085 Mansell Joanna Zatoka letnich snów


JOANNA MANSELL

Zatoka letnich snów

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rose zatrzymała samochód na poboczu pustej polnej drogi, popatrzyła na leżącą na siedzeniu obok mapę i głęboko westchnęła.

- Chyba się zgubiłam - mruknęła ponuro. Wyjrzała przez okno i znów westchnęła. Ani jednego domu, wszędzie tylko drzewa, pola, ptaki i błękit nieba. Wijąca się droga prowadziła do zalanej słońcem leśnej doliny.

Rose sama nie wierzyła, że od tętniącego życiem nadmorskiego miasteczka na wybrzeżu Północnego Devonu, gdzie się zatrzymała, dzieliło ją zaledwie kilka kilometrów. Miała wrażenie, iż jest na jakimś pustkowiu.

- Jadę dalej przed siebie - postanowiła w końcu i skrzywiła się ironicznie. Nie miała wielkiego wyboru, bo droga była zbyt wąska, żeby zawrócić.

Prowadziła powoli, uważając, czy coś znienacka nie wyjedzie z naprzeciwka. Robiła to tylko na wszelki wypadek, bo do tej pory nie pojawił się jeszcze ani jeden samochód.

Zbocza nad doliną wznosiły się coraz bardziej stromo. Panował upał, blask słońca oślepiał. Rose przesunęła dłonią po złotobrązowych włosach i pomyślała z żalem o plaży i chłodnej bryzie od morza. Właściwie mogła odłożyć ten wyjazd do jutra, a teraz korzystać z niespodziewanie pięknej pogody.

Tylko że to wykluczałoby staranie się o pracę, na której jej zależało. Ktoś mógłby ją uprzedzić. A naprawdę potrzebowała pracy, bo pieniądze kończyły się w zastraszającym tempie.

Zobaczyła wyblakły drogowskaz i zatrzymała się, by go odczytać. Nierówne litery układały się w napis: Lyncombe Manor. Rose uśmiechnęła się z prawdziwą ulgą. No, trafiła. Czyli informacje ze sklepiku, w którym widziała ogłoszenie, nie okazały się bezużyteczne.

Ruszyła dalej z nowym zapałem. Opuściła szyby i wdychała ciepłe powietrze o słodkawym zapachu. Jeszcze tylko jeden ostry zakręt i droga łagodnym łukiem poprowadziła ją pod dom; było to niewątpliwie Lyncombe Manor.

Zatrzymała samochód i spojrzała z podziwem. Dom był piękny! Bielone ściany, witrażowe okna w szczytach, wysokie kominy, kryty łupkami dach, porośnięty gdzieniegdzie mchem, i orgia róż, które oplatały prawie wszystko. Ich płatki opadały na wysypany żużlem podjazd, układając się w pasma o przeróżnych odcieniach bieli, różu, czerwieni i żółci.

Rose zaparkowała samochód w pewnej odległości od domu, żeby podchodząc bliżej, mogła nacieszyć oczy malowniczym, sielankowym widokiem.

Drzwi frontowe i wszystkie okna były zamknięte, tak jakby wszyscy wyszli z domu. Rose nie poczuła się rozczarowana. Będzie trochę czasu, by rozejrzeć się przed powrotem właściciela, pomyślała.

Z jednej strony domu otwierała się łukiem brama, prowadząca do zarośniętego ogrodu. Rzeczywiście, w ogłoszeniu była mowa o ogrodniku! Tylko, czy uznają ją za odpowiednią osobę? Znała się nieźle na roślinach, była silna i zdrowa. Czy jednak fakt, że jest kobietą, nie zdyskwalifikuje jej w oczach właścicieli Lyncombe Manor, zwłaszcza jeżeli są to osoby myślące po staroświecku?

Weszła w głąb ogrodu. Na lewo zobaczyła staw, w którym pluskały się uszczęśliwione kaczki, a w oddalonych zaroślach inne ptaki wodne dreptały tam i z powrotem. Trawnika najwyraźniej nie strzyżono od stu lat. Przypominał raczej łąkę, na której obrzeżu ciągnęły się zachwaszczone kwietniki. Sześć ogromnych drzew, wśród nich wspaniały czerwony buk, rzucało upragniony cień na ten zaniedbany ogród. Rose oczami wyobraźni widziała już, jak doprowadza go do porządku.

- Uspokój się - upomniała sama siebie. - Przecież jeszcze nie wiesz, czy w ogóle dostaniesz tę pracę!

Zastanawiała się, kiedy wróci któryś z domowników. Może już niedługo. Ale właściwie nie zależało jej na tym. Z przyjemnością spacerowała w słońcu, ciesząc się spokojem panującym dookoła.

Zerknęła na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, że to już późne popołudnie. W takim razie gospodarze powinni niebawem wrócić na podwieczorek. Weszła na małe brukowane podwórko, tak samo urocze i skąpane w słońcu jak inne tutejsze zakątki. Nie potrafiła oprzeć się pokusie i zajrzała przez jedno z okien, ciekawa, jak też dom może być urządzony w środku. Niewiele jednak zobaczyła, bo w szybach odbijało się słońce. Ruszyła więc w stronę ławeczki na końcu podwórka. Miała nadzieję, że gospodarze okażą się gościnni, podobnie jak pozostali mieszkańcy tej części kraju, i uznają, że to nic zdrożnego, iż tak się tu zadomowiła.

Zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Siedząc tak, nie mogła zauważyć, że po przeciwnej stronie podwórza otwierają się drzwi. Nie mogła też dostrzec mężczyzny, który wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, ani usłyszeć, że podchodzi do niej, bo poruszał się cicho jak kot.

Z jego obecności zdała sobie sprawę dopiero wtedy, gdy na jej ramieniu spoczęła ciężka dłoń. Rose krzyknęła, przerażona, i otworzyła szeroko oczy. Przed nią stał mężczyzna ogarnięty furią.

- Wstawać! - rozkazał.

Rose była tak oszołomiona tym gwałtownym zakończeniem spokojnego popołudnia, że niemal bezwiednie wykonała rozkaz. Okręcił ją dookoła i zaczął popychać w stronę otwartych drzwi.

- O co chodzi?! - zawołała, odzyskując wreszcie głos. - Co pan robi?

- Zdaje się, że chciała pani zobaczyć, co jest w środku? - warknął. - Już nie będzie pani musiała zaglądać przez okno. Sam pokażę wszystko z bliska.

- Wiem, że postąpiłam niegrzecznie, i bardzo za to przepraszam... - wyjąkała, łapiąc z trudem oddech.

- Nic mi tu po przeprosinach - przerwał ostro.

- Tacy ludzie jak pani zasługują na nauczkę, którą długo popamiętają.

Minęli już drzwi, a teraz popychał ją dalej przez kuchnię i wąski korytarz o kamiennej podłodze.

- Tacy ludzie jak ja? - powtórzyła, czując, że ogarniają panika. Co to za człowiek i co ma zamiar z nią zrobić?

- Jesteście pasożytami! - wrzasnął pogardliwie. - Wykorzystujecie innych ludzi, wdzieracie się w czyjeś prywatne życie i nigdy nie dajecie za wygraną...

- Byli już w połowie korytarza. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i otworzył drzwi po prawej stronie.

- To tutaj chciała pani wtargnąć, prawda? - rzucił wyzywająco, a w jego oczach pojawiły się znów przerażająco zimne błyski. - No więc udało się pani. Zapraszam!

Rozluźnił twardy, bolesny uścisk ręki na jej ramieniu, ale zanim poczuła ulgę, pchnął ją brutalnie do środka. Potknęła się o schodki i straciła równowagę. Kiedy po chwili, obolała i przerażona, podniosła się z ziemi, zobaczyła, że mężczyzna nadal stoi w drzwiach, przyglądając się jej ze złośliwą satysfakcją, która mroziła krew w żyłach.

- Czy pan zupełnie oszalał? - Udało jej się jakoś odzyskać głos.

- Nie, nie oszalałem - odparł ostro. - Po prostu mam absolutnie dość intruzów wdzierających się w moje prywatne życie. Nie mam pojęcia, jak pani trafiła tu do mnie, ale skoro tak się zdarzyło, to skorzysta pani z przywileju, który powinna pani docenić. Jest pani pierwszą... i ostatnią dziennikarką, której noga postała w tym domu.

- Ależ ja nie jestem żadną dziennikarką! - krzyknęła Rose, doprowadzona do szału.

Było już jednak za późno. Mężczyzna zatrzasnął drzwi. Rose ogarnęła panika. Wdrapała się na strome schodki, zaczęła walić w grube drzwi i wrzeszczeć. Krzyczała, groziła, że zaskarży go do sądu za przetrzymywanie jej w zamknięciu, aż w końcu błagała, żeby ją wypuścił. Wszystko to pozostało bez echa. Drzwi się nie otworzyły.

Roztrzęsiona, cofnęła się i skuliła na najwyższym schodku.

- Nie do wiary - szepnęła drżącym głosem. - Nie potrafię uwierzyć, że to rzeczywiście się wydarzyło.

Ale zimny stopień, na którym siedziała, był wystarczająco rzeczywisty. Podobnie jak zamknięte na klucz drzwi.

Drżąc z napięcia, rozejrzała się powoli. Była chyba w piwnicy. Świeciła się tu tylko jedna słaba żarówka, w kącie leżała sterta jakichś starych rupieci.

Rose znów dostała gęsiej skórki, ale po chwili zdała sobie sprawę, że tym razem nie z przerażenia, lecz po prostu z zimna. Trudno było uwierzyć, że na zewnątrz panował upał i świeciło słońce.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, poczuła dopływ sił. Wstała, chociaż nogi nadal odrobinę jej drżały. Ogarnął ją gniew i strach. Już wiedziała, co się stało. Mężczyzna oczywiście pomyślał, że ona jest wścibską dziennikarką, a dziennikarzy najwyraźniej nienawidził! Zareagował jednak zbyt gwałtownie. Jak mógł chwycić ją i wepchnąć do piwnicy? Nikt przy zdrowych zmysłach nie postąpiłby w ten sposób, niezależnie od tego, jak bardzo nienawidziłby prasy!

A właściwie dlaczego reporter miałby się interesować tym miejscem? Czy ten człowiek to ktoś sławny? Rose nie rozpoznała w nim nikogo znanego. Nieważne, kim on jest, pomyślała. Najważniejsze, jak się stąd wydostać.

Wyglądało na to, że nie będzie to takie proste. Właściwie już po chwili stwierdziła, że to całkiem niemożliwe. Będzie musiała tu siedzieć, dopóki nieznajomy nie oprzytomnieje i nie zdecyduje się jej wypuścić.

Jak długo to będzie trwało? Nie miała pojęcia. Znów skuliła się na schodku. Szkoda, że ma na sobie tylko bawełnianą koszulkę. Przydałby się gruby sweter.

- Nie pozwolił mi niczego wyjaśnić - mruknęła do siebie. - Chwycił mnie i wepchnął tutaj. Nawet się nie upewnił, czy rzeczywiście jestem z prasy.

Nagle uświadomiła sobie, że od mężczyzny bił zapach alkoholu. Aha! - domyśliła się szybko. Pewnie wpadł w pijacki szał. W takim razie będzie nawet bezpieczniejsza za tymi zamkniętymi drzwiami!

Czas mijał nieprawdopodobnie powoli. Rose w końcu zeszła ze schodów i zaczęła się rozglądać po piwnicy. Miała nadzieję, że może znajdzie inne drzwi, jakąś drogę wyjścia. Niczego jednak nie znalazła - tylko brud i śmiecie.

Między rupieciami dostrzegła krzesło ze złamanym oparciem. Wyciągnęła je i usiadła. Pluszowe obicie było brudne, ale jakie to miało znaczenie? I tak była już cała wybrudzona. Liczyło się jedynie to, kiedy ten człowiek wróci i otworzy drzwi. I co się stanie potem.

Nie znała odpowiedzi na żadne z tych pytań, nadal więc siedziała, wpatrując się w ścianę. Ogarnął ją gniew, a zaraz potem strach. Wreszcie nie wytrzymała i zaczęła nerwowo chodzić tam i z powrotem.

- Dobrze chociaż, że nie cierpię na klaustrofobię. Chodziłabym już po ścianach - powiedziała do siebie.

Najbardziej nienawidziła uczucia zupełnej bezradności, tego, że jest absolutnie zdana na łaskę mężczyzny przebywającego na górze, o którym nic nie wiedziała, a który może jest szaleńcem, gwałcicielem lub innym zboczeńcem.

- Trzeba być kompletną wariatką, żeby przyjeżdżać na odludzie, kierując się tylko ogłoszeniem w sklepiku - wymawiała sobie po raz setny. - Żeby nie sprawdzić, co to za dom i kim jest właściciel. Wpadłam tu roztańczona, jak na parkiet. A może ten facet właśnie na to liczył, że zwabi tutaj jakąś młodą idiotkę?

Przemyślenia te niczego właściwie nie wyjaśniały, bo przecież mężczyzna uznał ją za dziennikarkę i dlatego wpadł w taką wściekłość. Gdyby chciał z jakichś względów, o których lepiej nie myśleć, po prostu zwabić tu kobietę, nie wykrzykiwałby, że wtargnęła do jego domu i że dziennikarze to pasożyty.

Zerknęła na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, iż zrobił się już wczesny wieczór. Jak długo jeszcze ten mężczyzna ma zamiar ją tu trzymać? Przecież to idiotyczne.

Weszła po schodkach i ponownie zaczęła walić w drzwi.

- Niech pan słucha! Nie jestem żadną dziennikarką! - wrzasnęła. - Przyjechałam w sprawie pracy! Proszę mnie natychmiast wypuścić!

Nie dało to jednak żadnego rezultatu. Wiedziała, że tak będzie, ale spróbowała. Poza tym, pomyślała, drzwi na pewno są za grube, żeby mógł usłyszeć jej wołania.

Czas płynął nieubłaganie, minął wieczór i zrobiła się północ. Rose nie mogła uwierzyć, że tak długo siedzi w piwnicy Lyncombe Manor. Ale był to niezbity fakt. Przerażała ją myśl, że mężczyzna przetrzyma ją w zamknięciu przez całą noc.

- Naprawdę zupełnie zwariował - szepnęła do siebie. - Trzeba być wariatem, żeby wymyślić coś takiego!

Siedziała teraz na starych workach, które były wygodniejsze od złamanego krzesła. Czuła głód i chciało jej się pić, ale co tam! Przestała też zważać na chłód. Ważniejsze były inne problemy. Nagle uświadomiła sobie, że obgryza paznokcie. Nie robiła tego od dzieciństwa, ale teraz jakoś nie potrafiła się pohamować. Przynosiło jej to pewne uspokojenie.

Noc ciągnęła się w nieskończoność, chociaż do świtu pozostało już niewiele czasu. Rose skuliła się na workach i próbowała usnąć, ale ziąb panujący w piwnicy pozwolił jej jedynie na krótką drzemkę. W pewnym momencie pomyślała, że przecież mężczyzna może jej w ogóle nie wypuścić. Szybko jednak odepchnęła od siebie tę wizję.

Wprawdzie do piwnicy nie dostawało się światło, ale Rose, spojrzawszy na zegarek, zorientowała się, że do świtu było już coraz bliżej. Przemogła nastrój apatii i wzięła się w garść, po czym weszła na schodki i znów zaczęła łomotać w drzwi. Jeżeli ten człowiek mnie nie wypuści, stwierdziła w duchu, załamię się na pewno.

Po kilku minutach usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Sama myśl o tym, że może niedługo będzie uwolniona, dodała jej sił i odwagi. Ten szaleniec nie zastanie jej skulonej na podłodze i załamanej. O nie! Zdobyła się nawet na to, by doprowadzić do porządku swoje włosy.

Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich mężczyzna. Wyraz jego twarzy nie mówił zbyt wiele.

- Spędziła tu pani całą noc? - spytał jakby z niedowierzaniem.

- A co? Miałam przeniknąć przez zamknięte drzwi? - krzyknęła, doprowadzona do ostateczności.

- Zupełnie zapomniałem, że pani tu jest.

- Zapomniał pan?! - powtórzyła wściekłym tonem. - Jak, do licha, mógł pan zapomnieć, że zamknął pan kogoś w piwnicy?

- Proszę nie krzyczeć - odparł znużonym głosem. - Mam okropnego kaca.

- Och, doprawdy, bardzo panu współczuję - warknęła Rose. - Ogromnie mi przykro, że musi pan przeze mnie cierpieć.

- Niech pani posłucha. Wiem, że jest pani tym wszystkim zdenerwowana...

- Zdenerwowana?! Naprawdę nie znajduję słów... Spostrzegła, że aż zmrużył oczy od jej krzyku, i sprawiło jej to przyjemność. Przynajmniej w ten sposób mogła mu dopiec.

- Sama jest pani sobie winna - powiedział. - Nie zapraszałem pani do siebie.

- Wręcz przeciwnie - zaoponowała i z prawdziwą satysfakcją spostrzegła, że zmienił mu się wyraz twarzy.

- Co to ma znaczyć? - spytał szorstko.

Ale Rose zaczęła się tylko niespokojnie kręcić.

- Muszę skorzystać z pana łazienki - stwierdziła prowokująco.

Odniosła wrażenie, że mężczyzna wolałby jej odmówić. Najchętniej wypchnąłby ją za drzwi i zapomniał o całej sprawie. Nie miała zamiaru na to pozwolić. Nie ma mowy! Nie pozwoli mu zapomnieć o tym, co jej zrobił.

- Łazienka jest tam, na końcu - powiedział wreszcie, wskazując niedbale korytarz.

Rose ruszyła we wskazanym kierunku. Łazienka okazała się mała, ale ładnie urządzona i czysta. Dziewczyna nie widziała powodu do pośpiechu, myła się więc i doprowadzała do porządku nadzwyczaj długo.

Niewiele udało jej się zrobić z ubraniem, z którego starła gąbką tylko odrobinę brudu, ale za to doprowadziła do porządku włosy.

- Tak wygląda ktoś, kto spędził noc w piwnicy - powiedziała do siebie, patrząc w lustro. - Ale ten facet zapłaci jeszcze za swoje grubiaństwo!

Kiedy wychodziła z łazienki, jej oczy ciskały błyskawice. Nikt nie ma prawa bezkarnie traktować tak drugiego człowieka. Na korytarzu stwierdziła, że mężczyzna się ulotnił. Drzwi piwnicy nadal stały otworem, ale było to ostatnie miejsce, do którego chciałaby wrócić.

W kuchni też go nie było. Wyszła przez tylne drzwi na małe podwórko.

Zobaczyła go tam, więc podeszła stanowczym krokiem i stanęła na wprost niego. Spojrzał na dziewczynę bez specjalnego zainteresowania. Oczy miał ciemnoszare.

- Myślałem, że pani sobie poszła - rzucił tonem, który świadczył o rozczarowaniu, że tak się nie stało.

- Przykro mi, ale jeszcze tu jestem - odparła z naciskiem. - I zanim zniknę, chcę panu coś powiedzieć. Po pierwsze, nie jestem dziennikarką. Po drugie, kiedy stąd odjadę, natychmiast pójdę na policję i złożę dokładny meldunek. Opowiem, co mnie tu spotkało.

Spostrzegła, że pogróżka nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

- Po co więc pani się tu pojawiła, jeżeli nie jest pani dziennikarką?

- Przecież w sklepiku w miasteczku wywiesił pan ogłoszenie, że poszukuje pan ogrodnika. Przyjechałam w sprawie pracy.

- Nie wygląda pani na ogrodnika. - Uniósł ze zdumieniem brwi.

- Ogrodnikami niekoniecznie muszą być staruszkowie w płóciennych czapkach i z ziemią za paznokciami - odparowała. - Znam się na hodowli roślin, mam dość sił, by obsługiwać kosiarkę i okopywać grządki, a poza tym nie boję się ciężkiej pracy.

Ku jej zdziwieniu w ciemnoszarych oczach mężczyzny pojawił się błysk rozbawienia.

- Odnoszę wrażenie, że niewielu rzeczy się pani boi. Niech więc będzie. Ma pani tę pracę.

Rose była tak zdumiona, że tylko stała, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.

- Naprawdę uważa pan, że zależy mi jeszcze na tej zakichanej pracy u pana? - wypaliła w końcu. - Chyba jest pan niespełna rozumu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuściłby się czegoś podobnego, jak pan wczoraj. Niech pan nawet nie marzy o tym, że mogłabym pracować u kogoś takiego!

Stał, absolutnie obojętny wobec jej wybuchu.

- No to nie mam już nic więcej do powiedzenia. - Wzruszył ramionami.

Rose wyprostowała się i popatrzyła wprost w jego pozbawione wyrazu oczy.

- Och! - syknęła. - Obawiam się, że jednak powinien pan powiedzieć o wiele więcej. Pan mnie nie przeprosił.

Nawet nie mrugnął.

- Już wyjaśniłem, że popełniłem okropny błąd, pozostawiając panią w piwnicy na całą noc. Chciałem zamknąć panią na kilka godzin, nie na dłużej. Ale trochę za dużo wypiłem i zasnąłem. Zupełnie o pani zapomniałem.

- Gorzko pan tego pożałuje!

- Dobrze więc - zaczął z westchnieniem - co w takim razie pomoże pani o tym wszystkim zapomnieć? Pieniądze? - Wyciągnął książeczkę czekową z kieszeni. - Ile to będzie kosztowało?

- Dużo! - rzuciła przez zęby. - I nie wypłaci się pan za to czekiem na żadną sumę!

Odwróciła się na pięcie i ruszyła przez podwórko. Zerknęła przez ramię tylko raz, by sprawdzić, czy przypadkiem za nią nie idzie, bo przestraszyła się, że może nie będzie chciał jej puścić. Ale stał nieporuszony, nadal na przeciwnym końcu podwórka. Był tak chudy, że wyglądał prawie jak szkielet. Ciemne włosy miał zmierzwione - już dawno przydałby im się fryzjer.

Tylko na sekundę ich spojrzenia się spotkały i Rose przebiegł dreszcz, jak gdyby coś ostrzegało ją przed tym mężczyzną. Nie ma obawy, stwierdziła w duchu, moje oko już nigdy na nim nie spocznie, chyba że na sali sądowej.

Odwróciła się, minęła szybciutko narożnik domu i pospieszyła w stronę samochodu. Doznała uczucia ulgi, kiedy silnik od razu zapalił. Z piskiem opon opuściła Lyncombe Manor, nie mając najmniejszego zamiaru kiedykolwiek tam powrócić.

Kwadrans później Rose zatrzymała samochód pod małym pensjonatem, w którym wynajmowała pokój. Właścicielka, pani Rogers, stała już w drzwiach.

- Tak się o panią martwiłam - powiedziała na powitanie. - Kiedy nie wróciła pani wczoraj na noc, zupełnie nie wiedziałam, co robić. Chciałam już powiadomić policję, ale pomyślałam sobie, że może spotkała pani kogoś... no i postanowiła spędzić z nim trochę czasu - dokończyła taktownie. - Naprawdę tak się cieszę, że widzę panią całą i zdrową. - Przyjrzała się jednak Rose dokładniej i widząc, w jakim stanie jest jej garderoba, spytała z niepokojem: - Bo chyba nic się pani nie stało?

- No cóż, prawda jest taka, że nikt mnie nie poturbował, ale stało się coś innego - odparła Rose, patrząc ponuro.

- Proszę wejść. Zrobię herbaty i wszystka mi pani opowie.

Weszły do kuchni. Dziewczyna była naprawdę wdzięczna, że pani Rogers tak jej matkuje, chociaż odkąd tu zamieszkała dwa tygodnie temu, często bywało to uciążliwe.

- No więc, gdzie się pani podziewała? Nie żebym chciała wścibiać nos w prywatne sprawy, ale martwię się o panią. Taka młoda kobieta i zupełnie sama. Pewnie pani rodzice nie mogą sypiać po nocach.

- Wręcz przeciwnie, mają bardzo twardy sen - odparła Rose sucho. - Traktują mnie jak odpowiedzialną osobę. Ale też nigdy nie zdarzyło mi się mieć do czynienia z takim mężczyzną jak wczoraj.

- Z mężczyzną? - Oczy pani Rogers rozbłysły z ciekawości; uwielbiała plotki. - Tak też myślałam. Kłopoty prawie zawsze wiążą się z mężczyznami.

- Tym razem zgadza się. Ten facet narobił mi dość kłopotów - stwierdziła Rose ponuro. - Wypiję tylko herbatę, wykąpię się i idę na policję.

- Na policję?! Wielkie nieba! A cóż on pani zrobił?

- Zamknął mnie w piwnicy na całą noc! Pojechałam do Lyncombe Manor w sprawie tej pracy...

- Do Lyncombe Manor? - przerwała pani Rogers. - Właścicielem posiadłości jest ten sympatyczny pan Hayward, prawda?

- Zna pani to miejsce? - spytała zdumiona Rose.

- Nigdy tam nie byłam, ale mój brat... jest hydraulikiem... kilka tygodni temu pojechał tam reperować bojler czy coś w tym rodzaju. Potem opowiadał mi o właścicielu tego domu. Prosił, bym nikomu tego nie powtarzała. Pan Hayward nie lubi rozgłosu. Chyba ma dość dziennikarzy i w ogóle prasy.

- Nic już z tego nie rozumiem - powiedziała całkiem zdezorientowana Rose. - A właściwie kim jest ten „sympatyczny pan Hayward”? Z pewnością to nie ten, z którym się wczoraj zetknęłam!

- Pisze piosenki - wyjaśniła pani Rogers. - Początkowo jego nazwisko też mi nic nie mówiło, ale kiedy brat wymienił mi kilka tytułów, okazało się, że wszystkie je znam. Znałam też, oczywiście, tę ładną blondynkę, dla której pisał, ale zerwali ze sobą jakiś rok temu. Prasa rozpisywała się o tym przez długie tygodnie, nic więc dziwnego, że pan Hayward miał tego dosyć i schronił się przed dziennikarzami.

- Mówi pani o Nathanie Haywardzie? Tym, który pisze piosenki?

- A o kim by innym? Myślałam, że zna pani jego nazwisko. Naprawdę jest sławny. - Nagle gospodyni skrzywiła się. - Ale dlaczego zamknął panią w piwnicy? To zupełnie nie w jego stylu. Na moim bracie zrobił doskonałe wrażenie. Nie był specjalnie rozmowny, lecz nie wtrącał mu się do roboty i od razu zapłacił rachunek, co teraz nieczęsto się zdarza - dodała z przyganą w głosie.

Rose poczuła, że płoną jej policzki. Była winna pani Rogers pieniądze za pokój i wyżywienie, a tymczasem nie miała grosza przy duszy.

- Ależ, naprawdę, nie miałam pani na myśli - powiedziała właścicielka pensjonatu, widząc zmieszanie na twarzy Rose. - Wiem, że wszystko mi pani zwróci, jak tylko będzie pani mogła.

- Szukam pracy, gdzie się da. Właśnie dlatego pojechałam do Lyncombe Manor. Ale pan Hayward... jeżeli to rzeczywiście był on... złapał mnie, kiedy kręciłam się wokół domu, i wziął mnie za dziennikarkę.

- No, jeżeli tak panią potraktował, to pewnie tak musiał pomyśleć. Prasa wypisywała o nim wiele złego. Na jego miejscu też nie byłabym grzeczna dla dziennikarzy.

- Ale on zamknął mnie w piwnicy! - wykrzyknęła Rose. - A potem całkiem o mnie zapomniał. Spędziłam tam całą noc!

- Faktycznie, nieładnie się zachował - zgodziła się pani Rogers. - Ale tak już jest, że kiedy ludzie mają kłopoty czy spotykają ich nieprzyjemności, postępują fatalnie.

Rose pomyślała sobie, że pani Rogers nie byłaby tak wyrozumiała, gdyby to ją zamknięto w piwnicy. Niemniej zobaczyła całe zdarzenie z nieco innej perspektywy. Bynajmniej nie wybaczyła Haywardowi jego postępowania, bo trudno było je czymkolwiek usprawiedliwić, ale przynajmniej zrozumiała, dlaczego zachował się prawie jak psychopata.

Nathan Hayward... Od pewnego czasu Rose niespecjalnie interesowała się muzyką, ale to nazwisko brzmiało zdecydowanie znajomo. Pisał piękne piosenki, pozornie błahe, lecz w istocie zawierające głębokie treści, a ich melodie przyprawiały Rose o dreszcz.

Nie poznała go, ale to nic dziwnego, bo gdy pracował z Jancis Kendall, „tą ładną blondynką”, odgrywał rolę drugoplanową. On - kompozytor piosenek i ona - piosenkarka, zbili niezły kapitał, koncertując na całym świecie. Rok temu się rozstali, o czym huczała cała prasa. On zniknął. A tymczasem okazuje się, że jest tutaj, w pobliżu...

- Czy nadal ma pani zamiar iść na policję? - spytała pani Rogers lekko zaniepokojona, bo nie bardzo miała ochotę na nieprzyjemności z tego powodu.

- Nie wiem. Muszę się jeszcze zastanowić. Najpierw się wykąpię.

- Niech pani sobie poleży w wannie. To odpręża.

Po gorącej kąpieli i przebraniu się Rose bez wątpienia wyglądała o wiele lepiej. Wciąż jednak biła się z myślami. Była wściekła na tego mężczyznę. Chociaż teraz powinna właściwie mówić o nim po nazwisku. Niezwykle utalentowany facet, którego piosenki zawsze jej się podobały. Mimo to nie wybaczy mu zamknięcia w piwnicy. Ale czy powinna iść na policję? Nie uważała już, że to najlepszy pomysł. Co więc należało zrobić?

W końcu doszła do wniosku, że tylko jedno. Musi wrócić i zobaczyć się z nim. Może poczuje się lepiej, kiedy zostanie naprawdę przeproszona.

Bez trudu udało jej się zapomnieć, że przysięgła sobie, iż nigdy więcej nie przestąpi progu Lyncombe Manor. Potrafiła wszakże przyznać się sama przed sobą do tego, że chciałaby jeszcze choć raz zobaczyć Nathana Haywarda.

Wpadnie tam na chwilkę. Tylko na tyle, by miał czas ją przeprosić. A potem wyjedzie i zapomni.

I naprawdę wierzyła, że jej się to uda.

ROZDZIAŁ DRUGI

Rose postanowiła pojechać do Lyncombe Manor tego samego popołudnia, kiedy wciąż miała żywo w pamięci, jak bardzo rozgniewał ją grubiański postępek Nathana Haywarda. Po paru dniach ochłonęłaby z gniewu, a co gorsza, stojąc przed Haywardem, mogłaby zachowywać się jak oszołomiona nastolatka. A tego już by nie zniosła!

Wyruszyła po lunchu. Co prawda w ostatniej chwili omal nie zmieniła decyzji; coś ją ostrzegało, że wyprawa do Lyncombe Manor to fatalny pomysł. Przez jakiś czas biła się z myślami, aż w końcu definitywnie postanowiła pojechać, gdyż w przeciwnym razie Nathan Hayward pozostałby całkiem bezkarny.

Wąska i kręta droga wiodąca do jego pięknego domu była tak samo pusta jak poprzedniego dnia. Świeciło słońce i znów panował upał. Rose opuściła więc szyby i upajała się wiatrem, który targał jej włosy.

Lyncombe Manor ponownie zrobiło na niej wielkie wrażenie. Była oczarowana widokiem posiadłości tonącej w różach, których słodki zapach oszałamiał.

Wysiadła z samochodu. Dom wydawał się pusty, ale Rose nie dała się zwieść pozorom. Tym razem nie podeszła do niego od tyłu, lecz pomaszerowała wprost do frontowych drzwi. Zastukała mocno kołatką.

Nikt nie otwierał. Z wnętrza domu też nie dochodziły żadne odgłosy. Zmarszczyła czoło. Może dzisiaj rzeczywiście nie było nikogo. Jeszcze raz zakołatała i cofnęła się od drzwi, żeby popatrzeć w okna.

Mimo upału wszystkie były pozamykane, podobnie jak wczoraj. Wygląda na to, pomyślała, że ten mężczyzna nie tylko żyje jak odludek, lecz unika nawet świeżego powietrza!

Rose powoli zbierała się do odjazdu. Czuła się rozczarowana. Wiedziała, że już nigdy tu nie wróci. Chyba że rzeczywiście poszłaby na policję...

Jakiś odgłos przerwał jej rozmyślania. Przystanęła. Co to może być? Nasłuchiwała. Kiedy już doszła do wniosku, że pewnie tylko jej się wydawało, dźwięk się powtórzył. Nagle zdała sobie sprawę, że słyszy czyjeś wołanie.

Dochodziło chyba z zaplecza domu. Nie, nigdy tam nie pójdzie. Przecież ten wariat może ją znów złapać, oskarżyć o wtargnięcie na prywatny teren i zamknąć w piwnicy!

Po raz trzeci ktoś zawołał. Rose pomyślała, że nie może, ot tak, odejść sobie, nie sprawdziwszy, co to jest.

Rozglądając się, czy nie widać gdzieś Nathana Haywarda, ruszyła ostrożnie w stronę bramy prowadzącej do ogrodu na tyłach domu. Ani żywej duszy. Ani szmeru. Przed nią rozciągał się zapuszczony, lecz piękny ogród, a za nią małe podwórze, tchnące spokojem.

