MY - Z IPN-u
„Historyk, który mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby” - to ważne zdanie z wypowiedzi zmarłego niedawno prof. Pawła Wieczorkiewicza, warto przypomnieć w chwili, gdy rządzący Polską układ chce groźbą i szantażem narzucić nam wizję historii dla idiotów i prostaków. Wizję, - którą dzięki medialnym fałszerstwom podziela połowa moich rodaków, uznając okres po roku 1989 za najlepsze lata Polski w minionym stuleciu. Człowiek, który wypowiedział te znamienne słowa miał świadomość życia w państwie, w którym głos profesora - historyka, zawierający tak wielki ciężar prawdy o naszej rzeczywistości, może się ukazać dopiero po jego śmierci. To haniebny znak czasu.
Najwyraźniej, 20 lat systemowego fałszowania najnowszej historii, niedostatecznie zadowoliło ambicje twórców IIIRP, skoro mają czelność sięgać po najważniejszą instytucję historyczną i posługując się metodami terroru politycznego próbują zniszczyć pamięć Polaków, za cenę obrony własnych, zafajdanych życiorysów.
Ludzie, którzy stworzyli kolejną hybrydę komunizmu, nadając jej niezasłużone miano III RP doskonale wiedzą, dlaczego lęk przed IPN-em przybiera cechy politycznej paranoi.
Otóż, niemal każda, kolejna publikacja Instytutu dotycząca historii najnowszej, zadaje kłam systemowej wizji tego państwa, dowodząc, iż powstało ono w procesie gigantycznej i w pełni kontrolowanej operacji komunistycznych służb i zostało zbudowane na relacjach agenturalnych. Czy będzie to książka Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie, czy ostatnia publikacja o represjach wobec księdza Jerzego - obraz wyłaniający się z rzetelnych badań historycznych, musi przerażać wizją gier operacyjnych, zza których policja polityczna PRL jawi się, jako kreator i decydent we wszystkich obszarach polskiej rzeczywistości ostatnich lat.
To obraz, który establishment III RP próbuje ukryć przed wzrokiem swoich obywateli. Jako nieprzystający do oficjalnej wersji solidarnościowych czy korowskich „herosów”, którzy siłą patriotyzmu i potęgą własnej mądrości zdołali obalić ustrój komunistyczny. Tego obrazu - państwa jako tworu służb i agentury - nie chce dostrzegać samo społeczeństwo; obawiając się, że otwarcie oczu wymusi wysiłek intelektualny, że spowoduje rewolucję w systemie fałszywych wartości i pojęć, pozbawiając Polaków nędznych przywilejów kontrolowanej demokracji i złudnego poczucia bezpieczeństwa.
Z tej, być może przyczyny medialna „historia dla idiotów i prostaczków” znajduje posłuch u rzeszy moich rodaków i sprawia, że Instytut Pamięci Narodowej nie cieszy się szacunkiem i zaufaniem, na jaki zasługuje.
Marianna Birthler, pełnomocnik rządu niemieckiego ds. akt Stasi i szefowa Instytutu Gaucka, powiedziała kiedyś, że "Historie komunizmu i służb specjalnych składają się na historię Europy". Ta niechętnie przyjmowana prawda oznacza, że teczki po byłych komunistycznych służbach specjalnych są dziś dziedzictwem archiwalnym całej Europy. Są świadectwem okresu bezprawia i pogardy czasów komunizmu, choć również bohaterstwa i odwagi ludzi gotowych powiedzieć "nie" ideologii Imperium Zła. Oznacza to również, że pozbywając się lub ukrywając przed społeczeństwem archiwa służb komunistycznych, dokonuje się tym samym historycznego fałszu, zubaża i zniekształca własną przeszłość. Nie istnieją żadne racje moralne ani polityczne, które byłby w stanie usprawiedliwić takie postępowanie.
Hołdujący temu poglądowi politycy, publicyści (a nawet część historyków) są przekonani, że wystarczy "zakazać", "ograniczyć dostęp", "spalić", "zabetonować" lub po prostu wpisać takie czy inne zastrzeżenie do kolejnej wersji ustawy o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa, by zapobiec niepotrzebnemu wstrząsowi związanemu z odkrywaniem stresującej, niewygodnej przeszłości. Nic bardziej błędnego.
Dzięki przemianom na geopolitycznej mapie Europy archiwalia komunistycznych specsłużb nabrały międzynarodowego charakteru. Od tej chwili, powstałe na gruzach sowieckiego obozu państwa zaczęły dysponować dossier nie tylko własnych obywateli, ale i obywateli krajów obcych. Stało się tak, ponieważ każda z policji politycznych w „demoludach” była integralną częścią sowieckiego systemu kontroli i represji - w pełni zależną i dyspozycyjną wobec sowieckiego hegemona i spełniała określoną przez okupanta rolę w mechanizmie megasłużb komunistycznych. System ten zakładał, że archiwa poszczególnych służb służą celom strategicznym całego Bloku Sowieckiego i na tej podstawie wymuszał ścisłe współdziałanie i znaczną transparentność posiadanych informacji. Wszechobecna w komunizmie zasada „kontroluj kontrolującego” powodowała, że służby jednych państw zbierały i archiwizowały informacje o innych ( tu rolę szczególną powierzono Stasi), a wszystkie zbiory danych musiały być przekazywane do moskiewskiej centrali.
