Major Downar przechodzi na emeryturę


Zeydler Zborowski Zygmunt

Major Downar przechodzi na emeryturę

Część pierwsza

Rozdział I Mediolan

Białe, puszyste chmury przypominają starannie ubitą pianę. Jaskrawy błękit nieba błyszczy agresywnie w promieniach słońca. Martwa, przerażająca swym ogromem pustka. Żadnego ruchu, żadnego wstrząsu. Jedynie miarowy warkot motorów uświadamia istnienie maszyny, zawieszonej na ogromnej wysokości.

Świetlny napis: „Proszę zapiąć pasy, proszę nie palić”, zgasł. Z megafonu płyną słowa: „Lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę”. Po tym komunikacie rozmowy na chwilę milkną. Ten i ów, obdarzony przez naturę nieco większą wyobraźnią, poważnieje. Dziesięć tysięcy metrów to nie żarty.

Refleksyjny nastrój przerywa przystojna stewardesa, częstująca pasażerów owocowymi cukierkami, zawiniętymi w szeleszczące papierki. Jej łagodny uśmiech działa kojąco, dodaje otuchy.

Downar wziął cukierek, przechylił w tył głowę i przymknął oczy. Czuł, jak ogromne zmęczenie spływa z niego wszystkimi porami ciała. Cudowny relaks, całkowite odprężenie. Ostatnie dni upłynęły mu w dużym napięciu nerwowym. Nie przypuszczał nawet, że tak intensywnie będzie to wszystko przeżywał.

Uroczystość była naprawdę wzruszająca, przemówienia, toasty, prezenty, przyjacielskie poklepywania po ramieniu, nie kończące się uściski dłoni. Sam niejeden raz brał udział w pożegnaniach kolegów odchodzących na emeryturę i właściwie wszystko odbywało się tak samo, ale... Uśmiechnął się. Każdy swoje sprawy, swoje przeżycia uważa za nietypowe, niebanalne - pomyślał. - Każdy chce, żeby to, co go dotyczy, było jakieś inne, odmienne od tego, co już było. Zakochany chłopiec sądzi, że jego miłość jest jedyna, niepowtarzalna, niezwykła. Żołnierz na froncie wyobraża sobie, że takim bohaterem jak on nikt jeszcze nie był i nikt nie będzie. Artysta jest przekonany, że jego sztuka jest wielkim odkryciem, czymś zupełnie nowym i że przejdzie do historii. Człowiek tak już jest ukształtowany, że pragnie wyróżnić się wśród swych bliźnich, być kimś znanym, sławnym, godnym powszechnego uznania i podziwu. No, dobrze, a emerytowany oficer milicji?... O mało nie parsknął śmiechem.

I znowu stanęła mu przed oczami uroczystość pożegnalna. Chyba go jednak lubili. Chyba te wszystkie serdeczne, miłe słowa były szczere. Starał się być dobrym kolegą. Zawsze przecież chętnie służył pomocą, radą. Nigdy nikomu nie zrobił żadnego świństwa. Nie pchał się, nie ubiegał o awansy, o odznaczenia. Wykonywał, jak umiał najlepiej, swoją robotę i nie chwalił się osiągniętymi sukcesami. Wprost przeciwnie, raczej zawsze usuwał się w cień, unikał pochwał przełożonych, rozgłosu. Wydawało mu się, że naprawdę go lubili, że chyba byli mu życzliwi i że te przemówienia, toasty nie miały w sobie nic z fałszywej oficjalności.

Zadźwięczały mu w uszach słowa Karola Walczaka: „No i cóż ty, Stefan, teraz będziesz robił? Może masz zamiar gołębie hodować albo chodzić na ryby, a może znaczki pocztowe? Podobno na filatelistyce nawet nieźle niektórzy zarabiają”.

Na razie nie zastanawiał się nad tym, co będzie robił. Przede wszystkim pragnął się nacieszyć swobodą, wolnością. Tyle lat ciężkiej odpowiedzialnej, nerwowej pracy. Ileż nie przespanych nocy. Ile wahań, wątpliwości, obawy, żeby kogoś nie skrzywdzić. Ileż to razy zapytywał sam siebie: a może facet rzeczywiście jest niewinny, może to tylko fatalny zbieg okoliczności? Jakżeż różniła się jego praca od niebywałych przygód prywatnych detektywów z powieści kryminalnych. Perry. Mason, Herkules Poirot, stary, poczciwy Sherlock Holmes.

Tak, był już zmęczony. Należał mu się odpoczynek. Dosyć miał zbrodni, trupów, sekcji zwłok, wielogodzinnych, a nieraz wielodniowych przesłuchań, telefonów w nocy, że trzeba wstawać i natychmiast jechać na miejsce przestępstwa. Wyczerpująca, bardzo wyczerpująca nerwowo praca. Co za rozkosz nie myśleć teraz o niczym, odetchnąć pełną piersią, cieszyć się swobodą, być panem swego czasu, robić to, na co się ma w danej chwili ochotę!

Spełniają się jego pragnienia. Od lat marzył o tym, żeby zwiedzić Italię. Ten kraj zawsze go pociągał. Przeczytał dużo książek o dziejach Cesarstwa Rzymskiego. Miał sporo fotografii z Włoch, albumów, slajdów. Teraz zobaczy na własncoczy Koloseum, bazylikę Świętego Piotra, Watykan, kaplicę Sykstyńską, plac Hiszpański, fontannę di Trevi. A przedtem Mediolan, Werona, Wenecja, Florencja, Siena i na koniec Sycylia. Ileż wspaniałości. Piękna wycieczka. Kupa forsy, to prawda, ale w końcu raz się żyje. Poza tym nie co dzień awansuje się na emeryta. Trzeba to przecież jakoś uczcić.

Warszawa, komenda, koledzy, akta spraw, wreszcie mieszkanie na Koszykowej stały się nagle jakieś nierealne, odległe, bardzo dalekie. Przeszłość. Zaczyna się zupełnie nowe, emeryckie życie. Jakie to będzie życie? Nie warto w tej chwili o tym myśleć.

- Właściwie to wszystko jedno, czy się leci na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, czy na wysokości stu metrów. Jak się gruchnie w dół, to rezultat taki sam.

Downar drgnął i otworzył oczy Dopiero teraz przyjrzał się uważniej pasażerowi, który siedział koło niego. Wyraźnie zarysowująca się łysina, zaokrąglone kształty, twarz pogodna, różowa, ozdobiona parą dużych, ciemnych oczu, w których błyszczała radość życia i zainteresowanie sprawami tego świata.

- Czy nie mam racji, proszę pana? - upierał się. - Te dziesięć tysięcy metrów robi na człowieku wrażenie, ale przecież to nie ma żadnego znaczenia, dziesięć tysięcy czy sto, a nawet jak ktoś ze dwudziestu metrów zleci, to nie ma co zbierać. Czy nie mam racji?

- Ma pan rację - przyznał obojętnie Downar. Nie kwapił się do podtrzymania rozmowy. Już na samym początku tej baśniowej podróży postanowił trzymać się z daleka od swoich współtowarzyszy, których uważał za zło konieczne. Nie miał zamiaru nawiązywać z nikim bliższego kontaktu. Pragnął sam przeżyć swą „wielką przygodę”, jak nazywał w myślach orbisowską wycieczkę.

Korpulentny jegomość nie tracił jednak animuszu. Najwyraźniej odczuwał potrzebę towarzyskiej pogawędki.

- Czy pan pierwszy raz do Włoch?

- Pierwszy.

- O, ja już, panie, byłem chyba z pięć razy. Uwielbiam Włochy. Wspaniały kraj. Co za zabytki! Jakie kościoły! Jakie muzea! Cudowne rzeczy. Tylko, że teraz nastrój się tam popsuł. Terroryści, gangsterzy, złodziejstwo na każdym kroku. Ich policja jest zupełnie bezradna. Sytuacja się u nich bardzo pogorszyła, od kiedy znieśli karę śmierci. Bo, panie, co kara śmierci, to kara śmierci. Z więzienia można uciec albo otrzymać zmniejszenie wyroku, a ze stryczka się urwać to już trudniejsza sprawa. Rozzuchwalili tych wszystkich bandziorów i tyle. Na takiego terrorystę tylko kara śmierci robi wrażenie. Czy nie mam racji?

Pytanie zostało postawione w sposób dosyć agresywny i Downar musiał odpowiedzieć.

- Ma pan rację. - Wartkość wymowy zwolennika kary śmierci zaczynała go przygnębiać.

Na szczęście stewardesy z uprzejmym uśmiechem zaczęły roznosić tacki ze śniadaniem. Rozmowny jegomość zrezygnował na pewien czas z konwersacji i z zadziwiającą energią zabrał się do jedzenia. Widać było, że sprawy związane z gastronomią nie są mu obojętne.

Downarowi smakowało śniadanie. Dobry humor psuła mu tylko myśl, że jego towarzysz nie zaniecha rozmowy. I nie omylił się.

Zaledwie entuzjasta włoskiej kultury skończył się posilać i starannie wytarł grube wargi papierową serwetką, gdy spojrzał wesoło na swojego towarzysza podróży i powiedział:

- Proszę wybaczyć, że do tej pory nie przedstawiłem się panu, ale to zamieszanie na lotnisku i pierwsze wrażenia zaraz po starcie... Pan pozwoli, że teraz dokonam prezentacji: nazywam się Więckowski, Teodor Więckowski.

- Bardzo mi miło poznać pana - odparował Downar, uścisnąwszy wyciągniętą ku sobie pulchną dłoń. Niezbyt wyraźnie powiedział swoje nazwisko i wyjął z kieszeni gazetę. Miał nadzieję, że „Życie Warszawy” wybawi go z kłopotliwej, nużącej sytuacji. Ale gdzie tam...

Teodor Więckowski westchnął raz i drugi, jakby z pewnym ubolewaniem.

- Nic ciekawego nie ma teraz w tych gazetach. Już człowiekowi brzydną te wszystkie konflikty bliskowschodnie, dalekowschodnie, afrykańskie. Co nas to wszystko właściwie obchodzi? A niech się biją, jak mają ochotę. A i ten dziennik telewizyjny teraz diabła wart. Nie ma na co popatrzeć. Szkoda oczu. Kiedyś to kronika filmowa była pierwsza klasa, ale teraz... - Urwał nagle i zasępił się. Jego ruchliwa twarz straciła pogodny, beztroski wyraz. Mogło się zdawać, że jakieś odległe wspomnienia zepsuły mu humor.

Downar, korzystając z chwilowej przerwy, wsunął „Życie Warszawy” z powrotem do kieszeni, przechylił w tył głowę i zamknął oczy. Udawał, że drzemie.

Więckowski nie odezwał się do samego Mediolanu. Dopiero kiedy zabłysnął napis: „Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy”, powiedział cichym, dziwnie zmartwionym głosem:

- Tak mi się przyjemnie z panem gawędziło, że... Pan zdaje się podróżuje samotnie?

- Tak.

- Bo widzi pan... Ja także jestem samotny, a jak słyszałem, pokoje w hotelach są dwuosobowe, więc... Bardzo by mi było miło, gdyby pan zechciał dzielić ze mną kwatery podczas tej wycieczki. Naprawdę... bardzo. - Słowa te zostały wypowiedziane nieśmiało, z dużą dozą serdeczności.

Downar zdrętwiał. Perspektywa wspólnego pokoju z tym gadułą napełniła go przerażeniem. Nie chciał być nieuprzejmy, ale z drugiej strony ten człowiek mógł mu popsuć całą przyjemność. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że będzie musiał z kimś mieszkać.

- Zobaczymy, jak nas rozlokuje kierownik - powiedział wymijająco. - Ale oczywiście...

Na szczęście w tej chwili poczuli lekki wstrząs. Koła podwozia dotknęły pasa startowego.

Twarz Teodora Więckowskiego rozjaśnił pogodny uśmiech.

- Jesteśmy na miejscu. - Powiedziane to zostało takim tonem, jakby to właśnie on przyczynił się do szczęśliwego lądowania.

W Mediolanie panował nieznośny upał. Duszne, lepkie powietrze tamowało oddech. Zamglone słońce z trudem przedzierało się przez niski pułap szarawych, rozsnutych równomiernie chmur.

Wszyscy jak na komendę zaczęli się energicznie pozbywać płaszczy, skafandrów, wiatrówek, swetrów.

O piątej rano w Warszawie na Okęciu było bardzo zimno. Mediolański upał działał uderzeniowo.

Odprawa celna i kontrola paszportowa odbyły się z błyskawiczną szybkością. Najwyraźniej celnicy włoscy nie podejrzewali klientów „Orbisu” o jakieś skomplikowane machinacje przemytnicze i polską wycieczkę potraktowali z pewnym lekceważeniem, nie zadając sobie najmniejszego trudu.

Kierownik grupy, pan Wacław Kozłowski, żwawo uwijał się między swoimi podopiecznymi.

- Proszę do autokaru, proszę do autokaru, proszę się pospieszyć. Zaraz odjeżdżamy. Już kończą ładować bagaże. Proszę zajmować miejsca.

W autokarze było, oczywiście, jeszcze duszniej. Pot oblewał przybyszów z północy.

Downar zajął miejsce na końcu wozu przy oknie. Koło niego z uprzejmą skwapliwością usiadł Teodor Więckowski, i

- Ciepło.

- Ciepło - przytaknął Downar, patrząc w okno.

- Mam nadzieję, że pan nie ma nic przeciwko temu, że ja znowu tak koło pana...

- Ale skądże. Miło mi.

- To mnie cieszy. To mnie nawet bardzo cieszy. Bo tak... widzi pan, zżyliśmy się w tym samolocie.

Downar nie zareagował na to stwierdzenie. Jego uprzejmość nie posunęła się aż tak daleko. Nie odczepię się od faceta - pomyślał melancholijnie. - Trudno. Trzeba się przyzwyczaić.

Wszyscy już się usadowili. Ostatni wsiadł kierownik wycieczki, wprowadzając do autokaru młodą czarnooką dziewczynę. Przedstawił ją jako pannę Anitę Antonelli - przewodniczkę, która miała towarzyszyć „polskim przyjaciołom” podczas ich pobytu we Włoszech. Mówiła zupełnie dobrze po polsku, z nieznacznym cudzoziemskim akcentem. Od czasu do czasu miała tylko pewne kłopoty z przypadkami, szczególną trudność sprawiał jej dopełniacz. Później okazało się, że pochodzi z małżeństwa mieszanego, ojciec Włoch, matka Polka.

Lotnisko w Mediolanie jest znacznie oddalone od miasta. Jechali prawie godzinę.

Downar z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się mediolańskim ulicom. Bardzo prędko doszedł jednak do przekonania, że to nic ciekawego. Duże, przemysłowe miasto, niezbyt atrakcyjne.

- Tutaj nie ma co oglądać - powiedział, wydymając wargi Teodor Więckowski. - Ot, takie nasze Katowice w dużym powiększeniu. Przemysł. Pełno spalin i dymu z fabryk. Klimat fatalny. W lecie duchota nie do wytrzymania, a w zimie mgła, że na dwa kroki nie widać człowieka. Wozy cały dzień jeżdżą na światłach. Straszna wilgoć. Byłem kiedyś w styczniu w Mediolanie, to jak wieczorem zdjąłem koszulę, rano była wilgotna. Trudno zrozumieć, dlaczego takie duże miasto postawili na podmokłym gruncie. Ale to dawne czasy. Wtedy pewnie na takich rzeczach się nie znali. I niech pan sobie wyobrazi, że wystarczy wsiąść do pociągu na Dworcu Północnym i już po dwudziestu minutach wyjeżdża się z tej cholernej mgły. Od Saronno niebo błękitne, wspaniałe słońce. Riwiera. Tym pociągiem można dojechać do Como. Był pan kiedy nad jeziorem Como?

- Mówiłem przecież panu, że jadę do Włoch po raz pierwszy - odparł trochę niecierpliwie Downar.

- A prawda, prawda. Zapomniałem. Bardzo pana przepraszam. Como piękna rzecz. Jest na co popatrzeć. Byłem tam dwa razy. Jak dzień pogodny, to widać Alpy, ośnieżone szczyty gór. Istne cudo. Szkoda, że tam nie pojedziemy. A Mediolan nic nadzwyczajnego. Jedynie katedra warta obejrzenia. Wspaniała. Co za ogrom, co za precyzja budowy. Gotyk. Zachwyci się pan. Do katedry na pewno nas zaprowadzą. To należy do żelaznego repertuaru każdej wycieczki.

Downar w milczeniu kiwał głową, żeby nie okazać się nieuprzejmym. Nie odwracał wzroku od okna. Im głębiej zanurzali się w miasto, tym więcej widział ciężkich, bogato zdobionych dziewiętnastowiecznych kamienic. Nie zachwycał się tą architekturą, chociaż musiał przyznać, że jest imponująca.

Wreszcie autokar zatrzymał się przed skromnym hotelem.

- Wysiadamy, proszę państwa - wykrzyknął energicznie pan Kozłowski.

Spoceni podróżnicy zaczęli się ociężale przepychać do wyjścia. Niektórzy posapywali z utrudzenia, inni wycierali chusteczkami wilgotne czoła i karki. Każdy marzył o prysznicu i chwili odpoczynku.

Niestety! Okazało się, że pokoje nie są jeszcze przygotowane i że od razu trzeba iść na obiad. Rozległy się nieśmiałe szemrania, a nawet jawne głosy niezadowolenia. Pan Kozłowski robił, co mógł, aby rozproszyć nieco przykrą atmosferę.

- Proszę państwa o wyrozumiałość. Służba hotelowa nic tu nie zawiniła. Po prostu poprzednia wycieczka trochę marudziła z wyprowadzką. Pokojówki muszą sprzątnąć numery, zmienić pościel. A teraz napijemy się dobrego winka, zjemy coś smacznego. Potem maleńka sjesta i wyruszamy na zwiedzanie Mediolanu. Obejrzymy sobie katedrę, zamek Sforzów, zobaczymy Ostatnią Wieczerzę Leonarda. A jutro do Wenecji. Prosimy na obiad. Życzę państwu smacznego.

Nie było rady. Spoceni i zakurzeni usadowili się przy restauracyjnych stolikach, na których stały koszyki z pszennym pieczywem, szklanki i karafki z białym winem. Po chwili kelnerzy zaczęli roznosić tradycyjny makaron, polany pomidorowym sosem z nielicznymi kawałkami drobno pokrojonej wołowiny oraz posypany tartym parmezanem.

Downar dopiero teraz obrzucił przelotnym spojrzeniem swoich współtowarzyszy podróży. Cieszyła go myśl, że może już nie być czujny i podejrzliwy, że w gronie otaczających go ludzi nie musi upatrywać potencjalnych przestępców, że wreszcie zaczął żyć jak zwykły, normalny człowiek, wolny od zawodowej rutyny.

Po jego lewej ręce siedział oczywiście Teodor Więckowski, pochłaniający z zapałem spaghetti. Zręcznie nawijał na widelec długie, nakrapiane pomidorami nitki i widać było, że kuchnia włoska nie jest mu obca. Od czasu do czasu pociągał spory łyk wina. Najwyraźniej nie przejmował się tym, że jest spocony i nie umyty. Z prawej strony pożywiała się w milczeniu młoda, bardzo ładna blondynka, o gęstych, popielatych włosach i dużych oczach koloru morskiej wody. Downar przez ułamek sekundy pochwycił jej spojrzenie i zobaczył wyraz głębokiej melancholii, brak młodzieńczej radości życia, rezygnację. Może to tylko zmęczenie podróżą - pomyślał.

Naprzeciwko, po drugiej stronie długiego stołu, usadowiło się małżeństwo. Tak przynajmniej można było wnioskować z ich wzajemnego, pozbawionego emocjonalnych akcentów, stosunku. Oboje mniej więcej około trzydziestki. On, ryży blondyn o mocno zarysowanej dolnej szczęce i wąskich, lekko skośnych oczach, miał coś niesympatycznego w twarzy. Robił wrażenie człowieka bezwzględnego, pozbawionego delikatniejszych uczuć. Z pewną nonszalancją bawił się makaronem, dając do zrozumienia, że nie jest przy apetycie. Ona - subtelny, dziewiętnastowieczny typ urody: ładnie zarysowany owal twarzy, drobne, regularne rysy, ciemnoniebieskie oczy i starannie upięte w mocny węzeł lśniące, kasztanowe włosy. Kształtna głowa opierała się na długiej, wysmukłej szyi, ozdobionej sznurem bursztynów. Dłonie wąskie, rasowe, pozbawione jakiejkolwiek biżuterii. Tylko złota obrączka. Była smutna. Prawie nic nie jadła. Wypiła łyk wina i siedziała milcząca, zapatrzona w swój talerz. Można było przypuszczać, że niedawno płakała. Nie, stanowczo nie robili wrażenia pary będącej w podróży poślubnej.

Trochę dalej dwie panie tak do siebie podobne, że nie było wątpliwości, że to siostry. Różniły się jednak usposobieniem, co łatwo było zauważyć. Jedna cicha, spokojna, potulna. Druga - gadatliwa i autorytatywna - nieustannie strofowała siostrę: - Moja Bogusiu, nie garb się tak. Siedź prosto. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, a nikt się tak nie garbi. Chcesz mieć krzywy kręgosłup, czy co? I nie pij tyle wina, bo ci zaszkodzi.

Bogusia nie protestowała. Posłusznie stosowała się do poleceń siostry. Mówiła grzecznie: - Oczywiście, Elwiro. Masz rację, Elwiro.

Przy sąsiednim stole rej wodziła tak zwana „Babcia”. Pani koło osiemdziesiątki, niezwykle żwawa, energiczna, nie znosząca najmniejszego sprzeciwu. Pomimo zaawansowanego wieku nie widać było po niej najmniejszego zmęczenia. Jadła z ogromnym apetytem, kazała sobie dolewać wina, perorowała na najrozmaitsze tematy, niekoniecznie związane z urokami Italii, i od czasu do czasu wtrącała jakieś nieco ryzykowne zdanie: - W moich latach to już mogę wszystko powiedzieć, co mam na wątrobie. Nie boję się niczego ani nikogo. Co w sercu, to na języku.

Głównie zabawiała rozmową siedzącego po jej lewej stronie przystojnego młodego człowieka, do którego zwracała się per,,panie Robercie”. Miał pociągłą twarz, jasną, prawie białą czuprynę i niebieskie, wypłowiałe oczy o niezbyt sympatycznym wyrazie. Słuchał z uprzejmym uśmiechem paplaniny starszej pani, robiąc czasami jakąś uwagę. Z jego zachowania można było przypuszczać, że pragnie sobie zaskarbić sympatię elokwentnej „Babci”.

Po prawej stronie starszej pani siedział chudy, kościsty jegomość o posępnym wejrzeniu, z nosem przysłowiowo spuszczonym na kwintę. Jadł krzywiąc się niemiłosiernie, jakby go częstowano czymś bardzo obrzydliwym. Nie wtrącał się do rozmowy.

I wreszcie spojrzenie Downara spoczęło na drugiej parze małżeńskiej. Emanowała z nich ta pewność siebie, którą ludziom o nieprzesadnie rozwiniętym życiu wewnętrznym daje solidne konto dewizowe. Posilali się energicznie, nie zostawiając ani jednego kęsa na talerzach. Widać było, że zapłacili i nie mają zamiaru rezygnować z tego, co im się za ich pieniądze należy.

Pozostali uczestnicy wycieczki siedzieli poza zasięgiem wzroku Downara. Nie chciał się odwracać i rozglądać. W ogóle starał się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. O tym, że jest emerytowanym oficerem milicji, wiedział tylko kierownik grupy, którego prosił o całkowitą dyskrecję.

Mimo woli i wbrew wszystkim postanowieniom, zaczęły krążyć mu po głowie dziwne myśli. Młody człowiek, emablujący z uprzejmym uśmiechem rozmowną staruszkę, mógłby na przykład wystąpić w roli „szakala”. Te jasnoniebieskie, wyblakłe oczy, ten ostro, drapieżnie zarysowany profil i te usta wąskie, zaciśnięte, wyrażające bezwzględność, a może nawet okrucieństwo. „Babcia” zaś mogłaby symulować i nie być ani staruszką, ani taką roztrzepaną gadułą. Bierze udział w wycieczce w jakichś konkretnych, sobie tylko znanych celach, a całe jej zachowanie to tylko kamuflaż. Małżeństwo obdarzone znakomitym apetytem to para typowych szmuglerów, kombinatorów, często wyjeżdżających za granicę - bynajmniej nie w celach turystycznych. Nie interesują ich zabytki i dzieła sztuki. Interesuje ich zupełnie co innego. A tamto skłócone małżeństwo? No, cóż... Niewykluczone, że ryży miałby ochotę pozbyć się żony, spychając ją w Wenecji do jakiegoś kanału...

Wzdrygnął się. Oszalałem? - pomyślał ze złością. - Czyż nigdy nie pozbędę się tego idiotycznego nawyku? Czy do końca życia będę patrzył na ludzi jak na potencjalnych przestępców, zbrodniarzy? Do diabła! Dosyć. Koniec z tym. Nie jestem już milicjantem. Nie jestem na służbie. Emeryt. Człowiek taki sam jak wszyscy inni. Nic mnie nie obchodzi, że ktoś wygląda na płatnego mordercę. Niech sobie wygląda. Czort z nim.

Nie zauważył, że siedząca obok melancholijna blondynka spojrzała na niego raz i drugi z pewnym zdziwieniem.

Po skończonym obiedzie kierownik podszedł do Downara.

- Pan Więckowski - powiedział z uprzejmym uśmiechem - bardzo pragnąłby mieszkać razem z panem. Pokoje są dwuosobowe, więc... Czy pan nie ma nic przeciwko temu?

Downar westchnął.

- Nie, nie mam nic przeciwko temu. - Nie mógł inaczej postąpić. Wiedział, że odmowa byłaby ogromną nieuprzejmością w stosunku do tego poczciwca.

- Mam nadzieję, że obaj panowie wykażą nawzajem tolerancję i zrozumienie - zakończył rozmowę kierownik.

Pokój był nieduży, ale czysty i wygodnie urządzony. Jedyny mankament to brak łazienki, która znajdowała się dość daleko na korytarzu.

Teodora Więckowskiego ogarnął szczery zachwyt.

- Jakże się cieszę, panie kolego, jakże się cieszę, że my razem... Zaproponowałem kierownikowi naszej grupy. Prosiłem, żeby... ewentualnie. Serdecznie panu dziękuję, że pan się zgodził. Bardzo pan miły. Dziękuję.

- Nie ma mi pan za co dziękować - uśmiechnął się z pewnym przymusem Downar. - Pokoje są dwuosobowe, więc jeżeli ktoś podróżuje samotnie...

- Tak, tak. Oczywiście, oczywiście, ale mógł pan sobie wybrać innego towarzysza na współlokatora. A ja się już tak z panem zżyłem w samolocie, że...

Downar nie zareagował na to wyznanie.

- Teraz trzeba by się trochę umyć. Czy pan pierwszy chce iść do łazienki?

- Nie, nie, niech pan idzie, niech pan idzie. Ja potem. Trochę muszę się rozpakować, wyjąć przybory do golenia, mydło - to mówiąc otworzył solidnie wyglądającą walizę, z której przede wszystkim wyciągnął japoński aparat fotograficzny wraz z różnymi przyrządami, nie wyłączając teleobiektywu.

- Wspaniały sprzęt - pochwalił Downar. Więckowski uśmiechnął się.

- Nie zdążyłem panu powiedzieć, że to mój zawód. Jestem fotografikiem. Podróżuję po świecie, polując na ciekawe obiekty do zdjęć. Interesują mnie nie tylko zabytki architektoniczne i pejzaże. Ludzie także. Interesujący ludzie oczywiście. W drugiej walizce mam również kamerę.

Downar pokiwał głową.

- Przyjemne zajęcie. - Wziął mydło, ręcznik, ostrą szczotkę i poszedł do łazienki.

Chłodny prysznic wspaniale go odświeżył. Kiedy wrócił, zastał swego współlokatora owiniętego obszernym kąpielowym szlafrokiem.

- Teraz ja! - wykrzyknął z ożywieniem fotograf i lekkim krokiem wybiegł z pokoju.

Downar, szukając pidżamy oraz koszuli, doznał niemiłego uczucia. Wydało mu się, że ktoś grzebał w jego walizce. Czyżby ten wesoły grubasek? - pomyślał. Zaraz jednak zreflektował się. - E, bzdura. Zaczynam cierpieć na manię prześladowczą. Czegóż, u diabła, mógłby szukać? Złudzenie.

Więckowski wrócił w podskokach. Był odświeżony, wesoły, pachniał dobrą wodą kolońską, nabytą zapewne w Peweksie.

- A teraz lulu - powiedział, wkładając pidżamę. - Mamy mało czasu.

Po krótkiej drzemce wszyscy zebrali się na dole w hallu. I znowu do autokaru.

Mediolan nie zachwycił Downara. Ulice zadymione, pełne spalin, zatłoczone ludźmi i samochodami. Sławna „La Scala” rozczarowała go kompletnie. Inaczej wyobrażał sobie tę najwspanialszą operę świata. Ot, zwyczajny dziewiętnastowieczny budynek, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Gmach opery warszawskiej wydał mu się bardziej imponujący. Natomiast katedra zrobiła na nim duże wrażenie. Stał i patrzył jak urzeczony. Koronkowa biel nadawała tej ogromnej budowli taką lekkość, że zdawała się czymś zupełnie niezwykłym, nierealnym. Strzeliste, gotyckie okna powiększały jeszcze to wrażenie.

- Ładne, co? - rozległ się tuż obok głos Więckowskiego.

- Wspaniałe - przyznał Downar.

- Teraz wejdziemy do środka.

Olbrzymia nawa, tonąca w półmroku, miała w sobie coś z mistycznej potęgi. Downar pomyślał, że kiedyś ludzie umieli oddawać cześć Bogu, że tworzyli dzieła nieśmiertelne, nieprzemijające w swym pięknie.

Chciał powiedzieć coś do Więckowskiego, ale fotografa nie było w pobliżu. Słuchał więc uważnie objaśnień przewodniczki i postanowił kupić sobie album, w którym byłyby zdjęcia z Mediolanu.

Kiedy wychodzili z katedry, Downar, obdarzony dobrym wzrokiem, spostrzegł w drugim końcu nawy swojego współlokatora. Wydało mu się, że podszedł do niego jakiś człowiek nie należący do wycieczki. Zaczekał, aż ten człowiek zbliży się do wyjścia. Średniego wzrostu, twarz smagła, oczy duże, czarne, czupryna także czarna, kędzierzawa. Niebawem pojawił się i Więckowski.

- Gdzież to się pan zapodział? - spytał Downar.

- Chwila medytacji - odparł bez uśmiechu fotograf.

Po obejrzeniu zamku Sforzów oraz sławnego dzieła Leonarda Ostatnia wieczerza, strudzeni turyści wrócili do hotelu „Argentina”, gdzie mieli zjeść pierwszą wieczerzę na ziemi włoskiej.

Rozdział II Wenecja

Po wczesnym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę. Autokar lśnił czystością. Kierowca był starannie ogolony i pachniał wodą kolońską. Signorina Anita Antonelli witała podróżnych czarującym uśmiechem. Nastrój panował pogodny. Dzielono się wrażeniami ubiegłego dnia. Wszyscy jednogłośnie zachwycali się pięknem katedry.

Downar zauważył, że jego towarzysz stracił humor. Nie był już taki rozmowny. Ograniczył się do kilku zdawkowych, uprzejmych zdań. A kiedy ruszyli, pogrążył się w melancholijnej zadumie, nie pasującej do tej pogodnej, zawsze uśmiechniętej twarzy.

- Czy pan mówi po włosku?

Fotograf drgnął, jakby zbudzony ze snu. W jego oczach malowało się roztargnienie.

- Tak, mówię. Trochę. Dlaczego pan pyta? Downar nieznacznie poruszył ramionami.

- Tak sobie. W rozmowie wspomniał pan, że kilkakrotnie zwiedzał pan Włochy, więc przypuszczałem... To bardzo piękny język, niezwykle melodyjny. Ja, niestety, mówię tylko po niemiecku.

- Nie lubię niemieckiego - skrzywił się Więckowski. - Dosyć się człowiek nasłuchał „alles raus!” i „Hände hoch!”. Włoski to język śpiewaków. Zupełnie inne brzmienie. - Umilkł i znowu spoważniał, jakby przeżuwał jakieś niewesołe myśli.

Po drodze do Wenecji zatrzymali się na parę godzin w Weronie. To stare, pełne uroku miasto oczarowało Downara. Cisza, spokój. Po wypełnionym wielkomiejskim zgiełkiem, zatłoczonym, dusznym Mediolanie oddychało się tu pełną piersią. Piękne renesansowe wille, pałacyki, dużo zieleni i barwnych kwiatów. Ruch niewielki. Ludzie żyli tu w zwolnionym tempie, jakby jeszcze nie dotarł do nich pośpiech współczesnego świata.

W jednej z wąskich, romantycznych uliczek sklepiona brama, prowadząca na podwórze wyłożone kamiennymi płytami. Ściany pokryte pnącymi roślinami. W górze legendarny balkon, na który wspinał się podobno Romeo do swej ukochanej. Sceneria przeznaczona oczywiście na użytek zafascynowanych legendą turystów. Płaciło się za wejście na ten balkon.

Downar zrezygnował. Nie dlatego, żeby żal mu było tych paru lirów, ale wśród otaczającego piękna drażniła go taka tania, sztuczna inscenizacja.

Kiedy wracali do autokaru, nagle ktoś głośno powiedział:

- Nie ma „Babci”:

- Nie ma „Babci” - powtórzyli inni. - Gdzie „Babcia”? Co się stało z „Babcią”?

Kierownik poważnie się zaniepokoił.

- Zdaje się, że to pani szła z panią Celińską - zwrócił się do blondynki o melancholijnym wejrzeniu.

Przytaknęła.

- ...ale potem, tam, pod tym balkonem... Doprawdy nie wiem. Straciłam ją z oczu. Myślałam, że poszła do autokaru.

- Poszukam jej - zaofiarował się młody człowiek, który z takim ożywieniem rozmawiał z „Babcią” w czasie obiadu.

- Niech pan idzie - zgodził się skwapliwie kierownik. - Musimy zaczekać. Proszę, żeby się państwo nie rozchodzili - dodał energicznym głosem.

- Taka staruszka nie powinna samotnie podróżować - powiedział ryży blondyn.

- Oczywiście, bardzo słusznie - poparły go liczne głosy. - Ktoś z rodziny powinien był z nią pojechać. Ostatecznie, nikt nie ma obowiązku...

- Nie mogła odejść daleko - stwierdził pocieszająco Więckowski. - Ten młodzieniec na pewno ją znajdzie.

I rzeczywiście. Po chwili zobaczyli „Babcię”, sunącą nadspodziewanie szybkim krokiem, a za nią pana Roberta.

- Proszę mi wybaczyć - uśmiechnęła się przepraszająco. - Trochę się spóźniłam, ale zajrzałam do tego małego kościółka. Przepiękna architektura. Co za witraże. Istne cudo. Pardon. Pardon. Po prostu zapatrzyłam się i nie zdałam sobie sprawy...

Nikt nie robił starszej pani wymówek. Szybko ruszono do autokaru.

W Wenecji czekała ich przykra niespodzianka. Deszcz i zimny wiatr, ciągnący od morza.

Na przystani czekali na vaporetto. Marzli. Najbardziej cierpiały panie, przyodziane lekkomyślnie w letnie sukienki i bluzki bez rękawów. Trzęsły się, a ich twarze nabierały powoli sinawej barwy. Jedyną osłonę stanowił zbity tłum ludzi, który ich otaczał.

Wreszcie przypłynął z utęsknieniem oczekiwany wodny tramwaj i pasażerowie zaczęli przepychać się do wejścia na trap.

Pod pokładem było obszerne pomieszczenie, do którego nie dochodziły zimne podmuchy wiatru.

Downar usiadł przy oknie i patrzył z wytężoną uwagą. Jakżeż marzył o tym, żeby kiedyś zobaczyć Wenecję. Żałował, że pogoda była taka podła. W słońcu wszystko wydaje się piękniejsze.

Canale Grande. Ponad sfalowaną wodą wznoszą się pałace, kościoły, bogato zdobione sztukateriami domy. Wspaniałe pozostałości dawnego przepychu. Tylko brak tu życia. Drzwi i okiennice pozamykane. Budynki robią wrażenie opuszczonych, nie zamieszkanych. Ruch na nabrzeżach minimalny.

Piękne, umierające miasto - pomyślał Downar. Chciał podzielić się z kimś swoimi smutnymi refleksjami, ale spostrzegł z pewnym zdziwieniem, że Więckowski nie siedział przy nim. Właściwie przywykł już do towarzystwa tego wesołego gaduły.

Hotel, w którym ich zakwaterowano, nazywał się „Ketta” i był usytuowany w wąskim zaułku. Z okna pokoju Downar mógł dokładnie widzieć wnętrze mieszkania w domu stojącym naprzeciw. Odległość nie była większa niż kilka metrów. W dole, w wąziutkim kanale, pływały gondole.

Obiad zjedli w restauracji, znajdującej się na trzecim piętrze hoteliku. Znowu makaron, wino, kawałek jakiegoś wysuszonego mięsa z sałatką i winogrona.

Kierownik oznajmił gromkim głosem, że obecnie przewidziany jest krótki wypoczynek, a następnie zbiórka w hallu o szesnastej i cała grupa ma się udać na zwiedzanie bazyliki Świętego Marka oraz Pałacu Dożów.

Więckowski po obiedzie zniknął. Nie pojawił się w pokoju. Downara trochę to zdziwiło, ale ostatecznie cóż go to obchodziło. Zdjął marynarkę i położył się na tapczanie. Nie zamierzał spać, jednak zmęczenie go zmogło. Usnął.

Obudził się za pięć czwarta. Błyskawicznie włożył buty, marynarkę i spłukał zimną wodą resztki snu z twarzy. Zbiegł na dół. Niestety, spóźnił się. Już poszli. Nie było rady. Postanowił pochodzić po Wenecji na własną rękę.

Zaczął tradycyjnie od placu Świętego Marka. Deszcz przestał padać i słońce zaczęło mocno przypiekać. Zdjął więc marynarkę i narzucił ją sobie na ramiona. Pozbył się też krawata, rozpinając pod szyją koszulę. Powietrze było ciężkie, parne, wiatr ustał.

Downar rozglądał się ciekawie. Otaczał go wielojęzyczny tłum turystów, przybyłych tu ze wszystkich stron świata. Jedni fotografowali z zapałem na prawo i lewo, inni karmili stada wałęsających się gołębi, jeszcze inni stali małymi grupkami, rozmawiając głośno i gestykulując z ożywieniem. Byli i tacy, którzy siedzieli przy kawiarnianych stolikach, często nie zdając sobie sprawy, że kawa kosztuje tutaj wielokrotnie drożej aniżeli w pierwszej lepszej, pobliskiej kafejce.

Potężny masyw bazyliki Świętego Marka nie zachwycił go. Wydał mu się zbyt ciężki, zbyt przeładowany ornamentyką. Ozdobne bizantyńskie kopuły przypominały cerkiew.

Obejrzenie wnętrza Downar odłożył na dzień następny. Czuł się zmęczony. Gwar, panujący na placu, oszołomił go. Postanowił wycofać się iposzukać spokojniejszego miejsca, gdzie mógłby się czegoś napić. Wałęsając się pod kolumnadami, niedaleko wieży z zegarem, spostrzegł nagle Więckowskiego. Fotograf siedział przy kawiarnianym stoliku, odwrócony do niego plecami. Rozmawiał z brodatym, energicznie gestykulującym mężczyzną. A więc nie poszedł zwiedzać Pałacu Dożów. Wyglądało na to, że załatwia tu jakieś interesy albo po prostu spotkał znajomego. W Pałacu Dożów był już niejednokrotnie.

Downar nie podszedł do ich stolika. Zawrócił i ruszył w kierunku hotelu. Trochę się bał, że zabłądzi w wąskich uliczkach, ale jakoś trafił. Zresztą miał w kieszeni plan, w którym zaznaczył czerwonym ołówkiem hotel „Ketta”. To nie było daleko.

Wrócili przed samą kolacją zmęczeni, spoceni, pełni wrażeń.

- Muszę się panu przyznać, że zwyczajnie zaspałem i spóźniłem się na zbiórkę - tłumaczył się Downar.

Kozłowski machnął ręką z lekceważeniem.

- Nic się nie stało. Dam panu bilet. Do Pałacu Dożów pójdzie pan jutro rano. Odjeżdżamy dopiero po obiedzie. Ale, ale... jeżeli pannie ma nic przeciwko temu, to po kolacji chciałbym pana prosić o chwilę rozmowy.

Downar spojrzał zdziwiony. Zazwyczaj pogodna, beztroska twarz Kozłowskiego wyrażała teraz niepokój i przygnębienie.

- Oczywiście. Bardzo chętnie. Z przyjemnością sobie z panem pogawędzę.

- Dziękuję.

Po kolacji spotkali się na dole w hallu. Kozłowski był jeszcze bardziej zatroskany.

- Widzi pan, panie majorze...

- Przecież prosiłem pana - przerwał mu energicznie Downar; rozglądając się niespokojnie.

- Prawda, prawda. Zapomniałem. Przepraszam, ale jestem trochę zdenerwowany. Może wyjdziemy na ulicę. Przejdziemy się kawałek.

Wyszli. Kozłowski szybkim ruchem przeczesał palcami szpakowatą czuprynę.

- Więc o cóż chodzi? Co się stało? - spytał zaintrygowany Downar.

- Otóż... To bardzo niemiła sprawa, bardzo kłopotliwa. Może pan zauważył... Jest w naszej grupie małżeństwo, państwo Dobrzyńscy. On taki ryżawy blondyn, niezbyt sympatyczny, a ona bardzo ładna kobieta, o delikatnej, subtelnej urodzie.

- Zauważyłem - przytaknął Downar. - W Mediolanie siedzieli naprzeciwko mnie przy obiedzie.

- O, właśnie. Tak, tak, przypominam sobie. Siedzieli naprzeciwko pana.

- I z tym małżeństwem ma pan jakieś kłopoty?

- Nawet dosyć poważne kłopoty. Niech pan sobie wyobrazi, że ona zwróciła się do mnie mówiąc, że boi się swojego męża.

- Boi się swojego męża? - powtórzył Downar.

- Tak. Powiedziała, że w żaden sposób nie może z nim mieszkać. Boi się, że ją w nocy zamorduje. Doprawdy nie wiem, co mam zrobić.

Downar w zamyśleniu przeciągnął dłonią po czole.

- No, cóż... rzeczywiście... głupia sprawa. Gzy nie sądzi pan, że to po prostu histeria?

Kozłowski niezdecydowanie pokręcił głową.

- Trudno mi coś powiedzieć na ten temat. Być może. Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Ale z drugiej strony jestem odpowiedzialny za całą grupę. I gdyby się, nie daj Boże, coś stało... Pan rozumie.

- Niech ich pan przekwateruje.

- To nie takie proste. Każdy już ma swojego współlokatora. Ludzie jakoś się podobierali. A poza tym taka sprawa wywołałaby najprzeróżniejsze plotki, komentarze.

- A cóż to pana obchodzi? - wzruszył ramionami Downar. - Niech sobie plotkują. To już dotyczy wyłącznie tej pary małżeńskiej. Nie bardzo rozumiem, po co wybrali się na wycieczkę. W tej sytuacji ona powinna była raczej wystąpić o rozwód, a nie jechać z nim do Włoch.

- Właśnie - podchwycił z ożywieniem Kozłowski. - Po jakiego diabła pojechali na tę wycieczkę? Co mi pan radzi, panie majorze?

- Znowu zaczyna mnie pan tytułować?

- Och, najmocniej przepraszam. To wszystko z nerwów. Chciałem zasięgnąć pańskiej rady, jak mam postąpić.

- Najrozsądniej byłoby ich rozdzielić. Niech pan jakoś pokombinuje.

- Nie mam w tej chwili wolnego mężczyzny ani wolnej kobiety. Poza tym nie wiem, jak on przyjmie tę propozycję. Może nie zechce rozstawać się z żoną?

Downar uśmiechnął się.

- No, cóż... Ostatecznie ona nie jest jego własnością. Jeżeli sobie nie życzy...

- Nie chciałbym dopuścić do jakichś gorszących scen - powiedział cicho Kozłowski. - Cholera jasna! Ze też właśnie mnie musiało się to przytrafić. Nie mogli pojechać na jakąś inną wycieczkę?... Więc radzi pan ich rozkwaterować?

- Raczej tak. Niech pan pomówi z tym facetem. Może nie będzie się sprzeciwiał.

Kozłowski pokiwał głową.

- Tak, tak. Muszę z nim pomówić. I to zaraz. Przepraszam, że zabrałem panu tyle czasu, ale chciałem się kogoś poradzić. Wraca pan do hotelu?

- Nie. Przejdę się trochę. Pogoda taka przyjemna.

- To wobec tego do zobaczenia. Dziękuję. I jeszcze raz przepraszam.

Downar został sam. Szedł wolno wąskimi uliczkami, zastanawiając się nad tym, co mu powiedział Kozłowski. Zaraz jednak przestał interesować się małżeńskim konfliktem. Pan Bóg z nimi - pomyślał. - Co mnie to wszystko obchodzi?

Poddał się urokowi weneckiej nocy. Tajemniczy, pełen romantyzmu nastrój. Wspaniałe miasto wyrastające z morza. Niezapomniane, baśniowe wrażenia. Każdy zaułek, każdy dom to kawał historii. Podcienia, krużganki, renesansowe i gotyckie okna, balkony, zawieszone nad kanałami łuki mostów, wąziutkie uliczki... Z oddali słychać śpiew gondoliera.

Jutro odjeżdżamy - pomyślał z żalem Downar. Jakżeż, chętnie pomieszkałby w tym cudownym mieście przynajmniej dwa tygodnie. Cóż znaczy jeden dzień? Nic, zupełnie nic. I dwa tygodnie byłoby mało, żeby się nacieszyć Wenecją, poznać ją.

Nad brzegiem niezbyt szerokiego kanału spostrzegł siedzącą tuż nad wodą kobietę. Kształt głowy i pochylone plecy jakby znajome. W pobliżu nie było nikogo. Wydało mu się, że ta kobieta rozważa ewentualność rzucenia się do kanału. Przyspieszył kroku. Nie miał pewności, czy kobieta go widziała, szedł więc bardzo ostrożnie, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Był zdecydowany przeszkodzić samobójstwu. Stanął za jej plecami i wtedy już nie miał wątpliwości. Żona tego ryżego blondyna. Dobrzyńska.

Usłyszała kroki czy też tylko wyczuła jego obecność. Nie odwracając się powiedziała:

- Odejdź. Odejdź, bo będę krzyczeć. Idź sobie. Odejdź. To nic nie da. Między nami wszystko skończone. Rozumiesz? Wszystko! - przy ostatnich słowach podniosła głos.

- Bardzo panią przepraszam - odezwał się Downar. Odwróciła się gwałtownie. Poznała go.

- A, to pan. Proszę mi wybaczyć. Myślałam, że to mój mąż. Czego pan chce?

- Spacerowałem i zupełnie przypadkowo zobaczyłem, że pani siedzi nad tym kanałem. Kamienie są śliskie, wilgotne. Trzeba uważać. Można narazić się na nieprzewidzianą kąpiel. Usiadła pani trochę za blisko wody.

Podniosła się i spojrzała mu prosto w twarz.

- Przypuszczał pan, że chcę popełnić samobójstwo? Wzruszył ramionami.

- Nic nie przypuszczałem - odparł obojętnym głosem. - Po prostu zobaczyłem, że pani siedzi nad samą wodą, co może być niebezpieczne. No i łatwo się przeziębić. Jest pani bardzo lekko ubrana.

- To prawda - powiedziała zdecydowanie. - Myślałam o tym, żeby skoczyć do kanału. Czy nie sądzi pan, że to byłoby nawet dosyć efektowne?

- Nie sądzę. Jestem natomiast przekonany, że byłoby to bardzo głupie.

- Śmierć w Wenecji - mówiła dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa. - Był film pod tym tytułem. Wprawdzie tam nikt nie rzucał się do kanału, ale... Widział pan ten film?

Downar wyczuł sztuczność w jej głosie.

- Nie, nie widziałem tego filmu. Ale może wrócimy do hotelu. Przeziębi się pani.

- Ja nie wrócę do hotelu.

- Czyżby pani miała zamiar spędzić tutaj noc? Niespodziewanie wybuchnęła spazmatycznym

płaczem.

- Nie mogę, nie mogę - powtarzała przez łzy.

Był zaskoczony. W pierwszym momencie nie wiedział, jak ma się zachować. Nieraz podczas przesłuchiwań w komendzie miał do czynienia z płaczącymi kobietami, ale tutaj, w Wenecji, pod niebem pełnym gwiazd... Położył pani Dobrzyńskiej ręce na ramionach.

- Proszę się uspokoić - powiedział łagodnie. W nagłym odruchu przytuliła się do niego.

- Nie mogę, nie mogę. Boję się.

- Kogo się pani boi?