- Hej tam! - zagrzmiał nagle znajomy głos. - Potrzebna mi pomoc!

Rose omal nie upadła z przerażenia. Podniosła odruchowo głowę i natychmiast zmrużyła oczy, bo oślepiło ją słońce. Na dachu ktoś stał.

Opuściła wzrok i spojrzała na podwórko. Pod ścianą domu leżała drabina. Aha, zsunęła się i upadła, a Nathan Hayward został na dachu!

Cofnęła się kilka kroków, osłoniła dłonią oczy i znów spojrzała w górę. Hayward siedział na stromym dachu nad kuchnią.

- A, to pani! - zawołał.

- Tak, ja - potwierdziła z uśmiechem, bo zdała sobie sprawę, że ze strony Haywarda nie grozi jej teraz żadne niebezpieczeństwo. Powoli wycofała się w stronę drewnianej ławki, na której siedziała poprzedniego dnia, i wygodnie się na niej usadowiła. - Wygląda na to, że potrzebuje pan pomocy.

Spojrzał na nią niechętnie.

- Po co mówić o tym, co oczywiste? Lepiej podniosłaby pani drabinę i ustawiła gdzie trzeba, żebym mógł stąd zejść.

- Chyba nie powiedział pan „proszę”. - Rose coraz lepiej czuła się w tej sytuacji.

- Nie chyba, ale na pewno! - warknął opryskliwie. Wyglądało jednak na to, że Hayward zaczyna zdawać sobie sprawę ze swego uzależnienia od dobrej woli Rose. - Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani ustawić tu tę drabinę - powiedział tonem, w którym wyczuwało się napięcie i wielki wysiłek, żeby brzmiało to choć trochę jak prośba.

- Postąpił pan bardzo niefrasobliwie, nie zabezpieczając drabiny - zauważyła Rose. - A właściwie co pan tam robi?

- Chciałem naprawić łupki, które się poprzesuwały. Kiedy schodziłem, pośliznęła mi się noga, uderzyłem w drabinę, no i upadła.

- To ci dopiero pech! - Rose cmoknęła. - No i utknął pan tam na górze. - Oczy jej rozbłysły. - Ma pan prawdziwe szczęście, że się tu zjawiłam. W przeciwnym razie mogły pan tam posiedzieć kilka godzin.

- Usłyszałem, że ktoś puka do drzwi, więc zacząłem krzyczeć - burknął. - Miałem nadzieję, że ten ktoś usłyszy, ale oczywiście nie przyszło mi do głowy, że to pani.

- Nie sądził pan, że się jeszcze zobaczymy, prawda?

- Zgadła pani!

Rose wygodniej rozparła się na ławce. Sytuacja bawiła ją coraz bardziej.

- Wie pan, po co tu znów przyjechałam?

- Nie mam pojęcia. I, szczerze mówiąc, wcale mnie to nie obchodzi. Chcę tylko stąd zejść.

- Wróciłam, bo jest mi pan winien przeprosiny - powiedziała, nie zwracając uwagi na jego bezczelność. - W gruncie rzeczy jest pan winien o wiele więcej, ale wystarczą mi prawdziwe przeprosiny.

Nathan Hayward rzucił jej nienawistne spojrzenie. Nawet z tak daleka dostrzegła, że jego oczy zrobiły się stalowe. Doskonale. To przekraczało jej najśmielsze marzenia. Nie sądziła, że znajdzie taką okazję do zemsty. I chciała ją wykorzystać do końca.

- Czy mam to zrobić, zanim pomoże mi pani stąd zejść? - irytował się Hayward. - Czy mam paść na kolana tu, na dachu, i panią przepraszać?

- A czy w ogóle zastanawiał się pan nad tym, czym była dla mnie wczorajsza noc? Siedziałam zamknięta w piwnicy, nie mając pojęcia, kto mnie uwięził, ani nie wiedząc, czy ten ktoś kiedykolwiek mnie wypuści. I co ze mną zrobi, jeżeli mnie wypuści!

- Niech pani nie demonizuje całej sprawy - odparł gniewnie.

- Demonizuje?! - powtórzyła z niedowierzaniem. - Popełnił pan przestępstwo. Mógłby pan pójść za to do więzienia.

- Dobrze więc. Rzeczywiście głupio postąpiłem. Przyznaję i przepraszam.

W tonie jego głosu Rose wyczuła jednak absolutną obojętność. Niczego naprawdę nie żałował. Powiedział to tylko dlatego, że ona chciała to usłyszeć. A zależało mu jedynie na tym, by zejść z dachu. W takim razie był ostatnią osobą na świecie, której chciałaby pomóc! Podniosła się z ławki.

- Myślę - popatrzyła na niego zimno - że najwyższy czas, by ktoś panu powiedział, iż nie zawsze może pan robić to, co się panu żywnie podoba. Wczoraj wieczorem ja potrzebowałam pana, by się wydostać z piwnicy, a pan się upił i nie raczył nawet pamiętać, że mnie tam zamknął! Teraz pan potrzebuje mojej pomocy, żeby zejść z tego dachu. Chce pan wiedzieć, co zrobię, panie Hayward? Odjadę sobie i na jakiś czas zapomnę o panu. Na godzinę, może na dwie... a może aż do rana. Miło tam panu będzie? - spytała słodko. - Jeśli się panu poszczęści, to noc będzie ciepła i pogodna. A może zrobi się zimno i zacznie padać? Nie powiem, żeby mnie to zmartwiło. Tak czy owak, mam nadzieję, iż nie spędzi pan tam czasu w luksusowych warunkach. Potem zastanowię się, czy powinnam tu w ogóle wrócić.

Rzucił kilka soczystych przekleństw. Odpowiedziała mu wrogim spojrzeniem.

- Nie znoszę mężczyzn, którzy wyrażają się wulgarnie. Właściwie pan też zupełnie nie przypadł mi do gustu! I lepiej niech pan nie robi już nic takiego, co mogłoby mi się nie spodobać, bo wcale tu nie przyjadę.

Ruszyła dostojnym krokiem przez podwórze, nie oglądając się ani razu. Decyzję, by pozostawić Haywarda na dachu, podjęła pod wpływem impulsu. Miała dość jego chamstwa, a poza tym wciąż nie potrafiła otrząsnąć się z wrażenia, jakie pozostawiła upiorna noc spędzona w piwnicy.

Rose nie miała pojęcia, jak długo powinna przetrzymać Haywarda na tym dachu. Postraszyła go, że wcale nie wróci, ale nie była aż tak mściwa. W ogóle nie była mściwa. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło jej się tak z kimś postąpić, ale też nikt nigdy jej tak nie potraktował! Miała tylko nadzieję, że on nie domyśla się jej skrupułów.

Wsiadła do samochodu i odjechała nie dalej niż kilometr. Nie, to nie dla niej. Zatrzymała się i westchnęła głęboko. Gniew zaczął mijać. Nigdy nie potrafiła długo się gniewać, a obecne wzburzenie ustąpiło miejsca poczuciu winy.

Dlaczego czuję się winna? - pomyślała. Przecież pozostawienie Haywarda na dachu w upalne, słoneczne popołudnie to nic takiego okropnego. Noc w zimnej i brudnej piwnicy była z całą pewnością gorsza!

Przez chwilę zmagała się ze sobą, aż w końcu - co było do przewidzenia - wyrzuty sumienia wzięły górę. Włączyła silnik i ruszyła z powrotem.

Ociągając się i bijąc z myślami, weszła na podwórko. Nienawidziła siebie za to, że tak łatwo ustępuje, ale wiedziała, iż nie potrafi być zawzięta. Już sobie wyobrażała zadowoloną minę, z jaką na pewno ją powita... Rzuciła okiem na dach, ale nie dostrzegła Haywarda. Nie było go tam. W każdym razie nie czekał w tym miejscu, w którym go zostawiła. Gdzie mógł się podziać? Obeszła dom ze wszystkich stron, ale na dachu nikogo nie zauważyła. Drabina nadal leżała pod ścianą. Nigdzie wokół nie było żywej duszy.

Nagle Rose wstrzymała oddech. Zamarło w niej serce. Pod oknem kuchennym, w cieniu, leżała bez ruchu jakaś postać.

- Głupiec. Co za głupiec! - szepnęła do siebie, zrywając się do biegu. Nie czekał na nią, próbował zejść z dachu bez drabiny.

Dziewczyna przyklękła przy nim i nerwowo zaczęła szukać pulsu. Przeraziła się, bo nie mogła go wyczuć, ale w końcu - co za ulga! - znalazła. Hayward żył! Nie miała jednak pojęcia, czy odniósł poważne obrażenia. Znała zaledwie podstawowe zasady niesienia pierwszej pomocy. A to była sprawa dla specjalistów.

Zostawiła Haywarda na bruku i wpadła do domu. Pędem przebiegła przez kuchnię i korytarz, minęła dobrze sobie znane drzwi do znienawidzonej piwnicy, aż w końcu znalazła się w wąskim holu o kamiennej posadzce. Stał w nim staroświecki wieszak i mały, ciężki stół. Ale nie było telefonu.

Rose jęknęła. A może tu w ogóle nie ma telefonu? Pchnęła ciężkie drzwi na przeciwnym końcu holu i weszła do dużego pokoju z ogromnym kominkiem, ozdobną boazerią i belkowanym sufitem. Nie zwracała jednak na to wszystko uwagi. Szukała telefonu. Nagle dostrzegła aparat na stoliku.

Trzęsąc się ze zdenerwowania, wykręciła numer pogotowia. Zduszonym głosem poprosiła o karetkę, podała adres i opowiedziała krótko, co się stało. Chwilę później była już z powrotem na podwórku.

Hayward nie zmienił pozycji. Leżał na boku, twarz miał przerażająco bladą. Bała się go poruszyć, bo może coś sobie złamał. Nie mogła mu w niczym pomóc, chodziła więc tylko w kółko, modląc się w duchu, by karetka przyjechała jak najszybciej.

Zdawać by się mogło, że upłynęła wieczność, zanim Rose usłyszała donośny sygnał. Z karetki wysiadło dwóch sanitariuszy z noszami. Szybko poprowadziła ich na podwórko.

- Spadł z dachu? - spytał sanitariusz, pochylając się nad Haywardem, by dokonać oględzin.

- Coś tam naprawiał - odparła drżącym głosem.

- Takie roboty lepiej pozostawić tym, którzy się na nich znają - zauważył sanitariusz, wstał i skinął na kolegę.

- Czy coś mu jest? - spytała Rose niepewnym głosem. - To znaczy, czy jest ciężko ranny?

- Nie sądzę - odparł sanitariusz. - Ale mógł doznać jakichś obrażeń wewnętrznych czy pęknięć. Trzeba zrobić rentgen. Wszystko okaże się w szpitalu. Pojedzie pani z nami karetką czy swoim samochodem?

- Czy naprawdę muszę jechać? - spytała, skonsternowana. Weszła już w życie Haywarda o wiele dalej, niżby chciała. Wcale nie była pewna, czy pragnie angażować się jeszcze bardziej.

Układając mężczyznę na noszach, jeden z sanitariuszy spojrzał na Rose z dezaprobatą.

- Pani jest jego żoną?

- Ależ nie.

- To pewnie krewną?

- Nie. Po prostu znajomą. I to nawet nie. Właściwie prawie się nie znamy.

- Ale będzie kogoś potrzebował - nalegał sanitariusz. - Może będzie trzeba przywieźć mu coś do I szpitala albo z kimś się skontaktować. A prócz pani nikogo tu nie ma.

Rose lekko się skrzywiła. Pragnęła jak najszybciej odjechać z Lyncombe Manor i zostawić za sobą Haywarda wraz z jego problemami. Ogromnie żałowała, że tu w ogóle wróciła. Czuła się jednak winna. Bo przecież to ona pozostawiła go na dachu. Gdyby podstawiła mu drabinę, nie doszłoby do wypadku. Ale z kolei, gdyby Hayward nie zamknął jej w piwnicy, nigdy by z nim tak nie postąpiła. Wszystko to wiec jego wina, a nie jej. Odjeżdżając teraz, byłaby całkiem usprawiedliwiona. Tylko że nie potrafiła się na to zdobyć. Wiedziała, że nie powinna martwić się o kogoś, kto ją tak obrzydliwie potraktował, ale jakże bezradnie wyglądał Hayward ułożony na noszach. Jedynie ktoś bez serca odjechałby i tak go zostawił.

- No cóż, w takim razie pojadę za wami samochodem - powiedziała z rezygnacją.

Nosze ustawiono w karetce, która po chwili ruszyła na sygnale. Rose jechała tuż za nią, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wróciła do Lyncombe Manor po to, żeby Hayward ją przeprosił, a tymczasem znalazła się w absolutnie krytycznej sytuacji.

W szpitalu skierowano ją do poczekalni, w której spędziła zdenerwowana kilka godzin, czekając na wiadomości. Zrobiło się późne popołudnie, była zmęczona, głodna i poirytowana. Filiżanka pozbawionej smaku kawy bynajmniej jej nie pomogła. Rose aż podskoczyła, gdy wreszcie otworzyły się drzwi na końcu korytarza i mężczyzna w białym fartuchu skierował się wyraźnie w jej stronę.

- Pani przyjechała z panem Haywardem?

- Tak. A jak on się czuje? - wykrztusiła. - Odzyskał przytomność?

- Tak, zaraz, jak go tylko przywieźli. Miał wielkie szczęście. Jest jednak poturbowany. Przez kilka dni będzie czuł wszystkie kości. Chcielibyśmy zatrzymać go do jutra, na obserwacji, ale on nie chce.

Z tonu głosu lekarza Rose wywnioskowała, że Hayward jest trudnym pacjentem.

- Pozwoli mu wiec pan wrócić do domu?

- Nie mamy wyboru. Nie możemy go zmusić, żeby został. Ktoś jednak powinien przy nim być przez następną dobę, bo mogą wystąpić symptomy powypadkowe.

- Na przykład jakie?

- Ludzie reagują rozmaicie. U jednych pojawiają się ostre bóle głowy i nudności, u innych chwilowa utrata wzroku. Gdyby coś takiego nastąpiło, należy natychmiast go tu przywieźć. Niech pani wtedy zadzwoni po karetkę.

- Ale... - Chciała powiedzieć, że nie może zająć się Haywardem, bo przecież go nie zna, ale lekarz już odszedł, ponaglany przez pielęgniarkę, która dawała mu jakieś znaki. - Przecież to idiotyczne! - mruknęła Rose do siebie. - Jak ja mogłam się w to wszystko wplątać?

Kilka minut później drzwi do poczekalni otworzyły się i ukazał się w nich Nathan Hayward. Siedział na wózku, popychanym przez rosłego, wesołego sanitariusza.

- Przecież potrafię chodzić - warknął do niego Hayward.

- Po wyjściu ze szpitala może pan nawet wziąć udział w maratonie, ale na razie jest pan pod naszą opieką, będzie więc pan łaskaw siedzieć - odparł niewzruszony sanitariusz. - Która to pani ma zabrać pana do domu?

- To ja - powiedziała Rose obojętnym tonem i postąpiła krok naprzód.

Nathan przeszył ją piorunującym spojrzeniem.

- Nie chcę z nią jechać - burknął, patrząc na sanitariusza. - Chcę wrócić karetką.

- To niemożliwe. Nie jesteśmy przedsiębiorstwem taksówkowym, a pana ma kto stąd zabrać - odparł grzecznie, lecz stanowczo sanitariusz, najwyraźniej przyzwyczajony do trudnych pacjentów.

Hayward nadal patrzył na nią spod oka, ale zamilkł. Rose nie miała pojęcia, czy zrobiło mu się wstyd, czy też po prostu gorzej się poczuł. Był blady i z jego ruchów dało się odczytać cierpienie.

Sanitariusz wyprowadził wózek przed szpital. Rose poprowadziła go do swego samochodu. Otworzyła drzwi. Nathan sztywno podniósł się z wózka i usadowił na przednim siedzeniu, ze zniecierpliwieniem odtrącając pomoc sanitariusza.

- Teraz powierzam pana opiece szanownej pani.

- Olbrzym spojrzał na Rose ze współczuciem.

- Bardzo dziękuję - rzuciła Rose, siadając obok Nathana.

Hayward, nieporuszony, wbił wzrok w przednią szybę. Wyglądało na to, że postanowił nie zwracać na Rose uwagi. Miała tego wszystkiego dosyć. Całą dobę spędziła w napięciu wyłącznie z jego winy, a on zachowywał się jak ostatni gbur. To było nie do zniesienia.

- Nienawidzę jednego: ludzi, którzy nadymają się i milczą - powiedziała, a w jej fiołkowych oczach błysnął gniew. - Rozumiem, w porządku, spadł pan z dachu i potłukł się. Ale nikt panu nie kazał schodzić bez drabiny. To pana wina, a nie moja!

- Właśnie myślałem o tym, że sprawiłem pani wiele kłopotu - odezwał się nagle.

To niespodziewane oświadczenie ugłaskało ją, ale tylko na moment.

- Pewnie, że sprawił mi pan wiele kłopotu! I całkiem nie pojmuję, dlaczego nagle zrobił się pan taki uprzejmy. Niespecjalnie ucieszył się pan na mój widok. Całe popołudnie czekałam w szpitalu na wiadomość, w jakim jest pan stanie, a pana było tylko stać na grubiańskie zachowanie wobec mnie i tego sanitariusza.

- Wiem. - Znów ją zaskoczył. - Może zbyt długo mieszkam sam i zapomniałem już, na czym polega uprzejmość. A na dokładkę nienawidzę szpitali. To dziecinne, ale chyba po prostu ich się boję.

- I dlatego nie chciał pan zostać tam do jutra?

- Gdybym był przytomny, kiedy przyjechała karetka, wcale nie pozwoliłbym się zabrać.

- Czemu tak się pan boi?

- Właściwie nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Wiele ludzi reaguje podobnie. I nic na to nie można poradzić. Najlepiej po prostu nie chorować.

- I nie spadać z dachów - dorzuciła. Już nie była na niego wściekła. - Ale postąpi] pan idiotycznie, schodząc bez tej drabiny. Nie miałam zamiaru zostawić tam pana na długo.

- Widząc pani minę, mogłem sądzić, że na całą noc.

- Korciło mnie, żeby tak zrobić, ale na pewno by do tego nie doszło.

- Należało mi się - powiedział nadspodziewanie szczerze. - Zamknąłem panią w piwnicy i całkiem o tym zapomniałem. Postąpiłem okropnie. Pewnie mi pani nie uwierzy, ale zazwyczaj nie traktuję kobiet w podobny sposób.

- Lepiej będzie, jeśli uwierzę - zgodziła się chętnie. - W przeciwnym razie nie czułabym się specjalnie bezpiecznie z panem w tym samochodzie.

Ze zdumieniem stwierdziła, że nawiązała się między nimi całkiem miła rozmowa. Przedtem nie zamienili ze sobą ani jednego grzecznego słowa. Hayward zaczął się zachowywać jak normalny człowiek. Zbijało ją to trochę z tropu, bo nagle uświadomiła sobie, że ma on jakiś niezwykły urok. Uważaj, mówiła sobie. Pamiętaj, że to dziwna osobowość. Nie daj się omamić. To wilk w owczej skórze!

Przyśpieszyła trochę, chociaż i tak od początku jechała bardzo uważnie, licząc się z tym, że każdy wstrząs na nierównościach drogi może sprawiać Nathanowi ból. Wprawdzie nie poskarżył się ani razu, ale przecież był poturbowany. Kiedy wreszcie zatrzymali się na podjeździe przed domem, westchnął z ulgą.

- Obym nigdy już nie musiał odbywać takiej podróży! - Otworzył drzwiczki i zwrócił się w stronę Rose. - Przepraszam... zapomniałem podziękować pani za podwiezienie. I za to, że tak długo czekała pani na mnie w szpitalu.

- Jeżeli nadal będzie pan taki uprzejmy, to pomyślę, że może upadek z dachu miał również swoje pozytywne skutki! - zażartowała. - Szpital zupełnie pana odmienił!.

- A może po prostu chcę, żeby poznała mnie pani również od lepszej strony?

- Mhm - mruknęła Rose z niedowierzaniem. Nie pora teraz na sprzeczki, pomyślała. Wysiadła z samochodu i stanęła po stronie pasażera. - No, wysiadamy, pomogę panu wejść do domu. Musi pan odpocząć i wszystko będzie dobrze.

Nathan nie ruszył się z miejsca. Nie chciał skorzystać z jej pomocy.

- Dziękuję za wszystko, ale dam sobie radę. Może mnie pani tutaj zostawić. Sam potrafię się sobą zająć.

- Wiem o tym doskonale. Lekarz twierdził jednak, że przez dobę musi przy panu ktoś być. Nie marzy mi się rola opiekunki, ale nie wygląda na to, by ktoś inny przejmował się pana losem.

- A pani się przejmuje? - Utkwił w niej zaciekawione spojrzenie.

- Bynajmniej - rzuciła odrobinę za szybko. - I jeżeli innych ludzi traktuje pan tak jak mnie, to nic dziwnego, że nie ma pan przyjaciół. Ale przecież nie mogę tak po prostu odjechać i zostawić pana samego. Gdyby coś się stało, już nigdy nie mogłabym spokojnie spać.

- Nic mi nie będzie - powiedział z przekonaniem. - I niepotrzebna mi pielęgniarka.

- Nie mam zamiaru pana pielęgnować. Pozostanę tylko tak długo, jak długo mogą wystąpić jakieś symptomy powypadkowe. Przy panu musi być ktoś, kto wezwie wtedy pomoc.

- Nie wystąpią żadne symptomy - warknął zniecierpliwiony. - Położę się do łóżka na kilka godzin. Kiedy rano wstanę, jedynymi śladami po wypadku będą siniaki.

- Niekoniecznie musi mieć pan rację - upierała się. - A w razie czego, co pan zrobi? Mieszka pan tutaj sam, prawda- Tak. - Nagle spojrzał na nią z lekka podejrzliwie. - I jestem z tego bardzo zadowolony - dodał ostrzegającym tonem.

- Bynajmniej nie zamierzam się tu sprowadzać - odparła Rose z rozdrażnieniem. - Jest pan chyba ostatnią osobą na świecie, z którą ktoś chciałby mieszkać. Nie zostałabym tu nawet do jutra. Lekarz powiedział, że przez najbliższe godziny powinien przy panu ktoś być. Czuję się odpowiedzialna za pana wypadek, więc tym kimś chyba powinnam być ja.

- Czuje się pani odpowiedzialna? Bo nie podstawiła mi pani drabiny?

- Tak - przyznała z niechęcią. - Chociaż sama nie bardzo rozumiem dlaczego. Przecież to wszystko pana wina. Pan zamknął mnie w piwnicy i...

- Czy musimy wracać do tego po raz setny? Przeprosiłem panią i wyjaśniłem, dlaczego tak się stało. A jeżeli chodzi o pani poczucie winy, to... Nie powinna się pani czuć odpowiedzialna za mój wypadek. Po prostu pośliznąłem się i upadłem.

- Może i tak. Ale to niczego nie zmienia. Na parę godzin ktoś musi zostać przy panu i wygląda na to, że jestem jedyną idiotką, która się tego podejmie.

- Uparta z pani kobieta.

- Czy ja wiem. - Rose wzruszyła ramionami.

- Kiedy coś postanowię, na ogół się tego trzymam. Czy to oznacza, że jestem uparta?

- Dla mnie tak - odparł krótko. - A gdyby została tu pani na noc, nikt by się nie martwił? Nikt na panią nie czeka w domu?

- Jestem... jakby tu powiedzieć, na dłuższych wakacjach. Zatrzymałam się w pensjonacie w miasteczku. Bez trudu mogę zadzwonić do pani Rogers... to znaczy do gospodyni.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po raz pierwszy z pewnym zainteresowaniem.

- Dziwna z pani dziewczyna. Pojawia się tu pani zupełnie niespodzianie. Chce mi pani pomóc, chociaż zachowałem się tak, że inne dziewczyny po czymś takim pobiegłyby z wrzaskiem na policję. No a teraz postanawia pani pozostać na noc w domu nieznajomego mężczyzny, kiedy nikt nawet nie będzie się o panią martwił.

- Myli Się pan. Mam bardzo liczną rodzinę i wielu przyjaciół, których obchodzi mój los. Ale po prostu są daleko stąd. Zdaje się, że myli pan moją osobę ze swoją. To pan żyje jak odludek i nie chce z nikim przebywać.

Zmierzyli się wzrokiem, ale po chwili Rose spuściła oczy.

- Nie chcę już o tym rozmawiać - mruknął ponuro. - Rozbolała mnie głowa. Wejdźmy do domu.

Rose zrozumiała. W końcu ona też miała dość tej rozmowy. Niepojęte! Po co to wszystko powiedziała, skoro prywatne życie Haywarda naprawdę jej nie interesowało. Trzeba tylko, pomyślała, jakoś przeżyć tych parę godzin, a potem zniknąć, pozostawiając tego uszczypliwego i gderliwego mężczyznę w jego samotni.

Nathan wysiadł z samochodu i sztywno ruszył w stronę domu. Rose szła za nim, nie mogąc się opędzić od myśli, że popełnia drugi poważny błąd. Pierwszy polegał, oczywiście, na tym, że w ogóle tu wróciła. Drugi - na tym, że coraz bardziej angażowała się w życie Nathana Haywarda, choć wcale to nie było konieczne. Przecież nawet teraz może zmienić zdanie i wycofać się. Prawdopodobnie Haywardowi nie przydarzy się nic złego. Gdyby jednak... Wtedy do końca życia nie mogłaby spać spokojnie.

Westchnęła głęboko, powiedziała sobie, że to tylko na tę jedną noc, i weszła za nim do domu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Słońce chyliło się ku zachodowi i w domu panował ciemnozłoty półmrok. Rose wiedziała, że gdyby Lyncombe Manor było jej domem, nigdy nie chciałaby go opuścić. Zauroczył ją już wtedy, gdy przybyła tu po raz pierwszy. Chyba w istocie głównie dlatego tu wróciła. Chciała go jeszcze raz zobaczyć.

Nathan przeszedł ciężko przez hol i zatrzymał się u podnóża krętych schodów.

- Idę położyć się do łóżka - powiedział.

- A... a co ja mam robić? - spytała, nagle zdezorientowana.

- Kuchnia jest tam - poinformował ją, wskazując na drzwi w końcu korytarza. - Jeśli jest pani głodna, proszę sobie coś wziąć. I jeżeli rzeczywiście zechce pani zostać tu na całą noc, na górze są dwie wolne sypialnie.

Wszedł sztywno po schodach i zniknął jej z oczu. Stała na środku holu, zastanawiając się, po co właściwie tu została.

Gdybyś miała odrobinę oleju w głowie, wróciłabyś do domu, pomyślała. Tylko że teraz dom to pensjonat pani Rogers - wygodny, ale niespecjalnie piękny. W niczym nie przypominał Lyncombe Manor - skąpanego w kwiatach, otoczonego ogrodem, z pięknymi kamiennymi posadzkami, belkami pod sufitem i atmosferą tajemniczości.

Zaczęła rozglądać się po parterze, chcąc poznać dom jak najszybciej. Pokoje były przestronne, umeblowane po staroświecku. Stały tu dębowe krzesła i długie stoły. W wielkim salonie na ogromnym kominku można było nawet rozpalić ogień. Leżały w nim naszykowane już na zimę wielkie bierwiona.

Wszędzie panowała absolutna cisza, zakłócana jedynie powolnym tykaniem dużego, stojącego w rogu zegara.

Zbliżał się wieczór. W domu panował półmrok Rose zapaliła więc lampy. Mimo to mogłaby się czuć dziwnie w tym starym domostwie, ale na szczęście ani odrobinę się nie bała. Wręcz przeciwnie, czuła się tu jak u siebie. Było to trochę niepokojące, bo przecież pod dachem Nathana Haywarda powinna się czuć nieswojo.

Nagle okropny głód zapędził ją do kuchni. Ku swojemu zdumieniu w szafkach i lodówce znalazła zapasy świeżej żywności, sałatki i warzywa. Samotnie mieszkający mężczyźni żywią się na ogół konserwami i gotowymi mrożonymi daniami. Najwyraźniej Nathan do nich nie należał.

A może, pomyślała, popełniła podstawowy błąd zakładając, że on mieszka sam. Może ma przyjaciółkę, która go odwiedza. Może nawet nie jedną. Mógł mieć wielkie powodzenie u kobiet.

Mimo wszystko odnosiła wrażenie, że dawno już w tym domu nie gościła kobieta. Nie było tu kwiatów ani ozdób, a w doborze sprzętów nie czuło się kobiecej ręki.

W końcu Rose wzruszyła ramionami. Co ją to właściwie mogło obchodzić? Niechby sobie miał przyjaciółkę czy nawet cały harem. I tak poświęciła dość uwagi sposobowi jego życia.

Szybko coś zjadła i pozmywała po sobie. Na dworze było już zupełnie ciemno. Rose ziewnęła.

- Pora spać - powiedziała do siebie. - Muszę tylko znaleźć wolną sypialnię.

Wygasiła na dole prawie wszystkie światła, pozostawiając tylko jedną małą lampkę w holu, by nie iść całkiem po ciemku na górę. Kiedy stanęła na pierwszym podeście schodów, krzyknęła z przerażenia - z mroku wyłoniła się czyjaś sylwetka.

- Co tu się, do diabła, dzieje? - wrzasnął Nathan, stając w drzwiach.

Dzięki światłu padającemu przez uchylone drzwi jego sypialni Rose zorientowała się, że ma przed sobą nie włamywacza, który chciał się na nią rzucić, lecz tylko masywną zbroję rycerza.

- Przepraszam - mruknęła, patrząc na Nathana potulnie. - Czy obudziłam pana?

- Nie, nie spałem - rzucił krótko. - Dlaczego pani krzyknęła?

' - Na schodach było ciemno i nagle coś zamajaczyło mi przed oczami. - Wskazała na zbroję, czując się naprawdę głupio.

- Nigdy bym się nie zgodził, żeby pani została w tym domu, gdybym wiedział, że jest pani taka nerwowa. Jest tu wiele kątów, w których straszy.

- Przeciwnie, nigdy się nie denerwuję... to znaczy, prawie nigdy. - Przypomniała sobie kilka chwil takiego napięcia w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, że trudno je było znieść. - A dlaczego pan nie śpi? - postanowiła zmienić temat. - Chyba dobrze się pan czuje?

- Tak jak można się czuć po upadku z dachu - odparł sucho. - A nie śpię, bo w ogóle rzadko mi się zdarza spać nieprzerwanie dłużej niż trzy, cztery godziny.

- Ale jest dopiero jedenasta. Co będzie pan robił przez całą noc?

- Czy to naprawdę pani sprawa?

- Nie sądzę - odparła rumieniąc się. - Ale ja chciałabym się przespać. W którym pokoju najlepiej?

- W tamtym. - Wskazał na drzwi dość oddalone od jego sypialni i ruszył w stronę schodów. - Do zobaczenia rano, chyba że jakiś duch wcześniej panią wypłoszy.

- Duch? - Nagle zaschło jej w gardle. Siliła się jednak na obojętny ton.

Nathan uśmiechnął się i w jego twarzy Rose zobaczyła coś wilczego. Przeszedł ją dreszcz.

- Każdy taki stary dom musi mieć swojego ducha.

- A czy pan... czy pan go widział?

- Oczywiście, że nie - odparł ze spokojem. - Nie wierzę w duchy, więc jak mógłbym się z nimi widywać?

- To skąd pan wie, że tu krąży jakiś duch? - dopytywała się Rose.

- Bo poprzedni właściciele podobno regularnie go widywali. Ale niech się pani nie martwi. On nie jęczy, nie płacze ani nie pobrzękuje łańcuchami. Po prostu wędruje cichutko po domu, starając się nikogo nie przestraszyć.

- Wszystko to specjalnie pan wymyśla! - krzyknęła. - Ale jeżeli w ten sposób chce mnie pan stąd wypłoszyć, nie uda się to panu. Nawet defilada duchów nie zrobiłaby na mnie najmniejszego wrażenia. Zostaję tu do jutra, a wyjadę dopiero wtedy, gdy się okaże, że już nic panu nie jest!

Odwróciła się na pięcie, ruszyła w stronę wskazanych jej przedtem drzwi i głośno je za sobą zamknęła.

Zapaliła światło i nagle zamarła ze zdumienia. Miało się tu znajdować łóżko, a zobaczyła ogromne łoże z baldachimem.

- To chyba zbyt wiele, nawet jak na taki dom - mruknęła.

Usiadła na brzeżku łoża i z przyjemnością stwierdziła, że jest bardzo wygodne. Zastanawiała się teraz, gdzie może być łazienka.

Zdecydowanie nie chciała pytać o to gospodarza, wyszła więc na korytarz i zaczęła po kolei otwierać drzwi. Znalazła ją za trzecimi. Rozebrała się i weszła pod prysznic. Dom był wprawdzie stary, lecz wyposażony we wszystkie nowoczesne urządzenia.

Wycierając się ręcznikiem, pomyślała z niechęcią, że nie ma w czym spać. Już miała nałożyć swoje nieświeże ubranie, gdy nagle na drzwiach dostrzegła szlafrok Nathana. Miała wątpliwości, czy wypada go pożyczyć, ale stwierdziła, że lepsze to, niż spanie w dżinsach i przepoconej bluzce. Przecież rano może szlafrok wyprać.

