienia rzecz długo pamiętaną i z podziwem cytowaną. Krytykowano głównie to, że ani Fotyga, ani Kaczyński nie zgodzili się potulnie na nieskuteczność.
Mało kto zauważył, że gdyby nie te utarczki, interesów Polski w ogóle by nie wzięto pod uwagę na berlińskim forum i że uzyskanie "odroczenia" momentu, w którym państwa UE będą musiały ustawić się w szeregu według wielkości, jest wspaniałym zwycięstwem Kaczyńskiego. Zaś to, co minister Fotyga powiedziała w wywiadzie dla "International Herald Tribune" - że w procesie konstruowania swojej polityki zagranicznej Niemcy nie biorą pod uwagę Polski jako pełnoprawnego partnera w Unii Europejskiej - jest oczywistą prawdą dla Polaków. Z perspektywy międzynarodowej jest to jednak wielka nowość - oto ktoś, kto nie istniał przez pokolenia, nagle wstaje z miejsca i powiada, że ma swoje własne interesy i punkt widzenia, które zamierza publicznie wyłożyć. W przeszłości od polskich ministrów spraw zagranicznych słyszałam głównie wyjaśnienia, tłumaczenia i usprawiedliwienia. Oczywiście wedle stawu grobla, i w wielu wypadkach polscy ministrowie mieli w przeszłości rację. Ale będąc członkiem UE, trzeba zrobić krok naprzód i powiedzieć, że Polska istnieje, ma takie to a takie interesy. Zrobiła to minister Fotyga. I za to napadły na nią polskie media i politycy!
Polityka, jak wiadomo, jest sztuką rzeczy możliwych, nie zaś sztuką robienia tego, co konieczne. Tego ostatniego czasem po prostu nie da się zrobić. Czy polscy wyborcy potrafią z podświadomości wyciągnąć na światło dzienne zrozumienie statusu niezależnego państwa, którym kiedyś, przed wiekami, byli? I przeciwstawić to zrozumienie ideologiom, stworzonym w Europie i Ameryce w czasach, gdy Polski nie było na mapie lub gdy była pozornie tylko niezależna? Trzeba przecież wyciągnąć wnioski z faktu, że wszystkie prawie teorie państwowości, które powstały w wieku XIX w Europie - te demokratyczne i te niedemokratyczne - uznawały rozbiory Polski za rzecz oczywistą i konieczną dla prawidłowego funkcjonowania europejskiego kontynentu.
Podczas gdy adwersarze Kaczyńskich wciąż ustawiają się w kolejce po Aprobatę - a to do trybunału w Strasburgu, a to do Brukseli, a to do Rzymu, a to do zachodniej prasy - Kaczyńscy starają się zachowywać tak, jak przystało na polityków państwa postkolonialnego, które wreszcie uzyskało względną niezawisłość i które zaczyna formułować swoją własną tożsamość. Takiemu procesowi naturalnie brak elegancji i wdzięku. Istnienie niezależnej Polski nie leży w niczyim interesie (z wyjątkiem samych Polaków), zaś rozparcelowanie Polski lub jej formalna tylko niezawisłość już od stuleci leży w interesie państw ościennych. Przekonanie tych państw, że tak nie jest, będzie rzeczą trudną i nieprzyjemną. W przeciwieństwie do Francji czy Niemiec, które wnoszą integralne składniki do europejskiej tożsamości, Polska jest krajem który - na pozór - żadnego takiego integralnego składnika nie wnosi. Na pozór, bo coś ważnego uchwycił chyba G.K. Chesterton, gdy pisał, że Polska jest cienką przegrodą między "bolszewicką nienawiścią do chrześcijaństwa a pruską nienawiścią do rycerskości". Największym osiągnięciem braci Kaczyńskich jest to, że stworzyli sprawną partię chrześcijańsko-demokratyczną w kraju, który jest najbardziej katolicki na świecie i gdzie istnienie takiej partii stanowi fundamentalny element normalnego funkcjonowania państwa. Zrobili to w warunkach ideologicznego chaosu i politycznej dezorientacji społeczeństwa. Rozumieją oni, że - jak powiada angielskie przysłowie - "najlepsze rozwiązanie" jest wrogiem "jedynego możliwego rozwiązania". Po raz pierwszy w postkomunistycznej rzeczywistości, ktoś w Polsce wykazał się politycznym rozumem i zbudował partię bez ludzi związanych z polskimi i międzynarodowymi "poputczikami" komunizmu.
