Jajo gryfa


+gryfin01-02+

POWIEŚĆ

Michael Swanwick

Jajo Gryfa (1)

(Gryffin's Egg)

Przełożył Andrzej Pieńkowski

Michael Swanwick zadebiutował w 1980 roku. Szybko stał

się jednym z najpopularniejszych i najbardziej uznanych

młodych pisarzy dekady. Kilka razy docierał do finału

Nebuli, World Fantasy Award i John W. Campbell Award. Jego

dzieła zdobyły Theodore Sturgeon Award, a także nagrodę

czytelników Asimov's Magazine. Za entuzjastycznie przyjętą

przez krytyków powieść "Stations of the Tide" udało mu się

otrzymać Nebulę. Mieszka w Filadelfii wraz z żoną Marianne

Porter i synem Seanem.

We wspaniałej i zawikłanej mikropowieści "Jajo Gryfa"

Swanwick zabiera nas na Księżyc. Naszkicowany jego piórem,

jest zaskakującym miejscem: to ogromny kompleks przemysłowy

oszałamiający wielkością i stopniem złożoności, gdzie

przeprowadzane są tajne eksperymentalne projekty nowych

technologii. Skomplikowane księżycowe społeczeństwo kieruje

się własnymi specyficznymi zwyczajami. Społeczeństwo to

wkrótce będzie musiało stawić czoło dziwnej i

niespodziewanej groźbie, nie tylko mogącej sprowadzić

zagładę na siebie, ale także trwale zmienić całą ludzkość...

lub zniszczyć ją na zawsze.

Księżyc? To jajo gryfa,

Co się wykluje w jutrzejszą noc.

Wielki ten czas przyniesie

Dla małych chłopców zachwytów moc.

Skorupa pęknie i gryf

Popełznie po nocnym niebie.

Gdy chłopcy będą się śmiać,

Dziewczynki zapłaczą pewnie.

Vachel Lindsay

Słońce wyjrzało zza gór. Gunther Weil podniósł dłoń

w geście pozdrowienia, po czym natychmiast zakrył nią

oczy, na chwilę chroniąc się przed blaskiem, dopóki

wizjer jego hełmu nie spolaryzował się.

Przewoził pręty paliwowe do kompleksu przemysłowego

Chatterjee Crater, w którym czterdzieści godzin przed

świtem reaktor Chatterjee B osiągnął stan krytyczny,

niszcząc oprócz siebie piętnaście odległościowych

przełączników automatycznych i jeden przekaźnik

mikrofalowy. Wytworzył przy tym wystarczające przepięcie,

by uszkodzić wszystkie fabryki w kompleksie. Na szczęście

w projekcie przewidziano taką możliwość i dlatego w

chwili, gdy nad wyżyną Rhaeticus wschodziło słońce, stał

już tam nowy, gotowy do włączenia reaktor.

Gunther jechał na automatycznym pilocie, mierząc odległość od

Bootstrap ilością śmieci wyściełających drogę przez Mare

Vaporum. Blisko miasta szeregi zużytych i uszkodzonych

maszyn konstrukcyjnych stały w otwartej próżni, oczekując

na dalszy los. Dziesięć kilometrów dalej eksplodował

ciśnieniowy transporter, rozrzucając po okolicy części

urządzeń i gigantyczne dżdżownice pianki uszczelniającej.

Na dwudziestym piątym kilometrze droga znów się pogarszała

zawalona reflektorami i zdruzgotanymi ślizgaczami

transportowymi.

Czterdzieści kilometrów dalej stawała się jednak

czystym, prostym rozcięciem w pokrywającym wszystko pyle.

Gunther rozwinął mapę topograficzną, ignorując głosy

dochodzące z tyłu jego czaszki - pogaduszki innych

kierowców oraz sygnały bezpieczeństwa, które

ciężarówka regularnie wtłaczała do przekaźnika w jego

mózgu.

Gdzieś tutaj.

Skręcił z drogi Mare Vaporum i wjechał na teren

pokryty nienaruszonym pyłem.

- Opuściłeś zaplanowaną trasę - powiedziała ciężarówka.

- Odchylenia od przyjętego planu są dozwolone tylko przy

nagranym pozwoleniu twojego spedytora.

- Ach, tak - głos Gunthera zabrzmiał głośno w jego

hełmie stanowiąc jedyny realny dźwięk wśród paplaniny

duchów. Wyszedł ze swojej ciśnieniowej kabiny.

Uszczelniające warstwy skafandra skutecznie wszystko

wyciszały, nawet trzeszczenie szwów w kontakcie z panującą

na zewnątrz próżnią.

- Obaj wiemy, że jeśli nie przekroczę za bardzo

terminu, Beth Hamilton nie będzie się czepiać, gdy się

trochę powłóczę.

Przekroczyłeś możliwości językowe tej jednostki -

stwierdził głos w jego głowie.

- W porządku, niech więc cię to nie obchodzi. - Zręcznym

ruchem zablokował przełącznik transmisji radiowej za

pomocą kawałka kabla. Głosy w jego głowie gwałtownie

zamilkły. Był teraz całkowicie odizolowany.

- Mówiłeś, że nie zrobisz tego więcej. - Słowa

transmitowane tym razem bezpośrednio do jego przekaźnika

brzmiały głęboko i dźwięcznie jak głos Boga. - Przepisy

Piątej Generacji wyraźnie wymagają utrzymywania stałej

łączności radiowej przez kiero...

Nie marudź. To nudne.

Przekroczyłeś możliwości językowe...

Och, zamknij się wreszcie. - Palec Gunthera wędrował

właśnie po mapie, śledząc wykreśloną poprzedniej nocy trasę:

trzydzieści kilometrów po dziewiczej ziemi, której nie

przemierzał dotąd żaden człowiek ani maszyna, a potem na

północ do szosy na Murchison. Jeśli dopisze mu szczęście,

może się nawet uda być w Chatterjee przed czasem.

Wjechał na księżycową równinę. Po obu stronach za

oknami przepływały mijane skały. Przed nim powoli, prawie

niedostrzegalnie wyrastały góry. Poza śladami kół,

które pozostawiała za sobą ciężarówka, nie istniało w

zasięgu wzroku nic, co świadczyłoby, że ludzkość

kiedykolwiek istniała. Panowała doskonała cisza.

Gunther żył dla takich właśnie chwil. Wjeżdżając w tę

czystą, bezludną pustkę doświadczał wewnętrznego wzrostu

- jak gdyby wszystko, co oglądał: gwiazdy, równina,

kratery i cała reszta, w jakiś sposób stawało się częścią

jego. Miasto Bootstrap było jedynie blakniejącym snem,

odległą wyspą na łagodnie falującej powierzchni kamiennego

morza. Pomyślał, że nikt nigdy już nie będzie tu pierwszy.

Tylko on.

Pamięć podsunęła mu wspomnienie z dzieciństwa. Była

wtedy Wigilia i razem z rodzicami jechał samochodem do

kościoła na Pasterkę. Opadające w nieruchomym powietrzu

płatki śniegu przykryły znajome ulice Dusseldorfu obfitą

warstwą najczystszej bieli. Ojciec prowadził, a on,

przechylony przez oparcie przedniego siedzenia, wpatrywał

się w zachwycie w ten spokojny, odmieniony świat. Panowała

doskonała cisza.

Samotność budziła jego wrażliwość i wprowadzała w

nabożny nastrój.

Ciężarówka przebijała się przez tęczę pastelowych

szarości, bardziej odcieni niż barw, które sprawiały

wrażenie, jakby coś jasnego i uroczystego kryło się pod

cienką powłoką pyłu. Słońce świeciło mu przez ramię,

wyciągając do nieskończoności cień ciężarówki, gdy skręcił

przednią oś, żeby ominąć leżący na drodze głaz. Prowadził

bezmyślnie, zauroczony surowym pięknem przepływającego

krajobrazu.

Posłuszny myślom komputer włączył w jego głowie

muzykę. Wszechświat wypełnił się melodią "Sztormowej

pogody".

*

Zjeżdżał po prawie niezauważalnym stoku, gdy nagle

manetki sterownicze zamarły mu w rękach. Ciężarówka

zatrzymała się i wyłączyła silnik.

- Do diabła z tobą, kretyńska maszyno! - warknął. - Co

ci nie pasuje tym razem?

- Teren przed nami jest nieprzejezdny.