Po chwili przyszło jej do głowy, że to trochę dziwne spać w czymś, co należy do Nathana, ale zaraz odegnała tę myśl, tłumacząc sobie, że zaczyna przesadzać.

Wróciła do sypialni, zgasiła światło i wyciągnęła się na łożu z baldachimem. Mimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Dobrą godzinę przewracała się z boku na bok, aż w końcu dała za wygraną.

- Co ty właściwie tu robisz? - pytała samą siebie, z roztargnieniem przesuwając palcami po włosach.

- Opiekujesz się mężczyzną, który wcale tego nie potrzebuje. Nieważne, co mówił lekarz. Temu cholernemu Nathanowi nic nie będzie!

Uświadomiła sobie, że chyba zwariowała nalegając, by zostać tu na całą noc. Przecież on tego nie chciał, a w takim razie przebywanie z nim pod jednym dachem stawało się nadzwyczaj krępujące, nawet jeśli Lyncombe Manor miało tyle uroku. Przecież na dobrą sprawę nawet nie znała Haywarda. W każdym razie nie w takim sensie, jak to się powszechnie rozumie. Gdyby rodzice wiedzieli, iż spędza noc w domu mężczyzny poznanego ledwie przed dwudziestoma czterema godzinami, byliby przerażeni. Wiedziała już, że stać go na rzeczywiście dziwaczne zachowanie. Ale na co jeszcze?

Im dłużej o tym myślała, tym bardziej ją to rozstrajało. Decyzja, by pozostać tu na noc, wydawała się rozsądna w świetle dnia, ale teraz, po północy, wszystko wyglądało inaczej. Nagle wydało jej się, że to szaleństwo przebywać z nieznajomym w domu stojącym na całkowitym pustkowiu. Kto przyjdzie jej z pomocą, gdyby coś się stało? Nikt! Najlepiej więc będzie, jeżeli natychmiast stąd się wyniesie.

Zerknęła na zegarek. Było po północy, ale pani Rogers bez wątpienia wpuści ją do pensjonatu o dowolnej porze. Podjąwszy decyzję, natychmiast wyskoczyła z łóżka, zdjęła szlafrok i zaczęła pośpiesznie się ubierać. Zajęło jej to ledwie kilka sekund. Wyszła z sypialni i zbiegła po schodach.

W korytarzu prowadzącym do kuchni panowały ciemności, ale drzwi kuchenne były uchylone i sączyła się przez nie smuga światła. Czy Nathan jest właśnie tam? Może zszedł zrobić sobie coś ciepłego do picia? Czy powinna mu powiedzieć, że odjeżdża, czy ma po prostu zniknąć? Postanowiła, acz niechętnie, że lepiej będzie mu o tym powiedzieć, bo wyjazd bez słowa byłby naprawdę w złym stylu.

Otworzyła drzwi do kuchni. Nathan siedział przy stole. Aż zamarła z przerażenia, kiedy się zorientowała, co on ma zamiar zrobić.

- Zwariował pan?! - Podbiegła do niego, chwyciła szklankę whisky, która stała przed nim na stole, i wylała jej zawartość do zlewu. Zabrała też na wpół opróżnioną butelkę, wstawiła ją do szafki i zamknęła drzwiczki. - Nie wie pan, że za nic w świecie nie wolno teraz panu pić alkoholu? Oczywiście, że pan wie. Nie jest pan głupi, chociaż czasami głupio się pan zachowuje. Co to za pomysły?

Jeszcze nie widziała u Haywarda tak gniewnego spojrzenia. W ciemnoszarych oczach zapaliły się tak przerażające błyski, że gdyby sama nie była na niego wściekła, umarłaby chyba ze strachu.

- Nie mogłem spać - odparł z przymusem . - A kiedy nie mogę spać, czasami popijam.

- Wtedy, gdy zamknął mnie pan w piwnicy, też o to chodziło, prawda? Nie mógł pan spać, więc upił się pan do nieprzytomności i całkiem o mnie zapomniał?

- Coś w tym rodzaju - przyznał, nieco zażenowany. Z jego oczu nie strzelały już iskry, spojrzenie nabrało łagodniejszego, zmęczonego wyrazu.

- Już chciałam się stąd wynieść - mruknęła Rose, opadając na krzesło obok niego. - Przyszłam, żeby to panu powiedzieć.

- Jest po północy. Dość dziwna pora jak na wyjazd.

- Wydawało mi się, że już mnie pan nie potrzebuje. Ale teraz, kiedy widzę, co się dzieje, jak mogłabym odjechać? Ledwie zdążyłabym zamknąć za sobą drzwi, pan natychmiast by wyciągnął butelkę i pił na umór!

- Zamierzałem wypić jednego drinka, najwyżej dwa. Żeby łatwiej zasnąć, a nie - popełnić samobójstwo.

- Nawet tylko jeden to o jeden za dużo - stwierdziła Rose surowo i zmrużywszy oczy, spojrzała na niego. - Jest pan pewien, że nie ma pan ciągot do samozniszczenia? Chyba niespecjalnie pan o siebie dba?

- Jak na kogoś, kto zna mnie tak krótko, zadaje pani mnóstwo niezmiernie osobistych pytań.

- Ma pan rację. - Lekko się zaczerwieniła. - Ale to dlatego, że od pana tak trudno się czegokolwiek dowiedzieć. O wszystko trzeba pytać.

- Łatwo to jednak pani przychodzi.

- Może mi się pan zrewanżować tym samym. Co chce pan wiedzieć?

Rozparł się na krześle i popatrzył na nią badawczo. Ciemne włosy miał jak zwykle w nieładzie, był ciągle w tych samych dżinsach, zmienił tylko bluzę.

Niespecjalnie dba o swój wygląd, pomyślała z przekąsem. Ale właściwie nie ma to znaczenia, bo i tak jest na swój sposób niezwykle atrakcyjny.

- Chciałbym wiedzieć - zaczął, wciąż patrząc jej w oczy.

- Tak? - Chrząknęła nerwowo.

- Przede wszystkim, dlaczego nagle postanowiła pani wymknąć się stąd w środku nocy?

- Już to wyjaśniłam. Uznałam, że pan mnie nie potrzebuje, po co więc mam zostawać?

- Ale można było poczekać do rana - zauważył, a po chwili cień jakby wilczego uśmiechu przemknął mu przez twarz. - Chyba że nie czuła się tu pani tu bezpiecznie.

Oczywiście, że właśnie o to chodziło, ale Rose nigdy by się przed nim do tego nie przyznała. Żeby dodać sobie pewności, wyprostowała się na krześle.

- Absurd! Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że zrobiło się tak późno. Gdybym wiedziała, że jest po północy, nigdzie bym się nie wybierała.

Nathan wciąż na nią patrzył.

- Zanim pani zeszła, zegar w holu wybił właśnie dwunastą.

- Nie słyszałam.

- Może więc ma pani kłopoty ze słuchem, bo ten zegar bije tak głośno, że słychać go w całym domu.

- Nie mam kłopotów ze słuchem! - wrzasnęła. - Za to mam dość tych pytań.

- Przecież sama mnie pani do nich zachęcała. Próbuję tylko dociec, dlaczego tak nagle chciała się pani stąd wynieść. - Oczy mu zabłysły. - Chcę się upewnić, czy się pani mnie nie boi.

- Może pan być pewien, że nie! - Usiłowała to powiedzieć przekonywającym tonem. - Dobrze jednak, że zeszłam, bo przez całą noc piłby pan do nieprzytomności.

- Już pani mówiłem, że nie miałem takiego zamiaru. A gdyby nawet, to nie pani sprawa.

- Racja - odpaliła. - I na pewno nigdy już nie będę się wtrącać. Niech pan tylko pamięta, że to pan nienawidzi szpitali, a nie ja. Po wypiciu połowy butelki whisky niewątpliwie znów się pan tam znajdzie.

- To bardzo otrzeźwiające, co pani mówi.

Ku jej zdumieniu lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz, która całkiem się odmieniła. Rose niemal zapomniała, że jeszcze przed chwilą zamierzała uciekać z tego domu.

- Pani nie chce rozmawiać o tym, dlaczego chciała stąd uciec, a ja mam dość mówienia o moim piciu - ciągnął. - Może więc pójdziemy na kompromis i znajdziemy jakiś bezpieczniejszy temat?

- Na przykład?

- Na początek mogłaby pani zdradzić mi swoje imię.

- To pan go nie zna? - Aż zamrugała oczami ze zdumienia.

- Nie powiedziała mi pani, a ja nie zapytałem.

- Mam na imię Rose. Rose Caldwell.

- Rose - powtórzył z namysłem. - Nie pasuje do pani.

- Wiem - przyznała z żalem. - Jako dziecko miałam jaśniusieńkie włosy i niebieskie oczy i wszyscy myśleli, że wyrosnę na blondynkę o cerze jasnej jak płatki róży angielskiej. Tymczasem oczy zrobiły mi się fiołkowe, a włosy pociemniały. W lecie opalam się jak Cyganka, a poza tym jestem wysoka i niezręczna, a nie - opanowana i elegancka.

- Dobrze, że nie jest pani blondynką - stwierdził. I zanim, skonsternowana, zdążyła spytać, dlaczego, ciągnął dalej: - Dziwne, że pojawiła się tu pani w poszukiwaniu pracy ogrodnika. Pani ręce nie świadczą o tym, by było to pani zajęcie.

- Bo i nie jest - przyznała, spoglądając na swoje delikatne dłonie. - I pewnie dlatego chciałam zostać ogrodnikiem. Żeby przez kilka tygodni robić coś innego niż zwykle. A znam się na uprawie roślin. Zawsze uwielbiałam ogrody i mam dość siły, by poradzić sobie z kosiarką i kopaniem.

- To zupełnie tak, jakby mi pani przedstawiała swoje referencje - zauważył, unosząc brwi. - Czy nadal interesuje panią ta praca?

- Nie... to znaczy, chyba nie... przynajmniej...

- Zła na siebie za to, że się zmieszała, potrząsnęła głową. - Nie jestem przekonana, czy chcę pracować u kogoś takiego jak pan - dokończyła, stawiając kropkę nad „i”.

- Takiego jak ja? - Brwi uniosły mu się jeszcze wyżej.

- Doskonale pan wie, co mam na myśli! - krzyknęła ze złością.

- Takiego, co zamyka dziewczyny w piwnicy?

- podsunął. - Takiego, co za dużo pije i mieszka całkiem sam?

- Potrafię sobie z tym wszystkim poradzić - powiedziała stanowczo. - Tylko że nie jestem pewna, czy chcę.

- A ja nie jestem pewien, czy w ogóle zaproponuję pani tę pracę. Najpierw muszę coś więcej o pani wiedzieć. W dzisiejszych czasach trzeba być bardzo ostrożnym, zanim się kogoś zatrudni.

- Uważa mnie pan za osobę nieodpowiedzialną? - rzuciła ostro. - A może myśli pan, że nie potrafię pracować jako ogrodnik?

- Chcę powiedzieć tylko tyle, że pojawiła się tu pani, jakby spadła z nieba, i dopiero od pięciu minut wiem, jak się pani nazywa. I nawet nie mogę być pewien, czy to prawda.

Doskonale wyczuwała, że Nathan ją podpuszcza, ale to jej tylko pomagało panować nad sobą.

- Mam dwadzieścia trzy lata, jestem niezamężna. Mój ojciec pracuje w dyplomacji, więc większą część życia spędziłam za granicą. Dlatego przyjechałam na lato do Anglii. Chciałam poznać bliżej kraj, w którym się urodziłam. Oszczędzałam, by spędzić tu kilka miesięcy, po prostu jeżdżąc i zwiedzając różne miejscowości. Tyle tylko, że wszystko okazało się droższe, niż myślałam, i kończą mi się pieniądze. Dlatego muszę trochę popracować. - Aż się zadyszała. Popatrzyła na Nathana. - Jeszcze coś chce pan wiedzieć?

- A kim pani jest z zawodu?

- Przez ostatnie dwa lata pracowałam jako tłumaczka. Mówię płynnie czterema językami i w kilku innych też jakoś sobie radzę. Kiedy ojca przenoszono z jednej ambasady do drugiej, zawsze uczyłam się języka danego kraju. Przychodziło mi to bez trudu - mam chyba niezły słuch językowy.

- Nie ma co, utalentowana z pani osóbka. Czy chciałaby mi pani jeszcze coś o sobie powiedzieć?

- Już nic - odparła stanowczo. - Wystarczy jak na jeden dzień. - Ale może teraz ja dowiem się czegoś o panu.

- Jeżeli dobrze pamiętam, wie pani, jak się nazywam - powiedział ostrożnie. - A to oznacza, że wie pani, kim jestem. I pewnie zna pani wiele szczegółów z mojego życia.

- Wcale nie. Mówiłam już, że mieszkam za granicą. Oczywiście, że o panu słyszałam, i pani Rogers zdążyła mi opowiedzieć to i owo, ale tak naprawdę - niewiele wiem.

- To dobrze. - Hayward uśmiechnął się dziwnie.

- Jak na razie, to wszystko powinno nam wystarczyć.

- Zerknął na zegarek. - Niedługo będzie świtać. Czy nadal chce pani uciekać?

- Nie. - Westchnęła z rezygnacją. - Chyba będę musiała zostać. Przynajmniej do rana.

- No to proszę wracać do łóżka i trochę się przespać. I niech się pani nie martwi - dodał z lekko ironicznym uśmiechem. - Nie zamierzam się upić zaraz po pani wyjściu.

Rose nie miała wprawdzie najmniejszych podstaw, żeby wierzyć w obietnice tego mężczyzny, lecz strasznie już ziewała i powieki same jej opadały, musiała więc pozostawić go samego. Nie mogła tu siedzieć przez całą noc i pilnować, żeby nie robił głupstw.

Wstała i ruszyła zmęczonym krokiem do drzwi.

- Dobranoc - rzuciła, tłumiąc ziewnięcie.

- Do zobaczenia rano.

W tonie jego głosu było coś takiego, że aż się obejrzała i dreszcz przebiegł jej po plecach. Ale Nathan nawet nie patrzył na nią, pomyślała więc, że chyba jej się wydawało. Szybko wyszła z kuchni, a idąc schodami na górę, bez przerwy oglądała się do tyłu.

Spała o wiele lepiej, niż mogłaby się tego spodziewać, i po przebudzeniu czuła się naprawdę wypoczęta. Właściwie sama była zdumiona tym, że chciała uciekać z Lyncombe Manor w środku nocy.

Wielu ludzi ogarnia dziwaczny nastrój, kiedy zapadają ciemności, usprawiedliwiała się sama przed sobą. A w dodatku wczorajszy dzień był naprawdę denerwujący. Nic więc dziwnego, że miałam wszystkiego dość.

Umyła się szybko, ubrała i żywo zbiegła na dół. W świetle dnia zbroja, która tak ją przeraziła w nocy, wcale nie wydawała się straszna. A dom, skąpany w słonecznej jasności, znów był pełen uroku.

Przed odjazdem chciała się napić kawy, poszła wiec do kuchni. Zastała tam Nathana, który przygotowywał sobie śniadanie.

- Rany boskie, chyba nie spędził tu pan całej nocy?

- Nie, przespałem się kilka godzin... i to bez nadużywania alkoholu.

- Czy mogę zrobić sobie kawę?

- Proszę bardzo. A może coś pani zje?

- Tylko grzankę.

- Nic dziwnego, że jest pani taka chuda - zauważył. - Chyba nigdy nie jada pani porządnych posiłków.

- Przeciwnie, zawsze. Tylko że to nic nie zmienia.

- A jakie ma pani plany na dzisiaj? - spytał, nakładając sobie fachowo na talerz sadzone jajko i plastry chrupkiego bekonu.

- Wpadłam na dość oczywisty pomysł - wracam do domu. To znaczy, niezupełnie do domu. Dom mam tam, gdzie przebywa moja rodzina, a teraz wszyscy są w Waszyngtonie. Ojciec jest tam na placówce od początku roku. Wracam więc do pensjonatu pani Rogers, który chwilowo zastępuje mi dom.

- Mogłaby pani zostać tutaj - rzucił jakby od niechcenia.

- Nie, dziękuję. - Rose znieruchomiała.

- Nie proponuję, żeby wprowadziła się pani do mojego łóżka - powiedział rozbawiony. - Po prostu myślałem, że może zechce pani podjąć tę pracę, a wtedy mogłaby tu pani zamieszkać. Pozwoliłoby to zaoszczędzić trochę grosza. Ale nie ma sprawy.

Rose wiedziała jednak, że mogłaby się z tego zrobić sprawa, i to naprawdę wielka. Ich sypialnie znajdowały się tak blisko siebie, a w drzwiach nie zauważyła zamka. Wprawdzie Nathan nie wydawał się nią specjalnie zainteresowany, lecz skąd można wiedzieć, co mu przyjdzie do głowy w nocy?

- To chyba nie najlepszy pomysł - odparła stanowczo.

- Nie ufa mi pani? - Uśmiechnął się lekko.

- Zrobiłabym bardzo głupio, gdybym się na to zdecydowała. Nieważne nawet, co mi się tu przydarzyło, ale przecież ja pana prawie nie znam. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie zdecydowałaby się na coś podobnego.

Mogła się spodziewać, że zareaguje gniewem, lecz tylko przytaknął ruchem głowy.

- Pewnie ma pani rację. Ale wschodnie skrzydło domu tworzy właściwie osobną całość. Jest tam sypialnia, mały salonik i łazienka. Wejście osobne. Musielibyśmy tylko korzystać ze wspólnej kuchni. Może się pani tam wprowadzić.

- Skąd ta nagła gościnność? - spytała Rose podejrzliwie.

- Chyba jestem coś pani winien - powiedział po chwili wahania. - I naprawdę potrzebuję ogrodnika.

- Uśmiechnął się. - Ogłoszenie w sklepie wisi od dwóch tygodni, a zgłosiła się tylko pani. - Wyczuwał, że Rose się waha. - Proszę podjąć pracę na próbę - przekonywał ją. - Na przykład na tydzień. Jeżeli po kilku dniach uzna pani, że nie podoba się pani praca... albo ja, wymówi pani, a ja zapłacę za cały tydzień.

Była to bardzo kusząca propozycja. Mogłabym, myślała Rose, zwrócić dług pani Rogers, a ponadto mieszkać tu bezpłatnie. Trudno jednak było nie pamiętać, że z tą propozycją wystąpił człowiek, który jeszcze niedawno usiłował się jej pozbyć. Gdzie tu pułapka?

- Sama nie wiem... - powiedziała niepewnie. Hayward uśmiechnął się. Było w nim teraz tyle uroku, że aż zawirowało jej w głowie.

- Oczywiście, że pani wie. Nam obojgu rozwiązałoby to problemy. Pani brakuje pieniędzy i musi gdzieś pani mieszkać, a mnie niezbędny jest ogrodnik, bo w przeciwnym razie ogród zupełnie zarośnie.

- Czy wschodnie skrzydło naprawdę tworzy osobną całość? - spytała, marszcząc nos.

- Może się pani nawet zamykać przede mną w nocy. - W szarych oczach Nathana błysnęło rozbawienie.

- A czy będę musiała? - rzuciła wyzywająco, nie chcąc dać się zwieść tym przekomarzaniom.

- Nie sądzę. - Spoważniał. - Nie jest pani w moim typie. Oczywiście ma pani wdzięk... fiołkowe oczy, ciemne włosy i tak dalej... ale mnie to specjalnie nie bierze. A poza tym jest pani zbyt niewinna. Wolę pewne wyrafinowanie i... doświadczenie.

Gdyby nie kpiący ton, taka deklaracja mogłaby być wręcz przerażająca.

- A może pan miał zbyt wiele doświadczeń? - powiedziała to spontanicznie, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Przez chwilę patrzył na nią jakoś dziwnie.

- Niewykluczone, że ma pani rację - rzekł wreszcie, wzruszając ramionami, jak gdyby miał dość tej rozmowy. - To co, interesuje panią ta praca?

- Tak - odparła i już w chwilę później zastanawiała się, dlaczego dała taką odpowiedź. Czuła instynktownie, że podjęcie pracy u Nathana Haywarda nie jest dobrym pomysłem. A każdą kobietę, która zgodziłaby się zamieszkać z nim pod jednym dachem, należało poddać badaniom psychiatrycznym!

Mimo to decyzji nie zmieniła. Zgodziła się przynieść swoje rzeczy z samochodu i zacząć pracę po południu.

Postępujesz niemądrze, ostrzegała sama siebie. Ale spoglądając na Nathana, widząc jego wychudzenie i zmęczone oczy, pomyślała, ze przecież on kogoś potrzebuje. Zbyt długo mieszkał sam. I wcale mu to nie służyło.

Dlaczego jednak to właśnie ona miała tu zamieszkać? Może dlatego, że nikt inny się nie zjawił? Nikogo innego Nathan Hayward nie obchodzi. A czy ją obchodzi? Nie odpowiedziała sobie na to pytanie. Nie sądziła, że odpowie na nie kiedykolwiek.

Wykona pracę, za którą otrzyma zapłatę, i będzie z Nathanem na przyjaznej stopie - jeżeli on potrzebuje przyjaciela. To wszystko. A w nocy nie zapomni się zamknąć! Pewnie mu trochę współczuje, pewnie trochę go czasami lubi, ale w tych szarych oczach jest coś takiego, co ostrzega, by mieć się na baczności.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy pani Rogers usłyszała, że Rose wprowadza się do Lyncombe Manor, była niemal wstrząśnięta.

- Przecież pan Hayward sam zajmuje cały dom.

- Zgadza się. Ale część, z której będę korzystała, jest całkiem osobna. A poza tym mówiła mi pani, że to sympatyczny człowiek. - Rose uśmiechnęła się.

- Nawet najsympatyczniejsi mężczyźni potrafią czasami być nieznośni. - Pani Rogers ściągnęła z dezaprobatą brwi. - Żadnemu nie można ufać. Nie potrafią zapanować nad swoimi zachciankami.

- Naprawdę będę bardzo ostrożna. - Rose z trudem hamowała śmiech.

- Nie sądzę, by udało mi się panią powstrzymać - westchnęła pani Rogers. - Ale jeżeli wyprowadza się pani z powodu braku pieniędzy, to naprawdę niepotrzebnie. Może pani zostać i zapłacić mi później.

Rose podziękowała gospodyni, szczerze wzruszona jej propozycją.

- Myślę jednak - powiedziała na pożegnanie - iż w Lyncombe Manor nie stanie mi się nic złego. A jeżeli pojawią się jakieś komplikacje, przynajmniej wiem, że mogę tu wrócić.

Po kilku minutach była już spakowana. Cały niewielki bagaż zmieścił się na tylnym siedzeniu samochodu.

Własny samochód w Lyncombe Manor mógł się wydawać zbytecznym luksusem, ale ponieważ wynajęła go do końca miesiąca, chyba nie było sensu oddawać go wcześniej. I tak, pomyślała, nie otrzymałaby zwrotu pieniędzy. Zresztą, może się przydać. Z posiadłości Haywarda nie dałoby się w razie czego szybko uciec inaczej niż samochodem.

Najpewniej jednak do niczego złego nie dojdzie, bo przecież przez większość dnia będzie pracowała, prawie nie widując Nathana.

Pojechała prosto do Lyncombe Manor. Wyjmując torby z samochodu, czuła się tak, jakby wróciła do domu. Nathan się nie pokazał, chwyciła więc swoje bagaże i zatargała je do holu.

Panował tu przyjemny chłód, pozwalający zapomnieć o żarze lejącym się z nieba. Rzuciła bagaże na podłogę i przez chwilę stała niezdecydowana. Nie miała pojęcia, którędy idzie się do jej pokoi.

Muszę znaleźć Haywarda, pomyślała. Ale gdzie on może być? Przeszukanie całego domu i okolicy potrwa wieki. Weszła do dużego pokoju i gdy przemierzała go bezszelestnie, ujrzała nagle Nathana, rozpartego w wielkim fotelu przy kominku. Spał jak zabity.

Wiele ludzi wygląda we śnie bardzo bezradnie, lecz on robił wrażenie człowieka wypoczywającego. I to wydało jej się czymś nowym, bo nigdy dotąd nie widziała go odprężonego.

Podeszła bliżej i zaczęła mu się przyglądać. Znikło napięcie ust i zmarszczki między brwiami - wyglądał całkiem inaczej, o wiele młodziej.

Ile mógł mieć lat? Trudno było powiedzieć. Dobiegał trzydziestki lub ledwie ją przekroczył. Gdyby naprawdę jej na tym zależało, pewnie mogłaby się tego dowiedzieć ze starych numerów gazet. Nietrudno będzie je znaleźć.

Ale czy rzeczywiście chciała wiedzieć więcej? Uświadomiła sobie nagle, że tak. To niedobrze. Nie powinna interesować się zbytnio tym mężczyzną. Instynkt znów ją ostrzegał, że nie wyjdzie jej to na dobre.

Nathan poruszył się i otworzył oczy. Miał nieprzytomne spojrzenie, ale kiedy w końcu zauważył obecność Rose, wyglądał na rozczarowanego.

- Ach, to pani - mruknął.

W tym momencie Rose odniosła wrażenie, że Nathan jakby oczekiwał kogoś innego, chociaż wiedział, że ten ktoś nigdy już nie pojawi się w jego życiu.

- Tak, to ja - odparła bezbarwnym tonem.

- Pewnie chce pani zobaczyć swoje mieszkanie?

- Podniósł się sztywno. - Zaprowadzę tam panią.

- A jak siniaki? - spytała, kiedy szli przez największy pokój.

- Bolą.

Nic więcej nie powiedział. Rose domyśliła się, o co chodzi. Nie był w nastroju do rozmowy. Poprowadził ją wąskimi, krętymi schodami w górę i na szczycie otworzył drzwi.

- To najwyższe piętro we wschodnim skrzydle. Jest tu sypialnia, łazienka i jeszcze jeden pokój tam dalej. Może go pani używać w ciągu dnia. Nie ma kuchni, będzie więc pani musiała korzystać z tej w głównej części domu. Jak mówiłem, tylko z niej będziemy musieli korzystać wspólnie. - Jakby trochę się rozluźnił, a w jego oczach pojawiło się nawet rozbawienie.

- W drzwiach do tego skrzydła jest całkiem solidny zamek. Kiedy będzie się pani kładła spać, wystarczy przekręcić klucz, a poczuje się pani bezpiecznie.

- Już teraz czuję się bezpiecznie. Dziękuję - odparła. Nie była to jednak prawda. - Rozpakuję się, a pracę rozpocznę zaraz po lunchu.

- Może pani poczekać do jutra. Nie jestem aż takim tyranem.

- Wolałabym dzisiaj. Chcę jak najszybciej zacząć zarabiać.

- Jak pani sobie życzy. - Wzruszył ramionami. - I proszę się nie krępować i korzystać z kuchni, kiedy tylko będzie pani potrzebowała.

- A kiedy pan przygotowuje posiłki? Pytam po to, żebyśmy na siebie nie wpadali.

Spojrzał na nią badawczo.

- Czy mam przez to rozumieć, że wolałaby mnie pani oglądać jak najrzadziej?

- Wcale nie. Po prostu myślę, że to raczej pan wolałby, abym mu się nie kręciła przed nosem.

- Kiedy będę miał dosyć pani towarzystwa, na pewno o tym powiem. A teraz trudno wyznaczać sobie jakieś pory, bo ja jadam... i sypiam... o różnych porach. Nigdy regularnie.

- Pewnie dlatego, że jest pan twórcą - powiedziała żartobliwym tonem. - Na przykład wstaje pan w środku nocy i pisze piosenki?

- Już nie piszę - rzucił gwałtownie. Zmieniła mu się twarz i zanim Rose zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, obrócił się na pięcie i wyszedł.

Przez kilka chwil patrzyła za nim myśląc, że poruszyła drażliwy temat, którego w przyszłości należy unikać.

Zaczęła się rozglądać po pokojach, które w najbliższym czasie miały być jej domem. Umeblowanie przeszło jej najśmielsze oczekiwania. W sypialni stało następne łoże z baldachimem, ale było ono w stylu wiktoriańskim, z draperiami, nakryte ręcznie szytą kołdrą z kolorowych kwadratów. Znalazła tu też brzuchatą komodę, przepastną szafę i kilka krzeseł.

Wyposażenie łazienki było staroświeckie. Nie obudowana wanna stała na wielkich łapach. Rose odkręciła kran i natychmiast zaczęła lecieć gorąca woda. Ucieszyło ją to ogromnie; wyobraziła sobie, jak wspaniale można będzie w niej odpoczywać po ciężkiej pracy w ogrodzie.

Ostatni pokój był salonikiem. Stały tu stare fotele o podniszczonej tapicerce, całkiem spory stół, biblioteczka wypełniona rzędami poważnie wyglądających tomów i wysokie lampy z abażurami wykończonymi frędzlami. Na starym biurku Rose zobaczyła mały przenośny telewizor.

Największym atutem tego pokoju był widok z okna wychodzącego na ogród. Rose przez chwilę wyobrażała sobie, jak zmieni się ogród, kiedy ona sama nieco go uporządkuje.

Odeszła wreszcie od okna i zaczęła się rozpakowywać. Naraz uświadomiła sobie, że dawno minęła pora lunchu. Poczuła okropny głód.

Nathan chyba już zjadł, pomyślała, idąc do kuchni, pewna, że znajdzie się tam sama. Otworzyła drzwi i aż jęknęła. Przy stole siedział Hayward. Spojrzał na nią bez słowa.

- Wygląda na to, że spędza pan tutaj większość czasu.

- To mój dom i chyba mam prawo spędzać czas tam, gdzie mi się podoba.

Pomyślała, że właściwie ma rację.

- W takim razie przepraszam, nie przeszkadzam. Później przyjdę coś zjeść - powiedziała, cofając się do drzwi.

- Znów pani ode mnie ucieka? - Jego twarz rozjaśnił uśmiech.

- Skądże. Po prostu nie znam panujących w tym domu zwyczajów. To znaczy, nie wiem, czy mam się panu usuwać z drogi, czy nie...

- Już pani powiedziałem, że w tym domu nie panują żadne zwyczaje. Może mnie pani unikać albo kręcić się w pobliżu. To bez znaczenia. Jest mi wszystko jedno.

A to ci dopiero wyszukany komplement, pomyślała Rose. Wszystko jedno, czy ona jest, czy jej nie ma! Prawdę mówiąc, nie oczekiwała od Haywarda komplementów. Utwierdziła się tylko w przekonaniu, że lepiej będzie się tutaj czuła, jeżeli widywanie się z nim ograniczy do minimum.

Doskwierał jej jednak głód i nie mogła czekać, aż Nathan wyjdzie z kuchni. Może zechce tu spędzić cały dzień!

- Jeśli to panu nie przeszkadza, zrobię sobie parę kanapek.

- Niech pani wreszcie przestanie mnie pytać, czy mi coś przeszkadza. - Wzruszył niecierpliwie ramionami. - Niech pani robi to, na co ma pani ochotę. Proszę zjeść kanapkę albo ugotować sobie cały obiad, do cholery! Mamy mnóstwo jedzenia. Proszę brać, co pani chce.

Zaczęła szperać po szafkach. Szybko przygotowała kanapki z szynką, pomidorem i sałatą, złapała szklankę soku i ruszyła do drzwi.

- Zjem na dworze, na słońcu - mruknęła i pośpiesznie uciekła z kuchni.

Na podwórzu poczuła, że jej zdenerwowanie mija. Posilając się pomyślała nawet, że humory Nathana nie powinny jej dziwić, bo przecież cały jest potłuczony i obolały. Przeczuwała jednak, że Nathan miewa napady złego humoru nawet wtedy, kiedy czuje się doskonale! Prawdopodobnie taka była prawda.

Resztę popołudnia Rose spędziła na wędrówce po ogrodzie. Sporządziła bardzo długą listę czynności do wykonania. Na znalezionej w domu kartce zrobiła ołówkiem szkic terenu, zaznaczając zarośnięte trawą i chwastami grządki kwiatowe oraz inne miejsca, które odkrywała w miarę zagłębiania się w zarośla. Na przykład nieczynną fontannę, zapewne zatkaną wodorostami, rzeźby, których głowy wystawały zza krzewów wymagających przystrzyżenia, kamienne rynny zarośnięte skalnymi roślinami, niemal zaduszonymi przez chwasty.

Pochyliła się nad skończonym szkicem i głęboko westchnęła. Przecież to praca na długie tygodnie! Czy aby nie podjęła się czegoś, czemu nie podoła?

Nie! - powiedziała sobie stanowczo. Zacznie od jutra rana i nie spocznie, póki ten ogród jej się nie podda. Praca będzie ciężka, ale przyjemna, bo i dom, i ogród budzą w niej niezwykłe uczucia.

Wieczorny posiłek zjadła samotnie - Nathan się nie pokazał - a potem w swoim pokoju na górze przez pewien czas oglądała telewizję. Później usiadła przy oknie. Nad ogrodem szybko zapadał zmierzch. Wkrótce już tylko białe róże wyłaniały się z ciemności ogrodu skąpanego w bladej poświacie księżyca. Rose położyła się spać w wiktoriańskim łożu i zanim zasnęła, wsłuchiwała się w dalekie, ponure pohukiwania sowy. Spała smacznie aż do rana.