Można przypomnieć instrukcję pracy wywiadu SB PRL przygotowaną przez sowieckie KGB w 1980 r., zgodnie z którą prowadzono wspólnie długofalowe działania operacyjne w celu: „wywierania wpływu na papieża, pogłębiania różnic poglądów między Watykanem a Stanami Zjednoczonymi, pogłębiania wewnętrznych różnic w Watykanie, analizowania, planowania i prowadzenia działań operacyjnych szkodzących watykańskim planom umocnienia kościołów i rozwoju nauki religii w krajach socjalistycznych, wykrywania kanałów, którymi Kościół katolicki w Polsce zwiększa swe wpływy i podsyca działalność Kościoła w Związku Sowieckim”. To były faktyczne zadania, które KGB m.in. stawiała przed wywiadem PRL i które ów wywiad realizował.
Już tylko ten fakt, że w okresie PRL-u nie mieliśmy do czynienia ze służbami chroniącymi bezpieczeństwo obywateli i interesy państwa polskiego, świadczy o naiwności tych, którzy zakładają kontrolę instytucji państwowych nad wiedzą historyczną ukrytą w dokumentach z okresu PRL. Lecz, czy tylko o naiwności?
Jestem przekonany, że za głosem szeregu postaci domagających się dziś likwidacji IPN-u, widoczne są znacznie groźniejsze intencje, niż tylko ochrona komunistycznej agentury i jej interesów. W tych intencjach, nawet żądanie ograniczenia uprawnień jedynej instytucji zarządzającej zasobami historycznymi archiwów bezpieki, urasta do rangi aktu zdrady.
Wiemy oto, że istotna wiedza o przeszłości jest ukryta w wielu dokumentach znajdujących się poza Polską, i to nie tylko w rękach służb Federacji Rosyjskiej. Dowodów na to, że Rosjanie dysponują dokumentami obciążającymi polskie elity i że mogą się posunąć w tej kwestii do szantażu, jest aż nadto. Dzięki likwidacji WSI wiemy, że w 1990 r. ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej gen. Edmund Buła przekazał Sowietom całą kartotekę kontrwywiadu wojskowego. W Raporcie z Weryfikacji WSI, w części dotyczącej operacji o kryptonimie "Gwiazda" możemy dowiedzieć się, że jeszcze w latach 90-tych (a nawet później) Rosjanie wykorzystywali w pracy operacyjnej wiedzę zdobytą w czasach Związku Sowieckiego na temat oficerów Ludowego Wojska Polskiego, którzy później znaleźli się w szeregach armii III RP. Już tylko z tej przyczyny, ujawnienie w Raporcie nazwisk oficerów WSW/WSI i nielegalnie werbowanej agentury, stanowiło akt historycznej i politycznej dalekowzroczności. Byłoby rzeczą absurdalną uważać, że rosyjskie służby, dysponując największym na świecie zbiorem archiwów nie zechciałyby używać ich do rozgrywek politycznych i utrzymywania kontroli nad ludźmi uwikłanymi we współpracę agenturalną.
Warto w tym miejscu odwołać się do opublikowanych u nas pamiętników Borysa Jelcyna, który w szczególny sposób opisał konsternację Lecha Wałęsy podczas przekazania mu części dokumentacji tzw. komisji Michaiła Susłowa. Czytamy tam m.in.: "Wiadomo, że KGB usiłowało kierować likwidacją związku zawodowego „Solidarność”. Przywiozłem Lechowi Wałęsie kopie materiałów komisji Susłowa - pełne dossier ”Solidarności”. Polscy i radzieccy czekiści rozłożyli na czynniki pierwsze całe życie przywódców tego ruchu robotniczego. Niekiedy czytanie owych dokumentów wywoływało wręcz przerażenie - do tego stopnia bezlitosny był kagiebowski rentgen. Położyłem rękę na teczce i powiedziałem: „Tutaj jest wszystko. Proszę”. Wałęsa zbladł". Opisując tę sytuację, rosyjski prezydent chciał zapewne podkreślić, że KGB dysponuje pełną dokumentacją na temat "Solidarności", i dać do zrozumienia, że polskie elity ogarnia strach na samą myśl o ujawnieniu jakichkolwiek dokumentów, nad którymi nie sprawują pieczy.
O istotnym dowodzie, świadczącym, iż archiwum polskiej bezpieki znajduje się w Moskwie, pisał przed laty Sławomir Cenckiewicz, wskazując na dokument z 20 stycznia 1990 r., podpisany przez płk. Henryka Jasika, dyrektora Departamentu I MSW, dotyczący sytuacji w pogrążonej wówczas w chaosie Niemieckiej Republice Demokratycznej. Oto szef PRL-owskiego wywiadu zwraca uwagę, że kryzys polityczny w NRD na tyle wstrząsnął wschodnioniemieckim państwem, że "aktualnie działalność wywiadu (NRD) jest znacznie ograniczona". Nie to jednak jest w tym dokumencie najciekawsze. Jasik odnotowuje, że podczas szturmu na berlińską siedzibę Stasi "w jednym z przeszukiwanych pokojów znaleziono, a następnie zabezpieczono materiały dot. działalności „Solidarności” i jej przywódcy oraz korespondencję obywateli polskich (materiały te zostały uzyskane w wyniku działań operacyjnych MSW NRD)". Niewykluczone, że chodzi o "urobek" z działalności tzw. grupy operacyjnej Warszawa, powołanej jesienią 1980 r, o której pisałem w tekście GRUPA OPERACYJNA "WARSZAWA"- STASI W POLSCE ).
I oto dyrektor Departamentu I MSW dodaje, że dokumentacja dotycząca współpracy wywiadowczej NRD z bratnimi krajami socjalistycznymi, w tym z wywiadem PRL, została "zniszczona bądź zmikrofilmowana i w kontenerach przekazana partnerom radzieckim na przechowanie".