Gunther trzasnął pięścią w deskę rozdzielczą, aż

leżące na niej mapy zatańczyły w powietrzu. Teren przed

pojazdem był równy i lekko pochyły. Wszelkie elementy

zróżnicowania powierzchni eony temu zdławiła eksplozja

Mare Imbrium. Nic trudnego. Kopniakiem otworzył drzwi i

wygramolił się na zewnątrz.

Przed ciężarówką rozciągała się drobna dolinka

księżycowa: wąski, wężowaty rów meandrujący w poprzek

obranej przez niego trasy, który każdemu natychmiast

skojarzyłby się z wyschniętym korytem rzecznym. Podszedł

bliżej. Rów miał piętnaście metrów szerokości i był

głęboki maksymalnie na trzy metry. Wystarczająco

płytki, by nie umieszczono go na mapach topo. Gunther

wrócił do kabiny, bezgłośnie zamykając za sobą drzwi.

- Zobacz, te zbocza nie są bardzo strome. Ze sto razy

byłem w gorszej sytuacji. Pojedziemy sobie wolniutko i

ostrożnie, OK?

- Teren przed nami jest nieprzejezdny - odparła

ciężarówka. Proszę powrócić na wstępnie przyjętą trasę.

W głowie grał mu teraz Wagner. Tannhauser.

Zniecierpliwiony kazał mu się wyłączyć.

Skoro jesteś taki cholernie mądry, dlaczego nigdy nie

chcesz słuchać zdrowego rozsądku?

Przygryzł wargę w złości, po czym zaraz potrząsnął

głową.

- Nie ma mowy. Powrót oznaczałby dla nas ogromne

opóźnienie. Rów na pewno skończy się kilkaset metrów

dalej. Po prostu jedźmy wzdłuż niego, aż będziemy mogli

odbić w kierunku Murchison. Ani się obejrzysz, jak

zajedziemy na miejsce.

*

Trzy godziny później udało mu się w końcu dotrzeć do

drogi na Murchison. Cały śmierdział potem, a ramiona

bolały go od długotrwałego napięcia.

- Gdzie jesteśmy? - spytał cierpkim głosem. - Skasuj to -

rzucił zaraz potem, nim ciężarówka zdążyła mu odpowiedzieć.

Gleba księżycowa nagle zmieniła barwę na czarną. To mogła

być smuga wyrzutowa z kopalni Sony-Reinpfaltz. Jej działo

skierowane było prawie idealnie na południe, unikając w ten

sposób okolicznych fabryk. Dlatego odpady napotykało się na

drodze jako pierwsze. Co oznaczało, że byli już blisko.

Murchison stanowiło niewiele ponad naznaczone śladami

kół wielu ciężarówek skrzyżowanie, gdzie prowizorycznie

wzniesioną groblą biegła pylista trasa oznaczona jedynie

pojedynczymi maźnięciami pomarańczowej farby na

przydrożnych kamieniach. W krótkim czasie Gunther minął

serię punktów orientacyjnych - były to smugi z fabryk

Harada Industrial, Sea of Storms Manufacturing i Krupp

Funfzig. Znał je dobrze. Dla wszystkich automatykę robiło

G5.

Obok przemknęła lekka lora przewożąca buldożer,

wzbiła chmurę pyłu, która opadła równie szybko jak

drobne kamienie. Kierujący nią zdalny zamachał w

pozdrowieniu chudym ramieniem. Gunther bezwiednie

odwzajemnił gest zastanawiając się, czy był to ktoś

znajomy.

Teren wokoło był skopany i zaorany, a głazy usypane w

niedbałe stosy. Gdzieniegdzie widniały, wciśnięte w próg

skalny, pojedyncze stacje obrabiarek i Platformy

Awaryjnego Składowania Oxytank. Przy drodze wisiał znak:

SPŁUCZKI TOALETOWE 1/2 KILOMETRA. Skrzywił się. Zaraz potem

przypomniał sobie, że jego radio cały czas jest wyłączone

i zdjął pętlę kabla. Pora powrócić do rzeczywistości,

pomyślał. Natychmiast do przekaźnika wlał mu się oschły głos

jego spedytora.

- ...insyn! Weil! Gdzie do cholery jesteś?

- Jestem tutaj, Beth. Trochę spóźniony, ale dokładnie

tu, gdzie powinienem być.

- Sukin... - Nagranie urwało się i usłyszał tym razem

Beth Hamilton na żywo. - Lepiej dla ciebie, żebyś miał

naprawdę dobre usprawiedliwienie, złotko.

- O, wiesz jak to jest. - Gunther odwrócił wzrok od

drogi, by spojrzeć na góry barwy zamglonej zieleni. Miał

ochotę wspiąć się na nie i nigdy nie wrócić. Może znalazłby

jaskinie. Może napotkałby potwory: próżniowe trolle i smoki

księżycowe o metabolizmie tak powolnym, że pokonanie

odległości równej długości własnego ciała zajmuje im

stulecia - supergęste istoty umiejące pływać w skale jakby

to była woda. Wyobrażał sobie, że nurkują głęboko, kierując

się liniami sił pola magnetycznego, do żył diamentu i

plutonu, by potem powrócić. I śpiewają. - Zabrałem

autostopowicza i wyjątkowo przypadliśmy sobie do gustu -

odparł.

- Spróbuj powiedzieć to E.Izmailovej. Jest na ciebie

cholernie wściekła.

- Komu?

- Izmailova. Nasz nowy spec od rozbiórki przysłany tu w

ramach zbiorowego kontraktu. Przyleciała skoczkiem dopiero

cztery godziny temu i od tamtej pory czeka na ciebie i

Siegfrieda. Rozumiem, że nigdy nie miałeś z nią do

czynienia?

- Nie.

- Ja tak. I lepiej na nią uważaj. Jest twarda i nie

będą ją bawiły twoje wyskoki.

- O, daj spokój, to tylko kolejny technik na usługach,

nieprawdaż? W dodatku nie jest moim przełożonym. Nie

sądzę, by mogła mi coś zrobić.

- Śnij sobie dalej, dziecinko. Odesłanie z powrotem na

Ziemię takiej zakały jak ty nie kosztowałoby jej wiele

zachodu.

*

Słońce stało już tylko o grubość palca nad górami, gdy

w zasięgu wzroku pojawiło się Chatterjee A. Gunther z

rosnącym niepokojem rzucał okiem na tarczę słoneczną. Jego

wizjer, dostrojony do długości fali H-alfa, pozwalał mu

widzieć rozpaloną do białości kulę pokrytą kotłującymi się

wolno czarnymi plamami - bardziej ziarnistymi niż zwykle.

Wyglądało na to, że aktywność plam słonecznych była wysoka.

Zastanawiał się, dlaczego Stacja Prognoz Promieniowania nie

nadała ostrzeżenia dla pozostających na powierzchni. Faceci

z Obserwatorium zwykle wiedzieli o tym najwcześniej.

Chatterjee A, B i C stanowiły trzy kratery o prostej

strukturze tuż pod Chladni. Dwa mniejsze nie miały

znaczenia, ale Chatterjee A był dzieckiem meteoru, który

przebił się przez bazalty Mare Imbrium, odsłaniając

cudowną, jak całe te góry, żyłę rudy aluminium. Bootstrap,

zainteresowane przystępnością złoża, uczyniło z krateru

jeden ze swych klejnotów przemysłowych. Gunther nie był

więc zaskoczony widząc, że Kerr-McGee robi wszystko, żeby

reaktor znów zaczął pracować.

Parking aż roił się od maszyn jeżdżących i kroczących

oraz robotów montażowych. Wszystkie intensywnie pracowały

przy bąblowatych kopułach fabryk, hutach, rampach

wyładowczych i garażach próżniowych. Rozbiórce większych

konstrukcji przemysłowych towarzyszyły wzbijane w niebo

konstelacje błękitnych iskier. Całe floty przeładowanych

ciężarówek opuszczały kompleks, zalewając równinę

księżycową szerokim wachlarzem pojazdów, po którym

zostawał obłok pyłu. Gdy Fats Waller zaczął śpiewać "Dziś

robota wre", Gunther wybuchnął śmiechem.

Zwolnił prawie do zera, omijając szerokim łukiem

płytarkę gazową, którą właśnie wciągano na transporter, po

czym przeciął dojazd do rampy Chatterjee B. Tuż pod

szczytem krateru wycięto tu w skale nowe lądowisko, gdzie

wokół skoczka odpoczywał jeden człowiek i ośmiu zdalnych.