Przez kilka następnych dni pracowała ciężko, jak nigdy w życiu. Odkryła starą szopę pełną przeróżnych narzędzi ogrodniczych i zaczęła od wyciągnięcia największej z trzech kosiarek. Była ona rzeczywiście ogromna i niełatwo było ją uruchomić, lecz potem wjeżdżała już w wysoką trawę jak w masło. Przed końcem dnia Rose udało się skosić i wygrabić większą część trawnika. Dziewczyna czuła się co prawda tak, jak gdyby wypociła w słońcu kilka litrów wody, i bolały ją wszystkie mięśnie, ale też miała poczucie zwycięstwa. Wymoczenie się w ogromnej wannie przyniosło ulgę jej zbolałemu ciału. Rzuciła się na łóżko i natychmiast zasnęła.

Kiedy pod koniec pierwszego tygodnia stanęła w oknie, wdychając chłodne, słodkie powietrze, popatrzyła z dumą, jak bardzo posunęła się z robotą. Grządki nabrały kształtu, trawa była właściwie przycięta, a największe chwasty zostały powyrywane. Następnego dnia Rose miała zamiar oczyścić fontannę i otaczającą ją ozdobną sadzawkę.

Odeszła od okna i wdrapała się do wanny. Odpoczywała w niej ponad pół godziny, aż poczuła, że mięśnie przestają boleć. Wytarła się i włożyła cienką bawełnianą koszulę nocną. Nie poszła jednak prosto do łóżka, lecz wróciła do saloniku, żeby jeszcze raz rzucić okiem na ogród w świetle księżyca.

Widok ten niezmiennie ją fascynował. Za dnia ogród wyglądał znajomo i przyjaźnie. W nocy stawał się tajemniczy i mogłaby przysiąc, że widzi w nim duchy ludzi, którzy przez ubiegłe stulecia zamieszkiwali Lyncombe Manor.

Nagle naprawdę zobaczyła coś białego. O mało nie umarła ze strachu. Krew uderzyła jej do głowy. Po chwili jednak roześmiała się z ulgą - był to tylko Nathan, ubrany w białą bluzę.

W ciągu minionego tygodnia prawie go nie widywała. Czasem miała wrażenie, że mieszka tu sama. Wcale jednak nie czuła się nieswojo w tym ogromnym starym domu. Wręcz przeciwnie, czuła się jak u siebie. Niepokoiło j'ą tylko, że zaczyna kochać to domostwo. Co będzie, kiedy nadejdzie czas wyjazdu?

Postanowiła o tym nie myśleć. Chciała zobaczyć się z Nathanem. Musiała go zapytać o kilka spraw. W ciągu dnia szukała go kilkakrotnie, ale nie zdołała znaleźć. Musi z nim porozmawiać, zanim znowu zniknie.

Zdjęła szybko koszulę, wciągnęła dżinsy i trykotową bluzkę, po czym zbiegła po schodach i wypadła na podwórze. Przez ogród szła już spokojniej, rozmyślając o tym, gdzie całymi dniami podziewa się Nathan, jak spędza czas. Na pewno nie pilnował jej przy pracy. Pojawił się tylko kilka razy, by spytać, czy niczego jej nie trzeba. W istocie wszystko przebiegało lepiej, niż się spodziewała. Bezkonfliktowo. Po prostu dwoje ludzi mieszkało zgodnie w wielkim domu.

Nagle zobaczyła Nathana. Stał przy dużym stawie, na przeciwległym krańcu ogrodu. Kaczki schowały się w zaroślach, a w gładkim lustrze wody przeglądał się księżyc.

Rose nie skradała się, lecz szła tak cicho, że kiedy podeszła do Nathana i dotknęła jego ramienia, aż podskoczył. Oczy zaświeciły mu w blasku księżyca.

- Co pani tu, do diabła, robi?

- Chciałam porozmawiać.

- Teraz? O tej porze?

- Jest dopiero jedenasta. A pan chyba nie chodzi bardzo wcześnie spać.

- Po co kłaść się do łóżka, kiedy i tak nie można zasnąć - mruknął odrobinę mniej gniewnym tonem.

- Nic na to nie poradzę. Ale skoro pan nie śpi, chciałabym zadać kilka pytań.

Nie wyglądało na to, żeby miał ochotę z nią rozmawiać, ale Rose nauczyła się lekceważyć jego humory.

- Skończyłam już tę najgorszą robotę. Skosiłam trawę i usunęłam prawie wszystkie większe chwasty. Teraz muszę wiedzieć, co mam robić dalej. Jaki pan chce mieć ten ogród?

- Ogród to ogród - odparł obojętnym tonem, patrząc na nią.

- Myli się pan. Są różne ogrody - powiedziała z niecierpliwością w głosie. - Francuskie, w których wszystko musi być pod linijkę, i angielskie, bardziej improwizowane, gdzie róże pną się, jak im się podoba, stokrotki rosną w trawie, a inne kwiaty rozrastają się kępami.

- Niech go pani urządzi, jak się pani podoba.

- Ale to pana dom i pan powinien zdecydować.

- A pani jaki by wolała? Chyba angielski? - dopowiedział, nie czekając na nią.

- Jak pan to zgadł? - spytała zaciekawiona.

- Wydaje mi się to, po prostu, bardziej zgodne z pani osobowością - odparł sucho, ale wyraz jego oczu się zmienił. Obojętność ustąpiła miejsca błyskowi zainteresowania. - O co jeszcze chce mnie pani spytać?

- Zaraz, co to było... - mruknęła spłoszona.

- Zdaje się, że miała pani do mnie kilka pytań.

- No tak... chyba tak... - jąkała się, nie pojmując, dlaczego, do diabła, nagle opuściła ją pewność siebie. - No cóż, zapomniałam. Robi się późno. Idę spać, bo mam zamiar zacząć wcześnie rano. Chcę jak najlepiej wykorzystać tę piękną pogodę, zanim się skończy.

Zdawała sobie sprawę z tego, że paple bez większego sensu, ale nie mogła się powstrzymać. Nie wiedziała, dlaczego tak się zachowuje. Wiedziała tylko tyle, że między nimi nagle coś się zmieniło, i była na to bardziej wyczulona.

Ruszyła w stronę domu. Nathan podążył za nią.

- Myślałam, że chce pan jeszcze trochę tu zostać.

- Spojrzała na niego pytająco, zatrzymując się na chwilę.

- Nic podobnego nie mówiłem.

- Spacery pomagają na bezsenność.

- Już się naspacerowałem. I wcale mi to nie pomogło. Mam dość samotnych spacerów.

Co on chce przez to powiedzieć? Że chce się przejść z nią? O tej porze? O, nie, ona z pewnością nie przyjmie zaproszenia!

Przyśpieszyła kroku, mając nadzieję, że Hayward zrozumie i pójdzie w swoją stronę. Ale nadal szedł obok i wyglądało na to, że chce z nią wrócić do domu. Zaszumiało jej w skroniach.

Ten mężczyzna nie robi na mnie żadnego wrażenia, pomyślała. Dam sobie radę.

Byli już na podwórzu. Rose przystanęła. W świetle księżyca dom wyglądał niezwykle romantycznie. Srebrny blask otulał jego sylwetkę, na ścianach drżały blade, strzępiaste cienie paproci.

- Dlaczego pan kupił ten dom? - spytała niespodzianie. Nie miała pojęcia, dlaczego o to pyta, ale nagie zapragnęła poznać odpowiedź.

- Powiedziałem pośrednikowi, że szukam domu na uboczu, i wziąłem pierwszy, jaki mi zaproponował - odparł, wzruszając ramionami.

- Ale gdyby nawet pokazał panu kilkanaście podobnych domów, wybrałby pan ten, prawda? - nalegała. - Bo mnie wydaje się on wspaniały.

- Szczerze mówiąc, wcale go nie oglądałem. Kupiłem w ciemno - odparł, a ona spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Byłem wtedy za granicą. Nie mogłem przylatywać, by oglądać kolejne domy. Uznałem, ze ten mi odpowiada, i zdecydowałem się go kupić.

- Pozazdrościć pośrednikowi. Idealny z pana klient! - rzuciła sucho.

Zauważyła, że Nathan bacznie jej się przygląda.

- Jakoś dziwnie pan na mnie patrzy.

- Nie, tylko dopiero teraz dostrzegłem, jak bardzo pasuje pani do tego domu - powiedział powoli.

- Co pan ma na myśli?

- Jest tak, jakby to był od dawna pani dom.

- To prawda. Tak właśnie się czuję - powiedziała cicho. - Oiociaż to głupie, bo tak niedawno zaczęłam tu mieszkać i niedługo już się wyprowadzę.

- Może tak, może nie - rzucił tajemniczo.

Już chciała zapytać, co ma znaczyć ta odpowiedź, ale postanowiła tego nie robić. Jakoś łatwiej się w tym domu rozmawiało w nocy niż w dzień. Miała też uczucie, że ich rozmowa może przybrać bardzo intymny charakter. To przez ten księżyc, pomyślała. Srebrna poświata pobudza zmysły.

Każdą zmianę nastroju Nathana Rose wyczuwała teraz całą sobą. Pozostało tylko mieć nadzieję, że on nie czyta równie łatwo w jej myślach ani nie wie, co ona czuje.

Chciała powiedzieć, że idzie już do domu, ale nie potrafiła się na to zdobyć. A sam Nathan jeszcze pogarszał sprawę: cały czas na nią patrzył. Jakby ją widział po raz pierwszy w życiu.

- Bardzo proszę, niech pan przestanie tak na mnie patrzeć - powiedziała wreszcie, zniecierpliwiona, kiedy odzyskała mowę. - To bardzo...

- Bardzo? - podsunął cicho.

Już miała powiedzieć „niepokojące”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.

- To bardzo... bardzo niegrzeczne! - wymamrotała wreszcie.

- Nigdy nie udawałem kogoś szczególnie grzecznego - stwierdził lakonicznie.

Rozmawiał z nią o wiele swobodniej niż zwykle i był w zupełnie innym humorze niż wtedy, gdy do niego podeszła w ogrodzie. Popełniła błąd! Trzeba było siedzieć w domu, a rozmowę przeprowadzić jutro.

- Po prostu nie wiem, dlaczego pan wciąż tak na mnie patrzy - powiedziała poirytowanym tonem.

- Może dlatego, że teraz, wieczorem, wygląda pani inaczej. Zupełnie nie rozumiem dlaczego.

- Wieczorem każdy wygląda inaczej. Światło płata różne flgle. Rano znów będę tą samą nieciekawą osobą.

- Może, ale w tej chwili bynajmniej nie wygląda pani nieciekawie.

Jego głos był teraz miękki jak aksamit. To powinno było ją ostrzec. Niestety, ciekawość zwyciężyła.

- Mówi pan, że nie wyglądam nieciekawie. Jak więc wyglądam? - spytała wbrew sobie.

- Nie jest pani teraz podobna do żadnej kobiety, z którą byłem związany.

- To komplement?

- Nie - odparł spokojnie. - Po prostu stwierdzenie. Nie lubię mówić komplementów.

- A co pan lubi?

- Teraz? To... - powiedział miękko. Jego szare oczy nabrały srebrnego blasku.

Dopiero później Rose uświadomiła sobie, jaka była naiwna. Nie powinna była zadawać tego pytania. Dało mu ono szansę, na którą czekał. Ale ona nie spodziewała się takiej sytuacji. Przecież na początku tygodnia napomknął, że go nie interesuje. Że nie jest w jego typie.

A tu nagle zaczął ją namiętnie całować. Usta miał ciepłe, zmuszające do odpowiedzi. To nie był przyjacielski ani letni pocałunek, którym okazuje się zainteresowanie. Nathan całował ją tak, jakby od dawna na to czekał.

Był to pocałunek mężczyzny, który raptem zdał sobie sprawę, że za długo już żyje bez kobiety. Mężczyzny, który pragnął wziąć o wiele więcej, niż Rose była gotowa dać! Ale usiłując mu to powiedzieć, niewiele zdziałała. Stłumił pocałunkiem jej słowa. Miała wrażenie, że zrobił to celowo. Krew uderzyła jej do głowy, ogarnęła ją fala gorąca.

- Co pan robi? - rzekła z trudem, kiedy udało jej się na chwilę oswobodzić.

- To chyba oczywiste!

- Nie chcę, żeby mnie pan całował! - krzyknęła. - Właśnie pan!

- Dlaczego? - spytał spokojnie. - Zdaje się, że umiem to robić. Nie podobało się pani?

- Nie o to chodzi, czy mi się podobało!

- Moim zdaniem zawsze o to chodzi. Przynajmniej w moim przypadku. Ludzie całują się dla przyjemności.

Usiłował ją osaczyć, a na to nie mogła pozwolić. Po chwili jednak próba rozmowy straciła sens, bo Nathan objął ją i znów zaczął całować.

O ile pierwszy pocałunek zrobił na Rose ogromne wrażenie, to od następnych ugięły się pod nią kolana. Nathan przypuścił prawdziwy szturm. Już nie tylko całował ją namiętnie, lecz bez wahania sięgnął do jej piersi. Znieruchomiała myśląc, że za chwilę zrezygnuje rozczarowany. Miała bowiem bardzo małe piersi i mężczyźni - choć nie było ich w jej życiu wielu - nie poświęcali im zbyt dużej uwagi.

Ręce Nathana nie potrafiły się jednak od niej oderwać. Było to dla Rose taką nowością, że przestała się bronić. Koniuszkami palców pieścił delikatnie małe wzgórki, aż nabrały niezwykłej twardości i spragnione dotyku podnosiły cienki materiał bluzki. W końcu zamknął je całe w swych dłoniach, nie bacząc na to, że brakuje im krągłości.

Znów zaczął ją całować. Z przerażeniem stwierdziła, że niemal zupełnie przestaje się bronić.

Nie możesz pozwolić, żeby nad tobą zapanował, powtarzała sobie Rose. Przecież dla niego to nic nie znaczy. Ty dla niego nic nie znaczysz. Po prostu znalazłaś się tutaj, jesteś kobietą, a on uznał, że może po ciebie sięgnąć. I tyle.

Kiedy na chwilę oderwał od niej usta, żeby zaczerpnąć powietrza, wiedziała już, co ma robić. Jednym szybkim ruchem uwolniła się od jego rąk i cofnęła o kilka kroków.

- Wydawało mi się, że nie jestem w pana typie - powiedziała, z trudem chwytając oddech.

- Też mi się tak wydawało - przytaknął miękko, ale w tonie jego głosu było coś ostrzegającego. Zrozumiała, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.

- Podobają się panu kobiety wyrafinowane, doświadczone, prawda?

Nagle uświadomiła sobie, że odczuwa z tego powodu pewną gorycz.

- Teraz potrzebuję po prostu kobiety, która nie jest zimna. I nie jest blondynką. - Oczy mu błyszczały.

Rose przypomniała sobie, że już kiedyś ucieszył się, że ona nie jest blondynką. Szybko ochłonęła z gniewu. Patrzyła na jego usta, które wykrzywił grymas, i na oczy, które nabrały dziwnego wyrazu.

- Nic panu nie jest? - spytała odruchowo.

- Nie, wszystko w porządku - odparł po chwili milczenia. - Chyba w końcu rzeczywiście wszystko wraca do normy. Niezbyt to jednak ładnie z mojej strony, że posłużyłem się panią, by się o tym przekonać.

- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan mówi. - Potrząsnęła niecierpliwie głową.

- Pewnie, skąd miałaby pani wiedzieć? - Dziwnie się uśmiechnął. - Chyba lepiej będzie, jeśli pójdzie pani spać. Oboje mamy na dzisiaj dosyć.

Odwrócił się i odszedł. Rose odprowadziła go wzrokiem, zastanawiając się, co to wszystko ma znaczyć. Co za noc! Czuła, że drży, jakby wciąż jeszcze nie potrafiła otrząsnąć się z szoku. Najpierw te pocałunki - i to właściwie niezapomniane! Potem dotyk jego rąk wywołujący doznania całkiem dla niej nowe. I w końcu te zagadkowe uwagi, rzucone tuż przed nagłym odejściem.

Stała na podwórzu jeszcze parę chwil, aż powoli ruszyła do swojego pokoju. Kilka razy powtórzyła sobie, że nie ma najmniejszej ochoty, by sprawy posunęły się dalej. Przecież to ona wszystko przerwała. A może to Nathan stracił na nią ochotę? Odsunęła jednak tę niemiłą myśl.

Weszła do wschodniego skrzydła i zamknęła drzwi, a po - chwili wahania przekręciła klucz ze świadomością, że robi to niepotrzebnie. Przecież on i tak tu dzisiaj nie przyjdzie.

Zaniepokoiło ją, że czuje się z tego powodu rozczarowana.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Rose nie od razu poszła spać. Niespodziewane wydarzenia wytrąciły ją z równowagi. Musiała ochłonąć i zastanowić się, co właściwie czuje po tej nagłej zmianie stosunków między nią a Nathanem.

Nie miała wątpliwości co do tego, jak powinna się czuć. Powinna natychmiast spakować się i rano wyjechać, niezmiernie oburzona, że się tak na nią rzucił. Przecież co zdarzyło się raz, może się z łatwością powtórzyć.

Szczerze mówiąc, taka perspektywa wcale jej nie przerażała, a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim powinna. Nathan budził w niej wiele uczuć, ale na pewno nie strach. Mogłoby się to nawet wydawać nieco dziwne, zważywszy, że przebywali w tym domu tylko we dwoje. Taka sytuacja powinna napawać ją lękiem.

Krążyła po pokoju, powoli zdejmując dżinsy i trykotową bluzkę. Koszula nocna leżała na łóżku, tam gdzie rzuciła ją przed wyjściem. Nie włożyła jej jednak, tylko stanęła przed wielkim lustrem po drugiej strome pokoju.

Nigdy nie zachwycała się swoim ciałem i rzadko kiedy mu się przyglądała. Była wysoką, kanciastą dziewczyną o małych piersiach, smukłej talii, płaskim brzuchu i wąskich biodrach. Ze wszystkiego chyba najbardziej udały się jej nogi. Były długie i zgrabne.

Ojciec mawiał, że tańczy na nich niczym koń na wyścigach.

Rose pociągnęła nosem. Porównanie do konia wyścigowego nie było specjalnie pochlebne. Wolałaby być krągła i zmysłowa!

Lekko wzdychając, wciągnęła koszulę. Postanowiła, że nową sytuację przemyśli rano. Trzeba było podjąć decyzję, ale teraz nie miała siły. Ranek mądrzejszy bywa od wieczora, a poza tym wspomnienie niezwykłego dotyku rąk Nathana nie będzie już tak dojmujące.

Wbrew przewidywaniom spała naprawdę dobrze, a po przebudzeniu zobaczyła to, co się zdarzyło poprzedniego wieczoru, w zupełnie innym świetle. Nie pamiętała dotyku dłoni Nathana, tylko fakt, że miał czelność doprowadzić do tak intymnej sytuacji.

Z narastającym oburzeniem przypominała sobie jego namiętne pocałunki i pewność siebie. Jakim prawem tak się zachował! Jakim prawem uznał, że jeśli tylko sobie tego zażyczy, ona przestanie być sobą i odegra rolę anonimowego, kobiecego ciała, którego nagle zapragnął? Rose bardzo dobrze wiedziała, że myśli nierozsądnie i celowo wzbudza w sobie fałszywy gniew. Nie miała jednak zamiaru tak od razu się uspokoić.

Szybko umyła się, ubrała i zeszła na dół. Zobaczyła, że Nathana nie ma ani w kuchni, ani w dużym pokoju, i jej gniew ostygł. Dopiero kiedy zrozumiała, że być może specjalnie się przed nią chowa, znów ogarnęła ją furia.

Wie, że wczoraj wieczorem postąpił źle, mówiła sobie. I dlatego nie chce konfrontacji, boi się, że ona zmusi go do przyznania się do winy.

Gdyby nie zawiodły jej nerwy, z pewnością przyszłoby jej do głowy, że Nathan nie lęka się żadnej konfrontacji, zwłaszcza z dwudziestotrzyletnią dziewczyną. Ponieważ jednak aż kipiała z oburzenia, postanowiła, że go znajdzie i doprowadzi do decydującej rozmowy.

Na parterze było kilka pokoi, zamierzała więc zajrzeć do każdego z nich. Jeżeli go nie znajdzie, przetrząśnie pierwsze piętro, a potem ogród.

Poszukiwania trwały bardzo krótko. Idąc wąskim korytarzem, trafiła na pokój w tylnej części domu. Zza zamkniętych drzwi dobiegały dźwięki pianina. Ktoś bębnił na nim fałszywie. Nacisnęła klamkę i weszła do nie znanego sobie pokoju. Okna były otwarte na oścież. Wonne ogrodowe powietrze mieszało się z wyraźnym zapachem mocnego alkoholu.

Pianino stało w kącie. Siedział przy nim Nathan. Kiedy ją zobaczył, jego palce na klawiszach znieruchomiały.

- Co to? Pijaństwo od samego rana? - spytała tonem, w którym zabrzmiała odraza i niepewność. Przed Nathanem stała pusta butelka.

- Oczywiście, że nie - odparł niewzruszony, jak zwykle, kiedy nie był całkiem trzeźwy. - Zacząłem wczoraj wieczorem, tuż po tym, jak się rozstaliśmy.

- Nic dziwnego zatem, że pan siedzi, i nie radziłabym wstawać, bo na pewno runąłby pan na podłogę - zauważyła z dezaprobatą.

- Nigdy się nie przewracam. Bo i nigdy tak naprawdę się nie upijam. Nawet jeśli piję bardzo długo czy bardzo dużo. Alkohol pomaga tylko zamazać trochę kontury rzeczywistości, a czasami właśnie tego mi trzeba.

Rose zdała sobie sprawę, że Nathan ją zagaduje.

A przecież nie przyszła tutaj wysłuchiwać jego pijackich zwierzeń.

- Pan chyba wie, dlaczego tu przyszłam - powiedziała.

- Oczywiście, że wiem. Przyszła pani wygłosić mi kazanie na temat mojego wczorajszego zachowania.

- No właśnie!

- I co chce pani usłyszeć? Że jest mi przykro?

- Wzruszył ramionami. - Ale nie jest mi przykro. Po prostu miałem na to ochotę.

- Pan miał ochotę i to wszystko? Nieważne, co ja czułam, prawda?

- Odnosiłem wrażenie, że nie wywołuje to w pani zbyt wielkiego sprzeciwu. - Spojrzał jej w oczy.

- Skąd ta pewność? Pytał mnie pan? Obchodziło to pana?

Przesunął palcami po ciemnych, zmierzwionych włosach, jak gdyby nie miał ochoty przeciągać tej rozmowy.

- Nie pytałem, bo nie musiałem - odparł w końcu.

- Wiem, czy kobieta tego chce... czy nie chce. A czy mnie to obchodziło? - Podniósł ramiona w geście niezdecydowania. - Chyba tak, bo w przeciwnym razie bym. pani nie całował.

Rose nie potrafiła gniewać się dłużej na Nathana. Byli tak blisko siebie, a w jego obecności sprawy zawsze zaczynały wyglądać inaczej, niż je sobie sama potrafiła wyobrazić.

Podeszła do otwartego okna i wyjrzała na ogród. Zostało jeszcze mnóstwo pracy, ale rysowały się już wyraźnie linie trawników i grządek, w oddali połyskiwało lustro stawu i widać było opielone, kolorowe kwiaty.

Wreszcie znów odwróciła się twarzą do Nathana.

Uświadomiła sobie, że odkąd weszła do pokoju, nie spuszczał z niej wzroku. Ale to już jej nie krępowało. Przeciwnie - sprawiało przyjemność.

- Co ma pani teraz zamiar zrobić? Spakować się i odjechać?

- Gdybym była rozsądna, powinnam tak zrobić - odparła po zastanowieniu się i spojrzała na niego.

- Co pan miał wczoraj na myśli mówiąc, że potrzebuje pan kobiety, która nie jest zimna i nie jest blondynką?

- Chyba pani doskonale wie? - odparł po chwili. Oczywiście, że wiedziała. Miała dość czasu, by to wszystko przemyśleć. Chodziło o Jancis Kendall, dziewczynę, która śpiewała jego piosenki i z którą koncertował. Ona była blondynką.

Rose lekko westchnęła. Pakowała się w coś głębokiego i skomplikowanego, tego była pewna. Czy jednak potrafi się łatwo wycofać, jeżeli zajdzie taka potrzeba?

Wyjrzała znowu przez okno. Ogród, skąpany w słonecznym żarze lejącym się z niebieskiego nieba, wydawał się oazą spokoju. Ptaki śpiewały ukryte w pobliskich drzewach, kaczki kwakały w oddali, a od krzewów róż pnących się po ścianach dobiegało buczenie rojących się pszczół.

- Chce pan, żebym została? - spytała, wciąż odwrócona plecami do Nathana.

- Kilka dni temu odpowiedziałbym, że jest mi wszystko jedno. A teraz zaczynam rozumieć, że dzięki pani moje życie stało się znów normalniejsze. Nie wiem, jak pani tego dokonała, i chciałbym, żeby to trwało przez jakiś czas.

Rose odwróciła się i spojrzała na niego.

- Czy powiedziałby pan to samo, gdyby był pan trzeźwy?

- Chyba nie. Ale czy to, że jestem na lekkiej bani, zmienia sprawę?

Nie miała pojęcia. Wiedziała tylko, że może upłynąć sporo czasu, zanim Nathan znów nabierze ochoty, by tak z nią rozmawiać. Jeżeli więc chce się czegoś dowiedzieć - a przygotowała wiele pytań - musi spróbować teraz.

- Jeśli mam zostać, muszę wiedzieć o panu więcej. Do wczoraj nie miało to znaczenia, bo nieczęsto się widywaliśmy. Ale coś się zmienia, pora więc, żeby przestał pan być taki tajemniczy.

- A co chciałaby pani wiedzieć? Poznać historię mojego życia? Zapewniam panią, nie jest ona zbyt interesująca.

- Nie mogę w to uwierzyć! Tyle pan zrobił! Napisał tyle świetnych piosenek, podróżował niemal po całym świecie. Był pan sławny. Hm, nadal jest pan sławny. Pańskie piosenki zna cały świat. Dlaczego przestał pań pisać?

- Nie widziałem innej możliwości po tym, jak się rozstaliśmy z Jancis - odparł beznamiętnym tonem.

Po raz pierwszy usłyszała z jego ust to imię. Miała wrażenie, że on sam po raz pierwszy od długiego czasu głośno je wypowiedział. Wycedził je wolno, jakby sprawdzał, jak sam na nie zareaguje.

Rose pomyślała, że nietaktem byłoby pytać go wprost o Jancis. Mógłby znów zamknąć się w swojej skorupie. Postanowiła więc prowadzić rozmowę delikatniej.

- Proszę mi opowiedzieć, jak pan zaczął pisać piosenki? Chyba trudno jest rozpocząć taką karierę?

- Myślę, że miałem szczęście. Pisałem dla zespołu w moim mieście. Wysłali płytę jako ofertę do firmy nagraniowej i skończyło się to kontraktem. Mieli dobrego menedżera i znakomitą reklamę, w końcu więc dostali się na listę przebojów. Moje piosenki podobały się też innym zespołom. Przez kilka lat dostawałem tyle zamówień, że z trudem mogłem im podołać. Potem poznałem Jancis.

Tym razem jakby z większą łatwością wypowiedział jej imię. Potrwało jednak chwilę, zanim zaczął opowiadać dalej.

- Miała dobry głos, głęboki, o szerokiej skali. I, co równie ważne, po prostu miała wyczucie. Potrzebowała jeszcze wiele się nauczyć, ale była już profesjonalistką. Wiedziałem, że umiejętnie poprowadzona, zrobi olśniewającą karierę.

- Niewątpliwie to jej się udało. Była jedną z najpopularniejszych piosenkarek. Tworzyliście idealną parę. Jakbyście byli dla siebie stworzeni.

- Owszem - przytaknął cynicznie. - Przynajmniej ja dla niej. Po to, by zaspokajać jej potrzeby. Pisałem piosenki, zawsze byłem na zawołanie, a kiedy tego chciała, tuliłem ją w łóżku.

Rose usiłowała zachować spokojny wyraz twarzy.

- Nie wydaje się pani specjalnie poruszona. - Nathan popatrzył na nią, robiąc zdziwioną minę.

- Poruszona? Sądzi pan, że wyobrażałam sobie wasz związek jako czysto platoniczny?

- Nie był platoniczny. Ale był w dużym stopniu jednostronny.

Nalał sobie whisky i szybko wypił. Tym razem Rose rozsądnie go nie powstrzymywała. Przecież jeżeli zacznie trzeźwieć, może przestać mówić, a tak bardzo zapragnęła nagle dowiedzieć się jak najwięcej o nim i Jancis.

- Jednostronny? To znaczy, że...

- To tylko ja miałem fioła na jej punkcie - powiedział szorstko. - To ja zjawiałem się, kiedy tylko zadzwoniła, trzymałem się na uboczu, kiedy mnie nie chciała, i tak urządzałem swoje życie, żeby dopasować się do niej. Zawsze była opanowana i nigdy nie traciła kontroli. A ja coraz bardziej zaczynałem nienawidzić tego, że nie panuję nad niczym.

Rose patrzyła na niego z rosnącym zdumieniem.

- Nie umiem wyobrazić sobie pana w tej roli - powiedziała w końcu.

- Nikt nie potrafi sobie tego wyobrazić, póki sam czegoś podobnego nie przeżyje. Nigdy nie myślałem, że mogę popaść w takie uzależnienie - powiedział z goryczą. - Ale ona wiedziała doskonale, jak podsycać tę moją obsesję. Kiedy wyczuwała, że jestem już tak sfrustrowany, że mogę wybuchnąć czy odejść, znów zapraszała mnie na pewien czas do łóżka. Nie sądzę, żeby naprawdę lubiła ze mną sypiać. Seks chyba w ogóle nie był jej specjalnie potrzebny. Ale to stanowiło dla mnie jakby jeszcze większe wyzwanie. Chciałem, żeby polubiła seks. Ponawiałem próby myśląc, że uda mi się wreszcie wydobyć z niej taką reakcję, jakiej pragnąłem. Że kolejne zbliżenie da jej tyle, ile dawało mnie.

Ponownie się napił, jakby chcąc stłumić wspomnienia. Rose zagryzła wargi. Idąc tu dziś rano, nie spodziewała się, że usłyszy coś podobnego. To wszystko było takie osobiste, takie prywatne. Nathan odkrywał przed nią ciemniejszą stronę swojego życia, swoje porażki i najbardziej intymne wspomnienia. Nie wiedziała, dlaczego to robi.

- Jak długo to trwało? - spytała stłumionym głosem.

- Od dnia, kiedy się poznaliśmy, do dnia rozstania. Prawie dwa lata. Większość obsesyjnych związków wypala się po kilku miesiącach. Mój pewnie był głębszy, więc wypalał się dłużej.

- Kto w końcu odszedł? - spytała, nie wiedząc, dlaczego nagle stało się to dla niej bardzo ważne.

- Pan czy Jancis?

- Ja. Chociaż ona przyjęła to chyba nawet z ulgą. Nie zatrzymywała mnie. Osiągnęła szczyt kariery i już mnie nie potrzebowała. Dookoła pełno było innych, którzy pisali piosenki. Z jej punktu widzenia mógł mnie zastąpić ktoś inny.

- Dokąd pan pojechał? Co pan zrobił?

- Co zrobiłem? - powtórzył. - Nic nie zrobiłem. Miałem dość uskładanych pieniędzy, a nowe napływały z tantiem. Dokąd pojechałem? Za granicę na pewien czas. Właściwie na kilka miesięcy. Po prostu jeździłem, nie zatrzymując się nigdzie na długo. W końcu zmęczyło mnie to życie na walizkach i postanowiłem wrócić do domu. Chciałem jednak żyć gdzieś na uboczu. Gdzieś, gdzie Jancis nie mogłaby mnie znaleźć, gdyby kiedykolwiek próbowała. No i pośrednik zaproponował mi ten dom.

- Myślę, że chciał pan też schować się przed dziennikarzami - powiedziała powoli. - Pewnie na pana polowali po waszym rozstaniu. Nawet w Ameryce gazety sporo o tym pisały. Nie czytałam tego jednak.

- To ja postanowiłem odejść, ale Jancis rozgłaszała wokół, że to ona zdecydowała o rozstaniu. Opowiadała też prasie dużo innych rzeczy. Robiła aluzje do problemów finansowych, sugerowała nawet oszustwo. Podała prasie brukowej wiele intymnych szczegółów naszego życia. A resztę wymyślili dziennikarze. Jak na tak zimną i opanowaną damę - dokończył - Jancis za bardzo lubi rozgłos.

- A co się z nią stało? - spytała Rose. - To znaczy, jak jej się powodzi? Niestety nie śledzę tego, co się aktualnie dzieje w muzyce estradowej.

- Nie jest już na szczycie - rzucił krótko. - Rozgłos związany z naszym rozstaniem pomagał jej jeszcze przez pewien czas utrzymać się na samej górze, ale potem nie miała dobrych piosenek, które by pasowały do jej stylu. Nie takie to proste, jak myślała. - W głosie Nathana zabrzmiała ponura satysfakcja.

- Dlatego nadal się pan tu ukrywa? Sądzi pan, że Jancis Kendall zechce pana kiedyś odnaleźć?