„Nie jest jasne - pisze Sławomir Cenckiewicz - , skąd wywiad PRL/RP pozyskał informacje o istnieniu i "zabezpieczeniu" materiałów o "Solidarności" i "jej przywódcy". Rezydentura w Berlinie mogła mieć własne źródła informacji w NRD, ale mogła je też uzyskać od swoich partnerów z KGB lub ze Stasi, tym bardziej że po przełomie politycznym w Polsce kontynuowano współpracę pomiędzy SB a Stasi (np. sprawa o kryptonimie "Sycylia", dotycząca rozpracowania Solidarności Walczącej). W każdym razie w świetle dokumentu płk. Jasika możemy uznać za pewne, iż po 1990 r. posiadane wcześniej przez Stasi, a więc i przez KGB, dossier "Solidarności" i "jej przywódcy" stało się wspólną wiedzą państwa rosyjskiego i zjednoczonych już wkrótce Niemiec”.
Czy trzeba udowadniać, że ograniczenie ustawowych uprawnień IPN-u, z których jedno dotyczy archiwizacji dokumentów związanych z działalnością aparatu represji w latach 1944-1989, lub uprawnień pionu śledczego IPN - czyli uniemożliwienie niezależnym historykom dostępu do archiwów komunistycznej bezpieki - będzie działaniem na korzyść i w interesie rosyjskich i niemieckich służb? Jakiekolwiek nawoływanie do „zakazania", "ograniczenia", "spalenia" czy "zabetonowania” tych archiwów służy wyłącznie interesom obcym polskiej racji stanu. Mając pewność, że cała wiedza o dzisiejszych elitach IIIRP znajduje się w Moskwie, a ogromna jej część również w Berlinie - chcąc ukryć tę wiedzę przed własnym narodem - ludzie obecnego układu skazują Polskę na rolę bezwolnego, zależnego przedmiotu w politycznych i gospodarczych rozgrywkach. Bez znaczenia pozostaje fakt, czy autorami takich wypowiedzi są komunistyczni aparatczycy, „zasłużeni” opozycjoniści bądź ludzie Kościoła - wszyscy oni świadomie lub nieświadomie, źle służą sprawie polskiej.
Już raz, na początku polskiej „transformacji” dokonano aktu podporządkowania interesów niepodległej Rzeczpospolitej wpływom obcego mocarstwa. Niczym innym, bowiem nie była celowa rezygnacja „elit” politycznych IIIRP z przeprowadzenia dekomunizacji i rzetelnej lustracji. Ukrywając przed własnym społeczeństwem wiedzę o przeszłości, dano wówczas Rosjanom (lecz również Niemcom) groźną i niezwykle skuteczną broń w rozgrywaniu „kwestii polskiej” - naciski i szantaż wobec czołowych postaci życia publicznego, o których agenturalnej przeszłości posiadały wiedzę służby państw obcych. Ten oręż - w choćby niewielkim stopniu - wytrąciła z rak naszych sąsiadów działalność historyków IPN-u, odkrywających w archiwach służby bezpieczeństwa ponurą prawdę o „ludziach z papieru”.
Ujawnienie współpracy agenturalnej niemal wszystkich „zalegalizowanych” komunistów, tworzących w IIIRP tzw. lewicę, czy prace archiwalne księdza Isakowicza - Zaleskiego - ukazujące agenturę ulokowaną w Kościele, a wreszcie publikacje na temat „opozycyjnej ikony” Lecha Wałęsy - stanowiły istotny, dotkliwy cios, wytrącając z rąk rodzimych i obcych gangsterów broń politycznego szantażu i nacisków. Fakty te musiały wywołać wściekłość i reakcję.
Myślę, że doskonale z obecnego zagrożenia zdaje sobie sprawę prezes IPN-u Janusz Kurtyka, skoro wspomniał o agenturalnej przeszłości Aleksandra Kwaśniewskiego, przypominając, znaną od 9 lat prawdę, że postać TW ALEK „gwarantuje Sowietom przynależność Polski do ich imperium zewnętrznego”. Odważne twierdzenie prezesa Instytutu zawiera głęboki sens.
Każdy z byłych współpracowników policji politycznej PRL, a w szczególności - pełniący w IIIRP najwyższe funkcje państwowe - który ukrywa lub po ujawnieniu zaprzecza swojej agenturalnej przeszłości, dowodzi tym samym, że nadal znajduje się w obszarze wpływów obcych służb specjalnych i nadal wykonuje swoją agenturalną „misję”. Wpływów obcych - bowiem działalność perelowskiej bezpieki i zgromadzona przez nią wiedza należała i należy do zakresu działań wrogich Polsce, związanych z długoletnią okupacją sowiecką. Dla państwa mieniącego się wolną Rzeczpospolitą - wiedza na temat najwyższych przedstawicieli IIIRP przekazana przez „polską” bezpiekę do archiwów rosyjskich czy niemieckich, powinna stanowić najpoważniejsze zagrożeniem ze strony obcego państwa.
Gdyby było tak, jak wmawiają Polakom rozliczne „autorytety” IIIRP, że ludzie uwikłani w zależności agenturalne wyzbyli się tych obciążeń i godnie służą wolnej Polsce - jak wytłumaczyć fakt, że wszyscy oni przeczą swojej agenturalnej przeszłości i nawet wobec niezbitych dowodów zachowują arogancki upór? Tak wygląda irracjonalna z punktu widzenia interesów wolnej Rzeczpospolitej, lecz dogodna, wyuczona postawa, charakterystyczna dla metod szkolenia agentury, zalecanych w instrukcjach operacyjnych Służby Bezpieczeństwa. Dobitnie świadczy to, że ludzie ci mentalnie, a w wielu przypadkach realnie tkwią nadal w zależnościach i relacjach właściwych dla obcych ekspozytur.