Jeden ze zdalnych właśnie coś mówił, gestykulując

zawzięcie. Kilku stało nieruchomo, zupełnie jak staromodne

aparaty telefoniczne, odrzucone przez ziemskie władze, lecz

pozostawione na wypadek, gdyby zwiększyło się

zapotrzebowanie na usługi doradców.

Gunther odwiązał Siegfrieda od dachu kabiny i,

trzymając w jednej ręce pilota, a w drugiej szpulę z

kablem, podprowadził go do skoczka.

Człowiek wyszedł im naprzeciw.

- Hej! Co was zatrzymało?

E. Izmailova ubrana była w krzykliwy pomarańczowo-

czerwony kombinezon z butiku Volga Studio, ostro

kontrastujący ze standardowym uniformem z logo G5 na piersi.

Przez złotą szybę jej hełmu nie mógł dostrzec twarzy. Lecz

jej głos mówił wiele o wyglądzie: płonące oczy i zaciśnięte

wąskie usta.

- Złapałem gumę.

Znalazł odpowiednio gładki głaz i położył na nim szpulę,

nawijając nadmiar kabla, by leżała równo. - Mamy chyba z

pięćset jardów ekranowanego kabla. Wystarczy wam?

Krótkie, ostre skinięcie głową.

- W porządku. - Wyciągnął pistolet kołkowy. - Odsuń

się.

Klęcząc, przygwoździł szpulę do skały. Następnie

przeprowadził szybki test funkcjonowania jednostki. - Wiemy,

jak tam jest?

Zdalny ożył, zrobił krok do przodu i przedstawił się

jako Don Sakai z zespołu kryzysowego G5. Gunther już

kiedyś z nim pracował: przyzwoity facet, choć wykazywał typowy

dla większości Kanadyjczyków przesadny strach przed

energią jądrową.

- Pani Lang z Sony-Reinpfaltz wprowadziła

tu swoją jednostkę, lecz promieniowanie było tak silne, że

straciła kontrolę zaraz po wstępnym badaniu.

Drugi zdalny kiwnął głową, lecz czas przekazu do Toronto

był zbyt długi, by mógł to usłyszeć Sakai.

- Zdalny po prostu szedł dalej. - Zakaszlał nerwowo i

dodał całkiem niepotrzebnie: - Układy autonomiczne były zbyt

wrażliwe.

- Cóż, dla Siegfrieda nie powinno to stanowić problemu. Jest

tępy jak pień. Na ewolucyjnej skali inteligencji maszyn

zajmuje miejsce bliższe łomu niż komputera. - Minęło dwie i

pół sekundy, zanim Sakai zaśmiał się uprzejmie. Gunther

skinął głową do Izmailovej. - Poprowadź mnie tam. Powiedz,

czego chcesz.

Izmailova podeszła do niego. Ich kombinezony na chwilę

zetknęły się, gdy podłączała końcówkę przewodu kontrolnego

do jego pilota. Jak cienie ze snu, na szybie jej hełmu

zamigotały niewyraźne kształty.

- Czy on wie co robi? - zapytała.

- Hej! Ja...

- Zamknij się, Weil - warknęła Hamilton na prywatnym

obwodzie.

- Nie byłoby go tutaj, gdyby firma nie miała pełnego

zaufania do jego umiejętności - kontynuowała na

otwartym kanale.

- Jestem pewien, że nigdy nie było żadnych

wątpliwości... - zaczął Sakai, po czym zamilkł, gdy

dosięgły go z opóźnieniem słowa Hamilton.

- Na skoczku jest pewne urządzenie - powiedziała

Izmailova do Gunthera. - Idź i weź je.

Posłusznie przeprogramował Siegfrieda na mały ładunek

o dużej gęstości. Robot nachylił się nisko nad skoczkiem,

owijając swoje duże, wrażliwe dłonie wokół urządzenia.

Gunther lekko zwiększył nacisk. Nic się nie stało. Małe

ciężkie świństwo. Powoli i ostrożnie podciągnął moc.

Siegfried wyprostował się.

- Drogą w górę, potem do środka na dół.

Reaktor, stopiony, skręcony i owinięty wokół samego

siebie był nierozpoznawalną górą żużlu, z której brzegów

wystawały poskręcane rury. Na początku awarii miała tu

miejsce eksplozja chłodziwa i fragment zbocza krateru

błyszczał od rozpylonego na nim metalu.

- Gdzie jest radioaktywny materiał? - zapytał Sakai.

Mimo że był trzysta kilometrów stamtąd, jego głos zdradzał

napięcie i obawę.

- Wszystko tu jest radioaktywne - odparła Izmailova.

Czekali.

- No... wiesz, o czym myślę. Pręty paliwowe?

- W tej chwili twoje pręty paliwowe są zapewne trzysta

metrów pod nami i dalej się zapadają. Mamy tu do czynienia

z materiałem rozszczepialnym, który osiągnął masę

krytyczną. W takim procesie bardzo wcześnie ma miejsce

stopienie prętów w coś w rodzaju supergorącej kałuży,

która może wpalać się w skałę. Wyobraź to sobie jako

gęstą, ciężką kroplę wosku, powoli spływającą do jądra

Księżyca.

- Boże, jak ja kocham fizykę - skomentował Gunther.

Hełm Izmailovej zwrócił się w jego stronę z nagle

wygaszonym wizjerem. Po długiej chwili włączył się z

powrotem i odwrócił.

- Przynajmniej droga w dół jest czysta. Prowadź swoją

jednostkę aż do końca. Będzie tam stary szyb poszukiwawczy.

Chcę sprawdzić, czy wciąż jest otwarty.

- Czy jedno urządzenie wystarczy? - zapytał Sakai.

- Znaczy się - do uprzątnięcia krateru.

Uwaga kobiety skupiona była na postępach Siegfrieda.

Nieobecnym głosem odpowiedziała:

- Panie Sakai, przegrodzenie drogi dojazdowej kawałkiem

łańcucha w zupełności wystarczyłoby do uprzątnięcia tego

terenu. Ściany krateru ochroniłyby od promieniowania gamma

każdego, kto pracowałby w pobliżu, a zmiana tras skoczków w

celu uniknięcia napromieniowania pasażerów to żaden problem.

Największym biologicznym zagrożeniem ze strony stopionego

reaktora jest promieniowanie alfa, emitowane przez pewne

radioizotopy obecne w wodzie i powietrzu. Gdy substancje

emitujące cząstki alfa ulegną skoncentrowaniu w organizmie,

mogą spowodować znaczące uszkodzenia; gdzie indziej nie są w

stanie. Promieniowanie alfa zatrzymuje już kartka papieru.

Dopóki utrzymujesz reaktor z dala od swojego ekosystemu,

jest bezpieczny jak inne duże maszyny. Zakopywanie

zniszczonego reaktora tylko dlatego, że jest radioaktywny,

jest niepotrzebne i, proszę mi wybaczyć sformułowanie,

wynikające z przesądów. Lecz to nie ja ustalam politykę. Do

mnie należy rozwalanie.

- Czy to jest ten szyb, o który ci chodzi? - spytał

Gunther.

- Tak. Zejdź nim w dół aż do dna. To niedaleko.

Gunther włączył reflektor umieszczony na piersi

Siegfrieda i założył bloczek, żeby kabel się nie

zadzierzgnął. Zeszli w dół. W końcu Izmailova rzuciła:

- Stop. Jesteśmy wystarczająco daleko. - Łagodnie postawił

urządzenie, po czym zwrócony w jej kierunku pstryknął

przełącznikiem aktywacji.

- Zrobione - rzekła Izmailova. - Wyprowadź swoją

jednostkę. Daję ci godzinę na oddalenie się od krateru.

Gunther zauważył, że zdalni zaczęli już

automatycznie odchodzić.

- Hmm... mam jeszcze załadować prety paliwowe.

- Nie, dziś nie możesz. Nowy reaktor został ponownie

rozmontowany i odtransportowany poza strefę wybuchu.

Gunther wyobraził sobie całą tę maszynerię, jak jest

rozbierana i wywożona z kompleksu, i po raz pierwszy

uderzyła go czysta rozrzutność tej operacji. Zwykle

w takim przypadku usuwano tylko najwrażliwsze części

wyposażenia.