- Edwarda, mojego męża. Nie mogę z nim mieszkać w jednym pokoju. Nie mogłabym zasnąć. Boję się go.

Downar uspokajającym ruchem pogładził ją po włosach.

- Spokojnie. Na pewno znajdzie się jakieś wyjście z tej sytuacji. Pomówimy z panem Kozłowskim. Jestem przekonany, że zakwateruje panią z kimś innym. Nie trzeba się tak denerwować.

Wziął ją mocno pod rękę i ruszyli w kierunku hotelu. Nie protestowała. Miał takie wrażenie, że się do niego przytula. Nie sprawiało mu to przykrości.

Rozdział III Florencja

Pan Kozłowski odzyskał dobry humor. Z kłopotliwej sytuacji udało mu się wybrnąć nadspodziewanie łatwo. Państwo Gródeccy (ci z dobrym apetytem i emanujący walutowym fluidem) zgodzili się bez większych obiekcji na czasową separację. I tak pani Maria Gródecka miała od tej pory dzielić pokój z panią Dobrzyńską, pan Gródecki zaś z mężem pani Dobrzyńskiej.

Downar wyraził zdziwienie, dowiedziawszy się o takim załatwieniu sprawy.

- To trochę zaskakujące, że małżeństwo zdecydowało się rozdzielić na czas trwania wycieczki.

- To prawda - przytaknął Kozłowski. - Mnie także wydało się to dosyć niezwykłe, ale ostatecznie to ich sprawa. Bardzo mi poszli na rękę. Przyznaję, że nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.

- Czy to pan zaproponował Gródeckim tę zamianę? - spytał Downar.

- Ale skądże. Nie ośmieliłbym się wystąpić z tego rodzaju propozycją. To pani Dobrzyńska doszła do porozumienia z panią Gródecką. Podobno są koleżankami jeszcze ze szkoły.

- A cóż na to ich mężowie?

- Gródecki zgodził się bez słowa sprzeciwu, Dobrzyński zaś wzruszył ramionami, stuknął się palcem w czoło i powiedział, że jego żona jest wariatką i histeryczką, i że już nigdy z nią na żadną wycieczkę nie pojedzie.

- Wydaje mi się, że po tym wszystkim Dobrzyńscy chyba się rozejdą - zauważył Downar. - Wygląda na to, że ona nie ma w ogóle zamiaru z nim mieszkać, nie mówiąc już o innych sprawach.

- Ja odnoszę to samo wrażenie - przytaknął Kozłowski. - Nie bardzo tylko rozumiem, po jakie licho pojechali razem na wycieczkę. Przecież chyba od dawna musiało się między nimi psuć.

Rozmawiali w małej kawiarence, położonej niedaleko hotelu. W pewnym momencie wszedł Więckowski.

- O, co za miłe spotkanie. O czym to panowie tak radzą?

- Wymieniamy weneckie wrażenia - wyjaśnił Downar, zły, że fotograf zastał go na rozmowie z kierownikiem grupy, ale ostatecznie nie było w tym nic podejrzanego i nie dawało powodu do żadnych przypuszczeń.

- Słyszałem, że w naszej grupie zaistniały jakieś

dysonanse małżeńskie - uśmiechnął się Więckowski. Downar skinął głową.

- Podobno. Ale w konflikty małżeńskie lepiej się nie wtrącać.

- Och, nie mam najmniejszego zamiaru. To są ich osobiste sprawy i nikomu nic do tego.

Kozłowski spojrzał na zegarek.

- No, moi panowie, będziemy powoli szli do hotelu. O dwunastej obiad i zaraz odjeżdżamy.

- Czy zdążę jeszcze wypić kawę? - spytał Więckowski.

- Oczywiście. Dogoni nas pan.

Wyszli. Kiedy już się trochę oddalili, Kozłowski powiedział, zniżając głos:

- To strasznie wścibski facet. Jakoś nie budzi we mnie sympatii.

Downar nie podtrzymał tego tematu. Od bardzo dawna hołdował zasadzie, żeby albo nic nie mówić o swych bliźnich, albo też podkreślać same dodatnie cechy. Wszystkie spostrzeżenia, dotyczące negatywnych cech jakiegoś człowieka, zachowywał wyłącznie na własny użytek.

Spakowane walizki czekały już na dole w hallu. Uczestnicy wycieczki byli gotowi wziąć udział w dalszym „podboju” Italii.

Pośpiesznie lokowano się w autokarze. Każdy zajmował swoje miejsce. Jedynie pani Dobrzyńska usiadła koło pani Gródeckiej, a pan Dobrzyński koło pana Gródeckiego.

Downar obserwował ich z pewną dozą zainteresowania. W dalszym ciągu wydawało mu się rzeczą dziwną, że Gródeccy zgodzili się na separację od łoża i autokaru. Przelotnym spojrzeniem obrzucił pozostałych uczestników wycieczki. „Babcia” siedziała na przodzie wozu, rozmawiając z ożywieniem z przewodniczką. I chociaż signorina Antonelli biegle władała polskim, starsza pani najwyraźniej pragnęła pochwalić się znajomością włoskiego języka. Nieco dalej Robert Werbach, ów młody człowiek o niemiłym spojrzeniu jasnoniebieskich, wypłowiałych oczu, emablował melancholijną blondynkę, która podczas mediolańskiego obiadu siedziała koło Downara. Nazywała się Anna Toczycka. Prawie nic nie mówiła. Uśmiechała się tylko od czasu do czasu, żeby nie zrobić wrażenia nieuprzejmej. Mniej więcej w środku autokaru zajęły miejsca siostry Baczanowskie. Panna Elwira, jak zwykle, strofowała nieubłaganie cierpliwą Bogusię. Po drugiej stronie ulokował się pan Feliks Gałecki, którego nawet piękno Wenecji nie zdołało rozchmurzyć. Wyraz zniechęcenia i pogardy dla wszystkiego, co go otacza, nie schodził z jego suchej, ptasiej twarzy. Więckowski usiłował zabawiać go rozmową, ale bez widocznego rezultatu.

Downar nagle zdał sobie sprawę z tego, że z ogromną łatwością zapamiętał imiona i nazwiska wielu współtowarzyszy podróży. Dawna rutyna - pomyślał z uśmiechem. - Trzeba będzie się tego pozbyć. Nie ma przecież sensu obciążać sobie pamięci czyimiś nazwiskami. Dziwiło go trochę zachowanie się Więckowskiego, który jak gdyby zaczął unikać jego towarzystwa.

W tym właśnie momencie fotograf usiadł koło niego.

- Strasznie ponury facet - szepnął pochylając się. - Nie sposób z nim rozmawiać. Robi takie wrażenie, jakby przed chwilą zjadł kilo cytryn albo wypił duszkiem butelkę octu. Jeżeli jest żonaty, to nie zazdroszczę jego żonie.

Downar wzruszył ramionami.

- Nie ma pan większego zmartwienia?

- A co pan powie na te małżeńskie pary? - mówił dalej Więckowski. - Bardzo się dziwię, że Gródeccy zgodzili się na tę separację. Bo Dobrzyńscy, no to wiadomo. Podobno już od dłuższego czasu nastąpił w ich małżeństwie tak zwany rozkład. Czy pan da wiarę, że on chciał ją brzytwą tego...? Uciekła do pokoju pani Celińskiej.

- Brzytwą? - powiedział z niedowierzaniem Downar. - To Dobrzyński goli się brzytwą?

- Właśnie w tym sęk - Więckowski znowu mówił tajemniczym szeptem. - Goli się maszynką elektryczną, a brzytwę wozi w walizce. To jest bardzo podejrzany facet. Może jakiś psychopata.

- Skąd pan to wszystko wie? - spytał Downar. Fotograf uśmiechnął się chytrze.

- Lubię być dobrze poinformowany. Zawsze jest rzeczą pożyteczną jak najwięcej wiedzieć o ludziach, którzy nas otaczają. Nie sądzi pan?

- Być może. - Downar ziewnął dyskretnie. Gadanina tego człowieka zaczynała go nużyć. Odwrócił głowę i zapatrzył się w toskański krajobraz. Myślał o tym, że może już nigdy nie zobaczy Wenecji. Było mu żal. Za szybkie tempo, stanowczo za szybkie tempo. Trzeba by posiedzieć dużo dłużej, tygodnie, miesiące, żeby utrwalić sobie te wszystkie cudowne rzeczy. Jeden dzień to tylko ogromny, oszałamiający zawrót głowy.

Wszyscy byli zmęczeni. Większość podróżnych drzemała, a ten i ów nawet pochrapywał. Tylko „Babcia”, niestrudzona, perorowała z ogromnym ożywieniem. Signorina Anita od czasu do czasu wtrącała jakieś grzecznościowe zdanie. Wyglądała na nieco znudzoną elokwencją starszej pani.

Człowiek o ptasiej aparycji także nie spał. Siedział sztywno wyprostowany ze zmarszczonymi brwiami i z zaciśniętymi wargami. Mogło się zdawać, że usiłuje rozwikłać jakiś niezmiernie zawiły problem.

Więckowski, zniechęcony milczeniem swego towarzysza, odchylił głowę na oparcie i zaczął z lekka pochrapywać.

Downar ciągle jeszcze pozostawał pod wrażeniem Wenecji. Żałował, że nie ma większej sumy dolarów na koncie „A”.

We Florencji zakwaterowano ich w starym, dziewiętnastowiecznym hotelu. Dużo ozdób, dużo sztukaterii, imponująca wysokość pokoi.

Downar z Więckowskim otrzymali ogromny pokój, wyposażony w potężne szafy oraz w olbrzymie małżeńskie łoże. Okno wychodziło na niewielkie podwórze, obrośnięte winoroślą i kolorowymi kwiatami. Rzeźbione drzwi prowadziły do łazienki.

- Kurczę pieczone! - wykrzyknął zachwycony fotograf. - Ależ to sala balowa. Niech pan spojrzy, gdzie ten sufit. Chyba ze cztery metry. A co za łóżko! Coś wspaniałego. Wprost zaprasza do jakichś figli. Dobrzyńscy z Gródeckimi zapoczątkowali akcję przekwaterowywania. Może i my...? Ja, na przykład, chętnie bym tu zamieszkał z panią Anią Toczycką. Trochę smutne dziewczyna, ale może by się rozweseliła w moim towarzystwie.

- A mnie z kim miałby pan zamiar ulokować? - spytał z uśmiechem Downar.

- No, cóż... - Więckowski podrapał się za uchem. Ania mieszka obecnie z panią Celińską...

- I pan chciałby mnie zakwaterować razem z „Babcią”. Dziękuję serdecznie. Bardzo pan uprzejmy.

Fotograf roześmiał się.

- Dbam o to, żeby pan miał dosyć siły na zwiedzani Florencji. A poza tym wydawało mi się, że pan nie jes zbyt czuły na tak zwane wdzięki płci pięknej.

- Podobno uważa się pan za bystrego obserwatora - powiedział wesoło Downar. - Ale chyba nie zawsze się to potwierdza.

Więckowski nie podjął tego tematu. Zaczął się rozbierać.

- Trzeba się trochę po podróży umyć i pójdziemy co zjeść. Kiedyś we Florencji bardzo dobrze karmili. Ni wiem, jak teraz.

Kolacja upłynęła we względnej ciszy. Wszyscy byli zmęczeni. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Jedyni

„Babcia” i Więckowski nie przestawali mówić. Fotograf teraz próbował zabawiać konwersacją melancholijną blondynkę. Nie odniósł jednak zbyt dużego sukcesu i taktownie wycofał się z rozpoczętej akcji.

Downar, ubawiony, obserwował strategiczne posunięcia swojego współlokatora. Czyżby ten idiota naprawdę sobie wyobrażał, że ja mu zostawię wolną chatę? - pomyślał.

Kiedy już zaczęto wstawać od stolików, Kozłowski przysunął się do Downara i szepnął:

- Chciałbym zamienić z panem kilka słów na osobności.

Downar spojrzał niechętnie na mówiącego. Był zmęczony i chciał się jak najszybciej położyć.

- No, dobrze.

Tak jak w Wenecji wyszli przed hotel.

- Czy znowu ma pan kłopoty z zakwaterowaniem swoich podopiecznych? - spytał Downar.

Kozłowski wyjął z portfelu kartkę. Był to kawałek papieru listowego, na którym ktoś napisał drukowanymi literami: NIECH PAN UWAŻA NA EDWARDA DOBRZYŃSKIEGO. TO BANDZIOR.

- No i co ja mam z tym zrobić, panie majorze? Downar wzruszył ramionami i przytknął anonim do nosa.

- Nic. Niech się pan nie przejmuje. Sądząc po zapachu, autorką tego elaboratu jest kobieta. Bardzo możliwe, że to po prostu jego żona.

- Mam to wyrzucić?

- Nie. Raczej niech pan zachowa na pamiątkę. Nigdy nie wiadomo, co kiedy może się przydać. Gdzie pan znalazł tę kartkę?

- W kieszeni marynarki. Musiał mi to ktoś wsunąć jeszcze w Wenecji.

- Widzę, że nasza wycieczka zaczyna obfitować w sensacyjne zdarzenia - uśmiechnął się Downar.

Kozłowski skrzywił się.

- Nie lubię sensacyjnych zdarzeń, szczególnie wtedy, kiedy jestem kierownikiem wycieczki.

- Niech pan będzie zadowolony, że jak dotąd nie mamy jeszcze żadnego morderstwa.

- Rany boskie! - przeraził się Kozłowski. - Tego by mi jeszcze brakowało. Czy pan sądzi, że rzeczywiście... że taka ewentualność...

Downar poklepał go po ramieniu.

- Niechże się pan tak nie przejmuje. Przecież żartowałem.

- Bo pan jako fachowiec...

- Dajmy temu spokój - przerwał Downar. - Jestem zwykłym emerytem, a nie żadnym fachowcem. A z tamtymi sprawami skończyłem już definitywnie. I jeszcze raz bardzo pana proszę, żeby pan mnie nie tytułował.

- Oczywiście, oczywiście. Będę pamiętał. Przepraszam. Więc pan uważa, że powinienem zachować tę kartkę?

- Raczej tak. I radziłbym z nikim nie mówić na ten temat.

- Ależ oczywiście. To się samo przez się rozumie. Mogłyby powstać zupełnie niepotrzebne plotki.

- O, właśnie.

Wrócili do hotelu. Więckowski leżał już w olbrzymim łożu i przeglądał jakieś ilustrowane czasopisma.

Downar rozebrał się, wziął prysznic i także się położył. Był zmęczony. Nie miał nawet sił, żeby zastanawiać się nad tym, co usłyszał od Kozłowskiego.

Nazajutrz od samego rana zwiedzanie Florencji. Bieganie po kościołach i muzeach trwało przez cały dzień z małą przerwa na obiad. Wspaniała katedra, zaprojektowana w końcu trzynastego wieku przez Arnolfa di Cambio, imponująca osiemdziesięciodwumetrowa dzwonnica, gigantyczne muzeum - Galleria degli Uffizi - wypełnione arcydziełami malarstwa i rzeźby antycznej, słynna kaplica Medyceuszów. Na wzgórzu uroczy kościółek San Miniato al Monte, a poniżej piękna panorama Florencji.

Dużo wrażeń, stanowczo za dużo. Człowiek posiada ograniczoną zdolność odbierania tego, co widzi i słyszy. Po pewnym czasie każdy czuje się oszołomiony, otępiały i nawet największe arcydzieła przestają na nim robić wrażenie. Żeby to wszystko przyswoić sobie, przetrawić, poznać, trzeba by miesięcy. W samej Galerii Uffizi możną by spędzić dwa tygodnie. A galeria w Plazzo Pitti? Pospieszny marsz przez wypełnione obrazami mistrzów nie kończące się sale przyprawia o zawrót głowy.

Downara zachwyciły rzeźby Michała Anioła. Zwłaszcza potężna marmurowa postać Dawida, eksponowana w Galerii Akademii. Długo stał, zapatrzony w ten symbol siły, zdecydowania, męskiej energii. Nigdy nie widział rzeźby tak wyrazistej, tak niebywale sugestywnej.

Starał się jak najwięcej zobaczyć i zapamiętać. Właściwie cała Florencja wydała mu się jednym wielkim muzeum. Wrócę tu jeszcze. Muszę tu jeszcze wrócić - myślał.

Przez tyle lat absorbowały go wyłącznie przestępstwa i zbrodnie, że czasu nie stało, by sobie uświadomić istnienie innego świata, świata, w którym króluje piękno.

Staję się sentymentalny - pomyślał z uśmiechem. - Ci ludzie, którzy żyli tu przed wiekami, wśród tych wszystkich wspaniałości, także nienawidzili, mordowali się wzajemnie. Trucizna, sztylet, podstęp, zdrada, masowe rzezie. Od początku świata żaden najgenialniejszy nawet artysta siłą swego talentu nie zdołał zwalczyć zbrodni, krwawych międzyludzkich porachunków, żądzy zabijania.

Downar bardzo prędko uwolnił się od tych pesymistycznych refleksji. Pragnął całkowicie poddać się nieodpartemu urokowi Florencji. Nastrój był tu oczywiście zupełnie inny aniżeli w Wenecji. Niezwykły koloryt i koronkowa architektura miasta wyrosłego na adriatyckiej lagunie mają w sobie coś z filmowej dekoracji, coś z baśniowej nierealności. Tutaj zaś wszechwładnie króluje kamień. Domy, pałace, mosty nad Arno, ulice i pomniki - wszystko wspaniałe, ale realne, namacalne, przytłaczające.

Od dawna interesował się światem starożytnym, sztuką grecką, rzymską, sztuką epok późniejszych. Ale jakże nędzne wydały mu się teraz oglądane wielokrotnie reprodukcje, albumy, kolorowe fotografie. Nie przypuszczał, że bezpośrednie zetknięcie się z autentycznymi arcydziełami zrobi na nim tak silne wrażenie. Żałował tylko, że czasu miał mało i że nie był sam. Te różne komplikacje, idiotyczne komeraże między uczestnikami wycieczki zaczynały mu działać na nerwy. Męczył go i gadatliwy fotograf, i kierownik grupy, który uważał za stosowne z każdym kłopotliwym problemem zwracać się do niego. Ostatecznie, co go obchodzą jakieś anonimy czy małżeńskie niesnaski?

Kiedy po obiedzie wyruszali na zwiedzanie, Anna Toczycka podeszła do kierownika. Robiła wrażenie onieśmielonej, speszonej.

- Pani Celińska kazała przeprosić, ale zostanie w swoim pokoju.

- „Babcia”! - wykrzyknął niecierpliwie Kozłowski. - A co się znowu stało?!

- Mówi, że źle się czuje, że nie ma siły. Kozłowski przygładził dłonią czuprynę.

- Tego nam jeszcze brakowało, żeby się rozchorowała. No dobrze, niech zostanie, niech odpocznie. Rzeczywiście, to nie ma sensu, żeby starych ludzi wysyłać na forsowną wycieczkę zagraniczną. „Orbis” nie powinien przyjąć takiego zgłoszenia.

Po wielu godzinach zmęczeni i syci wrażeń wrócili na kolację. I wtedy okazało się, że „Babci” w hotelu nie ma. Powstało ogólne zamieszanie. Gdzie „Babcia”? Co się stało z „Babcią”? Przecież źle się czuła. Szukano wszędzie, w restauracji, w innych pokojach, na korytarzach, w łazienkach. Bez skutku.

Pachnący brylantyną recepcjonista oznajmił z uprzejmym uśmiechem, że signora w starszym wieku, Polacca, rozmawiała z kimś przez telefon i wyszła z hotelu.

- Rozmawiała z recepcji? - spytał Downar, który był obecny przy tej rozmowie.

- Si, signore. Z tego aparatu.

- W jakim rozmawiała języku?

- Po niemiecku.

- Co mówiła?

Recepcjonista zrobił obrażoną minę.

- O, signore. Nie mam zwyczaju podsłuchiwać rozmów naszych gości.

- Pan dobrze zna niemiecki - zauważył Downar.

- Znam, ale to nie żaden powód, żebym...

Do rozmowy wtrącił się Kozłowski. Mówił po włosku:

- Szukamy tej starszej pani, która należy do naszej grupy. Boimy się, żeby jej się coś nie stało. Więc jeżeli może nam pan udzielić jakichś informacji... Chodzi o to, z kim i o czym rozmawiała przez telefon. Może podała nazwę jakiegoś lokalu, jakiejś kawiarni...

- Nic nie wiem - powiedział niecierpliwie recepcjonista. - Nic nie słyszałem. Byłem zajęty.

Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Poszli do sali restauracyjnej.

Podczas kolacji głównym tematem rozmów było tajemnicze zniknięcie „Babci”.

- Może należałoby zawiadomić policję - zaproponowała nieśmiało Bogusia Baczanowska.

Więckowski energicznie potrząsnął głową.

- Policja to ostateczność. Jeszcze by zatrzymali całą wycieczkę.

- Można by zawiadomić naszą ambasadę - wtrąciła się do rozmowy Anna Toczycka. Była bardzo zdenerwowana. Mieszkała razem z „Babcią” i w jakiś sposób czuła się za nią odpowiedzialna. - Szkoda, że nie zostałam w hotelu.

Dobrzyński i Gródecki radzili nie przedsiębrać jeszcze żadnych energicznych kroków. Natomiast ich żony wysunęły koncepcję, żeby wydelegować kilka osób na poszukiwania. Projekt ten nie spotkał się jednak z ogólnym uznaniem. Wszyscy byli zmęczeni i nikt nie miał ochoty wałęsać się po mieście, tym bardziej że tego rodzaju akcja nie rokowała pozytywnych rezultatów. Bo gdzie właściwie szukać starszej pani?

Robert Werbach nie ulegał ogólnemu nastrojowi niepokoju. Jadł z dużym apetytem, a wychyliwszy szklankę wina, powiedział:

- Państwo niepotrzebnie się tak przejmują. Gwarantuję, że zguba się znajdzie. Pani Celińska zna miasto i mówi biegle po włosku. Jestem przekonany, że da sobie doskonale radę.

Pan Feliks Gałecki nie brał udziału w rozmowie. Posilał się wolno, jak gdyby z pewnym namysłem.: Z całej jego postaci emanowała idealna obojętność. W najmniejszym nawet stopniu nie interesował się tajemniczym zniknięciem.

- A może gangsterzy porwali panią Celińską - wyrwała się znowu Bogusia Baczanowska, która uwielbiaj ła niezwykłe, sensacyjne sytuacje i zaczytywała się w powieściach kryminalnych.

Elwira szturchnęła ją energicznie.

- Przestań pleść głupstwa. Więckowski roześmiał się.

- Eee. A po co gangsterzy porywaliby „Babcię”! Któż by dał jakikolwiek okup za taką staruszkę? Wolne żarty.

- Właściwie nic konkretnego nie wiemy o pani Cejlińskiej - zauważył poważnie Gródecki, sięgając po jabłko.

- Podobno, przed wyjściem z hotelu, rozmawiała!

z kimś przez telefon po niemiecku - dodał Dobrzyński. Kierownik postanowił zakończyć już te rozmowy.

- Proszę państwa - powiedział zdecydowanym głosem. - Zaczekamy jeszcze jakiś czas. A jeżeli pani Celińska nie wróci do godziny dwunastej, zawiadomię policję, chociaż wiem z góry, że oni tej sprawy poważnie nie potraktują. Rano zatelefonuję do naszej ambasady w Rzymie i zgłoszę zaginięcie uczestniczki wycieczki. Nic więcej zrobić nie mogę. A teraz życzę państwu dobrej nocy. Jutro po śniadaniu wyruszamy do Rzymu.

- Bez „Babci”? - zaniepokoiła się Bogusia. Kozłowski w bezradnym geście rozłożył ręce.

- Nie mogę zatrzymywać całej wycieczki.

Zaczęto wstawać od stolików. I wtedy, jak przysłowiowy deus ex machina, pojawiła się na sali restauracyjnej „Babcia”. Była pogodnie uśmiechnięta, pełna radości życia, poruszała się zwinnie i lekko. Wszyscy oniemieli.

- Bardzo przepraszam za maleńkie spóźnienie, ale tak się jakoś złożyło. Czas tak piekielnie szybko pędzi, że człowiek nie może za nim nadążyć. Tempus fugit. Mam nadzieję, że dostanę jeszcze coś do jedzenia. Jestem wściekle głodna.

Kelner z kwaśną miną strzepnął serwetę i przygotował nakrycie.

- Subito, signora.

Kozłowski, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, poczuł się w roli kierownika wycieczki. Uważał za swój obowiązek skarcić starszą panią i wygłosić dydaktyczne przemówienie.

Przerwała mu w pół zdania.

- Wiem, wiem. Doskonale się orientuję, co pan chce powiedzieć. Ma pan oczywiście, jak zwykle, świętą rację. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Rzeczywiście, przyszłam trochę za późno, ale ostatecznie do północy jeszcze daleko. A to miasto ma w sobie tyle uroku... - Bardzośmy się o panią niepokoili - powiedział surowym tonem Kozłowski. - Wszyscy się niepokoili, absolutnie wszyscy.

- Ogromnie to miło z waszej strony - uśmiechnęła się zalotnie. - Bardzo jesteście kochani. Naprawdę. Ale ten niepokój zupełnie niepotrzebny. Florencję znam jak własną kieszeń, dobrze mówię po włosku, nawet bardzo dobrze, a poza tym jestem kobietą samodzielną. Wreszcie nie jesteśmy formacją wojskową i nie obowiązuje nas wojskowa dyscyplina.

- Podobno pani źle się czuła i dlatego nie poszła z nami na zwiedzanie.

Machnęła ręką i z apetytem zabrała się do jedzenia.

- Och, drogi panie, ja się już dosyć w moim życiu nazwiedzałam. Istotnie, trochę się czułam zmęczona, ale potem to mi przeszło i postanowiłam odwiedzić stare kąty.

- Baliśmy się, że może panią porwali gangsterzy - powiedziała Bogusia, odsuwając się przezornie od siostry.

„Babcia” wybuchnęła śmiechem.

- Gangsterzy? A to dobry kawał. Ubawiła mnie pani. Nie, kochanie, ja się gangsterów nie boję. To raczej gangsterzy boją się mnie. Lasciate ogni speranza vót cheentrate - zacytowała niespodziewanie Dantego. - Ale, ale... panie kierowniku, czy nie istniałaby możliwość, żebym dostała osobny pokój? Zakatarzyłam się trochę w Wenecji na tym deszczu i tak mam zatkany nos, że chrapię. Ta poczciwa Ania nie najlepiej sypia z tego powodu.

- Niestety, nie istnieje taka możliwość - odparł Kozłowski i wyszedł z sali restauracyjnej.

Panna Toczycka przysiadła się do stolika „Babci”.

- Wcale mi nie przeszkadza pani chrapanie - powiedziała uprzejmie. - Ja sypiam bardzo mocno.

- Ale mnie przeszkadza świadomość, że z mojego powodu ktoś może cierpieć niewygody. Nasz kierownik, gdyby zechciał, z pewnością mógłby to załatwić. Ale to nieuczynny człowiek. Nie lubię go. Jak tylko ktoś zostaje kierownikiem, zaraz wyobraża sobie Bóg wie co. W ogóle każda władza uderza ludziom do głowy. A pani lubi tego Kozłowskiego?

- Lubię - odpowiedziała cicho Anna. - Uważam, że wszystko bardzo sprawnie organizuje.

Kozłowski przytrzymał Downara na korytarzu za rękaw.

- Widział pan tę babę? No i co pan na to?

- Nic - uśmiechnął się Downar. - Żwawa staruszka. Przyznaję, że nie podejrzewałem ją o taki temperament.

- Miałem ochotę solidnie ją obsztorcować.

- Nie radzę panu. Mógłby pan posłyszeć dużo niemiłych rzeczy.

Kozłowski machnął ręką.

- Ma pan rację. Czort z nią. Ciekawe, gdzie ona mogła się włóczyć tyle czasu?

- Niech ją pan zapyta, ale wątpię, żeby się pan czegoś dowiedział.

W oczach Kozłowskiego odmalował się niepokój.

- Czy pan o coś podejrzewa tę staruszkę? Downar roześmiał się.

- Niechże pan da spokój. Ja nikogo o nic nie podejrzewam. Raz na zawsze skończyłem z tym zajęciem.

- Bo widzi pan - mówił dalej Kozłowski - ja bardzo się boję jakichś kłopotów. A ta nasza wycieczka w ogóle tak się jakoś niezbyt przyjemnie zaczyna. Zupełnie nie rozumiem, w jakim celu starsza pani, która doskonale zna Włochy, jedzie na orbisowską wycieczkę.

- Ale na razie naprawdę nie ma powodu do niepokoju - powiedział Downar, który jak najprędzej chciał skończyć tę rozmowę. Rola konsultanta zaczynała go nużyć. Poza tym chciał się jeszcze trochę przejść przed spaniem i zobaczyć Florencję w nocy.

Każde miasto w świetle lamp i neonów zyskuje na tajemniczości, a jednocześnie upodabnia się do innych miast, zatracając w pewnym sensie swą indywidualność. Jaskrawo oświetlone wystawy sklepów, błyszczące z daleka wnętrza restauracji i kawiarni, agresywny blask reklam. Downar pomyślał, że Wenecja ma dużo więcej uroku w nocy aniżeli Florencja.

Poszedł w kierunku kościoła Santa Maria Novella. Obok, na skwerku straż trzymały ogromne kamienne żółwie. W pobliżu stały ławki, na których odpoczywali wieczorni przechodnie. Na jednej z nich spostrzegł Dobrzyńskiego. Poznał go, ponieważ siedział zwrócony do niego profilem. Rozmawiał z jakąś kobietą. Wydało mu się, że to jego żona. Podobny kształt ramion i pleców. Na głowie miała zarzuconą koronkową chustkę. Nie chciał podchodzić bliżej, żeby im nie przeszkadzać. Przez chwilę zastanawiał się, czyby nie zaczekać w pobliskich podcieniach i przyjrzeć się dokładnie tej parze. Zaraz jednak zrezygnował z tego. Psiakrew - pomyślał ze złością - czyż nigdy nie pozbędę się tych idiotycznych nawyków? Co mnie obchodzi, z kim rozmawia Dobrzyński?

Rozdział IV Rzym

Florencki incydent z „Babcią” zwarzył nieco humory i podzielił uczestników wycieczki na dwa obozy. Jedni zdecydowanie potępiali zachowanie się starszej pani uważając, że takie niezdyscyplinowanie jest niedopuszczalne, inni zaś stawali w jej obronie mówiąc, że właściwie nic się nie stało i że cała sprawa została przesadnie rozdmuchana. Znaleźli się i tacy, których poniosła fantazja. Naszeptywali sobie tajemniczo, że kto wie, czy „Babcia” nie ma jakichś podejrzanych powiązań z mafią sycylijską i czy, korzystając z okazji, nie spotyka się z jej agentami. Ci łowcy sensacji byli jednak w ogromnej mniejszości i narazili się na żarty i kpiny swych współtowarzyszy podróży.

Po śniadaniu „Babcia” pierwsza zajęła miejsce w autokarze, dając najwidoczniej do zrozumienia, że pragnie się zrehabilitować i odzyskać sympatię pana kierownika. Zaraz też podjęła ożywioną rozmowę z signoriną Anitą.

Kozłowski jednak nie obdarzył starszej pani urzędowym uśmiechem, porachował swoich podopiecznych, a przekonawszy się, że nikogo nie brakuje, dał sygnał do odjazdu. Ruszyli.

Downar źle spał. Dręczyły go jakieś koszmarne sny i parę razy budził się w nocy zlany potem. Przypisywał to zbyt obfitej kolacji. W Warszawie wieczorem jadł minimalnie, ograniczając się do paru kawałków chrupkiego pieczywa, jabłka lub surówki. Tutaj miał szalony apetyt, a kuchnia włoska bardzo mu odpowiadała. Siedział osowiały, słuchając jednym uchem szczebiotania Więckowskiego, który miał zwyczaj odżywiać się bardzo intensywnie, a mimo to sypiał znakomicie i, niestety, lubił sobie porozmawiać.

- Nie wiem, czy pan się orientuje, że obiadek zjemy w Sienie. Słyszałem, że tam są pierwszorzędne restauracyjki. Na pewno nie zaprowadzą nas do jakiegoś luksusowego lokalu, ale jakoś damy sobie radę.

- Nie wątpię - mruknął Downar.

- Co pan dzisiaj taki nie w humorze? - zainteresował się fotograf.

- Kiepsko spałem.

- Może się pan przejął zniknięciem naszej „Babci”?

- Eee... Co panu do głowy przychodzi?

- Ale swoją drogą trzeba przyznać - mówił dalej Więckowski - że staruszka z biglem. Jak wczoraj wieczorem weszła do restauracji, to miałem takie wrażenie, że jest na cyku.

- Chyba nie.

- Gdzie ona, u diabła, mogła się tyle godzin podziewać?

Downar wzruszył ramionami.

- Nie wiem i zupełnie się tym nie interesuję.

- A można spytać, czym się pan interesuje? Downar spojrzał zdziwiony. Wydało mu się, że

w oczach Więckowskiego dojrzał jakieś figlarne błyski.

- Różnymi rzeczami się interesuję. Nie bardzo wiem, o co panu chodzi.

- Każdy człowiek powinien mieć jakieś swoje hobby - mówił dalej Więckowski. - Ja, na przykład, oprócz mojego fachu, to znaczy oprócz fotografiki, interesuję się zagadnieniami związanymi z kryminalistyką. A pan?

Downar potrząsnął głową.

- Nie. Mnie te sprawy zupełnie nie interesują.

- Doprawdy? Zdawało mi się...

- Co się panu zdawało? - spytał ostro Downar.

- Nie, nic, nic - bąknął speszony trochę Więckowski. Następnie pochylił się i powiedział szeptem: - Pan jest oficerem milicji.

- Grzebał pan w mojej walizce? Fotograf żachnął się.

- Niech Bóg broni! O co mnie pan podejrzewa?

- To skądże ma pan tę informację?

- Przypadkowo usłyszałem, jak nasz kierownik zwracał się do pana per „panie majorze”, a że nie robi pan na mnie wrażenia wojskowego, więc... Zresztą... Gniewa się pan?

- Nie. Dlaczego miałbym się gniewać? Więckowski umilkł i zmarszczył brwi, jakby się nad

czymś zastanawiał. Po chwili znowu zaczął mówić, zniżając głos do szeptu:

- Domyślam się, że pan pojechał na tę wycieczkę incognito, i nigdy bym panu nie zawracał głowy, gdyby... Widzi pan...

W tej chwili podszedł do nich Kozłowski.

- Nie pamiętam, czy panów poinformowałem, że zatrzymamy się w Sienie. Zjemy tam obiad i zwiedzimy miasto. Jest na co popatrzeć. A potem prosto do Rzymu.

- Świetny pomysł z tą Sieną - wyraził swoje zadowolenie Więckowski. - Nigdy tam jeszcze nie byłem.

Kozłowski odszedł, żeby porozmawiać z dalej siedzącymi. Wyjątkowo troskliwie dbał o swoich podopiecznych. Wypytywał, jak się kto czuje i czy czegoś komu nie potrzeba.

Fotograf nie wracał do przerwanej rozmowy. Siedział milczący i chmurny.

Downar także nie podejmował poprzedniego tematu. Bardzo możliwe, że facet teraz żałuje tego, z czym się wyrwał - pomyślał. Postanowił zachowywać się tak, jakby tamtej rozmowy w ogóle nie było. Trochę go zaintrygowały słowa Więckowskiego, ale nie miał zamiaru podejmować tego tematu. Był zły, że tak łatwo go zidentyfikowano.

W Sienie wysiedli z autokaru i zwartą gromadą szli wąskimi, krętymi uliczkami, podziwiając gotycką architekturę.

„Babcia” dziarsko maszerowała na czele grupy, opowiadając donośnym głosem o historii tego średniowiecznego miasta. Przewodniczka, signorina Antonelli, od czasu do czasu nieśmiało wtrącała jakieś zdanie, nie chcąc okazać się osobą całkowicie bezużyteczną.

Tak dotarli do dużego placu, na którym dwa razy w roku odbywa się sławny wyścig konny zwany „Palio”, będący od siedemnastego stulecia tradycyjnym świętem całego miasta. Plac otaczają domy o przepięknej architekturze. W głębi ratusz, a obok ogromna, stodwumetrowa wieża.

Stali zapatrzeni w ten wspaniale zakomponowany plac i słuchali objaśnień przewodniczki.

Potem zwiedzanie gotyckiej katedry, oślepiającej bielą koronkowej fasady z marmuru.

W drodze na obiad ostatnie, pożegnalne spojrzenie na miasto.

Restauracja nazywała się „Turiddo”. W dużej, półkolistej sali, przy długich stołach ustawionych pod ścianami pożywiali się turyści, przybyli tutaj z różnych stron świata. Wielojęzyczny gwar zagłuszał brzęk talerzy i sztućców. Kelnerzy i kelnerki z iście cyrkową zręcznością roznosili potrawy. Organizacja zbiorowego żywienia była znakomita.

Wysoka, obfitych kształtów signora siedząca obok Downara, odezwała się po włosku. Zapytał, czy mówi po niemiecku. Potrząsnęła głową. Wobec tego rozmowa ograniczyła się do wymiany uprzejmych uśmiechów. Francuz z vis ä vis także nie znał niemieckiego. I znowu uśmiechy. Muszę się zabrać do języków - pomyślał Downar. Będę miał teraz dużo czasu. Zapiszę się na jakieś kursy. Francuski, angielski, może włoski. Miał ogromną ochotę przyjechać powtórnie do Włoch i spokojnie raz jeszcze obejrzeć te wszystkie cuda.

Zaraz po obiedzie Kozłowski energicznie zabrał się do zaganiania swych podopiecznych do autokaru.

- Zaraz odjeżdżamy, proszę państwa, zaraz odjeżdżamy. Proszę się nie rozchodzić.

Niezbyt skwapliwie spełniano jego polecenie. Jedni byli senni i mieliby ochotę na poobiednią drzemkę. Drudzy, a szczególnie kobiety, chętnie powałęsaliby się po mieście, żeby obejrzeć wystawy sklepowe i ewentualnie kupić sobie jakąś pamiątkę ze Sieny.

Downar ostatni wyszedł z sali restauracyjnej. Przechodząc koło schodków prowadzących do toalety, spostrzegł Więckowskiego, rozmawiającego po włosku z jakimś tęgim brunetem w dużych okularach w ciemnej oprawie.

Fotograf machnięciem ręki zakończył rozmowę i pobiegł za Downarem.

- Ci Włosi są zupełnie niemożliwi - powiedział nieco zdyszanym głosem. - Nigdy pan nie zgadnie, co mi proponował ten facet. Proszę sobie wyobrazić, że chciał mnie zaprowadzić do jakiegoś niezwykle atrakcyjnego, ekskluzywnego burdelu.

- Doprawdy? - zdziwił się bez specjalnego zainteresowania Downar. Przez wiele lat swej pracy przywykł do tego, że ludzie usiłują za wszelką cenę ukryć prawdę. Trudno mu było tak od razu wyjść poza ramy tej rutyny. Zresztą jeżeli chodziło o ruchliwego fotoreportera, odgrywającego rolę jowialnego kompana, to nie mógł się oprzeć wrażeniu, że cała ta pozornie beztroska paplanina jest starannie wyreżyserowanym kamuflażem. Ostatnia, trochę dziwna, nie dokończona rozmowa również dała mu do myślenia. Nie miał jednak zamiaru wgłębiać się w problemy nurtujące jego towarzysza podróży. Odwrócił głowę i utkwił spojrzenie w oknie. Włoski krajobraz o wiele bardziej go interesował aniżeli jakieś tam perturbacje pana Więckowskiego.

Mijali tereny faliste. Smukłe pinie, zakończone w górze płaskimi parasolami, utkanymi z ciemnych gałęzi, gromadziły się na wzgórzach, tworząc malownicze, pełne uroku gaje. Gdzieniegdzie jasnopopielate albo rdzawe skały przypominały ruiny murów dawnych zamków obronnych. W oddali bieliły się na wzniesieniach małe miasteczka, nad którymi górowały strzeliste wieże kościelne..

- Ładnie tu - powiedział Więckowski. - Piękne widoki.

- Uhm - mruknął Downar, nie zdradzając ochoty do nawiązania rozmowy.

Fotograf nie dawał jednak za wygraną.

- I klimat pierwsza klasa. Nie to co u nas. Jak wrócimy do Warszawy, to może być zimno jak cholera. Trzeba będzie uważać, żeby z miejsca grypy nie złapać. Już na lotnisku jak nas owionie... Nie daj Boże. Trzeba będzie się zaopatrzyć w buteleczkę koniaku. Na wszelki wypadek.

Pierwszy zmierzch przyprószył piniowe gaje. Jaskrawość krajobrazu zaczynała gasnąć i matowieć. Mijane miasteczka zamazywała nadchodząca noc. Na szosie zabłysły samochodowe reflektory, niweczące wieczorny nastrój.

W autokarze panowała cisza! Zmęczeni podróżni nie kwapili się do rozmowy. Jedni drzemali, przechyliwszy w tył głowy, inni sennie patrzyli w okna. Ogrom wrażeń wywiezionych z Wenecji, Florencji i Sieny przytłaczał. Nawet niestrudzona „Babcia” zrezygnowała z konwersacji.

W Rzymie zostali zakwaterowani w małym hoteliku „Venezia”, położonym w pobliżu Stazione Termini.

- Już nie ten luksus - mruknął Więckowski, ustawiając z pedantyczną starannością swoją walizę. - We Florencji, to była komnata. A tutaj... Ano, cóż... Klasa tak zwana turystyczna.

Downar uśmiechnął się.

- Niech pan nie narzeka. Nie jest tak źle. Najważniejsze, że czysto. Mogło być gorzej.

- Ja tam nie narzekam - potrząsnął głową fotograf. - Wiadomo, że jak kto chce mieć luksus, to musi bulić dolary. Za nasze skromne złotówki nie można za dużo wymagać.

Po rozlokowaniu się i po nabraniu nowej energii pod prysznicem, zeszli na dół, do hallu, skąd cała grupa wyruszyła na kolację. Jadać mieli w restauracji znajdującej się na innej ulicy, oddalonej od hotelu o kilkaset metrów.

- Znowu makaron - westchnął Więckowski, przysuwając sobie talerz. - Ciekaw jestem, ile mi przybędzie na wadze po tej wycieczce. Liczę tylko na to, że może na Sycylii trochę schudnę. Mam zamiar tam popływać i ograniczyć jedzenie. Nie sposób się tak opychać.

Downar nie podjął tematu. Był głodny i pałaszował z apetytem. Nie miał najmniejszego zamiaru dbać o linię. Podczas jedzenia rzucił parokrotnie dyskretne spojrzenie w kierunku Dobrzyńskiego i jego żony, siedzących przy dwóch sąsiadujących ze sobą stołach. Odniósł wrażenie, że między skłóconymi małżonkami dostrzegł jakby błysk porozumienia w oczach. Nie miał jednak pewności, czy się nie sugeruje, szczególnie po tym, co zobaczył na skwerku we Florencji, w pobliżu kościoła Santa Maria Novella. Ale przecież i wtedy nie był na sto procent pewien, czy Dobrzyński siedział na ławce ze swoją żoną. A może to była jakaś inna kobieta? Co mnie to wszystko obchodzi? - pomyślał ze złością i pociągnął łyk wina. To włoskie wytrawne wino bardzo mu smakowało.

Po kolacji postanowił przejść się trochę i obejrzeć Stazione Termini. Korzystając z okazji, że fotograf zajęty był rozmową z signorina Anitą, wyszedł z sali restauracyjnej.

Nowoczesna hala imponowała swym ogromem. Po jednej stronie wejścia na perony, po drugiej sklepy, kioski, duża kawiarnia, bary. Wszędzie świetna organizacja, wszędzie dbałość o wygodę podróżnych.

Downar powałęsał się trochę, obejrzał wystawy, wypił butelkę coca-coli, aż wreszcie poczuł się zmęczony i wrócił do hotelu.

Więckowskiego nie zastał w pokoju, ale szum wody w łazience zdradzał jego miejsce pobytu.

Po chwili pojawił się rozweselony. Miał na sobie szlafrok kąpielowy, a głowę owinął ręcznikiem. Nucił arię z Aidy.

- Nie ma to jak porządny prysznic. Od razu człowiek inaczej się czuje. „Booska Arrido...” Jakież pierwsze wrażenia z Rzymu? Gdzieś mi się pan po kolacji zapodział. Szukałem pana.

- Poszedłem się trochę przejść - wyjaśnił Downar. - Nie chciałem panu przeszkadzać w rozmowie z naszą przewodniczką. Obejrzałem Stazione Termini...

- Wspaniała budowla! - wykrzyknął Więckowski. - Co za koncepcja architektoniczna. Prawdziwy triumf nowoczesnej techniki. W Rzymie zobaczy pan takżd różne inne cuda, ciut starsze od Stazione Termini.

Downar poszedł się umyć. Kiedy wrócił, jego współlokator w błękitnej pidżamie siedział na brzegu tapczan na. Stracił całą swoją niedawną werwę i pogodę ducha. Był zamyślony, osowiały i nerwowymi ruchami przygładzał resztki bujnej niegdyś czupryny.

- Zapewne zaintrygowało pana to, co wtedy powiedziałem w autokarze... - odezwał się po chwili.

Downar wzruszył ramionami.

- Jeśli jest to panu nie na rękę, to nie musi mi pan niczego wyjaśniać. Czasem człowiek powie coś, czego później żałuje. Możemy uważać tamtą rozmowę za niebyłą.

Fotograf przygryzł dolną wargę.

- Bardzo to miło z pańskiej strony, że tak pan stawia sprawę, ale... Bo widzi pan... - Machnął ręką zniechęcony. - Ma pan najzupełniejszą rację. Dajmy temu spokój. Nie będę panu zawracał głowy. W ogóle niepotrzebnie zacząłem... Tak mnie napadło. Jakiś przelotny nastrój. A może... a może strach? Sam nie wiem.

- Boi się pan czegoś czy też kogoś? - spytał bez specjalnego zainteresowania Downar. Uważał, że przez uprzejmość powinien coś powiedzieć.

Więckowski energicznie potrząsnął głową.

- Nie, nie... Może się niezbyt precyzyjnie wyraziłem. Nie mówmy już na ten temat. Tak będzie lepiej.

Downar wyciągnął się na tapczanie.

- No” cóż... Jak pan sobie życzy. Chciałbym pana o coś zapytać.

- Słucham uprzejmie.

- Czy fakt, że jestem emerytowanym oficerem milicji, wpłynął w jakiś sposób na to, iż pragnął pan zamieszkać ze mną w jednym pokoju?

Więckowski jakby się trochę zmieszał.

- No... Bo ja wiem... Trudno mi powiedzieć... W każ-; dym razie...

- Czyżby pan sądził, że w moim towarzystwie będzie się pan czuł pewniejszy?

- Może...

Downar zdjął z ręki zegarek i nakręcił go.

- Mam nadzieję, że pan z nikim nie podzielił się wiadomością co do mojej osoby.

Fotograf energicznie zamachał rękami.

- Uchowaj, Boże. Jak pan w ogóle może przypuszczać coś podobnego.

- To mnie cieszy. I będę panu ogromnie wdzięczny, jeżeli pan nadal z nikim nie będzie rozmawiał na mój temat.

- Ależ oczywiście. To się samo przez się rozumie. Może pan całkowicie polegać na mojej dyskrecji.

- Dziękuję - powiedział z życzliwym uśmiechem Downar. - A teraz proponuję, żebyśmy się trochę przespali. Czeka nas jutro pracowity dzień.

Nazajutrz z samego rana, zaraz po śniadaniu, wszyscy do autokaru i w drogę na zwiedzanie Wiecznego Miasta. Muzeum Watykańskie. I znowu ogrom nie kończących się sal, wypełnionych dziełami sztuki. Grupa polskich turystów zatrzymuje się dłużej przed olbrzymim obrazem Matejki Sobieski pod Wiedniem. - Matejko tutaj? - odzywają się zdziwione głosy. Potem kaplica Sykstyńska, sławna wspaniałymi freskami Michała Anioła, i wreszcie bazylika Świętego Piotra ze swą monumentalną kolumnadą. Nieco z boku, za szybą z pancernego szkła - dzieła Michała Anioła.

Downar czuł się oszołomiony. Nastrój psuł mu tylko tłum zwiedzających, którzy zachowywali się bardzo swobodnie i często robili niezbyt inteligentne uwagi. Usiłował zapomnieć o otaczających go ludziach. Nie myśleć ani o Więckowskim, ani o Dobrzyńskich, ani o „Babci”, ani o kłopotach kierownika wycieczki. Robił wszystko, żeby się od nich możliwie jak najbardziej odseparować.

Na obiad wrócili zmęczeni nadmiarem wrażeń i upałem. Wrześniowe słońce dawało się w Rzymie specjalnie we znaki. Ulice wąskie, wypełnione spalinami Wieczne Miasto nie zostało przystosowane do tego gigantycznego rozwoju motoryzacji. Lektyki rzymskich patrycjuszów albo dziewiętnastowieczne konne dorożki, ale nie ponad milion samochodów. Podczas obiadu odezwały się głosy:

- Gdzie „Babcia”?