Obecność wśród osób domagających się likwidacji IPN-u, postaci takich jak Bronisław Komorowski - który w niemal wszystkich swoich wypowiedziach otwarcie stoi na straży ochrony interesów rosyjskich w Polsce, nakazuje widzieć w tej umiejętnie podsycanej histerii ukrytą celowość i prawdziwy sens.
Mówiąc o wpływach służb rosyjskich, profesor Wieczorkiewicz, w cytowanym już wywiadzie postawił przenikliwie jasną diagnozę:
„Służby, które łączą bezwzględność z wielkimi koncepcjami i potrafią patrzeć daleko do przodu. Jak pisał Bułhakow: dokumenty nie płoną. Wszelkie palenie akt to zwykły teatr. Niszczy się zawsze jakieś duplikaty, bezwartościowe kwity administracyjne i tym podobne rzeczy. To co najważniejsze, to co ma prawdziwe znaczenie - zawsze się zachowuje. W przypadku PRL - w Moskwie. Nie jest tajemnicą, że kopie akt polskiej bezpieki szły do Moskwy. Oni mają wszystko i dzięki temu do dziś kontrolują wielu agentów. Agentury tej prędko nie odkryjemy. Dopiero teraz, po 60, 70 latach z trudem dokopujemy się do prawdy o agenturze sowieckiej w II RP. Ale warto mieć świadomość, że tacy ludzie u nas działają. I to na najwyższych szczeblach. Należy o tym pamiętać zawsze, gdy dochodzi do jakichś konfliktów czy sporów polsko-rosyjskich. Należy wówczas uważnie wsłuchać się w debatę publiczną: artykuły prasowe, wypowiedzi polityków. Od razu widać, kto reprezentuje rosyjski punkt widzenia”.
Mając pełną świadomość, że państwa sąsiadujące z Polską posiadają dogłębną i realną wiedzę na temat przeszłości establishmentu III RP należałoby dokonać rzetelnej, obejmującej wszystkie obszary życia publicznego lustracji, a wszystkich współpracowników policji politycznej PRL odsunąć na zawsze od wpływów na nasze sprawy. Wiemy już, że to postulat niemożliwy do wykonania, a obecna Rzeczpospolita pozostanie państwem przeżartym agenturalną dżumą.
Nie wolno jednak dopuścić do sytuacji, gdy wspólny, zmasowany atak komunistów i ludzi partii powstałej z inspiracji służb specjalnych PRL, doprowadzi do likwidacji lub ubezwłasnowolnienia niezależnej instytucji badającej dziedzictwo archiwalne PRL. W państwie zbudowanym na relacjach agenturalnych, w którym istnieją ogromne i wpływowe grupy interesu sprzecznych z polskimi, pozbawienie społeczeństwa tej jedynej możliwości poznania własnej historii i odebranie mu wiedzy o przeszłości „elit”, urasta do rangi sprawy najważniejszej. To dziś niezwykle realna groźba, że o polskiej przyszłości decydować będą obce służby i przywódcy państw, posiadający wiedzę z archiwów PRL-u.
Niepotrzebne wydają się wielkie słowa, nawoływanie do patriotyzmu i obrony prawa narodu do posiadania pamięci. Wspólny wszystkim nam instynkt samozachowawczy powinien obudzić zdecydowany sprzeciw wobec planów likwidacji IPN-u i zdecydować o wszelkich, dostępnych środkach obrony. Również tych, które stosowaliśmy w czasach PRL-u.
Tak nakazywałby realizm i trzeźwa ocena sytuacji. Ci, którzy jej obecnie nie rozumieją lub tchórzliwie zamykają oczy na niewygodną rzeczywistość - powinni milczeć, w nadziei, że nie staną się współwinnymi tej antypolskiej, groźnej koncepcji.
Aleksander Ścios
Prawdziwe powody ataku na IPN.
Obrona Wałęsy była tylko pretekstem do ataku PO, lewicy i części mediów na Instytut Pamięci Narodowej. Prawdziwe powody nie są podnoszone, a ich wspólny mianownik to zagrożenie, jakie stwarzają działania IPN dla ważnych ludzi w Polsce chcących ukryć swoją niezbyt chwalebną lub przestępczą przeszłość.
Nagonka na IPN po ukazaniu się pracy Pawła Zyzaka jest zjawiskiem zadziwiającym, ponieważ Instytut nie miał z nią nic wspólnego - nie wydał książki, nie finansował jej, prace nad nią nie były prowadzone w ramach żadnego projektu IPN. W dodatku autora zatrudnił czasowo jako archiwistę szef IPN w Krakowie, radny PO Marek Lasota.
Jaki jest zatem prawdziwy powód żądań zmiany władz lub kompetencji IPN? Jednym z powodów może być uzyskana niedawno wiedza przeciwników ujawniania agentury PRL o przygotowywanych publikacjach Instytutu. Dla przykładu w maju IPN opublikuje artykuł źródłoznawczy na temat współpracy Aleksandra Kwaśniewskiego z SB. Były prezydent został zarejestrowany jako TW "Alek".