- Nie mnie, lecz moje piosenki. Zrobi wszystko, żeby je dostać.

- Boi się pan, że będzie chciała wskrzesić wasz związek? Że zadzwoni, a pan pobiegnie do niej jak dawniej?

- Nigdy już nie pobiegnę na skinienie tej suki! Już się od niej uwolniłem. Sporo mi to zajęło czasu, aleją z siebie wyrzuciłem.

Rose spojrzała na prawie pustą butelkę, która stała na pianinie.

- Bardzo łatwo wpaść z jednego nałogu w drugi - powiedziała z wahaniem.

- Myśli pani, że wpadnę w alkoholizm? - Po raz pierwszy kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu. - Ze teraz nie potrafię się obyć bez butelki, jak przedtem bez Jancis?

- Po prostu sporo pan pije - powiedziała, nie całkiem pewna, czy może mówić do niego takim tonem.

- Czasami sporo piję - poprawił ją. - Ale też całymi tygodniami potrafię nie tknąć alkoholu. Nie jestem alkoholikiem. Wiedziałbym, gdybym nim był.

Do diabła, jeżeli potrafię się przyznać do tego, że byłem obsesyjnie uzależniony od Jancis, to przyznanie się do alkoholizmu byłoby igraszką.

Rose podeszła bliżej, żeby widzieć wyraźniej jego twarz.

- Dlaczego opowiedział mi pan o Jancis? - spytała zaintrygowana.

- Nie wiem. Kiedy pojawiła się tu pani po raz pierwszy, wziąłem panią za intruza. Potem stopniowo zacząłem się do pani przyzwyczajać. A wczoraj wieczorem... - Nagle umilkł.

- Co wczoraj wieczorem?

- Mówiłem sobie, że mnie pani nie interesuje. Że nie jest w moim typie. I to była prawda. A teraz... Teraz nie jestem już tego taki pewien. - Uśmiech na jego ustach stał się o wiele wyraźniejszy. - Chcesz... może w końcu przejdziemy na ty... chcesz jeszcze trochę zostać, żeby się przekonać, co z tego wszystkiego będzie? - rzucił Rose wyzwanie, usiłując uchwycić jej spojrzenie.

- Nie wiem.

Odsunęła się, wytrącona nagle z równowagi. Nigdy ani przez moment nie podejrzewała, iż wypadki tak się potoczą. I wcale nie była pewna, że potrafi sprostać tej sytuacji.

Nathan natychmiast zmienił temat.

- Czy wiesz, od jak dawna nie tknąłem pianina?

- Nie.

- Od półtora roku... od rozstania z Jancis. A dziś rano nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się w mojej głowie melodia. Nic specjalnego, ale od długiego czasu to pierwszy pomysł na piosenkę.

- I myślisz, że to ma coś wspólnego ze mną?

- Nie mam pojęcia. - Spojrzał na nią. - A tobie jak się wydaje?

Miała dość tej rozmowy, nie umiała sobie z tym wszystkim poradzić. Musi wiele rozważyć, i to z dala od tego mężczyzny, który celuje w robieniu jej niespodzianek.

- Mnie się wydaje, iż mam tu jeszcze dużo pracy. Myślę też, że może mimo wszystko będę wolała wyjechać dodała szczerze. - Nie jestem przekonana, że chcę być czymś w rodzaju remedium na kłopoty.

- Nie sądzę, Rose, byś potrafiła teraz mnie opuścić. „Jeszcze nie. - Uśmiechnął się i ten uśmiech go zdradził. Był jej pewien.

A najgorsze zaś było to, że czuła, iż on ma rację.

Resztę poranka spędziła w ogrodzie na wyciąganiu rzęsy, która zatkała fontannę, a także zarosła ozdobną sadzawkę. Słońce świeciło jasno i panował tak okropny skwar, że Rose szybko się spociła i bardzo zmęczyła.

Przyszła tu, by na świeżym powietrzu, z dala od Nathana przemyśleć wszystko to, co niespodzianie opowiedział jej o swoim związku z Jancis Kendall.

Musiała przyznać sama przed sobą, że wysłuchiwanie tych szczegółowych zwierzeń nie było dla niej przyjemne. Nie chciała wiedzieć o tym, że Nathan był w Jancis szaleńczo zakochany. Wiele z tego, czego jej nie opowiedział, mogła przecież sobie łatwo wyobrazić. Kłótnie, wzajemne oskarżenia, gwałtowne sceny... i Nathan z Jancis w łóżku. On - spragniony miłości i ona - łaskawie przyzwalająca na to, by robił, co chce, zimna lalka.

Aż nią zatrzęsło. Przestań o tym myśleć! - powtarzała sobie. To już skończone... Powiedział, że to już skończone.

Nie przypuszczała jednak, żeby taki związek mógł się naprawdę zakończyć. Wspomnienia będą zbyt żywe, będą wracały i prześladowały. Nie da się zapomnieć tak intensywnych przeżyć. Każdy inny związek musi wydać się nudny i bez znaczenia.

Wyciągnęła resztki rzęsy z sadzawki i wrzuciła do taczki. Prostując się, pocierała zesztywniałe plecy. Miała ubłocone dżinsy, brudną bluzkę i spływała potem. Nie musiała tyle pracować, ale chciała zagłuszyć w sobie sprzeczne uczucia, które nią miotały.

Kiedy odwróciła się, zamierzając ruszyć do domu i wykąpać się przed lunchem, zobaczyła Nathana. Stał pośrodku podwórza, jakby czekając na nią.

Nie zawahała się ani na chwilę. Natychmiast rzuciła się w przeciwnym kierunku i znikła mu z pola widzenia. Nie miała pojęcia, dlaczego nagle poczuła, że nie sprosta temu spotkaniu. Nie wiedziała też, dokąd biegnie.

Oprzytomniała na granicy posiadłości. Nie było tu ogrodzenia, lecz wyznaczał tę linię cienisty lasek, porastający całą środkową część doliny.

Przez lasek biegła ścieżka. Rose poszła nią przed siebie, zaznając ulgi w cieniu drzew i rozkoszując się ciszą. Słychać było jedynie świergot ptaków i delikatne brzęczenie owadów.

Ścieżka wiła się aż do przeciwnego skraju lasku, skąd roztaczał się widok na pozostałą część doliny. Na zboczach pasły się owce, a dołem płynął strumyk. Rose ruszyła wzdłuż jego brzegu, znów wystawiona na żar słońca. Prawie nie odczuwała skwaru. Po prostu szła przed siebie. Po kwadransie dotarła do końca doliny, z której wyszła nad małą zatoczkę. Przed sobą miała morze.

Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że Lyncombe Manor położone jest niemal nad samym morzem.

Zatoczkę z obu stron osłaniały wysokie skały, dzięki czemu tworzyła zupełnie odosobniony zakątek. Morze zapraszało. Rose ruszyła na sam brzeg, zdejmując w biegu przepocone, umazane błotem ubranie. Weszła do wody w samych tylko bawełnianych figach.

Aż krzyknęła, kiedy zimna fala obmyła jej gorącą skórę. Zanurzała się stopniowo, aż w końcu zaczęła płynąć. Poruszała się powoli, zmęczona porannym wysiłkiem i spacerem. Położyła się plecami na wodzie i pozwoliła unosić się falom. Odpoczynek ten przyniósł jej ogromną ulgę. Po pewnym czasie, odświeżona, zamierzała wrócić na brzeg. Nagle zobaczyła, że do zatoczki wchodzi Nathan.

- Och, nie! - jęknęła, cofając się na głębszą wodę. Miała nadzieję, że Nathan jej nie dostrzegł.

Widział ją jednak doskonale, chociaż był jeszcze dość daleko. Oderwał od niej wzrok tylko po to, by zerknąć na ubranie leżące na brzegu.

- Hej! Chyba nie wzięłaś ręcznika? - zawołał. Rose popatrzyła na niego niechętnie, huśtana przez chłodne fale.

- Kostiumu też nie wzięłam.

- To jak zamierzasz się osuszyć? Właściwie to mogłabyś przebiec się nago i wyschnąć na słońcu.

- A ty będziesz stał i patrzył?

- Nie wyglądasz na jakąś szczególnie nieśmiałą dziewczynę. - Rzucił jej jeden ze swych rzadkich uśmiechów.

- Ale nie jestem nudystką! - Zziębła już na dobre. - Czy mógłbyś odejść lub przynajmniej się odwrócić?

- Wolałbym zostać i popatrzeć na ciebie. Lubię patrzeć na ciebie.

- Co masz na myśli? - Spojrzała na niego ostrożnie.

- Często patrzę, jak pracujesz w ogrodzie. Świetnie się ruszasz... Wiedziałaś o tym? Jak na wysoką dziewczynę, poruszasz się z dużym wdziękiem.

Wyobraziła sobie, jak Nathan, siedząc w mrocznym domu, obserwuje ją, i z niewiadomego powodu sama myśl o tym wprawiła ją w zakłopotanie. Ale potrząsnęła głową - po co teraz o tym myśleć, kiedy ma problem: jak wyjść z wody i się ubrać!

Dostała już gęsiej skórki, miała zupełnie dosyć tej sytuacji, podniosła więc wyzywająco głowę, odrzuciła do tyłu mokre włosy i ruszyła do brzegu.

Zakryła rękami piersi, ale natychmiast pomyślała, że to bez sensu, skoro tak niewiele ma do ukrycia! Opuściła więc ramiona, wyprostowała się i pomaszerowała prosto tam, gdzie leżało jej ubranie. Usiadła przy nim, by wyschnąć na słońcu.

Nathan usiadł obok. Patrzył na nią, ale, o dziwo, nie wprawiało jej to w takie zakłopotanie, jak sobie wyobrażała. Po raz pierwszy w życiu w obecności mężczyzny nie wstydziła się swojego ciała.

- Miło na ciebie patrzeć - powiedział. - Ani grama tłuszczu.

- Chcesz powiedzieć, że jestem chuda? - Zrobiło jej się nieprzyjemnie. - Mój ojciec zawsze mówi, że jestem smukła jak źrebak. Długonoga i koścista.

- Ale to dobrze być szczupłym.

- Wielu mężczyzn uważa, że jestem za chuda - odparła zmieszana. Uderzył bowiem w jej czuły punkt.

- A zwłaszcza jeden? - Spojrzał na nią ostrzej. Zdziwiło ją to, że natychmiast zrozumiał. Ale ociągała się przez chwilę z odpowiedzią.

- Hm... właściwie to tak.

- Ktoś szczególny?

- Tak przez pewien czas myślałam.

- A gdzie go poznałaś? W Ameryce?

- Pracował w ambasadzie. Dobrze nam było. Stawaliśmy się sobie coraz bliżsi.

Nathan zmarszczył czoło, jak gdyby to napomknienie o innym mężczyźnie wcale mu się nie podobało.

- A dlaczego nie wyszło?

- Nie pasowałam do jego wyobrażenia kobiety idealnej. Nie podobałam mu się taka, jaka naprawdę jestem.

- A o co mu chodziło?

- Chciał, bym poddała się operacji plastycznej. Miałam sobie powiększyć piersi przez wstrzyknięcie silikonu! - Parsknęła z odrazą. - Bo dzięki temu stałabym się jakoby bardziej kobieca!

Nathan, oburzony, mruknął coś pod nosem.

- Uważasz, że miałam rację, że się nie zgodziłam?

- Uważam, że ktoś, kto chce zmienić drugiego człowieka choćby tylko o centymetr, musi być idiotą - stwierdził lakonicznie.

Zaskoczył ją taką odpowiedzią. Spojrzała na siebie niezbyt pewnie.

- Przyznasz chyba, że nie jestem specjalnie dorodna.

- I małe może być piękne - odparł głosem, w którym pojawił się nowy ton. - A poza tym jesteś bardzo zgrabna.

Na twarzy Rose wykwitł rumieniec, który wszakże nie wynikał ze zbyt długiego przebywania na słońcu.

- Nasza rozmowa nabiera bardzo osobistego charakteru - zauważyła, uśmiechając się z zakłopotaniem.

- A co w tym złego? - Barwa jego głosu jeszcze bardziej się zmieniła, a z oczu bił nowy blask. - Na temat twoich piersi chętnie bym jeszcze chwilę porozmawiał. - Wyciągnął rękę, by delikatnie dotknąć jednej z nich. - Śliczna - mruknął. - Lubię cię dotykać i patrzeć na ciebie.

Jej też sprawiało to przyjemność. Palce miał ciepłe, pieściły ją łagodnie, choć z wielką pewnością, jak gdyby dobrze wiedziały, czego chcą. Rose bezwiednie westchnęła. Jej reakcja ogromnie ucieszyła Nathana. Pochylił głowę i wilgotnym językiem przemierzał jej ciało w ślad za palcami.

Czuła na skórze dotyk jego zmierzwionych włosów. Kiedy na niego spojrzała, ogarnęło ją nagle uczucie, które nie miało nic wspólnego z rozkoszą, jaką niosły jego pieszczoty.

Ostrożnie! - upominała się w duchu. Jeszcze chwila, a trudno ci się będzie wycofać.

Odsunęła się od niego, choć kosztowało ją to wiele. Nathan wydawał się zawiedziony, ale uszanował jej wolę, co przyjęła z uczuciem ulgi. Już nie ponawiał prób, by się do niej zbliżyć.

Pośpiesznie wstała z ziemi.

- Wracam do domu.

- Pójdę z tobą.

- Dam sobie radę - mruknęła skonsternowana. - Nie chcesz tu jeszcze trochę zostać?

- Nie chcę - Uśmiechnął się dziwnie. - W wielu miejscach bywasz sama, a to nie zawsze jest rozsądne.

Pomyślała, że przebywanie na ustronnej plaży z tym właśnie mężczyzną też nie jest rozsądne. Uznała jednak, że zachowa to dla siebie.

- No cóż, do Anglii przyjechałam zupełnie sama i, jak dotychczas, nic złego mi się nie stało.

Pomijając to wszystko, co zdarzyło się przez ciebie, dodała w duchu.

- A dlaczego przyjechałaś sama? - spytał z zaciekawieniem. - Mogłaś przecież przyjechać z kimś znajomym. A może ma to coś wspólnego z tym twoim facetem z Waszyngtonu?

- W pewnej mierze - przyznała. - Przez niego czułam się tak, jakbym do niczego się nie nadawała, a zarazem wiedziałam, że to nieprawda. Wybrałam się więc w samotną podróż, by sobie to poniekąd' udowodnić. Udowodnić, że potrafię sama dać sobie ze wszystkim radę.

Uśmiechnął się do niej. Zawsze ją to rozbrajało. W tych uśmiechach był zniewalający czar. I zagrożenie.

- Czy ja też jestem jednym z problemów, z którymi masz sobie poradzić?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo żadna odpowiedź nie była dobra. Nie odezwała się więc ani słowem i w milczeniu zaczęła strzepywać piach ze swoich rzeczy. Najwyższy czas się ubrać.

- Nie wkładaj tego. Wszystko masz zapiaszczone i brudne. Włóż moją koszulę.

W mgnieniu oka zdjął ją i podał Rose. Zawahała się. Mieć na sobie coś, co promieniowało jeszcze ciepłem jego ciała? Byłoby w tym chyba coś zbyt intymnego.

- Właściwie to wcale nie muszę się ubierać - rzuciła z zuchwałością, która prawie ją przerastała. - Mogę tak wrócić do domu. Oczywiście, jeżeli tobie to nie przeszkadza - zakończyła tonem o wiele bardziej wyzywającym, niżby tego chciała.

- Jeżeli o mnie chodzi, to wręcz przeciwnie. - Oczy znów mu rozbłysły. - Nie mogę ci jednak przyrzec, że nie wpadniemy na kogoś, kto poczułby się zapewne odrobinę zgorszony. W tej okolicy biegnie sporo szlaków turystycznych i jest kilka schronisk. Zatoczka stanowi ulubiony cel spacerów.

Zrozumiała, o co chodzi, chwyciła więc jego koszulę i włożyła na siebie. Było to naprawdę niepokojące. Kiedy szli w gorącym słońcu, myślała o tym, że dobrze by zrobiła wyjeżdżając stąd, zanim za sprawą Nathana Haywarda w jej uczuciach zapanuje absolutny zamęt.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Rose, oczywiście, nie wyjechała. Uwielbiała Lyncombe Manor. Ilekroć wchodziła do tego domu, rzucał on na nią jakby nowy czar.

A Nathan Hayward? - pytała sama siebie z niepokojem. Czyjego urokowi także zaczęła się poddawać?

Z pewnością nie, odpowiadała sobie stanowczo. Po prostu trochę się zadurzyła. Nigdy nikogo takiego nie znała.

Czuła jednak, że musi oderwać się na chwilę i od tego domu, i od Nathana. Choćby na kilka godzin, które pomogłyby jej ustawić sobie wszystko we właściwej perspektywie.

Nie spodziewała się, by Nathan robił jej jakieś wymówki, kiedy zauważy, że wzięła sobie wolne popołudnie. Przez kilka ostatnich dni pracowała prawie bez przerwy. A gdyby nawet był temu przeciwny, ona i tak musi wydostać się stąd na trochę.

Jej samochód stał w cieniu, lecz mimo to był nagrzany nie do wytrzymania. Opuściła szyby, uruchomiła silnik i ruszyła. Nie bardzo wiedziała, dokąd jechać, ale odruchowo skierowała się w stronę morza. Miała nadzieję, że tam będzie chłodniej.

Zajechała do małego nadmorskiego miasteczka, zaparkowała pośród wielu innych samochodów i poszła na plażę. Roiło się na niej od dzieci korzystających z pięknej pogody. Biegały poubierane w kostiumy kąpielowe, wrzeszczały, wymachiwały wiaderkami i łopatkami, lizały lody kapiące im po rękach. Dorośli leżeli plackiem na gorącym piasku, zbyt otępiali, by wykonać choćby najmniejszy ruch.

Rose opalała się przez chwilę w nieco mniej zatłoczonym miejscu, ale jakiś wewnętrzny niepokój i stamtąd szybko ją wygonił. Zebrała rzeczy i ruszyła w stronę deptaka. Zamierzała rozejrzeć się po sklepach.

W połowie uliczki natknęła się na salon muzyczny. Przystanęła przed wystawą i niemal bezwiednie weszła do środka. Kasety ułożone były w porządku alfabetycznym, łatwo więc odnalazła literę K . Przebiegła wzrokiem nazwiska i znalazła trzy kasety z piosenkami Jancis Kendall. Wyciągnęła rękę, zawahała sie, po czym stanowczym ruchem wyjęła z szeregu jedną z nich.

Po chwili jednak pożałowała, że w ogóle weszła do tego sklepu. Na kasecie bowiem było fascynujące zdjęcie Jancis. Doskonały owal twarzy, gęste jasne włosy - tak jasne, że wydawały się niemal białe - i zimne niebieskie oczy.

Była to twarz, której nie można było łatwo zapomnieć. Rose wiedziała, że Nathan na pewno jej nie zapomniał. Podeszła do lady i zapłaciła za kasetę.

W samochodzie wyjęła ją i zaczęła czytać listę utworów. Pod spodem było napisane: „Autorem wszystkich piosenek jest Nathan Hayward”.

Przez długą chwilę wpatrywała się w to proste zdanie. Wiedzieć, że napisał wszystkie piosenki, jakie wykonywała Jancis, to jedno. A widzieć to napisane czarno na białym - to coś zupełnie innego. Zobaczyła Nathan a w nowym świetle. Już nie jako kogoś, kto zamknął ją w piwnicy, kłócił się z nią, a potem nagle chciał się z nią całować. Zobaczyła go jako nieznajomego, który pisał piosenki śpiewane na całym świecie, mężczyznę do szaleństwa zakochanego w ich wykonawczyni.

Poczuła, że to wszystko ją rozstraja, chociaż nie bardzo chciała się do tego przyznać. Do tej pory udawało jej się zagłuszyć w sobie myśli o minionym etapie życia Nathana. A przynajmniej zepchnąć je gdzieś na margines. Lecz ta kaseta była faktem, który przywoływał ją do rzeczywistości. Stanowiła dowód, że Nathan i Jancis byli ze sobą związani. Rose zmarszczyła czoło i rzuciła kasetę na półeczkę pod deską rozdzielczą, żeby na nią nie patrzeć. Ale wracając do Lyncombe Manor, nie potrafiła przestać o niej myśleć. Kiedy w końcu zatrzymała się przed domem, wzięła kasetę i schowała ją do kieszeni dżinsów.

Idąc do kuchni, z ulgą stwierdziła, że Nathana nie ma w pobliżu. Przyrządziła sobie sałatę, pozmywała naczynia i ruszyła do małego saloniku w tylnej części domu. Zapamiętała, że tam, na biurku, stał mały przenośny magnetofon.

I rzeczywiście. Teraz już nic nie mogło jej powstrzymać od wysłuchania taśmy, choć czuła się nieswojo.

Nie potrafiła jej słuchać siedząc, krążyła więc niespokojnie po pokoju, a głęboki, wyrazisty głos Jancis Kendall przenikał ją na wskroś.

Kiedy skończyła się pierwsza strona kasety, Rose miała bardzo głupie uczucie. Niektóre piosenki znała, innych nie, ale wszystkie boleśnie ją dotykały. Mimo to drżącą ręką przełożyła kasetę na drugą stronę.

I znów głos Jancis Kendall wypełnił pokój. Rose wyobraziła sobie jej twarz o niemal idealnych rysach i lśniące, jasne włosy. Ta dziewczyna chyba w istocie miała wszystko... wszystko prócz duszy.

Rose przymknęła oczy. Frazy napisane przez Nathana rozbrzmiewały niskim głosem o wspaniałej skali. Poczuła, że ściskają w gardle, że musi wyłączyć magnetofon. Już miała się podnieść, by to zrobić, gdy drzwi otworzyły się nagle z takim impetem, że o mało nie wypadły z zawiasów. Do pokoju wpadł Nathan.

Podskoczyła przerażona. A kiedy zobaczyła wyraz jego twarzy, serce jej zamarło.

- Skąd, do diabła, masz tę taśmę? - wrzasnął. Nie była w stanie odpowiedzieć, bo zaschło jej w gardle. Wydobyła z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk, co tylko doprowadziło Nathana do jeszcze większej furii. Chwycił ją za ramiona.

- Skąd to masz? - wrzasnął po raz drugi, potrząsając nią mocno.

Udało jej się jakoś odzyskać głos.

- Ku... kupiłam - wydusiła z siebie.

Zdjął ręce z jej ramion i zamierzył się, jakby chciał ją uderzyć, ale nagle zrezygnował.

- Dlaczego to zrobiłaś? - ryknął na nią.

Rose cofnęła się odruchowo i skurczyła w sobie. Po chwili jednak odzyskała trochę pewności siebie i odparła jego okrutne spojrzenie.

- Wydaję pieniądze, na co mi się podoba! Nie muszę cię prosić o pozwolenie.

- Zgoda. Ale powinnaś mnie zapytać, czy wolno ci puszczać tę taśmę w moim domu.

- A gdybym spytała?

- Odpowiedziałbym, że nie!

- Dlaczego? Bo nie chcesz słuchać swojej muzyki? Czy może nie potrafisz znieść głosu Jancis Kendall?

Sama była zdumiona, że zdobyła się na powiedzenie mu tego, i już po chwili żałowała, że tak się stało. Usta Nathana wykrzywił gniewny grymas, a jego oczy pociemniały z furii.

- Nie muszę się przed tobą usprawiedliwiać i nie muszę słuchać tych bzdur!

Chwycił magnetofon i wyrzucił go przez okno.

Powoli, na trzęsących się nogach, Rose wyszła z pokoju. Dom wydawał się pusty, cichy i dziwnie spokojny. Jak gdyby ta krótka, gwałtowna scena między nimi nigdy się nie rozegrała. Złakniona świeżego powietrza, Rose usiadła przed domem. Słońce już zachodziło, ale nadal było gorąco i parno. Poczuła, że zaczyna ją boleć głowa. Potarła skronie i czoło - pulsował w nich ból.

- Hm, nic dziwnego - mruknęła do siebie. - Co za dzień!

Opuściła ręce na kolana i wdychała wonne powietrze. Zaczynało zmierzchać i wszystkie odmiany róż pachniały odurzająco. Ogarnął ją błogi nastrój, lecz nie miało to trwać długo. Na ławce obok niej usiadł Nathan. Zamarła w napięciu.

- Powinienem cię chyba przeprosić - powiedział oschle.

- Skoro tak uważasz. To przecież twój dom. I jeżeli przyjdzie ci ochota wyrzucić magnetofon przez okno, masz prawo to zrobić.

Wiedziała, że Nathan patrzy na nią. Nie chciała, aby ich spojrzenia się spotkały, patrzyła więc przed siebie.

- Jesteś niezwykłą dziewczyną, Rose. Każda inna dawno spakowałaby manatki.

- Myślałam o tym i chciałam się już wynieść, lecz doszłam do wniosku, że właściwie dlaczego mam stąd wyjeżdżać, skoro cały problem polega na tym, że to ty nie potrafisz nad sobą panować.

- Możesz mi wierzyć lub nie, ale od kiedy tutaj zamieszkałem, nieczęsto zdarzało mi się stracić panowanie nad sobą. Niestety, zawsze miało to miejsce w twojej obecności. A może - dodał z namysłem - dzieje się tak właśnie przez ciebie?

- Co za idiotyzm!

- Tak sądzisz? - Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Od twojego przyjazdu wszystko radykalnie się zmieniło. Może to i zbieg okoliczności... ale chyba nie.

- Co mam więc zrobić? - spytała cicho, spoglądając na niego. - Chcesz, żebym wyjechała?

- Tego nie powiedziałem - odparł spokojnie.

- Nie chciałem nawet powiedzieć, że te zmiany mi nie odpowiadają. Rzeczywiście często tracę nad sobą panowanie, ale przynajmniej czuję, że żyję.

Rose trudno było zrozumieć, że po tej gwałtownej scenie nagle prowadzi z Nathanem tak przyjazną rozmowę.

- Dlaczego nie byłeś taki rozsądny, kiedy usłyszałeś taśmę? - spytała, marszcząc brwi. - Mogłeś po prostu poprosić mnie, bym ją wyłączyła. Nie trzeba było koniecznie wyrzucać jej przez okno!

- Zrozum, kiedy usłyszałem ten głos, coś się we mnie załamało. Jancis nigdy w żaden sposób nie tknęła tego domu. I chciałem, żeby tak pozostało. Muszę mieszkać w miejscu wolnym od jej obecności.

- Nie możesz przecież unikać tej kobiety przez resztę swego życia.

- Wcale nie mam takiego zamiaru. Ale wara jej od tego domu!

Słowa Nathana bynajmniej nie przekonały Rose. Gdyby naprawdę minęła mu szaleńcza miłość do Jancis, nie reagowałby tak ostro na dźwięk jej głosu.

Nagle temat Jancis Kendall stał się dla Rose nie do zniesienia. Wolałaby nigdy więcej o niej nie słyszeć.

- Boli mnie głowa - powiedziała, pocierając czoło. - Wezmę aspirynę i położę się do łóżka. - Pomyślała, że może będzie chciał ją jeszcze na chwilkę zatrzymać, ale kiedy wstała, nawet na nią nie spojrzał. - Dobranoc - mruknęła.

- Dobranoc... Rose - odparł nieprzytomnie, jak gdyby był myślami zupełnie gdzie indziej.

Uciekła do swojego pokoju, połknęła aspirynę i wskoczyła do łóżka. Chciała poleżeć przez chwilę z zamkniętymi oczami, a potem zrobić sobie długą, odprężającą kąpiel, ale natychmiast twardo zasnęła i obudziła się dopiero rano.

Po nocy spędzonej w ubraniu czuła się cała lepka od potu. Jak na tak wczesną porę było już niezwykle gorąco, słońce świeciło oślepiającym blaskiem. Rose rozebrała się, zrobiła sobie chłodną kąpiel i poczuła się odświeżona. Włożyła szorty i najcieńszą z bawełnianych bluzek, po czym zeszła na dół. Zamierzała zjeść szybko śniadanie i ruszyć do pracy.

Wybrała zacienioną część ogrodu w pobliżu stawu. Ale nawet tam parne powietrze jakby stało. Lubiła słoneczną pogodę, lecz teraz miała już dość upału. Marzyła, by na niebie pojawiła się choć jedna chmura.

Kiedy wróciła na lunch, nigdzie nie było śladu Nathana. Pomyślała więc, że albo wyszedł, albo jest gdzieś w drugiej części domu. To jej odpowiadało. Po dramatycznej scenie, jaka rozegrała się między nimi poprzedniego wieczoru, wolała pobyć trochę sama. Być może dotychczas żyła jakby pod kloszem, ale z całą pewnością nie przywykła do ludzi, którzy wyrzucają rzeczy przez okno!

Po lunchu zrobiło się już tak gorąco, że nie sposób było pracować nawet w cieniu. Rose wróciła więc do domu i w jednym z saloników postanowiła napisać list do rodziców. Już raz pisała stąd do nich, by dać znać, gdzie jest i co robi. Teraz zorientowała się, że mimowolnie pisze im bardzo dużo o Nathanie. Wreszcie, na samym końcu, wyliczyła wszystkie powody, dla których jej zdaniem nie powinna jeszcze wyjeżdżać z Lyncombe Manor. Pominęła tylko jeden, ten najistotniejszy: że nie chce się rozstawać z Nathanem Haywardem.

Skończyła pisać i westchnęła głęboko, a następnie podarła list na kawałki. Czegoś takiego nie wolno jej było wysłać. Zamartwią się przecież na śmierć! Sama się przeraziła, kiedy uświadomiła sobie, do ilu rzeczy przyznała się w tym przelanym na papier wyznaniu.

Zabrała się do pisania kolejnego listu, tym razem w zupełnie innym tonie. Miał być lekki, pełen swady i zabawny. O Nathanie ledwie wspomniała.

Ale i ten list chciała podrzeć. W końcu jednak wsunęła go do koperty. Niech rodzice przeczytają przynajmniej taką relację.

Zerknęła przez okno. No, zapowiadało się, że to już koniec fali upałów. Na horyzoncie zbierały się wielkie, ciężkie chmury. Panowała cisza, jaka zwykle poprzedza burzę.

Ciągle było zbyt gorąco, by zabrać się do pracy. Rose postanowiła znów wziąć chłodną kąpiel, bo nawet włosy lepiły jej się od potu.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Nathan.

- Szukałem cię - powiedział bez żadnych wstępów. - Umiesz śpiewać?

- Śpiewać? - powtórzyła ze zdumieniem. - Chyba nie bardzo.

- Na pewno umiesz. Każdy to potrafi. Chodź ze mną - rozkazał i wyszedł z pokoju, nie oglądając się nawet.

Rose westchnęła z rezygnacją i podreptała za nim posłusznie. Prowadził ją do pokoju, w którym stało pianino. Usiadł na taborecie, przesunął dłońmi po klawiaturze i spojrzał na Rose.

- Potrafisz czytać nuty?

- Nie - odparła szybko.

Chrząknął, poirytowany, i rzucił w nią kartką papieru.

- Przeczytaj więc tylko słowa. Zagram kilka razy parę pierwszych taktów, aż złapiesz melodię.

Zaczął grać, a ona usiłowała dopasować słowa do muzyki. W końcu uznała, że to o wiele łatwiejsze, niż sądziła. A. piosenka, choć prosta, miała ten niepowtarzalny urok, który cechował wszystkie utwory Nathana. Obdarzona była subtelną linią melodyczną, pełną niepospolitych przejść.

- Chwyciłaś już, o co chodzi? - spytał, kiedy skończył grać po raz trzeci.

- Chyba tak - odparła niepewnie. - Ale przecież mógłbyś to sobie sam zaśpiewać. Ja nie bardzo się nadaję.

- To jest napisane na głos kobiecy - powiedział, zniecierpliwiony. - A oprócz ciebie nie ma tu innej kobiety. - Zagrał znowu pierwsze takty. - No, spróbujmy.

Zaśpiewała pierwszą linijkę, ale sama wiedziała, że zabrzmiało to okropnie.

- Śpiewasz za wysoko. - Ściągnął brwi. - Zacznij niżej.

- Ale ja nie mogę śpiewać niżej.

- No to ja zmienię tonację - mruknął rozdrażniony.

Spróbowali ponownie, ale i tym razem nic z tego nie wyszło.

- Mówiłam ci, że nie potrafię śpiewać - broniła się Rose.

- Bo się nie starasz. Wydaje mi się, że gdybyś tylko chciała, potrafiłabyś zaśpiewać niżej. Wróćmy jeszcze raz do właściwej tonacji.

Rose jednak zupełnie nie potrafiła sobie poradzić z niskimi tonami i w połowie piosenki zniecierpliwiony Nathan uderzył ze złością w klawiaturę.

- Nie, nie i jeszcze raz nie! To powinno brzmieć tak, posłuchaj!

I zaczął sam śpiewać. Wówczas, mimo nieznośnego upału panującego w pokoju, Rose zrobiło się nagle zimno. Zrozumiała, że Nathan usiłował ją skłonić do naśladowania konkretnej osoby.

- Dlaczego to robisz? - spytała z wyrzutem i rzuciła na podłogę kartkę z tekstem piosenki. - Przecież to ty twierdziłeś, że ona nie ma prawa wstępu do tego domu!