Kozłowski wyjaśnił, że pani Celińska ma tutaj przyjaciół i że na czas pobytu w Rzymie postanowiła odłączyć się od ich grupy.

- Po diabła ta staruszka wybrała się na taką kosztowną i forsowną wycieczkę - powiedział Więckowski, wzruszając ramionami.

Downara także to trochę dziwiło, ale powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy.

Koło niego, tak samo, jak podczas obiadu w Mediolanie, siedziała współlokatorka „Babci”. Spostrzegł, że dziewczyna raz i drugi spojrzała na niego uważnie Odwzajemnił się uprzejmym uśmiechem. Spuściła oczy. Podobała mu się. Miała miłą twarz i prześliczne falujące, popielatoblond włosy. W dużych, zielonkawych oczach w dalszym ciągu tkwił wyraz smutku.

Downar poczuł się w obowiązku nawiązać rozmowę.

- Jakież wrażenia z dzisiejszego przedpołudnia?

- Za każdym razem jestem głęboko wstrząśnięta obcowaniem z tymi wszystkimi skarbami sztuki - odparła, nie patrząc na niego. - Już po raz trzeci przyjeżdżam do Włoch i zawsze, kiedy wracam do kraju, czuję pewien niedosyt. To za krótko, stanowczo za krótko. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła chociaż ze dwa lata pomieszkać tutaj, powałęsać się po uliczkach Wenecji, Werony, Florencji, pochodzić po muzeach, kościołach, galeriach. Ale tak spokojnie, bez pośpiechu, bez przewodników, bez gromady ludzi.

- Muszę się pani przyznać, że mam bardzo podobne I odczucia - powiedział z uśmiechem Downar. - I ja także bardzo chciałbym jeszcze raz przeżyć to wszystko w samotności.

- Jest pan romantykiem.

- Chyba nie. Po prostu to, co zobaczyłem, zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Wenecję, Florencję, Rzym znałem dotychczas wyłącznie z reprodukcji, ale przecież... Czy można zapytać, czym się pani zajmuje?

- Jestem malarką.

- Ach, to teraz rozumiem pani ogromne zainteresowanie sztuką. Chociaż nie trzeba być artystą, żeby się zachwycić tymi wspaniałościami. Tutaj panuje jakaś przedziwna atmosfera, którą trudno mi wyrazić słowami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jakiś czarodziej przeniósł mnie w ubiegłe stulecia.

- A pan kim jest z zawodu? Był przygotowany na to pytanie.

- Jestem prawnikiem. A obecnie... - Chciał powiedzieć, że przeszedł na emeryturę, ale w ostatnim momencie ugryzł się w język. Po co ta informacja? Nie wyglądał na człowieka w wieku emerytalnym.

Pod koniec obiadu, kiedy jedli winogrona, szepnęła:

- Chciałabym z panem porozmawiać na osobności. Spojrzał na nią zdziwiony.

- Bardzo proszę. Kiedy pani sobie życzy?

- Może po kolacji?

- Dobrze.

Po krótkim odpoczynku wyruszyli na zwiedzanie historycznych zabytków, a więc oczywiście Koloseum, Forum Romanum, Panteon, Capitol, Zamek Świętego Anioła, połączony tajemnym przejściem z Watykanem. Tutaj papieże chronili się w razie grożącego niebezpieczeństwa.

Downar usiłował wyobrazić sobie starożytnych Rzymian, przechadzających się po Forum Romanum, dyskutujących na tematy sztuki, polityki, czytających poezje lub wiodących spory filozoficzne. Ruiny Koloseum przypomniały mu oczywiście Quo Vadis i niezapomnianą walkę Ursusa z turem. Ileż krwi pochłonął piasek te olbrzymiej areny - pomyślał, patrząc na wyszlifowane stopami turystów kamienie. - Od najdawniejszych cza sów bawiło ludzi wzajemne mordowanie się. Je filozoficzne rozważania przerwał mu Kozłowski.

- Nie widział pan gdzieś Więckowskiego? Downar dopiero w tym momencie uświadomił sobie

że nie ma przy nim fotografa.

- A wie pan, że nie widziałem go.

- Może został w hotelu.

- Chyba nie. Po obiedzie nie przyszedł do pokoju. Kozłowski machnął ręką.

- Nieważne. Zna miasto, mówi po włosku. Może sobie zorganizował jakąś indywidualną wycieczkę. Ale powinien był mnie o tym zawiadomić.

- Całkowicie się z panem zgadzam - przytaknął Downar. Spojrzał w kierunku Anny, która stała niedaleko wpatrzona w arenę. Skinął głową Kozłowskiemu: i podszedł do dziewczyny.

- Czyżby pani myślała o Ligii, Winicjuszu i bohaterstwie Ursusa?

Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy uśmiech.

- Zgadł pan. Właśnie miałam przed oczami Petroniusza, zarzucającego Winicjuszowi togę na głowę w momencie, kiedy „wśród wrzasku bestiarów wypadł na arenę potworny tur germański, niosąc na grzbiecie nagie ciało kobiece”.

- O, widzę, że pani cytuje oryginalny tekst.

- Uwielbiam Sienkiewicza, chociaż obecnie są tacy, którzy Uważają go za przestarzałego.

- Idioci - powiedział z przekonaniem Downar. - To genialny pisarz. Ale zdaje się, że musimy już pożegnać Koloseum. Widzę, że pilot kiwa na nas.

Skierowali się do autokaru. Kozłowski z miną zafrasowaną podszedł do Downara.

- A wie pan, że nie widzę także Gródeckiego. Jego żona jest bardzo niespokojna.

- Zdaje się, że on mieszka razem z Dobrzyńskim. Pytał go pan?

- Tak. Dobrzyński także nic nie wie. Nie rozumiem.

- Może Więckowski razem z Gródeckim postanowili poderwać jakieś piękne Włoszki? - uśmiechnął się Downar.

Kozłowski skrzywił się.

- Pan żartuje. Mężczyźni w tym wieku...

- To najodpowiedniejszy wiek na podrywanie młodych dziewcząt.

- Zauważyłem to - mruknął Kozłowski. Downar roześmiał się.

- Widzę, że pan jest bardzo spostrzegawczy.

- To należy do moich obowiązków służbowych. Kierownik grupy powinien odznaczać się spostrzegawczością.

Wrócili do hotelu i zaraz poszli na kolację. Panowało ogólne podniecenie. Więckowski i Gródecki zniknęli bez śladu. Gródecka była bardzo zdenerwowana. Nie mogła nic jeść.

- Pokłóciła się pani z mężem? - spytał Kozłowski. Skinęła głową.

- Trochę Się posprzeczaliśmy, ale to jeszcze nie powód... - wybuchnęła płaczem.

Kozłowski westchnął i odprowadził ją do hotelu. Był wściekły. Jeszcze nigdy w swojej orbisowskiej karierze nie miał tylu kłopotów.

Downar zrezygnował z wieczornego spaceru. Był zmęczony. Całodzienne zwiedzanie wyczerpało go całkowicie. Postanowił zaraz się położyć. Właśnie zaczął się rozbierać, kiedy do pokoju wpadł bez pukania Kozłowski.

- Więckowski przywiózł Gródeckiego! - wykrzyknął podniecony. - Rannego!

Downar z powrotem wciągnął spodnie.

- Szybko do tego pokoju. - Po chwili Kozłowski z Więckowskim wprowadzili Gródeckiego. Był bardzo blady, ale próbował się uśmiechnąć.

- Nic, nic, to głupstwo. Draśnięcie.

Downar pośpiesznie zdjął z rannego marynarkę, której lewy rękaw był przesiąknięty krwią. Scyzorykiem rozciął rękaw koszuli.

Rana, na szczęście, okazała się niegroźna. Kula przeszła przez biceps nie naruszając kości. Podarli koszulę i nałożyli prowizoryczny opatrunek.

- Warto by to zdezynfekować - powiedział Downar.

- Niech pan idzie do recepcji. Muszą tu mieć jakąś podręczną apteczkę - dodał zwracając się do Kozłowskiego. - Właściwie należałoby wezwać lekarza.

- Nie, nie - zaprotestował żywo Gródecki. - Tylko żadnych lekarzy. Bardzo proszę. Zaczną się kłopoty z policją. To zupełnie niepotrzebne.

W tej chwili wbiegła do pokoju Gródecka.

- Jezus Maria! Co się stało?! Stachu!

- Lepiej, żeby pani poszła do swojego pokoju - powiedział Downar.

- Ale co się stało? Ty krwawisz! Krew, wszędzie krew. Jesteś ranny! Boże!

- Idź natychmiast do swojego pokoju i nikomu ani słowa! - krzyknął z niespodziewaną energią Gródecki.

- Ani słowa! Rozumiesz?!

Wyszła posłusznie.

Po chwili wrócił Kozłowski, niosąc jakieś płyny dezynfekcyjne, gazę, bandaże i nożyczki.

- Tego się nie da ukryć - powiedział skłopotany. Downar z wprawą doświadczonego chirurga zabrał

się do roboty. Kiedy skończył, przyjrzał się uważnie swojemu pacjentowi.

- Wydaje mi się, że rzeczywiście interwencja lekarza w tej chwili nie jest konieczna.

- Ależ oczywiście, że to zupełnie niepotrzebne przytaknął skwapliwie Gródecki. - Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Czyżby pan był lekarzem?

- Nie, nie jestem lekarzem.

- Bo zrobił pan to tak fachowo... Kozłowski z wolna przychodził do siebie.

- Co się stało? Kto pana postrzelił?

- Napadli mnie jacyś bandyci. Chcieli mnie obrabować. Broniłem się. Znam dżudo, karate, boks. Jednego rozłożyłem, drugi strzelił.

- Gdzie to było?

- Niedaleko Frascati. Wie pan, gdzie jest willa Cycerona?

- Oczywiście, że wiem. Po co pan tam poszedł? Gródecki skrzywił się.

- Jestem zmęczony. Może pan skończy z tymi pytaniami. Umówiłem się z dziewczyną. Czy to panu nie wystarczy? Byłbym wdzięczny, gdyby pan nie informował o tym mojej żony.

- Czy poszedł pan tam z panem Więckowskim?

- Och, nie - wtrącił się fotograf. - Ja... ja zupełnie przypadkowo...

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł szczupły mężczyzna w granatowym ubraniu. Towarzyszył mu karabinier w mundurze i w służbowej czapce.

- Czy ktoś z panów mówi po włosku? - spytał cywil.

- Ja mówię po włosku - odparł skwapliwie Więckowski. - Nic się takiego nie stało, panie komisarzu. Poszliśmy z kolegą pospacerować trochę po parku. Villa Borghese. Napadło na nas dwóch łobuzów. Chcieli nas obrabować. Zaczęła się bijatyka. Jeden strzelił i uciekli. Na szczęście rana nie jest groźna.

- Kto jest kierownikiem grupy?

- Ja - odparł Kozłowski.

- Dlaczego nie zameldował pan o tym zdarzeniu w komisariacie?

- Miałem zamiar. Jeszcze nie zdążyłem.

- Nie chcieliśmy policji zawracać głowy - wtrącił się do rozmowy Więckowski. - Wiemy, że i tak macie dosyć kłopotów.

Młody człowiek w granatowym ubraniu spojrzał uważnie na mówiącego.

- A cóż pan może wiedzieć o naszych kłopotach?

- Czytuję gazety.

Policjant usiadł przy stoliku, wyjął z bocznej kieszeni marynarki duży notatnik i zabrał się do sporządzania protokółu.

- Czy panowie wnoszą skargę na nieznanych sprawców napadu?

- Nie - odparli zgodnym chórem Więckowski i Gródecki.

- Więc mogę uważać, że nie macie żadnych pretensji.

- Nie mamy żadnych pretensji - zapewnił Więckowski.

- Doskonale. Wobec tego wystarczy krótka notatka, którą panowie zechcą podpisać.

Po dopełnieniu tej formalności przedstawiciel władzy sztywno skłonił się obecnym i skinął na karabiniera.

- Andiamo.

Po ich wyjściu Więckowski odetchnął z widoczną ulgą.

- Nareszcie.

Downar nie rozumiał, co mówili, ale ani razu nie posłyszał o willi Cycerona ani o Frascati. Nie miał natomiast wątpliwości, że padła nazwa Villa Borghese. Coś tu nie gra - pomyślał. Przypadkowe spotkanie Gródeckiego z Więckowskim wydało mu się mało prawdopodobne. Nie miał jednak zamiaru wypytywać ich i wszczynać czegoś w rodzaju dochodzenia.

Kozłowski okazał się bardziej dociekliwy.

- Wspomniał pan, że zupełnie przypadkowo znalazł się pan w pobliżu willi Cycerona - powiedział zwracając się do Więckowskiego.

- Tak. Przypadkowo - odparł niechętnie fotograf.

- Czy można wiedzieć, po co pan tam poszedł? Czyżby także umówił się pan z dziewczyną?

Więckowski uśmiechnął się.

- Nie, nie umówiłem się z dziewczyną. Do Frascati i do willi Cycerona zaprowadziły mnie wspomnienia. Dawne czasy. Chciałem jeszcze raz zobaczyć to miejsce, gdzie... Ale mniejsza z tym. Nie pora teraz na gawędy o dawnych czasach.

- I zupełnie przypadkowo natrafił pan na rannego pana Gródeckiego - nastawał Kozłowski.

- Już przecież powiedziałem. Ile razy mam powtarzać jedno i to samo?

- Pan wybaczy, ale w tego rodzaju sytuacjach lubię dokładnie ustalić fakty. Jestem przecież kierownikiem waszej grupy.

- Ale nie jest pan oficerem dochodzeniowym.

- Jak się pan czuje? - spytał Downar, zwracając się do Gródeckiego.

- Doskonale. Dziękuję panu serdecznie za fachową pomoc.

- Rana jest czysta. Mam nadzieję, że się szybko zabliźni. W każdym razie radziłbym rano zmierzyć temperaturę. Gdyby pan dostał wysokiej gorączki, wtedy może należałoby zastosować jakieś antybiotyki. Ale w takim wypadku byłby potrzebny lekarz.

- Nic mu nie będzie - wtrącił się do rozmowy Więckowski. - Chłop jak tur. Nie takie rany by wytrzymał.

Kozłowski siedział chmurny ze zmarszczonymi brwiami. Widać było, że jakaś uporczywa myśl nie daje mu spokoju.

- Dlaczego pan temu policjantowi powiedział, że zostaliście napadnięci w Villa Borghese?

Więckowski wzruszył ramionami.

- Tak sobie. Po prostu, żeby się od niego odczepić. Gdybym powiedział, że to się stało w pobliżu willi Cycerona, to może chcieliby nas tam zawieźć, urządzić jakąś wizję lokalną. Bo ja wiem zresztą... A w takim dużym parku określenie miejsca jest bardzo trudne. Zresztą, tam wieczorem i w nocy zdarzają się różne takie historie. Nieważne. W tej chwili nie ma się nad czym zastanawiać. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Niech się pan nie przejmuje, panie kierowniku.

Downar doszedł do wniosku, że nie ma tu już nic więcej do roboty. Powiedział „dobranoc” i wyszedł. W drzwiach minął się z panią Gródecką. Miała oczy zapuchnięte od płaczu i była bardzo zdenerwowana.

- Co ze Stachem? Jak się czuje?

- Wszystko w porządku. Proszę się nie niepokoić. Na korytarzu przypomniał sobie, że Ania Toczycka prosiła go o chwilę rozmowy. Mieli się spotkać po kolacji. Zapukał do jej drzwi.

- Avanti.

Siedziała na foteliku i przeglądała jakieś czasopisma. Zerwała się.

- Och, przepraszam. Myślałam, że to pokojówka. Obiecała nam zmienić ręczniki, ale to chyba już jutro rano. Proszę, niech pan siada. - Była najwyraźniej zmieszana. Jej zazwyczaj blada twarz pokryła się rumieńcem.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Czy pani Celińska jeszcze nie wróciła?

- Jeszcze nie. Sądzę, że wróci przed samym odjazdem na lotnisko. Tak przynajmniej powiedziała.

- W takim razie nie wiem, czy wypada, żebym ja tutaj... tak sam na sam z panią... Może się trochę przejdziemy?

Żachnęła się.

- Niechże pan nie będzie śmieszny. Proszę siadać. A zresztą, gdzie tu można spacerować w tych spalinach?

- To prawda - przyznał Downar. - Oddycha się z pewnym trudem. - Przysunął sobie krzesło i usiadł. - Chciała pani ze mną porozmawiać.

Zmieszała się znowu.

- Tak... To znaczy...

Downar odczekał chwilę i powiedział:

- Odnoszę wrażenie, że coś panią gnębi.

- No, właśnie... Nie wiem, czy powinnam wtrącać się do cudzych spraw...

- To zależy. Widzi pani... Wydaje mi się, że „wtrącać się do cudzych spraw” powinniśmy, a nawet mamy obowiązek, w wypadku jeżeli te „cudze sprawy” w jakiś sposób zagrażają innym ludziom.

Ciągle była niezdecydowana.

- Nie wiem, doprawdy nie wiem. Może powinnam porozmawiać z kierownikiem, ale...

- To już pozostawiam do decyzji pani. Nie mam najmniejszego zamiaru wypytywać.

- Obraził się pan?

- Ależ skądże. Ja jestem takim człowiekiem, który się nigdy na nikogo nie obraża. Nie lubię mieszać się do cudzych spraw, więc jeżeli ma pani jakieś obiekcje, to może rzeczywiście lepiej niech się pani zwierzy ze swoich kłopotów kierownikowi.

Wyprostowała się, jakby dając tym do zrozumienia, że powzięła decyzję.

- Dobrze. Powiem panu. Mam do pana zaufanie. Downar skłonił się.

- Dziękuję. A teraz słucham uważnie.

Spuściła oczy i odchrząknęła, jakby chciała sobie dodać odwagi.

- Chodzi o panią Celińską.

- Ma pani jakieś kłopoty z naszą „Babcią”?

- To może niezupełnie ścisłe określenie. Właściwie nie mam kłopotów, tylko... tylko... No... po prostu, jestem niespokojna.

- Niepokoi się pani o zdrowie pani Celińskiej?

- Nie, to nie chodzi o jej zdrowie.

- Więc? - pytał cierpliwie Downar. Przywykł do ludzi, którym trudno zdecydować się na szczerą rozmowę.

Spojrzała na niego. W jej dużych, smutnych oczach dostrzegł powzięte postanowienie.

- Dobrze. Powiem. Być może, wyda się to panuj śmieszne, ale prześladuje mnie jakiś niepokój. Otóż.. pani Celińska pisze i wysyła bardzo dużo listów.

Downar był zaskoczony.

- I panią to dziwi, że staruszka wysyła z Włoch pozdrowienia do swoich przyjaciół?

Potrząsnęła głową.

- W tym nie byłoby naturalnie nic dziwnego. Tylko, że te listy pisane są chyba jakimś szyfrem.

- Szyfrem? Skąd pani wie? Zmieszała się.

- Nie powinnam była oczywiście tego robić, ale po prostu tak przez ciekawość... Pani Celińska pisała list) na chwilę wyszła do łazienki, a ja... ja rzuciłam okiem... Zaintrygowało mnie to i któregoś dnia po raz drugi spojrzałam na jej list. Także był pisany szyfrem.

- Zna się pani na szyfrach? - spytał Downar.

- Ach, nie, ale te teksty nie miały żadnego sensu...

- Czy zdołała pani rozszyfrować coś z tego, co pisała pani Celińska?

- Absolutnie nic.

Downar podejrzliwie przyjrzał się dziewczynie. Pochwyciła jego spojrzenie.

- Uważa mnie pan za wariatkę?

- Skądże znowu! - zaprotestował energicznie. - Proszę mi powiedzieć, czy oprócz tych szyfrowanych listów1, jeszcze coś panią niepokoi?

- Tak. Pani Celińska ma pistolet.

- Pistolet?

- Tak. Zdaje mi się, że to Walther.

- Widzę, że pani świetnie się orientuje w rodzajach broni.

- Mój ojciec jest rusznikarzem. Przy nim nauczyłam się różnych takich rzeczy.

- A może to, co pani widziała u pani Celińskiej, to była zapalniczka. Bywają takie zapalniczki w kształcie pistoletu. Energicznie potrząsnęła głową.

- To na pewno nie była zapalniczka. Niech mnie pan nie traktuje jak małego dziecka.

- Nie mam najmniejszego zamiaru - uśmiechnął się Downar. - Rozważam tylko różne ewentualności. Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób zorientowała się pani, że pani Celińska jest w posiadaniu pistoletu.

- Zepsuł jej się błyskawiczny zamek przy torbie i wysypały się różne drobiazgi. Między innymi właśnie pistolet.

- Zdziwiła się pani?

- Oczywiście. Od razu spytałam.

- I cóż na to pani Celińska?

- Wydaje mi się, że się zmieszała. Powiedziała, że to pistolet na gaz oszołamiający, taki rodzaj straszaka. Ale ja jestem pewna, że to nie był żaden straszak, bo dlaczego nie chciała mi go pokazać?

- A prosiła ją pani o to?

- Oczywiście. Miałam ochotę przyjrzeć się temu „straszakowi”. Odburknęła niezbyt grzecznie, żebym się nie wtrącała do jej spraw. W ogóle ostatnio pani Celińska w stosunku do mnie zachowuje się dosyć opryskliwie. Chciała nawet otrzymać osobny pokój, żeby nie mieszkać razem ze mną. Zrobiła mi tym przykrość, ponieważ przez cały czas staram się nią opiekować.

- Niech się pani nie przejmuje - powiedział z uśmiechem Downar. - Starzy ludzie często miewają różne swoje dziwactwa, a przede wszystkim kierują się skrajnym egoizmem. Proponuję, żeby pani przestała się przejmować drobiazgami i nie psuła sobie humoru podczas tej pięknej wycieczki.

Przyjrzała mu się uważnie.

- Obawiam się, że uważa mnie pan za mitomankę.

Downar energicznie potrząsnął głową.

- Nic podobnego. Nawet mi taka ewentualność przez myśl nie przeszła. Przyznaję, że obserwuję panią od początku naszej podróży i zauważyłem, że pani jest jakaś smutna i przygnębiona.

- Nie zawsze w życiu układa się wszystko tak, jakby człowiek pragnął - powiedziała cicho.

- Nie chciałbym być niedyskretny, ale mam wrażenie, że pani wybrała się na tę wycieczkę, żeby zapomnieć.

- Żeby zapomnieć - powtórzyła.

Wydało mu się, że w jej oczach dostrzegł łzy. Odwróciła głowę. Wstał.

- Nie będę już pani przeszkadzał. Sądzę, że chce się pani położyć. Dobranoc.

- Więc pan uważa, że to, co panu powiedziałam o pani Celińskiej, nie ma znaczenia?

- Uważam, że nie ma się czym przejmować. Radzę, żeby pani przestała o tym myśleć. Proszę się cieszyć tym pięknem, które nas tutaj ze wszystkich stron otacza; Zapomnijmy o zmartwieniach, o kłopotach, o naszym codziennym życiu. Niech pani spróbuje wyabstrahować się z rzeczywistości i przenieść się na te kilka dni w zupełnie inny świat, w ubiegłe stulecia. To, co tutaj oglądamy, sprzyja takim nastrojom.

- A mówiłam, że pan jest romantykiem. Uśmiechnął się.

- Myślę, że chyba każdy jest w pewnych momentach trochę romantykiem. Mówiąc to wszystko, chciałem pani jakoś dopomóc. Po prostu podzieliłem się z panią moimi własnymi wrażeniami i odczuciami. Jechałem na tę wycieczkę z mocnym postanowieniem, żeby właśnie oderwać się od rzeczywistości. Pragnąłem przeżyć tę moją „wielką przygodę”, że się tak patetycznie wyrażę, ponadczasowo. Zerwać na te dwa tygodnie wszystkie więzy, łączące mnie z szarzyzną dnia powszedniego. I chyba to mi się udało. Czuję dla pani dużo sympatii i dlatego radzę, żeby pani spróbowała podobnie podejść do tej naszej fantastycznej podróży. Wyciągnęła do niego rękę.

- Dziękuję. Jest pan naprawdę bardzo, bardzo dobry. Dziękuję.

Mocno uścisnął wąską, delikatną dłoń.

- Odwagi, pani Anno. Niech się pani nie poddaje melancholijnym nastrojom i niech pani nie zawraca sobie głowy żadnymi straszakami. Dobranoc.

Wyszedł. Na korytarzu poczuł, że serce mu jakoś żywiej bije. Już dawno nie był w takim nastroju. Czyżbym na stare lata...? - pomyślał i uśmiechnął się. Nigdy nie przypuszczał, że może być jeszcze zdolny do jakichś żywszych uczuć. Emeryt. Zabawna historia.

Więckowski w swojej błękitnej pidżamie leżał na tapczanie i czytał gazetę. Na widok swojego współlokatora odłożył „Corriere delia Sera” i podniósł się.

- No i niech pan powie, co za historia z tym Gródeckim. Okazuje się, że tutaj jest rzeczywiście niezbyt bezpiecznie.

- Uhm... - mruknął Downar i zaczął się rozbierać. Fotograf spojrzał uważniej.

- Odnoszę wrażenie, że pan w stosunku do mnie zrobił się jakiś podejrzliwy.

- Dlaczego pan tak sądzi?

- Tak mi się wydaje. Intuicja. Czy pan nie wierzy mnie i Gródeckiemu?

- Te wasze kłamstwa są szyte bardzo grubymi nićmi - stwierdził spokojnie Downar.

- Dlaczego mielibyśmy kłamać? W jakim celu?

- Tego nie wiem. Na razie nie mam zamiaru zajmować się tą sprawą. Zupełnie mnie nie interesuje, kto, kiedy i z jakiego powodu strzelał do Gródeckiego.

- Czy ma pan może jakąś swoją własną, „fachową” hipotezę, dotyczącą tej strzelaniny? A może mnie pan o coś podejrzewa? Proszę powiedzieć zupełnie szczerze.

Downar zmierzył mówiącego niechętnym spojrzeniem.

- Powiedziałem panu przed chwilą, że nie mam zamiaru zajmować się tą sprawą. Nie po to pojechałem: na wycieczkę do Włoch, żeby bawić się w jakieś „hipotezy”. Dajmy temu spokój.

- Przykro mi, że pan stracił do mnie zaufanie, bo przecież...

- Dajmy temu spokój - powtórzył energiczniej Downar i poszedł się myć.

Kiedy już zgasili światło, Więckowski odezwał się nieśmiało:

- Czy pan przypuszcza, że to ja strzelałem do Grodeckiegó?

Downar niecierpliwie poruszył się na tapczanie.

- Ja nic nie przypuszczam i niech mi pan wreszcie nie zawraca głowy. Dobranoc.

Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, podszedł do Downara Kozłowski.

- Chciałbym z panem zamienić kilka słów. Ale kiedy? Zaraz, zaraz. W tej chwili jedziemy zwiedzać miasto. Po obiedzie czas wolny. To może po obiedzie?

- Dobrze - zgodził się Downar. - Jeżeli to konieczne.

- Pragnę zasięgnąć pańskiej rady. Nie mam z kim pomówić na ten temat, a pan, jako...

- Dobrze, dobrze. Po obiedzie spotkamy się w hallu.; Pójdziemy gdzieś na kawę.

- O, właśnie - ucieszył się Kozłowski. - Bardzo panu dziękuję.

Przed hotelem czekała już cała grupa, żeby pójść do autokaru. Rozmowy były ożywione, a ten i ów próbowali naśladować włoską gestykulację.

Kozłowski zapędził wszystkich do autokaru. Ruszyli.

Downar stracił humor. Usiłował zachwycać się urokami Wiecznego Miasta, ale jakoś nie potrafił uwolnić się od natrętnych myśli. To już nie był ten nastrój, co w Wenecji czy we Florencji. Wieloletnia rutyna dawała!

mu się we znaki. Nie mógł zapomnieć o Gródeckim, Więckowskim i o tej bardzo niewyraźnej sprawie. Nie miał oczywiście wątpliwości, że kłamali. Ale co się kryło za tą całą historią? Jakaś poważniejsza afera? Narkotyki? Handel złotem? Kto wie, czy Gródecki po tym wszystkim nie zostanie we Włoszech? Może będzie się bał wracać do kraju? Psiakrew! Nawet tutaj nie dają mu spokoju. Był przekonany, że w czasie tej wycieczki całkowicie oderwie się od problemów kryminalnych. A niech to wszyscy diabli! Wrócili na obiad. Anna usiadła koło niego.

- Jakie wrażenia wywiezie pani z Rzymu? - spytał. Uśmiechnęła się.

- Znam Rzym. Byłam tu już parę razy. Zawsze wyjeżdżam z tego miasta z uczuciem żalu. Chociaż muszę przyznać, że teraz Rzym ogromnie stracił na swym uroku. Przerażający rozwój motoryzacji zabija go. Spaliny niszczą zabytki architektury, rzeźby. Widział pan Koloseum podparte drągami. Pomnik Marka Aureliusza rozsypie się kiedyś. Technika zaczyna się obracać przeciwko człowiekowi. Grozi zagładą miastom, zabytkom sztuki i wreszcie całej naszej zmęczonej planecie. Ale nie mówmy o rzeczach smutnych.

- Właśnie. Nie mówmy o rzeczach smutnych - przytaknął skwapliwie Downar. Sięgnął po butelkę i napełnił szklanki winem. - Pani zdrowie.

Spojrzała na niego uważnie.

- Mam wrażenie, że pan jest dzisiaj jakiś inny.

- To znaczy?

- Może się mylę, ale wyczuwam w panu napięcie nerwowe. Czy ma pan jakieś kłopoty?

Roześmiał się.

- Nie. Skądże znowu. Nie mam żadnych kłopotów. Wypiła łyk wina.

- Przepraszam, że się tak wypytuję, ale nie chciałabym, żeby pan był smutny. Wystarczy, że ja jestem smutna.

- Czy można temu jakoś zaradzić? Potrząsnęła głową.

- Nie. Podobno czas goi wszystkie rany. Bardzo na to liczę. Czy pan wie, że jutro odlatujemy do Palermo?

- Tak, Wiem. Znajdziemy się w siedzibie mafii, Sycylia.

Uśmiechnęła się.

- Nie sądzę, żebyśmy nawiązali kontakt z mafią. To mogłoby być interesujące, ale... Prawdopodobnie mają do załatwienia pilniejsze sprawy, aniżeli zajmowanie się polskimi turystami.

Downar wypił spory łyk wina.

- Cieszę się, że pani odzyskuje dobry humor. I całkowicie się z panią zgadzam, że chyba nie potrzebujemy obawiać się sycylijskiej mafii.

Pod koniec obiadu Downar przypomniał sobie, żl umówił się z Kozłowskim. To mu znowu popsuło nastrój. Winogrona wydały mu się jakieś dziwnie cierp, kie. Perspektywa tej rozmowy wcale go nie zachwycała. Wolałby oczywiście zdrzemnąć się chwilę, odpocząć. Nie było jednak rady. Słowo się rzekło.

Kozłowski czekał w małym saloniku, przylegającym do recepcji. Był zdenerwowany i co chwila przygładzał dłonią zmierzwioną czuprynę. Zerwał się z kanapki.

- Cieszę się, że pan przyszedł. Nie byłem pewien, czy pan nie zapomniał o naszym spotkaniu. Dziękuję. Może wyjdziemy stąd, bo nie chciałbym...

- Oczywiście - przytaknął Downar. - Chodźmy. Poszli na Stazione Termini. Tu było najbliżej. Bez

trudu znaleźli wolny stolik w dużej kawiarni. Błyskawicznie zjawił się przed nimi kelner w białej, mocno wykrochmalonej kurtce. Zamówili kawę, a kiedy młody człowiek postawił przed nimi filiżanki, Kozłowski chrząknął i wyjął z kieszeni gazetę.

- Niech pan spojrzy.

- Nie znam włoskiego - wyjaśnił Downar.

- A, prawda. Zapomniałem. Przepraszam. Zaraz panu przetłumaczę. Może się pan troszkę nachyli. Nie chcę tak głośno. Tytuł tej notatki jest taki: „Dramat głośny czy porachunki gangsterskie”. A pod spodem tekst: „Wczoraj w godzinach wieczornych znaleziono W okolicy Frascati zwłoki niejakiego Gaetano Serpotta. Młody człowiek został zastrzelony w luksusowym samochodzie Alfa Romeo, zaparkowanym na drodze prowadzącej do ruin willi Cycerona. Wstępne dochodzenie wykazało świeże ślady krwi na trawie w pobliżu amfiteatru, znajdującego się nie opodal willi Cycerona. Śledztwo w tej sprawie prowadzi znany ze swej energii komisarz Giovanni Valdelli”.

Kozłowski skończył tłumaczyć tekst notatki i spojrzał na Downara.

- No i co pan na to?

- Downar wzruszył ramionami.

- Cóż ja? Nic. Niech się martwi włoska policja.

- Czy nie uważa pan, że to morderstwo może się w jakiś sposób łączyć ze zranieniem Gródeckiego?

- Nie wiem. Przyznam się panu, że mnie ta sprawa zupełnie nie interesuje.

Kozłowski jednak nie dawał za wygraną.

- To, co wczoraj opowiadali Więckowski i Gródecki, nie wydało mi się wiarygodne. A pan jak to odebrał?

- Łgali, oczywiście - odparł obojętnie Downar i skończył pić kawę.

- Ale w jakim celu?

- Nie mam pojęcia. I coś panu powiem, panie kierowniku. Nie mam najmniejszego zamiaru bawić się tu w prowadzenie śledztwa. Pojechałem na wycieczkę dla przyjemności, a nie służbowo. Zresztą przeszedłem już na emeryturę i nie chcę słyszeć o żadnych kryminalnych aferach.

Kozłowski, zafrasowany, podrapał się za uchem.

- Sam nie wiem, co robić. Czy po powrocie do Polski powinienem złożyć raport w tej sprawie, zawiadomić nasze władze?

- Jak pan uważa. Sądzę jednak, że chyba tak. Powinien pan ten wypadek zreferować dyrekcji „Orbisu a oni niech już sobie robią, co chcą. Proponuję, żebyśmy wrócili do hotelu.

Podczas kolacji pojawiła się „Babcia”. Wyglądaj bardzo elegancko. Miała misternie ułożoną fryzuj i pachniała mocnymi perfumami. Robiła takie wrażenie, jakby przed chwilą wyszła z gabinetu kosmetycznego.

- A więc jutro do Palermo! - wykrzyknęła wesoło.

Rozdział V Citta del Marę

W dole morze gładkie, ciemnostalowe jak zbroja średniowiecznego rycerza. Skrawki lądu tu i ówdzie błyszczą pierwszymi światłami. W oddali widać białą plamę. To statek.

Samolot nie jest zbyt luksusowy, jeden z tych, co to kursują na lokalnych liniach. Warkot motorów bliski, natrętny.

Downar miał ochotę usiąść koło Anny, ale Więckowski, z właściwą sobie przedsiębiorczością, narzucił mu od razu swoje towarzystwo. Wczorajsze przeżycia nie wywarły na nim najwidoczniej większego wrażenia. Znowu był pogodny, chętny do rozmowy, pełen werwy.

- Cieszę się, że się tak razem, we dwóch, trzymamy - powiedział wesoło.

- Uhm - mruknął Downar. Fotograf spojrzał uważniej.

- Mam wrażenie, że pan dzisiaj jakiś nie w sosie. Czy coś się stało?

- Nie, nic się nie stało.

- To dlaczego taki kwaśny humorek? - nastawał Więckowski.

- Znowu niezbyt dobrze spałem. Może dlatego.

- Ja też bardzo kiepsko spałem - podchwycił z ożywieniem fotograf. - Prawdopodobnie ta wczorajsza przygoda Gródeckiego... Przykro mi, że pan tak jakoś podejrzliwie ustosunkował się do tej sprawy, bo przecież...

- Może już nie będziemy mówić na ten temat - zaproponował Downar. - Myślę, że to nie ma sensu.

- Jak pan sobie życzy. Widzi pan tych facetów?

Downar, który dotychczas wyglądał przez okno, dopiero teraz zauważył, że zamiast przystojnych, uśmiechniętych dziewcząt obsługują pasażerów młodzi ludzie o poważnych, pełnych skupienia twarzach.

Więckowski pochylił się i szepnął tajemniczo:

- Tajniacy. Widocznie boją się jakiejś rozróby w Palermo. Niech pan spojrzy, jak się badawczo przyglądają podróżnym. Założę się, że każdy z nich ma pistolet pod pachą. Chyba jednak dolecimy na miejsce bez żadnych przygód. Obstawa jest solidna.

- Był pan kiedy na Sycylii?

Downar potrząsnął głową.

- Nie, nigdy.

- Ciekawy kraj, ale niezbyt bezpieczny. Nie daj Boże podpaść mafii. Koniec. Nawet cała armia karabinierów takiemu nie pomoże. Mafii boją się i karabinierzy, i prokuratorzy, i sędziowie, a nawet członkowie parlamentu. To cholerna organizacja. Wszędzie mają swoje wtyczki.

- Boi się pan? - uśmiechnął się Downar. Więckowski żachnął się.

- Skądże znowu. Dlaczego miałbym się bać? - Nagle spochmurniał i zmarszczył brwi, jakby go zaabsorbowała jakaś niewesoła myśl. - Dlaczego miałbym się bać? - powtórzył. - Nikomu się przecież nie naraziłem. Ostatni raz byłem na Sycylii trzy lata temu. Z mafią nigdy nie miałem nic wspólnego. Chyba mi pan wierzy.

- Wierzę panu - powiedział obojętnie Downar i znowu zaczął wyglądać przez okno. Nudziła go ta gadanina. Był wściekły, że akurat ten facet przyczepił się doi niego, Psuło mu to całą przyjemność. Więckowski najwyraźniej miał coś na sumieniu i szukał oparcia i opieki.

Pytanie zostało zadane ledwie dosłyszalnym szeptem:

- Czy ma pan broń? Downar spojrzał zdumiony.

- Chyba pan oszalał. A na co mi broń na wycieczce orbisowskiej?

- Oczywiście, oczywiście - zaśmiał się niezbyt szczerze Więckowski. - Głupstwa plotę. Proszę mi wybaczyć. Nikt się nie wybiera na wycieczkę uzbrojony. Nonsens. Tak czasem coś lapnę bez zastanowienia, Pardon.

Downar nie zareagował. Przechylił w tył głowę i przymknął oczy.

Było już zupełnie ciemno, kiedy samolot wylądował w Palermo. Dość długo czekali na bagaże. Wreszcie na kolistej taśmie zaczęły się pojawiać walizki.

Kozłowski, jak zawsze energiczny, sprawdził, czy nikogo nie brakuje, i dał sygnał do wymarszu z lotniska.

Autokar już czekał. Kierowca, czarniawy Sycylijczyk o gęstych kędzierzawych włosach, z zaciekawieniem przyglądał się turystom przybyłym z północnego kraju.

- To niedaleko - wyjaśnił Więckowski, sadowiąc się koło Downara. - Około czterdziestu kilometrów. Zdążymy akurat na kolację.

I rzeczywiście...

Sala restauracyjna olbrzymia, mogąca pomieścić kilkaset osób. Obsługa szybka, uprzejma, mimo iż widać było, że kelnerzy są zmęczeni całodzienną, intensywną pracą.

Po kolacji szukanie kwater ukrytych wśród kwiatów, krzewów i drzew. Wznoszące się szerokim półkolem dwu - i trzypiętrowe pawilony w świetle latarń i lampionów wyglądały trochę nierealnie i tajemniczo.

Downar i Więckowski stosunkowo szybko odnaleźli swój pokój. Przed drzwiami stały już ich walizki.

- Dobra organizacja - pochwalił Downar. Więckowski uśmiechnął się.

- W ogóle tu jest pierwszorzędnie. Zobaczy pan jutro, za dnia. A co za żarcie! Nie będzie pan wiedział, za co się łapać. Szwedzki stół.

- Był pan już tutaj?

- Gdzie ja nie byłem, panie kochany, gdzie ja nie byłem. Kręci się człowiek po świecie, jak ten Żyd wieczny tułacz. Trochę tu, trochę tam.

- I bez trudu dostaje pan paszport na takie częste wyjazdy?

- Przeważnie jeżdżę służbowo. Robię zdjęcia dla różnych czasopism, do książek. Lubię to. W ogóle lubię ruch w interesie. Teraz wyjątkowo wybrałem się z orbisowską wycieczką, prywatnie, zupełnie prywatnie. Przynajmniej raz nie mam żadnych obowiązków na głowie. Czasem coś tam sobie pstryknę, ale bardzo mało. Trzeba przecież trochę odpocząć od pracy zawodowej.

- Niewątpliwie - przytaknął Downar. - Każdy powinien od czasu do czasu wypocząć od pracy zawodowej. A teraz może rozpakujemy walizki i spróbujemy się przespać.

- Nareszcie nie będzie żadnego zwiedzania - roześmiał się Więckowski. - Żadnych muzeów, żadnych galerii, żadnych kościołów. Sześć dni całkowitego wypoczynku. Co za rozkosz!

Rano Downar obudził się bardzo wcześnie. Wyszedł w pidżamie na taras. Widok, który się przed nim roztaczał, oszołomił go.

Na ogromnej skarpie, wznoszącej się kilkaset metrów ponad błękitną taflą morza, stworzono przepiękny ogród, pełen krzewów, kolorowych kwiatów i pinii. Czerwonoamarantowe pęki bougeiwille pięły się po białych ścianach pawilonów, ogromne aloesy o powyginanych liściach przykuwały wzrok swą egzotyką,; kolczaste opuncje i agawy, porastające kamieniste zbocza, przypominały o autentycznym krajobrazie Sycylii. Złocisty krąg słońca wolno podnosił się nad horyzontem.

Downar tak się zapatrzył na ten czarodziejski ogród, że nie posłyszał za sobą kroków.

- Ładny widoczek z tego tarasu, co? - odezwał się Więckowski.

Downar drgnął.

- Pięknie tu.

- Tylko, że to wszystko lipa - skrzywił się fotograf. - Sztucznie zrobili ten „rajski ogród” dla uciechy turystów. Kosztowało to kupę forsy. Musieli nawieźć ziemi pod te wszystkie kwiaty i krzewy. A teraz, żeby to utrzymać, muszą się porządnie napracować. Ale trzeba przyznać, że zorganizowali z pomyślunkiem. Wcześnie pan wstał dzisiaj.

- Tak, dosyć wcześnie - mruknął Downar, zły, że mu Więckowski zepsuł nastrój. Poszedł do łazienki i zabrał się do golenia.

Śniadanie jedli w tej samej sali, w której wczoraj wieczorem byli na kolacji.

- Na razie bułeczki, serki, dżemy i herbatka - powiedział fotograf, smarując masłem rogalik. - Dopiero zobaczy pan, co dadzą na obiad. Szwedzki stół. Można; się najeść za wszystkie czasy. Wina skolko ugodno, tylko nie wolno wynosić. Konsumpcja na miejscu.

Po śniadaniu Downar wrócił do pokoju, włożył kostium kąpielowy i poszedł na basen. Zobaczył Annę,; wyciągniętą na leżaku.

- Dzień dobry.

Otworzyła oczy i uśmiechnęła się.

- Ach, to pan. Dzień dobry. Jak się pan czuje w Citta del Mare?

- Wspaniale. Zupełnie tak, jakbym się nagle znalazł w zaczarowanym ogrodzie z bajki.

- Ja odnoszę takie samo wrażenie. Wszystko tu jest nierealne. Nasz świat został gdzieś bardzo, bardzo daleko, nasuwa się nawet pytanie, czy w ogóle jeszcze istnieje.

- Zapewniam panią, że istnieje - powiedział wesoło Downar. - I za sześć dni do niego wrócimy, a nasza wycieczka bardzo prędko ucieknie w przeszłość, stanie się wspomnieniem.

- Niech mnie pan nie martwi - poprosiła. - I niech pan sobie weźmie leżak. Stoją tam, przy barierze.

Podszedł do bariery i spojrzał w dół. Ukwiecone tarasy spływały ku granatowej tafli morza, roziskrzonej złotą łuską, utkaną z promieni słonecznych. Powietrze było czyste, łagodne, pozwalające sięgnąć wzrokiem daleko, aż do linii horyzontu.

Wziął leżak i wrócił do Anny.

- Ale może ja pani przeszkadzam? Potrząsnęła głową.

- Gdyby mi pan przeszkadzał, to przecież nie zaproponowałabym, żeby pan usiadł koło mnie.

Usadowił się wygodnie, zwracając twarz ku słońcu.

- Zdaje się, że się tutaj wspaniale opalimy. Czy pani pływa?

- Tak. Ale do basenu wejdę trochę później, jak będzie jeszcze cieplej.

Umilkli. Downar rozkoszował się tym dolce far niente. Zwiedzanie Wenecji, Florencji, Sieny, Rzymu było bardzo intensywne, męczące. Za to teraz całkowity, wspaniały relaks.

- I nagle znaleźliśmy się w rajskim ogrodzie - powiedział.

Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach.

- Całe szczęście, że tu nie ma jabłoni. Kto wie, czy nie sięgnęłabym po zakazany owoc.

- Sądzę, że nowoczesna kobieta może się obejść bez jabłka.

- Jestem tradycjonalistką.

- Czyżby? Nie wygląda pani na osobę przywiązującą zbyt dużą wagę do tradycyjnych form. Jest pani artystką, a artyści...

- Co artyści?

- Wydaje mi się, że przede wszystkim artyści dążą do zerwania z wszelkiego rodzaju konwenansami.

Uśmiechnęła się.

- Należy unikać uogólnień. To są sprawy bardzo indywidualne. A zresztą, każda chyba epoka ma swoje konwenanse, które są zwalczane przez gniewną, buntowniczą młodzież, nie zdającą sobie sprawy z tego, że na miejsce starych konwenansów, starych form współżycia między ludźmi przychodzą nowe, kostniejące równie szybko jak te stare.

- Widzę, że pani jest w filozoficznym nastroju.

- Nie. Po prostu sama kiedyś należałam do tej buntowniczej młodzieży, pragnącej przewracać świat do góry nogami.

- To chyba było nie tak dawno.

- Bardzo dawno. Nie wyobraża pan sobie jak dawno. Od tamtych lat w moim życiu dużo się zmieniło, bardzo dużo. I w tej chwili na pewne zagadnienia patrzę zupełnie inaczej. Ale nie mówmy o mnie. To nieciekawy temat. Proszę mi powiedzieć, czy pan wierzy, w zbrodnię doskonałą.

Był zaskoczony.

- Dlaczego pani o to pyta?

- Tak sobie. Bez żadnych ukrytych intencji. Czytam właśnie jakiś kryminał i... Zastanawiałam się, czy można popełnić zbrodnię doskonałą.

Downar nieznacznie wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Zapewne można popełnić zbrodnię doskonałą, ale to nie takie proste. Oczywiście, że wiele zbrodni pozostaje nie wykrytych. Wynika to jednak przeważnie z nieudolności prowadzących śledztwo. Czyżby pani miała zamiar pozbyć się kogoś? Roześmiała się.

- Nie wiem. Być może, że miałabym ochotę, ale chyba nigdy nie wystarczyłoby mi odwagi.

- Jeżeli pani interesuje się zbrodniami doskonałymi, to najlepiej niech pani przekonsultuje to zagadnienie z jakimś fachowcem.

- A pan nie jest fachowcem?

- Skąd to przypuszczenie?

- Nie wiem. Jak tylko pana zobaczyłam, jeszcze na lotnisku w Warszawie, to zaraz przyszło mi na myśl, że nadałby się pan do roli Sherlocka Holmesa.

Roześmiał się.

- Nie bardzo rozumiem, skąd to skojarzenie. Nie mam żadnych wspólnych cech z bohaterem Conan Doyla. Nie palę fajki, nie gram na skrzypcach, nie przyjaźnię się z żadnym lekarzem, nie posługuję się metodę dedukcji.

- A jaką się pan metodą posługuje? - spytała podchwytliwie.

- Żadną. Po prostu żadną. Wstała z leżaka.

- Chodźmy popływać.

Pływała bardzo dobrze, ale Downar bez trudu wyprzedził ją. Kiedy wyszli z wody, miała niezadowoloną minę.

- Ach, ten pański crawl.

- To najszybszy styl - uśmiechnął się, wycierając głowę ręcznikiem.

- Ja tam wolę żabkę.

- Jako żabka jest pani niezrównana.

- Czy tylko jako żabka?

- Czy pani chce, żebym powiedział, że ma pani kształty olimpijskiej bogini?

- Takie stwierdzenie jest zawsze mile widziane, a raczej mile słyszane.

- No, więc dobrze. Moim zdaniem tak właśnie musiała wyglądać piękna Helena, o którą walczono pod Troją.

- Zaczyna pan robić postępy w prawieniu komplementów.

- Mam nadzieję, że mając taką nauczycielkę, bardzo dużo skorzystam.

Rozmawiali czas jakiś o niczym, aż wreszcie Downar spojrzał na zegarek.

- Mile nam się gawędzi, ale zdaje się, że trzeba już się trochę przyodziać do obiadu.

- Po tym pływaniu nabrałam apetytu - powiedziała Anna, wstając z leżaka.