Znacznie ważniejszy wydaje się jednak inny powód. Dużo do myślenia daje fakt, że przygotowywany naprędce projekt nowelizacji ustawy o IPN zakłada likwidację pionu śledczego i przeniesienie wszystkich śledztw do prokuratury. Instytucja ta podporządkowana ministrowi sprawiedliwości zapewne nie podejmie zbyt energicznych działań wobec, wykonujących w okresie PRL tajne i nielegalne zadania, ludzi dawnego ustroju pomagających w odsunięciu od władzy Prawa i Sprawiedliwości przed wyborami w 2007 roku. Tezę tę potwierdzają fakty. Komisja Likwidacyjna i Komisja Weryfikacyjna WSI skierowała do prokuratury ponad 200 zawiadomień o popełnieniu przestępstw przez żołnierzy WSI. Nie słyszymy o jakikolwiek postępowaniach sądowych w tych sprawach, można zatem domniemywać, że zgodnie z logiką działania III RP, zostały one umorzone, odmówiono wszczęcia postępowania lub po prostu nie są one sprawdzane. Tezę o bierności prokuratury w czasie rządów PO w sprawach dotyczących ważnych funkcjonariuszy PRL potwierdza także jej brak aktywności w sprawie porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika o czym alarmowała rodzina. W tej sprawie tropy prowadzą do ludzi wywodzących się ze specsłużb PRL. Prokuratura zaczęła działać intensywniej dopiero po powołaniu sejmowej komisji śledczej do zbadania sprawy Olewnika, zresztą komisja powstała dopiero po wielomiesięcznych apelach rodziny zamordowanego do polityków PO, PSL i SLD.
Tymczasem jak wynika ze sprawozdania IPN z działalności w 2008 roku nabrało tempa wiele śledztw dotyczących przestępstw popełnionych przez tajne służby PRL, w tym sprawy dotyczące lat 80-tych. W uzyskaniu sukcesów wielu śledztw pomogło przekazanie prokuratorom IPN do służbowego wykorzystania znacznej części zasobów archiwalnych wywiadu wojskowego PRL. Wcześniej dokumenty te pozostawały w dyspozycji tzw. zbioru zastrzeżonego IPN i nie mogły być wykorzystywane. Prowadzone śledztwa mogą być groźne dla osób uczestniczących w przeszłości w tajnych operacjach Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. a obecnie piastujących wysokie stanowiska w wielu dziedzinach życia, jak biznes i media. Zdziwienie budzą zatem wypowiedzi niektórych polityków PO i SLD, że pion śledczy IPN należy zlikwidować z powodu nie spełniania przez niego swego zadania badania komunistycznych przestępstw. Jak widać ze sprawozdania Instytutu pion śledczy działa dobrze, w ocenie niektórych zapewne aż za dobrze.
Filip Stankiewicz
Olsztyn: Wystawa IPN pt. "Zagłada polskich elit, akcja AB - Katyń"
W olsztyńskiej delegaturze Instytutu Pamięci Narodowej otwarto wystawę "Zagłada polskich elit, akcja AB - Katyń". Przedstawia ona dokumenty i zdjęcia ukazujące zbrodnie popełnione podczas drugiej wojny światowej przez dwóch okupantów: niemieckiego i radzieckiego.
Wystawa pokazuje, że w tym samym czasie obydwaj okupanci przeprowadzili szeroko zakrojoną akcję eliminacji elit społecznych Drugiej Rzeczpospolitej. Organizatorka wystawy Renata Gieszczyńska przypomina, że pakt Ribbentrop - Mołotow również zakładał unicestwienie państwa polskiego.
Jednym z zamordowanych w Katyniu polskich oficerów był ojciec Mirosławy Aleksandrowicz, przewodniczącej "Rodziny Katyńskiej" w Olsztynie. Podkreśliła ona, że przez dziesięciolecia prawda o Katyniu była ukrywana i zafałszowywana. Dlatego takie ekspozycje są bardzo ważne dla młodego pokolenia. Zdaniem Mirosławy Aleksandrowicz należy także wykorzystać to, że jeszcze żyją świadkowie zdarzeń tamtych czasów. Dzięki ich wspomnieniom łatwiej można upowszechniać prawdę o Katyniu.
Wystawę "Zagłada polskich elit, akcja AB - Katyń" będzie można zwiedzać w Olsztynie do 13 lutego. Później, do końca marca będzie prezentowana w innych miastach Warmii i Mazur.
Gross przemilczeń
Po raz pierwszy publikujemy zeznania świadków mordu w Jedwabnem. Wynika z nich, że za zbrodnię odpowiedzialni są Niemcy, a nie polskie społeczeństwo.
Co się wydarzyło w Jedwabnem 10 lipca 1941 r? Do tej pory znaliśmy jedną wersję wydarzeń, upowszechnioną przez Jana T. Grossa. Przed kilkoma dniami udało nam się dotrzeć do akt śledztwa w tej sprawie z 1949 r. To te same akta, którymi posługiwał się autor "Sąsiadów". Zdumiewa, jak wiele z zawartych tam informacji i wątków profesor Gross pominął. Pomijał to, co nie pasowało mu do z góry założonej tezy, że niemiecki udział w zbrodni w Jedwabnem ograniczył się tylko do filmowania.
Oto, co udało się ustalić na podstawie tych akt: 10 lipca 1941 roku przyjechali do Jedwabnego Niemcy. Nie wiadomo dokładnie ilu. Według nie- których osób składających zeznania jeden samochód z pięcioma funkcjonariuszami gestapo; wedle innych "kilka taksówek", co należy rozumieć jako kilka samochodów osobowych. W każdym razie można przypuszczać, że krytycznego dnia nie było w Jedwabnem żadnych dużych oddziałów niemieckich. Ale to właśnie ci Niemcy, którzy przybyli rano do miasteczka, wydają się być spiritus movens późniejszej tragedii. W dokonaniu zbrodni posłużyli się miejscową żandarmerią i członkami władz magistratu na czele z Karolem Bardoniem i burmistrzem Marianem Karolakiem.