Spojrzał na nią obojętnym wzrokiem.

- O czym ty, na Boga, mówisz?

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że to robisz? - Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

- A niby co ja takiego robię?

- Usiłujesz zrobić ze mnie drugą Jancis Kendall! Nie uda ci się. Nie da rady. Nie jestem do niej podobna, nie śpiewam jak ona i, do diabła, nie chcę nią być! Pisz sobie dalej piosenki dla niej, jeżeli nie potrafisz bez tego żyć, ale nigdy mnie nie proś, żebym , je śpiewała. To twoja obsesja, nie moja!

Patrzył na nią z wahaniem, a potem ogarnęła go wściekłość. Lecz zanim zdążył coś powiedzieć, Rose wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami. Przebiegła przez cały dom i wypadła do ogrodu, żeby Nathan nie mógł jej znaleźć, gdyby przypadkiem chciał ją dogonić.

Słońce zniknęło za ogromnymi czarnymi chmurami. Niebo wyglądało złowieszczo. Rose jednak nie zwracała uwagi na pogodę. Chciała biec i biec coraz dalej, by pozostawić za sobą obraz kobiety, której nigdy nie widziała, a która stawała się koszmarem jej życia.

Pierwsze wielkie krople deszczu spadły, kiedy obiegała staw, zmierzając w stronę dolnej części ogrodu.

Rozłożyste gałęzie czerwonego buku mogły jej użyczyć schronienia, ale nie skorzystała z tego. Deszcz nagle ustał, lecz po chwili lunęło jak z cebra. Ostra błyskawica przecięła pociemniałe niebo. Potem rozległ się grzmot, który przetaczał się długo, jakby ostrzegając przed jeszcze gwałtowniejszym natarciem nawałnicy. Rose jednak nie bała się burzy. Uciekała przed czymś zupełnie innym.

Napływało coraz więcej czarnych chmur, deszcz przemienił się w szalejącą ulewę. W sekundę Rose była cała mokra. Lecz nawet przez chwilę nie pomyślała o powrocie do domu. Szła po omacku, szukając ścieżki prowadzącej do ustronnej zatoczki.

Nagle ktoś chwycił ją gwałtownie za ramię i obrócił do siebie. Był to Nathan. Stał przed nią, oddychając ciężko, podobnie jak ona przemoknięty do suchej nitki.

- Dokąd ty się, u diabła, wybierasz?

- Nie twoja sprawa! - odkrzyknęła. - Chodzę, gdzie mi się podoba. A nie mam najmniejszej ochoty ani na twoje towarzystwo, ani na siedzenie w twoim domu.

- Przez tę piosenkę?

- Tak, przez tę piosenkę. I dlatego, że kazałeś mi ją śpiewać w taki sposób.

- Nie napisałem jej dla Jancis. - Potrząsnął nią, zirytowany. - I wcale nie chciałem, żebyś śpiewała tak jak ona.

Rose rzuciła mu gniewne spojrzenie, pocieszając się, że w strugach deszczu Nathan nie dostrzeże łez w jej oczach.

- Oczywiście, że łatwo ci przyszło mnie w to wmanewrować! Kiedy śpiewałam, przez cały czas słyszałam jej głos. Ta piosenka była dokładnie taka sama jak wszystkie, które dla niej pisałeś.

Nathan niecierpliwym gestem odgarnął mokre włosy z oczu.

- Nie mogę nagle pisać w innym stylu tylko dlatego, że Jancis przestała dla mnie istnieć. Kiedy siadam do pianina, mam w głowie melodię, którą zapisuję tak, jak ją słyszę. Jest to po prostu moja muzyka. Rozumiesz? - Potrząsnął dziewczyną jeszcze raz, ale nie odpowiedziała ani słowem. - Nie potrafię zmienić stylu - powtórzył. - Ale pisząc, wcale nie myślę o Jancis... Już o niej nie myślę! I tę nową piosenkę naprawdę nie dla niej napisałem.

Rose prawie go nie słuchała. Imię tej kobiety paraliżowało jej myśli i uniemożliwiało przyjęcie jakichkolwiek wyjaśnień.

- Naprawdę wszystko mi jedno, dla kogo piszesz piosenki - powiedziała wreszcie. - I daj mi spokój! Chcę stąd iść. - Spróbowała wyrwać rękę z jego uścisku, ale Nathan przytrzymał ją mocniej.

- Nie możesz biegać po deszczu! - wrzasnął. - Jesteś cała mokra.

- Nieważne. Zostaw mnie. Nic mi nie jest.

- Gdyby ci nic nie było, nie strzeliłoby ci do głowy uciekać nie wiadomo gdzie w taką ulewę. Zabieram cię do domu!

- Nie chcę!

Najwyraźniej nic sobie nie robił z jej protestów, bo tylko chwycił ją mocno i ciągnął do domu.

Oślepiające błyskawice przeszywały niebo, grzmiało coraz bliżej. Mimo że był dzień, zrobiło się mroczno jak o zmierzchu. Czarne chmury przetaczały się ciężko po niebie. Co pewien czas w świetle błyskawic Rose widziała twarz Nathana i wówczas czuła dreszcze. Wydawał jej się niemal obcy. Twarz miał ściągniętą, usta wykrzywione.

W końcu przecież jest dla mnie obcy, myślała w zapamiętaniu... choć dobrze wiedziała, że to nieprawda. Od samego początku wyczuwała w nim przecież coś znajomego. Coś, co kazało jej zostać, choć była przekonana, że powinna uciekać; coś, co sprawiało, że tak naprawdę wcale się nie bała, nawet teraz, choć nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie.

W oddali, za ścianą deszczu majaczyła już czarna bryła domu. Jeszcze kilka kroków i Nathan wciągnął Rose kuchennymi drzwiami do środka. Panowały ciemności, burza szalała wprost nad Lyncombe Manor, aż trzęsły się ściany.

Z kuchni Nathan pociągnął Rose przez korytarz do holu i w górę po schodach.

- Dokąd idziemy? - spytała, ledwie łapiąc oddech.

- Tam, gdzie będę ci mógł udowodnić raz na zawsze, że nie chcę, byś się upodobniła do Jancis Kendall.

Byli już na szczycie schodów. Nathan otworzył jakieś drzwi i wepchnął Rose do środka, po czym zdecydowanie zamknął je za sobą.

Znajdowali się w głównej sypialni. Pan tego domu przyprowadził ją do głównej sypialni.

- Nie! - zaoponowała.

- Tak - powiedział cicho, ale bardzo stanowczo.

- Nie chcę! - Zabrzmiało to jednak niezbyt przekonywająco.

Nathan, nie zwracając uwagi na sprzeciwy Rose, zaczął ściągać z niej mokrą bluzkę. Wiedziała, że powinna mu się opierać, a tymczasem posłusznie podniosła ręce do góry. Mruknął coś z aprobatą i szybko zdjął z niej resztę ubrania.

W pokoju panował półmrok, rozświetlany tylko przez błyskawice. Rozlegały się grzmoty. Rose miała wrażenie, że znalazła się w zupełnie nierealnym świecie.

Kiedy jednak ręce Nathana odszukały jej małe piersi, odzyskała poczucie rzeczywistości. Miał podobnie jak ona mokrą skórę, ale biło od niego ciepło. Czuła coraz większą bliskość jego ciała, niecierpliwość, żar i pośpiech, z jakim ściągał z niej bawełniane figi. Ukląkł i pieścił ustami gładką wypukłość jej brzucha, wkrótce poczuła je na swoich udach.

Rose zadrżała. Nikt nigdy nie dotykał jej w taki sposób. Dopiero teraz dowiadywała się, jak delikatne i subtelne mogą być usta i dłonie mężczyzny. Nathan wstał i nie przestając jej całować, zrzucił z siebie ubranie.

W świetle błyskawicy Rose ujrzała jego smukłą sylwetkę i przez moment pożałowała, że znów zniknie jej w mroku. W tej grze światła i cieni było jednak coś dziwnie podniecającego.

Szybki oddech Nathana mieszał się teraz z jej westchnieniami. Po raz pierwszy w życiu czuła się tak pobudzona i przemknęło jej przez myśl, że za chwilę będzie miała udział w doznaniach, o jakich nawet nie śniła. Nagła bliskość Nathana, który naparł na nią swoim ciałem, sprawiła, iż Rose przestała w ogóle myśleć.

Wilgotna skóra przy wilgotnej skórze, rozkosz wzajemnej bliskości. Nie wiedzieć kiedy znaleźli się w ogromnym łóżku z baldachimem. Boże, jak pięknie, jak romantycznie, pomyślała Rose. Wszyscy powinni się kochać w takim łożu. Oprzytomniała na chwilę, ale Nathan, rozgorączkowany, znów obezwładnił ją swoim ciałem.

- Nie mogę dłużej czekać - szepnął. - Przepraszam.

Rose jednak dała się porwać wirowi rozkoszy, oślepiającej jak błyskawica, i choć wszystko to trwało zaledwie kilka chwil, w całym swoim dotychczasowym życiu nie doświadczyła piękniejszych.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przez chwilę oboje leżeli odpoczywając. Za oknem wciąż szalała burza, ale ta w pokoju też ucichła tylko na moment.

Nathan poruszył się i położył rękę na biodrze Rose.

- Inaczej to sobie wyobrażałem - powiedział zdławionym szeptem.

- To znaczy jak?

- Po prostu inaczej.

- Inaczej niż co? - spytała z niepokojem.

- Niż wszystko. - Uśmiechnął się niespodzianie i delikatnie przesunął dłoń.

Rose starała się dostrzec wyraz jego twarzy, bo z tonu głosu nie potrafiła niczego odgadnąć. Czarne chmury wciąż przewalały się po niebie i nadal było ciemno.

Mimo tego, co zaszło między nimi, Rose czuła się niepewnie.

- Zapalmy może światło, dobrze? - zaproponowała.

Nathan sięgnął do włącznika lampy przy łóżku, ale światło nie rozbłysło.

- Nie ma prądu. A poza tym - spojrzał na nią z zaciekawieniem - po co ci nagle światło?

- Mógłbyś na mnie popatrzeć - szepnęła. - W ciemnościach wszystko jedno, kim jestem. Nie musisz nawet zamykać oczu, by sobie wyobrażać, że jestem kimś innym.

Natychmiast pożałowała swoich słów. Nathan znów się rozgniewa i wszystko stracone.

Lecz on oparł się na łokciu i popatrzył na nią spokojnie.

- Dobrze wiem, kim jesteś - powiedział łagodnie. - Ty jesteś Rose, Rose z małymi piersiami i długimi, długimi nogami. Ani przez chwilę nie zapomniałem, z kim jestem. I nie czuję potrzeby udawać przed sobą, że jesteś kimś innym. Ani teraz, ani nigdy.

Delikatnie pieścił ją opuszkami palców. Zadrżała z rozkoszy.

- Lubisz mój dotyk, prawda? - spytał z zadowoleniem.

- Tak - przyznała po prostu. I też chciała go dotknąć, ale nie pozwolił na to, chwytając ją za nadgarstki.

- Jeszcze nie - zaprotestował szeptem. - Jeśli mnie dotkniesz, przestanę nad sobą panować.

Trochę ją to wyznanie przeraziło. A zarazem poczuła się piękna, poczuła, że ma piękne ciało. Że nie jest koścista i za chuda, ale gładka, miękka, kobieca. Jakże to możliwe, aby jeden mężczyzna tak wszystko odmienił? I dlaczego to właśnie on?

Nie zdążyła odpowiedzieć sobie na te pytania. Oddychała coraz szybciej, gdy pocałunkami i pieszczotami zawładnął nią całkowicie. Nie wzbraniał się już przed jej dotykiem, nie powstrzymywał jej, kiedy niemal z czcią pieściła jego smukłe ciało.

Znów odnalazł ustami jej usta, lecz stawał się coraz bardziej natarczywy. Zrozumiała, że utracił panowanie nad sobą szybciej, niż zamierzał czy chciał. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Nigdy nie będzie miało.

Rozkosz zbliżenia była równie cudowna jak za pierwszym razem. Odpoczywali wspólnie, bardzo wyczerpani. Burza odchodziła znad Lyncombe Manor, jakby chciała uszanować spokój kochanków. Ale żadne z nich o tym nie wiedziało. Zasnęli głęboko, spleceni w miłosnym uścisku.

Rose obudziła się pierwsza. Ze zdumieniem stwierdziła, że jest ranek. Spała okropnie długo. To znaczy, oboje spali okropnie długo, pomyślała, patrząc na Nathana, który leżał u jej boku.

W jasnym świetle poranka trudno jej było uwierzyć, że to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Nie należała do dziewczyn, które szybko idą z kimś do łóżka. Tak naprawdę to dotychczas spała tylko z jednym mężczyzną. I też nie od razu do tego doszło. Właściwie to zdecydowała po dłuższej znajomości, kiedy uznała, że w przeciwnym razie związek się rozpadnie. Nie czuła wtedy niczego prócz braku akceptacji, a związek i tak się rozpadł.

Nathan natomiast, zaakceptował ją bez wahania. Widziała, że budzi w nim pożądanie. Łatwo i szybko. I że bycie z nią daje mu wielką satysfakcję i uczucie spełnienia. Co więc to wszystko miało oznaczać?

W istocie wydawało jej się, że doskonale wie co, ale nie chciała się sama przed sobą do tego przyznać. Jeszcze przez pewien czas będzie udawała, że wszystko to ją zdumiewa. Niezbyt to może uczciwe, lecz pomoże jej zachować wewnętrzny spokój.

Nathan się poruszył i Rose natychmiast zapomniała o planowanej strategii samoobrony. Potrafiła tylko niecierpliwie czekać na jego reakcję.

Nathan zamrugał sennie ale kiedy zatrzymał wzrok na niej, od razu oprzytomniał.

- Ale wczoraj mieliśmy burzę... Była wspaniała, prawda? - wypowiedziała nerwowo pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy.

- Sądzę, że cała noc była wspaniała - odparł leniwie.

- Nie chcę - zająknęła się Rose - żebyś myślał... ja na ogół... to znaczy, ja nie...

- Nie robisz tego przy byle okazji? - dokończył za nią rozbawionym tonem. - Wiem o tym.

- Skąd wiesz? - spytała, nagle się rozluźniając.

- Ostatnio nie za wiele miałem z tym do czynienia, ale kiedyś robiłem te rzeczy bardzo często - odparł rzeczowo.

- Zorientowałeś się więc, że nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, prawda?

- Tak. Ale nie powinnaś się tego wstydzić. Nic nie szkodzi. To nie ma najmniejszego znaczenia, a właściwie... wręcz przeciwnie. Podobało mi się to. - Pociemniały mu oczy. - Bardzo mi się podobało.

Rose zauważyła, że zmienia mu się wyraz twarzy... i ton głosu, przesunęła się wiec szybko na brzeg łóżka. Nie była jeszcze gotowa, by to przeżywać. Najpierw musiała dojść do ładu z własnymi uczuciami.

Chwyciła za prześcieradło, owinęła się nim, wstała z łóżka i skierowała się w stronę drzwi.

- Chyba... chyba zrobię sobie kąpiel.

- Świetny pomysł. - Odrzucił koce. - Zrobimy to razem.

- Nie! - Szybko odwróciła wzrok, by nie patrzeć na nagiego Nathana, lecz po chwili jej samej wydało się to idiotyczne.

Nathan patrzył z rozbawieniem na jej zażenowaną minę.

- No to ja wykąpię się później - powiedział, odwracając głowę.

Rose odetchnęła z ulgą. Wyjść, myślała gorączkowo, muszę wyjść z tego pokoju. Po omacku szukała klamki.

- Hm... no... idę i...

- Idziesz do łazienki - podpowiedział. Spojrzała na niego spod oka. Wiedziała, że z niej żartuje. Mocniej owinęła się prześcieradłem, coś mruknęła i tyłem wyszła z pokoju. Nathan leżał na łóżku w bardzo swobodnej pozie, uśmiechając się od ucha do ucha. Zezłościło ją, że wygląda na takiego zadowolonego z siebie.

- Przyjemniaczki! - mruknęła pod adresem wszystkich mężczyzn na świecie i pomknęła do łazienki. Na wszelki wypadek dobrze zamknęła drzwi.

Wprawdzie ranek po burzy był rześki, lecz w głowie Rose nadal panował kompletny zamęt. Nie pomogła nawet orzeźwiająca kąpiel. Ilekroć myśli dziewczyny zaczynały krążyć wokół Nathana, ogarniała ją całkowita dezorientacja.

Powinnaś uciekać wczoraj, nigdzie się nie zatrzymywać, powtarzała sobie raz po raz. Nie powinnaś dopuścić do zbliżenia.

A przecież o tym, że tak się to musi skończyć, wiedziała od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. Pewnie dlatego nigdy naprawdę nie chciała wyjechać z Lyncombe Manor. I dlatego wcale nie opierała się wczoraj.

Głęboko westchnęła. Czekały ją kłopoty, niezależnie od rozwoju sytuacji. Nathan być może pragnął jej teraz, ale nie było mowy o poważnym związku. Nie miała pojęcia, co on czuje. Jeśli w ogóle coś czuje.

Sama jednak coraz lepiej orientowała się we własnych uczuciach. Prawdę mówiąc, znała je dobrze już od pewnego czasu, ale nie miała odwagi się do nich przyznać. Czas stawić im czoło!

Wytarła się szybko, ubrała i zeszła do kuchni. Nie chciało jej się jednak jeść. Wyszła więc na podwórze i usiadła na słońcu. Wszystkie wydarzenia dotarły do niej teraz z całą mocą.

Po pół godzinie pojawił się Nathan i usiadł obok. Rose nerwowo odsunęła się od niego. Pewnie to spostrzegł, ale na szczęście nie skomentował.

- Co masz zamiar dzisiaj robić? - spytał najzwyklejszym tonem.

- Zabiorę się do kwietnika przy stawie.

- Aha. Czyli będziesz udawała, że jest to dzień, który niczym nie różni się od innych.

- No bo się nie różni - odparowała.

Uniósł co prawda twarz z niemym pytaniem w oczach, lecz nie kontynuował tego tematu.

- Ty zajmiesz się więc ogrodem, a ja pogram trochę na pianinie - powiedział po prostu.

- Dobry pomysł.

- A jak długo zamierzasz tak udawać? - Spojrzał jej w oczy.

Poruszyła się nerwowo.

- Udawać?... Co udawać?

- Udawać, że nie było wczorajszej nocy.

- Doskonale wiem, że była! - wybuchnęła, nie panując już nad sobą.

- To dlaczego tak się zachowujesz?

Rose jednak nie chciała powiedzieć mu prawdy. Zyskałby nad nią zbyt wielką przewagę.

- To... stało się... chyba za wcześnie - bąkała niepewnie. - Nie byłam na to przygotowana. Nie spodziewałam się.

Spojrzał na nią, ale już bez rozbawienia.

- Myślę, że spodziewałaś się tego od pierwszej chwili - powiedział cicho.

Przeraził ją swoją spostrzegawczością. Co jeszcze mógł wiedzieć?

- Jak możesz tak mówić? - rzuciła zaperzona.

- Kiedy tylko zaczęłam tu mieszkać, powiedziałeś mi, że nie jestem w twoim typie. Potem musiałam wysłuchiwać zwierzeń o tym, jaką to obsesyjną miłością darzyłeś Jancis Kendall i jak pragnąłeś jej w łóżku. Skąd miałam wiedzieć, że zechcesz, bym ją zastąpiła, skoro tak ci jej brakuje?

Nie miała zamiaru tego wszystkiego powiedzieć, słowa same popłynęły potokiem. I dopiero kiedy je usłyszała, uświadomiła sobie, że przez cały czas żyje w straszliwym lęku przed Jancis. Gdyby ta kobieta go chciała, na nią by nawet nie spojrzał.

Wydał jakiś gniewny pomruk.

- Co mówiłeś? - spytała w napięciu.

- Zastanawiałem się, jak taka inteligentna dziewczyna może być zarazem tak nieprawdopodobnie głupia!

- To po prostu kwestia praktyki! - rzuciła gniewnie. Już miała odejść, kiedy on też się poderwał i położył jej rękę na ramieniu.

- Nie chcę, żebyś tak odeszła.

- Dlaczego nie? - spytała wyzywająco. - Naprawdę cię to obchodzi?

- Rose, nie psuj wszystkiego. - Twarz mu pociemniała.

- A co tu w ogóle jest do zepsucia? - krzyknęła.

- Spędziliśmy razem miłą noc i tyle! Chyba żadne z nas nie powinno wyobrażać sobie, że to znaczy coś innego.

Rozluźnił uścisk ręki na jej ramieniu, jak gdyby w końcu zrozumiał.

- Naprawdę tak do tego podchodzisz?

- Oczywiście! - skłamała. Lepiej, aby Nathan tak myślał, niżby miał wiedzieć, że zależy jej na nim coraz bardziej.

- Jeśli tak, to rzeczywiście lepiej będzie, jeśli zajmiesz się pracą - powiedział, najwyraźniej dystansując się do niej. - Widać ogród interesuje cię bardziej niż moja osoba.

Rose stała przez chwilę nieporuszona. Co ona właściwie robi? Jeżeli istnieje choć jedna szansa na milion, że z tej znajomości wyniknie coś dobrego, to czy nie lepiej spróbować, zamiast wszystko psuć ze strachu i głupiej dumy? Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Nathana, by zrozumieć, że szansa przepadła. Miał kamienną, obojętną twarz. Nie będą już ze sobą żartowali i droczyli się, nie będą szeptali do siebie w ciemnościach. Zniszczyła wszystko. Dlaczego? Dlatego, że ogarnęła ją obsesja na punkcie Jancis Kendall i nie potrafiła się z niej wyzwolić, podobnie jak kiedyś Nathan. Odeszła powoli, a on już jej nie zatrzymywał.

Reszta ponurego dnia mijała niemrawo. Nie do wiary, myślała Rose, że od nocy, którą tak cudownie spędzili, upłynęło zaledwie kilka godzin. Usiłowała pracować, ale nic jej nie szło. Wyrywała kwiaty zamiast chwastów, krzewy okopywała motyką zamiast je przycinać. Co pewien czas łzy kapały jej z oczu na przesiąkniętą deszczem ziemię.

Co za idiotyzm! - powtarzała sobie, pociągając nosem. Jak można się doprowadzić do takiego stanu z powodu kogoś, kogo zna się tak krótko?

Prawda była oczywista i bolesna, lecz Rose znów nie chciała jej uznać.

W ogrodzie przebywała aż do zmroku - tylko raz wpadła po południu do domu, żeby zjeść kanapkę i czegoś się napić. Nie potrafiła jednak pozbyć się uczucia straszliwej pustki. Mimo posiłku aż ssało ją w żołądku.

Wreszcie zrobiło się prawie zupełnie ciemno i dopiero wtedy Rose niechętnie wróciła do domu. Po raz pierwszy od przyjazdu nie miał dla niej tego cudownego uroku. Wzięła szybko prysznic, przebrała się i przełknęła trochę jedzenia, po czym uciekła do siebie, żeby uniknąć spotkania z Nathanem. Nie widziała go od rana, ale raz, kiedy podeszła bliżej domu, usłyszała muzykę. Najwyraźniej pracował nad nowymi piosenkami, a o niej całkiem zapomniał.

Wchodziła ciężko po schodach prowadzących do lewego skrzydła. Było prawie ciemno, lecz nie zapaliła światła. Trafiłaby tu wszędzie z zamkniętymi oczami.

Nagle w mroku na szczycie schodów zamajaczyła postać Nathana. Rose drgnęła, kiedy mężczyzna zrobił krok w jej stronę. Najwyraźniej czekał na nią, a tego się nie spodziewała.

- Co ty tu robisz? - spytała sucho.

Nie widziała twarzy Nathana, trudno jej było odgadnąć jego intencje.

- Pomyślałem, że spytam cię, gdzie masz zamiar dzisiaj spać. - Powiedział to swobodnie. Znalazł więc widać sposób na rozładowanie napięcia, jakie narosło między nimi rano.

Rose przeszył dreszcz. Nie przyszło jej do głowy, że będzie na nią czekał, zaskoczył ją tym.

- We własnym łóżku - odparła stanowczo.

- We wszystkich łóżkach w tym domu można spać we dwoje, i to całkiem wygodnie - zauważył.

- Chyba zbyt wiele sobie wyobrażasz!

- Na przykład co?

- Na przykład to, że chętnie będę spała z tobą.

- Mimo wszystko myślę, ze chętnie - mruknął pod nosem, a potem dodał już innym tonem: - Rose, wczoraj w nocy było nam ze sobą dobrze. Jeżeli potem coś się stało, to możemy to naprawić.

Już miała ochotę się poddać, gdy nagle Jancis stanęła jej znów przed oczyma niczym mara, której - mimo zapewnień Nathana - nie potrafiła traktować jak ducha z przeszłości. A może dziś w nocy znaleźlibyśmy się w łóżku we troje? Znów przeszył ją dreszcz. Miała świadomość, że postępuje zupełnie nierozsądnie, ale nie potrafiła inaczej. Ubiegłej nocy stało się coś, co ją odmieniło. Teraz już nie umiałaby dzielić się Nathanem z nikim. Jeśli nie zapomniał jeszcze o tej blondynce bez serca, wolała nie mieć go wcale.

Nathan obserwował ją uważnie, choć nie widział dokładnie jej twarzy.

- Dużo bym dał, żeby wiedzieć, o czym myślisz - powiedział.

- O tym, że jestem bardzo zmęczona i senna - odparła rwącym się głosem, jak gdyby kłamstwo nie chciało przecisnąć się jej przez usta.

- Nie, to nieprawda - zaprzeczył z przekonaniem.

- Znam cię, Rose. Wiem, kiedy kłamiesz.

- Wcale mnie nie znasz - rozzłościła się. - Nie jestem nawet pewna, czybyś tego chciał.

- Jak możesz tak mówić po wczorajszej nocy?

- spytał z niedowierzaniem.

- Owszem, spaliśmy ze sobą, ale to wcale nie znaczy, że' się kogoś zna!

- Jeżeli naprawdę tak myślisz, to musisz się jeszcze wiele nauczyć. Jasne, że seks można uprawiać jakby bezosobowo. Wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny! Ale to, co zaszło między nami, nie było bezosobowe. Byliśmy sobie bliscy. I odkrywaliśmy w sobie nawzajem takie rzeczy, jakich nigdy w innej sytuacji byśmy nie odkryli. W każdym razie ja nie żałuję, że to się stało.

- A ja tak! - powiedziała bez namysłu i w tej samej chwili zapragnęła cofnąć swoje słowa. Oddałaby dziesięć lat życia, żeby to sprawić. Za późno. I za późno zapewniać, że wcale tak nie myśli. Oczy Nathana rozbłysły od gniewu.

- No to jeszcze czegoś pożałujesz! - rzucił przez zęby.

Tym razem nie miał zamiaru być delikatny. Jego pocałunki raniły jej usta, a ręce wędrowały po niej bezwzględnie, jakby było mu wszystko jedno, kim jest kobieta, której dotyka. Jakby nie była nią Rose Caldwell, z którą mieszkał w jednym domu, z którą spał w jednym łóżku i która, odkąd zerwał z Jancis Kendall, stawała się najbliższym mu człowiekiem.

Natychmiast poczuła, że nienawidzi sposobu, w jaki ją traktuje. Podniecał ją, owszem; przy jego doświadczeniu trudno, żeby było inaczej, ale jej serce pozostawało jak kamień. Kiedy pocierał palcami jej obolałe piersi, czuła coś, co trudno nazwać przyjemnością. Były to wyłącznie fizyczne doznania, rejestrowane przez końcówki nerwów.

Sięgnął ustami niżej, jak gdyby atakiem dzikiego pożądania chciał ją sobie zupełnie podporządkować. Zerwał z niej ubranie, a żar jego języka rozpalił jej ciało, którym wstrząsnął spazm. Zarazem jednak Rose kurczyła się w sobie i uciekała od tego mężczyzny, który wydawał jej się kimś zupełnie obcym.

Lecz Nathan nie pozwalał jej uciec. Przesunął swoje dłonie na uda Rose. Wstrząśnięta brutalną pieszczotą nie mogła złapać oddechu, a jego ręka jeszcze bardziej stanowczo i bez czułości powędrowała tam, dokąd ją prowadził.

Pragnęła go aż do bólu, lecz było to tylko pożądanie. Próbowała odepchnąć Nathana, ale bezskutecznie. Znów zmiażdżył jej usta pocałunkiem, aż straciła oddech.

Wreszcie przestał ją całować. Wciąż jednak dotykał jej w podobnie bezwzględny sposób. Nagle podniósł głowę.

- Nienawidzisz tego, prawda? - spytał wyzywająco.

- Tak - powiedziała z trudem.

- Chcesz mnie, ale nic nie czujesz? Pragniesz, ale nie ma w tym uczucia?

Jeżeli o tym wie, dlaczego to robi? - pytała sama siebie z goryczą.

Przysunął się jeszcze bliżej, całym ciałem, tak że poczuła jego twardość i ból oczekiwania.

- Mógłbym cię teraz wziąć do łóżka i oboje zaznalibyśmy przyjemności - powiedział zdławionym głosem. - Byłaby krótkotrwała i nie byłoby w niej nic specjalnego, ot to, na co godzi się wielu ludzi. Właśnie coś takiego ci odpowiada?

- Oczywiście, że nie! - krzyknęła stanowczo, choć głos jej się łamał.

- Mnie też nie - odparł ponuro, zupełnie zbijając ją z tropu. - Bo taki właśnie jest bezosobowy seks. I tak by to wyglądało wczoraj wieczorem, gdyby kierowało mną wyłącznie pożądanie. - Nagle, całkiem niespodziewanie, odsunął się. Odczuła ulgę, a zarazem rozczarowanie. - Chciałem, żebyś zobaczyła, na czym polega różnica. Pomyślałem, że może masz zbyt małe doświadczenie, by sobie z niej zdawać sprawę. Może ty po prostu nie rozumiesz, czym była wczorajsza noc?

- Ja wiem, czym była, ale myślałam, że ty nie wiesz - powiedziała zdławionym głosem.

Spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Ja miałbym nie wiedzieć? Po pierwsze, jesteś - od ponad roku - pierwszą kobietą, z którą spałem... z którą chciałem spać. Sądziłem już, że zawsze będę żył w celibacie! Miałem wrażenie, że nie potrafię odczuwać pożądania. Dzięki tobie ożyłem, znów jestem w formie i choćby tylko to sprawia, że jesteś dla mnie zupełnie wyjątkową kobietą.

Cóż, być zupełnie wyjątkową kobietą to jeszcze nie wszystko. Rose zaczynała sobie zdawać sprawę z tego, czego właściwie oczekuje. Chciała być kochana. Nathan miał dla niej dużo uczucia, lecz, być może, oczekiwała po nim zbyt wiele.

- Dokąd więc pójdziemy? - spytała cicho. Poczuła się nagle bardzo zmęczona i wyczerpana.

- Ty do siebie, a ja do swojego pokoju - odrzekł stanowczo. - Sama wiesz, że wolałbym, aby było inaczej! Ale trzeba podjąć rozmaite decyzje, a spanie dzisiaj razem mogłoby to tylko jeszcze bardziej skomplikować. Chciałbym, żebyś się nad wszystkim zastanowiła. Porozmawiamy, kiedy już będziesz wiedziała. I może wtedy uda nam się w końcu dogadać.

Odwrócił się i chciał odejść, a wtedy ona odruchowo zrobiła krok naprzód.

- Naprawdę idziesz do siebie? - wyrwało jej się niemal bezwiednie. W napięciu oczekiwała jego odpowiedzi.

- Gdybyś chciała, mógłbym zostać. Nie musiałabyś mnie wcale namawiać.

Rose jednak uświadomiła sobie, że miał rację mówiąc, iż lepiej będzie się rozdzielić i wszystko przemyśleć.

- Nie... nie, lepiej idź - wymamrotała.

Nie ruszył się z miejsca, więc pomyślała, że wycofuje się ze wszystkiego, co powiedział, i po prostu wciągnie ją do sypialni, lecz w końcu z wyraźnym wysiłkiem odszedł.

- Dobranoc - rzucił stłumionym głosem. - Do zobaczenia rano.

Przez chwilę stała w miejscu, a kiedy zdecydowała się pójść do pokoju, nogi niemal odmówiły jej posłuszeństwa. Miała przed sobą bardzo długą noc.

Prawie nie spała, drzemała i ciągle się budziła, miała złe sny, było jej gorąco. Z ulgą powitała świt. Wstała, wzięła prysznic i ubrała się. Schodząc na dół, wiedziała jedynie, że nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji. Tylu rzeczy nie była pewna.

Nie jadła śniadania, bo jedzenie wydało jej się czymś bez znaczenia. Poszła do salonu, gdzie natknęła się na Nathana. Stał przy oknie, jakby czekał na nią.

Salon był zbyt obszerny, ale mimo to Rose zawsze czuła się tu dobrze. Wielki kominek, boazeria w ciepłym kolorze drewna, dębowe belki - panowała tu domowa atmosfera, dająca wielkie poczucie bezpieczeństwa.

Teraz jednak w powietrzu wyczuwało się napięcie. Rose zrobiło się chłodno, mimo że przez okna wpadało słońce, rysując wzorzyste desenie na kamiennej posadzce. Chciała zawrócić i uciec. Nie była jeszcze przygotowana do rozmowy z Nathanem. Uczucia, jakie w niej budził, były zbyt świeże. Potrzebowała czasu, żeby zdobyć choćby minimum dystansu, żeby przywyknąć do nowego związku.