- Moment! Jakiegoż to strasznego materiału

wybuchowego zamierzasz tu użyć?

Izmailova wyprostowała się dumnie.

- Żadnego, którym nie umiałabym się posługiwać. Jest to

urządzenie klasy dyplomatycznej, identyczne do użytego

przed pięciu laty. Prawie sto przypadków zastosowania i

ani jednej mechanicznej usterki. To czyni je najpewniejszą

bronią w historii wojskowości. Powinieneś czuć się

zaszczycony, że miałeś okazję pracować z jednym z nich.

Gunther poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód.

- Boże Przenajświętszy - powiedział. - Kazałaś mi nosić

bombę atomową w walizce.

- Lepiej zacznij się przyzwyczajać. Westinghouse Lunar

wprowadza właśnie te maleństwa do masowej produkcji. Z

ich pomocą będziemy kruszyć góry, przebijać drogami

wyżyny, wysadzać ściany kanałów, żeby sprawdzić, co się pod

nimi kryje. - Przemawiała niczym wizjoner. - A to dopiero

początek. Są już plany pól wzbogacania na Sinus Aestum.

Strzela się kilka bomb nad regolitem, a potem odzyskuje

pluton z pyłu. Staniemy się dostawcą paliw dla całego

Układu Słonecznego.

Musiało być widać po nim przerażenie, bo Izmailova

roześmiała się.

- Pomyśl o tym, jak o broni dla pokoju.

*

- Powinieneś tam być! - powiedział Gunther. - To było

pieprzononiewiarygodne. Jedna ze ścian krateru po prostu

zniknęła. Rozpłynęła się w nicość. Rozwalona na pył. I

przez naprawdę długi czas wszystko świeciło! Krater,

maszyny, wszystko. Mój wizjer był tak blisko

przeładowania, że zaczął migotać. Myślałem, że się spali,

ale było ekstra. - Podniósł swoje karty. - Kto rozdał ten

szmelc?

Krishna uśmiechnął się nieśmiało i skulił się w sobie.

- Wchodzę.

Hiro skrzywił się na widok kart.

- Właśnie umarłem i trafiłem do piekła.

- Podwyższam - rzuciła Anya.

- Niech to, zasługuję na cierpienie.

Byli w parku Noguchi, nad brzegiem głównego jeziora.

Siedzieli na porozrzucanych w przemyślny sposób

kamieniach, które wyrzeźbiono tak, by wyglądały na

wyerodowane przez wodę. Obok rósł sięgający kolan las

miniaturowych brzózek, a czyjś jacht-zabawka pływał

wokół stożka impaktowego w centrum jeziora. Rój pszczół

szalał nad koniczyną.

- I wtedy, gdy ściana zaczęła się sypać, ta zwariowana

ruska dziwka... - Anya pokazała trójkę. - Uważaj, co mówisz o

zwariowanych ruskich dziwkach. - ...podrywa swojego

skoczka, jak wystrzelona z procy...

- Widziałem to w telewizji - powiedział Hiro. - Wszyscy

widzieliśmy. To dopiero była wiadomość. Facet, który

pracuje dla Nissana, powiedział mi, że BBC dała na to

trzydzieści sekund. - Złamał sobie nos ćwicząc karate,

kiedy wpadł pod cios swojego instruktora. Kontrast

pomiędzy białym kwadratem opatrunku i czarnymi,

krzaczastymi brwiami nadawał mu wygląd grubiańskiego

pirata. Gunther wyrzucił kartę. - Brednie. Nic nie

widzieliście. Nie czuliście, jak potem zatrzęsła się

ziemia.

- Ciekawe, jaki związek miała Izmailova z Wojną

Neseserów? - spytał Hiro. - Na pewno nie była kurierem.

Może pracowała w zaopatrzeniu lub w logistyce?

Gunther wzruszył ramionami.

- Pamiętacie Wojnę Neseserów, prawda? - zapytał

Hiro z sarkazmem. - Połowa elit wojskowych na Ziemi ginie

w ciągu jednego dnia. Świat uniknął perspektywy bliskiej

wojny dzięki śmiałej akcji. Podejrzani o terroryzm uznani

zostają globalnymi bohaterami.

Gunther pamiętał Wojnę Neseserów całkiem nieźle. Miał

dziewiętnaście lat i brał udział w pracach przy projekcie

Finlandia Geothermal, gdy cały świat zamarł w nagłym

skurczu prawie się unicestwiającym. Był to jeden z głównych

powodów podjęcia decyzji o opuszczeniu Ziemi.

- Czy nie możemy nigdy pogadać o czymś innym niż

polityka? Mam serdecznie dosyć wysłuchiwania o masowej

zagładzie.

- Hej, czy nie powinieneś być na spotkaniu z

Hamilton? - zapytała nagle Anya.

Spojrzał w górę na Ziemię. Wschodnie wybrzeża Ameryki

Południowej właśnie przekraczały linię terminatora.

- Do diabła z tym, mamy jeszcze dość czasu na jedno

rozdanie.

Wygrał Krishna trójką dam. Rozdawanie przypadło

Hiro. Przetasował szybko, ciskał karty krótkimi,

wściekłymi machnięciami ręki.

- W porządku - wtrąciła Anya. - Co cię gryzie?

Rzucił jej gniewne spojrzenie, po czym spuścił

oczy i stłumionym głosem, jakby nagle stał się

nieśmiały niczym Krishna, odpowiedział:

- Jadę do domu.

- Do domu?

- Masz na myśli Ziemię?

- Czyś ty oszalał? Teraz, gdy wszystko może tam w

każdej chwili wylecieć w powietrze? Dlaczego?

- Bo jestem już cholernie zmęczony tym Księżycem. To

najbrzydsze miejsce we Wszechświecie.

- Brzydkie? - Anya spojrzała znacząco na

wielopoziomowe ogrody, na potoki spadające przez osiem

pięter w ośmiu mieniących się kaskadach, by w końcu

dotrzeć do głównego jeziora, skąd wpompowywano wodę z

powrotem na górę, na zgrabnie pozawijane alejki. Pod

wieżami forsycji i wielkimi, zakręconymi w pergole

krzewami różanymi, spacerowali ludzie. Ich

charakterystyczny dla Księżyca posuwisty, spowolniony

sposób chodzenia, sprawiał wrażenie ruchu pod wodą. Inni

wpadali i wypadali z tuneli biurowych, zatrzymując się na

chwilę, by spojrzeć jak łuszczaki wykręcają w powietrzu

piruety nad grządkami ogórków. Na środkowym poziomie

mieścił się pchli targ, gdzie namioty w których

emerytowani hobbyści sprzedawali systemy fabryczne,

koszyki trawy, przyciski do papieru z pomarańczowego

szkła, a także kursy tańca postinterpretatywnego i analizy

poezji elżbietańskiej, tworzyły mozaikę plam w odważnych

barwach turkusu, szkarłatu i akwamarynu.

- Jak dla mnie, to jest całkiem ładne. Może nieco

zatłoczone, ale to właśnie pionierska estetyka.

- To wygląda jak pasaż handlowy, ale nie o to mi

chodziło. To jest... - zawahał się w poszukiwaniu

właściwego słowa. - To coś w rodzaju... Boli mnie to, co

robimy z tym światem. Chodzi o to, że rozkopujemy go,

rozrzucamy wszędzie śmieci, tniemy góry na kawałki - i po

co to wszystko?

- Dla pieniędzy - zaczęła Anya. - Dóbr

konsumpcyjnych, surowców, przyszłości dla naszych dzieci.

Co w tym złego?

- Nie budujemy przyszłości. Budujemy broń.

- Na Księżycu nie ma nic poza paroma pistoletami. To

strefa przemysłowa gwarantująca wspólny rozwój wielu

przedsiębiorstw. Broń jest tu nielegalna.

- Wiecie, co mam na myśli. Wszystkie te rzeczy, jak

zapalniki do bomb, systemy detonacji i korpusy pocisków

rakietowych, budowane tutaj i przewożone na niską orbitę

ziemską. Nie udawajmy, że nie wiemy do czego to wszystko

służy.

- No i co z tego? - zapytała słodko Anya. - Żyjemy

w realnym świecie. Nikt z nas nie jest tak naiwny, żeby

uwierzyć w rządy bez armii. Dlaczego masz za złe, że te

rzeczy są budowane tu, a nie gdzie indziej?.