Drugim i wynikającym z pierwszego osiągnięciem Kaczyńskich jest zakłócenie miłej europejskim potentatom harmonii i równowagi w UE. Jak twierdzą (prywatnie) niektórzy z tych ostatnich, wprowadzenie do UE niedomytych kraików ze wschodniej Europy, takich jak Polska, było pomyłką. Jeden z nich zwierzył się dziennikarzowi BBC, że lepiej byłoby, gdyby niektórzy nowi przybysze w UE opuścili ją, bo od "starej" Europy oddziela ich brak wspólnej z nią historii. Mark Mardell (bo tak się ów dziennikarz nazywa) w końcu wydobył z owego dyplomaty wyznanie, że miał on na myśli Polskę (por. www.bbc.co.uk/blogs/thereporters/markmardell/ 2007/07/polish_spirit_1.html).
Musimy wreszcie zrozumieć, że Weltanschauung Zachodu jest wciąż zbudowany na XIX-wiecznym "podziale władzy", w którym Polska nie istniała. Przypominanie o tym, że na wschód od Odry istnieje w tej chwili niezawisłe państwo mające własne interesy, długo jeszcze będzie zgrzytem na europejskich forach. To, że rząd Kaczyńskich odważył się na wprowadzenie tego rodzaju zgrzytów, przypomina trochę kupowanie akcji na giełdzie. Tchórzostwo zapewnia zaciszny zakątek na parę lat (tzn. dobrą posadę w dyplomacji), ale na dłuższą metę pogrąża państwo, które się reprezentuje.
Co nie oznacza rzecz jasna, że Kaczyńscy wszystko robią dobrze. Fakt, że sprzeciwili się minimalnej choćby odpłatności za usługi medyczne, sprawił, że polska służba zdrowia będzie chorować jeszcze przez wiele lat. Szykuje się też katastrofa paliwowa, na którą polski rząd i inteligencja nie zwracają większej uwagi. Beztroska, z jaką traktuje się ten problem (widoczna zwłaszcza za czasów Kwaśniewskiego i Millera), jest charakterystyczna: ktoś się tym przecież kiedyś zajmie, to nie moja sprawa, większe państwa to załatwią. Konsolidacja lokalnego rynku energetycznego w Europie Środkowej jest sprawą kluczową dla przyszłości Polski.
Ludność Polski od pokoleń była wychowywana w przekonaniu, że o sprawy prawdziwie ważne zatroszczą się wujaszkowie z zagranicy. Stąd uderzający brak świadomości długofalowych polskich interesów wśród polskich elit. Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że polska polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu, kłótnia o rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co powiedział (i kiedy), kto kogo obraził, kto kradł, a kto nie. Właśnie tak samo określił polską politykę Czesław Miłosz na początku lat 90.
Nad Polską wciąż krąży widmo - nie komunizmu, lecz permanentnego skolonizowania. Wszystkie siły, które chciałyby utrzymać Polskę na poziomie kraju wasalnego, zawarły już jeżeli nie święte przymierze, to przynajmniej rozejm: zgodnie potępiają braci Kaczyńskich. A jeżeli tak się dzieje, znaczy to, że rząd Kaczyńskich stara się coś dla Polski robić. Jest on pierwszy, który stara się wyciągnąć Polskę z postkolonializmu. Co nie oznacza, że nie popełnia błędów i że wszystkie inicjatywy, które popiera, mają sens. Starałam się w tym artykule pokazać, że krytyka braci Kaczyńskich wykracza daleko poza ramy normalnej krytyki rządu i że forma, którą przybiera, jest odzwierciedleniem kolonialnych przyzwyczajeń najbardziej światłych skądinąd warstw polskiego społeczeństwa.
Za prawami człowieka stoi siła narodowych wspólnot
Prawa człowieka jako wyraz "uniwersalnych" wartości często przeciwstawia się dziś całej sferze narodowych interesów i tożsamości. Tymczasem - zauważa Thompson - tak naprawdę tylko narodowe wspólnoty gwarantują swoim członkom, że przysługujące im prawa będą przestrzegane. "Bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie warte byłyby papieru, na którym są napisane". Dotyczy to wedle Thompson przede wszystkim takich państw jak Polska, które dopiero niedawno odzyskały niezależność po długich latach niewoli. Tylko silna tożsamość narodowa pozwoli więc Polakom czuć się pełnoprawnymi Europejczykami.