Nie uciekła. Podeszła do Nathana, a kiedy się do niej odwrócił, pojęła, że też niewiele spał. Mimo to uśmiechnął się i był odprężony.

- Wyglądasz, jakbyś przyszła na własną egzekucję - zażartował. - A ja chcę tylko porozmawiać o kilku sprawach.

Spróbowała się uśmiechnąć, ale on i tak wiedział, że to wymuszony uśmiech.

- Chodź, siadaj - zaprosił ją, sadowiąc się na jednym z wysokich krzeseł przy oknie.

Z zadowoleniem przyjęła zaproszenie, bo czuła się niezbyt pewnie. Starała się nie patrzeć na Nathana.

- Dobrze spałaś?

- Nie bardzo.

- Ja też. Ale to nic dziwnego po tym, co się zdarzyło wczoraj wieczorem! - Usiadł wygodniej i patrzył na nią.

Po chwili Rose poczuła, że się czerwieni. Szare oczy przenikały ją na wskroś i widziały więcej, niżby tego chciała.

- Jeżeli mamy rozmawiać, musimy od czegoś zacząć - powiedział w końcu. - Jak myślisz, od czego?

- Nie wiem - wymamrotała.

- No więc dobrze, ja zacznę. Może od tematu, którego oboje, zdaje się, unikamy, a który chyba jest istotny. Od Jancis Kendall.

Rose drgnęła.

- Chciałabyś coś o niej powiedzieć?

- To ty podsunąłeś ten temat, więc ty mów! - W jej oczach zapaliły się błyski.

- Mam wrażenie, że kiedyś już o tym mówiłem... i to dość wyczerpująco. W każdym razie uważam, że uporałem się z większością problemów dotyczących Jancis. A ty chyba nie. Chciałbym wiedzieć, dlaczego.

- Bo wiem, że ona istnieje! - wybuchnęła Rose.

- I wiem, co do niej czujesz! Gdybyś mi o tym nie mówił, nie byłoby problemu. Szkoda, że mi powiedziałeś. Ale teraz wiem. I ciągle o tym pamiętam. Nie potrafię zapomnieć. Wciąż myślę o was, o was razem.

- Przecież to skończyło się dawno temu - stwierdził rzeczowo.

- Skończyło się, ale to nie znaczy, że sprawa jest zakończona.

- Chcesz powiedzieć, że kłamię? - Zmrużył oczy.

- Że wciąż jej pragnę? Że się z nią widuję?

- Wiem, że jej nie widujesz, ale to nie znaczy, że nie pragniesz. - Rose wydobyła z siebie tę prawdę z ogromnym wysiłkiem.

- Miałem cię za zrównoważoną dziewczynę. Dlaczego nie możesz przejść nad tym do porządku?

- Nie wiem. Sama nie chcę wciąż o tym myśleć - odparła z rozpaczą.

- No to przestań. Nie zastanawiaj się nad przeszłością, myśl o przyszłości.

- Próbowałam. Ale nie potrafię przestać myśleć o Jancis Kendall. Tyle znaczyła w twoim życiu. Chyba na zawsze gdzieś w nim pozostanie. Nie sądzę, żebym potrafiła z tym żyć.

Wstał i zaczął chodzić po pokoju.

- Nie wiem, co ci, do diabła, powiedzieć - wyrzucił w końcu z siebie.

- Wiem, że idiotycznie się zachowuję. I wiem, że wszystko psuję. Nigdy taka nie byłam, i sama tego nie chcę, ale to jest silniejsze ode mnie. Czuję się tak, jakbyś naprawdę chciał jej, a mnie akceptował dlatego, że jej nie ma.

- A jeżeli ci powiem, że to nieprawda?

- Nieważne, co mówisz. Jancis gdzieś tu krąży i wszystko psuje.

Zamruczał coś pod nosem i zaczął wyglądać przez okno. Rose wydawało się, że trwa to bardzo długo. Kiedy odwrócił się do niej, miał zmienioną twarz.

- Wychodzę - powiedział stanowczo. - Mogę wrócić późno. Dasz sobie radę sama?

Chciała zapytać, dokąd wychodzi, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.

- Tak, oczywiście - odparła potulnie. Zawsze da sobie radę w Lyncombe Manor. Ten dom nie nastręczał żadnych problemów. Nastręczał ich jedynie mężczyzna, który w nim mieszkał.

Nathan podszedł do drzwi. Przed wyjściem zatrzymał się jednak i odwrócił.

- Ale mi nie uciekniesz?

Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż pytanie. Zresztą Rose wiedziała dobrze, że ucieczka niczego by nie rozwiązała. Nawet gdyby dzieliły ich setki, tysiące mil, i tak nie zapomniałaby nigdy Nathana Haywarda.

- Nie, nie ucieknę - powiedziała spokojnie, a on skinął głową z zadowoleniem.

Kiedy odjechał, dom wydał się bardzo pusty. Przez chwilę Rose myślała, że nie zdoła dotrzymać obietnicy. Taka okazja może się już nie nadarzyć. Wyjazd bez scen, bez zamieszania. Każda kobieta mająca odrobinę rozsądku spakowałaby się i wycofała z godnością.

Nawet poszła na górę zebrać swoje rzeczy, ale bez specjalnego przekonania. Kosztowałoby to ją zbyt wiele wysiłku. Była za słaba. W końcu wyszła do ogrodu, wyciągnęła się w cieniu na trawie i przymknęła oczy.

Drzemała tak, od czasu do czasu budząc się i znów zasypiając. Później patrzyła w niebieskie niebo. Nadal było ciepło, ale nie panował już taki upał jak przed burzą.

Nie chciała jednak myśleć ani o burzy, ani o tym, co nastąpiło po niej. Ponownie zamknęła oczy i próbowała się zdrzemnąć. Po pewnym czasie zasnęła.

Późnym popołudniem zjadła lekki posiłek, bo w końcu była w stanie coś przełknąć. Zastanawiała się, kiedy Nathan wróci. Nie powiedział przecież, dokąd jedzie ani po co.

Może po prostu chciał pobyć trochę sam. Pewnie, myślała, chodziło mu o krótką przygodę, a tu nagle ona wszystko komplikuje. Po burzliwym romansie z Jancis akurat potrzebne mu takie zamieszanie!

Rose potrząsnęła głową zniecierpliwiona. Znów ten temat. Czy nigdy już nie przestanie myśleć o tamtej kobiecie? Ale coś jej podpowiadało, że duchy byłych kochanków nigdy naprawdę nie odchodzą. Zatkała sobie uszy, żeby nie słyszeć tego głosu. Było to jednak niemożliwe. Sama to przecież wymyśliła.

Zapadał zmrok, a Nathana wciąż nie było. Przyszło jej do głowy, że może w ogóle nie wróci. Tam, dokąd pojechał, mógł zdać sobie sprawę, że życie bez niej będzie o wiele prostsze.

Szum podjeżdżającego pod dom samochodu usłyszała dopiero wtedy, gdy było już zupełne ciemno. Wybiegła nerwowo do holu i zobaczyła Nathana w drzwiach. Stali tak przez chwilę, po prostu patrząc na siebie.

- Nie byłem pewien, czy cię zastanę - odezwał się wreszcie.

- A co byś zrobił, gdybym uciekła?

- Szukałbym cię.

Znów zapadło długie milczenie. W końcu Nathan podszedł bliżej. Patrzył jej w oczy. Dostrzegła w jego wzroku coś niepokojącego. Nagle poczuła, że zaraz powie coś, o czym ona w ogóle nie chce usłyszeć.

- Nie przyjechałem sam - oświadczył po chwili. Struchlała i serce zabiło jej szybciej.

- A kogo... - przerwała, jakby na moment straciła głos. - A kogo przywiozłeś?

- Myślę, że już wiesz.

Ogarnął ją paniczny strach, że rzeczywiście wie. Nie chciała wierzyć, iż mógłby zrobić coś równie szalonego.

- Nie, nie wiem - odparła z zawziętością. Nathan uparcie patrzył na nią.

- Przywiozłem Jancis - powiedział spokojnym tonem. - Myślę, że to jedyny sposób, by się uporać z naszymi problemami.

- Nie chcę jej widzieć! - krzyknęła porywczo.

- Ale nie masz wyboru. Jest w samochodzie i za chwilę ją tu przyprowadzę.

Rose zaczęła się cofać, jak gdyby sposobiąc się do ucieczki, ale szybko chwycił ją za rękę.

- Nigdzie nie pójdziesz. Zostaniesz tutaj, a ja przyprowadzę Jancis, żebyście się poznały. - Przygwoździł ją wzrokiem, puścił jej rękę i wyszedł.

Rose nie mogła uwierzyć, że wszystko to dzieje się naprawdę. Ale ponieważ ledwie trzymała się na nogach, pomyślała, że to jednak nie może być senny koszmar.

Już za moment miała stanąć oko w oko z Jancis Kendall.

ROZDZIAŁ ÓSMY

W chwilę później Nathan wrócił. Towarzyszył mu ktoś, kto wyglądał dziwnie znajomo, chociaż Rose widziała tę osobę po raz pierwszy w życiu.

Była to dziewczyna, nie, nie dziewczyna, kobieta o wręcz doskonałej urodzie i figurze. Jancis Kendall wyglądała w rzeczywistości jeszcze bardziej frapująco niż na zdjęciach. Rose zobaczyła znajome jasne włosy, nieskazitelną cerę i jasnoniebieskie oczy. Jancis też z uwagą przyglądała się Rose. Na jej ślicznej twarzy malowało się zdumienie.

- Myślałam, że mieszkasz tu sam - powiedziała, zwracając się do Nathana.

- Ja ci tego nie mówiłem - odparł beznamiętnym tonem.

Uderzyło to Rose. Nie powiedział Jancis o niej. Dlaczego?

- Jancis od pewnego czasu usiłowała się ze mną skontaktować - wyjaśnił dziewczynie, podchodząc do niej. - Chce, bym napisał dla niej kilka piosenek. Powiedziałem, że właśnie pracuję nad czymś nowym i ona chce tego posłuchać. Ma teraz kilka wolnych dni, mogła więc tu przyjechać.

Rose instynktownie wyczuwała, że Jancis chodzi nie tylko o piosenki. Przyjechała tu, oczekując zapewne czegoś więcej.

- Przepraszam, zapomniałem was sobie przedstawić - ciągnął. - Jancis, to jest Rose Caldwell. A ty chyba wiesz, kto to jest Jancis?

- Tak, wiem - odparła spokojnie.

- A co pani Caldwell tu robi? - spytała ostrym tonem Jancis, patrząc na Nathana. Mówiła, jakby Rose nie stała obok.

- Pracuje w ogrodzie.

- To znaczy, że jest przez ciebie zatrudniona?

- To znaczy wiele innych rzeczy. - I zanim Jancis zdołała coś powiedzieć, ciągnął dalej: - Wniosę bagaż i pokażę ci twój pokój. Pewnie jesteś zmęczona po podróży.

- W ogóle nie jestem zmęczona - odparła swoim srebrnym głosikiem. - Chciałabym obejrzeć twój piękny dom.

- Ja idę spać - wtrąciła szybko Rose. Miała już wszystkiego dosyć. - Przepraszam więc, dobranoc i do zobaczenia, do jutra.

- Gdzie pani śpi? - spytała Jancis, po raz pierwszy zwracając się bezpośrednio do niej.

- Mieszkam we wschodnim skrzydle. Proszę się nie martwić. Nie będę przeszkadzała.

Nie miała pojęcia, po co to mówi. Odpowiadała mimowolnie i nie wprost na ukryte pytanie, czy śpi w tym samym pokoju co Nathan. A jeśli nawet nie, to czy nie pojawi się ono w najmniej odpowiednim momencie?

Odchodząc w stronę schodów, obejrzała się, ale Jancis nie zwracała już na nią najmniejszej uwagi, pochłonięta Nathanem, który wracał z bagażem. Rozmiar walizki wskazywał na to, że pani Kendall zamierza pozostać w Lyncombe Manor jak najdłużej.

Rose weszła na górę. Gdzie Jancis będzie dziś spała? Czy od razu zacznie prowokować swego dawnego kochanka, czy spokojnie poczeka, aż on zrobi pierwszy krok? Jakkolwiek będzie, jedno jest pewne: Jancis nie przyjechała po nowe piosenki, ale po to, by odzyskać Nathana.

Rose nie miała pojęcia, dlaczego jest o tym tak głęboko przeświadczona. Podpowiadał jej to zapewne kobiecy instynkt, który obudził się natychmiast, jak tylko Jancis przestąpiła próg tego domu.

W nocy prawie nie zmrużyła oka. Wydawało jej się, że od wieków porządnie nie sypia. Rano wzięła szybką kąpiel, wciągnęła dżinsy i koszulkę i przejrzała się w lustrze. Trudno jej będzie konkurować z Jancis. Jakoś udało jej się rozczesać strzechę złotobrązowych włosów, umalowała sobie rzęsy, a usta pociągnęła błyszczykiem. To wystarczy. Taką właśnie widywał ją Nathan. Czy mu się to podobało czy nie, nic na to teraz nie poradzi.

Ociągając się, zeszła na dół. Z ulgą stwierdziła, że nigdzie nie widać Jancis. Przygotowywała sobie kawę, gdy nagle ktoś nacisnął klamkę.

Był to Nathan. Patrzył na nią od progu przez dłuższą chwilę, a potem zdecydowanie wszedł, zamykając za sobą drzwi.

- Gniewasz się na mnie? - spytał.

- Tak . - odparła bez namysłu i rzuciła mu złe spojrzenie. - Dlaczego to zrobiłeś? To ostatnia osoba na ziemi, jaką chciałabym widzieć!

- Czasami najlepszym sposobem na to, by się z czymś uporać, jest stanąć z tym twarzą w twarz.

- Usiadł i wyglądał na całkiem spokojnego.

- Ale po co ją tutaj przywiozłeś? Właśnie tutaj?

- Postawiła zamaszyście dwa kubki na stole. - Nienawidzę jej obecności w tym miejscu. Lyncombe Manor to nie miejsce dla niej.

- Sądzi, że wręcz przeciwnie.

- Zauważyłam. - Spojrzała na niego spod oka. - Patrzy na ciebie, jakby chciała cię zjeść.

- Wszystko się odmieniło. Zawsze było na odwrót.

- Jak ją odnalazłeś? - Rose chciała koniecznie zmienić temat.

- Nie było to trudne. Po prostu zadzwoniłem do jej agenta. Od niego dowiedziałem się, gdzie Jancis mieszka. Powiedział mi też, iż ma ona teraz dużo wolnego czasu. Nie wiedzie się jej najlepiej. Traci popularność, niewiele nagrywa.

Być może Rose powinna żałować Jancis, ale nie potrafiła się zdobyć na współczucie.

- A więc to koniec wspaniałej kariery? - spytała z odrobiną ciekawości.

- Publiczność jest bezwzględna. - Wzruszył ramionami. - Ocenia piosenkarza na podstawie najnowszego recitalu czy najnowszej płyty. Odkąd się rozstaliśmy, Jancis nie miała dobrych piosenek. Nie utrzymała się na szczycie. Sprzedaż jej płyt spadla, a na koncerty przychodził mało kto. Kiedy raz coś takiego się zacznie, bardzo trudno jest odzyskać popularność.

- Uważała, że cię nie potrzebuje. Że da sobie radę sama. Ale nie udało się i chce, byś do niej wrócił.

- Tak, jej agent mówił, że próbowała mnie znaleźć, lecz nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje.

- Nie powiedziałeś nawet znajomym czy rodzinie?

- Bliscy znajomi wiedzą, ale nie daliby jej mojego adresu. A jeśli chodzi o rodzinę... - lekko wzruszył ramionami - to nie mam żadnej. Nie mam pojęcia, kim był mój ojciec, a matka porzuciła mnie po urodzeniu. Pewnie miała ku temu powody, ale nigdy nie raczyła mi ich wyjaśnić. Zniknęła na zawsze. Mieszkałem w różnych domach dziecka, oddawano mnie do rozmaitych rodzin zastępczych. Nigdzie jednak dłużej nie zagrzałem miejsca. Nie winię nikogo. Byłem bardzo trudnym dzieckiem. Patrzyła na niego, zupełnie wstrząśnięta.

- To straszne! Nikt nie powinien mieć takiego dzieciństwa.

- Nie było aż tak źle - odparł szybko, widząc na jej twarzy smutek. - Pamiętam i miłe chwile. Zawarłem kilka dobrych przyjaźni, bo widzisz, takie dzieci na ogół trzymają się razem. Do dziś dnia utrzymujemy ze sobą kontakt.

Rose była do głębi poruszona. Sama miała takie szczęśliwe dzieciństwo, że nie potrafiła znieść myśli o tym, że ktoś może nie mieć rodziny, nikogo, kto okazałby pomoc w potrzebie, nikogo, kto zatroszczyłby się tak, jak troszczą się tylko kochający rodzice.

Dławiło ją w gardle i przez kilka minut nie była w stanie mówić. Nathan też milczał, jakby domyślając się, że Rose potrzebuje trochę czasu, by ochłonąć. Chciała zadać mu kilka pytań, ale stało się to niemożliwe, bo nagle drzwi się otworzyły i do kuchni wpłynęła Jancis.

Kiedy zobaczyła Rose, twarz natychmiast jej się zmieniła. Zimne niebieskie oczy nabrały twardego wyrazu, usta się zacisnęły. Ale Rose była w takim nastroju, że nie chciała konfrontacji. Wstała i ruszyła w stronę drzwi wychodzących na ogród.

- Mam dużo pracy - powiedziała szybko. - Do zobaczenia. - I uciekła na świeże powietrze. Odczula wielką ulgę, bo Lyncombe Manor z Jancis Kendall nie było już tym samym domem.

Poszła aż na sam koniec ogrodu. Rosło tam kilka zapuszczonych krzewów, które trzeba było przystrzyc. Zabrała się do pracy, ale wciąż myślała o Nathanie. Nic dziwnego, że tak szaleńczo zakochał się w Jancis. Nie zaznał w życiu uczucia, więc desperacko go szukał. Prześladował go pech i wybrał kobietę, która była niezdolna do miłości. Potrafiła jedynie traktować ludzi instrumentalnie i manipulować nimi.

Rose westchnęła. Hm, znów ta Jancis. A więc Nathan pojechał i przywiózł ją tutaj z własnej woli. Tylko czy naprawdę była to dla niego sprawa zakończona? A może skorzystał z pretekstu, bo pragnął, żeby Jancis wróciła?

Rose nie znała odpowiedzi na te pytania. Wciąż nękały ją te same wątpliwości. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że gdyby Nathan nie był pewien swoich uczuć, nie ryzykowałby ponownego spotkania. Lecz kiedy tylko w głowie Rose pojawiała się myśl o Jancis, górę brało jakieś obłąkańcze zamroczenie. Jancis - była kochanka Nathana. Jancis - która tak pięknie wykonywała jego piosenki. Jancis - która pragnęła teraz Nathana bardziej niż kiedykolwiek. Rose była w wielu sprawach niedoświadczona, lecz jedno wiedziała na pewno: jeżeli czujemy, że ktoś nas pragnie, to możemy w sobie obudzić podobnie silne pragnienie. Z całą pewnością wiedziała o tym również Jancis.

Rose z nadmierną gorliwością przycinała krzewy. Prawie zupełnie wygoliła forsycję. Kiedy zdała sobie z tego sprawę, rzuciła sekatory i zmęczona otarła czoło. To nie ma sensu. Zostawi tę robotę, zanim wyrządzi więcej szkód. Nagle usłyszała kobiecy głos:

- Nie znam się na ogrodnictwie, ale chyba tak się krzewów nie strzyże?

Przymknęła oczy. Naprawdę nie miała ochoty patrzeć teraz na Jancis Kendall.

- Możliwe - powiedziała obojętnie. - Czy pani czegoś sobie życzy?

- Myślę, że powinnyśmy porozmawiać. Zamieniłyśmy tylko kilka słów.

Jancis podeszła bliżej. Stała w pełnym słońcu, które połyskiwało w jej jasnych włosach. Miała na sobie białą sukienkę z miękkiego, lejącego się materiału, a na nogach lekkie sandałki z pasków.

Rose wiedziała, że wygląda przy niej na okropnie zaniedbaną. Ubrana była bowiem w spłowiałe dżinsy, koszulkę miała poplamioną, spływała potem i w ogóle prezentowała się fatalnie.

Jancis taksowała ją wzrokiem, jak gdyby usiłowała dociec, co' Nathan może w niej widzieć. Po chwili jednak odprężyła się, najwyraźniej uznając, że Rose nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia.

- Dziwne, że chce pani tu pracować - zauważyła. - To dość upiorne: zdać się tylko na towarzystwo Nathana.

- Jeżeli uważa pani towarzystwo Nathana za upiorne, to co pani tu robi?

Starannie wyskubane brwi Jancis leciutko się uniosły.

- Bądźmy ze sobą szczere, dobrze? Nie udawajmy, że nie wiemy, co się dzieje, bo i po co. - Piosenkarka odrzuciła kosmyk jasnych włosów, który opadł jej na oczy. - Oczywiście, że Nathan nie jest upiorny. Ani w łóżku, ani gdzie indziej. Obie o tym wiemy... a przynajmniej zakładam, że wiemy - dodała, patrząc badawczo na Rose, która starała się zachować kamienny wyraz twarzy, bowiem nie miała zamiaru pozwolić się sprowokować.

- Owszem, udawałam, ze mi na nim nie zależy - ciągnęła Jancis. - Utrzymywałam go w ciągłym napięciu, a Nathan rozwścieczony to coś zupełnie specjalnego. - Przymknęła oczy, jak gdyby przypominając sobie pewne sceny.

Rose zadrżała. To było nie do zniesienia.

- Potem - mówiła piosenkarka - popełniłam błąd uważając, że dam sobie radę bez niego. Byłam u szczytu kariery, miałam wszystko: pieniądze, sławę, najlepsze płyty i otaczał mnie rój wielbicieli. Pytałam sama siebie: po co mi potrzebny Nathan? Musiałam dzielić się z nim zyskiem, nie było mi to na rękę. Zagrała chciwość. Chciałam mieć wszystko i postanowiłam go rzucić...

- Nathan twierdzi, że to on panią rzucił - wycedziła Rose przez zaciśnięte zęby.

Ta uwaga rozzłościła Jancis. Wolała, by ludzie przyjmowali wyłącznie jej wersję.

- Tak czy owak, Nathan odszedł - powiedziała z sarkazmem. - Bardzo prędko uświadomiłam sobie, że popełniłam wielki błąd. Potrzebowałam go. Chciałam, by wrócił. Ale nie wiedziałam, gdzie jest. Jakby się rozpłynął. Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje.

- A może to on nie chciał, by wiedziano, co robi - odparowała Rose. - I jest pani pewna, że chodziło pani rzeczywiście o samego Nathana? Nie o jego piosenki? Bo - o ile się nie mylę - nie najlepiej sobie pani bez nich radzi, prawda?

Rose wiedziała, że jest okrutna, lecz było jej wszystko jedno. Jancis zadała już dość cierpienia, i to z rozmysłem. Niech więc teraz sama cierpi.

Twarz Jancis wykrzywił grymas. Nie była już taka piękna. Oczy jej się zwęziły.

- Tak, chcę, by znów dla mnie pisał - powiedziała twardo. - I chcę znowu z nim występować. Postanowiłam wrócić do starego układu.

- Nie zawsze człowiekowi udaje się mieć to, czego chce.

- Ale mnie się uda - stwierdziła Jancis z przekonaniem. - Znam Nathana. Wiem, co go inspiruje, co lubi. Tym razem na pewno zobaczy mnie inną. Pokażę, że mnie też można zranić. Zawsze tego chciał. Chciał, bym się przed nim ugięła, bym okazała słabość. Wtedy nie potrafi mi się oprzeć.

Rose odwróciła się, podniosła narzędzia ogrodnicze i powoli odeszła.

- Może się pani pakować! - zawołała za nią Jancis. - Nathan nigdy nie będzie należał do pani. To mnie zawsze pragnął i mogę go odzyskać, kiedy tylko zechcę. Pani mu się tylko po prostu nawinęła pod rękę!

Rose zakręciło się w głowie, ale nie chciała okazać słabości. Nie zwracaj uwagi na tę przeklętą babę, mówiła sobie. Po prostu idź przed siebie. Im dalej od niej, tym lepiej będziesz się czuła.

Chociaż Jancis znikła jej z oczu, Rose nadal czuła dojmujący niepokój. Czy dlatego, że bała się, iż jej rywalka ma rację? Jancis powiedziała, że Nathan obdarzył ją, Rose, swoim zainteresowaniem tylko dlatego, że była pod ręką, a to potwierdzało jej najgorsze przeczucia. Może i podobała się Nathanowi, może i pragnął jej, ale jeżeli jego uczucie do Jancis miało okazać się silniejsze, nie mogłaby z tą świadomością żyć.

Nie poszła do domu; resztę dnia spędziła w ogrodzie. Wpadała tylko na krótkie posiłki, kiedy była pewna, że żadne z nich nie kręci się w pobliżu. Wiedziała jednak, jak Nathan spędził dzień - przez otwarte okna słychać było dźwięki muzyki. Ale czy była z nim Jancis? Rose przeżywała katusze zazdrości. Późnym popołudniem odkryła, że Jancis też jest w ogrodzie i dokonuje cudów, by znajdować się jak najbliżej Nathana. Usadowiła się w ślicznej pozie w cieniu pod drzewem naprzeciwko okien, tak by widział ją za każdym razem, kiedy podnosił głowę znad klawiatury.

Rose wróciła do domu, gdy zrobiło się już tak ciemno, że dłużej nie można było pracować. Wróciła niechętnie, chociaż padała ze zmęczenia i wszystko ją bolało. Miała nadzieję, że może dzięki temu szybko zaśnie i wreszcie będzie spała jak zabita. Czuła, iż potrzebuje co najmniej kilkunastu godzin nieprzerwanego snu. W przeciwnym razie będzie z nią źle.

Ledwie starczyło jej sił, by przygotować sobie coś do jedzenia. Zdążyła przełknąć pierwszy kęs, kiedy drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł Nathan.

- Dlaczego sama tu siedzisz? - spytał ze zdziwieniem. - Jesteśmy z Jancis w salonie. Zabierz kolację i chodź do nas.

- Służba zazwyczaj jada w kuchni. Patrzył na nią przez długą chwilę.

- Ty chyba żartujesz?

- Czy wyglądam na kogoś, komu jest do śmiechu? Stał jeszcze przez chwilę, a potem podszedł i usiadł naprzeciw niej. Rose przerwała jedzenie. Nagle straciła apetyt.

- Wyglądasz, jakbyś marzyła tylko o jednym: wykąpać się i położyć do łóżka...

- Jednym słowem, okropnie!

Niespodzianie wyciągnął rękę i odgarnął kosmyk włosów, który opadł jej na oczy. Ten gest zupełnie ją rozstroił. Zapiekło ją pod powiekami i zamrugała, jakby całkiem nie w porę zbierało jej się na płacz.

- Popełniłem wielki błąd, przywożąc tutaj Jancis? Nie spodziewała się, że Nathan powie coś podobnego, wiec nie wiedziała, jak zareagować.

- Uważałem, że to nam pomoże rozwiązać nasze problemy. Nie miałem zamiaru ich pogłębiać.

- Nie rozumiem, jak jej przyjazd może cokolwiek rozwiązać - mruknęła.

- Najlepszym sposobem na unieszkodliwienie ducha jest zobaczyć go na własne oczy i stawić mu czoło. Nie chcę, by duch Jancis straszył nas przez resztę życia.

- Jesteś pewien, że nie przywiozłeś jej tutaj tylko dlatego, że miałeś ochotę znowu ją widzieć?

Nathan, ze zmienioną twarzą, cofnął rękę.

- Już o tym rozmawialiśmy - powiedział stanowczo. - Nie chcę do tego wracać.

- Nie rozumiem dlaczego - nastawała Rose. - Ja nie chciałam jej widzieć. Nie chciałam nic o niej wiedzieć. I oto zjawiła się, znów jest w twoim życiu. Jakim sposobem? Bo sam ją przywiozłeś!

- Już ci wyjaśniałem, dlaczego to zrobiłem! - Spojrzał na nią gniewnie. - Jeżeli tego nie pojmujesz, to widać między nami nie jest tak dobrze, jak myślałem.

Rose wstała od stołu.

- Chyba zaczynam coraz lepiej rozumieć.

- Dokąd idziesz? - spytał ostro.

- Do siebie. Spędzenie wieczoru z tobą i Jancis przekracza moje możliwości!

- Nie zjadłaś kolacji.

- Ona może ją zjeść! - rzuciła, otwierając zamaszyście drzwi. - Chce mieć wszystko to, co, moim zdaniem, było moje. Niech więc zje też moją kolację.

Wypadła z kuchni, trzaskając drzwiami. Wiedziała, że zachowuje się dziecinnie, ale było jej wszystko jedno. Pozwoliła sobie na ten wybuch i od razu poczuła się lepiej - wreszcie minęły jej nudności.

Ruszyła prosto do wschodniego skrzydła. Zrobiła sobie długą kąpiel, umyła włosy, a potem usiadła i rozczesywała złotobrązowe loki, aż wyschły.

Myślała... miała nadzieję?... że może Nathan przyjdzie tu do niej, lecz na schodach panowała cisza. Pewnie tak mu tam dobrze, że zupełnie o mnie zapomniał, pomyślała. Jedno było absolutnie pewne: Jancis niewątpliwie zrobi wszystko, by jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę swojego sam na sam z Nathanem. Ciekawe, czy już odstawia scenę, która ma mu uświadomić, że ją też można zranić? Opowiada Nathanowi, że go potrzebuje, że naprawdę go kocha, że nie potrafi bez niego żyć? A on się na to daje nabrać?

Rose odłożyła z rozmachem szczotkę, niewiele sobie robiąc z tego, że zarysowała politurę toaletki.

- Mężczyźni są tacy łatwowierni - mruknęła do siebie. - Zwłaszcza kiedy chodzi o kobiety. Wszystkie te kłamstwa Nathan bierze pewnie za prawdę.

Włożyła nocną koszulę, chociaż wiedziała, że nie pójdzie jeszcze spać. Zmęczenie jakby minęło, a w dodatku odezwał się głód. Postanowiła zejść do kuchni i zrobić sobie kanapkę, lecz najpierw musiała się upewnić, że nie wpadnie ani na Nathana, ani na Jancis.

Wschodnie skrzydło zostało dobudowane pod kątem prostym, widać więc z niego było główną część budynku. Nigdzie nie paliło się światło, z czego mogło wynikać, że Jancis i Nathan poszli spać. Rose nie chciała dopuścić do siebie myśli, że może poszli spać razem. Jak na jeden dzień miała dość przeżyć. Zeszła cichutko na dół i doszła aż do kuchni, nie zapalając światła. Szybko zrobiła sobie kanapkę, którą zamierzała zjeść w swoim pokoju. Wbiegła po schodach i już miała wejść do korytarza prowadzącego do wschodniego skrzydła, gdy nagle coś zaskrzypiało.

- Jest tam ktoś?! - zawołała drżącym głosem.

- Oczywiście - odezwał się Nathan. - A co, myślałaś, że to duch Lyncombe?

Chwilę później stał przy niej. Było ciemno, prawie go nie widziała. Poruszyła się niespokojnie. Ostatnio w jego obecności czuła się niezręcznie, zwłaszcza gdy stali tak blisko siebie.

- Uważaj, bo upuścisz kanapkę - ostrzegł ją rozbawionym głosem.

- Skąd wiesz, że trzymam kanapkę? Obserwowałeś mnie?

- Właściwie nie. Siedziałem po prostu w dużym pokoju i słyszałem, że schodzisz do kuchni, domyśliłem się więc, że robisz sobie coś do jedzenia.

- Ale wszędzie było ciemno.

- Bo pogasiłem wszystkie światła.

- Dlaczego?

- Chciałem sobie posiedzieć i pomyśleć. A po ciemku myśli się lepiej.

No, przynajmniej był sam, pomyślała Rose z ulgą. Okropne sceny, jakie miała jeszcze przed oczami, były jedynie wytworem jej własnej wyobraźni.

- Dlaczego za mną idziesz? - spytała po chwili.

- Chyba to oczywiste. Znudziło mnie własne towarzystwo. Chcę z kimś spędzić noc. A dokładniej mówiąc, chcę ją spędzić z tobą.

- Nie! - zaoponowała gwałtownie. Nabrał powietrza w płuca.

- To przynajmniej jasno i wyraźnie powiedziane - odparł w końcu, ale już nie tak swobodnie.

- Przepraszam, jeśli cię uraziłam. Ale powiedziałam, co myślę - dodała szybko, czując, że Nathan zbliża się do niej.

- Jesteś pewna? - spytał cichutko, przesuwając dłonią po jej plecach.

Przez chwilę nie była w stanie mówić. Głos uwiązł jej w gardle. Zadrżała.

Przesunął palcami wyżej i pieścił wrażliwą skórę na karku. Oddychał coraz szybciej. Tak odpowiadał na bliskość Rose, a kiedy pochylił się, szukając jej ust, poczuła, że jej pragnie.