- Mierzi mnie ta krótkowzroczna, egocentryczna

chciwość, z jaką wszystko robimy! Czy wyglądałaś ostatnio na

zewnątrz, żeby zobaczyć, w jaki sposób rozpruwa się, wyrywa

i rozrzuca po okolicy powierzchnię Księżyca? Wciąż jeszcze

istnieją miejsca, gdzie można popatrzeć sobie na surowe

piękno w jego pierwotnym stanie - takie, jakie istniało w

czasach, gdy nasi przodkowie bujali się na gałęziach. Lecz

my je niszczymy. Za jedną, najwyżej dwie generacje,

Księżyc nie będzie miał w sobie więcej piękna niż, nie

przymierzając, wysypisko śmieci.

- Widziałeś, co ziemski przemysł zrobił ze

środowiskiem? - odparła Anya. - Zatem usunięcie go poza

planetę to chyba dobry pomysł, nie?

- Tak, ale Księżyc...

- Nie posiada nawet własnej ekosfery. Niczym mu nie

można zaszkodzić.

Gapili się na siebie. W końcu Hiro stwierdził:

- Nie mam ochoty o tym gadać - i sposępniały podniósł

karty.

Pięć, może sześć rozdań później podeszła do nich

kobieta i przysiadła na trawie przy nogach Krishny. Cień

na jej powiekach miał barwę elektryzującej żywej purpury.

Na jej ustach płonął szalony uśmieszek.

- A, cześć - powitał ją Krishna. - Czy wszyscy obecni

znają Sally Chang? Podobnie jak ja jest członkiem zespołu

naukowego Centrum Technologii Samopowielających.

Pozostali skinęli głowami. Gunther przedstawił się:

- Gunther Weil. Członek Generation 5, błękitny kołnierzyk.

Zachichotała.

Gunther mrugnął do niej.

- Wydajesz się być w dobrym humorze. - Zastukał pięścią w

stół - Czekam.

- Jestem na psylce - odparła. - Jedną kartę.

- Psylocybinie? - spytał Gunther. - Byłbym zainteresowany

odrobiną tego. Hodujesz ją czy wytwarzasz? Mam kilka

fabryczek w pokoju - być może mógłbym jednej użyć, jeśli

zgodziłabyś się udostępnić oprogramowanie?

Sally Chang potrząsnęła głową zanosząc się bezwiednym

śmiechem. Po policzkach spływały jej łzy.

- Coż, chyba porozmawiamy o tym, jak wrócisz do normy.

- Gunther rzucił okiem na swoje karty. - Tym rozdaniem

świetnie grałoby się w szachy.

- Nikt nie grywa w szachy - stwierdził ponuro Hiro. -

- To gra dla komputerów.

Gunther zgarnął pulę z dwiema parami. Przetasował.

Krishna nie chciał przełożyć, więc zaczął rozdawać.

- Wracając do sprawy, ta zwariowana Rosjanka...

Zupełnie bez uprzedzenia, Chang zaczęła rżeć niby koń.

Dzikie paroksyzmy śmiechu co chwila rzucały nią do tyłu, by

zaraz znowu zgiąć jej ciało wpół. Zachwyt z własnego

odkrycia tańczył w jej oczach, gdy skierowała palec na

Gunthera. - Jesteś robotem! - wydusiła z siebie między

kolejnymi atakami.

- Co, przepraszam?

- Na pewno jesteś robotem - powtórzyła. - Jesteś

maszyną, automatem. Spójrz na siebie! Nic poza

bodziec-reakcja. Nie masz grama wolnej woli. Nic tam nie

ma. Nie umiałbyś uczynić niczego sam z siebie, nawet

gdybyś ratował własne życie.

- Czyżby? - Gunther rozejrzał się w poszukiwaniu

inspiracji. Mały chłopiec - to mógł być Pyotr Nahfees,

jednak za daleko, by stwierdzić na pewno - stał nad

brzegiem wody karmiąc karpia kawałkami zapiekanki z

krewetek. - A gdybym tak rzucił tobą do jeziora? To byłby

akt woli.

Śmiejąc się pokręciła głową.

- Typowe zachowanie przedstawiciela naczelnych.

Postrzegane zagrożenie wita się kpiącą agresją.

Gunther wybuchnął śmiechem.

- Następnie, gdy to zawodzi, naczelny cofa się, okazując

uległość. Rozładowuje sytuację. Małpa demonstruje swoją

nieszkodliwość - widzicie?

- Hej, to naprawdę nie jest śmieszne - ostrzegł

Gunther. - W zasadzie nawet to dość obraźliwe.

- I z powrotem do postawy agresywnej.

Gunther westchnął i podniósł ręce do góry w geście

rezygnacji.

- Jak powinienem zareagować? Według ciebie

wszystko, co mówię i robię, jest niewłaściwe.

- Znowu uległość. W tę i z powrotem, od agresji do

obrony. - Zaczęła naśladować ręką ruch tłoka. - Zupełnie

jak mała maszynka - widzicie? To wszystko zachowania

automatyczne.

- Hej, Krish, jesteś neurobio-coś-tam, nie? Powiedz coś

w mojej obronie. Wydostań mnie z tej konwersacji.

Krishna spiekł raka. Unikał oczu Gunthera.

- Musicie wiedzieć, że panna Chang cieszy się wysokim

uznaniem w Centrum. Cokolwiek myśli o myśleniu, jest warte

przemyślenia.

Kobieta przyglądała mu się chciwie.

Błyszczące oczy. Zwężone źrenice.

- Wydaje mi się, że chodziło jej o to, w sumie, że my

wszyscy tak w zasadzie tylko dryfujemy przez życie. Jak na

automatycznym pilocie. Nie tylko ty, ale my wszyscy. -

Zwrócił się bezpośrednio do niej: - Tak?

- Nie, nie i jeszcze raz nie - pokiwała przecząco

głową. - Szczególnie chodzi mi o niego.

- Poddaję się. - Gunther odłożył swoje karty i wyciągnął

się na granitowej płycie, patrząc przez szklane sklepienie

na znikającą w ciemnościach Ziemię. Kiedy zamknął oczy,

widział startującego skoczka Izmailovej. Było to dość

purytańskie urządzenie - niewiele więcej niż platforma z

krzesłem umieszczona na czterech osadzonych blisko siebie

butelkach gazowego paliwa, odzyskiwanego z odpadków, oraz

kompletu zgrabnych nóg. Widział, jak podrywała go do góry w

chwili, gdy rozkwitła eksplozja. Gdy już była wysoko nad

kraterem, wyglądała przez chwilę jak jastrząb na szczycie

gorącego prądu wznoszącego. Ubrana w czerwony skafander

siedziała z opuszczonymi rękami, patrząc na spektakl z

jakimś nieludzkim spokojem. W odbitym świetle płonęła

jasno jak gwiazda. W jakiś przerażający sposób była

piękna.

Sally Chang kiwała się w przód i w tył obejmując

rękami kolana. Śmiała się i śmiała.

*

Beth Hamilton była podłączona do kontrolera zdalnej

obecności. Podniosła jeden okular, gdy Gunther wszedł do

jej biura, nie przestała jednak poruszać rękami i nogami.

Te drobne, ospałe jak we śnie poruszenia zostaną odebrane

i wzmocnione w jakiejś fabryce za horyzontem.

- Znowu się spóźniasz - było to stwierdzenie faktu, bez

jakiegokolwiek akcentu emocjonalnego.

Większość ludzi odczuwałaby co najmniej niektóre

objawy skurczu rzeczywistości, mając do czynienia

jednocześnie z dwoma otoczeniami. Hamilton była jedną z

nielicznych osób, zdolnych do rozszczepienia swojej uwagi

na dwa niezależne istnienia, i to bez zauważalnej utraty

efektywności w żadnej z nich.

- Wezwałam cię, żeby porozmawiać o twojej przyszłości w

Generation 5. W szczególności chciałabym przedyskutować

możliwość przeniesienia cię do innego oddziału.

- Masz na myśli Ziemię.

- Widzisz? Nie jesteś takim głupcem, jakiego z siebie

robisz. - Opuściła z powrotem okular, stała przez chwilę

bardzo sztywno, po czym wykonała skomplikowaną serię ruchów

palcami dłoni ubranej w metalową rękawicę. - I co ty na to?