Gross przedstawia wspomnianych jako przedstawicieli społeczeństwa polskiego, choć bardziej prawdopodobne jest, że do zarządu miasta powołali ich Niemcy spośród swoich lokalnych zauszników. Na przykład Bardoń, jeden z głównych bohaterów negatywnych z 10 lipca 1941 r., w czasie I wojny służył w armii austriackiej i był traktowany przez Niemców jako "swój". Wkrótce po tragedii w Jedwabnem, prawdopodobnie jako volksdeutsch, został funkcjonariuszem niemieckiej policji pomocniczej. W ramach jej działalności między innymi przeprowadzał aresztowania Polaków.
Wspomniani dobrali sobie do towarzystwa jeszcze kilku Polaków; przynajmniej niektórzy z nich cieszyli się fatalną opinią u miejscowej ludności. Jeden został potem zabity przez polskie podziemie. Inny znalazł się w szpitalu dla umysłowo chorych.
To właśnie oni, zmuszając przy okazji niektórych Polaków, wypędzili dużą grupę jedwabieńskich Żydów na centralny plac miasteczka. Potem, już po spędzeniu Żydów na rynek, wspomniani osobnicy, w towarzystwie niemieckich żandarmów, poczęli wyciągać kolejnych Polaków z domów i zmuszali ich do udania się na rynek w celu pilnowania Żydów.
Oto fragmenty zeznań, złożonych w śledztwie przez mieszkańców Jedwabnego w 1949 r.:
Roman Górski: "(...) przyszedł do domu Karolak Marian, który był burmistrzem i żandarm niemiecki, który mnie kopnął i zabrali mnie na rynek m. Jedwabnego gdzie kazali mi pilnować (...) Żydów".
Władysław Miciura: "W lipcu 1941 roku daty dokładnej nie pamiętam przyjechało kilka taksówek z gestapo i urządzili łapankę na żydów spędzając ich na rynek. Mnie samego wysłali żandarmi do domu na śniadanie i po powrocie moim do pracy po godzinie czasu przyszedł żandarm i kazał mi iść na rynek pilnować żydów, by nie uciekali. Ja pilnowałem żydów (...) do godziny 16-tej, udając się następnie spowrotem do pracy, lecz nie kazali mi pracować, tylko wyganiać żydów do stodoły co ja też uczyniłem. I byłem tam aż do czasu podpalenia pełnej stodoły z żydami".
Władysław Dąbrowski: "Zadaniem moim było pilnować żeby ani jeden żyd nie wyszedł za linię co ja uczyniłem, otrzymałem ja taki rozkaz od Karolaka, Sobuty i jednego Niemca".
Stanisław Zejer: "Razem ze mną brali udział jeszcze w spędzaniu żydów z rozkazu burmistrza i gestapo (...)".
Feliks Tarnacki: "(...)burmistrz Karolak (...) wraz z gestapowcem wypędzili mnie na rynek".
Antoni Niebrzydowski: "W 1941 r. przyszedł do mego mieszkania Karolak burmistrz niemiecki Bardoń [nieczyt.] dali mnie rozkaz pilnować żydów na rynku których oni zganiali na rynek".
Do wspomnianej stodoły, należącej do Bronisława Śleszyńskiego zapędzono ostatecznie kilkaset osób. Po zamknięciu stodoła została oblana naftą i podpalona. Z akt śledztwa nie wynika dokładnie przez kogo.
Jest za to oczywiste, że Niemcy nie byli neutralnymi obserwatorami wydarzeń w Jedwabnem, lecz ich organizatorami. Ale taka wersja wydarzeń została odrzucona przez Jana Tomasza Grossa.
Postawy wobec zbrodni
Na podstawie wspomnianych dokumentów archiwalnych możemy wyróżnić kilka kategorii osób uczestniczących w interesujących nas wyda- rzeniach.
- Pierwszą z nich są niewątpliwie Niemcy, którzy byli inicjatorami i główną siłą sprawczą jedwabieńskiej tragedii. To oni wyciągali Polaków z domów, stali za plecami Karolaka, Bardonia i ich kompanów.
- Druga grupa to Polacy, którzy prawdopodobnie byli poinformowani o mającej nastąpić zbrodni i wzięli w niej ochotniczy udział. W sumie było to kilka osób, jednak zostali wyraźnie zauważeni jako ci, którzy wykonują polecenia Niemców, ale też i z własnej inicjatywy znęcają się nad Żydami. Motywy działania tych ludzi są trudne do przeniknięcia. Wydaje się, że siłą motoryczną ich zachowania było wojenne zdziczenie i żądza zemsty za sowiecką okupację.
- Trzecia grupa to osoby, które zmuszone przez Niemców brały udział w gromadzeniu Żydów na rynku, pilnowaniu ich oraz w zapędzeniu do stodoły. Liczebność tej grupy jest najtrudniejsza do ustalenia, choć wydaje się, że było to co najmniej kilkanaście osób. Postawy tych ludzi były zróżnicowane: niektórzy bez sprzeciwu wykonywali rozkazy, inni uciekali w czasie, kiedy prowadzono ich na rynek lub przy pierwszej nadarzającej się okazji. Niektórzy nawet ratowali Żydów. Można postawić tezę, że niemal do ostatniej chwili nie byli świadomi, jak tragiczny los zgotowano ich sąsiadom.
Prócz nich tragiczny los części mieszkańców Jedwabnego widziało wielu świadków.
Wyrok, który wydał Sąd Okręgowy w Łomży, uznał za niewinnych 10 z 22 oskarżonych. Z pozostałych na karę śmierci skazany został Karol Bardoń, a jedenaście osób otrzymało kary wieloletniego więzienia.
W sentencji sąd napisał: "(...) miejscowa ludność, a więc w tej liczbie oskarżeni [wzięli udział w zabójstwie Żydów] pod terrorem, jak widać ze wszystkich wyjaśnień oskarżonych, gdziekolwiek by były one składane i z zeznań świadków oskarżenia i odwodowych (...)".