Wiedziała, że jeśli pozwoli mu się pocałować, będzie zgubiona. W ostatniej chwili odwróciła głowę. Mruknął z niezadowoleniem i przysunął się bliżej, chcąc ją przyciągnąć do siebie.

- Proszę cię, nie!

- Dlaczego?

- Bo nie. Nie chcę, kiedy ona tu jest. Zdumiało go to, co powiedziała. Puścił ją, cofnął się i patrzył na nią w ciemności.

- Jesteś pewna, że tylko dlatego?

- Tak.

- W takim razie będę musiał coś z tym wszystkim zrobić - powiedział swobodnym, a nawet lekko kpiącym tonem. - Tak dalej być nie może, nie wytrzymam. - Delikatnie ją odepchnął. - Wracaj więc teraz do siebie, zjedz kolację, śpij dobrze, a jutro rano postaramy się to wszystko jakoś rozwiązać.

Powłócząc nogami, Rose poszła do pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i odłożyła na bok kanapkę. Nie miała już apetytu, pragnęła czegoś innego. Uświadomiła sobie; że wcale nie chciała, żeby Nathan odszedł. Dlaczego więc na to pozwoliła?

Powiedziała mu bowiem prawdę - w tym domu panoszyło się widmo Jancis. I żadne egzorcyzmy na pewno go stąd nie przepędzą. A nawet najdłuższe kochanie się.

Wczołgała się do łóżka i próbowała zasnąć, ale nie mogła. Kiedy zegar na dole wybił północ, wstała i podeszła do okna. W pokoju było duszno, otworzyła więc szerzej okno. Nagle z dołu dobiegło ją skrzypienie otwieranych drzwi. Zamarła.

Chwilę później usłyszała głos.

- Nathan, chodź - mówiła Jancis. - Będzie cudownie. Pamiętasz ten ostatni raz, kiedy pływaliśmy razem o północy? Na Riwierze, pod koniec naszego tournee po Europie. Pamiętam też, jak to się zakończyło...

Rozległ się stłumiony kobiecy śmiech.

Rose ścierpła skóra. Nienawidziła tej kobiety. Po raz pierwszy w życiu tak bardzo kogoś nienawidziła. Lecz uczucie to było silniejsze od niej.

Nie, ta niemożliwe, Nathan z nią nie pójdzie, myślała gorączkowo. Schowała się za firankę i czekała. Z pewnością Nathan zaraz odpowie Jancis, żeby poszła sama. Ku swojemu zdumieniu zobaczyła, że spokojnie ruszył za nią. Wydawało się jej to czymś niewiarygodnym, trudno było jednak, nawet w ciemnościach, nie rozpoznać jego smukłej sylwetki.

Rose zamknęła oczy. Nie chciała na to patrzeć! Ale po chwili oprzytomniała. Uznała, że lepiej jest wszystko zobaczyć, wiedzieć, co się właściwie dzieje. Znów powróciły nudności. Przecież dopiero co Nathan mówił jej, że rano postara się to wszystko jakoś rozwiązać. Może zrozumiała go opacznie?

Wsunęła na stopy miękkie sandały, lecz pozostała w nocnej koszuli. Zbiegła na dół i wypadła do ogrodu.

Zniknęli jej z oczu, ale już wiedziała, dokąd poszli. Do zatoczki u wylotu doliny. Tej zatoczki, gdzie Nathan powiedział jej, że ma piękne piersi... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Przywiodłoby ją to do szaleństwa. Szła ścieżką prosto przed siebie i mimo ciemności ani razu się nie potknęła. Noc była ciepła i pełna zapachów, ale gdyby nawet szalała śnieżyca, Rose i tak szłaby uparcie dalej, przerażona tym, co może zobaczyć, a jednak niezdolna zawrócić.

Kiedy wreszcie dotarła do zatoczki, zobaczyła, że Jan cis i Nathan już tam są. Fale przybijały do brzegu, połyskując srebrnym światłem księżyca. Rose zatrzymała się u wejścia, za skałami. Wiedziała, że nikt jej nie dostrzeże, podczas gdy ona miała doskonały widok na całą plażę.

Jancis zaczynała się właśnie rozbierać. Bez żadnych zahamowań zrzuciła sukienkę i koronkową halkę, a zaraz potem biustonosz i figi. Stała tak zupełnie naga w świetle księżyca. Miała piękną figurę. Pełne, strome piersi, wąską talię, szczupłe biodra. Rose niemal jęknęła. Przecież nie może z nią konkurować!

Przez cały czas jednak tliła się w niej nadzieja, że Nathan opamięta się, odejdzie, zanim posuną się za daleko. Tymczasem on też zaczął się rozbierać. Rose objęła spojrzeniem jego ciało i zadrżała. Zbyt dobrze pamiętała, jak delikatnie budził w niej rozkosz.

Pamiętała zbyt wiele rzeczy, których chyba nigdy, na pewno nigdy, nie zapomni.

Jancis była już w wodzie. Nathan wskoczył i popłynął w morze, zostawiając ją przy brzegu.

Rose wiedziała, że powinna odejść. Widziała już dostatecznie dużo. Lecz coś nie pozwalało jej ruszyć się z miejsca - jakaś przewrotna siła, która kazała zostać i zobaczyć jeszcze więcej.

W końcu wyszli z wody. Rose modliła się o to, by wszystkie podejrzenia okazały się bezpodstawne. Mogli przecież po prostu przyjść tu popływać. No tak, ale wtedy wzięliby ze sobą kostiumy. Co z tego, że są nadzy? To jeszcze nic strasznego, przecież to para dawnych przyjaciół.

Nie, nie przyjaciół, kochanków, poprawiła się zaraz. A to istotna różnica.

Kiedy podeszli do swoich ubrań, marzyła, by zaczęli je szybko wkładać. Serce jej jednak stanęło, kiedy Jancis położyła dłoń na mokrym ramieniu Nathana i zaczęła je gładzić.

Odwróć się od niej i odejdź, błagała go w myślach . Rose. Zrób to, proszę.

Lecz Nathan stał nieporuszony. Nie cofnął się również wtedy, kiedy Jancis przysunęła się, uniosła głowę i zaczęła szukać ustami jego ust, pieszcząc go coraz natarczywiej.

Tego już było za wiele. Rose nie mogła na to patrzeć. Z jękiem rozpaczy odwróciła się i pomknęła jak strzała do domu. Nie wiedziała nawet, jak i kiedy znalazła się w swoim pokoju. Szaleńczy bieg wydał jej się nierealny. Zerwała z siebie koszulę, wciągnęła dżinsy i bluzę, po czym rzuciła się do szafy i szuflad i zaczęła wyciągać z nich swoje rzeczy.

Wrzucając wszystko do walizki, mówiła sobie, że niepotrzebnie się śpieszy - Nathan będzie jeszcze długo zajęty. Nie chciała zostać w tym domu ani chwili dłużej, lecz przysiadła na łóżku, by ochłonąć. Przecież zaraz będzie prowadzić samochód. Kiedy udało jej się odzyskać panowanie nad sobą, chwyciła bagaże i zniosła je na dół. Dopiero tam uprzytomniła sobie, że nie wie, gdzie ma kluczyki. Przerażona, zaczęła przetrząsać swoje rzeczy. Wydawało jej się, że trwa to całe wieki. Musiała przecież odjechać przed powrotem Nathana i Jancis.

Wreszcie znalazła kluczyki w torbie; wsunęły się za podszewkę. Z westchnieniem ulgi ruszyła do samochodu, wrzuciła na tył bagaże i wskoczyła do środka.

Silnik zapalił od razu i samochód pomknął drogą. Lyncombe Manor znikało w ciemnościach, a Rose zastanawiała się, czy Nathan będzie wiedział... czy kiedykolwiek się domyśli, ile ją kosztowała ta ucieczka od niego.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Droga wiodąca z Lyncombe Manor była zupełnie nie oświetlona. Rose wiedziała, że jedzie o wiele za szybko, lecz mimo to nie przestawała naciskać nogą na pedał gazu. Samochód zarzucał na zakrętach, modliła się więc tylko, żeby nic nie jechało z naprzeciwka. Tym bardziej że widziała jak przez mgłę, gdyż z oczu płynęły jej łzy. Ocierała je wierzchem dłoni, lecz niewiele to pomagało, bo nie potrafiła powstrzymać się od płaczu.

Przed nią rozciągał się prosty odcinek drogi, przyśpieszyła więc jeszcze bardziej. Nagle zobaczyła ostry zakręt. Wiedziała, że nie da rady, że go nie weźmie. Wcisnęła z całej siły pedał hamulca. Samochód zaczął tańczyć, aż wpadł w długi poślizg. Próbowała z niego wyjść, ale było za późno. Wypadła z drogi i zdążyła tylko pomyśleć, że nic już nie może zrobić. Katastrofa była nieunikniona.

Samochód uderzył w wał z jednej strony drogi, odbił się, cofnął i wpadł do rowu po przeciwnej stronie. Silnik zgasł, zapanowała dziwna cisza.

Rose potłukła się, doznała wstrząsu, ale szybko uświadomiła sobie, że nie jest poważnie ranna. Z Lyncombe Manor odjeżdżała co prawda w szalonym pośpiechu, lecz odruchowo zapięła pas. Uchroniło ją to przed poważnymi obrażeniami.

Przez długi czas siedziała dygocząc. Wstrząśnięta wypadkiem, który był jak gdyby ukoronowaniem dramatycznych przeżyć tej nocy, nie mogła odzyskać równowagi. W końcu jednak doszła trochę do siebie, rozluźniła się, usiadła wygodniej i wciąż lekko drżącymi palcami przekręciła kluczyk i zapaliła silnik.

Owszem, silnik pracował, lecz mimo to samochód stał w miejscu. Musiał zostać poważnie uszkodzony. Rose patrzyła tępo w ciemność przed sobą. Co powinna teraz zrobić? Wrócić do Lyncombe Manor i zadzwonić do warsztatu w miasteczku? Nie, nigdy, przenigdy nie przestąpi już progu tego domu!

Pozostało jej więc tylko pójść pieszo w przeciwną stronę. Wiedziała jednak, że niestety zdążyła odjechać niedaleko od Lyncombe Manor, a to oznaczało, iż do najbliższego domu musiałaby maszerować ciemną drogą kilka kilometrów. Tymczasem nie czuła się na siłach, by przejść nawet kilka metrów.

Siedziała więc nadal w samochodzie, najzupełniej bezradna. Ramiona jej opadły i czuła, że zaraz się rozpłacze. To wszystko, co się wydarzyło, załamało ją i przygniotło.

Nagle spostrzegła z tyłu światła na drodze. Jakiś samochód? Pomyślała z nadzieją, że może ktoś się zatrzyma i udzieli jej pomocy.

Tak, był to samochód. Zatrzymał się. Nie mogła uwierzyć, że wreszcie spotkało ją coś dobrego. Zobaczyła wysoką postać biegnącą w jej stronę. Och nie! Poczuła ucisk w gardle. Niemożliwe!

Nathan szarpnął drzwi i usiadł przy niej.

- Co się, do diabła, stało?! Jesteś ranna? Cholera! Ciemno tu, nic nie widzę.

Przycisnął włącznik lampki, która cudem się zapaliła. Rose zobaczyła bladą, przerażoną twarz Nathana i poczuła dotyk jego ręki, jakby chciał się upewnić, czy nic jej nie jest.

- Nie, daj spokój, nic mi się nie stało. - Cofnęła się odruchowo.

- Jeżeli nic ci się nie stało, to dlaczego siedzisz w zepsutym samochodzie w środku nocy?

- Chciałam się wynieść - odparła drżącym głosem. - Ale nawalił mi samochód.

- Od kogo chciałaś się wynieść? Ode mnie?

- Tak, od ciebie! - rzuciła wyzywająco. Oparł się o siedzenie i odsunął od Rose.

- Widziałaś, co się tej nocy wydarzyło? - spytał w końcu stanowczo. - To znaczy na plaży?

Nie chciała o tym mówić. Nie chciała nawet o tym myśleć.

- Wiem, że poszłaś za nami do zatoczki - ciągnął tym samym tonem. - Wracając do domu, znalazłem na ścieżce twój sandałek.

Nie pamiętała, że go zgubiła. Nic w tym dziwnego, skoro w ogóle nie pamiętała swego biegu do domu.

- Co widziałaś? - spytał, patrząc jej w oczy z niepokojącym napięciem.

- Wystarczająco dużo - mruknęła.

- Nie sądzę.

- Widziałam was oboje nago! - Podniosła głowę i patrzyła na niego wzburzona. - Widziałam, jak cię dotykała! Widziałam, jak cię całowała! Co jeszcze miałam zobaczyć?

- Gdybyś została chwilę dłużej, zobaczyłabyś, że do niczego więcej nie doszło!

Spojrzała na niego z pogardą.

- Naprawdę chcesz, żebym w to uwierzyła? Może i nie mam wielkiego doświadczenia... w każdym razie w porównaniu z nią... ale nie jestem kretynką!

Nathan zaklął cicho. Nagle chwycił ją za ramiona i mocnym szarpnięciem odwrócił do siebie.

- Zastanów się nad tym, co widziałaś! - rozkazał. - Owszem, byłem nagi. Ale czy byłem podniecony? Czy wyglądało na to, że jej pragnę?

- Nie - przyznała czerwieniąc się. - Ale pozwoliłeś, by cię dotykała, żeby cię całowała.

- No, a czy ja zachowywałem się podobnie?

- Nie - odparła po dłuższej chwili.

- I nic ci to nie mówi?

Lecz Rose jeszcze nie potrafiła dopuścić głosu rozsądku.

- Przede wszystkim po co poszedłeś z nią nad morze? Dlaczego pozwoliłeś jej tak się do siebie zbliżyć?

Tym razem on się zawahał i zwlekał z jasną odpowiedzią.

- Może musiałem coś sobie udowodnić - powiedział w końcu.

- I dlatego musiałeś biegać z nią nago? - prychnęła pogardliwie.

- Uznałem, że to równie dobry sposób jak każdy inny, żeby całkiem się upewnić, że już jej nie pragnę.

Minęło kilka dobrych chwil, zanim Rose odezwała się znowu.

- Ale przecież wciąż mi mówiłeś, że jesteś tego pewien - wydusiła z siebie wreszcie.

- Byłem pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Kiedy przez dłuższy czas jest się z kimś tak blisko, zawsze potem pozostaje lęk, że nie wszystko do końca się wypaliło. Że ten ktoś nadal potrafi czymś cię do siebie przyciągnąć. Dlatego tak długo nie chciałem widzieć Jancis. Jakaś cząstka mnie bała się tego spotkania.

Rose przypomniała sobie, jak mówił, że oboje muszą się uporać ze swoimi problemami. Teraz zaczynała rozumieć, co miał na myśli.

- A co by było, gdyby nadal potrafiła cię do siebie przyciągnąć? - spytała już mniej wrogo.

- Powiedziałbym ci o tym - odparł bez namysłu. - I musielibyśmy razem zdecydować, czy damy sobie radę z tą dodatkową komplikacją. Ale ten problem nie istnieje. Jancis już mnie nie pociąga. Udowodniłem to sobie ponad wszelką wątpliwość.

Rose powoli nabierała nadziei. Odczuła tak wielką ulgę, że aż wydało jej się to nieprawdopodobne.

- Jancis musiała być niezbyt zachwycona, kiedy nie odpowiedziałeś na jej zaloty? - zauważyła z nutką radości w głosie.

- Zgadza się - odparł lakonicznie.

- Ona naprawdę miała na ciebie ochotę.

- Tak, tym razem naprawdę mnie pragnęła. Ale chyba nie włożyłaby w to tyle zapału, gdyby nie chodziło jej również o moje piosenki. Ona chce znowu być gwiazdą. Marzy jej się nowy sukces i wszystko to, co jest z nim związane: dreszcz emocji, pieniądze, pochlebstwa, popularność. Uważała, że jestem mężczyzną, który jej w tym pomoże.

Rose potrafiła sobie wyobrazić, jak zareagowała Jancis, kiedy pojęła ostatecznie, że jej plan się nie powiódł.

- Ona jest w domu? - spytała, wzdrygnąwszy się na samą myśl, że znów miałaby ją zobaczyć.

Nathan zauważył to i natychmiast objął ją ramieniem.

- Chyba już wyjechała. Kiedy zrozumiała, że nie uda jej się mnie uwieść, okropnie się wściekła. W domu urządziła mi nawet scenę. Po raz pierwszy pokazała swoje prawdziwe oblicze, no i... Nie powiem, żeby to było specjalnie przyjemne - dodał krzywiąc się. - Miałem jej już powyżej uszu. Zdałem sobie sprawę, że zrobiłem nie najlepiej, przywożąc ją tutaj. Sądziłem, że rozwiąże to nasze problemy, a tak naprawdę to tylko odepchnęło cif ode mnie. Powiedziałem Jancis, żeby zadzwoniła po taksówkę i odjechała.

- O pierwszej w nocy?

- Było mi wszystko jedno. Chciałem, żeby raz na zawsze wyniosła się z mojego domu i z mojego życia. Pewnie tego nie zauważyłaś, ale kilka minut temu minął nas samochód. Musiała w nim być Jancis.

Spojrzała na niego niepewnie.

- To co teraz zrobimy?

- Chyba wrócimy do domu.

Dom... Rose delektowała się tym słowem. Lyncombe Manor zasługiwało na to miano. Zwłaszcza teraz, kiedy nie było już tam Jancis.

Nathan pomógł jej wysiąść z uszkodzonego samochodu i obejmując ją wpół, poprowadził do swojego, który stał kilka metrów dalej. Wzdychając z ulgą, opadła na siedzenie. Jechali z powrotem do Lyncombe Manor. Ani na chwilę nie spuściła wzroku z bladej, majaczącej w mroku twarzy Nathana.

Wysiedli na podjeździe i trzymając się za ręce, ruszyli w stronę domu. Serce biło jej coraz mocniej. Wiedziała, że i on jest rozgorączkowany, bo palcami wyczuwała jego przyspieszony puls.

Kiedy stanęli w holu, Nathan zwrócił się do niej.

- Wypędziliśmy już stąd ducha Jancis, jak więc spędzimy resztę nocy? - spytał cicho, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, podniósł głowę. - Czujesz ten zapach? - zaniepokoił się.

Rzeczywiście, w powietrzu unosił się swąd, coraz bardziej intensywny.

- To ta dziwka! Ostrzegała mnie, że jeszcze jej zapłacę, i podpaliła dom! - krzyknął Nathan i rzucił się biegiem naprzód. Rose oniemiała na chwilę, po czym pomknęła za nim.

Pędził do wschodniego skrzydła, na końcu korytarza raptownie się zatrzymał. Już wiedział, gdzie się pali - dym, który wisiał w całym korytarzu, wydobywał się szparą spod drzwi pokoju.

- W dużym pokoju jest gaśnica! Pobiegnę po nią! - Chwycił Rose za rękę. - A ty leć zadzwonić do straży, potem weź gaśnicę z kuchni i przynieś ją tutaj.

- Tylko uważaj!

- Leć już! - Popchnął ją lekko.

Nie trzeba jej było powtarzać dwa razy. Pomknęła do telefonu i drżąc z emocji, wykręciła numer. Na szczęście natychmiast podniesiono słuchawkę. Szybko wyrzuciła z siebie odpowiedzi na wszystkie pytania. Kiedy już upewniła się, że straż zaraz przyjedzie, pobiegła do kuchni po gaśnicę. Gaśnica okazała się jednak strasznie ciężka, ciągnęła więc ją po posadzce aż do korytarza, gdzie Nathan walczył z pożarem.

Drzwi do pokoju, z którego szedł dym, były już otwarte. W środku buchały płomienie. Rose stanęła oniemiała z przerażenia. Nie sposób okiełznać tego pożaru, pomyślała. Nie damy rady. Nie można ugasić płonącego lasu wiadrem wody.

Gaśnica była już pusta. Nathan odrzucił ją na bok.

- Nie jest najgorzej. Udało mi się trochę z tym uporać, ale nie wolno nam dopuścić do tego, żeby ogień przeniósł się dalej - powiedział, biorąc od Rose drugą gaśnicę.

- Ale co robić?

- Chcę stąd wynieść łatwo palne rzeczy.

- Poparzysz się na śmierć!

- Skądże! Będę je do ciebie rzucał. Uważaj tylko, czy coś się przypadkiem nie tli, żeby nie zaprószyć ognia w korytarzu.

Ruszył do pokoju z drugą gaśnicą, tłumiąc płomienie przed sobą. Rose nie mogła na to patrzeć. Nie przeżyłaby, gdyby mu się coś stało.

Nathan zerwał ciężkie zasłony i rzucił je do korytarza. Zaczynały się już tlić na brzegach, Rose stłumiła ogień nogami. Wkrótce za drzwiami pokoju znalazły się poduszki, czasopisma, dwa małe stoliki. Nathan wyrzucił wszystko, co mogłoby podsycać płomienie. Była to jednak bitwa, której nie sposób było wygrać. Ogień się rozprzestrzeniał. Rose spostrzegła, że języki płomieni prawie dosięgają Nathana i serce w niej zamarło.

- Wychodź natychmiast! - krzyknęła.

Nie zareagował na jej wezwanie, wpadła więc do pokoju i chwyciwszy Nathana za koszulę, zaczęła go stamtąd wyciągać. Chwilę później właśnie w tym miejscu wyrosła ściana płomieni. Dopiero wtedy Nathan zrozumiał, w jakim niebezpieczeństwie się znajdował. Kaszlał od gryzącego dymu.

- Czy w szopie z narzędziami jest wąż? - zwrócił się do niej, odzyskawszy równowagę. Nie pamiętała dokładnie.

- Chyba tak - odparła dopiero po chwili.

- Idź sprawdzić. Jeżeli jest, przykręć go do kranu w kuchni. Szybko!

Nie chciała zostawiać Nathana samego. Bała się, że chcąc ratować dom, zrobi coś nierozsądnego. Opróżnili już drugą gaśnicę, a nie wiadomo było, kiedy przyjedzie straż.

Wybiegła z domu, przemknęła przez podwórze, a gdy dopadła do szopy, stanęła niezdecydowana. Było przecież zupełnie ciemno, a nie zabrała ze sobą latarki. Szkoda czasu, by wracać, pomyślała. Trzeba sobie poradzić po ciemku.

Przedzierając się przez pomieszczenie wypełnione kosiarkami, łopatami, grabiami i sekatorami, potknęła się o taczkę, skręciła nogę w kostce i zahaczyła o miotłę. Wzrok przywykł już trochę do ciemności, ale nadal dobrze nie widziała. W końcu stanęła i zaczęła po prostu szukać po omacku. Może natrafi na coś, co jej opuchnięte, sztywne, pokaleczone palce uznają za gumowy wąż.

Miała prawdziwe szczęście, bo znalazła go już po chwili, lecz pojawił się nowy problem - wąż był długi i bardzo ciężki. Rose przypomniała sobie o taczce. W szaleńczym tempie zaczęła wsuwać go na nią i skręcać. Aż wreszcie bez tchu, pchając taczkę, dotarła do kuchni.

Na szczęście zaraz pojawił się tam Nathan. Dość szybko udało im się uporać z podłączeniem węża do kranu. Wtedy Nathan zaczął go wciągać na górę. Rose została w kuchni, by na jego polecenie puścić wodę. W końcu pobiegła za nim. Stanęła przerażona, widząc, jak szybko rozprzestrzenił się ogień.

Woda lejąca się z węża niewiele mogła już zdziałać. Ogień przygasał w jednym miejscu, lecz natychmiast wybuchał w drugim.

- Wyjdź z domu! - nakazał Nathan, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że Rose stoi obok. - Wyjdź z domu, tu jest zbyt niebezpiecznie.

- Bez ciebie nie wyjdę!

- Tu jest niebezpiecznie!

- To co! Nie zostawię cię tutaj!

Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał się z nią zajadle kłócić, lecz nagle mocno ją pocałował. W tym samym momencie usłyszeli syrenę nadjeżdżającego wozu straży pożarnej.

W mgnieniu oka strażacy zajęli się wszystkim, bezceremonialnie odsuwając na bok Rose i Nathana. Sprawnie i szybko ugasili pożar, a następnie zaczęli przeszukiwać dom, żeby się upewnić, czy nigdzie nic się nie tli.

Kilka godzin później cała akcja została zakończona. Rose nie mogła uwierzyć, że ta długa noc też się wreszcie kończy, że oboje są zdrowi i cali i że główna część domu niewiele ucierpiała.

Jeden ze strażaków zrobił im wykład o tym, jak nie powinno się próbować gasić ognia bez odpowiedniego sprzętu. Później jednak pozwolił sobie na milszą uwagę. Stwierdził, że tak naprawdę to uchronili dom przed wielkim pożarem. Ogień zniszczył głównie pokój, w którym został podłożony, oraz dwa pokoje nad nim. Poza tym we wschodnim skrzydle wiele szkód wyrządził dym. Lecz wszystko będzie można odnowić lub odbudować. Rose zdawała sobie sprawę, że mieli dużo szczęścia. Mógł przecież spłonąć cały dom.

Strażak zalecił im także natychmiastowe badania w szpitalu, ale żadne z nich nie miało zamiaru się tam wybrać. Jedynym ich pragnieniem było pozostanie we dwójkę w Lyncombe Manor.

Wreszcie odjechał ostatni wóz i w domu zapanował spokój. Nathan i Rose poszli do dużego pokoju, który był nie tknięty przez ogień. Stali tam, patrząc długo na siebie.

- Uratowałaś mi życie - powiedział Nathan w końcu. - Gdybyś mnie wtedy nie wyciągnęła z pokoju, spłonąłbym jak wiór.

Rose zadrżała.

- Nie chcę o tym myśleć - rzekła niepewnie. - Nie teraz. - Spojrzała na niego uważnie. - A co zrobimy z Jancis?

- Chyba nic. Oboje wiemy, że to ona podłożyła ogień, ale udowodnienie tego w sądzie byłoby prawie niemożliwe.

- Więc. ujdzie jej to płazem?

- Pożar?... Tak.

- Myślisz, że to przypadek, iż pożar zaczął się we wschodnim skrzydle? Tam, gdzie ja mieszkałam?

- Oczywiście, zenie. Jancis jest mściwa. Dzisiaj to dobitnie udowodniła. - Zacisnął usta. - Ale są sposoby, żeby za to zapłaciła.

- Jakie?

- Wciąż jeszcze mam bardzo wpływowych znajomych wśród muzyków. Koniec z karierą tej pani! Od dzisiaj nikt nie będzie zapraszał jej na przesłuchania, żaden z najlepszych agentów nie zgodzi się jej reprezentować. Jancis nie otrzyma też propozycji kontraktu od żadnej wytwórni płyt. Dotychczas jej kariera była tylko zagrożona, lecz teraz to już koniec.

- Uważasz, że powinieneś tak postąpić? Czy to uczciwie? - spytała Rose, zagryzając wargi.

- Po dzisiejszej nocy? - Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - I ty masz jeszcze jakieś skrupuły? Przecież jedno z nas, czy nawet oboje, mogło zginąć. Jancis podłożyła ogień celowo. Chciała, by ten dom przestał istnieć, a przy okazji my mogliśmy stracić życie.

- Wiesz... - Zawahała się. - Myślę, że utrata ciebie i twoich piosenek to już wystarczająca kara.

- Jesteś za miękka - powiedział, potrząsając głową, ale nagle uśmiechnął się lekko. - Może również dlatego chcę z tobą być. Więc jeżeli i ty naprawdę tego chcesz...

- Tak. Nienawidzę jej' - wyznała - i nie chcę być do niej w niczym podobna. Gdybyśmy zniszczyli jej i tak już zachwianą karierę, oznaczałoby to, że jesteśmy tak samo mściwi jak ona.

Poddał się, wzruszywszy ramionami.

- Nie będę więc nigdzie dzwonił. I spróbujmy do końca życia nie wymawiać jej imienia.

Do końca życia... Zabrzmiało to tak, jakby miał jakieś bardzo dalekosiężne plany dotyczące ich dwojga. Po dzisiejszej nocy chciała wreszcie uwierzyć, że naprawdę mają przed sobą przyszłość.

- Czy próbujesz mi powiedzieć, że chciałbyś, abym tu została? - spytała nieśmiało.

- Właściwie... - Nathan przyjął nonszalancką pozę - to chciałbym ci ofiarować Lyncombe Manor w prezencie ślubnym. Niestety, teraz to trochę uszkodzony prezent, ale za kilka tygodni będzie jak nowy.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

- Powiedziałeś... w prezencie ślubnym?

- Jesteś dziewczyną, która potrzebuje poczucia bezpieczeństwa. I chcę ci je dać.

- Ale nawet mi nie powiedziałeś... no, nie powiedziałeś, że mnie kochasz - wymamrotała.

- Nie, nie powiedziałem, lecz chyba w końcu poruszę i ten temat.

- Nie wiedziałam... to znaczy nie spodziewałam się... nie wiedziałam, że myślisz o mnie w taki sposób - wydusiła wreszcie.

- To znaczy w jaki? - spytał, drocząc się z nią.

- No... jak o kimś, z kim chciałbyś spędzić życie.

- Myślałem, że wiesz. - Teraz z kolei on był zdumiony. - Jakże więc, przeżywaliśmy całą tę hecę z Jancis tylko po to, byś nie była pewna, że właśnie ciebie pragnę?

- Naprawdę nie byłam pewna - przyznała.

- Wciąż mi się wydawało, że zaistniałam w twoim życiu tylko przypadkiem. Wiem, że to niemądre, ale nie potrafiłam pozbyć się tego przekonania. Problem polegał na tym, że chciałam, byś miał dla mnie takie uczucie, jakim obdarzyłeś Jancis.

- A ja wprost przeciwnie, chciałem czuć coś zupełnie innego - odparł stanowczo. - Nie chcę przeżywać czegoś takiego po raz wtóry. To było jak szaleństwo. Pragnę tylko tego, co razem znaleźliśmy. Czegoś, na czym można budować. Czegoś bardzo stałego, prawdziwego i trwałego.

- Kiedy tak mówisz, to brzmi nawet nudnawo.

- Rose zrobiła kwaśną minę.

Nathan chwycił ją, przyciągnął do siebie i całował, całował długo i mocno, aż zabrakło im tchu, a Rose zakręciło się w głowie.

- To było nudnawe? - spytał gwałtownie. Potrząsnęła tylko głową, bo nie mogła wydusić słowa.

- A ta noc, którą spędziliśmy razem, też była nudna?

- Nie - odparła natychmiast, odzyskawszy głos.

- To dobrze - powiedział z satysfakcją i uśmiechnął się przebiegle. - O wiele rzeczy mnie oskarżano, ale nie o to, że jestem nudny!

- Skądże znowu! - krzyknęła z przekonaniem.

- Odkąd cię poznałam, gdy zamknąłeś mnie w piwnicy, życie przynosi mi same niespodzianki!

- I śmiem twierdzić, że jeszcze kilka ci się przydarzy - ostrzegł ją i roziskrzyły mu się oczy, po czym znów spoważniał. - Chcę ci o czymś powiedzieć, żeby zostało to powiedziane raz na zawsze. Pragnąłem Jancis, ale było to czysto fizyczne pożądanie. Pokazałem ci, jak to wygląda, i nie bardzo ci się to podobało. Mnie też, ale długo nic nie mogłem na to poradzić. Nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, że mężczyźni kontrolują swoje popędy słabiej niż kobiety. Nie pożądam już Jancis i nigdy nie będę jej pożądał. Pragnę ciebie. Więcej, potrzebuję cię. I kocham. Nie wiem, jak to się stało, ale nie bardzo bym chciał się nad tym zastanawiać. Po prostu dziękuję Bogu, że wpadłaś z hukiem w moje życie i postanowiłaś chwilę odczekać. Chcesz więc wyjść za mnie, czy nie?

- Chcę - powiedziała bez zastanowienia.

- To dobrze. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Jesteś brudna.

- Czyścioszek! - odparowała, wycierając mu sadzę z twarzy.

Odwrócił głowę i pocałował jej palce, a potem lekko je ugryzł.

- Chyba wykąpiemy się... razem - powiedział z namysłem. - I będziemy długo spać... razem. A kiedy się obudzimy...

- To co? - spytała bez tchu, bo zaczął delikatnie gładzić jej piersi.

- Pomyślimy, jak by tu ciekawie spędzić resztę dnia.

Rose uznała, że to fantastyczne plany na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. W istocie jednak cała reszta jej życia miała się stać najzupełniej fantastyczna.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
085 Mansell Joanna Zatoka letnich snów
033 Mansell Joanna Dotkniecie Afrodyty
Mansellová Joanna Třetí Polibek 12D 1292
43 Mansell Joanna Bhutan Kraina smoków
043 Romantyczne podróże Mansell Joanna Bhutan, Kraina smoków
Sosnowska, Joanna Reorientacja w zakresie opieki nad dziećmi i młodzieżą w Łodzi w okresie międzywo
pc 01s084 085
P31 085
JHP, Informacja naukowa i bibliotekoznastwo 2 semestr, Analiza i opracowaniw dokumentów, Analiza i o
100 Zabaw dla dzieci 3 letnich
mat bud 085 (Kopiowanie) (Kopiowanie)
p08 085

więcej podobnych podstron