- Na co?

- Tokyo, Berlin, Buenos Aires - czy którakolwiek z tych

nazw pociąga cię w szczególny sposób? A może Toronto?

Właściwy ruch w tej chwili może znacznie przyśpieszyć

twoją karierę.

- Wszystko, czego pragnę, to zostać tutaj, robić dalej

swoją robotę i wydawać pensję - powiedział ostrożnie

Gunther. - Nie oczekuję promocji, dużej podwyżki ani

korzystnego przeniesienia. Jest mi dobrze tak, jak jest.

- Z pewnością twój sposób okazywania tego jest

zabawny. - Hamilton wyłączyła rękawice i oswobodziła ręce.

Podrapała się po nosie. Z boku stało jej biurko -

wypolerowany sześcian czarnego granitu. Tuż obok garści

kryształów miedzi spoczywał na nim jej komputer osobisty.

Posłuszny wydanemu myślą poleceniu, przesłał głos

Izmailovej do przekaźnika w głowie Gunthera.

- Z najwyższym żalem zmuszona jestem zwrócić pani uwagę

na brak profesjonalizmu w sposobie postępowania jednego z

członków waszego personelu - rozpoczęła. Słuchając skargi

Gunther doświadczał zupełnie niespodziewanego uczucia

nadciągającego niebezpieczeństwa i, co więcej, urazy do

Izmailovej, że ośmieliła się osądzić go tak ostro. Bardzo

starał się nie pokazać tego po sobie.

- Był nieodpowiedzialny, nieposłuszny i niedbały. Co

gorsza, prezentował także niewłaściwą postawę.

Zmusił się do wymuszonego uśmiechu.

- Chyba nie za bardzo mnie lubi.

Hamilton pozostawiła to bez komentarza.

- Ale przecież to nie wystarczy, żeby... - głos nagle

zamarł mu w gardle. - Wystarczy?

- W normalnej sytuacji, Weil, wystarczyłoby. Spec od

rozwałki nie jest "tylko technikiem na usługach", jak to

malowniczo określiłeś - te licencje rządowe nie są łatwe

do zdobycia. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale

masz bardzo niski wskaźnik efektywności. Duży potencjał, z

którego niewiele wychodzi. Mówiąc szczerze, rozczarowałeś

nas. Jednakże, szczęśliwie dla ciebie, ta damulka

Izmailova upokorzyła Dona Sakai, więc dał nam do

zrozumienia, że nie musimy przejmować się jej zdaniem.

- Izmailova upokorzyła Sakai?

Hamilton wlepiła w niego wzrok ze zdziwieniem.

- Weil, masz sklerozę, zdajesz sobie z tego sprawę?

Wtedy przypomniał sobie tyradę Izmailovej na temat

energii jądrowej.

- W porządku, już wiem. Przypomniałem

sobie.

- A zatem wybieraj. Mogę napisać naganę, która trafi do

twoich stałych akt, razem ze skargą Izmailovej, albo

wybierasz przeniesienie na Ziemię, a ja dopilnuję, żeby te

smrody nie zostały wpisane do systemu korporacji.

Nie było w zasadzie żadnego wyboru. Zrobił jednak

dobrą minę do złej gry.

- W takim razie wygląda na to, że masz mnie dalej na

karku.

- Tylko na chwilę, Weil. Tylko na chwilę.

*

Kolejne dwa dni znów spędził na powierzchni.

Pierwszego dnia ponownie wiózł pręty paliwowe do

Chatterjee C. Tym razem trzymał się trasy, więc reaktor

został załadowany dokładnie o czasie. Następnego dnia

pojechał kawał drogi do Triesnecker po parę starych

prętów. Sześć miesięcy czekały w magazynie przejściowym,

aż ludzie z Kerr-McGee przestaną się spierać, czy należy

je przerobić, czy wyrzucić. Nie wyszedł na tym źle, bo

chociaż cykl aktywności słonecznej miał się ku końcowi,

nie odwołano jeszcze stanu podwyższonego zagrożenia

powierzchniowego. Oznaczało to, że otrzyma premię

za pracę w niebezpiecznych warunkach.

Gdy dojechał, powitał go zdalny jakiegoś technika z

Francji. Powiedział mu, żeby sobie darował. Odbyła się

kolejna dyskusja, wskutek której decyzję znów odłożono na

później. Wyruszył więc z powrotem do Bootstrap puszczając

sobie w głowie nową wersję a capella "Opery za trzy

grosze". Brzmiała okropnie słodko, rażąc jego gust

artystyczny, lecz tego właśnie zwykle słuchali w domu.

Piętnaście kilometrów dalej wskaźnik natężenia

ultrafioletu gwałtownie podskoczył. Gunther postukał go

palcem. Bez rezultatu. Czując jak zimny dreszcz przebiega mu

po karku, spojrzał na dach kabiny i wyszeptał: - O, nie.

- Stacja Prognoz Promieniowania podała właśnie informację

o podwyższonym stanie zagrożenia powierzchni do Poziomu

Najwyższego Ryzyka - informowała spokojnie ciężarówka. - W

związku z wystąpieniem niespodziewanej protuberancji.

Ostrzeżenie wchodzi w życie natychmiast. Wszyscy znajdujący

się na powierzchni muszą niezwłocznie udać się do

najbliższego schronu. Powtarzam: udać się niezwłocznie do

schronu.

- Jestem osiemdziesiąt kilometrów od ...

Ciężarówka zwolniła i zatrzymała się.

- Ponieważ pojazd nie jest opancerzony, zwiększone

natężenie promieniowania może zakłócać jego funkcjonowanie.

W celu zapewnienia dalszego poprawnego funkcjonowania

jednostki, wszystkie podzespoły zostaną przełączone na

sterowanie ręczne, po czym komputer zostanie wyłączony.

Głowę Gunthera wypełniły nakładające się na siebie

głosy, gdy przestały działać układy filtrujące ciężarówki.

Promieniowanie zakłócało je jeszcze, zamieniając w nonsens

wszystko, co chciały przekazać:

Pozio***ajwyżs**go R**yka Powt****m: **an zag**ż**ia

***ierzchni zwiększono d*****iomu ***wyżs**go ****ka.

Wszys**ie ****ostki** pe**onel udać***ę n****hmiast

do****bli**zego s**ronu. M***ymalny czas napromieniania

dwadz***cia **nut.***hronić się*****chmiast. Słuchacie

n**rania Sta*****rognoz P****eniowa**** Z po**du

wys**pienia nies***ziewanej ****uberancji s**n ****ożenia

p****rzchni**ego po**yższon*****tał do P***omu ***wyższego

Ryz

**il! Mów***eth. Og***ili **aśnie ***iom****wyższe**

R*zyka**Złaź z pow****chni! ****iabła, sł****sz mnie?

Ukr*j się.*N** próbuj jechać do Bo*****ap. Usmażysz

się**S**chaj, ni**aleko ***jsca, ****órym jeste*

znajd*****ię trz***abryki. Sł**hasz mnie, durn****Jedna z

nich**o Weis**opf A***poza tym Ni**** i Luna*

M***ost**ct**al. Weil! Pr**zę

**ail, jeste***am? Odez**jcie si*, d*bry Boże, da***i

wódki, Sabra, **ng** - chowa**ie tyłki pod powi****hnię,

ale już***ie chcę***yszeć, że kto*****tał, żeby zg**ić

światł***Kto jesz**e tam je**? Wrac**cie nat***miast.

Ws***cy!***y ktoś wie, **zie jes**Mikha? Hej **m, Misha,

nie ws*ydź *ię***s. Zaszc**ć nas**woi* głosem, sł***ysz?

Do**aliśmy Ez

- Beth, najbliższy schron zostawiłem za sobą w

Weisskopf - to pół godziny drogi stąd, jadąc z pełną

prędkością, a maksymalną dawkę dostaje się tu po

dwudziestu minutach. Co mam robić, powiedz mi!

Pierwsza fala twardych cząstek była jednak zbyt silna,

by mógł zrozumieć cokolwiek więcej. Jakaś ręka,

najwyraźniej jego własna, poszybowała w kierunku deski

rozdzielczej i wyłączyła radio. Głosy w głowie zamilkły.