Downar dziarskim krokiem ruszył wąską alejką, wysypaną żwirem. Dziewczyna rzeczywiście podobała mu się i byłby bardzo zadowolony ze spędzonego z nią przedpołudnia, ale... Te jakieś dziwne aluzje, dotyczące zbrodni doskonałej, zaniepokoiły go. Czyżby i ona już wiedziała? - myślał, przyspieszając kroku. - Czyżby Więckowski się wygadał? Zrobiłem wszystko, żeby nikt z uczestników wycieczki nie wiedział o mojej pracy zawodowej, a tymczasem... Kozłowski, Więckowski, teraz może i Anna... Niech to wszyscy diabli!

Dobiegły go znajome głosy. Siedzieli w małej altance, misternie skonstruowanej z pnących roślin. Chciał ich minąć, ale to, co posłyszał, zmusiło go do zatrzymania się za pniem karłowatej pinii.

- Ja bym ci radziła truciznę - powiedziała pani Celińska.

- Myślałem o sztylecie - zabrzmiał charakterystyczny bas Gałeckiego.

- Trucizna lepsza, dużo lepsza - upierała się „Babcia”. - Trzeba tylko wykombinować coś trudno wykrywalnego. Jak wrócimy do Warszawy, zaraz porozumiem się z Tadeuszem. On się zna na tych rzeczach.

- Tylko błagam cię, zrób to ostrożnie. Żeby się nie domyślił.

- Bądź spokojny. Nie domyśli się. No, trzeba się przyszykować do obiadu. Chodź.

Downar pospiesznie zeszedł w dół i okrężną drogą dotarł do pawilonu, w którym mieszkał. Był oszołomiony. Nie miał całkowitej pewności, czy go nie widzieli, więc może to tylko jakiś głupi kawał. A jeśli nie? To kogo, u licha, ci starzy chcą truć?

W pokoju zastał Więckowskiego. Fotograf był już ubrany w elegancki garnitur z błękitnego tropiku. Właśnie skrapiał się obficie wodą kolońską.

- Gdzież to się pan podziewał? - spytał wesoło.

- Pływałem trochę w basenie, opalałem się.

- A ja wypuściłem się na maleńki podryw. Dziewczyny tutaj, że palce lizać. Tylko czekają. Umówiłem się z jedną na wieczór. Pójdziemy potańczyć. Jakby pan sobie jakąś przygadał, to moglibyśmy pójść we czwórkę.

- Chyba nie - powiedział z uśmiechem Downar. - Nie jestem taki szybki do podrywania dziewczyn. Poza tym kiepsko tańczę. Na razie idę pod prysznic i muszę się trochę przyodziać do obiadu. Wprawdzie nie mam takiego eleganckiego stroju, jak pan, ale myślę, że w sportowej koszuli mnie wpuszczą.

- Oczywiście. W kąpielówkach nie wolno, ale w koszuli... Zaczekam na pana.

Dotychczas „szwedzki stół” był dla Downara pustym, pozbawionym jakiejkolwiek treści dźwiękiem. Dopiero kiedy sympatycznej dziewczynie podał swój obiadowy numerek i znalazł się po drugiej stronie szklanych drzwi, zorientował się, co to znaczy.

Dookoła ogromnej sali poustawiano długie stoły, uginające się pod najrozmaitszymi specjałami. Wszelkiego rodzaju sałatki, z krabów, z ośmiornic, z ananasów, z bakłażanów, rozmaite gatunki ryb w pikantnych sosach, warzywa, oliwki, pomidory. Kucharze w białych kitlach kroili smakowite mięsiwa, ogromne plastry rozbefów, cielęcinę i pieczony drób.

Samoobsługa. Każdy brał talerz, albo nawet dwa talerze, sztućce i sam nakładał sobie potrawy. Przybysze z Polski byli tak oszołomieni tym zaopatrzeniem, że w pierwszej chwili nie wiedzieli, co brać.

- Widzi pan, jaka wyżerka - powiedział Więckowski. - To rozumiem. I bez żadnych ograniczeń. Może pan sobie dokładać, ile dusza zapragnie, a raczej, ile się w żołądku zmieści. Łapiemy się za tę sałatkę z ananasów. Polecam. Pyszności. Jak nam będzie mało, to jeszcze wrócimy. A teraz chodźmy.

Z pełnymi talerzami weszli przez oszklone drzwi do ogromnej sali, w której poprzedniego dnia jedli kolację. Długie stoły, nakryte obrusami, koszyki z pieczywem, butelki z winem białym i czerwonym.

- Tutaj trudno nie przytyć - uśmiechnął się Więckowski, nalewając wino do szklanek. - W Warszawie trzeba będzie zrzucić nadwagę. Mówi się trudno. Nie sposób przecież zrezygnować z tych przeróżnych smakołyków. A muszę się przyznać, że lubię dobrze zjeść.

- Nie wątpię w to - przytaknął Downar.

Ciekawie rozglądał się po tym gigantycznym przybytku zbiorowego żywienia i podziwiał znakomitą organizację. Kelnerzy błyskawicznie zbierali brudne talerze, ustawiając je na zgrabnych wózkach. Wszystko tu odbywało się szybko, sprawnie i uprzejmie.

- Po obiadku proponuję maleńką drzemkę - powiedział Więckowski, ponownie napełniając szklaneczki winem. - A wieczorkiem może się gdzieś wypuścimy. Kolacja już nie jest samoobsługowa. Coś podadzą do jedzenia, ale na ogół karmią tu zupełnie przyzwoicie. Wszelkich atrakcji także nie brakuje, kina, dancingi, telewizja, występy folklorystyczne, zaciszne tawerny. A jeżeli jest pan amatorem sportu, to może pan grać w tenisa, w ping-ponga, wynająć żaglówkę, jeździć na nartach wodnych. Trzeba im oddać sprawiedliwość, że z pomyślunkiem to zorganizowali. Mają smykałkę do tych rzeczy. Kupę forsy to kosztowało, ale procentuje jak cholera. Opłaca się w takie coś zainwestować kapitał. Żeby tak u nas. Mój Boże.

Downar z roztargnieniem słuchał paplaniny fotografa. Rozmowa, którą przypadkowo podsłuchał, nie dawała mu spokoju. Przez cały czas wycieczki nie zauważył, żeby pani Celińska kontaktowała się z owym ponurym typem o drapieżnej, sępiej twarzy. Aż teraz nagle... Doradza mu użycie trucizny i zaofiarowuje swą pomoc w zdobyciu jej. Co to może znaczyć, do diabła? Głupi żart? Ale w jakim celu?

Automatycznie wypił trzy szklanki wina i poczuł, że trochę mu się kręci w głowie. Porcja słońca w połączeniu z alkoholem zrobiła swoje. Doszedł do wniosku, że w tej sytuacji poobiednia drzemka jest nieodzowna.

Więckowski triumfował.

- A widzi pan. Mówiłem, że po tym szwedzkim stole trzeba się chwileczkę kimnąć. Jeszcze nie jesteśmy zaaklimatyzowani i nie przyzwyczajeni do takiej wyżerki.

Maleńka drzemka przeciągnęła się do wieczora. Ledwo zdążyli na kolację.

- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - pocieszał swojego towarzysza Więckowski. - Kto śpi, nie grzeszy. A wypoczynek po tych wszystkich wrażeniach nam się należał.

Kiedy wchodzili do sali jadalnej, do Downara podszedł Kozłowski.

- Po kolacji chciałbym z panem zamienić kilka słów. Downar spojrzał niespokojnie.

- Znowu jakieś kłopoty?

- Coś w tym rodzaju. Może spotkamy się na dole, w kawiarni.

- Dobrze.

Więckowski stracił nagle humor i swą niedawną werwę. Niechętnie jadł faszerowane bakłażany w sosie pomidorowym. Często sięgał po butelkę z winem.

- Niech pan uważa, bo się pan upije - przestrzegł go Downar.

- No to co? Najwyżej się upiję. Nie wolno mi czy jak?

- Fotograf najwyraźniej był już trochę pod gazem. Downar wzruszył ramionami. Nie miał najmniejszego zamiaru występować w roli niańki. Zdziwiła go zmiana nastroju jego współlokatora, ale ostatecznie...

Po kolacji zeszedł na dół i usiadł na kawiarnianym tarasie. Niebawem pojawił się Kozłowski, niosąc wysoką szklankę, napełnioną jakimś ciemnym płynem. Kostki lodu pobrzękiwały rytmicznie.

- Co pan wziął? Lemoniadę? - skrzywił się kierownik. - Trzeba było zafundować sobie „amaro”. Dużo lepsze. Pomaga w trawieniu.

- Na przyszłość tak zrobię - uśmiechnął się Downar.

- Nie jestem jeszcze zorientowany w tych wszystkich trunkach. Ale chyba nie o alkoholach chciał pan ze mną rozmawiać.

- To prawda. Nie o alkoholach. Znowu mam kłopoty z naszą nieznośną „Babcią”.

- Co się stało?

Kozłowski potrząsnął lodem w szklance.

- Niech pan sobie wyobrazi, że zwiała.

- Jak to zwiała?

- Zwyczajnie. Przyjechał podobno po nią jakiś facet luksusowym wozem. Wsiadła i pojechała.

- Kto to panu powiedział?

- Pani Anna Toczycka. „Babcia” prosiła ją, żeby mnie zawiadomiła, że przez najbliższe dwa dni będzie nieobecną.

- Szalona staruszka - roześmiał się Downar. Kozłowski nie podzielał jego wesołości.

- Pan się śmieje, a ja nie wiem, co robić.

- A co pan ma robić?

- Właśnie nie wiem. Jako kierownik grupy jestem odpowiedzialny za każdego uczestnika wycieczki. Bardzo mnie ta sprawa niepokoi.

- Przecież jej nie porwali - zauważył Downar.

- To prawda. Pani Toczycka widziała, jak odjeżdżała z tym Włochem. Podobno była w doskonałym humorze.

Downar skończył pić swoją lemoniadę.

- No, cóż... Wydaje mi się, że niepotrzebnie się pan przejmuje. Ostatecznie panią Celińską można uważać za osobę dorosłą. Jeżeli chciała się gdzieś wypuścić, to cóż pan może na to poradzić? Gdyby to było porwanie, to oczywiście należałoby zawiadomić policję, ale w tej sytuacji...

- Wyjątkowo pechowa wycieczka, wyjątkowo - mruknął Kozłowski. - Tyle lat pracuję w tej branży i jeszcze czegoś takiego nie miałem. Rzucę w czorty tę robotę. Po jaką cholerę mam się tak denerwować?! O, właśnie idzie pani Toczycka. Pani Aniu! Pani Aniu!

Dopiero teraz ich zauważyła. Zatrzymała się.

- Nad czym to panowie tak radzą? Kozłowski przysunął krzesło.

- Prosimy. Niech pani na chwileczkę z nami usiądzie. Co pani przynieść do picia?

Potrząsnęła głową.

- Dziękuję. Przed chwilą wypiłam coca-colę. Ale się pan dzisiaj opalił - powiedziała, spoglądając na Downara. - Obawiam się, że czeka pana kiepska noc. Może dać panu trochę oliwy albo krem?

- Nie, dziękuję, nic mi nie będzie - uśmiechnął się Downar. - A ta „opalenizna” to może raczej od wina aniżeli od słońca. Przed chwilą rozmawialiśmy o pani.

- O mnie?

- Właściwie o pani Celińskiej - sprostował Kozłowski.

- Dziwna kobieta. Jednego dnia robi takie wrażenie, jakby była zniadołężniałą staruszką, a potem znowu...

- Co powiedziała przed wyjazdem? - spytał Downar takim tonem, jakby go bardzo mało obchodziła ta sprawa.

- Powiedziała, że tutaj, w Città del Mare, jest bardzo nudno i że się musi trochę „przewietrzyć”. Prosiła, żeby zawiadomić kierownika, że przez dwa dni jej nie będzie.

- Czy nie wspomniała, dokąd się wybiera?

- Nie. Spytałam ją nawet, ale tylko się roześmiała.

- Podobno ktoś po nią przyjechał.

- Tak. Jakiś Włoch, być może Sycylijczyk.

- Jak wyglądał?

- Wysoki, postawny, bardzo przystojny, śniady, ogromne czarne oczy.

- Młody? Stary?

- Myślę, że około pięćdziesiątki, czterdzieści kilka. Zresztą, trudno mi powiedzieć, ci południowcy różnią się bardzo od naszych mężczyzn. Określić ich wiek nie jest rzeczą łatwą.

- Czy pani Celińska nie wymieniła jakiegoś nazwiska albo chociaż imienia?

Anna zastanowiła się.

- Zaraz... zaraz... chwileczkę... Tak. Powiedziała: „Ciao Antonio. Come stai?”

- A on?

- Słabo znam włoski - uśmiechnęła się - ale to, co zrozumiałam: „Vieni. Sbrighiamoci. Non ce tempo da perdere”.

- To znaczy: „Chodź. Pośpieszmy się. Nie ma czasu do stracenia” - przetłumaczył Kozłowski.

- Nie ma czasu do stracenia - powtórzył Downar i zamyślił się. - No, cóż... pożywiom, uwidim. Na razie nie widzę powodu do niepokoju. Z tego można wysnuć taki wniosek, że nasza „Babcia” posiada rozległe koneksje na terenie Italii. Jestem przekonany, że i tym razem się znajdzie. Niech się pan tak nie martwi, panie kierowniku. Szkoda zdrowia. Ręczę, że „Babcia” się pojawi w szampańskim humorze iże będzie zdziwiona, żeśmy się o nią niepokoili.

- Co za cholerna baba - westchnął Kozłowski.

- To prawda, że pani Celińska trochę dziwnie się zachowuje - przytaknęła w nieco łagodniejszej formie Anna. - Ciągle są z nią jakieś kłopoty.

- Najważniejsze, że w danym wypadku nie mamy do czynienia z raptus puellae - uśmiechnął się Downar.

Na tym zakończyli rozmowę na temat niesfornej „Babci”. Kozłowski przypomniał sobie, że z kimś się umówił w snack-barze „La Capannuccia”. Pożegnał się i poszedł. Zostali sami, we dwoje.

Przez dłuższą chwilę milczeli. Nie wiadomo dlaczego, wkradło się między nich jakieś niczym nie uzasadnione skrępowanie. Swobodny poranny nastrój znad basenu zniknął.

Downar intensywnie pracował swym intelektem, żeby powiedzieć coś dowcipnego, ale, jak na złość, nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy. Wobec tego zaproponował, żeby się czegoś napili. Stary wypróbowany sposób nawiązania konwersacji. Wstał i niebawem wrócił, niosąc dwie szklanki z owym ciemnobrązowym płynem, który tak zachwalał Kozłowski.

- Amaro. Podobno znakomicie pomaga w trawieniu. Skinęła głową.

- To dobry aperitif. Można go pić i przed jedzeniem, i po jedzeniu.

- Jak się pani tutaj czuje?

- Znakomicie. Ale przyznaję, że trochę mi działa na nerwy pani Celińska. Te jej ekstrawagancje...

- Będzie pani miała teraz dwa dni wytchnienia.

- To prawda. Jednak jestem o nią trochę niespokojna. Właściwie to bez sensu, ale czuję się w jakiś sposób za nią odpowiedzialna.

- Sądzę, że to przesadna wrażliwość - powiedział Downar, mieszając lód w szklance. - W stosunku do pani Celińskiej nie ma pani absolutnie żadnych obowiązków. A propos. Czy w dalszym ciągu wysyła te tajemnicze listy?

- Tutaj nie zauważyłam. Zresztą nie miała na to czasu. Czy pan przywiązuje jakąś wagę do tych szyfrowanych listów? Uśmiechnął się.

- Ja do niczego nie przywiązuję wagi. Proszę mi wierzyć, że taka postawa ogromnie ułatwia życie.

Skończyli pić amaro i Downar zaproponował spacer. Zgodziła się chętnie.

Wieczór był ciepły. Łagodny powiew szedł od morza. Szli wolno przez ten „zaczarowany ogród”, oświetlony lampionami ukrytymi w zieleni.

- Czy pani także odczuwa nierealność wszystkiego, co nas otacza?

Skinęła głową.

- Tak. W pierwszym momencie to miejsce wydaje się jakąś baśniową krainą, nie mającą nic wspólnego z resztą świata. Potem to wrażenie oczywiście minie. Wszystko, niestety, powszednieje. Baśnie z tysiąca i jednej nocy także. Ale trzeba przyznać, że ta wycieczka została bardzo dobrze pomyślana. Należał nam się całkowity odpoczynek po tym intensywnym zwiedzaniu Wenecji, Florencji, Rzymu. Chociaż i tutaj nie obejdzie się bez zwiedzania. W programie mamy wypad do Palermo i Monreale, ale to już nie będzie takie męczące.

- Tylko, że wyrwie nas z tej nierealnej egzystencji.

- Boję się - powiedziała cicho. Spojrzał zdziwiony.

- Czego się pani boi?

- Boję się powrotu do realnego świata, do codziennego życia. Boję się powrotu do Warszawy.

- Czy mógłbym w czymś pani pomóc? Energicznie potrząsnęła głową.

- Nie. Ani pan, ani nikt inny nie może mi pomóc. Nie mówmy o tym.

- Jak pani sobie życzy. W każdym razie proszę pamiętać, że ma pani we mnie serdecznego przyjaciela i że może pani w każdej chwili liczyć na moją pomoc.

- Dziękuję. Ale czy nie uważa pan, że może trochę za wcześnie mówić o przyjaźni? Znamy się przecież tak krótko. Rozmawialiśmy ze sobą zaledwie parę razy.

- To prawda - przyznał Downar. - Nasza znajomość rzeczywiście datuje się od niedawna. Jednakże zdarza się czasem, że ludzie od razu czują do siebie sympatię, szybko znajdują wspólny język, choć bywa i tak, zenie wystarcza przysłowiowa beczka soli, żeby się dobrze poznać i nabrać do siebie zaufania.

- Różnie to bywa - powiedziała cicho. - Nie zawsze jest bezpiecznie dowierzać pierwszemu wrażeniu. Można się fatalnie pomylić.

- Widzę, że pani ma jakieś bardzo przykre doświadczenia.

Uśmiechnęła się smutnie.

- Proponuję, żebyśmy porozmawiali o weselszych rzeczach.

- Może więc o pogodzie? - roześmiał się Downar.

- Jeżeli nie znajdzie pan bardziej atrakcyjnego tematu...

- Inicjatywę oddaję w pani ręce. O czym chciałaby pani ze mną rozmawiać?

- O panu.

- O! - zdziwił się. - O mnie? Nie sądzę, żeby to był interesujący temat.

- A ja jestem pewna, że to byłby niezwykle interesujący temat do rozmowy.

- Skąd to przypuszczenie?

Przystanęła na jaskrawo oświetlonej alejce i spojrzała mu prosto w oczy.

- Przed chwilą zaofiarował mi pan swą przyjaźń i pomoc. Wobec tego mam chyba prawo wymagać, żeby pan był wobec mnie szczery.

- Ależ ja jestem z panią szczery, zupełnie szczery.

- Powiedzmy, że niezupełnie. Przez cały czas naszej znajomości usiłuje pan ukryć to, że jest pan oficerem milicji.Wzruszył ramionami.

- Czy panią to dziwi? Czy nie pomyślała pani o tym, że oficer milicji to także człowiek, który od czasu do czasu pragnie oderwać się od swych zajęć, od swego środowiska, od problemów kryminalnych? Chciałem podczas tej wycieczki zachować incognito. Nie udało mi się. Trudno. Widocznie nawet i na Sycylii muszę występować w roli funkcjonariusza milicji obywatelskiej. Ale, dla ścisłości, muszę powiedzieć, że może pani myśleć o mnie w czasie przeszłym jako o oficerze MO. Przeszedłem na emeryturę.

Zdziwiła się.

- Na emeryturę? Przecież pan jest jeszcze zupełnie młodym mężczyzną, to znaczy, w sile wieku.

- Dziękuję za dobre słowo - uśmiechnął się. - Ale my trochę wcześniej przechodzimy na emeryturę. Widzi pani... kiedy człowiek na co dzień obcuje ze zbrodnią, z przestępstwem, jego system nerwowy wyczerpuje się o wiele szybciej aniżeli, na przykład, system nerwowy urzędnika pocztowego.

Pokiwała głową.

- To prawda. Jakoś o tym nie pomyślałam. Przeciętny śmiertelnik zupełnie nie zdaje sobie sprawy z istoty waszej pracy, która się najczęściej kojarzy z romantycznymi, niezwykłymi przygodami Sherlocka Holmesa.

- Mogę panią zapewnić, że praca oficera śledczego nie ma nic wspólnego ani z romantyzmem, ani z niezwykłymi, powieściowymi czy filmowymi przygodami. Jest to ciężka, codzienna, niewdzięczna harówka. Czy pani uwierzy, że w pewnych przypadkach musimy przesłuchać kilkaset osób albo nawet kilka tysięcy?

- Niesłychane. Musi się pan czuć chyba bardzo szczęśliwy, że się pan uwolnił od tego wszystkiego.

- Przyznaję, że byłem już wyczerpany nerwowo. Nie sypiałem po nocach.

- A jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość?

- Na razie mam zamiar odpoczywać, korzystać z życia.

- A potem? Jest pan człowiekiem w pełni sił. Musi się pan przecież czymś zająć.

Downar uśmiechnął się.

- Bo ja wiem. Nie myślałem jeszcze o tym. Może będę hodował gołębie, a może założę pasiekę.

- Pan żartuje.

- Wcale nie. Podobno żadna praca nie hańbi. Właściwie wszystko jedno, co człowiek robi. Grunt, żeby to robił dobrze, solidnie.

- Czy U doszliśmy do Traktatu o dobrej robocie - powiedziała wesoło Anna.

Downar skinął głową.

- Otóż to. Moim zdaniem ta książka, powinna być lekturą obowiązkową we wszystkich szkołach.

- Już widzę, jak nasi chłopcy i dziewczęta zgłębiają mądrości filozoficzne profesora Kotarbińskiego - roześmiała się Anna.

- Jest pani pesymistką.

- Nie. Lubię tylko realnie spojrzeć na każde zagadnienie.

- A ja natomiast lubię spoglądać na panią. Sprawia mi to prawdziwą przyjemność.

Tak była zaskoczona, że przystanęła.

- O! Co się z panem dzieje? Czyżby próbował pan mnie podrywać?

- Przepraszam. Tak jakoś mi się powiedziało. Może to nastrój sycylijskiej nocy, a może urok tego „zaczarowanego ogrodu”... Proszę się nie gniewać.

- Nie gniewam się, ale wolałabym, żeby nasza znajomość nie przekraczała przyjacielskich uczuć.

*

Anna miała rację. W miarę upływających dni urok Citta del Mare tracił swoje początkowe, intensywne barwy. Z wolna zaczęła się pojawiać monotonność codzienności. Rano śniadanie, potem pływanie w basenie i opalanie się na leżaku, następnie obiad, poobiednia drzemka, spacer, kolacja, amaro na tarasie kawiarni, wieczorowy spacer i spać. Każda rytmika staje się z czasem nudna. Nawet ów imponujący „szwedzki stół” spowszedniał, przestał być tak bardzo atrakcyjny. Potrawy powtarzały się nieuchronnie, bo przecież nie mogło być inaczej. Pierwsze oszołomienie minęło bezpowrotnie. No, cóż... rozbef jak rozbef, cielęcina jak cielęcina. Sałatka z ananasów, owszem, smaczna, ale...

W pewnej chwili Downar złapał się na tym, że wyjazd z Città del Mare nie napełni go smutkiem. Zaczynał mieć dosyć. Z przyjemnością myślał o powrocie do Warszawy, do swego mieszkania na Koszykowej. Właściwie największą obecnie atrakcją była dla niego Anna. Coraz bardziej podobała mu się i nie miałby nic przeciwko temu, żeby przeżyć choćby tylko przelotny, sycylijski romans. Bał się ją jednak spłoszyć. Zresztą zupełnie wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie chce się angażować w żadne flirty.

Któregoś wieczora, wracając po spacerze do swego pawilonu, posłyszał za sobą przyspieszone kobiece kroki. Mimo woli odwrócił się. Dogoniła go pani Gródecka.

- Dobry wieczór, panie majorze. Zmarszczył brwi.

- Dlaczego pani mnie tak tytułuje?

- Pan sobie mnie nie przypomina?

- Ależ oczywiście. Przecież razem podróżujemy po Italii.

Potrząsnęła głową.

- Nie chodzi o tę wycieczkę. Poznaliśmy się dużo, dużo wcześniej. Jakieś pięć, sześć lat temu przesłuchiwał pan mnie i mojego męża w charakterze świadków w sprawie Edmunda Wolnerta.

Downar przesunął dłonią po czole.

- Zaraz... zaraz... chwileczkę... Wolnert... Edmund Wolnert... Narkotyki... Tak. Teraz sobie przypominam. Narkotyki... Przemyt złota...

- O, właśnie - ucieszyła się Gródecka. - Narkotyki, przemyt złota. O ile dobrze pamiętam, Wolnert został wtedy skazany na pięć lat. Chyba już wyszedł.

Downar badawczym spojrzeniem obrzucił wysoką, dorodną postać młodej kobiety. No, nie jest już taka bardzo młoda - pomyślał. - Pewnie ma około czterdziestki, ale wygląda pierwszorzędnie.

- Dlaczego pani przypomina mi tamte, dawne czasy? - spytał.

- Może pójdziemy trochę dalej? - zaproponowała. - Nie chcę, żeby nas razem widziano.

Znaleźli ciche, ustronne miejsce i usiedli na ocienionej liśćmi ławeczce.

- Domyślam się, że ma pani jakieś kłopoty - powiedział Downar. - Czyżby mąż pani poczuł się gorzej?

- Nie, nie, mój mąż czuje się znakomicie. Ta rana już prawie zupełnie się zagoiła, ale...

- Ale co?

- Boję się, bardzo się boję - szepnęła i mocno ścisnęła go za rękę.

- Czego się pani boi?

- Boję się o mojego męża.

- Nie rozumiem. Dlaczego?

- Niech pan zobaczy - sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kawałek brązowego papieru złożonego we czworo. - Proszę.

Downar rozłożył kartkę. Czerwonym mazakiem ktoś napisał drukowanymi literami: MAFIA NON PERDONA MAI.

- Wprawdzie nie znam włoskiego, ale nie trudno się domyślić.

- To znaczy: „Mafia nigdy nie przebacza” - przetłumaczyła Gródecka. - I co pan o tym sądzi?

- Gdzie pani to znalazła?

- W kieszeni marynarki mojego męża. Czyściłam plamę. Powalał się sosem pomidorowym.

- I odruchowo sięgnęła pani do kieszeni.

- Właśnie.

- Mąż nie pokazał pani tego?

- Nie. Zapewne nie chciał mnie denerwować. Nie wiem, co mam robić. Boję się. Dlatego zdecydowałam się zasięgnąć pańskiej rady, panie majorze.

Downar wzruszył ramionami.

- No, cóż... Przyznaję, że nie bardzo wiem, co pani doradzić. Wygląda to na głupi żart.

- Ale strzelanina w okolicach Frascati to nie były żarty.

- Czy pani jest skłonna łączyć ze sobą te dwa fakty?

- Nie wiem... Może. Nie wierzę, że ów napad koło willi Cycerona był zwykłym napadem rabunkowym.

- A co pani podejrzewa?

- Widzi pan... - zawahała się. - No więc... Jeżeli już zaczęłam z panem o tym mówić, muszę być zupełnie szczera.

- Sądzę, że to słuszna decyzja. Ale możemy przerwać naszą rozmowę, jeżeli teraz zmieniła pani zdanie.

- Nie, nie... Muszę... Chcę panu wszystko powiedzieć.

- Więc słucham.

Gródecka z pewnym wysiłkiem przełknęła ślinę.

- Otóż... No, po prostu... Wydaje mi się, że mój mąż nie jest ze mną szczery, że nie mówi mi wszystkiego.

- Na czym pani opiera swoje przypuszczenie?

- Właściwie na niczym konkretnym. Takie odnoszę wrażenie. Można to nazwać intuicją.

- Czy mąż pani był już kiedyś we Włoszech?

- Tak. Dwa lata temu wyjechał służbowo. Siedział tu rok. Ja wtedy nie mogłam z nim pojechać, ponieważ moja matka była ciężko chora na raka. Nie mogłam jej zostawić.

- Z tego wynika, że mąż pani mniej więcej przed rokiem wrócił z Włoch.

- Dokładnie dziesięć miesięcy temu.

- W jakim charakterze wyjeżdżał?

- W charakterze eksperta. Mój mąż jest chemikiem, pracuje w handlu zagranicznym.

- Rozumiem. I pani sądzi, że wtedy mógł się komuś narazić.

- Biorę pod uwagę taką możliwość. To są oczywiście tylko domysły.

- Hm. - Downar zamyślił się. - Byłoby rzeczą niezwykle pożądaną, gdyby mąż zdecydował się na szczerą rozmowę.

Potrząsnęła głową.

- Obawiam się, że to nie takie proste. Co mi pan radzi? Co mam robić? Bardzo się boję.

- Sądzę, że powinna pani porozmawiać z mężem. Niech powie, o co chodzi. Można, oczywiście, zawiadomić tutejszą policję, ale nie sądzę, żeby to coś dało. Zapewne potraktują tę kartkę jako żart i uśmieją się. Zresztą, tutejsza policja nie bardzo się chyba kwapi do walki z mafią. Jak dotychczas to jest problem nie do rozwiązania.

- Czy pan uważa, że powinnam o tej sprawie powiedzieć panu Kozłowskiemu?

- Jest kierownikiem naszej grupy. Właściwie może należałoby go zawiadomić. Nie wydaje mi się jednak, żeby on coś mądrego wymyślił. Pozostawiam to do pani uznania. Ale przede wszystkim niech pani wpłynie na swojego męża, żeby powiedział, o co tu właściwie chodzi. To w tej chwili najistotniejsze.

Wyciągnęła rękę.

- Dziękuję panu, że poświęcił mi pan tyle czasu.

- Byłbym niesłychanie wdzięczny, gdyby pani nie tytułowała mnie „panem majorem”.

- Dobrze. Oczywiście. Przepraszam. Więckowskiego jeszcze nie było w pokoju. Ostatnio wracał późno i zawsze trochę pod gazem. Nie krył się z tym zresztą, twierdząc, że bardzo mu smakuje sycylijskie wino.

Downar wziął prysznic, włożył pidżamę i wyciągnął się na tapczanie. Nie wiedział, czy śmiać się, czy kląć. Incognito, cholera jasna - myślał ze złością. - Wszyscy, absolutnie wszyscy wiedzą, że jestem oficerem milicji. Psiakrew! - Ta świadomość zdecydowanie psuła mu humor. Tak przecież pragnął oderwać się od swojej pracy, od kryminalnych spraw, od komendy, od kolegów, od całej tej olbrzymiej machiny śledczej. A tymczasem... Wiedział, że jego beztroska już się skończyła. Raz uruchomiony w mózgu mechanizm zaczynał działać z precyzją chronometru. Dziwne zachowanie się Więckowskiego, tajemnicze zniknięcie pani Celińskiej, konflikt małżeński Dobrzyńskich, rozmowa „Babci” z Gałeckim na temat: trucizna czy sztylet, postrzelenie Gródeckiego, a teraz to ostrzeżenie „mafia nigdy nie przebacza” - wszystko to nie nastrajało do beztroskiego cieszenia się „zaczarowanym ogrodem”.

Więckowski wrócił dopiero około północy. Był pod dobrą datą. Posuwał się tanecznym krokiem, podśpiewywał, uśmiechał się pogodnie.

- Dobry wieczór. Dobry wieczór. Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.

- Jeszcze nie spałem - mruknął Downar.

- To dobrze, to nawet bardzo dobrze. Cudna noc, czarowna noc. Szkoda takiej nocy na sen.

Downar pomyślał, że w takim nastroju fotograf może będzie skłonny do zwierzeń.

- Panie Teodorze - powiedział łagodnym, serdecznym głosem. - Czy chciałby pan ze mną szczerze porozmawiać?

- Szczerze? Z panem? Ależ oczywiście. Między nami dwoma tylko szczerość, sama szczerość, najszczersza szczerość.

- Chodzi mi o to postrzelenie Gródeckiego.

Więckowski spojrzał zaskoczony.

- O postrzelenie Gródeckiego? Przecież wszystko zostało wyjaśnione. Opowiedzieliśmy dokładnie całe zdarzenie.

- To prawda - przytaknął Downar. - Tylko, że ja nie uwierzyłem w ani jedno słowo.

- Widzę, że pannie ma do mnie zaufania. Doprawdy, bardzo mi przykro...

Downar uśmiechnął się.

- Mnie również jest bardzo przykro. A co się tyczy zaufania, to ja niezmiernie rzadko darzę kogoś zaufaniem. Ludzie, niestety, zbyt często mijają się z prawdą. A w danym wypadku kłamstwa, które opowiedzieliście w związku z tym zdarzeniem w okolicach Frascati, zostały uszyte zbyt grubymi nićmi. Nawet mnie to zdziwiło. Przecież pan szybko zorientował się w mojej pracy zawodowej, więc...

- O co panu chodzi, panie majorze?

- Chciałbym znać prawdę. A dopytuję się o te sprawy dlatego, że Gródecki otrzymał ostrzeżenie.

- Ostrzeżenie? Nie rozumiem.

- Pani Gródecka znalazła w kieszeni męża kartkę, na której ktoś napisał po włosku: „Mafia nigdy nie przebacza”.

Więckowski błyskawicznie wytrzeźwiał. Robił wrażenie człowieka, który przez całe swoje życie pił wyłącznie kefir.

- Co takiego?

- „Mafia nigdy nie przebacza” - powtórzył Downar. - Czerwone litery na brązowym tle.

- I co?

- I nic. Pani Gródecka zwróciła się do mnie z prośbą o radę i pomoc.

- Wie, że pan jest, to znaczy, że pan był funkcjonariuszem milicji?

- Wie. Okazuje się, że ich oboje kiedyś przesłuchiwałem jako świadków.

Więckowski stracił cały swój szampański humor. Siedział na brzegu tapczana zgarbiony, poszarzały na twarzy.

- Co pan poradził Gródeckiej? - spytał cicho.

- Doradziłem jej, żeby postarała się wyciągnąć z męża prawdę.

- A ona?

- Powiedziała, że spróbuje. Ja natomiast sądziłem, że od pana dowiem się czegoś na ten temat.

Więckowski pochylił się i zaczął rozsznurowywać buty.

- Nie mam nic do powiedzenia, nic do dodania. Downar wzruszył ramionami.

- Jak pan uważa. Nie nalegam. Wobec tego może pójdziemy spać. Zrobiło się późno.

*

Wycieczka do Palermo niezbyt się udała. Już w autokarze Kozłowski zakomunikował swoim podopiecznym, że wobec napiętej sytuacji, spowodowanej procesem terrorystów, zwiedzania miasta nie będzie.

- Chcę was całych i żywych dowieźć do Warszawy - powiedział na zakończenie komunikatu.

Obejrzeli wspaniałą, ogromną katedrę, ale tylko z zewnątrz. Z niewiadomych przyczyn była zamknięta. Wnętrze Pałacu Normanów zrobiło na wszystkich duże wrażenie. Bogato ozdobiona mozaikami kaplica nosiła wyraźne wpływy sztuki mauretańskiej. Potem podziemia klasztorne z setkami zmumifikowanych zwłok zakonników i osób świeckich w starodawnych ubiorach. Punktem kulminacyjnym tej makabrycznej ekspozycji była mumia małej, dwunastoletniej dziewczynki, zmarłej pięćdziesiąt parę lat temu, a wyglądającej jak żywe, śpiące dziecko.

Wszyscy byli nieco przygnębieni.

- Memento mon. Memento morì - powtarzał Więckowski, trzymając za rękaw Downara. - Oto co z nas pozostanie.

Kozłowski skwapliwie zapędzał swoją trzódkę do autokaru. Pojechali do pobliskiego Monreale. Kręta droga prowadziła pod górę.

Miasteczko tonęło w słońcu. Jarmarczny gwar unoszący się nad straganami, ustawionymi przed kościołem, kontrastował z pełną skupienia ciszą, panującą na wewnętrznym dziedzińcu klasztornym. Ażurowe krużganki, ozdobione smukłymi, inkrustowanymi kolumienkami, otaczały tonący w kwiatach dziedziniec.

Po wyjściu z klasztoru panie zaczęły krążyć między straganami, oglądając naszyjniki z korali oraz różne drobiazgi.

Downar zauważył, że Kozłowski uspokoił się. Widocznie największe niebezpieczeństwo panowało w samym Palermo.

W pewnym momencie zbliżyła się do niego Anna. Miała w ręku mały sznurek korali.

- Niech pan zobaczy, co kupiłam. Podobają się panu?

- Przepiękne. Będzie pani w nich wyglądała jak królowa mórz południowych.

- I może wreszcie zdołam pana oczarować.

- Mam wrażenie, że już dawno pani to zrobiła.

- Czyżby? Nie zauważyłam tego.

- Albo pani jest osobą bardzo mało spostrzegawczą, albo też usiłuje pani udawać naiwną pensjonarkę.

Rozmowę przerwał im Kozłowski.

- Prosimy państwa do autokaru, Prosimy do autokaru. Odjeżdżamy.

W drodze powrotnej Gródecka, niby przez roztargnienie, usiadła koło Downara.

- Rozmawiałam ze Stachem - powiedziała cicho. - Zbagatelizował sprawę. Powiedział, że to na pewno jakiś głupi żart. Ale ja mu nie wierzę. Jestem bardzo niespokojna. Co mam robić?

Downar nieznacznie wzruszył ramionami.

- Nie potrafię pani nic doradzić. Niech pani porozmawia z naszym kierownikiem. Zresztą niedługo wyjeżdżamy. Może rzeczywiście niepotrzebnie się pani niepokoi. Miejmy nadzieję, że wszyscy w dobrej formie wylądujemy na Okęciu. Czy Dobrzyński w dalszym ciągu mieszka z mężem pani?

- Tak. A Wanda ze mną. Ona chyba naprawdę boi się Edwarda.

- To przykre - stwierdził obojętnie Downar i zaczął wyglądać przez okno. Dosyć miał tej „poufnej” rozmowy.

- Przepraszam pana - powiedziała Gródecka nieco urażonym tonem. Wstała i poszła na swoje miejsce. Po chwili Więckowski usiadł koło Downara. Był niespokojny i nie próbował nawet udawać dobrego humoru.

Wieczorem wrócili do Citta del Mare. „Zaczarowany ogród” powitał ich kolorowymi światłami.

Na kolacji, jakby nigdy nic, pojawiła się „Babcia”. Była jak zwykle w doskonałym humorze, dowcipkowała, opowiadała rozmaite włoskie anegdoty, każdemu starała się powiedzieć coś miłego.

*

Pożegnalna kolacja została zorganizowana w restauracji grill, pod gołym niebem. Cała grupa siedziała przy długim stole, ustawionym pod drzewami. Kolorowe lampiony stwarzały tak zwany „nastrój”. Nie żałowano sobie jadła i wina. Przybysze z północnej krainy zdawali sobie sprawę z tego, że nieprędko będą mieli okazję zasiąść do takich smakołyków. A kiedy już zapał gastronomiczny zaczął przygasać, nastąpiły przemówienia, toasty, a ktoś nawet próbował zaintonować „Góralu, czy ci nie żal...”

Podochoceni winem biesiadnicy wspominali przeżyte wspólnie chwile w Wenecji, w Weronie, we Florencji, w Sienie i Rzymie. Dziękowano kierownikowi za jego trud i troskę. Przy okazji wręczono mu „na pamiątkę” butelkę koniaku. Nastrój stawał się coraz bardziej serdeczny i familiarny.

Downar siedział, jak zwykle, koło Więckowskiego i z dużą powściągliwością brał udział w pożegnalnej uczcie. Zachowywał się tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale całkowicie stracił ten wspaniały nastrój, który mu towarzyszył na początku wycieczki. Zamyślonym spojrzeniem wodził po rozgrzanych winem twarzach swych towarzyszy podróży. Skłóceni Dobrzyńscy, przerażona Gródecka, ranny Gródecki, posępny Gałecki, który ma zamiar kogoś zlikwidować, dziwnie zachowujący się Więckowski, trochę niesamowite siostry Baczanowskie, nieznośna „Babcia” Celińska i nadskakujący jej młodzieniec Robert Werbach, robiący wrażenie cwaniaka i kombinatora, wreszcie Anna, pełna uroku, kobiecego wdzięku, ale smutna, pozbawiona radości życia. I nagle zdał sobie sprawę, że ma już dosyć tych wszystkich ludzi i ich problemów. Z prawdziwą radością myślał o powrocie do Warszawy. Inaczej wyobrażał sobie tę wycieczkę. Znowu został Wciągnięty w cudze sprawy, w cudze konflikty.

Część druga

Rozdział VI Grzyby w śmietanie

W białym świetle jarzeniówek nieruchoma twarz wydawała się jeszcze bledsza, jakby przysypana grubą warstwą pudru. Głębokie bruzdy, biegnące ukośnie; w dół nad górną wargą, czyniły ją podobną do karnawałowej maski. Śpiący arlekin.

- Tak. To on. Nie ma żadnej wątpliwości. Chyba zidentyfikowała go żona.

- Oczywiście… Wybacz, że cię fatygowałem w tak niemiłej sprawie.

- Drobiazg. Wiesz, że jestem przyzwyczajony.

Odwrócili się i zaczęli iść szerokim, długim korytarzem, przypominającym szpital, tylko że tutaj nikomu już nie była potrzebna pomoc lekarska.

Kiedy znaleźli się na ulicy, Walczak spytał:

- Czy lubisz placki kartoflane? Downar spojrzał zdziwiony.

- O czym ty mówisz?

- Helenka twierdzi, że to twoja ulubiona potrawa. Kazała mi zaprosić cię dzisiaj na placki kartoflane. Pojedziesz do nas?

- Bo ja wiem...

- Chodź, chodź - namawiał przyjaciela Walczak, biorąc go pod rękę. - Helenka bardzo się ucieszy. Chyba że masz spotkanie z jakąś dziewuszką. W takim razie...

Downar uśmiechnął się.

Nie mam spotkania z żadną dziewuszką.

- No, to fajnie. Jedziemy.

Z trudem wcisnęli się do Walczakowego fiata 126 p.

- Posuń się trochę, Stefuś, i zabierz ten cholerny płaszcz. Nie mogę wrzucić biegu. Utyłeś na tym makaronie, czy co?

- Mnie się zdaje, że to tobie przybyło na wadze - powiedział Downar, podwijając połę płaszcza i opierając się mocniej o drzwiczki. - A swoją drogą mógłbyś sobie sprawić trochę większy wehikuł. Nawet nie wypada, żeby taki poważny człowiek wciskał się do puszki na konserwy.

Walczak pokręcił głową.

- To nie takie proste. Po pierwsze, trzeba mieć kupę forsy, po drugie, benzyny darmo nie dają, a po trzecie, to jest bardzo praktyczny wózek. Mało pali, łatwo znaleźć miejsce na parkowanie i wreszcie, w razie jakiejś awarii, można przyczepić do automobilu sznurek i bez większego wysiłku dociągnąć do domu albo do warsztatu. Ludzie przezorni tresują psy. Trzyma facet na tylnym siedzeniu doga albo krzepkiego owczarka w gustownej uprzęży i, jak motor nie daj Boże zgaśnie, zaprzęga zwierzę do „malucha” i jazda.

- Przekonałeś mnie - roześmiał się Downar.

- Dla mnie samego wystarczy - mówił dalej Walczak. - Gorsza sprawa, jak Helenka chce ze mną jechać. Ona także ciut przytyła w ostatnich czasach. Ale ja jej tłumaczę, że dla zdrowia powinna chodzić na piechotę i przeważnie chodzi. Rozsądna kobieta.

Gawędząc na tematy motoryzacyjne, zajechali szczęśliwie na Muranów. Walczak zakręcił efektownie i zaparkował z dumną miną pojazd w pobliżu swej klatki schodowej.

Pani Helena szczerze się ucieszyła.

- Stefan! Kopę lat. Strasznie dawno cię nie widziałam. Pokaż się, jak wyglądasz. Wydaje mi się, że zeszczuplałeś.

- Ale gdzie tam - zaoponował energicznie Walczak. - Ledwie się zmieścił w wozie.

- E tam... ten twój wóz. Ale chodźcie, chodźcie, siadajcie. Wszystko przygotowane. Zaraz smażę placki. Idę do kuchni. Tylko przez ten czas nic, Stefanku, nie opowiadaj. Bardzo jestem ciekawa, coś tam widział w dalekich krajach.

Downar przyrzekł zaczekać ze swoją opowieścią i obaj z Walczakiem rozsiedli się w fotelach.

- Te foteliki Helenka niedawno zdobyła.

- Bardzo wygodne - pochwalił Downar. - Pewnie odrzut z eksportu.

- Nie zgadłeś. To import od naszych przyjaciół Jugosłowian. Ale mniejsza o meble. Powiedz mi, co masz zamiar robić. Musisz się przecież czymś zająć.

- Mam wrażenie, że już się postarałeś dla mnie o zajęcie - uśmiechnął się Downar.

Walczak pokiwał głową.

- Chyba będę musiał skorzystać z twojej pomocy. Bądź co bądź spędziłeś z tym człowiekiem dwa tygodnie.

- Tak. Dwa tygodnie. Wspomniałeś, że to grzyby... Weszła pani Helena.

- No, czego tak siedzisz? - zwróciła się energicznie do męża. - Nakryj do stołu.

Walczak poderwał się posłusznie. Downar zaczął mu pomagać.

Po chwili pani Helena wniosła triumfalnie ogromny półmisek z misternie ułożoną piramidą placków kartoflanych.

- Jak będzie mało, to jeszcze dosmażę.

- Bój się Boga, Helenko - roześmiał się Downar. - Przecież tego wystarczy dla kompanii wygłodniałych żołnierzy.

- Opowiadasz. Cóż to znaczy dla takich dwóch mężczyzn jak wy. Do tego jeszcze śmietana, konfitury... Z czym kto lubi.

Zasiedli do stołu. Placki rzeczywiście były znakomite i znikały w zadziwiającym tempie. Następnej partii już jednak nie trzeba było smażyć.

Przy herbacie pani Helena powiedziała:

- No, a teraz słuchamy o włoskich przygodach naszego kochanego emeryta.

- Za te wspaniałe placki coś się należy - uśmiechnął się Downar. Zaczął mówić, a że miał wrodzony dar krasomówczy, jego opowieść rozwijała się żywo i barwnie. Kompozycja całości była zwarta, dobrze zbudowana, pozbawiona niepotrzebnych dłużyzn czy powtórzeń. Akcja toczyła się wartko i bardzo interesująco. Słuchali z ogromnym zainteresowaniem. A kiedy samolot z wycieczką orbisowską wylądował wreszcie na Okęciu, Walczak powiedział z uznaniem:

- Wiesz co, Stefan? Ty masz talent literacki. Jak Boga kocham. Powinieneś się zabrać do pisania powieści. Tyle masz przecież wspaniałych materiałów. Dlaczego właściwie kto inny ma na tym zarabiać?

Downar uśmiechnął się.

- Widzisz, Karolu... Opowiadać to co innego, a pisać to co innego. Czasem ktoś dobrze pisze, a fatalnie opowiada i odwrotnie. Ale pomyślę o tym. Zastanowię się. Kto wie?

- A ten biedny pan Dobrzyński nie żyje - wtrąciła się do rozmowy pani Helena.

Walczak skinął głową.

- Tak. Wszyscy go zidentyfikowali. Stefan także.

- Podejrzewasz, że go ktoś wykończył? - spytał Downar.

- Prawie jestem pewien. To mętna sprawa.

- Mówiłeś, że otruł się grzybami.

- Tak, otrucie grzybami. Bardzo duże stężenie jadu grzybowego.

- To znaczy, że nie pryskane tylko trujące.

- Oczywiście. Muchomory.

- I gdzież sobie podjadł tych grzybków?

- U siebie w domu.

- Kupił?

- Nie. Sam nazbierał.

- No, to jakiż problem? Nie rozumiem. Dlaczego doszukujesz się tu morderstwa? Po prostu facet przez pomyłkę zerwał sobie jednego sromotnika i koniec.

Walczak pokręcił głową.

- Widzisz, Dobrzyński był fachowcem, właśnie fachowcem od grzybów. Miał piękne pieczarkarnie, hodował także inne odmiany grzybów. Z wykształcenia przyrodnik. A poza tym poprzedniego dnia jadł te: grzyby i nic mu nie było. Resztę włożył do lodówki i na drugi dzień odgrzał.

Downar spoważniał.

- Masz rację, to dosyć dziwne. Zdążył wezwać pogotowie?

- Tak. Zabrali go do szpitala, ale nic mu nie mogli pomóc. Stężenie trucizny było bardzo silne.

- Mieszkał sam?

- Nie, z żoną.

- Podejrzewasz ją?

- Nie było jej w tym czasie w Warszawie. Ale z tego, co mówiłeś, wynika, że między nimi nie układało się najlepiej.