Ewa M. Thompson, ur. 1937, badaczka literatury, slawistka. Jest profesorem na Uniwersytecie Rice w Houston oraz redaktorem pisma "Sarmatian Review". Uprawia tzw. studia postkolonialne, w których literaturę i inne wytwory kultury interpretuje się pod kątem zachowanych w nich śladów kolonizacji i imperialnego podboju. Opublikowała m.in. książki "Trubadurzy imperium" (wyd. pol. 2000) i "Witold Gombrowicz" (2002). Wielokrotnie gościła na łamach "Europy" - ostatnio w nr 165 z 2 czerwca br. ukazał się jej tekst "Narodowość i polityka".
O „miękkiej kolonizacji”
Jakiś czas temu w audycji radia niemieckiego na temat kryzysu gospodarczego jeden z dyskutantów zauważył, że w Europie Środkowo-Wschodniej nie ma rodzimego przemysłu, lecz jedynie zachodnioeuropejski, przede wszystkim niemiecki. Wspieranie więc zachodnioeuropejskich przedsiębiorstw i firm nie musi być wcale wyrazem egoizmu narodowego, ale działaniem na rzecz interesu ogólnoeuropejskiego. Na taką realistyczną i szczerą ocenę można sobie pozwolić jedynie w dyskusjach wewnętrznych.
Po 20 latach gospodarka w Europie Środkowo-Wschodniej została całkiem uzależniona od gospodarki bogatych krajów zachodnioeuropejskich. Specjaliści nie są pewni, jaki to model gospodarczy, niektórzy piszą o „liberalnym postkomunistycznym kapitalizmie zależnym”, inni o „mieszanej gospodarce rynku koordynowanego”. Przed II wojną światową kraje naszego regionu kierowały się „nacjonalizmem gospodarczym”, starały się chronić swoje rynki, szczególnie rolnictwo, i rozwijać własny przemysł. Po 1939 roku najpierw zostały włączone w obszar gospodarczy III Rzeszy, potem Związku Sowieckiego. Komunistyczna strategia modernizacyjna okazała się ślepą uliczką. Nic dziwnego, że po 1989 Europa Środkowo-Wschodnia zwróciła się ku Zachodowi. Nadzieje były olbrzymie. Demontaż absurdalnych struktur i mechanizmów komunizmu sprawił, że dość szybko podniósł się poziom życia w tych krajach. Zmieniły one swoją przynależność cywilizacyjną, ponownie się zeuropeizowały.
Ale żadną miarą kraje Europy Środkowo-Wschodnie nie upodobniły się do rozwiniętych krajów zachodnich. Zbudowany w czasach komunistycznych przemysł upadł i nie zastąpiono go nowym. Czy jesteśmy w stanie wskazać jakąś wielką polską inwestycję ostatnich 20 lat? Sprzedaż polskich stoczni podejrzanej firmie zarejestrowanej na Antylach Holenderskich jest symbolicznym wyrazem słabości tej strategii, jaką wybraliśmy w III RP. Europa Środkowo-Wschodnia stała się częścią europejskiego, a dokładnie - niemieckiego, „wielkiego obszaru gospodarczego”. W podziale pracy nie przypadła jej rola centrum innowacyjno-przemysłowego. Nie ma tu liczącego się w świecie uniwersytetu czy laboratorium, nie dokonano w tym obszarze żadnych znaczących odkryć czy wynalazków. Jest ona natomiast rezerwuarem taniej siły roboczej. Dystans w jakości życia w stosunku do Zachodu pozostał. Jak napisał niedawno we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” znany pisarz słowacki, profesor w jego kraju zarabia mniej niż austriacka sprzątaczka, a przeciętna emerytura wynosi kilkaset euro. A Słowację stawia się za wzór innym krajom regionu.
Łotysze byli przekonani, że po wejściu do UE ich poziom życia szybko wzrośnie, że szwedzkie firmy nigdy nie wycofają się z ich kraju. Teraz okazuje się, że im większa zależność od kapitału zagranicznego, im większa otwartość gospodarki, tym głębszy jest kryzys. Polska lepiej sobie radzi niż inne kraje dlatego, że ma własny liczący się rynek wewnętrzny, nie przystąpiła do strefy euro, nie zależy tak bardzo od kapitału zagranicznego i eksportu, a Polacy nadal wydają dużo na konsumpcję.