Wciąż brzmiały tylko trzeszczenia spowodowane

promieniowaniem. Ciężarówka trwała w bezruchu, o pół

godziny drogi donikąd. Niewidzialna śmierć sączyła się

przez dach kabiny. Założył hełm i rękawice, sprawdził

dwukrotnie szczelność i odblokował drzwi.

Otworzyły się z hukiem. Z kabiny wyleciały strony

instrukcji użytkownika, a potem rękawica, która tocząc się

z gracją po powierzchni goniła różowe kości do gry,

prezent od Euridice otrzymany w tę ostatnią noc w Szwecji.

Garść nie dojedzonych herbatników w blaszanej puszce w

jednej chwili zamieniła się w pył i wyfrunęła, pociągając

puszkę za sobą. Wybuchowa dekompresja. Zapomniał wyrównać

ciśnienia. Gunther zamarł, uzmysławiając sobie z

przerażeniem, że popełnił tak podstawowy - tak

niebezpieczny - błąd.

Stał na powierzchni z odchyloną do tyłu głową, gapiąc

się na Słońce. Był wściekły na wszystkie plamy słoneczne i

jedną, niepodziewaną protuberancję.

- Umrę tutaj - pomyślał.

Przez długą, paraliżującą chwilę smakował chłodną

oczywistość tej myśli. Umrze tutaj. Był tego pewny,

pewniejszy niż czegokolwiek innego w całym swoim życiu.

Oczami wyobraźni widział Śmierć, jak szła ku niemu,

kosząc księżycową równinę. Śmierć była jednorodną czarną

ścianą, rozciągającą się do nieskończoności we wszystkich

kierunkach. Przecinała wszechświat na dwie połowy. Po tej

stronie było życie, ciepło, kratery i kwiaty, marzenia,

roboty górnicze, myśli - wszystko to, co Gunther znał lub

był w stanie sobie wyobrazić. Po drugiej stronie... coś?

Nic? Czarna ściana nie dawała żadnych podpowiedzi. Była

nieczytelna, enigmatyczna, absolutna. I wyraźnie obrała

sobie za cel właśnie jego. Była już tak blisko, że niemal

mógł jej dotknąć. Wkrótce tu będzie. A on przejdzie i

pozna odpowiedź.

Nagle uwolnił się od tej myśli i skoczył w kierunku

ciężarówki. Wdrapał się na dach kabiny. Jego przekaźnik

syczał i trzeszczał. Oderwał magnetyczne pasy mocujące

Siegfrieda, chwycił szpulę i pilota. Zeskoczył.

Wylądował niezgrabnie, osunął się na kolana i wtoczył

pod ciężarówkę. Izolacja prętów paliwowych zatrzymałaby

każdą ilość twardego promieniowania - bez względu na jego

źródło. Chroniła go w równej mierze od Słońca, jak i od

ładunku. Przekaźnik w jego głowie zamilkł. Po chwili

uzmysłowił sobie, że jego szczęki, zaciśnięte do tej pory

w napięciu, wreszcie się rozluźniły.

Był bezpieczny.

Pod ciężarówką było ciemno. Miał czas pomyśleć. Nawet

ustawienie recyrkulacji na maksimum i wyłączenie całego

wyposażenia skafandra nie zapewniłoby ilości tlenu

koniecznej do przetrwania burzy słonecznej. A więc dobrze.

Trzeba dojechać do schronu. Weisskopf było najbliżej,

tylko piętnaście kilometrów stąd. Znajdował się tam

schron, na terenie montowni należącej do G5. To będzie

cel.

Błądząc ręką w ciemności, odnalazł stalowe wsporniki i

za pomocą pasów magnetycznych Siegfrieda przywiązał się

do spodu pojazdu. Nie była to łatwa do wykonania praca,

lecz w końcu wisiał twarzą w dół, mając przed oczami

nawierzchnię drogi. Wcisnął kilka przycisków na pilocie i

Siegfried wstał.

Po dwunastu wyczerpujących minutach udało mu się w

końcu zdjąć Siegfrieda w całości z dachu ciężarówki.

Wnętrze kabiny nie było przeznaczone nawet dla dwukrotnie

mniejszych obiektów. Żeby zmieścić tam Siegfrieda musiał

wpierw wyłamać drzwi, a następnie wyrwać z podłogi fotel

kierowcy. Pozostawiając obie te rzeczy na poboczu, udało

się wcisnąć Siegfrieda do wewnątrz. Robot wygiął się w

dwóch miejscach, zrekonfigurował, zrekonfigurował ponownie

i w końcu jakoś dopasował się do przestrzeni kabiny.

Powoli i delikatnie Siegfried przejął sterowanie i

wrzucił pierwszy bieg.

Ciężarówka ruszyła z łomotem.

To była piekielna przejażdżka. Pojazd, który nigdy nie

należał do szybkich, teraz toczył się po drodze jak

żeliwna świnia. Optyka Siegfrieda skierowana była na deskę

rozdzielczą i nie można było jej podnieść bez oswobodzenia

rąk robota. Nie był w stanie spojrzeć przed siebie nie

zatrzymując pojazdu.

Nawigacja polegała więc na obserwacji drogi pod

kołami. Gunther mógł utrzymać ciężarówkę mniej więcej na

drodze dzięki oznaczeniom na powierzchni. Gdy zjeżdżali z

jezdni, uruchamiał ręce Siegfrieda, korygując kierunek

jazdy. Skutek był taki, że wędrowali powoli od jednego

brzegu do drugiego, znacząc drogę za sobą zygzakiem

kolein.

Przesuwające się w stałym rytmie cienie i droga,

jednostajnie płynąca na Gunthera, wprowadzały

niebezpieczną monotonię. Bujał się i wibrował w swym

prowizorycznym hamaku. Po chwili zaczął go boleć kark od

ciągłego trzymania głowy w podniesionej pozycji, by móc

widzieć drogę, jaśniejącą przed ciężarówką aż do miejsca,

gdzie ginęła w cieniu przedniej osi. Oczy piekły go od

nużącej powtarzalności obrazów.

Koła ciężarówki wzbijały chmurę pyłu z drogi.

Niewielki ładunek elektrostatyczny okazał się

wystarczający, by mniejsze cząsteczki przywarły do jego

skafandra. Co jakiś czas wycierał wizjer z cienkiej

warstwy szarego pyłu rękawicą, która za każdym razem

zostawiała na nim długie, rozmazane smugi.

Przyszły halucynacje. Były to łagodne omamy wzrokowe,

wydłużone plamy kolorowego światła, które pojawiały się

przed oczami i znikały na krótką chwilę powrotu

koncentracji, gdy potrząsał głową i zamykał na chwilę

oczy. Każda chwila ulgi dla wzroku kusiła go, by zamknąć

oczy na dłużej, ale na to nie mógł sobie pozwolić.

Przypomniało mu się, jak po raz ostatni widział się z

matką i co wtedy powiedziała. Mówiła, że najgorszą rzeczą

w owdowieniu było to, że każdego dnia jej życie

rozpoczynało się od początku, nie lepsze niż poprzedniego,

z wciąż świeżym bólem, z fizycznym faktem nieobecności

męża trudniejszym do zaakceptowania niż kiedykolwiek. "To

tak, jak być martwym" - powiedziała. - "W tym, że nic się

nigdy nie zmienia".

Mój Boże, pomyślał, nie warto tego robić. Wtedy nagle

zauważył głaz wielkości jego głowy, zmierzający prosto na

jego hełm. Oszalałe dłonie szarpnęły pilota i Siegfried

dziko zawinął ciężarówką. Skała uskoczyła i przeleciała

koło Gunthera. Co zakończyło ów ciąg rozmyślań.

Podstroił komputer osobisty i udało mu się złapać

"St.James Infirmary". Niewiele pomogło.

No dalej, sukinsynie, pomyślał. Uda ci się. Bolały go

barki i ramiona, a także plecy, gdy o nich pomyślał. Na

przekór wszystkiemu jedna z jego nóg najwyraźniej poszła

spać. Kąt, pod którym trzymał głowę obserwując drogę

sprawiał, że często musiał trzymać otwarte usta. Po chwili

zauważył kołyszący się kształt, który okazał się niewielką

kałużą śliny zgromadzonej w zagłębieniu wizjera. Ślinił

się. Zamknął usta, przełykając zawartość gardła i wlepił

wzrok przed siebie. Niespełna minutę potem złapał się na

tym samym.

Powoli, z wysiłkiem zdążał w kierunku Weisskopf.