- Nawet bardzo kiepsko się układało - przytaknął Downar. - Tak jak powiedziałem, nie chciała z nim mieszkać w jednym pokoju. Histeryzowała. Mówiła, że się go boi.

- Jaka jest twoja opinia w tej sprawie? - spytał Walczak.

Downar wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Trudno mi coś powiedzieć autorytatywnego, ale tak między nami to ta historia nie zrobiła na mnie zbyt przekonującego wrażenia.

- Podejrzewasz mistyfikację?

- Mam wrażenie, że taką ewentualność należałoby brać pod uwagę.

- Ale w jakim celu miałaby udawać, że boi się męża? Downar uśmiechnął się.

- Nie wymagaj ode mnie, Karolku, za wiele. Zresztą, to są takie zupełnie luźne, osobiste odczucia. Być może, że odegrała tu rolę moja, że się tak wyrażę, zawodowa podejrzliwość.

- Musisz jednak na czymś opierać swoje wątpliwości - powiedział stanowczo Walczak. - Znamy się nie od dziś i wiem, że nie jesteś skłonny do fantazjowania.

Downar rozłożył ręce.

- No, cóż... W pierwszym momencie to wszystko wydało mi się zupełnie szczere, ale po przeanalizowaniu na zimno sprawy, doszedłem do wniosku, że owa histeryczna scena odegrana przez panią Dobrzyńską miała w sobie coś sztucznego, coś nazbyt teatralnego.

- Ale właściwie w jakim celu miałaby coś takiego udawać? Co przez to osiągnęła?

- Osiągnęła tylko to, że już w Wenecji przestała mieszkać w jednym pokoju z mężem.

- I dzieliła pokój...

- Z Gródecką.

- A Dobrzyński mieszkał z Gródeckim.

- Tak.

Walczak parokrotnie przeczesał palcami szpakowatą czuprynę. Gest ten oznaczał u niego rosnące zainteresowanie.

- Czekaj, Stefanku, czekaj. Musimy to sobie przeanalizować. Jeżeli założymy, że Dobrzyńska symulowała paniczny strach przed mężem i na skutek tej symulacji zostało dokonane przekwaterowanie, nasuwa się logiczny wniosek, że istniał w tym jakiś konkretny cel, żeby Dobrzyński mieszkał z Gródeckim, a Dobrzyńska z Gródecką.

- Rozumowanie najzupełniej prawidłowe - przyznał Downar. - Tylko co z tego wynika? Dlaczego Dobrzyńskiej mogło zależeć na stworzeniu tego rodzaju sytuacji lokalowej? Czy jesteś zdania, że otrucie Dobrzyńskiego należy kojarzyć z tą sprawą?

- W każdym razie sądzę, że nie powinniśmy tego lekceważyć - odparł Walczak. - Nie wolno się jednak sugerować. Możliwe, że w ogóle nikt z uczestników wycieczki nie otruł Dobrzyńskiego.

- O, właśnie - przytaknął Downar. - Z ust mi to wyjąłeś. Mordercą może być równie dobrze ktoś spoza naszej grupy.

- Trzeba przyznać, że w czasie tej waszej wycieczki działy się dosyć niezwykłe rzeczy - uśmiechnął się Walczak. - Jak na możliwości „Orbisu”, impreza raczej urozmaicona. Strzelaniny, trup w samochodzie, tajemniczy fotograf...

Downar pokiwał głową.

- Tak. Przyznam ci się, że nie byłem nastawiony na takie sensacje. Marzyłem o zwyczajnej, spokojnej turystyce. A tymczasem... Wszystko na to wskazuje, że jeszcze nie koniec. Więc mówisz, że Dobrzyński jadł grzyby i nic mu nie było, a na drugi dzień otruł się tymi grzybami. Sam jadł czy kogoś zaprosił?

- Sam.

- I przez noc grzyby były w lodówce?

- Tak.

- Z tego by wynikało, że ktoś się dostał do mieszkania i odpowiednio przyprawił grzybki wywarem z muchomorów. Dobrzyński prawdopodobnie jeździł na grzyby w towarzystwie.

- Tak. Pojechali trzema samochodami. Razem osiem osób.

- Przesłuchałeś ich?

- A jak ci się zdaje? Oczywiście, że ich przesłuchałem. Co prawda dosyć pobieżnie, bo nie miałem zbyt dużo czasu, ale przesłuchanie tych ludzi chyba nic nie da. Ot, zwykli znajomi, bardzo luźno związani z Dobrzyńskim. Zresztą, nikt przecież nie wrzucił mu do koszyka muchomorów.

- Nie o to mi chodzi - powiedział w zamyśleniu Downar. - Rzecz w tym, że ktoś niechętnie usposobiony do Dobrzyńskiego wiedział o tym grzybobraniu i orientował się, że Dobrzyński lubi grzyby.

- Niewątpliwie - zgodził się Walczak. - Na pewno nie trzymali w sekrecie wyprawy do lasu.

- Czy te grzyby były duszone w śmietanie? - wtrąciła się do rozmowy pani Helena.

Walczak spojrzał na żonę zdziwiony.

- W śmietanie. To chyba nie ma znaczenia.

- A mnie się wydaje, że ma - mówiła dalej niezrażona pani Helena. - Bo widzisz, Karolku, nie grzyby, ale śmietana mogła być zatruta.

- To chyba obojętne.

- Wcale nieobojętne. Bo mógł, na przykład, ktoś w sklepie podsunąć Dobrzyńskiemu zatrutą śmietanę. Po prostu zamienił butelki albo te plastikowe pojemniki. Przez noc w lodówce grzyby zgęstniały. Pan Dobrzyński doszedł do wniosku, że należy rozrzedzić je nową porcją śmietany i poszedł do sklepu...

Walczak skrzywił się sceptycznie.

- To bardzo mało prawdopodobne. Truciciel musiałby przez cały czas śledzić Dobrzyńskiego.

- A dlaczegóż by nie? Łatwiej jest kogoś śledzić niż włamywać się do mieszkania.

- Były ślady włamania? - spytał Downar. Walczak pokręcił przecząco głową.

- Żadnych. Morderca musiał mieć klucze.

- Ustaliłeś, kto miał klucze?

- Mówię ci przecież, że to zupełnie nowa sprawa - zdenerwował się Walczak. - Dopiero się do tego zabrałem. Klucze miała oczywiście żona denata, a poza tym ich gosposia, która przychodziła sprzątać mieszkanie dwa razy w tygodniu. Kto jeszcze mógł mieć klucze, tego na razie nie wiem. Dobrzyńska twierdzi, że były tylko trzy komplety.

- Dobrzyńska ma alibi?

- Tak. Była u matki w Krakowie. Ściągnąłem ją w celu zidentyfikowania zwłok.

Downar pokręcił głową.

- Niezbyt mocne alibi.

- Tak sądzisz?

- A skąd masz pewność, że w tym czasie jej matka także była w Krakowie? Mogła akurat gdzieś wyjechać na dzień lub dwa.

- Masz rację. Z Krakowa do Warszawy nie taka znowu wyprawa. Na upartego można obrócić jednego dnia. Samolot, dobry wóz.

- O, właśnie. Trzeba sprawdzić mamusię.

- Koniecznie. Ale te grzyby... Dobrzyńska musiałaby być dokładnie poinformowana, że mąż ma w lodówce grzyby i że go nie zastanie w domu. Taka wersja wymaga wspólnika.

- Słusznie. Warto by się zorientować, czy Dobrzyńska nie ma kochanka.

- To nie takie proste. A zresztą, gdyby we dwoje planowali zlikwidowanie Dobrzyńskiego, Dobrzyńska nie musiałaby przyjeżdżać z Krakowa. Mogła zostawić klucze od mieszkania swojemu przyjacielowi. Najprzód jednak musimy stwierdzić, że taki przyjaciel w ogóle istnieje.

- Od kogo się dowiedziałeś, że Dobrzyńska pojechała do Krakowa? - spytał Downar.

- Od ich gosposi, a do gosposi dotarłem za pośrednictwem dozorczyni, która ma jej telefon.

- Gosposia z telefonem?

- Cóż chcesz - uśmiechnął się Walczak. - W dzisiejszych czasach gosposie mają nie tylko telefony, ale i polonezy.

Downar w zamyśleniu przeciągnął dłonią po czole.

- Czekaj, czekaj... chwileczkę. Coś mi się w tej chwili przypomniało. Opowiadałem wam o tej ekscentrycznej staruszce, którą w czasie wycieczki nazywaliśmy „Babcią”. Otóż wyobraźcie sobie, że któregoś dnia w Citta del Marę zupełnie przypadkowo podsłuchałem jej rozmowę z Gałeckim. To taki ponury typ, przypominający chorego na wątrobę kormorana.

- To nieładnie podsłuchiwać - zauważyła pani Helena.

- Masz rację - przyznał Downar. - Nawet bardzo nieładnie, ale czasami pożytecznie.

- Mówże wreszcie, o czym rozmawiali - zniecierpliwił się Walczak.

Downar odchrząknął.

- No, więc tak... „Babcia” proponowała truciznę. Ten stary malkontent mówił coś o sztylecie. „Babcia” jednak upierała się przy truciźnie i powiedziała, że po powrocie do Warszawy porozumie się z jakimś Tadeuszem, który doradzi coś odpowiedniego. Stary Gałecki prosił ją, żeby działała ostrożnie, nie zdradzając się z niczym przed owym Tadeuszem.

Walczak uśmiechnął się.

- To co mówisz, brzmi trochę humorystycznie. Nie uważasz?

- To prawda - przyznał Downar. - Ale ta starsza pani przez cały czas trwania wycieczki zachowywała się tak dziwacznie, że doprawdy sam nie wiem, co o tym sądzić. Chwilami odnosiłem wrażenie, jakby jej działania były celowe, jakby chciała coś uzyskać przez swoją ekscentryczność.

- A może ten dialog na temat trucizny i sztyletu był właśnie przeznaczony dla ciebie? Może staruszka chciała, żebyś, ich podsłuchał?

Downar pokręcił głową.

- Wątpię. Nadszedłem niespodziewanie. Siedzieli odwróceni do mnie tyłem. Zasłaniały mnie krzaki. Zresztą... nie wiem. Wtedy nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Walczak zamyślił się.

- Tak czy inaczej - powiedział po chwili - warto by odszukać tego Tadeusza, który zna się na truciznach. Niewiele sobie po tym obiecuję, ale nie mogę niczego zaniedbać. Czasami coś pozornie głupiego okazuje się w rezultacie nie takie głupie. Z tego, co mówisz, wnoszę, że nie można całkowicie wykluczyć starszej pani ze sprawy Dobrzyńskiego. Downar wzruszył ramionami.

- Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale... Może pośrednio. W każdym razie muszę przyznać, że zachowanie się jej było co najmniej dziwaczne. Czasami robiła wrażenie zupełnie zramolałej, sklerotycznej staruszki, kiedy indziej zaś była pełna wigoru, temperamentu i młodzieńczej radości życia. Poza tym nosiła podobno w torebce pistolet oraz wysyłała jakieś listy pisane szyfrem.

- Skąd masz te informacje?

- Od dziewczyny, która z nią mieszkała.

- Normalna?

- Chyba tak. Chociaż tego nigdy nie można być pewnym. W dzisiejszych czasach tak często spotyka się ludzi, którzy pozornie wydają się zupełnie normalni, a w gruncie rzeczy...

- Tak, tak - mruknął z roztargnieniem Walczak. - Co jeszcze mógłbyś mi powiedzieć na temat tej staruszki?

Downar poruszył się niecierpliwie.

- Słuchaj, Karolu, myślę, że stanowczo nie powinniśmy się sugerować, iż mordercą była osoba wchodząca w skład tej wycieczki. Przecież Dobrzyński musiał mieć wiele najrozmaitszych powiązań i mógł go wykończyć ktoś, kto nigdy w życiu nie wyjeżdżał poza granice Polski.

- Oczywiście - zgodził się Walczak. - Ale ponieważ podczas wycieczki działo się tyle różnych rzeczy... No, cóż... Zobaczymy. Mam nadzieję, że nie odmówisz mi swojej pomocy.

Downar uśmiechnął się bez entuzjazmu.

- Czegóż się nie robi w imię starej przyjaźni. Jeżeli tylko będę mógł się na coś przydać... Chyba nie wykorzystasz zbytnio steranego życiem emeryta?

- Daj spokój z tym emerytem - żachnął się Walczak. - Po tej wycieczce wyglądasz jak młodzieniec. I wcale bym się nie zdziwił, gdybyś sobie przygruchał jakąś sympatyczną, przyjemną dziewczynkę.

- Nie bądź taki domyślny. Walczak aż klasnął w dłonie.

- A co? Nie mówiłem? Jeszcze mnie mój nos nie zawodzi. Na pierwszy rzut oka wyczułem, że coś tam sobie w tej Italii pokombinowałeś.

- Nie męcz Stefanka - wtrąciła się pani Helana.

- Ja go nie męczę. Ja się cieszę. Lubię, jak moi przyjaciele mają powodzenie u ładnych dziewcząt. A poza tym już bardzo dawno nie byłem na żadnym weselu.

- Obawiam się, że na moim nie będziesz - uśmiechnął się Downar.

- Bardzo żałuję. Chyba warto by, żebyś się wreszcie ożenił.

- Emeryt?

- Mówiłem ci już, żebyś dał spokój z emerytem. Nie żaden emeryt, tylko wolny człowiek, który nie musi codziennie ganiać do komendy, oglądać trupów i rozwiązywać kryminalnych zagadek. Przydałaby ci się żona.

- Ba, ale gdzie szukać takiej, która umiałaby robić takie placki kartoflane?

- Może zjadłbyś jeszcze? - zaproponowała pani Helena.

- Nie, nie. Dziękuję bardzo. W niczym nie trzeba przesadzać.

- A może masz ochotę na coś mocniejszego niż herbata? - spytał Walczak.

- Dziękuję ci. Na razie jestem całkowitym abstynentem. Tyle tego wina opiłem się w Citta del Mare, że trzeba dać odpocząć wątrobie.

- Wino co innego, a żytniówka co innego. Ale jeżeli ślubowałeś...

Downar wstał.

- Nie gniewajcie się, że was pożegnam. Jestem trochę zmęczony. Poza tym mam takie jakieś dreszczyki. Wezmę calcipirynę i wcześnie się położę.

- Zadzwonię do ciebie jutro - powiedział Walczak. - Chciałbym jeszcze z tobą to i owo obgadać.

Po wyjściu od Walczaków Downar poszedł do kina. Chciał się trochę rozerwać. Film jednak tak go znudził, że w połowie wyszedł, mrucząc niezbyt pochlebne epitety pod adresem zarówno realizatorów, jak i Centrali Wynajmu Filmów. Potem trochę pospacerował w Alejach Ujazdowskich, dotarł do Belwederu, zawrócił i postanowił pójść do siebie na Koszykową. Czuł się rzeczywiście nie najlepiej. Ogólne zmęczenie, dreszcze, lekki ból głowy. Czyżby jesienna grypka? - pomyślał niespokojnie. Nie miał ochoty chorować.

Lubił swoje mieszkanko. Tyle lat w nim spędził. Przyzwyczaił się. To, co go tutaj otaczało, różniło się nieco od Citta del Mare i od Pałacu Dożów, ale czuł się u siebie, a to było najważniejsze.

Nastawił wodę na herbatę, w barku znalazł resztkę gruzińskiego koniaku. Mimo abstynenckich postanowień zdecydował się na gorącą herbatę z kropelką alkoholu. W szufladce z medykamentami odszukał dwie pastylki polopiryny.

Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Ciągle stawała mu przed oczami nieruchoma twarz Dobrzyńskiego. Zamiast wspominać chwile przeżyte wśród arcydzieł dawnych mistrzów, myślał o zbrodni. Znowu znalazł się w kręgu tych problemów, z którymi chciał już skończyć, a przynajmniej od których chciał się na jakiś czas oderwać. Nie mógł jednak odmówić swej pomocy Walczakowi. Z Dobrzyńskim i jego żoną spędził przecież dwa tygodnie. Poznał ich, podczas gdy dla Walczaka byli to zupełnie obcy ludzie.

Zaczął sobie przypominać różne szczegóły. Kierownik wycieczki, Kozłowski, znalazł w kieszeni marynarki kartkę, na której ktoś napisał: „Niech pan uważa na Edwarda Dobrzyńskiego. To bandzior”. „Babcia” w pewnym momencie powiedziała: „Ja się gangsterów nie boję. To raczej gangsterzy boją się mnie”. Zapewne był to żart, ale... I te listy pisane szyfrem, i pistolet w torebce... I ta rozmowa dotycząca trucizny... Kim jest ów tajemniczy Tadeusz, który znał się na truciznach? A czy Dobrzyńska rzeczywiście bała się męża, czy też była to zręczna mistyfikacja? W jakim celu? Dlaczego Dobrzyńskiej zależało na tym, żeby mieszkać z Gródecką, a swojego męża ulokować w pokoju Gródeckiego? Na te pytania niełatwo było odpowiedzieć. Należało przeprowadzić szczegółowe dochodzenie, aby ustalić, co właściwie łączyło Dobrzyńskich z Gródeckimi. Zastanawiając się nad tą sprawą, Downar przypomniał sobie, że podczas wieczornego spaceru po Florencji, na skwerku w pobliżu kościoła Santa Maria Novella, spostrzegł Dobrzyńskiego. Siedział na ławce i rozmawiał z jakąś kobietą. Odwrócona była plecami, ale kształt głowy, szyi, ramion... Był prawie pewien, że to Dobrzyńska. Nie robili wrażenia skłóconej pary małżeńskiej. Fakt ten przemawiałby za mistyfikacją, ale... Na skwerku panował półmrok. Mógł się pomylić. Mogła to być jakaś inna kobieta. A ta strzelanina w okolicach Frascati, w pobliżu willi Cycerona? Zranienie Gródeckiego... Bardzo podejrzana historia. Potem rozmowa z Gródecką w Città del Mare. Widać było, że rzeczywiście boi się o męża. Znalazła w jego marynarce kartkę: „Mafia nigdy nie przebacza”. Właściwie łatwiej byłoby to wszystko sobie logicznie powiązać, gdyby został zamordowany Gródecki, a nie Dobrzyński. Karol musi mocno przycisnąć Gródeckiego. Koniecznie trzeba się zorientować, co to za historia z tą mafią. O co tu chodzi? Jaką rolę w całej sprawie odegrał Więckowski? Oczywiście kłamał, że znalazł się wtedy zupełnie przypadkowo w pobliżu willi Cycerona. Można mieć nieomal całkowitą pewność, że był w porozumieniu z Gródeckim, że się tam po prostu umówili. A ów Włoch zastrzelony w wozie, o czym podawała włoska prasa? Czy miał coś wspólnego z Więckowskim i Gródeckim? Może to przypadek, zwykły zbieg okoliczności. Tak, Gródecki będzie musiał zrezygnować z tajemniczego milczenia. Będzie musiał zacząć mówić, i to mówić prawdę. Karol da sobie z nim radę. Już nie takich cwaniaków rozpracowywał. Gródecka? W czasie rozmowy w Citta del Marę robiła wrażenie szczerej. Wygląda na to, że nie jest wtajemniczona w bardzo niewyraźne interesy swojego męża. Ją jednak także trzeba będzie szczegółowo przesłuchać. Kto wie, czy ta „szczera” rozmowa w Citta del Marę nie była częścią jakiegoś dokładnie przemyślanego planu.

Przewracał się z boku na bok. Nie mógł zasnąć. Był wściekły na siebie, na Walczaka, na tę całą idiotyczną historię. Znowu stawał się w stosunku do ludzi podejrzliwy, nieufny, węszący jakąś podstępną grę. Jednym słowem znowu oficer śledczy. Ze też akurat musiałem pojechać na tę wycieczkę - myślał ze złością. - Przecież mogłem sobie wybrać inną trasę, inny termin. Co za pech. Zamiast teraz przeglądać sobie spokojnie albumy z barwnymi fotografiami z Wenecji, z Florencji, z Rzymu czy z Palermo, zamiast raz jeszcze przeżywać wszystkie miłe wrażenia, zastanawiam się, kto otruł Dobrzyńskiego, analizuję zachowanie się „Babci”, Gródeckich, Dobrzyńskich, Więckowskiego. Do diabła z nimi wszystkimi. Przeszedł na emeryturę i ma prawo nie zajmować się ani tą sprawą, ani żadną inną. A Karol? Liczy przecież na pomoc przyjaciela. Nie można go tak zostawić. To byłoby nie w porządku powiedzieć: „Radź sobie, jak umiesz. Jestem emerytem. Nie mam już nic wspólnego z zabójstwami, z przestępstwami. Cześć”. Nie można, w żaden sposób nie można. Był przekonany, że w podobnej sytuacji Karol na pewno by mu pomógł.

Wstał, podgrzał herbatę, do której wcisnął cytrynę i dolał sporą porcję koniaku. Wrócił na tapczan. Sięgnął po albumy przywiezione z wycieczki. Chciał przestać myśleć o otruciu Dobrzyńskiego.

Rozdział VII Major Downar znowu w akcji

Pułkownik Leśniewski nie miał oczywiście nic przeciwko temu, ażeby Downar wystąpił w charakterze konsultanta i wspomógł Walczaka, łamiącego sobie głowę nad sprawą trujących grzybów.

- Przykro mi - powiedział z przepraszającym uśmiechem - że zaraz na początku twojej emerytalnej kariery zaprzęgamy cię z powrotem do roboty, ale musisz przyznać, że sytuacja jest wyjątkowa.

Downar westchnął.

- Przyznaję. Rzeczywiście muszę się włączyć. Nie widzę innego wyjścia. Diabeł mnie podkusił, żeby jechać na tę cholerną wycieczkę.

- Jeżeli tak ci jest nie na rękę, to nie musisz - wtrącił się Walczak. - Jakoś sam sobie poradzę.

Downar poklepał przyjaciela po plecach.

- Nie obrażaj się, Karolku. Tak gadam, byle gadać. Nie traktuj tego zbyt poważnie. Nie opuszczę cię w potrzebie. Możesz na mnie liczyć.

- Cieszę się, że doszliście do porozumienia - powiedział z zadowoleniem pułkownik. - Jestem przekonany, że vińbus unitis błyskawicznie uporacie się z tą sprawą. Informujcie mnie, jak zwykle, o postępowaniu śledztwa. Bardzo mi odpowiada, że wy dwaj się tym zajmiecie. A teraz nie zabieram wam czasu.

Przeszli do pokoju Walczaka. Downar nalał sobie szklankę wody i zażył calcipirynę. Ciągle jeszcze nie czuł się najlepiej. Usiadł.

- Źle się czujesz? - zaniepokoił się Walczak.

- Głupstwo. Zwalczam grypę na wstępnym etapie. Nieważne.

- Uważaj na siebie, Stefan. Jesienna pogoda bywa zdradliwa.

- Nie tylko jesienna pogoda bywa zdradliwa - powiedział, kiwając głową Downar.

- Kogo masz na myśli?

- W każdym razie nie ciebie.

Walczak uważnie przyjrzał się przyjacielowi.

- Odnoszę wrażenie, że coś cię gnębi.

- Zdaje ci się. Nic mnie nie gnębi. Może jestem trochę zły na siebie, że się tak dałem nabrać.

- Komu?

- No, Dobrzyńskiej, oczywiście. Tam w Wenecji uwierzyłem.

- Nie myśl o tym. Zastanówmy się, od czego albo raczej od kogo zaczniemy. Może pogadamy z kierownikiem waszej wycieczki?

- Sądzę, że to słuszna decyzja.

- Czy on się orientował, że ty masz coś wspólnego z milicją?

Downar roześmiał się.

- Jesteś wspaniały. Ty się lepiej spytaj, kto się nie orientował.

- Przecież miałeś pojechać incognito.

- Łatwo zaplanować, trudniej zrealizować. Sporo osób wiedziało, z jakiej jestem branży. Mniejsza z tym zresztą.

Rozmowa z panem Wacławem Kozłowskim nie wniosła nic nowego do sprawy. Powtórzył to, co już Downar opowiedział Walczakowi.

- Czy zachował pan tę kartkę, w której ktoś ostrzegł pana przed Dobrzyńskim? - spytał Downar.

Kozłowski skinął głową.

- Tak. Mam ją nawet przy sobie. Wyjął z portfela zmięły kawałek papieru.

„Niech pan uważa na Edwarda Dobrzyńskiego. To bandzior” - przeczytał Walczak. - Trzeba będzie sprawdzić - dodał półgłosem, wygładzając starannie kartkę.

- Przypuszczalnie pisał to sam Dobrzyński - powiedział Downar. - Chodziło mu o to, żeby jeszcze uprawdopodobnić strach żony.

Rozmawiali dłuższą chwilę. Kozłowski nie przestawał narzekać, że akurat jemu trafiła się taka „parszywa” wycieczka.

- Trzeba mieć prawdziwego pecha, panie majorze. Ileż ja czasu stracę na te wszystkie przesłuchania, a jeszcze z pewnością będę musiał zeznawać przed sądem.

- Niewykluczone - „pocieszył” go Downar. - Zresztą nie wiadomo, jak się sprawa rozwinie. - Musi pan być przygotowany, że również prokurator będzie chciał z panem rozmawiać.

- Jeszcze i prokurator - jęknął Kozłowski.

- Czy pan sądzi, że Dobrzyńskiego mógł otruć ktoś z waszej grupy? - spytał Walczak.

Kozłowski wzruszył ramionami.

- A bo ja wiem. Nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie. Pokłócił się z żoną, a właściwie wydaje mi się, że wyjechali z Warszawy już skłóceni. Na pierwszym etapie, w Mediolanie, podczas obiadu zauważyłem, że coś między nimi nie najlepiej.

- Rzeczywiście - podchwycił Downar. - Ja także odniosłem takie wrażenie.

Walczak pokręcił głową.

- Od sprzeczki małżeńskiej do otrucia męża dość daleka droga. Zresztą, pani Dobrzyńska ma alibi. Czy pan zauważył podczas wycieczki coś podejrzanego? Niech pan będzie z nami zupełnie szczery.

- O tej strzelaninie w okolicach Frascati panowie wiedzą...

- Tak. Ale w tej chwili chodzi nam o Dobrzyńskich, o ich wzajemny stosunek i o tę awanturę małżeńską. Kozłowski miał niewyraźną minę.

- Trudno mi coś powiedzieć. Nie chciałbym robić jakichś insynuacji, ale jeżeli mam być taki „zupełnie szczery”, to muszę się panom przyznać, że cała ta scena, którą urządziła pani Dobrzyńska, wydała mi się trochę sztuczna, trochę teatralna.

- Więc uważa pan, że to mogła być mistyfikacja? - nalegał Walczak.

- Nie wiem... Wydaje mi się jednak, że można by panią Dobrzyńską posądzić o jakąś grę.

- Ale w jakim celu? Dlaczego Dobrzyńskim zależałoby na tego rodzaju przekwaterowaniu?

Kozłowski był zakłopotany.

- Tego nie potrafię sobie wytłumaczyć. I proszę nie brać poważnie moich słów. Być może, że krzywdzę tę kobietę. Niewykluczone, że ona naprawdę bała się męża. Dobrzyński był tego rodzaju typem, że mógł wzbudzać obawę. Od samego początku zrobił na mnie bardzo niesympatyczne wrażenie.

- Czy nie zauważył pan, że Dobrzyńscy po tym przekwaterowaniu rozmawiali ze sobą jak zgodna para małżeńska? - spytał Downar.

- Nie. Chyba nie... Chociaż... W Rzymie, w hotelu, w pewnym momencie miałem wrażenie, że zamienili ze sobą parę słów na korytarzu. Mogło mi się jednak wydawać. Nie jestem pewien.

Walczak skończył notować i schował długopis do kieszeni.

- Na razie to by było wszystko. Dziękujemy panu.. Po wyjściu Kozłowskiego przez dłuższą chwilę milczeli. Pierwszy odezwał się Downar.

- No i co o tym myślisz?

- Myślę, że potwierdzają się twoje wątpliwości - odparł Walczak. - Twoja sugestia, że Dobrzyńscy działali solidarnie w jakimś ściśle określonym celu, zaczyna mi trafiać do przekonania. - Stuknął palcem w leżący na biurku kawałek papieru. - Tę kartkę trzeba będzie porównać z charakterem pisma wszystkich uczestników wycieczki.

- Nielicha robota - pokiwał głową Downar. - Może Olszewski się tym zajmie? To bardzo cierpliwy człowiek. A teraz chciałbym, żebyśmy się podzielili obowiązkami. Nie ma sensu we dwóch przesłuchiwać wszystkich po kolei.

- Oczywiście. Ponieważ ja oficjalnie prowadzę śledztwo, ja także odbędę przesłuchania. Ty natomiast pogawędzisz sobie z różnymi ludźmi na płaszczyźnie całkowicie prywatnej rozmowy. To zresztą może dać dużo lepsze rezultaty. Każdy jest bardziej skłonny do szczerych wynurzeń, siedząc w jakimś zacisznym pokoiku czy w kawiarni i popijając koniak.

- Słusznie - przytaknął Downar. - Ty jesteś w danym wypadku osobą urzędową, a ja prywatnym detektywem. Mówiąc szczerze, nawet mi ta rola odpowiada. Sądzę, że w pierwszej kolejności będziesz chciał przesłuchać Dobrzyńską.

Walczak pokiwał głową.

- Częściowo już to zrobiłem, ale oczywiście trzeba będzie porozmawiać raz jeszcze. Postaram się również sprawdzić jej alibi. Następnie Gródecki. Tego faceta będę musiał solidnie rozpracować. Jego żonę także.

- Może Gródecką zostawisz na razie mnie - zaproponował Downar.

- Jak sobie życzysz. Przystojna?

- Niczego sobie. Ale nie o to chodzi. Ponieważ wtedy w Citta del Marę rozmawiała ze mną na temat swojego męża...

- Racja. Zapomniałem. - Walczak przeczesał palcami zwichrzoną czuprynę. - Oczywiście, że powinieneś z nią pomówić. A potem...

- Potem „Babcia”, Więckowski i ewentualnie Anna.

- To ta młoda, samotna dziewczyna, w której się zakochałeś.

- No, niezbyt ścisłe określenie - uśmiechnął się Downar. - A w ogóle skąd ci taka koncepcja przyszła do głowy?

Walczak przymknął jedno oko.

- Zdaje mi się, Stefanku, że nie od dzisiaj się znamy. Ton, jakim mówiłeś o tej pani, dał mi coś niecoś do myślenia. Ale mniejsza z tym. Nie moja sprawa. Kogo tam jeszcze mamy na tapecie? Panie Baczanowskie.

- Dwie stare panny - wyjaśnił Downar. - Jedna gra rolę kierowniczą i terroryzuje swą młodszą siostrę, traktując ją jak podlotka. Nie sądzę, żeby miały coś wspólnego z tą sprawą. Nie możemy przecież brać pod uwagę wszystkich uczestników wycieczki. Trzydzieści kilka osób.

- Tak - przyznał Walczak - to nie miałoby sensu i praktycznie byłoby niewykonalne. Zajmiemy się tylko tymi, na których zwróciłeś specjalną uwagę. Wspomniałeś jeszcze o jakimś starszym jegomościu, który rozmawiał z „Babcią” o truciźnie.

Downar skrzywił się.

- Odstępuję ci go na razie. Walczak zajrzał do swoich notatek.

- A ten młody człowiek, który emablował ekscentryczną staruszkę, Robert Werbach?

- Niewiele mogę o nim powiedzieć. Na pierwszy rzut oka nieciekawy typ. Robi wrażenie wielkiego cwaniaka. Być może, to tylko pozory. Czasem najuczciwsi ludzie mają taki podejrzany wygląd.

- Ja tam wierzę w twoją intuicję - powiedział z przekonaniem Walczak. - Jeżeli, jak mówisz, facet kręcił się koło starszej pani, to na wszelki wypadek zajmiemy się nim.

Walczak raz jeszcze przejrzał swoje notatki.

- Wiesz, co mnie najbardziej niepokoi? To, że Dobrzyńskiego mógł wykończyć jakiś cudzoziemiec, któryś jest już poza naszymi granicami. Jeżeli Dobrzyński miał powiązania z Gródeckim, a Gródecki naraził się mafii...

- Taka ewentualność wydaje mi się mało prawdopodobna - powiedział Downar. - Zaczęliby chyba od Gródeckiego. A poza tym... Ta historia z zatruciem grzybów nie pasuje do tej wersji. Gdyby na naszym terenie grasował jakiś „mafioso”, to raczej pistolet, sztylet, wypadek samochodowy... ale nie ekstrakt z muchomorów. Zresztą, nie bawmy się w domysły. Proponuję zrezygnować z fantazjowania i zabrać się do konkretnej roboty.

*

Pod pozornym spokojem i opanowaniem Walczak wyczuł zdenerwowanie. Wrażenie to nie było na niczym oparte. Po prostu intuicja i ogromna znajomość psychiki ludzkiej, zdobyta w czasie wieloletniej pracy w służbie śledczej.

Przez chwilę z uprzejmym uśmiechem przyglądał się tej pięknej, delikatnej twarzy, jakby zdjętej z dziewiętnastowiecznego portretu. Ani śladu współczesnej, agresywnej kobiecości. Pomyślał, że w historycznym filmie mogłaby zagrać rolę ukochanej jakiegoś poety. Widział ją w zwiewnej sukni, tańczącą walca na rzęsiście oświetlonej sali. Nie, ta kobieta stanowczo nie wyglądała na trucicielkę. Pozory mogły jednak mylić.

- Przykro mi, że musiałem panią trudzić w tak ciężkich dla pani chwilach.

- To jest pańskim obowiązkiem - powiedziała cichym, matowym głosem. - Byłam przygotowana.

- Pani wie, że mąż pani został otruty.

- Tak.

- Został otruty ekstraktem z trujących grzybów. Czy pani podejrzewa kogoś o tę zbrodnię?

- Nie.

- O ile się orientuję, pożycie pani z mężem nie układało się ostatnio najlepiej.

- W tym czasie przebywałam w Krakowie, u matki.

- Powiedziane to zostało z niespodziewaną energią.

Walczak spojrzał zdziwiony.

- Wiem. Nie prosiłem panią o podanie alibi.

- Sądziłam, że pan mnie podejrzewa o otrucie męża.

- Skąd takie przypuszczenia?

- Bo to chyba najprostsza i najbardziej prawdopodobna hipoteza. Skłócone małżeństwo, duże pieniądze... Ale zapewniam pana, że nie otrułam Edwarda.

- A czy pani kogoś podejrzewa? Potrząsnęła głową.

- Nie, nie, nikogo.

- Powiedziała to pani bez przekonania. Więc może jednak ma pani jakieś wątpliwości...

Końcem języka zwilżyła wargi.

- No, cóż... Prawdę mówiąc, ostatnio nie bardzo orientowałam się w życiu mojego męża i dlatego...

- Czy mąż pani utrzymywał z jakąś kobietą intymne stosunki?

- Nie wiem. Być może.

- Naprawdę pani nie wie?

- Nie.

Walczak nie uwierzył, ale nie miał zamiaru nalegać.

- Czy może mi pani powiedzieć, jak dawno zaczął się rozkład waszego małżeństwa?

- O, już prawie od roku.

- Dlaczego więc państwo wybrali się razem na orbisowską wycieczkę do Włoch?

W jej uśmiechu była melancholia.

- To miała być próba, próba pogodzenia się. Bez sensu. Nie było żadnych szans, żeby... A zresztą, w tej chwili to chyba nie ma znaczenia.

- Istotnie - przyznał Walczak, udając, że wszystko bierze za dobrą monetę. - Rozmawiałem z kierownikiem waszej wycieczki, panem Kozłowskim. Twierdzi, że pani panicznie bała się swego męża i nie chciała z nim mieszkać w jednym pokoju.

Spuściła oczy i przyglądała się uważnie swym delikatnym, wypielęgnowanym dłoniom.

- Edward był człowiekiem bardzo porywczym - powiedziała cicho. - A ostatnio stał się zupełnie niemożliwy. O byle co wpadał we wściekłość. To prawda, że go się bałam.

- I zamieszkała pani z panią Gródecką, a wasi mężowie zostali razem zakwaterowani.

- Tak.

- Dziwię się, że państwo Gródeccy zgodzili się na taką separację.

- Marynia jest moją koleżanką. Przyjaźnimy się jeszcze od czasów szkolnych. Chciała mi pomóc.

- A tu, w Warszawie? Jak się ułożyły sprawy mieszkaniowe?

- Mój mąż został na razie w naszym mieszkaniu, a ja wyjechałam do mamusi, do Krakowa.

- I nie przyjeżdżała pani do Warszawy?

- Nie. Po co?

- Czy pani pracuje?

- Nie. To znaczy... Trochę zajmuję się dziennikarstwem. Od czasu do czasu, dorywczo.

- Jaka tematyka najbardziej panią interesuje?

- To zależy - odparła wymijająco.

Nie dopytywał się. Postanowił przeprowadzić tę rozmowę bardzo ostrożnie, bez wywierania jakiejkolwiek presji. Kobieta siedząca po drugiej stronie biurka podobała mu się. Zawsze na nim robiły wrażenie takie pastelowe, romantyczne piękności. Można popatrzeć jak na ładny obrazek - myślał. Ale ten „ładny obrazek”, albo raczej dziewiętnastowieczny portrecik, niepokoił go. Mimo ujmującej, pełnej łagodności aparycji i rozbrajających spojrzeń wyczuwał w jej słowach coś nieszczerego, coś co nakazywało mu zdwoić czujność. Energicznym ruchem przeczesał palcami siwiejącą czuprynę, która ciągle jeszcze nie dawała się ujarzmić.

- Czy mogę pani zadać jedno, trochę niedyskretne pytanie?

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Proszę. Niech pan pyta.

- Chciałbym wiedzieć, czy wobec tych małżeńskich komplikacji, nie pojawił się w pani życiu jakiś adorator.

Wyraz niechęci odmalował się na jej twarzy. Zmarszczyła brwi.

- Nie, proszę pana, nie pojawił się żaden adorator. I chciałabym pana poinformować, że nie należę do tak zwanych „łatwych kobiet”, które zadają się z byle kim.

- Nie miałem na myśli byle kogo - usprawiedliwił się pośpiesznie Walczak. - Ale ponieważ, jak sama pani powiedziała, od blisko roku nie żyje pani z mężem, przeto nie byłoby to niczym dziwnym, gdyby... Proszę się na mnie nie gniewać, prowadzę dochodzenie w sprawie zabójstwa i chcę mieć możliwie jak najdokładniejszy obraz sytuacji. Muszę znać wszystkie okoliczności towarzyszące, żeby następnie wyciągnąć odpowiednie wnioski.

- Ja się na pana nie gniewam - powiedziała spokojnym, obojętnym głosem. - Mogę pana jednak zapewnić, że nie nawiązałam żadnego flirtu. Być może, że jacyś mężczyźni interesują się moją osobą, ale ja nic o tym nie wiem i nie chcę wiedzieć.

Walczaka ogarniały coraz większe wątpliwości. Rozmowa z piękną panią Dobrzyńską dała mu dużo do myślenia. Wyczuwał instynktownie starannie przemyślaną grę. Coraz bardziej był skłonny podzielić wątpliwości Downara i Kozłowskiego co do tej histerycznej sceny odegranej tam, we Włoszech.

- Czy wyjeżdżając do matki dużo rzeczy zabrała pani ze swojego warszawskiego mieszkania?

Spojrzała na niego szczerze zdziwiona.

- Nie rozumiem. Zabrałam to, co mi jest niezbędnie potrzebne, osobiste rzeczy, spodnie, kilka swetrów, bieliznę, płaszcz, kurtkę. Nie wiem właściwie, o co panu chodzi.

- A czy zabrała pani jakieś książki, listy, dokumenty?

- Nie. Żadnych listów ani dokumentów nie zabierałam. Po co?

Walczak miał zafrasowaną minę.

- Bo widzi pani... Po śmierci pana Dobrzyńskiego przeszukaliśmy dosyć dokładnie mieszkanie państwa i nie znaleźliśmy żadnej starej korespondencji, żadnych notatek. Przyzna pani, że to trochę dziwne.

Nieznacznie wzruszyła ramionami.

- Nie widzę w tym nic dziwnego. Po prostu ani ja, ani mój mąż nie mieliśmy zwyczaju kolekcjonowania listów. Uważaliśmy, że to bezcelowe zagracanie mieszkania.

- Nigdy pani nie notowała adresów i telefonów swoich znajomych i przyjaciół?

- Od tego jest książka telefoniczna.

- No, tak. Od tego jest książka telefoniczna - powtórzył Walczak i zamyślił się. - Teraz zapewne wróci pani do Warszawy.

- Muszę się zająć interesami mojego męża. To nie będzie dla mnie ani łatwe, ani miłe.

- O ile się orientuję, mąż pani posiadał inspekty. Hodował pieczarki, warzywa.

- Tak. W okolicach Milanówka. Zastanowię się, co z tym zrobić. Ja nie czuję się na siłach. Nie znam się na ogrodnictwie.

- Mąż pani zapewne miał kogoś do pomocy.

- Tak. Miał pracowników. To dość duży obiekt. A poza tym... Poza tym jego kuzyn mu pomagał. Fachowiec.

- Czy ten kuzyn był wspólnikiem pani męża?

- Myślę, że tak. Na pewno miał jakiś udział w zyskach. Musiał przecież coś z tego mieć.

- A może on zgodziłby się sam prowadzić interes. Mógłby od pani wziąć w dzierżawę. Płaciłby czynsz dzierżawny...

- Nie wiem, nie wiem - powiedziała z nerwową niecierpliwością. - Nie zastanawiałam się nad tymi sprawami. Muszę się poradzić adwokata.

- Bardzo słusznie - przytaknął Walczak. - W takich sytuacjach dobrze zasięgnąć fachowej porady. Nie wątpię, że pani ma jakiegoś zaprzyjaźnionego prawnika.

Zaczynała zdradzać coraz większe zdenerwowanie.

- Chyba tak. Myślę, że tak.

- Przepraszam, że panią męczę, ale chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie. Czy państwo mają wóz? To znaczy... Wyraziłem się niezupełnie ściśle. Czy pani ma wóz?

- Tak. Mieliśmy nawet dwa wozy, nie licząc furgonetki, niezbędnej w warzywniczym gospodarstwie.

- Powiedziała pani, że mieli państwo dwa wozy. Z tego by wynikało, że...

- Tak, tak... - przerwała mu szybko. - Mieliśmy wołgę i fiata 125. Ale mąż sprzedał wołgę. Powiedział, że wystarczy nam jeden samochód, że wołga za dużo pali. Ostatnio Edward zrobił się bardzo oszczędny.

- Pani umie prowadzić?

- Oczywiście. Ale nie bardzo lubię. Przeważnie prowadził mój mąż. Był znakomitym kierowcą.

- Czy mogłaby mi pani podać imię i nazwisko kuzyna pani męża, który był jego wspólnikiem?

- Gustaw Wolner.

Na tym przesłuchanie zostało zakończone. Walczak uprzejmie odprowadził panią Dobrzyńską do drzwi.

Uważnie przejrzał swoje notatki i dwukrotnie przesłuchał taśmę magnetofonową. Jego własny głos wydał mu się, jak zwykle, dziwnie obcy.

*

Downar doznawał mieszanych uczuć. Początkowo był wściekły, że bez oporu dał się z powrotem zapędzić do roboty. Po pewnym czasie jednak pojawiło się coś w rodzaju zadowolenia. Nie mogą się jednak beze mnie obejść - myślał z uśmiechem. - Jestem im ciągle potrzebny. Nie tak łatwo znajdą kogoś na moje miejsce. Jeszcze nie raz i nie dwa skorzystają z pomocy emeryta. Major Downar na emeryturze. Kto by pomyślał, że ten czas tak szybko zleci.

A teraz? Teraz był człowiekiem wolnym, panem swojego czasu, nie związany żadnymi terminami, żadnymi obowiązkami. Oczywiście, pomoże Walczakowi, ale już jako wolny strzelec, prywatny detektyw. - Prywatny detektyw - powiedział głośno i roześmiał się. Zupełnie jak w angielskiej czy amerykańskiej kryminalnej powieści. Dużo się kiedyś naczytał tych, jak sam je określał, „bajeczek dla dużych dzieci”. W kryminalnej powieści głównym bohaterem jest przeważnie prywatny detektyw, a policja to albo durnie, albo łobuzy, mający powiązania ze światem przestępczym. Walczak nie był durniem. To dobry fachowiec, z dużym doświadczeniem. Ale Downar miał ochotę zabawić się w „prywatnego detektywa”, okazać się sprytniejszym i mądrzejszym od służb śledczych. Naturalnie nie będzie wprowadzał w błąd Walczaka i nie będzie mu przeszkadzał w robocie, jak to robią bohaterowie powieściowi, ale... Perspektywa wystąpienia w roli Peny Masona czy Herkulesa Poirot bawiła go. To coś zupełnie nowego.

Zabawa zabawą, ale trzeba było solidnie popracować głową, żeby śledztwo ruszyć z martwego punktu. Należało systematycznie rozpracować tych uczestników wycieczki, którzy ewentualnie mogli mieć coś wspólnego - pośrednio czy bezpośrednio - z otruciem Dobrzyńskiego, a następnie rozejrzeć się w środowisku tego człowieka. A jakby tak zacząć działalność „prywatnego detektywa” od najprzyjemniejszej rozmowy?

Uprzedziła go. Zadzwoniła pierwsza.

- Czy byłby pan skłonny zobaczyć się ze mną?

- Ależ oczywiście. Bardzo chętnie. Właśnie myślałem o pani. Miałem zamiar zatelefonować.

- Szkoda, że pan tego nie zrobił. Gdzie się spotkamy?

Najbliżej mu było do kawiarenki „Na Rozdrożu”. Zgodziła się.

- Odpowiada panu godzina piąta?

- Gdy chodzi o spotkanie z panią, to każda godzina mi odpowiada, jak również każda pora dnia i każda pora roku.

- Widzę, że pan jest w znakomitym humorze.

- Usiłuję nie poddawać się jesiennym nastrojom. Ale w głosie pani wyczuwam jakby melancholię.

- Nie mam specjalnych powodów do radości. Więc o piątej.

- O piątej.

Downar starannie przygotował się na to spotkanie. Od czasu powrotu do Warszawy nie widział jej. Zachowuję się jak sztubak - myślał wkładając białą koszulę i swój najnowszy, szary garnitur, uszyty na zamówienie. Poszedł do fryzjera. Kazał ostrzyc się i ogolić, chociaż rano golił się jak zwykle..

Odświeżony, pachnący wodą kolońską już za dziesięć piąta zjawił się w kawiarni. Nie było dużo ludzi. Z łatwością znalazł wolny stolik. Obojętnym spojrzeniem powiódł dokoła i nagle spostrzegł, że ktoś mu się kłania. Gródecki. Odkłonił się z nieco wymuszonym uśmiechem. Wolałby, żeby nikt ze znajomych nie wiedział o jego spotkaniu z Anną.

Przyszła punktualnie. Wyglądała bardzo elegancko i szykownie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety oglądali się za nią. Pochlebiło mu to.

Przywitali się serdecznie, jak starzy znajomi. Poprosiła o kawę.

- Nie, nie, żadnych ciastek. Dziękuję. Przyjrzał jej się uważnie. Bardzo ładna - pomyślał. -

Co za oczy. Jakie piękne włosy. Szkoda, że ciągle taka smutna.

- Dziękuję, że pan znalazł dla mnie chwilę czasu - powiedziała.

- Każde spotkanie z panią to dla mnie prawdziwa przyjemność. Jak się pani czuje po powrocie na ojczyzny łono?

- Tak sobie - odparła niechętnie. - Boję się, że będzie pan miał do mnie żal.

Spojrzał zdziwiony.

- Żal? A o cóż mógłbym mieć żal do pani?

- Bo zapewne pan sądzi, że ja tak zupełnie bezinteresownie chciałam się z panem spotkać.

Zrobił niewyraźną minę.

- No, cóż... Tak czy inaczej jestem bardzo rad, że panią widzę. Czyżby pani miała jakieś kłopoty?.

Skinęła głową.

- Nie mam nikogo bliskiego, a na tej wycieczce tak jakoś trochę zaprzyjaźniliśmy się, że...

- Może pani liczyć na moją radę i pomoc - powiedział z przekonaniem Downar.

- Dziękuję. Bardzo pan miły.

- Więc co się takiego stało? O co chodzi?

- Boję się o mojego męża - powiedziała cicho.

- Nie wiedziałem, że pani jest mężatką.

- Tak. A właściwie... Będę z panem zupełnie szczera. Od dłuższego czasu żyjemy z Romanem w separacji. Związał się z inną kobietą. Ale ciągle przebywamy w jednym mieszkaniu. Teraz są bardzo duże trudności z zamianą większego mieszkania na dwie kawalerki.

- Czy państwo są już po rozwodzie?

- Jeszcze nie. Roman ciągle nie ma czasu. Jest bardzo zajęty. Często wyjeżdża. Ciągle obiecuje, że zajmie się sprawą rozwodową, ale tak jakoś schodzi... Ja zresztą specjalnie nie nalegam. Nie zależy mi na rozwodzie. Przynajmniej na razie.