Oczywiście kraje rdzenia Europy zainteresowane są dyscypliną gospodarczą w krajach obrzeża. Stąd znane, zawsze te same recepty - zaciskanie pasa, dążenie do wyrównania deficytu budżetowego za wszelką cenę, nawet jeśli będzie to oznaczało recesję. Same wybrały inną strategię. Media zachodnie codziennie informują o pomocy państwowej dla zagrożonych banków i firm. Wielka Brytania, Niemcy czy Francja nie oglądają się na Unię. W przemówieniu wygłoszonym w ubiegłym tygodniu przez Sarkozy'ego w Wersalu słowo Europa nie padło ani razu. Oburzyło to Niemców, ale przecież także w ich dyskusjach i zabiegach o uratowanie Opla czy Quelle zabrakło jakichkolwiek odniesień do Unii i partnerów europejskich. O tym, kto dostanie wsparcie, decydują względy polityki wewnętrznej i interesy narodowe. Tak zresztą było zawsze - dawna enerdowska część Niemiec od 20 lat żyje i rozwija się dzięki subwencjom z Niemiec zachodnich. Kraje „starej Europy” nie zamierzają oszczędzać, choć z 16 należących do strefy euro już 10 przekracza wyznaczony poziom deficytu budżetowego oraz zadłużenia.
Komisja Europejska zachowuje się niezwykle powściągliwie w stosunku do najważniejszych państw Unii. Włochy przekraczają kryteria paktu stabilizacyjnego od 2003 roku i dotąd nie spadły na nie żadne poważne kary. Gdyby komisja rozpoczęła teraz ostrą akcje dyscyplinującą Niemcy lub Francję, Barroso nie miałby żadnych szans na następną kadencję. To największe kraje Unii decydują o polityce Unii, także gospodarczej, a nie „pan Barroso” i jego „komisyjka”, jak w marcowym wywiadzie dla „Deutschlandfunk” wyraził się Martin Schulz, szef frakcji socjaldemokratycznej w PE. Dyscyplinuje się natomiast kraje małe, jak Łotwa i słabe, jak Polska.
Ten kryzys ujawnia, jak bardzo system gospodarczy zbudowany w Europie Środkowo-Wschodnie różni się od tego, który istnieje w krajach „starej Europy”, jak chwiejne są podstawy względnego dobrobytu. Mógłby stać się on szansą na wejście w nową fazę rozwoju. Wymagałoby to jednak zmiany sposobu działania i myślenia, na co nie pozwala pogłębiające się uzależnienie polityczne i kulturowe.
„Miękka kolonizacja” przez Europę Zachodnią umożliwiła nowym elitom Europy Środkowo-Wschodniej życie na poziomie zbliżonym do tego, jakim cieszą się klasy średnie w krajach bogatych. Niestety elity te nie są politycznie i intelektualnie w stanie sprostać tak skomplikowanemu zadaniu, jakim byłoby zbudowanie nowoczesnych, samodzielnych, dobrze prosperujących gospodarek i niezależnych państw narodowych. Po to by one włączyły się jako autonomiczne podmioty we współpracę europejską. I chyba nie są tym żywotnie zainteresowane. Karmią więc społeczeństwa „jedynymi” cudownymi receptami - a to podatkiem liniowym, a to wstąpieniem do strefy euro, a to kastracją chemiczną pedofilów. Postkomunistyczna popkultura i ogólny wzrost poziomu życia w rezultacie likwidacji komunizmu stabilizował dotąd sytuację w regionie. Także kraje bogate w czasach koniunktury były bardziej skłonne do dzielenia się bogactwem. Nadchodzi jednak czas, gdy ludzie będą porównywać swój poziom życia, nie z sytuacją przed 20 laty, lecz z tą, jaka panuje w krajach europejskiego centrum. Gdy okaże się, że „europejskie marzenie” to na razie wielka iluzja, przyjdzie prawdziwy kryzys, którego obecne załamanie gospodarcze jest tylko zapowiedzią.
Prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog, politolog, Uniwersytet w Bremie, UKSW