Gross oparł swoją książkę na aktach omawianej sprawy. Z pewnością czytał cytowane zeznania świadków oraz konstatacje z wyroku sądowego. Ale w książce napisał, że udział Niemców w zbrodni w Jedwabnem "ograniczył się przede wszystkim do robienia fotografii...".
Źródła profesora Grossa
Bardzo szczególną rolę w książce Grossa odegrały złożone w czasie śledztwa zeznania dwóch świadków: Eljasza Grądowskiego i Abrama Boruszczaka. Obydwaj mieli być naocznymi świadkami wydarzeń, którym udało się jakoś uratować życie. Ich opowieści o wyczynach Polaków, stanowiące jedno z podstawowych źródeł narracji historycznej Grossa, są doprawdy wstrząsające. Eljasz Grądowski stwierdził na przykład: "Czesław Mierzejewski najprzód zgwałcił a potem zamordował Judes Ibram".
Drugi ze wspomnianych świadków, Abram Boruszczak, opisał zbrodnię, jakiej mieli się dopuścić Polacy na terenie żydowskiego cmentarza: "Wybrali zdrowszych mężczyzn i zagnali na cmentarz i kazali im wykopać rów, po wykopaniu rowu przez żydków wzięli ich pozabijali bili kto czym [tak w tekście] kto żelazem, kto nożem, kto kijem".
Obydwaj mocno podkreślali, że to Polacy mordowali Żydów, a Niemcy jedynie patrzyli z boku i fotografowali.
I tu pojawia się jeden z najważniejszych problemów z książką Grossa. Otóż z akt sprawy jednoznacznie wynika, że obydwaj w ogóle nie byli świadkami tragedii w Jedwabnem. Jeszcze nim zaczął się proces sądowy, jeden z uratowanych Żydów (Józef Grondowski) zeznał: "Co do Eljasza Grądowskiego wyjaśniam, że on w czasie okupacji niemieckiej zupełnie nie mieszkał w Jedwabnym, ponieważ został wywieziony do Rosji w roku 1940 i powrócił dopiero po wyzwoleniu. Mieszkam w Jedwabnym od urodzenia do obecnej chwili i nie jest mi znany Abram Boruszczak, aby taki zamieszkiwał na terenie Jedwabnego bardzo dobrze wszystkich znam".
Niedługo później do prokuratury w Łomży wpłynęło pismo podpisane przez siedmiu mieszkańców Jedwabnego: "Niniejszym zwracam się do ob. Prokuratora w Łomży. Otóż Eljasz Grądowski który złożył oskarżenie został aresztowany przez władze Rosyjskie za to że skradł w klubie patefon który był własnością klubu, został ukarany i aresztowany w 1940 roku ukarano go 1,5 więzienia i cały czas od 1940 roku przebywał w Rosji, aż powrócił po wyzwoleniu Polski z pod okupanta, a Boruszczak Abram to zupełnie takiego nie było nigdy w Jedwabnem".
Wszystkie te informacje dotyczące wiarygodności wspomnianych świadków znajdują się w aktach sprawy, ale zostały one przez autora "Sąsiadów" pominięte. Za to innym osobom, na przykład Czesławowi Laudańskiemu, Gross włożył w usta opisy czynów, jakich mieli dokonać feralnego 10 lipca 1941 roku. A tymczasem Czesław Laudański w trakcie przesłuchań stwierdził, że tego dnia leżał w łóżku ciężko chory, po wyjściu z sowieckiego więzienia. Potwierdziło to wielu świadków.
Jeden z ocalałych Żydów złożył nawet zeznanie, jak w czasie okupacji Laudański pomagał ukrywającym się Żydom.
Takimi metodami w książce Grossa Polacy, którzy nie mieli nic wspólnego z mordem na Żydach, a nawet ich ratowali, stają się mordercami, a świadkowie niewiarygodni - jak Boruszczak czy Grądowski - oskarżycielami Polaków.
Kluczowe relacje i zeznania, na których Gross oparł "Sąsiadów", nie zostały poddane naukowej krytyce. Po jej dokonaniu okazuje się, że faktografia oraz główne tezy książki nie mają poważniejszych podstaw naukowych. Narrację historyczną Grossa tworzą ludzie, którzy nie byli wtedy w Jedwabnem (o czym autor wie jak sądzę), stereotypy, uprzedzenia i przekonanie, że społeczeństwo polskie wymordowało Żydów, a księża i biskupi są łapownikami. Źródła historyczne zostały przez niego dobrane nie według oceny ich naukowej wiarygodności, tylko według klucza: im więcej polskich zbrodni i polskich zbrodniarzy, tym lepiej.
Po zastosowaniu wyżej wspomnianych metod naukowych - no i oczywiście po usunięciu z opisu rzeczywistej roli Niemców - śmiało postawił tezę, że Żydów w Jedwabnem zamordowało "polskie społeczeństwo". Tymczasem konstatacja ta wydaje się być nieuprawniona.
Jak to się mogło stać, że pomimo ewidentnego mijania się treści "Sąsiadów" z dostępnym materiałem źródłowym książka ta jest dość powszechnie traktowana w kategoriach naukowych?
Tezy "Sąsiadów" mają swoich zwolenników nawet w świecie nauki. Należy do nich na przykład Andrzej Żbikowski, który w styczniu 2001 roku napisał: "W przeciwieństwie do kilku krytycznych recenzentów książki Grossa uważam, że pod względem warsztatowym 'Sąsiedzi' są pracą wzorcową. Gross przeprowadził bardzo staranną analizę dostępnych przekazów źródłowych"...