- Jeżeli już pani zdecydowała się na szczerą rozmowę ze mną, to pozwolę sobie zapytać, czy pani ciągle jeszcze kocha swojego męża.

Spuściła oczy i zaczęła wyszarpywać nitki z szalika.

- Nie wiem. To są skomplikowane sprawy. Trudno mi odpowiedzieć. Czasami... Nie wiem, naprawdę nie wiem.

- Dajmy temu spokój - Downar postanowił zrezygnować z tego tematu. Nie chciał stawiać dziewczyny w kłopotliwej sytuacji ani robić jej przykrości. - I Wspomniała pani przed chwilą, że jest niespokojna

o swego męża. Czy istnieją jakieś konkretne powody do tego niepokoju?

- Tak. Inaczej przecież nie zawracałabym panu głowy.

- Więc...?

- Obawiam się, że Roman wpadł w złe towarzystwo.

- To się zdarza w najlepszych rodzinach - uśmiechnął się Downar.

- Niech pan nie żartuje. Boję się, bardzo się boję, że to jest poważna sprawa. Oficjalnie ciągle jesteśmy małżeństwem. Jeżeli więc Roman wplątałby się w jakąś aferę, to i ja oczywiście, jako jego żona... Niezależnie zresztą od tego...

- Na czym konkretnie polega ta, jak się pani wyraziła, „poważna sprawa”? - spytał Downar. Był zawiedziony. Inaczej wyobrażał sobie ich spotkanie. Wysłuchiwanie opowieści o jakichś tarapatach męża Anny wcale go nie bawiło.

Jakby zgadując jego myśli, powiedziała:

- Właściwie może nie powinnam... Nie chciałabym zanudzać pana moimi kłopotami.

- Ale cóż znowu... - zaprotestował z ożywieniem, podziwiając w duchu jej intuicję. Był nawet trochę zażenowany. - Słucham bardzo uważnie. Proszę, niech pani mówi.

- Pamięta pan może samotnego młodego człowieka, który brał udział w naszej wycieczce?

- Taki jasny blondyn, prawie albinos. Niebieskie oczy. Często zabawiał rozmową naszą „Babcię”.

- Tak. To ten. Nazywa się Robert Werbach. Antypatyczny facet.

- Istotnie, młodzieniec o niezbyt pociągającej aparycji - przyznał Downar.

Słowo „facet” w ustach tej ładnej, eleganckiej dziewczyny było dla niego niemiłym zgrzytem. Starzeję się - pomyślał.

- No i cóż ten Robert Werbach?

- Kupił od pana Dobrzyńskiego samochód.

- Czy pani wie, że Dobrzyński nie żyje? Spojrzała na niego zaskoczona.

- Nie żyje?! Niemożliwe! Przecież... Co się stało? Wypadek? Kraksa?

- Zatruł się grzybami - odparł Downar. Postanowił pozostawić to bez komentarzy.

- Straszne - powiedziała cicho. - Młody, pełen sił człowiek. Jak to się mogło stać?

- Dokładnie nie wiem. Słyszałem, że pojechał z przyjaciółmi na grzyby... Widocznie...

- Od kogo się pan o tym dowiedział? Od jego żony?

- Nie. Nie widziałem się z panią Dobrzyńską. Już nie pamiętam, kto mi opowiedział o tym zdarzeniu. Być może, że pan Kozłowski, nasz były kierownik. Ale wracajmy do pani sprawy. Więc cóż z tym samochodem?

Skończyła pić kawę i sięgnęła po papierową serwetkę.

- Otóż... Werbach kupił od Dobrzyńskiego czarną wołgę. Ponieważ Romanowi, czyli mojemu mężowi, zepsuł się wóz, pożyczył tę wołgę od Werbacha, mając zamiar gdzieś pojechać. Tymczasem zupełnie niespodziewanie wypadł mu wyjazd do Budapesztu. Poleciał samolotem. Podczas jego nieobecności ja wzięłam tę wołgę i trzeba trafu, że rozbiłam ją pod Wilanowem. Padał deszcz. Było ślisko. Drzewo. Może za szybko jechałam...

- To bardzo prawdopodobne - przyznał Downar. - I co dalej?

- Ogromnie się przejęłam tym wypadkiem. Natychmiast odstawiłam wóz do warsztatu. Chciałam oczywiście, żeby go naprawili przed powrotem Romana. Chodziło przede wszystkim o błotniki. No i karoseria także... W czasie tej reperacji okazało się, że w wozie zostały skonstruowane bardzo pomysłowe skrytki, przeznaczone niewątpliwie do przemycania jakiegoś towaru. Mechanik mi to pokazał. Powiedział, że go takie rzeczy nie interesują, ale że czasy są ciężkie, wszystko drożeje. Prywatny warsztat. Zapłaciłam.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego pani niepokoi się o swojego męża - powiedział Downar, uważnie wysłuchawszy tej opowieści.

- Bo Roman coś kombinuje z Werbachem, a Werbach to, moim zdaniem, bardzo mętny typ. Najlepszy dowód te skrytki w wozie.

- Nie jest przecież powiedziane, że to on je zainstalował.

- Myśli pan? - powiedziała z nadzieją w głosie.

- Oczywiście. Kupił wóz od Dobrzyńskiego... Pokręciła głową.

- To chyba mało prawdopodobne, żeby ktoś sprzedawał wóz z takimi skrytkami. Nie sądzi pan?

- Ma pani rację - przyznał Downar. - Ciekawe, czy Werbach miał jakieś powiązania z Dobrzyńskim przed tą transakcją.

- Nie wiem, ale to możliwe.

- Na czym pani opiera takie przypuszczenie? Wzruszyła ramionami.

- Właściwie na niczym. O ile zdążyłam się zorientować, to typ człowieka, który ma ogromną łatwość nawiązywania znajomości z ludźmi, a szczególnie z takimi ludźmi, którzy mogą mu się do czegoś przydać. Zauważył pan zapewne, jak podczas naszej wycieczki nadskakiwał pani Celińskiej.

- Zauważyłem.

- No, więc właśnie. Od pierwszej chwili wyczuł, że jest to osoba bardzo zamożna i ustosunkowana.

- A propos. Może widziała się pani po powrocie z naszą niesamowitą „Babcią”?

- Jeszcze nie. Dzwoniła do mnie. Zostałam zaproszona na czwartek na kolację. Może i pan przyjdzie?

- Ja nie zostałem zaproszony. Zresztą nie wiem, czy w czwartek miałbym czas.

- Pani Celińska powiedziała, że chce zaprosić do siebie kilka osób z naszej wycieczki. Zdaje się, że staruszka ma ochotę powspominać.

- Zapewne. Ale wróćmy do pani męża. Jak dotąd nie widzę konkretnych powodów do niepokoju. Te skrytki w samochodzie nie są żadnym dowodem obciążającym. W każdej chwili może udowodnić, że kupił używany wóz.

- O tym wozie powiedziałam dlatego, żeby panu uświadomić, że Roman naprawdę zadaje się z podejrzanymi typami.

- Czym zajmuje się mąż pani? -.spytał Downar. - Mam na myśli jego oficjalne zajęcie.

- Organizuje imprezy artystyczne. W związku z tym dużo jeździ.

- Czy jest obecnie w Warszawie?

- Nie. Pojechał na wycieczkę do Turcji. Właśnie z Werbachem.

- Pojechali tą wołgą?

- Nie. Jakimś innym wozem.

- Wycieczka indywidualna?

- Tak.

- I pani się obawia, że jest to wyprawa po „złote runo”.

- To prawdopodobne. W każdym razie bardzo bym chciała, żeby Werbach odczepił się od Romana. Myślałam nawet, żeby porozmawiać na ten temat z panią Dobrzyńską, ale w tej sytuacji... Nie bardzo mi wypada tak zaraz po śmierci jej męża...

Downar uważnie przyjrzał się mówiącej.

- Nie rozumiem. Co ma wspólnego z tą sprawą pani Dobrzyńska?

Anna machinalnie spojrzała na zegarek.

- Werbach jest przyjacielem pani Dobrzyńskiej.

- Mówi pani poważnie?

- Najzupełniej.

- Hm... Przyznaję, że trochę mnie pani zaskoczyła. Uśmiechnęła się.

- Och. To jest publiczną tajemnicą. Pan nie miał kontaktu z tym środowiskiem i dlatego...

- A pani z jakiego źródła ma tę wiadomość?

- Powiedział mi Roman i chyba nie tylko Roman.

- Czy może orientuje się pani, od jak dawna Dobrzyńska i Werbach...?

- Dokładnie nie wiem, ale chyba od roku albo jeszcze dawniej.

- Czy pani bliżej znała państwa Dobrzyńskich?

- Nie. Wszystko, co o nich wiem, to właściwie od Romana. No i podczas tej naszej wycieczki...

- Więc od swojego męża dowiedziała się pani o romansie Werbacha z panią Dobrzyńską?

- Tak. Chyba tak, chociaż...

- Chociaż...? - podchwycił Downar.

- Wydaje mi się, że słyszałam także i od innych osób. Wie pan... Warszawa to właściwie małe miasto i bardzo plotkarskie. Wszyscy wszystko wiedzą o swoich bliźnich. Tutaj niezmiernie trudno coś ukryć.

- Pani zapewne dobrze zna Roberta Werbacha. Potrząsnęła głową.

- Nie. Wcale go nie znam. Przed wyjazdem na wycieczkę widziałam Werbacha dwa czy trzy razy zupełnie przelotnie. A później we Włoszech, ale i tam nie nawiązałam z nim bliższej znajomości.

Downara trochę to zastanowiło, ale nie zdradził się ze swoimi wątpliwościami.

- Chciała pani spotkać się ze mną w konkretnej sprawie.

- Tak, Czy ma mi pan to za złe?

- Broń Boże. Tylko ciągle jeszcze nie wiem, w czym mógłbym być pani pomocny.

- Tak jak powiedziałam na początku naszej rozmowy, chodzi o Romana, o mojego męża.

- Czego pani ode mnie oczekuje? Uśmiechnęła się niewyraźnie.

- Prawdę mówiąc, sama nie wiem. Zachowuję się bardzo głupio. Ale musi pan zrozumieć, że nie mam nikogo bliskiego, nie mam się komu zwierzyć. Podczas naszej wspólnej wycieczki do Włoch tak jakoś...

- Dołożę wszelkich starań, żeby pani pomóc - zapewnił Downar. - Cała trudność polega na tym, że nie wyobrażam sobie, jak ma praktycznie wyglądać ta pomoc. Co mam zrobić? Chciałaby pani, żebym pomówił z jej mężem?

Energicznie potrząsnęła głową.

- Och, nie, nie. To by jeszcze pogorszyło sprawę.

- Więc...?

Wyraz kompletnej bezradności odmalował się na jej twarzy. Robiła wrażenie małego przestraszonego dziecka.

- Niepotrzebnie zawracam panu głowę - powiedziała cicho. - W tej chwili zrozumiałam, że nic mi pan nie może pomóc. Nikt mi nie może pomóc. - W oczach miała łzy. Zdawało się, że lada chwila się rozpłacze.

Downarowi zrobiło się żal. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jej dłoni. Była zimna.

- Pani Anno - usiłował nadać swemu głosowi miękkie, serdeczne brzmienie. - Nie trzeba się załamywać. Ostatecznie nic się takiego nie stało.

- Nie mogę żyć w ciągłym zagrożeniu - szepnęła. - Przerażenie ogarnia mnie na myśl, że milicja miałaby przeprowadzać rewizję w naszym mieszkaniu.

- Zapewniam panią, że nie ma w tym nic przerażającego. A poza tym, dlaczego przewidywać taką ewentualność? Na razie nie ma pani żadnych konkretnych powodów do obaw.

- Jestem przekonana, że Werbach wciąga Romka w jakieś podejrzane interesy i że to, prędzej czy później, musi się źle skończyć. - Była już spokojna i opanowana. Jakoś sobie poradziła z niedawnym wzruszeniem. - Widzi pan... Czasami człowiek chce się przed kimś wyżalić. Zdecydowałam się zadzwonić do pana. Teraz widzę, że to wszystko jest zupełnie bez sensu. Rzeczywiście, nie może mi pan pomóc. Proszę się na mnie nie gniewać. Przepraszam.

- Nie ma mnie pani za co przepraszać - powiedział z uśmiechem Downar. - Miło mi, że pozyskałem pani zaufanie i że w trudnej sytuacji życiowej zwróciła się pani do mnie o radę i pomoc. Żałuję tylko, że nic nie mogę dla pani zrobić. Gdyby zdarzyło się coś konkretnego, proszę do mnie dzwonić. Najlepiej wcześnie rano. Będzie mi bardzo miło spotkać się z panią na kawie, jeżeli nawet nic się nie zdarzy.

- Dziękuję.

Anna nagle zmieniła temat rozmowy. Mówiła o najnowszych filmach, o premierach teatralnych, wystawach, wernisażach. Słuchając jej, Downar miał wrażenie, jakby włączył radio czy telewizor i trafił akurat na przegląd wydarzeń kulturalnych. Nie widział tych wszystkich sztuk teatralnych i filmów i nie bardzo mógł podtrzymać rozmowę. Teraz będę miał dużo wolnego czasu i zacznę się „ukulturalniać” - pomyślał.

Chwilowe podniecenie minęło i znowu siedziała smutna i przygnębiona.

- A jak pani praca artystyczna? - spytał, przypomniawszy sobie, że przecież Anna jest malarką.

Machnęła ręką.

- Na razie w ogóle nie pracuję. Nie mogę się skupić. Do tego potrzebny jest spokój. Mam cały szereg koncepcji, ale zanim je zrealizuję...

- Musi pani ułożyć sobie jakoś życie.

- Tak, ale w tej chwili najważniejsza jest sprawa mieszkania. Dopóki mieszkam razem z Romanem... - Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Mam coś do załatwienia. Jeszcze raz przepraszam, że pana tak zanudzałam swoimi sprawami.

Downar w nieszczególnym humorze wracał do domu. Inaczej wyobrażał sobie to spotkanie. Był zawiedziony. Ty stary ośle - myślał niechętnie. - Zachciało ci się flirtów z młodą, śliczną dziewczyną. Dobrze ci tak. - Zaraz jednak otrząsnął się z tej niemiłej samokrytyki. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób może wykorzystać rozmowę z Anną w sprawie Dobrzyńskiego.

Wróciwszy do swego mieszkania, otworzył książkę telefoniczną na literze „C”. Przez chwilę wodził palcem po kolumnach nazwisk, aż wreszcie przysunął aparat, stojący na drugim końcu stolika, i nakręcił numer.

Pani Celińska bardzo się ucieszyła.

- Ach, jak to dobrze, że się pan odezwał. Nie wiedziałam, jak się z panem skomunikować. Nie ma pana w spisie telefonów. W biurze numerów powiedzieli mi, że numer zastrzeżony. Chciałam pana zaprosić na czwartek na takie maleńkie spotkanie towarzyskie. Mógłby pan przyjść, powiedzmy, około siódmej? - Głos staruszki brzmiał mocno, czysto, z iście młodzieńczym wigorem.

- Dziękuję serdecznie za miłe zaproszenie, ale chciałbym odwiedzić panią nie w czwartek, lecz w środę, czyli jutro. Czy mogłaby mi pani poświęcić chwilę czasu? Będę się streszczał. Obiecuję.

- Ale w czwartek przyjdzie kilka osób. Będzie wesoło. Jutro nie przewiduję niczyich odwiedzin.

- Właśnie chodzi mi o to, żeby pomówić z panią w cztery oczy.

- Jak pan woli. No, więc dobrze. Czy szesnasta trzydzieści panu odpowiada?

- Bardzo. A więc jutro o szesnastej trzydzieści melduję się u pani.

*

Dom był stary, pamiętający dawne, dobre czasy, kiedy to po podwórkach chodzili kataryniarze, brodaci Żydzi handlujący używaną odzieżą oraz fachowcy od ostrzenia noży. Dawno nie tynkowane mury pokrywały brudne, szare plamy, a balkony trzymały się na przysłowiowe „słowo honoru”.

Biedaczka mieszka w takiej dziurze - pomyślał Downar. - Ale jednak pojechała na kosztowną wycieczkę.

Nacisnął dzwonek. Po krótkiej chwili drzwi otworzyła starsza, schludnie wyglądająca kobieta. Starannie wykrochmalony fartuch raził oczy ostrą bielą w świetle przedpokojowej lampy. Powściągliwy uśmiech rozjaśnił podłużną, pokrytą zmarszczkami twarz.

- Pan Downar, prawda?

- Tak. Jestem umówiony z panią Celińską.

- Pani zaraz do pana wyjdzie. Proszę, pan pozwoli do salonu.

Downar osłupiał. Nigdy by nie przypuszczał, że w tym starym, obdrapanym domu znajdują się takie mieszkania. Pokój duży, wysoki, urządzony z gustem. Jak dekoracja do jakiegoś historycznego filmu - pomyślał. Z zainteresowaniem przyglądał się meblom. Nie był fachowcem w tej branży, ale miał prawie całkowitą pewność, że to wszystko prawdziwe antyki. Kanapka, fotele, wyściełane krzesełka, dwie serwantki, wypełnione porcelanowymi i srebrnymi bibelotami. Na kominku duży zegar, którego tarczę umieszczono w rydwanie jakiejś boginki, powożącej delfinami. Lampy także stylowe. Kandelabry i lichtarze z epoki Księstwa Warszawskiego. Na ścianach stare portrety, przedstawiające damy w krynolinach i mężczyzn w mundurach albo w surdutach. Na podłodze wysłużony perski dywan, zdobyty, być może, przez husarzy Sobieskiego pod Wiedniem. W rogu pokoju, pod oknem, stała niewielka, także stylowa, biblioteczka, wypełniona książkami o kolorowych grzbietach.

Downar tak był zaabsorbowany oglądaniem tego wszystkiego, że nie od razu spostrzegł wejście pani Celińskiej.

- Witam pana - powiedziała, wyciągając starannie wypielęgnowaną rękę. Miała na sobie ciemną suknię z koronkowym żabotem. - Cieszę się, że pana widzę. Proszę, niechże pan siada. Czym można pana poczęstować? Kawa? Herbata? Kieliszeczek dobrego koniaku?

- Nie chciałbym sprawiać kłopotu.

- Ależ to żaden kłopot. Więc...?

- Jeżeli pani taka uprzejma, to napiłbym się z przyjemnością herbaty.

- Dostanie pan nawet dobrej herbaty. - Mocniej zaakcentowała słowo „dobrej”. - Moja firmowa mieszanka, spécialité de la maison. Walerciu! - zawołała w kierunku otwartych drzwi. Podaj, moja droga, herbatę dla pana, a dla mnie, jak zwykle, kawę.

Po chwili kobieta w wy krochmalonym fartuchu wniosła na dużej tacy kawę, herbatę, filiżanki z cieniutkiej porcelany, srebrną cukiernicę i również srebrny koszyczek z drobnymi ciasteczkami. Szybkimi wprawnymi ruchami nakryła Imanym obrusem owalny stolik i ustawiła na nim wszystko, po czym zabrała tacę z powrotem i wyszła. Cicho zamknęła za sobą drzwi.

Pani Celińska nalała herbatę do filiżanki.

- Ze śmietanką czy z cytryną? - spytała.

- Wolałbym bez niczego. Ta herbata ma tak wspaniały aromat, że szkoda go zabijać jakimiś dodatkami.

- Uprzedzałam przecież, że to jest specjalna mieszanka. - Drugą filiżankę napełniła kawą.

Downar z dużym zainteresowaniem przyglądał się starszej pani, która obecnie w niczym nie przypominała niesfornej „Babci” z wycieczki. Srebrzyste włosy, zaczesane do tyłu, upięte były w wysoki kok. Jedyną ozdobą ciemnej, - zapiętej pod szyję sukni była duża, srebrna broszka, podtrzymująca żabot. Szare oczy pełne młodzieńczego blasku. Twarz prawie zupełnie gładka, z nielicznymi śladami drobnych, mało widocznych zmarszczek. Nie wygląda nawet na sześćdziesiąt lat - pomyślał.

- Smakuje panu herbata?

- Wyborna.

- Te ciasteczka także są zupełnie niezłe. Proszę skosztować.

Pochwalił precelki i zaczął zastanawiać się nad tym, jak zacząć tę niezbyt łatwą rozmowę. Chciał to zrobić możliwie jak najzręczniej. Wyręczyła go pani Celińska.

- Nie wątpię, że odwiedził mnie pan w pewnej konkretnej sprawie, jak również domyślam się, dlaczego prosił pan o rozmowę w cztery oczy. Chodzi, rzecz prosta, o otrucie Dobrzyńskiego.

- No, cóż...

- To, że pan jest oficerem milicji, wiedziałam od samego początku - powiedziała z szelmowskim uśmiechem.

- Przeszedłem już na emeryturę - wyjaśnił Downar, nie dając poznać po sobie zaskoczenia.

- Emeryt czy nie emeryt to nie ma większego znaczenia. Ja, drogi panie, na kilometr wyczuję policjanta czy gangstera. Przede mną nic się nie ukryje. Został otruty Edward Dobrzyński, który niedawno wrócił z wycieczki do Włoch. Ponieważ pan również brał udział w tej wycieczce, przeto postanowiono skorzystać z pańskiej pomocy w śledztwie, mimo iż pan przeszedł, jak to się mówi, w stan spoczynku. Teraz zaczyna pan przeprowadzać „dyplomatyczne” rozmowy z ludźmi, którzy wspólnie z panem podziwiali uroki Italii. Przed chwilą zastanawiał się pan nad tym, w jaki sposób ze mną zacząć taką właśnie „dyplomatyczną” rozmowę. Sądzę, że w dużym stopniu ułatwiłam panu sytuację.

- Niewątpliwie - przyznał Downar. Odzyskał już całkowicie pewność siebie. - Podziwiam pani przenikliwość. Nie kryję, że to, co pani przed chwilą powiedziała, było dla mnie niespodzianką.

Uśmiechnęła się nie bez pewnej satysfakcji.

- Może się pan po mnie spodziewać jeszcze różnych niespodzianek.

- Nie mam absolutnie nic przeciwko temu. Życie bez niespodzianek, byłoby bardzo monotonne.

- To jest właśnie moja dewiza życiowa - ożywiła się „Babcia”. - Walka z monotonnością dnia powszedniego, z nudą, w ogóle z wszelkim banałem. Człowiek, który ogranicza się wyłącznie do codziennych czynności, powinien sobie co prędzej kupić trumnę. A propos. Słyszałam, że ostatnio ceny trumien bardzo poszły w górę.

- Nie orientuję się.

- No, tak. Pan ma jeszcze trochę czasu. Ja znacznie mniej. Chociaż nic nie wiadomo. Często zupełnie młodzi ludzie... Mais revenons a nos moutons. Zna pan francuski?

- Niestety, nie znam.

- Szkoda. Piękny i elegancki język. A to, co powiedziałam przed chwilą, po polsku znaczy: „ale wracajmy do naszych baranów”. Tak, tak... W dzisiejszych czasach człowiek jest otaczany coraz liczniejszymi stadami baranów. To taka luźna dygresja. Niech jej pan, broń Boże, nie bierze do siebie. Pana uważam za człowieka sympatycznego i inteligentnego.

Downar skłonił się.

- Pochlebia mi pani.

- To nie są żadne pochlebstwa - mówiła dalej „Babcia” z niesłabnącym wigorem. - Nigdy nie bawię się w komplementy. Mówię to, co myślę. Zresztą w moim wieku... A więc nie odbiegajmy od zasadniczego tematu. Przyszedł pan do mnie, żeby mnie ostrożnie wybadać i żeby się czegoś dowiedzieć, co mogłoby dopomóc w rozwiązaniu zagadki tragicznej śmierci Dobrzyńskiego. Zapewne intryguje pana osoba Felka Gałeckiego. Wiem, że słyszał pan naszą rozmowę w Citta del Marę. Felek miał zamiar użyć sztyletu, a ja mu doradzałam truciznę. Miałam się w tej sprawie naradzić z Tadziem Wolskim, który jest chemikiem, fachowcem od wszelkiego rodzaju trucizn. Może pan oczywiście z nim porozmawiać, ale to strata czasu. Chociaż... Bo ja wiem...

- Więc w jakim celu?

Pani Celińska energicznie zamachała rękami.

- Proszę mi nie przerywać. Tracę wątek. Właśnie chcę to wszystko panu wyjaśnić.

- Słucham uważnie.

- Otóż... Może to pana zdziwi, ale noszą się z zamiarem napisania „bombowej” powieści kryminalnej do spółki z Felkiem Gałeckim. To mój daleki kuzyn, emerytowany adwokat, specjalista od spraw kryminalnych. Kodeks karny ma w małym palcu. Właśnie napisał pierwszy rozdział i naradzał się ze mną. Nie mógł się zdecydować, w jaki sposób zgładzić swoją ofiarę. Ja stanowczo doradzałam mu truciznę. Uważam, że to bardziej nobliwe aniżeli sztylet czy pistolet.

- W czasie naszej wycieczki nie zauważyłem, żeby pani kontaktowała się z panem Gałeckim.

Chytry uśmieszek pojawił się na twarzy „Babci”.

- Postanowiliśmy udawać, że się nie znamy. Uważaliśmy, że w ten sposób łatwiej zdobędziemy jakieś interesujące powiązania między uczestnikami wycieczki. Chodziło nam o materiały do naszej powieści. W całej sprawie jest jednak pewien dość zasadniczy szkopuł... - Zasępiła się. - Obawiam się, że ja nie mam zdolności literackich. Zaczęłam pisać drugi rozdział i chyba nie bardzo mi to wychodzi.

- Niech się pani nie przejmuje - pocieszył ją Downar. - Teraz tyle osób, nie mających żadnych zdolności, zabiera się do pisania. Zresztą można się chyba wprawić. Powiadają, że nie święci garnki lepią. Chciałbym nawiązać do tego, co pani poprzednio powiedziała. Mówiąc o chemiku, Tadeuszu Wolskim, miała pani chwilę wahania.

Skrzywiła się.

- E, to nic ważnego. Tak sobie... Zresztą zupełnie niepotrzebnie.

- Skoro pani już zaczęła...

- No, więc dobrze. Powiem panu, ale proszę nie przywiązywać do tego specjalnej wagi. Otóż... Swego czasu Dobrzyński zabrał Tadziowi żonę. Dawno, kilka lat temu. Taka spóźniona zemsta to raczej powieściowy motyw, nie mający nic wspólnego z realnym życiem. Zresztą Tadzio ma teraz śliczną, młodą dziewczynę, która usiłuje go bezskutecznie namówić na małżeństwo. Ale Tadzio jakoś się nie śpieszy. Kto się na gorącym sparzy i tak dalej...

- Pani jest świetnie zorientowana w różnych sprawach związanych z życiem naszych bliźnich.

- O, ja wiem bardzo dużo interesujących rzeczy.

- W takim razie może mi pani powie, kto otruł Edwarda Dobrzyńskiego.

Roześmiała się.

- Pan jest ogromnie wymagający, panie majorze. Ale muszę panu sprawić zawód. Nie jestem ani jasnowidzącą, ani wróżką. Niestety, nie wiem, kto popełnił tę zbrodnię. Mogę jedynie snuć jakieś przypuszczenia, domysły, jednym słowem fantazjować.

- Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby się pani zechciała podzielić ze mną swymi domysłami.

Potrząsnęła głową.

- Nie, proszę pana. Nie wolno rzucać lekkomyślnie podejrzeń.

- Od kogo pani dowiedziała się o śmierci Dobrzyńskiego? - spytał szybko Downar. Mimo woli wszedł w rolę prowadzącego śledztwo.

- Od Wandzi Dobrzyńskiej, oczywiście - odparła pani Celińska. - Telefonowała do mnie.

- Co pani sądzi o tym konflikcie małżeńskim tam, we Włoszech?

Sięgnęła po następne ciasteczko i schrupała je z widocznym zadowoleniem. Odezwała się dopiero po chwili.

- Jeżeli mam być zupełnie szczera, to przyznam się panu, że cała ta historia zrobiła na mnie trochę dziwne wrażenie. Taki jakiś melodramatyczny scenariusz. Nie sądzi pan?

- Nie mam wyrobionego zdania w tej sprawie - I odpowiedział wymijająco Downar. - A jak pani ocenia panią Dobrzyńską?

- Bardzo atrakcyjna kobieta. Zapewne podoba się mężczyznom.

- Czy ma przyjaciela?

- Och, drogi panie majorze, chce mnia pan nakłonić do nietaktownych niedyskrecji. Z tym pytaniem musi się pan bezpośrednio zwrócić do pani Dobrzyńskiej.

Downar zrobił skruszoną minę.

- Przepraszam. Rzeczywiście moje pytanie było nie na miejscu.

„Babcia” z wyraźną aprobatą pokiwała głową.

- Cenię rozsądną samokrytykę. To dowód cywilnej odwagi. Czy poza plotkami na temat romansów moich znajomych chciałby się pan jeszcze ode mnie czegoś dowiedzieć? A, prawda, byłabym zupełnie zapomniała... Zapewne intrygują pana te tajemnicze listy.

- O jakich listach pani mówi? - spytał ostrożnie Downar.

- Niech pan nie udaje. - „Babcia” najwyraźniej doskonale się bawiła. - Przecież ta smarkula musiała panu powiedzieć, że ja we Włoszech pisałam mnóstwo tajemniczych listów i że wysyłałam te listy na cztery strony świata.

- To prawda - przyznał Downar. - Pani Toczycka coś wspomniała, ale przyznam się pani, że nie przywiązywałem do tego żadnej wagi.

Pani Celińska uśmiechnęła się.

- Będę z panem szczera. Wiedziałam, że pan się nie nabierze na taki numer. - Te słowa trochę dziwnie zadźwięczały w ustach starszej, wytwornej damy. - A pistolet, panie majorze, także lipa. Rekwizyt teatralny. Brak mu nawet języka spustowego. Nie ma również iglicy. Wszystko to miało ścisły związek z naszą powieścią kryminalną. Chciałam intrygować, epatować, stwarzać wokół siebie atmosferę tajemniczości.

- W czasie naszej wycieczki zachowywała się pani, delikatnie mówiąc, dosyć oryginalnie - zauważył Downar.

Pokiwała głową.

- Ma pan rację. Odgrywałam rolę ekscentrycznej „Babci”. Coś w rodzaju enfant terrible. Ach, prawda, pan nie zna francuskiego. Pardon. Przepraszam.

- Te niespodziewane zniknięcia.

- Mieszkałam kilka lat we Włoszech - powiedziała rozweselona pani Celińska. - Na tamtym terenie mam bardzo wielu znajomych, którzy chętnie mnie zapraszają. Nawet i na Sycylii mam przyjaciół. Włosi to bardzo mili i serdeczni ludzie. Bardzo ich lubię. A nade wszystko cenię ich romańskie poczucie humoru. Właściwie niczego w życiu nie traktują zbyt poważnie.

- A wracając do tych listów, pisanych szyfrem... Roześmiała się.

- Nie ma mowy o żadnym szyfrze. Ot, parę słów bez sensu. Rozsyłałam te listy do różnych nie istniejących osób. Wszystko po to, żeby stworzyć atmosferę tajemniczości wokół mojej osoby. Chciałam w ten sposób zdobyć jak najwięcej autentycznego materiału do powieści.

Downar pokiwał głową.

- Rozumiem. Bujną ma pani fantazję.

- Urozmaicam sobie życie, jak mogę. Już mi go niewiele zostało. Trzeba się śmiać z ludzi i z siebie. Lubię intrygować. Bawi mnie to.

- I nie chce się pani podzielić ze mną swoimi przypuszczeniami, kto ewentualnie mógłby być mordercą Dobrzyńskiego?

- Nie. Przypuszczenia zachowuję na własny użytek. Proszę nie mieć do mnie żalu, panie majorze.

- Jaka jest pani opinia o tym młodym człowieku, który tak skwapliwie asystował pani podczas naszej wycieczki?

- Ma pan na myśli Werbacha?

- Tak.

„Babcia” skrzywiła się z wyraźnym niesmakiem.

- Miglanc. Mały cwaniaczek. Różne rzeczy mi proponował, ale ja nie z tych, co się dają robić w konia.

Słowa te, wypowiedziane wśród antycznych mebli i starych portretów, zgrzytnęły ostrym dysonansem.

Pani Celińska, jakby zgadując myśli swego gościa, powiedziała:

- Zapewne trochę pana dziwi mój facon de parler, mój sposób wyrażania się, ale czasami lubię sobie rzucić takim dosadnym słówkiem. To niezmiernie urozmaica poprawny, zgodny ze wszelkimi regułami stylistyki język. Nie sądzi pan?

- Być może - przytaknął Downar. - Nie jestem lingwistą. Chciałbym zapytać, co konkretnie proponował pani Robert Werbach.

- Takie tam różne bzdury. Namawiał mnie, żebym zainwestowała kapitał w jakiś interes, zachwalał dom w Radości, który można kupić bardzo tanio i zarobić, i wreszcie proponował mi kupno samochodu Wołga. Podobno w doskonałym stanie. Jeszcze coś opowiadał, zachwalał, namawiał. Oczywiście nie traktowałam go poważnie. To bardzo nieciekawy młody człowiek. Hochsztapler na małą skalę. Doskonale znam takie typy.

- Więc proponował pani także kupno wołgi.

- Tak. Twierdził, że właściciel wyjeżdża do Australii czy Kanady i że chce się jak najprędzej pozbyć tego samochodu. Odmówiłam, rzecz prosta. Niepotrzebny mi taki duży wóz. Najzupełniej wystarcza mi mój mały fiat.

- Pani jeszcze prowadzi?

- A dlaczegóż by nie? - oburzyła się „Babcia”. - Zrobiłam prawo jazdy, jak miałam dwadzieścia dwa lata, i brałam nawet udział w rajdach. Cóż pan sobie wyobraża? Że jestem stara, to już nie mogę prowadzić wozu? Jeszcze niejednej młodej dziewczynie dałabym radę. Znam dżudo, karate. Chce pan spróbować?

- Nie, nie - zaprotestował z ożywieniem Downar. - Wierzę pani na słowo. - Spojrzał na zegarek. - Strasznie się zasiedziałem. Przepraszam, że zabrałem pani tyle czasu.

- Wpadnie pan do mnie jutro? Będzie parę osób. Postaram się, żeby było wesoło.

- Bardzo dziękuję za miłe zaproszenie, ale jutro jestem zajęty.

Po wyjściu od „Babci” Downar szedł wolno ulicą, nie zważając na padający deszcz. Ta rozmowa zdezorientowała go. Albo to świetna aktorka - myślał - albo rzeczywiście taka jest.

Rozdział VIII Interesujące rozmowy

Uśmiechał się życzliwie, trochę protekcjonalnie. Twarz miał szeroką, tryskającą zdrowiem, emanującą zadowolenie z samego siebie. Każdy szczegół jego ubrania świadczył o zamożności i trosce o elegancki wygląd. Widać było, że to człowiek na stanowisku, mający odpowiednią pozycję towarzyską. Patrząc na niego nie miało się wątpliwości, że właśnie za takiego pragnie uchodzić.

Walczak błyskawicznie zarejestrował świetnie skrojony garnitur, białą, modną koszulę, starannie zawiązany krawat, złote spinki przy mankietach i wspaniale wyglansowane buty, pochodzące niewątpliwie od prywatnego szewca.

- Zapewne pan się orientuje, w jakim celu zaprosiliśmy pana do nas.

Gródecki skinął głową.

- Nietrudno się domyślić, że chodzi o tragiczną śmierć Dobrzyńskiego. To rzeczywiście bardzo przykra historia.

- Nie tylko przykra, ale i bardzo dziwna historia - powiedział Walczak. - Rozmawiałem już w tej sprawie z kierownikiem waszej wycieczki, panem Wacławem Kozłowskim, oraz z moim kolegą, majorem Downarem, który brał udział w wycieczce. Obecnie chciałbym się czegoś dowiedzieć od pana.

Gródecki poruszył się na krześle, przybierając pełną skwapliwej usłużności postawę.

- Proszę pytać, panie majorze. Jestem gotów udzielić wszelkich informacji. Mogę pana zapewnić, że zrobię wszystko, żeby zdemaskować zbrodniarza.

- Zarówno pan, jak i pańska żona pozostawaliście w zażyłych stosunkach z Dobrzyńskimi.

- Tak. To znaczy... nasze żony przyjaźniły się jeszcze od szkolnych lat. Były koleżankami, siedziały w jednej I ławce.

- Rozumiem - Walczak utkwił spojrzenie w barwnym krawacie swojego rozmówcy. - Niech mi pan powie, czy państwo wspólnie zaprojektowali tę wycieczkę, czy też było to przypadkowe spotkanie.

- Przypadkowe? - zdziwił się Gródecki. - Skądże.

Od dawna chcieliśmy wspólnie zwiedzić Italię. Wycieczka była bardzo udana i gdyby nie tragedia...

- Może jednak wycieczka nie była taka „bardzo udana” - zauważył Walczak. - Mam na myśli komplikacje małżeńskie między Dobrzyńskimi.

- Tak. Rzeczywiście - przyznał Gródecki. - To niewątpliwie psuło nastrój. Różnie się układa między ludźmi.

- Od jak dawna zaczęły się między nimi nieporozumienia?

- Nie orientuję się dokładnie, ale wydaje mi się, że już od wielu miesięcy, może od roku. Przypominam sobie, że moja żona dosyć dawno wspominała mi coś na ten temat, ale przyznaję, że nie bardzo się tą sprawą interesowałem. Jestem zajęty i nie mam czasu na plotki.

- Pan pracuje w handlu zagranicznym.

- Tak.

- I często pan wyjeżdża w sprawach służbowych?

- Różnie. To zależy...

- Czy przed tą wycieczką był pan już we Włoszech?

- Tak. Byłem dwukrotnie. Służbowo.

- Zna pan język włoski?

- Znam. Może nie tak znakomicie, ale mogę się swobodnie porozumieć. Brałem nawet udział w przeprowadzaniu negocjacji handlowych, prowadzonych w tym języku.

- Czy nawiązał pan we Włoszech jakieś kontakty, znajomości, przyjaźnie?

- Za każdym razem ograniczałem się wyłącznie do kontaktów oficjalnych - powiedział zdecydowanie Gródecki.

- A jakieś prywatne znajomości?

- Żadnych. Nie miałem na to ani czasu, ani ochoty, ani pieniędzy. Polak przebywający za granicą musi się liczyć z każdym groszem. Włosi zaś są nastawieni na to, że cudzoziemcy przyjeżdżają z pełnymi portfelami. Nauczyli ich tego przede wszystkim Amerykanie i Niemcy, z Niemiec Zachodnich oczywiście.

- Czy podczas wyjazdów służbowych do Włoch nie naraził się pan komuś na tamtejszym terenie?

- Gródecki był szczerze zdziwiony.

- Narazić się? Ja? Co za przypuszczenie, panie

majorze?

- Mój kolega, major Downar, oraz pan Kozłowski, kierownik waszej grupy, powiadomili mnie, że został pan raniony wystrzałem z pistoletu.

- To prawda.

- Gdzie to się stało?

- W okolicach Frascati, w pobliżu willi Cycerona.

- Po co pan tam poszedł? Gródecki trochę się zmieszał.

- No, cóż... Muszę być z panem zupełnie szczery. Proszę, oczywiście, o całkowitą dyskrecję. Umówiłem się z dziewczyną.

- Czy poznał ją pan w czasie wycieczki, czy też to jest jakaś dawniejsza znajomość?

- W czasie mojej ostatniej podróży służbowej. Zupełnie przypadkowo.

- Więc jednak nie ograniczał się pan wyłącznie do

kontaktów oficjalnych.

Gródecki nerwowym ruchem poprawił krawat.

- Nie miałem ochoty wspominać o tym drobnym epizodzie bez znaczenia. Jestem żonaty. Pan rozumie...

- Może mi pan dokładnie opowie, jak to było z tą strzelaniną - zaproponował Walczak.

- Właściwie nie ma tak wiele do opowiadania - uśmiechnął się niepewnie Gródecki. - Po prostu przyszedłem trochę wcześniej, żeby się nie spóźnić. Czekałem koło willi Cycerona i nagle napadli mnie. Próbowałem się bronić. Jestem silny, kiedyś trenowałem boks, dżudo. Jeden z nich strzelił. Upadłem. Musiał ktoś ich spłoszyć, bo uciekli.

- Proszę mi powiedzieć, jaka jest pańska opinia odnośnie tych nieporozumień małżeńskich państwa Dobrzyńskich. Gródecki wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem... W każdym małżeństwie zdarzają się przecież nieporozumienia, sprzeczki, kłótnie. Potem znowu wszystko w porządku. Myślę, że Dobrzyńscy nie różnili się pod tym względem od innych. Zresztą, przyznam się panu, że niezbyt interesowało mnie ich życie osobiste.

- A czy scena w Wenecji, którą urządziła pani Dobrzyńska, nie wydała się panu trochę dziwna?

- Dziwna? Nie rozumiem.

- Może niezupełnie ściśle się wyraziłem - uśmiechnął się Walczak. - Chodzi mi o to, czy ta scena nie wydała się panu nienaturalną, sztuczną, celowo zainscenizowaną.

Gródecki spojrzał zdziwiony.

- Celowo zainscenizowaną? W dalszym ciągu nie bardzo rozumiem.

- No, po prostu, czy Dobrzyńska nie udawała tego wszystkiego.

- A dlaczegóż miałaby udawać?

- Tego nie wiem. Pytam tylko, czy nie odniósł pan wrażenia, że to było udane.

Gródecki potrząsnął głową.

- Nie, panie majorze. Nic podobnego nie przyszło mi do głowy. Wanda może trochę histeryzowała. To prawda. Ale ona rzeczywiście się bała.

- Bała się swojego męża?

- Tak. Edward był człowiekiem bardzo gwałtownym. Nie zawsze panował nad sobą. Przyznam się panu, że jeszcze przed tą wycieczką do Włoch nieraz dziwiłem się Wandzie, że wytrzymuje to wszystko.

- Czy sądzi pan, że Dobrzyński byłby skłonny do popełnienia jakiegoś gwałtownego czynu, nawet do morderstwa?

- Nie należy źle mówić o zmarłych, ale wydaje mi się, że w przystępie wściekłości mógł nawet zabić.

- Więc pana zdaniem pani Dobrzyńska miała konkretne powody do obaw.

- Niewątpliwie.

- Ale dlaczego ich wzajemne stosunki tak się pogorszyły podczas wycieczki?

Gródecki wzruszył ramionami.

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może zmiana otoczenia? Nie wiem, doprawdy nie wiem.

Walczak postanowił zmienić temat.

- W tej waszej wycieczce do Włoch uczestniczył między innymi pewien młody człowiek, Robert Werbach. Czy mógłby pan mi coś o nim powiedzieć?

Gródecki skrzywił się.

- Nie znam go bliżej, ale nie zrobił na mniej zbyt miłego wrażenia.

- Miał pan jakieś konkretne powody?

- Absolutnie żadnych. Czasem tak jakoś instynktownie czuje się do danej osoby albo sympatię, albo niechęć.

- To prawda - przytaknął Walczak. - A więc jeżeli chodzi o Roberta Werbacha, to pańska niechęć do niego opiera się wyłącznie na intuicji.

- Można by to tak określić.

- A Teodor Więckowski?

- Co Teodor Więckowski?

- Chciałbym wiedzieć, co pan sądzi o Teodorze Więckowskim.

- No, cóż... - Gródecki miał zakłopotaną minę. - Miły, sympatyczny człowiek, towarzyski, wesoły. Poza tym bardzo uzdolniony fotograf.

- Czy znał go pan przed tą podróżą do Włoch?

- Tak. Poznaliśmy się kiedyś u wspólnych znajomych.

- Czy może pan skonkretyzować, u jakich znajomych? Chodzi mi o nazwisko.

- To było chyba u Dobrzyńskich. Tak, tak, na pewno. Teraz sobie przypominam. Parę lat temu. Chyba jakieś imieniny czy rocznica ślubu. Taka zupełnie przelotna znajomość.

- Czy po tych imieninach spotykał się pan jeszcze kiedyś z Więckowskim?

- Nie pamiętam. Być może, że przypadkowo, na ulicy.

- Wtedy w okolicach Frascati, kiedy pan został ranny, Więckowski znalazł się przy panu.

- To czysty przypadek. Walczak pokiwał głową.

- Tak. To nie tylko „czysty”, ale także bardzo dziwny przypadek.

Gródecki poruszył się niecierpliwie.

- Panie majorze - powiedział z wyraźną pretensją w głosie. - Ciągle odnoszę wrażenie, że pan mi nie ufa. Proszę mi szczerze i wyraźnie powiedzieć, o co mnie pan podejrzewa.

Walczak uśmiechnął się.

- Ja w ogóle nikomu nie ufam, nawet samemu sobie. Specyfika zawodu. A jeżeli chodzi o to zdarzenie w pobliżu willi Cycerona i o owo „przypadkowe” spotkanie z Więckowskim, przykro mi bardzo, ale nie mogę do tej sprawy odnieść się z pełnym zaufaniem.

Gródecki w bezradnym ruchu rozłożył ręce.

- Niestety, panie majorze, nic na to nie mogę poradzić. Nie potrafię pana przekonać, że mówię prawdę.

Walczak machnął ręką.

- Mniejsza o to. Nie będziemy tracić czasu na wzajemne przekonywanie się. Chciałbym panu zadać jeszcze pytanie delikatnej natury. Czy pani Dobrzyńska ma przyjaciela?

- Przyjaciela? Wanda? - Gródecki był zaskoczony albo też udawał zaskoczonego. - Dziwię się, panie majorze, że pan w ogóle o takich rzeczach... Mogę pana zapewnić, że nie zajmuję się plotkami. To mnie nie interesuje.

- Więc jednak były jakieś plotki - podchwycił Walczak.

- Nie wiem. Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają.

- Nie wątpię, że to pana nie obchodzi, ale może kiedyś, przypadkiem, coś pan usłyszał.. Może sobie mimo wszystko trochę poplotkujemy na temat pani Dobrzyńskiej.

Gródecki wyjął z kieszeni papierosy.

- Można zapalić?

- Proszę. No, śmiało... Niech pan mówi. Obiecuję, że nasza rozmowa nie wyjdzie poza ten pokój. Zresztą, jeżeli chodzi o panią Dobrzyńską, to nie byłoby nic dziwnego, żeby z kimś się zaprzyjaźniła, skoro podobno, od dłuższego czasu nie żyła ze swym mężem. Niech pan się nie daje prosić i niech pan mi opowie o tych plotkach, które pan słyszał na temat pani Dobrzyńskiej.

Gródecki nerwowym ruchem zgasił w popielniczce nie wypalonego papierosa.

- No, więc... Ale z góry zastrzegam się, że nie biorę odpowiedzialności za te pogłoski.

- To zrozumiałe. Słucham.

- Kiedyś ktoś mi powiedział, że Wanda Dobrzyńska i Werbach... Natychmiast, oczywiście, przerwałem tę idiotyczną rozmowę. Nie znoszę takich rzeczy, a są ludzie, którzy przepadają za wszelkiego rodzaju skandalami, sensacjami.

- Więc powiada pan, że pani Dobrzyńska i Robert Werbach.

- Ja nic takiego nie powiedziałem - zaprzeczył z ożywieniem Gródecki. - Ja tylko powtarzam to, co mi ktoś kiedyś szepnął... Potraktowałem tę sprawę jako zwykłą, głupią plotkę.

- A kto to panu „szepnął”? - spytał Walczak.

- Nie pamiętam.

- Rzeczywiście pan nie pamięta?

- Nie pamiętam.

Walczak z niedowierzaniem pokręcił głową.

- Dziwne. Przed chwilą pan powiedział, że natychmiast przerwał tę „idiotyczną rozmowę”. Nie bardzo rozumiem, jak to się dzieje, że pan nie pamięta, z kim wówczas rozmawiał.

- Po prostu nie pamiętam. Nie przywiązywałem do tego żadnej wagi. Teraz, kiedy mnie pan tak wypytuje, to jak przez mgłę coś sobie przypominam.

- No, dobrze - westchnął Walczak. - Niech i tak będzie. Czy chciałby pan coś powiedzieć na temat tragicznej śmierci Edwarda Dobrzyńskiego?

- Nie mam w tej sprawie absolutnie nic do powiedzenia.

- W takim razie może zakończymy naszą rozmowę. Jeżeli będą potrzebne jeszcze jakieś wyjaśnienia, zwrócimy sie do pana.

- Proszę uprzejmie.

Kiedy drzwi zamknęły się za inżynierem Gródeckim, z sąsiedniego pokoju wszedł. Downar. Walczak bystro spojrzał na przyjaciela.

- Słyszałeś?

- Oczywiście.

- No i co?

Downar nieznacznie poruszył ramionami.

- Wydaje mi się, że bardzo interesująca i pouczająca rozmowa. Byłeś doskonały.

- Żartujesz.

- Mówię zupełnie poważnie. Prowadziłeś przesłuchanie na dobrym poziomie, spokojnie, pozornie zupełnie nieszkodliwie, a w gruncie rzeczy bardzo sprytnie.

- Najważniejsze, że ten facet także uważa; że rozmawiał ze mną „bardzo sprytnie” - uśmiechnął się Walczak.

- O, właśnie - przytaknął Downar. - Odniosłem identyczne wrażenie. Czy wiesz, że ta młoda dziewczyna, Anna Toczycka, w rozmowie ze mną także sugerowała, że Werbach jest kochankiem Dobrzyńskiej? Właściwie nie sugerowała, tylko podała to jako fakt.

Walczak pokiwał głową.

- Interesujące. Warto, żebyś z nią utrzymał kontakt.

- Właśnie mam taki zamiar. A co ze wspólnikiem Dobrzyńskiego?

- Wybieram się do niego jutro z samego rana. Pojedziesz ze mną?

- Chyba tak. Na wszelki wypadek. Będzie ci raźniej.

- A jakie ty masz plany? - spytał Walczak.

- Pogawędzę sobie z pewnym utalentowanym fotografem, który lubi spacerować w pobliżu willi Cycerona.

- Z Więckowskim?

- Właśnie. Przeprowadzę z nim wstępną, „przyjacielską” rozmowę, a potem przekażę go tobie na oficjalne przesłuchanie. Myślę, że nie będzie większych trudności z rozpracowaniem go. Raczej miękki facet.

- Widzę, że nie doceniasz „miękkich facetów”. Downar uśmiechnął się.

- Doceniam. Wiem, że tacy potrafią sprawiać prze różne niespodzianki. Czasami trzeba się solidnie pogimnastykować, ale w tym wypadku...

- Nie poszedłeś na to przyjątko do „Babci”?

- Nie. Strata czasu. Wszyscy, którzy tam byli, wiedzą doskonale, z jakiej ja jestem branży. Krępowałaby ich moja obecność. A tak, być może, ktoś się „Babci” zwierzy z czegoś interesującego, co następnie, mam nadzieję, dotrze do mnie.

Walczak siedział zamyślony. Mogło się zdawać, że nie dosłyszał ostatnich słów przyjaciela.

- Wiesz, czego się boję? Boję się, że będziemy mieli jeszcze jedno morderstwo.

Downar spochmurniał.

- Od pewnego czasu biorę to pod uwagę. Wydaje mi się, że afera ma szersze rozgałęziania.

*

Teodor Więckowski mieszkał na Kromera, niedaleko Filtrowej. Na drugim piętrze przedwojennego domu zajmował obszerne, trzypokojowe mieszkanie. Jeden z pokoi, zamieniony na pracownię, był zgodnie z uświęconą tradycją nieprawdopodobnie zagracony. Artystyczny nieład nie pozwalał na swobodne poruszanie się i trzeba było niemałej zręczności, aby lawirować między aparatami, statywami, papierami i powiększonymi fotografiami zaścielającymi podłogę. Prócz tego sztalugi, blejtramy, skrawki jakichś materiałów, a na ścianie ekran, przed którym stały dwie kamery projekcyjne. Tę skomplikowaną scenerię uzupełniały dwa stare, zapadające się fotele, szeroki tapczan, nakryty czerwoną narzutą, oraz ogromny, puszysty dywan.

Więckowski rozjaśnił twarz w powitalnym uśmiechu.

- Kogo ja widzę?! Pan major! Co za miła niespodzianka. Proszę, bardzo proszę. Bardzo się cieszę.

Pospiesznie zdjął długi poplamiony fantazyjnie kitel i włożył marynarkę.

- Niech pan sobie nie przeszkadza - powiedział wesoło Downar. - Ja tylko na chwileczkę. Byłem właśnie w tych stronach i wpadłem do pana.

- Ależ to wspaniale. Jestem szczęśliwy - zachwycał się przesadnie fotograf. - Może przejdziemy do dalszych apartamentów, bo tutaj straszny bałagan. - Zaczął pośpiesznie porządkować, przy czym Downar odniósł wrażenie, że jego były współlokator ma ochotę ukryć to i owo. - Bałagan, okropny nieporządek, ale jak człowiek pracuje...

Downar pokiwał głową.

- Ależ to zrozumiałe. Praca artysty... Więckowski zamachał rękami.

- Jaki tam ze mnie artysta. Śmiechu warte. Rzemieślnik jestem, prosty rzemieślnik. Nie mam takich wygórowanych aspiracji. Proszę bardzo do tamtego pokoju. Ogromnie niewygodny rozkład mieszkania. Amfilada. Trzeba, niestety, przejść przez ten śmietnik.

Znaleźli się w przyjemnie urządzonym gabinecie, w którym dominowało duże, stylowe biurko, zarzucone fotografiami i zagranicznymi czasopismami. Więckowski wskazał wolterowski fotel.

- Proszę, niech pan siada, panie majorze, bardzo proszę. Zaraz przygotuję coś do picia, herbata, kawa, koniak, whisky. Do wyboru, do koloru.

- Niech pan sobie nie robi kłopotu. Naprawdę.

- Ależ to żaden kłopot. To przyjemność, prawdziwa przyjemność gościć pana u siebie. Szkoda, że pan do mnie nie zadzwonił, byłbym przygotował jakąś gustowną zakąskę, a tak mam tylko słone paluszki. Więc kawa czy herbata?

- Jeżeli już pan tak nalega, to proszę o herbatę - powiedział z uśmiechem Downar. Od pierwszej chwili spostrzegł, że fotograf jest wyraźnie zdenerwowany jego niespodziewaną wizytą.

Więckowski wyszedł i po pewnym czasie wrócił, niosąc na tacy dwie szklanki herbaty, butelkę koniaku, kieliszki i obiecane słone paluszki.

- Ekspresowa herbata. Holenderska. Pierwsza klasa. Na pewno będzie smakowała nawet takiemu koneserowi jak pan. A tutaj kropelka niezłego koniaczku Remi Martin. Do tego, niestety, tylko słone paluszki.

Downar pochwalił herbatę, umoczył wargi w koniaku, a następnie rozparł się wygodnie w fotelu i z pogodnym uśmiechem spojrzał na Więckowskiego.

- No i cóż tam u pana słychać, panie Teodorze? Jakże

się żyje?

Fotograf rozłożył ręce.

- Jakoś się wiąże koniec z końcem. Ale słabo, bardzo słabo...

- Dlaczegóż to?

- Wszystko, panie majorze, drożeje, a klientów nie przybywa. Wprost przeciwnie. Ano cóż robić. Cest la vie! Ale właściwie nie mam prawa narzekać. Są tacy, co mają jeszcze gorzej. Z prawdziwym rozrzewnieniem wspominam naszą wspólną wycieczkę. To było tak niedawno, a zdaje się, że od tamtych dni upłynęły całe wieki. Tempus fugit. Nasze spacery po Wenecji, Florencji, Rzymie zapadły się w niesłychanie odległą przeszłość. - Wypił spory łyk koniaku i umilkł. Wyglądał na szczerze wzruszonego.

- Nie wiem, czy pan się orientuje, że jeden z naszych wycieczkowych towarzyszy nie żyje - powiedział po chwili Downar. - Edward Dobrzyński. Zapewne pan go sobie przypomina.

- Czy go sobie przypominam? Ależ oczywiście. Tak, wiem. To straszne. Podobno został otruty.

Downar skinął głową.

- To prawda. Od kogo otrzymał pan tę wiadomość?

- Od pani Celińskiej. Byłem u niej na takim małym przyjątku. Zaprosiła kilka osób z naszej wycieczki. Wszyscy bardzo żałowali, że pan nie przyszedł.

- Co pan sądzi o śmierci Dobrzyńskiego?

- A cóż ja mogę sądzić? Nic. Przykro mi. Co prawda mało go znałem, ale...

- Czy pan znał Dobrzyńskiego przed tą wycieczką do Włoch?

- Nie, poznałem go właśnie na wycieczce. Czy pan prowadzi śledztwo w tej sprawie, panie majorze?

Downar uśmiechnął się.

- Jak panu wiadomo, ja już jestem na emeryturze. Śledztwo prowadzi mój przyjaciel. Pomagam mu trochę.

Więckowski pokiwał głową.

- Rozumiem. Pan zetknął się na wycieczce z tymi wszystkimi ludźmi, więc... Czy pan kogoś podejrzewa?

- A pan? - odparował Downar.

- Co ja?

- Pytam, czy pan kogoś podejrzewa o popełnienie tej zbrodni.

- Ja?! - oburzył się fotograf. - Dlaczegóż miałbym kogoś podejrzewać? Nikogo nie podejrzewam, absolutnie nikogo.

Downar podniósł kieliszek i spojrzał pod światło na koniak.

- Piękny kolor - powiedział, uśmiechając się łagodnie. - No, cóż... Przyszedłem tu do pana, żeby sobie tak szczerze porozmawiać.

- Uwielbiam szczere rozmowy - zapewnił Więckowski. - Tylko szczera rozmowa może ludzi do siebie zbliżyć.

Downar nie przestawał się uśmiechać.

- Bardzo słuszna uwaga. Cały feler w tym, że pan nie chce ze mną szczerze rozmawiać.

- Doprawdy? Z czego pan to wnioskuje?

- Pan, zdaje się, zapomina, że ja przez wiele lat by łem oficerem milicji. Mam pewną wprawę. A jeśli chodzi o pańską osobę, to chyba nietrudno pana rozszyfrować.

Więckowski wypił koniak i sięgnął po butelkę. Mogło się zdawać, że pragnie zyskać na czasie.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Chcę przez to powiedzieć, że pan o wiele więcej wie, aniżeli jest pan skłonny powiedzieć.

- Wiem? Ale co? O czym? Co pan ma na myśli?

- Mam oczywiście na myśli zabójstwo Edwarda Dobrzyńskiego.

Więckowski zerwał się.

- Pan mnie podejrzewa o popełnienie tej zbrodni?!

- Bo ja wiem... - Downar wyglądał na niezdecydowanego. - Nie, właściwie nie. To znaczy... Sądzę, a raczej jestem pewien, że gdyby pan chciał, to mógłby mi pan powiedzieć dużo ciekawych rzeczy.

- Na czym pan opiera takie przypuszczenie? Zupełnie nie rozumiem.

Downar przestał się uśmiechać i przez chwilę uważnie przyglądał się twarzy fotografa.

- Czy pan w dalszym ciągu się boi? - spytał, starannie oddzielając poszczególne słowa.

- Bać się? Ja? Dlaczego miałbym się bać? I kogo?

- Właśnie tego chciałem się od pana dowiedzieć, panie Teodorze.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- Przyzna pan - ciągnął dalej Downar - że w czasie naszej wspólnej wycieczki zachowywał się pan trochę dziwnie.

- Dlaczego „dziwnie”? Downar znowu się uśmiechnął.

- Chyba pan sobie przypomina, że mieszkaliśmy razem w pokojach hotelowych. Pan był przez cały czas podniecony, zdenerwowany, niespokojny. Chyba pan nie zaprzeczy.

- Mam takie niespokojne usposobienie.

- Ach tak? Usposobienie. A mnie się wydawało, że pan się po prostu bał, i jestem przekonany, że w dalszym ciągu ma pan powody do obaw.

- Nie mam żadnych powodów do obaw. Pan się myli, panie majorze.

- Niech i tak będzie. Może mi pan teraz powie, jak to było z tą strzelaniną w okolicach Frascati, w pobliżu willi Cycerona. Został wtedy ranny Gródecki.

- Tak, pamiętam.

- No, więc właśnie - Downar wypił łyk herbaty, która już zupełnie wystygła - chciałbym wiedzieć, o co tam chodziło naprawdę.

- Znalazłem się tam zupełnie przypadkowo - powiedział niezbyt pewnym głosem Więckowski. - Z tym miejscem łączą mnie romantyczne wspomnienia. Posłyszałem jakieś jęki i zobaczyłem leżącego na trawie Gródeckiego. Napadli go bandyci. Został postrzelony.

Downar skrzywił się z niesmakiem.

- Panie Teodorze, panie Teodorze. Czy rzeczywiście robię wrażenie człowieka aż tak naiwnego? Wprawdzie jestem emerytem, ale jeszcze skleroza nie rozwija się w moim organizmie w tak błyskawicznym tempie. Czy pan sądzi, że mogę uwierzyć w te jakieś „romantyczne wspomnienia” i w to „przypadkowe” znalezienie Grodeckiecio? Przecież to są bajeczki dla grzecznych dzieci. Nie chce pan, to niech pan nie mówi, ale niech mnie pan nie częstuje takimi bzdurami. Więckowski przełknął ślinę.

- Jak mam pana przekonać, że mówię prawdę?

- Niech mnie pan nie przekonuje. Niepotrzebna strata czasu. Dajmy temu spokój. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że pan siedzi w tej aferze po uszy.

- W jakiej aferze, panie majorze?! O czym pan właściwie mówi?

- Dokładnie jeszcze się nie orientuję - powiedział Downar. - W przeciwnym razie nie rozmawiałbym teraz z panem na ten temat. Ale coś panu powiem, panie Teodorze. Sądzę, że byłoby dla pana lepiej i bezpieczniej, gdyby zdecydował się pan na szczerą rozmowę ze mną. Dobrzyński został zamordowany. Kto wie, czy się na tym skończy. Milicja prowadzi bardzo energiczne śledztwo. Mam wrażenie, że pan mógłby dużo pomóc i milicji, i sobie, zakładając oczywiście, że to nie pan otruł Dobrzyńskiego.

- Na miłość boską! Dlaczegóż miałbym go otruć?! Downar wzruszył ramionami.

- Tego nie wiem. Cały czas usiłuję dowiedzieć się czegoś od pana. Jak dotąd bezskutecznie.

- Czego pan chce ode mnie?

- Chcę, żeby mi pan powiedział wszystko, co pan wie na temat owej tajemniczej afery, z którą łączę śmierć Dobrzyńskiego.

Więckowski był bardzo blady, wargi mu drżały.

- Ja nic nie wiem, nic nie wiem - głos mu się załamał.

- Jak pan uważa. Może wobec tego zmienimy temat. Chciałbym wiedzieć, z kim pan się kontaktował w czasie naszej wycieczki.

- Z kim się kontaktowałem? Z nikim, absolutnie z nikim. To znaczy z uczestnikami wycieczki, oczywiście.

- Nie jest pan człowiekiem zbyt prawdomównym - skonstatował Downar. - I doskonale pan rozumie, że nie chodzi mi o uczestników wycieczki, lecz o tych Włochów, z którymi się pan po drodze spotykał.

- O jakich Włochów, panie majorze?

- Niech pan nie udaje - skrzywił się Downar. - To naprawdę nie ma sensu. - Przecież zupełnie wyraźnie widziałem, że pan się kontaktował z jakimś facetem w katedrze mediolańskiej, z innym znowu był pan na kawie w Wenecji, jeszcze z innym rozmawiał pan w restauracji w Sienie. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju interesy załatwiał pan żutymi ludźmi?

Więckowski roześmiał się niezbyt szczerze.

- Ach, o tym pan mówi. To są moi dawni znajomi. Spotkałem ich zupełnie przypadkowo. Byłem parę razy we Włoszech i zaprzyjaźniłem się z kilkoma... Trudno to nawet nazwać przyjaźnią. Ot, taka sobie znajomość.

- I akurat wszyscy ci pańscy znajomi znaleźli się w ściśle określonych miejscach właśnie wtedy, kiedy mogli się z panem spotkać.

- Tak się złożyło, panie majorze. Czasami tak się zdarza.

- Istotnie, zdarzają się w życiu takie przedziwne zbiegi okoliczności - powiedział żartobliwie Downar. - Zresztą to nie ma w tej chwili większego znaczenia. Widzę, że pan nie jest dzisiaj w nastroju do szczerej rozmowy.

- Ależ jak najbardziej! - wykrzyknął z zapałem Więckowski. - Oczywiście, że jestem w nastroju do szczerej rozmowy, szczególnie z panem.

Downar pokręcił głową.

- Nie zauważyłem tego. Ha, trudno... Dałem panu szansę. Nie chciał pan z niej skorzystać. Pańska sprawa. Żegnam pana, panie Więckowski.

Fotograf w uprzejmych lansadach odprowadził swojego gościa do przedpokoju.

- Bardzo dziękuję za miłe odwiedziny, panie majorze. Zapraszam, serdecznie zapraszam. Jak pan będzie miał chwilę czasu, proszę wpaść do mnie. Sprawi mi pan zawsze wiele radości.

Downar włożył płaszcz i już położył rękę na klamce, gdy nagle odwrócił się i spytał:

- A Werbach?

Więckowski cofnął się zaskoczony.

- Co Werbach?

- Co pana łączy z Robertem Werbachem?

- Mnie z Werbachem? Nic, absolutnie nic. Poznałem tego człowieka w czasie wycieczki.

- A mnie się zdawało, że pan znał go już przedtem. Do zobaczenia.

Downar, głęboko zamyślony, szedł wolno Filtrową. Odbyta przed chwilą rozmowa utwierdziła go w podejrzeniach, które nurtowały go od dłuższego czasu. Przesłuchanie Gródeckiego także nie było bez znaczenia. A więc krąg się zamykał. Gródecki, Dobrzyński, Więckowski, Werbach i ewentualnie Anna. Myśl, że dziewczyna może być zamieszana w aferę Dobrzyńskiego, była mu nad wyraz przykrą. Ale, niestety, Anna znała tych wszystkich mężczyzn i chyba sporo wiedziała. Co ich łączyło? Jaka tajemnica kryła się za ich milczeniem? Tego jeszcze nie wiedział. Nie potrafił sobie stworzyć żadnej hipotezy, opartej na solidniejszych podstawach. Chodziły mu wprawdzie po głowie pewne przypuszczenia, ale na razie były to zupełnie luźne refleksje, nie związane w logiczną całość. Dobrzyński został wyeliminowany z gry. Kto? Zona? Werbach? Więckowski? Gródecki? A może zupełnie kto inny. Ktoś, kto znajdował się poza kręgiem, zakreślanym dotychczas przez śledztwo. Najważniejszą rzeczą jest znalezienie przypuszczalnego motywu zbrodni. A może wspólnik Dobrzyńskiego? Może ten ogrodnik?

*

Pojechali we dwóch z Walczakiem. Dzień był słoneczny, ale chłodny. Czuło się już pierwsze podmuchy nadciągającej zimy. Drzewa zrzucały coraz więcej zeschniętych liści, które układały się w barwne plamy.

Gustaw Wolner był wysokim, postawnym mężczyzną o ruchach śmiałych, zdecydowanych. Twarz pociągła, skupiona, pozbawiona mimicznych zmarszczek, nie wyrażała żadnych uczuć. Trudno było wyobrazić sobie na tej twarzy bodaj cień uśmiechu.

Gospodarz przyjął gości z całkowitą obojętnością i zaproponował, żeby usiedli w altance obrośniętej dzikim winem.

- Milicja już u mnie była - powiedział. Walczak skinął głową.

- Przeszukano i opieczętowano pokój, w którym pracował Dobrzyński.

- Także wiem.

Wolner spojrzał pytająco.

- Więc?

Walczak uśmiechnął się. Pragnął stworzyć nieco sympatyczniejszy nastrój. Nie było to jednak rzeczą łatwą.

- Dobrzyński był podobno pańskim krewnym.

- W pewnym sensie. Dosyć dalekie powinowactwo. Nasze matki były ciotecznymi siostrami - padła niechętna odpowiedź.

- Prowadził pan do spółki z Dobrzyńskim ten ogrodniczy interes.

- Tak.

- Co pan sądzi o śmierci Dobrzyńskiego?

- Podobno zatruł się grzybami.

- Jak pan sądzi, czy to możliwe, żeby Dobrzyński nie umiał odróżnić grzybów jadalnych od trujących?

- Wykluczone. Edward doskonale znał się na grzybach. Można powiedzieć, że był nawet fachowcem w tej dziedzinie.

- Z tego by wynikało, że został otruty.

- Nie wiem. Nie moja sprawa.

- Nie przejął się pan zbytnio śmiercią swojego kuzyna.

- Każdy musi kiedyś umrzeć, jeden wcześniej, drugi później.

- Ale nie każdy musi umrzeć otruty, Wolner skinął głową.

- Zgadzam się z panem. Nie każdy. Walczak znowu się uśmiechnął.

- Cieszę się, że mamy jednakowy pogląd na tę sprawę. Niech mi pan powie, czy pan podejrzewa kogoś o popełnienie tej zbrodni.

- Nie.

- Czy Dobrzyński miał wrogów?

- Nie wiem. Nie interesowałem się ani jego wrogami, ani jego przyjaciółmi.

- No... coś pan chyba musi wiedzieć o życiu swojego kuzyna i wspólnika. To niemożliwe, żeby pan zupełnie nic nie wiedział.

- Dlaczego niemożliwe? Powtarzam, że nie interesowałem się jego życiem. Załatwialiśmy interesy i na tym koniec.

- Czy zna pan panią Dobrzyńską?

- Oczywiście.

- Czy pan wie, że ich małżeństwo ostatnio uległo pewnemu rozkładowi?

- Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. A w ogóle nie bardzo rozumiem, czego panowie ode mnie chcą.

Walczak bystro spojrzał na nieruchomą twarz.

- Czy panu nie wydaje się to rzeczą naturalną, że prowadząc śledztwo w sprawie otrucia Edwarda Dobrzyńskiego, usiłujemy zebrać jak najwięcej informacji dotyczących jego życia, jego przyjaciół, wrogów, całego jego środowiska?

- Ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego? - spytał Wolner.

- Pan był jednym z najbliższych ludzi dla Dobrzyńskiego, kuzyn, wspólnik. Nie powinien pan się dziwić, żeśmy pana odwiedzili.

- Ja się nie dziwię. Ja tylko nie lubię tracić czasu.

Mam dużo pracy.

- Niedługo pana pożegnamy - zapewnił Walczak. - Proszę mi powiedzieć, czy pan tutaj mieszka?

- Tak. Zajmuję w tamtym budynku dwa pokoje z kuchnią. W jednym sypiam, a drugi służy mi za kancelarię. Załatwiam klientów, robotników.

- Pan jest samotny?

- Tak.

- Czy moglibyśmy obejrzeć pańskie mieszkanie? Chwila wahania.

- A to po co?

- Tak sobie. Przez ciekawość. Chyba nie musimy pokazywać panu nakazu prokuratora - roześmiał się Walczak.

- Jak panowie koniecznie chcą... Proszę za mną. Przeszli przez obszerne podwórze i zatrzymali się

przed jednopiętrowym domem. Nie otynkowane ściany błyszczały czerwienią cegieł.

- Proszę. Z sieni na lewo. Drzwi nie zamknięte.

W pierwszym pokoju stało dobrze już wysłużone biurko, trzy krzesła, kosz na śmieci i etażerka zawalona papierami. Pod ścianami szafy na teczki z aktami, książki i segregatory. Typowo biurowe pomieszczenie. Następny pokój mieszkalny, tapczan, przykryty kolorową narzutą, fotele, dwa stoliczki, szafa na ubranie. Na stoliczku przy tapczanie fotografia w ramce. Wolner błyskawicznym ruchem położył ramkę fotografią do blatu.

- Przyjemnie pan się tu urządził - powiedział Walczak, rozglądając się ciekawie. - Tylko że ja wolałbym nie mieć biura tak blisko mieszkania.

Wolner wzruszył ramionami.

- Mnie tam wszystko jedno. Wieczorem i tak nie załatwiam żadnych spraw.

- Czy można zajrzeć do pańskiej szafy? - spytał uprzejmie Downar.

Po raz pierwszy od początku ich rozmowy odmalowało się na nieruchomej twarzy Wolnera jakieś uczucie: zdziwienie.

- Chce pan zobaczyć moje ubrania? Proszę. - Podszedł do szafy i przekręcił kluczyk. - Proszę - powtórzył.

Korzystając z tego momentu, Walczak z błyskawiczną szybkością podniósł ramkę z fotografią, zajrzał i położył ją na miejscu.

- Dlaczego pana interesuje moja garderoba? - spytał Wolner, ciągle zaintrygowany. - O co chodzi?

Downar uśmiechnął się.

- Nie, nic, głupstwo. Nie ma o czym mówić. Dziękuję panu i przepraszam.

Walczak spojrzał na przyjaciela.

- No to co? Idziemy. Nie będziemy panu zabierać cennego czasu.

Kiedy znaleźli się w wozie i Walczak zapuścił motor, Downar spytał:

- No i co?

- To było bardzo zręczne z tą szafą - uśmiechnął się Walczak. - A fotografia? Oczywiście Dobrzyńskiej. Chyba się domyśliłeś.

- Chyba się domyśliłem. Naciśnij trochę ten gaz. Nie jesteśmy na pogrzebie... jeszcze.

Rozdział IX Druga ofiara

Następnego dnia po powrocie z Turcji Robert Werbach został wezwany do komendy. Na wszelki wypadek pojechał po niego porucznik Olszewski.

- Żeby nie było żadnych nieporozumień - wyjaśnił Walczak.

Młody człowiek był bardzo pewny siebie. Zachowywał się nonszalancko, a nawet wyzywająco, jakby pragnąc podkreślić, że komenda MO nie robi na nim najmniejszego wrażenia.

- Jak tam w Turcji? - spytał z dobrotliwym uśmiechem Walczak. - Jak interesy?

- Pojechałem na tę wycieczkę w celach wyłącznie turystycznych - powiedział Werbach, mocno akcentując każde słowo. - Przeszedłem przez odprawę celną i nie widzę żadnego powodu, dla którego panowie mieliby mnie wypytywać.

- Toteż nie mamy najmniejszego zamiaru rozmawiać z panem na temat szmuglu.

- Więc po co właściwie tracimy czas?

Walczak znowu się uśmiechnął. Robił wrażenie poczciwego wujaszka, usiłującego skierować na drogę cnoty krnąbrnego siostrzana.

- Widzi pan, prowadzimy śledztwo w sprawie zbrodniczego otrucia Edwarda Dobrzyńskiego. I właśnie o tym chcielibyśmy z panem pomówić.

- A cóż mnie to obchodzi? - żachnął się Werbach. - Ja go nie otrułem.

Łagodny uśmiech nie schodził z twarzy Walczaka.

- Nie podejrzewamy pana o to... Przynajmniej na razie.

- Co to znaczy „przynajmniej na razie”?

- To znaczy przynajmniej na razie. Na wstępnym etapie śledztwa w tego rodzaju sprawach może być mniej lub więcej podejrzany każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z denatem.

- Ja nie miałem żadnej styczności z Dobrzyńskim.

- Podobno pozostaje pan w przyjacielskich stosunkach z panią Dobrzyńską.

- A pana co to obchodzi? Jeszcze w naszym kraju nie ma takiej ustawy, która nakazywałaby informować milicję o tym, z kim kto sypia.

- Więc pan sypia z panią Dobrzyńską.

- Tego nie powiedziałem.

- A mnie się zdawało, że pan dał mi to do zrozumienia - uśmiechnął się Walczak.

- To źle się panu zdawało.

Walczak pochylił się nad biurkiem. Jego dotychczas dobrotliwie uśmiechnięta twarz spoważniała.

- Panie Werbach - powiedział energicznym, twardym głosem - może wreszcie skończymy z tymi żartami.

- Z jakimi żartami?

- Od początku naszej rozmowy zachowuje się pan w sposób impertynencki. Nie bardzo rozumiem, co pan chce przez to osiągnąć. Wydaje mi się, że to nie najlepsza taktyka.

- Jestem zdenerwowany - mruknął Werbach.

- To może pan spróbuje opanować nerwy i grzecznie ze mną porozmawiać. Dobrze?

- Czego pan chce ode mnie?

- To także nie jest zbyt uprzejmie sformułowane pytanie, ale mniejsza z tym. Proszę mi powiedzieć, od jak dawna zna pan Dobrzyńskich.

- Od paru lat. Dokładnie nie pamiętam.»

- A od jak dawna przyjaźni się pan z panią Dobrzyńską?

Werbach niecierpliwie poruszył się na krześle.

- Czy pan sobie wyobraża, że to tylko ja jeden?! - wybuchnął. - Ta kurwa puszcza się z kim popadnie.

- Proszę wyrażać się przyzwoicie - upomniał Walczak.

- Tak się wyrażam, jak na to zasługuje ta dziwka. Niech się pan spyta Gródeckiego, ile razy z nią spał. Niech się pan spyta tego ich kuzyna, co to pieczarki hoduje i różne inne badyle. Niech się pan spyta tego fotografa, który z nami był na wycieczce. Jak mu tam? Więckowski. Niech go pan spyta, ile razy przychodziła do niego do studia pozować. To się nazywa pozowanie. Dlaczego mnie żeście się czepili? Dlaczego tylko mnie? Spałem z nią. Dobra. Nie będę się wypierał. Ale co z tego? Ja nie zabiłem jej męża.

- Czym się pan zajmuje? - spytał spokojnie Walczak.

Werbach zamrugał oczami. Z wolna zaczynał się uspokajać.

- Że co?...

- Czym się pan zajmuje.

- Niczym.

- Nigdzie pan nie pracuje?

- Nigdzie. A muszę?

- Nie musi pan, oczywiście. Ale chyba z czegoś pan żyje. W jakiś sposób zdobywa pan pieniądze na utrzymanie.

- Gram w brydża.

- I z tego się pan utrzymuje?

- Tak. Jak się dobrze gra i gra się ostrożnie, to w miesięcznym rozrachunku zawsze można wyjść na swoje. A ja gram bardzo dobrze. Nie chwalę się, ale rzeczywiście gram bardzo dobrze.

- A oprócz tego poszukuje pan dobrze sytuowanych przyjaciółek.

Werbach uśmiechnął się.

- Lubię eleganckie kobiety, pachnące francuskimi perfumami. Musi pan przyznać, ze to ma swój urok.

- Pan wyjechał do Turcji już po zamordowaniu Dobrzyńskiego.

- Tak, chyba tak. Ale jeżeli pan zażąda ode mnie alibi, to nic z tego. Popiliśmy trochę z kolegami i przez dwa dni spałem. Sam spałem. Nikt nie może tego potwierdzić.

- Od kogo się pan dowiedział o śmierci Dobrzyńskiego?

- Od Wandy, od Dobrzyńskiej. Zadzwoniła do mnie.

- To znaczy, że pan na pewno wyjechał do Turcji po śmierci Dobrzyńskiego.

- Tak wychodzi.

- Do Turcji jeździł pan w towarzystwie Romana Toczy ckiego.

- Zgadza się.

- Co to za człowiek?

- Równy kumpel.

- I zahandlowaliście?

- Żaden handel. Turystyka, panie majorze, wyłącznie turystyka.

- Co pan może powiedzieć na temat małżeństwa Dobrzyńskich?

- Zgodne było małżeństwo. Dobrze ze sobą żyli.

- No, a ci przyjaciele pani Dobrzyńskiej, o których pan wspomniał? Czy to nie było powodem jakichś poważniejszych scysji między nimi?

Werbach wzruszył ramionami.

- Eeee. Edward nie był z tych, co to się obrażają, że mu się żona puszcza. Tolerancyjny facet. Zresztą dzięki temu sam miał większą swobodę. Ja panu coś powiem. Mężczyzna powinien mieć parę żon. Wtedy by tak nie skakał na boki. Jedna to się prędzej czy później znudzi. Nie ma siły.

- No, dobrze. A ta scena małżeńska w Wenecji - wtrącił się do rozmowy Downar, który dotychczas siedział milczący i zamyślony. - Pamięta pan?

- Pamiętam. Oczywiście. Jakaś komedia. Zresztą, nie wiem. Nic mi do tego.

- Więc uważa pan, że ta cała historia była zainscenizowana? - nalegał Downar.

Werbach pokręcił głową.

- Bo ja wiem. Wydało mi się to jakieś sztuczne. Nie pasowało do Wandy.

- Dlaczego miałaby grać komedię?

- Nie mam pojęcia.

- Niech pan nam jeszcze powie - Walczak znowu przejął inicjatywę - co pan myśli o zranieniu Gródeckiego, tam, w okolicach Frascati.

- A cóż ja mogę myśleć? Nic, absolutnie nic. Podobno napadły go jakieś bandziory. Bronił się i... We Włoszech teraz kupa gangsterów.

- To nie była akcja w typie gangsterów.

- Słusznie. Za drobna rzecz. Gangster na takie coś nie poleci. Gródecki nie mógł mieć przy sobie dużo forsy. Chyba że...

- Chyba że co? - podchwycił Walczak.

- Chyba, że jakaś zemsta, ale to zbyt sensacyjne przypuszczenie. Komu mógł się narazić Gródecki? Musiałby solidnie zajść za skórę jakiemuś gangowi albo mafii. Za bardzo fantastyczne.

Walczak wsunął swoje notatki do szuflady.

- No, dobrze. Na razie to by było wszystko. Może pan iść do domu. Chciałbym tylko, żeby pan przez jakiś czas nie wyjeżdżał z Warszawy. Gdyby pan projektował jakąś podróż, proszę się ze mną porozumieć.

- W najbliższym czasie nigdzie się nie wybieram. Do widzenia.

Werbach wyszedł.

Downar spojrzał na przyjaciela.

- No i cóż powiesz?

- Jeżeli to wszystko prawda, co ten cwaniaczek opowiadał o Dobrzyńskiej... - powiedział Walczak, targając zwichrzoną czuprynę. - Nie mogę w to uwierzyć, absolutnie nie mogę. Taka śliczna kobieta. Taka delikatna, subtelna, pastelowa piękność. Nieprawdopodobne, zupełnie nieprawdopodobne.

- Takie najgorsze - powiedział z przekonaniem Downar.

*

Powtórne przesłuchanie uczestników owego pamiętnego grzybobrania nie wniosło nic nowego. Wszyscy zgodnie twierdzili że Dobrzyński doskonale znał się na grzybach i wykluczone, żeby nazbierał muchomorów. Jaki był? Niezbyt sympatyczny, mało komunikatywny. Nie lubił dużo mówić. O żonie w ogóle nigdy nie wspominał. Czy interesował się kobietami? Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć. Jeżeli nawet miał jakieś flirty, ukrywał się z tym bardzo starannie. Nigdy nikt go nie widział, żeby się afiszował z młodymi, ładnymi dziewczętami. Dobrzyński raczej nie był kobieciarzem.

Najwięcej miał do powiedzenia na temat nieboszczyka Walenty Kociszewski, który prowadził małą ajencyjną restauracyjkę i zaopatrywał się u Dobrzyńskiego w pieczarki.

- To był bardzo porządny człowiek, panie majorze, porządny i solidny.

Walczak spojrzał na okrągłą, rumianą twarz, przypominającą dojrzałe jabłko.

- Czy zna pan panią Dobrzyńską?

- Wandeczkę? Oczywiście, że znam - ucieszył się nie wiadomo dlaczego restaurator. - Urocza kobieta, piękna, pełna wdzięku.

- Bywał pan u państwa Dobrzyńskich?

- Rzecz prosta, że bywałem. Grywaliśmy od czasu do czasu w brydżyka. Bardzo było przyjemnie. Ale co za nieszczęście, co za nieszczęście. Kto by się spodziewał, że Edzio... Mój Boże...

- Co pan może powiedzieć na temat małżeństwa państwa Dobrzyńskich?

- To było wzorowe małżeństwo, naprawdę wzorowe małżeństwo, jakich się dzisiaj nie spotyka. Jak oni się kochali. Mój Boże...

- Więc twierdzi pan, że żyli ze sobą w zgodzie?

- W największej zgodzie. Jak dwa gołąbki. A propos... Jakby pan major wpadł kiedyś, tak przy okazji, do mojej skromnej knajpeczki, to poczęstuję pana znakomitymi pieczonymi gołąbkami. Wprawdzie same nie lecą do gąbki, ale prawie. Cha, cha, cha... Udał mi się dowcip, co?

Walczak nie był w żartobliwym nastroju. Spytał:

- Czy pan słyszał coś o flirtach pani Dobrzyńskiej?

- Flirty? Wandeczka? Ależ nigdy w świecie. Ona przecież do nieprzytomności kochała swojego męża” świata za nim nie widziała. Od kogo słyszał pan takie głupstwa?

- Mniejsza z tym. Proszę mi powiedzieć od jak dawna przyjaźnił się pan z Dobrzyńskimi

- O, już dobre kilka lat. Takich pieczarek jak od Edzia to od nikogo nie mogłem dostać. Cud, miód.

- Czy zna pan kuzyna Dobrzyńskiego, niejakiego Gustawa Wolnera?

Rumiana twarz spochmurniała.

- Znam. Przyznam się panu, że nie darzę specjalną sympatią tego człowieka.

- Dlaczego?

- Trudno mi to sprecyzować. Właściwie nic do niego nie mam. Po prostu jakoś nie przypadł mi do gustu. Tak to już bywa między ludźmi. Jedni od razu robią sympatyczne, miłe wrażenie, a inni coś nie za bardzo.

- Czy jeździł pan kiedyś do tego gospodarstwa?

- Tak. Byłem tam ze dwa razy. Raz z Wandeczka, a raz z Edziem.

- A kiedy pan pojechał z panią Dobrzyńską, to jak w stosunku do niej zachowywał się Gustaw Wolner?

- Był uprzejmy, ale zachowywał się z dużą rezerwą. To w ogóle jest ponury facet. Ja bym tam nie chciał z nim mieszkać pod jednym dachem.

- Bo co?

- Bobym się bał, że mnie przy jakiejś okazji zdzieli w łeb, a chłop jest duży i silny. Mógłby niechcący zabić.

- Zna się na grzybach - podsunął Walczak.

- No chyba, że się zna. Perfekt. Specjalista. Fachowiec.

- Dobrzyński także się znał na grzybach.

- Jeszcze jak. Znakomicie. Chyba lepiej od Wolnera. I bardzo lubił grzybki, czy to maślaczki w śmietanie, czy rydzyki z patelni. Przepadał za grzybami i znał się. Wiedział nawet, jaką wódkę do jakich grzybków serwować. Fachowiec. Skończył studia. Miał dyplom: Grzybojad z wyższym wykształceniem. Znowu mi się dowcip udał. Cha, cha, cha... Nie wiem, co ja jestem dzisiaj taki dowcipny. Może dlatego, że na śniadanie skonsumowałem dużą porcję twarogu. Powiadają, że po serze dowcipu człowiek nabiera.

Walczak miał dosyć dowcipnego restauratora. Po dziękował mu za rozmowę i pożegnał go.

*

Pani Janina Podziszewska przyjechała na pogrzeb zięcia. Walczak skorzystał z okazji i przesłuchał ją.

- Tak. Córka była u mnie w Krakowie. Odwiedziła mnie, ponieważ bardzo źle się czułam. Coś z sercem. Człowiek teraz nie ma chwili spokoju. Tyle kłopotów, a poza tym ciągle jakieś zamieszania na świecie. Ja bym już nowej wojny nie przeżyła. Wykluczone. Myślałam nawet o tym, żeby sprzedać telewizor i nie czytać gazet. Mniej by się człowiek denerwował. A tak zawsze mnie podkusi i włączę to pudło, żeby usłyszeć i zobaczyć, co się dzieje na świecie. Lepsze radio. Mniej się człowiek przejmuje.

Walczak sprawdził daty i ustalił, że w dniu, w którym został otruty Dobrzyński, jego żona rzeczywiście była w Krakowie u matki. Nie miał podstaw nie wierzyć słowom starszej pani. Robiła wrażenie prostej, bezpośredniej, niespecjalnie inteligentnej, absolutnie niezdolnej do prowadzenia jakiejś perfidnej gry. Zresztą alibi Dobrzyńskiej można było sprawdzić w Krakowie jeszcze w inny sposób.

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jaki był pani stosunek do zięcia?

- Edward był porządnym człowiekiem, uczciwym, solidnym. Specjalnie może nie byliśmy ze sobą zżyci, bo stosunkowo rzadko się widywaliśmy, a poza tym to nie był człowiek zbyt komunikatywny, wylewny. Może gdybym go lepiej poznała...

- A jak się układało małżeństwo pani córki z Edwardem Dobrzyńskim?

- Doskonale. Bardzo się kochali. Wandeczka niezmiernie ciężko przeżyła tę tragedię. Potrafi się opanować. Jest dzielna, ale ja jako matka wiem, co biedaczka przeżywa.

- Czy córka nie skarżyła się pani, że ostatnio w jej małżeństwie coś się zaczyna psuć?

- Ale skądże znowu. Nic podobnego. Wprost przeciwnie. Była bardzo w nim zakochana, a on w niej. Wandeczka mówiła mi, że jadą do Włoch, żeby przeżyć jeszcze jedną podróż poślubną. Była bardzo, bardzo szczęśliwa.

- Jest pani tego pewna?

- Najzupełniej pewna. Gdyby Wandeczka coś ukrywała, natychmiast bym to wyczuła. Zresztą ona nie umie kłamać. Jest szczera, otwarta, nigdy nie miała przede mną żadnych tajemnic. To dla niej straszliwy cios, parne majorze, straszliwy. Jak to się mogło stać?

- Pan Dobrzyński zmarł na skutek zatrucia grzybami.

- Ależ on się przecież świetnie znał na grzybach!

- Oczywiście. Dlatego też podejrzewamy, że to było otrucie zbrodnicze. Ktoś mu do porcji grzybów w śmietanie dolał stężonego ekstraktu z muchomorów. Starsza pani złapała się za głowę.

- Jezus Maria! Kto mógł taką rzecz zrobić? Kto? To morderstwo.

- Ma pani rację. To morderstwo - przytaknął Walczak. - Kto jest sprawcą, jeszcze nie wiemy. Śledztwo w toku. Mam nadzieję, że winny zostanie zdemaskowany i postawiony przed sądem.

- To nie przywróci życia Edwardowi - powiedziała cicho pani Podziszewska. - Nie przywróci życia. Nie przywróci szczęścia mojej córce.

- Czy pani się nie domyśla, kto aż tak bardzo nienawidził pani zięcia? - spytał Walczak. -

Potrząsnęła głową.

- Zupełnie nie wiem, kto to mógł zrobić. Nie znałam co prawda jego środowiska, ale nigdy nie przypuszczałam, że mógłby znaleźć się ktoś taki, kto pragnąłby... A co Wandeczka? Pytał pan ją? Chociaż może teraz lepiej nie rozmawiać na te tematy. To zbyt świeże, zbyt bolesne.

- Pani córka także nikogo nie podejrzewa - wyjaśnił Walczak. Zastanawiał się, czy powiedzieć o tych scenach małżeńskich we Włoszech, ale jednak zrezygnował.

- Czy jestem jeszcze panu potrzebna? Co pan chcę wiedzieć?

Walczak uśmiechnął się niewyraźnie.

- No, cóż... Widzi pani... Ja prowadzę śledztwo w sprawie otrucia Edwarda Dobrzyńskiego. Usiłuję zebrać jak najwięcej informacji, dotyczących jego osoby. Proszę się więc niedziwić, że wypytuję panią o różne szczegóły, które mogłyby być pomocne w rozwiązaniu tej zagadki.

- Ja się nie dziwię. Ja rozumiem. Nie wiem, tylko... Po prostu niewiele mogę powiedzieć o moim zięciu.

Wydaje mi się, że mógł mieć wrogów, ludzi niechętnych.

- Dlaczego pani tak przypuszcza?

- Bo to był człowiek chyba dosyć trudny we współżyciu, a z ludźmi trzeba umieć... trzeba umieć pozyskiwać sobie, sympatię.

- Ale przecież pan Dobrzyński dobrze żył z pani córką.

- O, to zupełnie co innego. Oni się kochali, oni się bardzo kochali.

- I według pani nic nie zakłócało tej miłości?

- A cóż by mogło zakłócać? To była idealna para. Tak lubiłam na nich patrzeć. Rzadko miałam okazję. Oboje zawsze byli tacy zajęci. Chciałam przenieść się do Warszawy, żeby być bliżej nich, ale mieszkanie. Trudno zamienić mieszkanie w Krakowie na mieszkanie w Warszawie. A zresztą, przyznam się panu, że przyzwyczaiłam się do Krakowa. To bardzo miłe miasto.

- Tak, to bardzo miłe miasto - przyznał Walczak i na tym zakończył rozmowę z matką Wandy Dobrzyńskiej.

Downar, jak zwykle, przysłuchiwał się rozmowie, siedząc w sąsiednim pokoju.

Po wyjściu pani Podziszewskięj razem przesłuchali taśmę magnetofonową.

- No i co o tym myślisz? - spytał Walczak. Downar podrapał się za uchem, wypił szklankę wody

i powiedział:

- Wszystko wskazuje na to, że jednak scena odegrana przez Dobrzyńską w Wenecji była zręczną mistyfikacją. Prawdę mówiąc, sam dałem się na to nabrać. W pierwszym momencie wydawało mi się, że Dobrzyńska rzeczywiście... że rzeczywiście boi się męża.

Walczak pokiwał głową.

- Tak. Z tego można by wysnuć logiczny wniosek, że oboje Dobrzyńscy prowadzili z góry obmyśloną grę...

- ... zmierzającą do tego, że Dobrzyński zamieszkał z Gródeckim, a Dobrzyńska z Gródecką - uzupełnił Downar.

- Ale w jakim celu?

- Ba... Któż to może wiedzieć? Chyba tylko Dobrzyńska i prawdopodobnie morderca Dobrzyńskiego.

- Czekaj... czekaj... - Walczak swym charakterystycznym ruchem przeczesał palcami czuprynę. - Zastanówmy się chwilę. Większość przesłuchiwanych przez nas osób twierdziła, że Dobrzyńscy byli zgodnym, kochającym się małżeństwem. Kto był przeciwnego zdania?

- O ile sobie przypominam, to Gródecki i Anna Toczycka - powiedział Downar. - Czy rozmawiałeś z Gródecką?

- Oczywiście.

- I cóż ona?

- Utrzymuje, że Dobrzyńscy byli dobrym małżeństwem.

- A jak w takim razie tłumaczy tę histeryczną scenę w Wenecji?

- Nie potrafiła tego wyjaśnić. Mówi, że była kompletnie zaskoczona zachowaniem Dobrzyńskiej i że naprawdę nie wie, o co jej chodziło.

- Czyli że Gródeccy są odmiennego zdania w tej sprawie.

- Na to wychodzi.

Downar wstał i przeszedł się po pokoju. Był zamyślony. Po dłuższej chwili zatrzymał się przed przyjacielem.

- Słuchaj, Karolu, zaczynam się bać. Boję się jakichś nowych komplikacji, nowej zbrodni. To wszystko jest cholernie zagmatwane.

- Może się niepotrzebnie niepokoisz - uspokajał Walczak. - Ostatecznie mamy pod obserwacją kogo trzeba.

Downar nie był przekonany.

- A czy na pewno wiemy, kogo trzeba mieć pod obserwacją? Czy te wszystkie nasze przypuszczenia, sugestie są sensowne? Zresztą, jeżeli ktoś chce kogoś zamordować, to nie pomoże żadna obserwacja. Trudno dzień i noc trzymać wywiadowcę pod łóżkiem domniemanej ofiary.

- Tym bardziej że w dzisiejszych czasach nie ma łóżek. Wszyscy sypiają na tapczanach - zauważył rzeczowo Walczak.

- No, właśnie - roześmiał się Downar. - Sam widzisz, że to nie takie proste. Żarty żartami, ale ja jestem rzeczywiście poważnie zaniepokojony.

- Nie denerwuj się, Stefan. Nikt nie uniknie swego przeznaczenia - powiedział sentencjonalnie Walczak i westchnął głęboko.

*

Downar postanowił niczego nie zaniedbywać, niczego nie lekceważyć. Po namyśle zdecydował się porozmawiać z Tadeuszem Wolskim, którego „Babcia” polecała Gałeckiemu, jako fachowca od wszelkich trucizn.

Mały, szczupły człowieczek o okrągłej twarzy, przypominającej twarz dziecka. Wrażenie to potęgowały jeszcze szeroko otwarte niebieskie oczy, patrzące na świat z jakąś wzruszającą naiwnością, oraz drobne usta, układające się w tak zwane „serduszko”.

To nie jest typ truciciela - pomyślał Downar. - I to nie jest również mężczyzna, który pasowałby do Dobrzyńskiej.

Przedstawił się i powiedział, że kilka dni temu rozmawiał z panią Celińską.

- Kochana staruszka - ucieszył się Tadzio Wolski. - Jakżeż ona się miewa?

- Wyśmienicie. Niedawno odbyliśmy wspólną podróż do Włoch.

- Słyszałem, słyszałem. Piękny kraj. Byłem, widziałem, zwiedzałem. Chętnie jeszcze bym tam pojechał. Proszę, panie majorze, niech pan siada. Tutaj, u nas w Instytucie nie ma luksusowych apartamentów, ale jakieś krzesełko się znajdzie. - Podsunął biały taboret, z którego starł kurz rękawem. - Bardzo proszę. Niech pan spocznie. Szkoda, że nie odwiedził mnie pan w domu. Byłbym pana poczęstował czymś smakowitym. Właśnie w zeszłym tygodniu się ożeniłem po raz drugi. No, cóż... człowiek jest niepoprawnym marzycielem. Ale co to ja chciałem powiedzieć? Aha... chciałem powiedzieć, że byłbym pana poczęstował wyśmienitą szarlotką. Moja obecna żona ma wrodzony talent do pieczenia ciast. Wspaniała gospodyni. A jaką parzy kawę. Delicje. Niech się schowają wszyscy Turcy razem wzięci z Arabami. Szkoda, że pan do nas nie wpadł.