Prof. Jerzy Jedlicki skrytykował w czasie dyskusji w Polskiej Akademii Nauk tych historyków, którzy zgłaszali zastrzeżenia do poszczególnych fragmentów narracji książki Grossa: "Diabeł nie tkwi w szczegółach, tylko w generaliach tego, co się stało w Jedwabnem i innych miejscowościach". A przecież wydaje się, że historyk powinien najpierw badać fakty, a dopiero na ich podstawie wyciągać generalne wnioski.
Z drugiej jednak strony "Sąsiedzi" mają swoich krytyków. Ostre sądy o książce Grossa wydawali m.in. prof. Tomasz Strzembosz, prof. Tomasz Szarota, dr Marek Jan Chodakiewicz i dr Paweł Machcewicz z IPN. Doktor Bogdan Musiał porównał "Sąsiadów" do pokazywanej ostatnio w Niemczech wystawy "Zbrodnie Wehrmachtu" i książki Daniela Goldhagena "Gorliwi kaci Hitlera" (nienaukowcom wyjaśniam, że mimo początkowych zachwytów tłumów, pierwsze przedsięwzięcie zostało zdemaskowane przez Musiała jako prymitywna manipulacja źródeł, a drugie po prostu zmiecione przez krytyków za lekceważenie podstawowych zasad warsztatu naukowego).
Jednak pomimo faktu, iż książka Grossa wśród wielu poważnych naukowców po prostu nie budzi zaufania, z czysto technicznych przyczyn nie można było dokonać jej rzeczowej krytyki. Powód jest dość prosty: akta sądowe, które były podstawową bazą źródłową "Sąsiadów", ze względu na likwidację Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu i tworzenie Instytutu Pamięci Narodowej od dłuższego czasu pozostawały niedostępne. Potem archiwaliów nie można było dostać, bowiem zaczęło się śledztwo. Podejrzewam, że wielu historyków, którzy wypowiadali się dotychczas w sprawie "Sąsiadów", jeszcze ich nie widziało, a zatem nie zdają sobie sprawy, jak daleko sięgają nieprawidłowości poczynione w książce Grossa. Dotychczasowa dyskusja toczyła się więc na temat drobiazgów oraz tego, czy i kto powinien przepraszać. Jednak spostrzeżenia, jakie można poczynić konfrontując główne tezy "Sąsiadów" z dokumentacją archiwalną, w znacznej mierze przekreślają wiarygodność podstawowych ustaleń głośnej książki Jana Tomasza Grossa.
Mam nadzieję, że Instytutowi Pamięci Narodowej uda się w miarę szybko opublikować najistotniejsze dla sprawy dokumenty. Dałoby to nadzieję, że rozpocznie się wreszcie rzeczowa wymiana poglądów na temat zbrodni w Jedwabnem.
Trzy lata po wojnie do łomżyńskiego UB wpłynęła relacja jednego z ocalałych z jedwabieńskiej tragedii - Szmula Wasersztajna. Relacja ta stwierdzała, że zbrodni w Jedwabnem dokonali Polacy bez udziału Niemców i podawała wiele nazwisk jej uczestników. 8 stycznia 1949 r. miejscowa milicja i funkcjonariusze bezpieki aresztowali kilkanaście osób, które miały uczestniczyć w mordzie na Żydach. Aresztowani zostali przesłuchani w ciągu kilku najbliższych dni. Protokoły przesłuchań, które wówczas prowadzono, znakomicie ilustrują ówczesne metody pracy UB. Nie chodziło w nich bowiem o wnikliwą analizę wydarzeń w Jedwabnem, tylko ustalenie nazwisk ludzi, którzy na podstawie tak zwanego dekretu sierpniowego zostaną skazani za udział w zbrodni. Oczywiście nie oznacza to, że śledztwo było manipulowane. Taki był po prostu schemat pracy ówczesnych organów ścigania i sposób pojmowania prawa. Obraz prawdy nikogo nie interesował: dopasowywano zarzuty do sformułowań dekretu, dzięki czemu na jego podstawie jako "faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy i zdrajców Narodu Polskiego" skazywano nawet żołnierzy AK. Opis czynów poszczególnych aresztowanych w znacznej mierze narzucał kształt stosownych zapisów prawa, zaś rolę tez wyjściowych spełniła relacja Wasersztajna.
Protokoły przesłuchań sporządzone w czasie śledztwa są niezwykle sztampowe, często rozpoczynające się od zdania-tezy, że "po wkroczeniu okupantów niemieckich przystąpiła ludność polska do mordowania Żydów", czasem zawierają te same zwroty o tym, jakoby "Niemcy nie mordowali Żydów, a tylko stali i fotografowali, jak ich mordują Polacy". Wszystko to budzi wątpliwości co do rzetelności przesłuchujących, którzy być może treść części zeznań dopasowywali do wyjściowego schematu. Jednak mimo pewnych trudności z pracą nad tego rodzaju źródłami można z nich, przy zachowaniu odpowiedniej krytyki, uzyskać wiele cennych informacji. Zeznania te potwierdzają inspirację, obecność i czynny udział w zbrodni Niemców.
Ponadto w czasie sprawy sądowej wyszło na jaw, że relacja Szmula Wasersztajna, która stanowi kanwę książki Grossa, jest źródłem mało wiarygodnym. Scenariusz wydarzeń, który został w niej przedstawiony okazał się być w wielu miejscach nieprawdziwy. Również inne zeznania i relacje, które w czasie sprawy sądowej okazały się niewiarygodne - stały się jednym z najważniejszych źródeł wykorzystanych przez Jana Tomasza Grossa.
Piotr Gontarczyk