- Ja tylko na chwileczkę - wyjaśnił Downar. - Nie zabiorę panu dużo czasu.

- Czy pan służbowo?

- Jak by to powiedzieć... Właściwie jestem już na emeryturze, ale tak się złożyło, że biorę udział w pewnym śledztwie. Czy pan słyszał o tragicznej śmierci Edwarda Dobrzyńskiego?

- Oczywiście. Słyszałem.

- Od kogo?

- Właśnie od pani Celińskiej. Ona uwielbia takie różne sensacje.

- Czy pan wie, że Dobrzyński został otruty?

- Tak. Podobno. Biedna Wanda.

- O ile mi wiadomo, pan był kiedyś żonaty z obecną panią Dobrzyńską.

- Dawne czasy. Byliśmy kiedyś małżeństwem, ale to niedługo trwało. Już dokładnie nie pamiętam. Może dwa, może trzy lata. Wanda zakochała się w Edwardzie Dobrzyńskim. Serce nie sługa, jak to się mówi, Właściwie nie miałem do niej żalu. Początkowo, oczywiście, było mi trochę przykro, ale...

- Czy później kontaktował się pan z Dobrzyńskimi?

- Raczej nie. Po co? Spotkałem ich parę razy w kinie czy na wystawie obrazów. Przypadkowo. Przykro mi, że tak się stało. Żal mi Wandy. Bardzo kochała Edwarda.

- Zdaje się, że to było udane małżeństwo.

- O, niezwykle udane.

- Edward Dobrzyński został otruty ekstraktem z trujących grzybów - powiedział Downar, bacznie przyglądając się chemikowi.

- Słyszałem.

- Ja właśnie do pana w tej sprawie. Chciałbym się dowiedzieć, czy trudno uzyskać taki ekstrakt z trujących grzybów.

Wolski uśmiechnął się dziecinnie i potrząsnął głową.

- To bardzo prosta sprawa, panie majorze. Nie potrzeba do tego żadnych nadzwyczajnych urządzeń. Wystarczy kolba, palnik, jakieś naczynie. Zresztą ja panu to wszystko dokładnie narysuję. - Wziął ze stołu kartkę papieru i długopis. - Niech pan się uważnie przyjrzy. To dobry pomysł, bardzo dobry pomysł.

- Jak to „dobry pomysł”? - spytał Downar. Malutki chemik znowu się uśmiechnął.

- Dobry sposób pozbycia się niewygodnej osoby. Ale to nie jest temat do żartów. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak to się stało, że Dobrzyński zjadł zatrute grzyby?

Downar potrząsnął głową.

- Bardzo żałuję, ale przed zamknięciem śledztwa nie wolno nam ujawniać żadnych szczegółów.

- Oczywiście, oczywiście. Przepraszam. Zaraz panu zrobię te wykresy. To są bardzo proste i prymitywne urządzenia. Właściwie każdy, znający się trochę na pędzeniu bimbru, może je skonstruować.

Downar otrzymał rysunek i szczegółowe instrukcje w sprawie fabrykacji grzybowej trucizny, pożegnał uprzejmego chemika i wrócił do komendy.

Walczaka nie zastał. Powiedziano mu, że major wyjechał na miasto i nikogo nie poinformował, o której wróci.

Bezczynne siedzenie i czekanie nie należy do przyjemności. Postanowił się przejść.

Dotarł do Starego Miasta i przez dłuższy czas krążył po wąskich uliczkach, które trochę przypominały mu Sienę albo Weronę. Tamte chwile, spędzone we włoskich miastach, były teraz czymś tak niesłychanie odległym, tak zupełnie nierealnym, jak film oglądany przed wielu, wielu laty. Myślał o tym, że bardzo chciałby tam jeszcze pojechać, ale już bez „Babci”, bez Gródeckich, bez Dobrzyńskich i bez całej tej gromady ludzi. Samotna podróż. To byłoby wspaniałe.

Zmęczył się. Wypił szklankę herbaty w małej, przytulnej kawiarence, a następnie doszedł do Miodowej i wsiadł w 125.

*

Rano zbudził go telefon.

- Poznał głos Walczaka.

- Co ty jeszcze śpisz? Ubieraj się, szybko. Posyłam po ciebie wóz.

- Co się stało?

- Dobrzyńska nie żyje.

Rozdział X Kto dziedziczy?

Szeroka, czerwona twarz wyrażała wzburzenie. Właściciel warsztatu poczuł się dotknięty w swej zawodowej ambicji. Mówił podniesionym głosem, gestykulując z ożywieniem.

- Ależ, proszę panów, to absolutnie wykluczone. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu, robiony był tutaj, u mnie, generalny przegląd. Wszystko było w idealnym porządku.

- I przewód hamulcowy także był w idealnym porządku? - spytał spokojnie Walczak.

Czerwona twarz jeszcze bardziej nabiegła krwią.

- Przewód hamulcowy?! Pan żartuje, panie majorze.

Po generalnym przeglądzie w moim warsztacie miałby felerować hamulec? Wykluczone. Wóz był wyszykowany na medal. Państwo Dobrzyńscy od wielu lat byli moimi klientami. Zawsze osobiście sprawdzałem ich wozy. Mieli wołgę i fiata 125. Niedawno pan Dobrzyński sprzedał wołgę. I miał rację. Przy dzisiejszej cenie benzyny... Gdzie to się zdarzył ten wypadek?

- Na szosie z Milanówka do Warszawy. Przewód hamulcowy przy pompie przepuszczał. Płyn wyciekł. Jechała z dużą szybkością. Na zakręcie...

Mechanik trochę się uspokoił.

- Szkoda kobiety - powiedział cichym głosem. Zapalił papierosa i pokręcił głową. - Co za tragedia. Najprzód on, teraz ona. Zauroczył ich kto, czy jak? Jeszcze raz powtarzam panom, że wóz był w idealnym stanie. Przewód hamulcowy sam przez się nie mógł pęknąć. Wykluczone. Musiał ktoś przeciąć, cholera jasna. Ale kto by chciał wykończyć taką piękną kobietę? Jakiś wariat albo... Bo ja wiem, zresztą. Jedno tylko mogę panom powiedzieć: wóz był na medal. Osobiście wszystko sprawdzałem. Żadnych usterek, absolutnie żadnych.

Wrócili do komendy. Czekał już na nich Olszewski.

- No i co? - spytał Walczak. Porucznik wzruszył ramionami.

- No i nic. Wóz dokładnie obejrzeli na wszystkie strony. Przewód hamulcowy, oczywiście, przecięty. Prawdopodobnie kombinerkami.

- Znaleźli coś jeszcze?

- Tak. Świeży ślad obtarcia na resorze.

- Czyżby Dobrzyńska brała kogoś na hol? - zainteresował się Downar.

- To niewykluczone - przytaknął Olszewski. - Fachowcy, którzy badali wóz, wysuwają właśnie takie przypuszczenie. Wzięła kogoś na hol.

- Ale żadnej linki nie znaleziono?

- Nie.

Walczak wyjął z kieszeni papierosy.

- Trzeba starannie zabezpieczyć wszystkie możliwe ślady, a specjalnie zająć się tym przeciętym przewodem. Przy odrobinie szczęścia może uda się nam odnaleźć właściciela tych kombinerek.

- Jesteś niepoprawnym optymistą - powiedział Downar.

Walczak skrzywił się.

- Optymistą z konieczności. Gdybym się podda skrajnemu pesymizmowi, to zapewne już dawno bym się powiesił. No, cóż, Stachu, pojedziesz chyba po Wolnera.

Olszewski pokiwał głową.

- A co mam robić. Musimy go tu ściągnąć. Jeże jeszcze gdzieś nie prysnął.

- Na pewno nie. Nie taki frajer.

- Warto by przeszukać jego mieszkanie i zabudowa nia gospodarskie. Może by się znalazło tam te kombi nerki.

- Popieram słuszną inicjatywę - powiedział Wal czak. - Dam ci dwóch ludzi do pomocy, a jeżeli będzie to konieczne, błyskawicznie otrzymamy nakaz prokuratorski. Na wszelki jednak wypadek pośpiesz się. Takich akcji nie należy odkładać do jutra.

Olszewski wyszedł.

- No i co ty o tym wszystkim myślisz? - spytał Walczak.

Downar nie był w najlepszym humorze.

- Myślę, żeśmy jej nie upilnowali. Obstawiłeś to mieszkanie, a tymczasem...

- Nie mam sobie absolutnie nic do wyrzucenia. O statecznie trudno za tymi wszystkimi ludźmi, którzy ewentualnie mogą mieć coś wspólnego ze sprawą, wysyłać specjalną eskortę. A choćby nawet, i tak nic by to nie dało. Jeżeli facet postanowił przeciąć przewód, to nikt by go nie upilnował. Widziałeś, jaka tam brama.

Na pewno solidnie barykadują się na noc. Naszemu człowiekowi trudno byłoby się tam dostać.

- Słuchaj, Karol, obaj przecież widzieliśmy tego Wolnera. Czy zrobił na tobie wrażenie idioty?

Walczak energicznie potrząsnął głową.

- Skądże znowu. Wprost przeciwnie. Zrobił na mnie wrażenie inteligentnego i sprytnego faceta.

- No, więc właśnie - podjął Downar. - Czy inteligentny i sprytny facet działałby w ten sposób? Musiał przecież taką rzecz przemyśleć i wziąć pod uwagę to, że wóz po wypadku będzie bardzo dokładnie badany.

Walczak poruszył ramionami.

- Diabli go wiedzą. Różnie mógł kombinować. Na przykład, że wóz się rozwali w drobny mak i że nikt nie doszuka się uszkodzonego przewodu hamulcowego albo, że benzyna wybuchnie i wszystko się w czorty spali.

Downar usiadł przy biurku i oparł głowę na ręku. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

- A może cała ta sprawa wygląda zupełnie inaczej...

- To znaczy?

- Posłuchaj, Karolu. Wczuj się w sytuację tego faceta. Załóżmy, że chcesz się pozbyć Dobrzyńskiej, żeby wejść w posiadanie tego badylarskiego interesu. Czy ty byś u siebie, na miejscu, przeciął przewód hamulcowy?

- Raczej nie. Nie ryzykowałbym. Ale ja jestem fachowiec.

- Ale i kuzyn Dobrzyńskiego nie wygląda na frajera. Jeżeli planował taki numer, to musiał sprawę gruntownie przemyśleć, biorąc pod uwagę wszystkie możliwe ewentualności. Przecież podejrzenie automatycznie pada na niego. To najprostsze.

Walczak nie był całkowicie przekonany.

- Twoje rozumowanie pozornie jest prawidłowe, ale... Bo ja wiem... Możemy założyć, że działał pod wpływem gwałtownego impulsu, a przy stanach o dużym natężeniu emocjonalnym ludzie często zatracają zdolność trzeźwej oceny swych czynów. Nie muszę ci zresztą tego wyjaśniać.

- Zaczekaj. Chwileczkę - ciągnął dalej Downar. - A teraz rozważmy inną ewentualność. Przypuśćmy, że to wcale nie Wolner przeciął ten przewód. Że ktoś, komu Dobrzyńska zagrażała, dowiedział się przypadkowo o jej wizycie u tego badylarza i, korzystając z okazji, wykończył ją, rzucając podejrzenie na Wolnera.

Walczak spojrzał z dużym zainteresowaniem.

- A wiesz, że to jest koncepcja. Emerycka główka pracuje zupełnie nieźle. To świeże obtarcie na resorze...

- Właśnie - podchwycił z ożywieniem Downar. - Hol. Dobrzyńska, wracając do Warszawy, wzięła kogoś na hol i ten ktoś... Hipoteza może trochę fantastyczna, ale nie możemy jej wykluczyć.

- To ma ręce i nogi - powiedział zdecydowanie Walczak. - Zresztą, nie przesądzajmy sprawy. Zobaczymy, co nam powie Wolner.

- I nie tylko Wolner - uśmiechnął się Downar.

*

Była zupełnie spokojna, tylko zaczerwienione oczy świadczyły o tym, że niedawno płakała.

Walczak milczał przez chwilę, obserwując uważnie twarz młodej kobiety. Wreszcie odchrząknął i powiedział:

- W związku z tragiczną śmiercią pani Dobrzyńskiej, chcieliśmy zadać pani kilka pytań.

- Proszę. Niech pan pyta.

- Słyszałem, że ostatnio mieszkała pani w mieszkaniu państwa Dobrzyńskich.

Skinęła głową.

- Tak. Po śmierci Edwarda nie mogłam Wandy zostawić samej. Musiałam dotrzymać jej towarzystwa i chociaż trochę pocieszyć. Ona to bardzo ciężko przeżyła. Kochała go.

- Podczas naszej wspólnej wycieczki do Włoch wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że to małżeństwo było w stadium zupełnego rozkładu - wtrącił się do rozmowy Downar.

Przesunęła dłonią po wilgotnym od potu czole.

- To bardzo dziwna sprawa. Dotychczas nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

- To znaczy, pani uważa, że wybierając się na tę wycieczkę, Dobrzyńscy byli dobrym małżeństwem.

- Tak mi się przynajmniej wydawało.

- Może na razie nie będziemy mówić o wycieczce do Włoch - zaproponował Walczak. - Czy pani wiedziała, że pani Wanda Dobrzyńska wybiera się do tego gospodarstwa w okolicach Milanówka, do Gustawa Wolnera?

- Oczywiście, że wiedziałem. Wanda pojechała tam z kupcem.

- Z kupcem? Z jakim kupcem?

- Wanda miała zamiar sprzedać pieczarkarnię i cały ten warzywniczy interes. Trafił się reflektant. Pojechała z nim.

- Czy pani się orientuje, kto chciał kupić pieczarkarnię?

- Nie mam pojęcia. Ale musi to być ktoś bardzo zamożny. Sądzę, że sporo milionów by to kosztowało. Obiekt jest duży i wspaniale utrzymany. Poza tym doskonale położony. Stosunkowo blisko Warszawy...

Walczak pokiwał głową.

- Tak. Byliśmy tam. Rzeczywiście wzorowo prowadzone gospodarstwo. Czy pani zna Gustawa Wolnera?

- Tego kuzyna Edwarda. Poznałam go kiedyś, ale widziałam go chyba dwa czy trzy razy.

- Jakiego jest pani zdania o tym człowieku? Leciutko poruszyła ramionami.

- To taka właściwie przelotna znajomość, że trudno mi coś o nim powiedzieć. Zrobił na mnie wrażenie małomównego i nietowarzyskiego. Jest chyba dosyć skryty, a może po prostu nieśmiały.

- Podobał się pani? Była zaskoczona.

- Czy mi się podobał? Chce pan wiedzieć, czy mi się podobał jako mężczyzna?

- Właśnie.

- Bo ja wiem - uśmiechnęła się z pewnym zakłopotaniem. - Przyznam się panu, że nie zastanawiałam się nad tym. Sądzę jednak, że może się podobać kobietom. Typ silnego mężczyzny.

Walczak miał ogromną ochotę zapytać o Wolnera i Dobrzyńską, ale zrezygnował. Doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji nie byłoby to zbyt taktowne.

- Więc pani Dobrzyńska pojechała z tym kupcem, który miał obejrzeć gospodarstwo i ewentualnie omówić transakcję.

- Tak.

- Czy panią to nie zdziwiło, że pani Dobrzyńska nie wróciła na noc?

- Nie. Kiedyśmy się rozstawały, Wanda wspomniała, że może tam zanocuje i posiedzi ze dwa dni na świeżym powietrzu.

- Z tego by wynikało, że ów kupiec pojechał swoim wozem.

- Chyba tak. Mógł wprawdzie wrócić kolejką, ale stamtąd do Milanówka kawał drogi. Na pewno pojechał swoim wozem, a Wanda swoim.

- Wolner był wspólnikiem pana Dobrzyńskiego.

- O ile się orientuję, to tak. Do spółki prowadzili ten interes, ale Edward był właścicielem.

- I po nim dziedziczyła jego żona.

- Sądzę, że tak, skoro pertraktowała z kimś w sprawie sprzedaży.

- No tak, tak, oczywiście - przyznał Walczak. - Musiałaby przedtem załatwić formalności spadkowe. Czy pan Dobrzyński zostawił testament?

- Nie wiem. Nie interesowałam się tą sprawą. Przyzna pan, że tego rodzaju rozmowy byłyby nie na miejscu. Tak zaraz po śmierci Edwarda...

- Niewątpliwie. Doskonale panią rozumiem. Ale gdyby pani Dobrzyńska sprzedała gospodarstwo, to Wolner mógłby się znaleźć w trudnej sytuacji...

Gródecka poruszyła się niespokojnie.

- Co pan ma na myśli?

- Nie, nic specjalnego. Tak się zastanawiam... No, cóż... właściwie nie wiemy, jaką miał Wolner umowę z Dobrzyńskim.

- Wanda mi powiedziała, że bez ograniczeń dysponuje majątkiem swojego męża. To znaczy...

- To znaczy, że Wolner poszedłby na „zieloną trawkę” - uzupełnił Walczak. - Zresztą nie przesądzajmy sprawy.

- Tak pan mówi, jakby pan podejrzewał Wolnera o spowodowanie śmierci Wandy - głos Gródeckiej stał się nagle nerwowy, agresywny.

Walczak uśmiechnął się.

- Obawiam się, że pani mnie źle zrozumiała. Ja nikogo o nic nie podejrzewam. Po prostu głośno myślę, rozważam różne ewentualności. Tylko tyle. Chciałbym jeszcze zapytać panią, czy jacyś mężczyźni ubiegali się o względy pani Dobrzyńskiej. Była przecież bardzo atrakcyjną kobietą.

- Nic mi o tym nie wiadomo.

Walczak nie nalegał. Wiedział, że i tak nie dowie się nic konkretnego.

- A czy pani rozmawiała ze swoim mężem na temat tajemniczej kartki, którą ktoś wsunął mu do kieszeni w Citta del Marę? Mam na myśli tę rzekomą groźbę mafii sycylijskiej.

- Rozmawiałam.

- No i co?

- Mąż mnie wyśmiał. Powiedział, że to jakiś głupi kawał i żebym nie zawracała mu głowy.

- A pani wierzy, że to był głupi kawał? Zawahała się.

- Nie wiem... Doprawdy...

- Więc nie jest pani tak zupełnie o tym przekonana - nastawał Walczak.

- Nie wiem... - powtórzyła niepewnie. - Właściwie chyba nie jestem.

- Z tego by wynikało, że pani jednak przypuszcza, iż mąż naraził się w jakiś sposób mafii.

- Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Niech mnie pan nie męczy.

- Dobrze - zgodził się Walczak. - Tylko jeszcze jedno pytanie. Czy pani wiedziała o planowanym grzybobraniu, które skończyło się tak tragicznie dla Dobrzyńskiego?

- Tak. Edward proponował nam, żebyśmy z nim pojechali, ale nie mogliśmy. Ja umówiłam się z przyjaciółką, że przyjadę do niej, do Podkowy, a Stach musiał oprowadzać po Warszawie jakichś cudzoziemców.

Walczak wstał.

- Dziękuję. Proszę mi wybaczyć, że zmęczyłem panią tak długą rozmową.

Kiedy drzwi za Gródecką się zamknęły, Downar wyszedł z przyległego pokoju, w którym od pewnego czasu urzędował w charakterze nieoficjalnego „podsłuchiwacza”.

Walczak zapalił papierosa i spojrzał na przyjaciela.

- Słyszałeś?

- Słyszałem. Jak na emeryta słuch mam jeszcze zupełnie niezły.

- No i jak ci się to widzi?

Downar usiadł i zaczął stukać palcem w karafkę stojącą na biurku.

- Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że z całą tą aferą wiąże się ściśle scena odegrana przez Dobrzyńską w Wenecji. Mieli jakiś konkretny cel w tym przekwaterowaniu.

- Dobrzyńscy?

- Oczywiście.

- Ale o co mogło im chodzić?

- O to, żeby Dobrzyński zamieszkał z Gródeckim, a Dobrzyńska z Gródecką. To było już od dawna zaplanowane.

- No, dobrze, ale po co?

- Nie wymagaj ode mnie za wiele. Sądzę, że już wkrótce wszystkiego się dowiemy.

- Wolner mógł jednak wykończyć Dobrzyńską niezależnie od tamtej sprawy.

- Zgoda - pokiwał głową Downar. - Chociaż to wydaje mi się mało prawdopodobne. Nie zapominaj o tym nadzianym facecie, który pojechał z Dobrzyńską oglądać gospodarstwo. Jeżeli...

- Masz rację - podchwycił Walczak. - Jeżeli był w porozumieniu z Wolnerem...

- O, właśnie. Koniecznie trzeba będzie sprawdzić, kto dziedziczy gospodarstwo po śmierci Dobrzyńskiej. Gdyby się okazało, że Wolner jest jedynym krewnym Dobrzyńskiego... Ale nie uprzedzajmy faktów.

- Miałbym ogromną ochotę porozmawiać sobie jeszcze z tym fotografem - powiedział Walczak.

Downar energicznie potrząsnął głową.

- Więckowskiego zostaw w spokoju. Przynajmniej na razie. W związku z nim mam pewien konkretny plan. Kto wie, czy to nie załatwi nam całej sprawy.

*

Był tak samo mało komunikatywny, jak podczas pierwszej ich rozmowy. Surowa, obojętna twarz nie wyrażała żadnego uczucia. Patrzył na siedzących przed nim mężczyzn takim wzrokiem, jakby ich wcale nie widział. Milczał. Wchodząc do pokoju, nie powiedział nawet „dzień dobry”.

Walczak także nie śpieszył się z rozpoczęciem rozmowy. Wyjął z szuflady biurka papier, długopis, zajrzał do swoich notatek i dopiero po dłuższej chwili się odezwał.

- Zapewne się pan orientuje, dlaczego wezwaliśmy pana do komendy.

- Nie wiem, o co chodzi. Przyjechał oficer milicji, zabrał mnie do wozu i na tym koniec.

- Pani Dobrzyńska nie żyje.

Obojętny wyraz twarzy Wolnera nie zmienił się.

- Nie żyje - powtórzył drewnianym głosem. - A co się stało?

- Wracając w nocy od pana, uderzyła w słup i zabiła się.

- No, tak - powiedział Wolner. - Nieraz jej mówiłem, że to się tak kiedyś skończy.

- Dlaczego pan tak sądził?

- Dlaczego? To proste. Wanda jeździła jak wariatka, a była bardzo złym kierowcą.

- Podobno nie lubiła prowadzić - zauważył Walczak.

- To prawda. Nie bardzo lubiła. Wolała, żeby prowadził Edward, ale kiedy już siadała za kierownicą...

- Z tego, co pan mówi, wynika, że dość często jeździł pan z panią Dobrzyńską samochodem.

- Zdarzało się - mruknął niechętnie Wolner.

- Hm - Walczak napił się wody i zapalił papierosa. Podczas tych czynności nie spuszczał oczu z twarzy swojego rozmówcy. - Widzi pan... sprawa jest o ryle skomplikowana, że ten wypadek zdarzył się z powodu uszkodzenia hamulców.

- No, cóż... Od czasu do czasu wóz trzeba dawać do przeglądu.

- Oczywiście. I niech pan sobie wyobrazi, że w zeszłym tygodniu wóz pani Dobrzyńskiej został dokładnie skontrolowany w warsztacie. Wszystko było w najlepszym porządku. Mechanik twierdzi, że oddał wóz w idealnym stanie. Nie mam żadnego powodu, żeby mu nie wierzyć.

- Więc co się stało? - spytał bez większego zainteresowania Wolner.

- Stała się rzecz niezmiernie przykra. Ktoś przeciął przewód hamulcowy przy pompie. Płyn wyciekł i pani Dobrzyńska na zakręcie nie mogła zahamować.

Wolner pokiwał głową.

- To zrozumiałe. I teraz panowie przypuszczają, że to ja przeciąłem przewód hamulcowy.

- Dlaczego mielibyśmy tak przypuszczać? - spytał Walczak.

Spojrzenie nieruchomych szarych oczu nabrało jeszcze bardziej ponurego wyrazu.

- Niech pan nie udaje, panie majorze. To przecież narzuca się samo przez się. Nie trzeba być genialnym detektywem, żeby w tej sytuacji wysnuć właśnie taki wniosek.

Walczak nie zareagował na „genialnego detektywa”. Powiedział:

- Podobno pani Dobrzyńska odwiedziła wczoraj pana w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.

- Tak - padła lakoniczna odpowiedź.

- Czy to była towarzyska wizyta?

- Nie. Wanda nosiła się z zamiarem sprzedania gospodarstwa. Przyjechała z ewentualnym kupcem.

- Pan, oczywiście, zna nazwisko tego „ewentualnego kupca”.

- Tak. Henryk Lipecki.

- Czy pan już kiedyś przedtem zetknął się z tym człowiekiem?

- Tak - odpowiedział z widoczną niechęcią Wolner.

- A może pan go dobrze zna?

- Znam go.

- Czy można wiedzieć, w jakich okolicznościach pan go poznał?

- Przyjeżdżał do nas kiedyś w charakterze klienta. Kupował pieczarki.

- Czy wczoraj przyjechali do pana jednym wozem?

- Nie, dwoma. Wanda przyjechała swoim fiatem, a ten facet oplem.

- Pan Henryk Lipecki wyjechał od pana pierwszy.

- Tak.

- Mniej więcej o której godzinie?

- Chyba około dziewiątej.

- A pani Dobrzyńska?

- Dokładnie nie pamiętam, ale zapewne po jedenastej.

- Pan był wspólnikiem Edwarda Dobrzyńskiego.

- Tak.

- Czy pan miał z nim spisaną jakąś umowę?

- Nie. Po co? Mieliśmy do siebie zaufanie.

- Po śmierci Edwarda Dobrzyńskiego dziedziczyła wszystko jego żona.

- Tak.

- I gdyby sprzedała doskonale prosperujące gospodarstwo - mówił dalej Walczak - pan musiałby zrezygnować z owoców swej wieloletniej pracy.

Wolner pochylił się i oparł duże, muskularne dłonie na biurku.

- Panie majorze - powiedział wolno, a jego nieruchoma twarz jakby jeszcze bardziej stężała. - Panie majorze, ja wiem, że taka koncepcja panu bardzo pasuje, ale ja nie przeciąłem przewodu hamulcowego. Nie potrafię, oczywiście, tego udowodnić, ale ja nie przeciąłem. Zresztą, czy robię na panu wrażenie idioty?

- Raczej nie - przyznał Walczak.

- No, więc właśnie. Chyba pan nie zaprzeczy, że musiałbym być skończonym kretynem, żeby przecinać przewód hamulcowy właśnie wtedy, kiedy Wanda wyjeżdżała ode mnie.

Walczak pokręcił głową.

- Ale w afekcie ludzie często działają niezbyt rozsądnie. Poza tym zawsze można liczyć na to, że wóz się rozbije doszczętnie i że nie pozostanie śladu po tym przecięciu przewodu. Zdarza się również, że wybuchnie benzyna i wóz się spali. I jeszcze jedna ewentualność. Człowiek, robiący wrażenie bystrego, inteligentnego i doświadczonego, może przewidzieć, że nikt go nie będzie uważał za idiotę, jak to pan sam określił. Wolner zdjął ręce z biurka i wyprostował się.

- Więc pan mnie podejrzewa o zamordowanie z premedytacją Wandy Dobrzyńskiej.

- Sytuacja jest nieco kłopotliwa i bardzo skomplikowana - powiedział Walczak przeciągając dłonią po czuprynie. - Poszlaki przeciwko panu są, niestety, bardzo poważne.

- Rozumiem. Czy jestem aresztowany?

- Nie. Ale nie zdziwi się pan zapewne, że przeprowadzimy u pana w gospodarstwie oraz w domu szczegółową rewizję.

Wolner wzruszył ramionami.

- Ja się w ogóle bardzo rzadko dziwię czemukolwiek. Róbcie, panowie, co do was należy. Nie wymagam nawet nakazu prokuratorskiego. Jeżeli jednak chodzi o narzędzie, którym został przecięty przewód hamulcowy, to zapewniam, że u mnie go nie znajdziecie.

- Widzę, że pan sobie szybko kojarzy pewne fakty - uśmiechnął się Walczak. -

Wolner nie odwzajemnił uśmiechu.

- Nie sądzę, żeby w danym wypadku potrzebna była wybitna inteligencja - powiedział obojętnie i spojrzał w okno, jakby zaczynała go już nudzić ta rozmowa.

- Czy ma pan wóz?

- Oczywiście. Dwa, żuka i zastawę. Zastawa jest moją własnością, a żuk firmowy.

- Mam do pana prośbę - Walczak sięgnął po karafkę z wodą. - Chodzi o to, żeby pan żadnego z tych wozów na razie nie używał. Być może zresztą, że zabierzemy je na pewien czas do naszych warsztatów.

- Jak pan sobie życzy.

Walczak wypił spory łyk wody i odchrząknął.

- Czy oprócz pana Dobrzyński miał jeszcze jakąś rodzinę?

- Nie. - Po raz pierwszy po nieruchomej twarzy Wolnera przesunęło się coś jakby uśmiech. - To jest jeszcze jeden argument przeciwko mnie. Prawda, panie majorze?

- Jeżeli pan to tak ocenia...

- Sprawa jest chyba oczywista. W tej chwili, to znaczy po śmierci Wandy, jestem jedynym spadkobiercą Edwarda.

Walczak wyglądał na zmęczonego.

- Sądzę, że możemy zakończyć naszą rozmowę. Proszę, żeby pan nigdzie nie wyjeżdżał bez porozumienia się ze mną.

Rozdział XI Czekanie na mordercę

Downar usiadł na tapczanie, przysunął stolik, na którym stał telefon, i uważnie nakręcił numer. Dłuższy czas nikt nie odpowiadał. Już miał odłożyć słuchawkę, kiedy posłyszał znajomy głos.

- Dzień dobry. Nie obudziłem pani?

- Nie, skądże. Już właśnie wychodziłam. Cieszę się na naszą dzisiejszą randkę, „umówiłam się z nim na dziewiątą” - zanuciła wesoło.

- Widzi pani, pani Aniu, sprawa się trochę komplikuje. - W głosie Downara wyczuwało się zakłopotanie.

- Co się stało?

- Obawiam się, że będziemy musieli odłożyć nasze spotkanie. Przed chwilą dzwonił do mnie Więckowski.

- I...?

- I powiedział, że chce się ze mną koniecznie zobaczyć dzisiaj wieczorem.

- O której?

- Właśnie o dziewiątej.

- A cóż to takiego pilnego? O co mu chodzi?

- Właściwie może nie powinienem... - Downar zawahał się.

- Panie Stefanie... Jeżeli to jakaś tajemnica, to dajmy temu spokój.

- Gniewa się pani?

- Nie, skądże. Powetujemy sobie kiedy indziej.

- Bo widzi pani... No, zresztą... Tyle razy rozmawialiśmy na ten temat, że chyba mogę pani powiedzieć. Proszę tylko o całkowitą dyskrecję.

- Ależ oczywiście.

- No, więc chodzi o to, że Więckowski chce się ze mną zobaczyć, żeby mi powiedzieć coś na temat tragicznej śmierci Dobrzyńskiego i jego żony. Podobno rewelacja. Rozumie więc pani, że w tej sytuacji...

- Doskonale rozumiem. Ale ponieważ umówiony jest pan z nim na dziewiątą, to może spotkajmy się wcześniej, siódma, wpół do ósmej... Jedna z moich przyjaciółek bardzo chciałaby pana poznać i właśnie miałam ją dzisiaj przyprowadzić. Bardzo ładna i atrakcyjna dziewczyna.

- Niezmiernie żałuję - głos Downara brzmiał melancholijnie - ale tak się fatalnie składa, że na siódmą jestem zaproszony do komendy na naradę. Przeciągnie się to na pewno do dziewiątej. Prawdopodobnie nawet się trochę spóźnię do Więckowskiego.

- Mówi się trudno - powiedziała Anna. - Zadzwoni pan do mnie?

- Oczywiście. W przyszłym tygodniu, wtorek, środa. Przepraszam za zawód, który pani sprawiłem.

- Zdarza się. Oby tylko takie zawody trzeba było przeżywać. Do widzenia, panie Stefanie. Do zobaczenia.

Ciężki, jesienny mrok gęstniał coraz bardziej. Pędzone wiatrem krople deszczu uderzały o szyby okienne.

Przez nieszczelne zasłony wciskał się anemiczny blask dalekiej latarni.

Długie, nużące godziny oczekiwania. Trudno było przecież przewidzieć, kiedy przyjdzie i czy w ogóle przyjdzie. Wszystko wskazywało na to, że nie mógł postąpić inaczej. Nie miał wyjścia. Musiał iść na całego. Va banque. To była jego jedyna szansa. Ale mogło coś się zmienić. Mógł zrezygnować, stchórzyć, w ostatniej chwili wycofać się. Albo... a to było najbardziej niepokojące, mógł przejrzeć grę przeciwnika.

Przez chwilę zastanawiał się, czy zapalić boczne światło, czy czekać w ciemności. Nie ruszył się jednak z fotela. Doszedł do wniosku, że w decydującej chwili nagły blask silnych żarówek wywoła pożądany efekt, zaskoczenie. To był atut gwarantujący sukces.

Czas płynął wolno, leniwie, znacząc swe miarowe kroki tykaniem stojącego na stoliku zegarka. Z oddali dochodził zasnuty deszczem szum miasta. Myśli stawały się coraz wolniejsze, coraz bardziej chaotyczne. Ciężkie powieki raz po raz przykrywały oczy.

- Do diabła! - zaklął półgłosem - jeszcze tego brakowało, żebym zasnął. - Podniósł się z fotela i ostrożnie przeszedł się po pokoju. Dywan tłumił jego kroki. Raz jeszcze przeanalizował całą sytuację i znowu doszedł do wniosku, że to powinno „chwycić”. Chyba że... chyba że w jego rozumowaniu są jakieś luki, których nie dostrzega. Albo pech, niefortunny zbieg okoliczności. Wiedział z wieloletniego doświadczenia, że posunięcia, zapewniające pozornie stuprocentowe powodzenie, okazują się w rezultacie fatalnym niewypałem.

Trzeba czekać. Nie było innej rady. Przez wiele lat żmudnej, niebezpiecznej pracy nauczył się cierpliwości. Wrócił na fotel i słuchał tykania zegara. Już nie był śpiący. Myśl, że jednak nie na próżno traci czas, wyrwała go z niedawnego odrętwienia. Znowu stał się czujny, gotowy do akcji. Musi się udać. Musi się udać - powtarzał, usiłując swym myślom przekazać możliwie jak największy ładunek sugestii.

I nagle... przy drzwiach wejściowych posłyszał szmer. Ktoś wsunął klucz do zamka i przekręcił...Po tern wypadki potoczyły się w zawrotnym tempie. Błysk światła, stłumiony okrzyk. Downar już dawno nie był taki szybki. Błyskawicznie wykonał pół obrotu i z całym rozmachem uderzył nogą w wyciągniętą dłoń. Pistolet zatoczył szeroki łuk i upadł pod ścianę.

Za Gródeckim stali już Walczak i Olszewski. Porucznik zręcznie założył kajdanki.

- Przepisowo - uśmiechnął się. - Dobra robota.

Z przyległego pokoju wyszedł Więckowski. Był trupio blady.

- Uratował mi pan życie - wyszeptał.

- No, to może opowie nam pan teraz coś interesującego - zaproponował Downar.

Rozdział XII Zakończenie

Tego dnia pułkownik Leśniewski był w doskonałym humorze. Przyjął swoich współpracowników z otwartymi ramionami, posadził ich przy bocznym stoliku w wygodnych, gościnnych fotelach i kazał podać kawę.

- Jak tam nasz kochany emeryt? - spytał z uśmiechem.

- Jakoś się żyje - odparł Downar, odwzajemniając uśmiech.

- W takim razie, Stefanku, napij się kawki i opowiadaj. Zdobądź się na wysiłek krasomówczy.

- Właściwie wszystko już opisałem w raporcie, no i to nie ja przecież prowadziłem śledztwo, tylko Karol. Niech on zabiera głos.

Pułkownik nie przestawał się uśmiechać.

- Widzę, że masz ochotę się wykręcić, ale nic z tego. To prawda, że Walczak oficjalnie prowadził śledztwo, ty jednak bardzo mu pomogłeś. Zresztą Karol nie był obecny przy twojej rozmowie Z tym fotografem. Raport raportem, a ja najbardziej cenię żywe słowo. Wiem, że nie jesteś Demostenesem, ale to nic nie szkodzi. Wal swoimi słowami. Nie daj się prosić.

Downar wypił łyk kawy i odchrząknął.

- No więc, tak... Więckowski postanowił zdobyć większą ilość obcej waluty. Chciał założyć duży zakład fotograficzny w Stanach albo w Anglii. W tym celu zabrał się do robienia zdjęć pornograficznych, które sprzedawał w różnych krajach Europy, a głównie we Francji i we Włoszech. Wywoził przeważnie filmy. Miał swoich stałych, zaufanych odbiorców, którzy kupowali od niego „towar” po stosunkowo niskiej cenie. Na Zachodzie fachowcy z tej branży każą sobie o wiele więcej płacić.

Więckowski od dawna był skumplowany z Gródeckim i z Dobrzyńskim. Podczas swoich zagranicznych podróży spiknął się z pewnym Włochem, będącym członkiem gangu, zajmującego się między innymi fabrykacją na dużą skalę fałszywych dolarów, funtów i marek zachodnioniemieckich. Ten Włoch pokłócił się ze swoimi kompanami i postanowił się zemścić, a jednocześnie zarobić na tym interesie dużą forsę. Chodziło o szantaż. Musiał mieć jednak jakieś konkretne dowody w ręku. Sprawa była delikatna, wymagająca dużych umiejętności w dziedzinie fotografiki, połączonej ze znajomością elektroniki, budowy fotokomórek i takich różnych bardzo specjalistycznych rzeczy. W tym celu ów Włoch, Gaetano Serpotta, porozumiał się z Więckowskim, z którym od dawna handlował pornograficznymi zdjęciami, i dopuścił go do spółki, jako świetnego fachowca. Wspólnymi siłami zainstalowali którejś nocy w wytwórni fałszywej waluty doskonale zamaskowane kamery, uruchamiane na odległość czy też za pomocą fotokomórki. W techniczne szczegóły się nie wdawałem. Zresztą o tych rzeczach najlepiej niech porozmawiają z Więckowskim specjaliści. Ja się na tym nie znam. W rezultacie tych skomplikowanych kombinacji technicznych otrzymali zdjęcia członków gangu na tle rozrzuconych na stole fałszywych banknotów oraz cały szereg innych zdjęć, ilustrujących przebieg produkcji tej forsy. Materiał był bogaty, nie pozostawiający żadnych wątpliwości.

- Dobrze pomyślane - wtrącił pułkownik.

- Bardzo dobrze pomyślane - przytaknął Downar. - Tylko że Więckowski to tchórz. Bał się ryzykować. Nie miał ochoty osobiście występować w roli szantażysty. Wolał jeszcze kogoś dopuścić do swojego udziału w tej aferze. Pomyślał o Gródeckim, jako o człowieku znającym dobrze Włochy i mówiącym biegle po włosku. Gra była, jak to mówią, warta świeczki. Chodziło o ogromne sumy w dolarach albo w markach zachodnioniemieckich. Gródecki zgodził się.

- A jaką rolę w tej historii odegrał Dobrzyński? - spytał pułkownik.

Downar nalał wody do szklanki. Zaschło mu w gardle.

- Właśnie miałem o tym mówić. Więckowski nie dowierzał zbytnio Gródeckiemu, którego znał jako cwaniaka pierwszej klasy. Bał się, że Gródecki go wykiwa, i zwierzył się ze wszystkiego Dobrzyńskiemu. Zdaje się zresztą, że moment szczerości pojawił się po większej wódce. Dobrzyński odwiedził Więckowskiego, solidnie popili i tajemnica przestała być tajemnicą. Dobrzyński postanowił wykorzystać okazję. Wciągnął do tej afery swoją żonę, która była bardzo sprytna, kuta na cztery nogi. Świetna aktorka. Postanowili wydusić z Gródeckiego większą forsę. W tym celu Dobrzyńska odegrała w Wenecji tę histeryczną scenę, na którą, przyznaję ze sksuchą, dałem się nabrać. Potem już wszystko jasne. Gaetano Serpotta umówił się ze swoimi byłymi wspólnikami w okolicach Frascati, w pobliżu willi Cycerona. Na miejsce tego spotkania przyszedł Gródecki z Więckowskim. Gangsterzy mieli wypłacić szantażystom określoną kwotę w dolarach albo w markach zachodnioniemieckich. Chodziło oczywiście o banknoty niefałszywe. Serpotta znał się na tym doskonale. Był specem w tej branży. W zamian za tę forsę, dużą forsę, gangsterzy mieli otrzymać odbitki, negatywy, taśmy. Potraktowali jednak tę transakcję na swój sposób. Zamiast dolarów wyjęli pistolety zaopatrzone w tłumiki. Zastrzelili na miejscu swojego dawnego kompana i poczęstowali porcją ołowiu Gródeckiego. Więckowski, ukryty przezornie w krzakach, obserwował ze zjeżonymi włosami tę scenę, modląc się żarliwie, żeby go nie zauważono. I rzeczywiście, fałszerze waluty nie zauważyli go. Nie mieli zresztą czasu na poszukiwania. Musieli jak najspieszniej likwidować się z terenu. Nie sprawdzili nawet, czy Gródecki żyje. Być może, że ktoś ich spłoszył.

- A co z Dobrzyńskim?

- Dobrzyński podgrandził Gródeckiemu trochę tych kompromitujących zdjęć i chciał zarobić na szantażu. Gródecki nie miał zamiaru żyć w ciągłym zagrożeniu. Postanowił zlikwidować Dobrzyńskiego, posługując się muchomorami, a właściwie ekstraktem z muchomorów. Być może, początkowo nie wiedział, że Dobrzyńska została w to wciągnięta. Kiedy jednak zorientował się, jak sprawa wygląda, musiał pozbyć się jej. Dobrzyńska bowiem nie tylko żądała pieniędzy, ale również pragnęła się zemścić. Odgrażała się, że zawiadomi prokuraturę. Okazało się bowiem, że rzeczywiście kochała swojego męża i nie mogła darować Gródeckiemu...

- Jak to bywa w takich wypadkach, jedna zbrodnia pociąga za sobą następne - powiedział pułkownik, i Dobrzyńska stała się poważnym zagrożeniem dla Gródeckiego. Postanowił ją zlikwidować.

- Otóż to - przytaknął Walczak. - Wpadł na zupełnie niezły pomysł, żeby podejrzenie skierować na tego badylarza spod Milanówka. Dowiedział się od żony, że Dobrzyńska wybiera się do Wolnera i że albo tam zanocuje, albo wróci dość późno do domu. Wyjechał na szosę i czekał, ustawiwszy, wóz na poboczu.

- Zaopatrzył się w linkę do holowania - dodał Downar.

- I doczekał się późnym wieczorem Dobrzyńskiej - ciągnął dalej Walczak. - Wyszedł na szosę, pomachał rękami, a kiedy się zatrzymała, powiedział, że chyba wysiadł mu silnik i prosił, żeby go wzięła na hol. Zgodziła się. Następnie, po pewnym czasie tego holowania, dał sygnał, żeby się zatrzymała. Stwierdził, że jego wóz jest już w porządku, ale że w silniku jej fiata coś stuka. Otworzył maskę i przeciął kombinerkami przewód hamulcowy. Te kombinerki znaleźliśmy w jego bagażniku. Widocznie żal mu było się z nimi rozstać. Być może, nie orientował się, że precyzyjne badania w Zakładzie Kryminalistyki pozwalają stwierdzić, iż właśnie tego narzędzia użyto do przecięcia przewodu hamulcowego. Poza tym w piwnicy Gródeckiego fachowcy z Zakładu Kryminalistyki natrafili, po żmudnych poszukiwaniach, na ślad stężonego wyciągu z muchomorów.

- Jak to się stało, że Gródecki miał klucze od mieszkania Więckowskiego? - spytał pułkownik.

- Ukradł Dobrzyńskiej. Więckowski dał jej komplet swoich kluczy - wyjaśnił Downar.

- Po co jej były te klucze?

- Bywała częstym gościem w atelier fotograficznym. Uwielbiała fotografować się. Pozowała Więckowskiemu do różnych, czasem nawet dość ryzykownych póz. Ekscytowało ją to. Twarz, oczywiście, zasłaniała. Prosiła Więckowskiego, żeby dał jej klucze do swojej pracowni. Zgodził się.

- Dosyć poważną rolę odegrała w tej sprawie owa młoda, ładna dziewczyna, która, zdaje się, wpadła ci trochę w oko, Stefanie. Downar skinął głową.

- Tak - powiedział niechętnie. - Przyznaję, że mi się podobała. To było moje najpoważniejsze potknięcie. Anna Toczycka utrzymywała bliższe stosunki z Gródeckim. Była jego wspólniczką. Napuścił ją na mnie. Chciał, żebym poszedł fałszywym tropem No, cóż... Musicie wybaczyć emerytowi.

- I chyba wybaczymy - uśmiechnął się pułkownik. - Powiedz mi jeszcze, od jakiego momentu zacząłeś podejrzewać Gródeckiego.

- Myślę, że od chwili, kiedy pojawiły się wątpliwości co do tej sceny odegranej w Wenecji przez Dobrzyńską. Jeżeli bowiem Dobrzyńskim zależało na tym, żeby mieć bezpośrednią kontrolę nad Gródeckim, to można było przypuszczać, że istnieją tu jakieś powiązania. Następnie zaś, po zamordowaniu Dobrzyńskiego, automatycznie nasuwało się podejrzenie, że Dobrzyński posiadł jakąś tajemnicę Gródeckiego i że mu zagrażał. To była logiczna konsekwencja tej inscenizacji, jeżeli oczywiście zakładało się, że Dobrzyńska odegrała komedię w ściśle określonym celu.

- A kiedy zrodziły się w tobie wątpliwości co do tej dziewczyny?

- Podczas naszego spotkania po powrocie do Warszawy. Wydało mi się trochę dziwne, że dość zręcznie usiłowała rzucić podejrzenie na Werbacha, domniemanego kochanka Dobrzyńskiej. Poza tym Gródecki i Anna Toczycka nie mieli najmniejszych wątpliwości, co do tej sceny odegranej w Wenecji. Pozostałym członkom wycieczki strach Dobrzyńskiej przed mężem wydał się mało przekonywający.

- A kto napisał tę kartkę, którą kierownik wycieczki znalazł w swojej kieszeni: „Niech pan uważa na Dobrzyńskiego. To bandzior”?

- Dobrzyńska - wyjaśnił Walczak. - Porównaliśmy!

charaktery pisma wszystkich uczestników wycieczki. Zrobiła to zapewne dlatego, żeby jeszcze bardziej uprawdopodobnić swój strach przed mężem. Trzeba przyznać, że przesadziła. To było głupie posunięcie.

- Była jeszcze jedna kartka, którą ktoś wsunął do kieszeni Gródeckiego: „Mafia nigdy nie przebacza”.

Walczak rozłożył ręce.

- Nie zdołaliśmy tego ustalić.

- Prawdopodobnie jakiś Włoch - powiedział Downar. - Może kierowca, a może któryś z kelnerów. To była autentyczna groźba. Gródeckiemu we Włoszech jakoś się udało. Strzały nie były dość celne. Strzelali z pewnej odległości. Mały kaliber.

- A skąd Gródecki wiedział, że Dobrzyński pojechał na grzyby?

- Pp prostu Dobrzyński zaproponował Gródeckim wspólną wyprawę do lasu - wyjaśnił Walczak. - Nie skorzystali z tej propozycji. Gródecki podobno zajęty był służbowo w oprowadzaniu po Warszawie jakichś cudzoziemców.

- Musiał ten ekstrakt z muchomorów wcześniej przygotować.

- Niewątpliwie. Na parę dni naprzód, jak tylko dowiedział się o projektowanym grzybobraniu.

Pułkownik zaczął bębnić palcami po blacie biurka.

- Tak sobie myślę, jak nazwiemy tę sprawę. Może „Grzybobranie” albo „Muchomory”...

- A może „Dwie zbrodnie” - powiedział Walczak. Downar potrząsnął głową.

- To mi się nie podoba. Proponuję: „major Downar przechodzi na emeryturę”.

- Na niezbyt spokojną emeryturę - skorygował pułkownik.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryture
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
zaleznosc miedzy bezrobociem a przechodzeniem na emeryture
Pracownik musi poinformować pracodawcę o przejściu na emeryturę
Czy ZUS będzie brał kredyty na emerytury
Zaproszenie na uroczystość z okazji odejścia pracownika na emeryturę
Nacia na emeryturce Str 302
Rozwiazanie umowy o prace w zwiazku z przejsciem na emeryture, kadry-i-awans
Choroba zawodowa nawet na emeryturze
Jak uniknąć nędzy na emeryturze, Polska dla Polaków, Emerytury
Początkujący biznesmen przechodzi na pełne rozliczenia z ZUS
Nie ma chętnych na emerytury pomostowe
Zaozenia koncepcji uelastycznienia przejscia na emeryture, Studia, Nowy folder

więcej podobnych podstron