*

Instalacja G5 w Weisskopf była typową konstrukcją:

biała odblaskowa kopuła chroniła przed wahaniami

temperatur w ciągu długiej doby księżycowej, mikrofalowa

wieża przekaźnikowa umożliwiała zdalny dozór, a koło setki

półautonomicznych podjednostek wykonywało zadaną pracę.

Gunther przegapił drogę dojazdową i musiał się cofnąć,

by potem skierować ciężarówkę prosto pod ścianę fabryki.

Przy pomocy Siegfrieda wyłączył silnik, po czym pozwolił

pilotowi upaść na ziemię. Przez ponad minutę po prostu

wisiał z zamkniętymi oczami, delektując się bezruchem.

Potem uwolnił się od pasów i wypełzł spod ciężarówki.

Słysząc ponownie trzaski wyładowań w głowie, wkroczył

do fabryki.

W przyćmionym świetle, przefiltrowanym przez powłokę

kopuły, fabryka sprawiała wrażenie podwodnej jaskini.

Wydawało się, że światło z jego hełmu w jednakowym stopniu

uwidacznia i zaciera. Maszyny w środku snopu reflektora

puchły, przybliżając się do niego jak w efekcie rybiego

oka. Wyłączył go i pozwolił oczom przyzwyczaić się do

ciemności.

Po chwili zaczął dostrzegać roboty montażowe, mgliste

jak duchy, poruszające się z nieziemską delikatnością.

Zaktywizowała je burza słoneczna. Kołysały się niczym

wodorosty, lekko rozsynchronizowane względem siebie. Z

wzniesionymi ramionami tańczyły kierowane przypadkowym

programem radiowym.

Na taśmach montażowych spoczywały pozostałości na wpół

zbudowanych robotów, wyglądające na wynicowane i obdarte

ze skóry. Wyszukane ornamenty ich miedziano-srebrnych

nerwów zostały odsłonięte i zoperowane w całkowicie

przypadkowy sposób. Pod długim, zgiętym w połowie

.T:grifin02

ramieniem zakończonym elektrycznym płomieniem, drgał

metalowy tors.

Większośc z nich była potężnymi, lecz ślepymi

mechanizmami, przytwierdzonymi mocno do podłogi wzdłuż

logicznej ścieżki montażowej. W fabryce znajdowały się

również ruchome jednostki: nadzorcy i "złote rączki" od

wszystkiego, zataczające się w pijackim tangu z błyskiem

słonecznego szaleństwa w oczach.

Uwagę Gunthera w samą porę przyciągnął nagły ruch.

Zauważył, jak przebijak do metalu obraca się w jego

kierunku, opuszcza swe ogromne ramię i wybija ogromną

dziurę w podłodze tuż przy jego stopach. Poczuł uderzenie

przez podeszwy butów.

Zrobił taneczny krok w tył. Maszyna ruszyła za nim.

Jej diamentowa końcówka wsuwała i wysuwała się nerwowo z

osłony ruchami delikatnymi i drżącymi, jak nowo narodzony

źrebak.

- Tylko spokojnie, dziecinko - wyszeptał Gunther.

Naniesione na ścianę krateru zielone strzałki wskazywały w

kierunku żelaznych drzwi po drugiej stronie fabryki.

Schron. Gunther uchylił się przed kolejnym uderzeniem i

wcisnął ciało w wąskie przejście serwisowe między dwoma

rzędami maszyn, które falowały jak trawa na wietrze.

Przebijak potoczył się dalej obranym torem, po czym

zastygł, zdezorientowany napotkaną przeszkodą. Z wahaniem

lustrował szyk robotów. Gunther zamarł w bezruchu.

W końcu powoli i ciężko maszyna zawróciła.

Gunther puścił się biegiem naprzód. Zakłócenia wyły w

jego czaszce. Szare cienie przepływały między odległymi

maszynami jak rekiny, to podpływając bliżej, to się

cofając. Zakłócenia elektromagnetyczne nasiliły się. W

całej fabryce widać było łuki elektryczne, migające jak

maleńkie gwiazdy na końcach spawarek. Uchylał się, biegł i

obracał, aż dotarł do schronu. Uruchomił drzwi śluzy.

Nawet przez rękawicę czuł zimno klamki.

Przekręcił ją.

Śluza była mała i okrągła. Wcisnął się przez otwarte

drzwi i z trudem ułożył się w ograniczonej przestrzeni

wnętrza, usiłując jak najbardziej się skurczyć. Zatrzasnął

drzwi.

Ciemność.

Znów włączył reflektor na hełmie. Odblask światła od

ścian śluzy, który uderzył go w oczy, wydawał się zbyt

silny jak na tak niewielką przestrzeń. Zwinięty w pozycji

embrionalnej poczuł silne braterstwo z Siegfriedem, który

został na zewnątrz w ciężarówce.

Budowa wewnętrznego zamka stanowiła prostotę samą w

sobie. Wejście miało zawiasy do środka tak, by ciśnienie

powietrza trzymało je w pozycji zamkniętej. Był tam także

uchwyt, którego pociągnięcie wpuszczało tlen do komory.

Gdy ciśnienia wyrównały się, wewnętrzne drzwi dawały się

otworzyć bez trudu. Pociągnął za uchwyt.

Podłoga zadrżała, jakby coś ciężkiego przejechało

obok.

*

Schron był niewielkim pomieszczeniem - akurat takim,

by weszło łóżko, chemiczna toaleta i recyrkulator z

zapasowymi zbiornikami tlenu. Pojedyncza lampka

dostarczała jednocześnie światła i ciepła. Dla wygody

schron zaopatrzono w koc. Dla rozrywki - w kieszonkowe

wydania Biblii i Koranu, umieszczone tu przez niemożliwie

odległe stowarzyszenia misjonarskie. Nawet w pustym

schronie nie było za wiele miejsca.

A ten nie był pusty.

Kobieta, zasłaniając ręką oczy, skuliła się pod

światłem jego reflektora.

- Wyłącz to coś - rozkazała.

Posłuchał. W miękkim świetle, które pojawiło się

chwilę później, Gunther ujrzał śnieżnobiałą grzywkę.

Widoczną po bokach różowość skóry. Wysoko osadzone kości

policzkowe. Powieki lekko uniesione, jak skrzydła w

kunsztownie wyrzeźbionych cieniach oczodołów. Ciemne

wargi, pełne usta. Ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, by

stworzyć tę twarz z takim artyzmem tylko po to, by w końcu

skryć ją pod hełmem, był z pewnością godny podziwu. Potem

zobaczył jej czerwono-pomarańczowy kombinezon ze Studio

Volga.

To była Izmailova.

Kryjąc zakłopotanie, zaczął zdejmować rękawice i hełm.

Izmailova zdjęła swój hełm z łóżka, by zrobić dla niego

miejsce. Usiadł obok niej i wyciągając dłoń powiedział

sztywno:

- Znamy się już. Nazywam się...

- Wiem. Masz to wypisane na kombinezonie.

- Ach, tak. Rzeczywiście.

Przez niewygodnie długą chwilę żadne z nich nie

odezwało się. W końcu Izmailova przełknęła ślinę i

powiedziała, szybko wyrzucając z siebie słowa:

- To śmieszne. Nie ma powodu, z którego musielibyśmy...

BUM.

Ich głowy jednomyślnie odwróciły się w stronę drzwi.

Dźwięk był głośny, ostry i metaliczny. Gunther założył z

powrotem hełm, sięgnął po rękawice. Izmailova, również

ubierając się jak najszybciej, posłała mu myślą pełne

napięcia pytanie:

- Co to jest?

Metodycznie zapinając kolejne paski rękawicy,

odpowiedział:

- Myślę, że to przebijak do metalu.

Następnie powtórzył to zdanie myślą, gdy zdał sobie

sprawę, że hełm musiał wytłumić jego głos.

BUM. Tym razem czekali na ten dźwięk. Nie było już

żadnych wątpliwości. Coś próbowało wyłamać zewnętrzne

drzwi śluzy.

- Co?!

- Jakiś typ młota pneumatycznego albo obrabiarka.

Ciesz się, że to nie świder laserowy. - Wyciągnął do niej

ręce. - Sprawdź mnie.

Obróciła mu nadgarstki w obie strony, chwyciła hełm i

szarpnęła go, by sprawdzić szczelność.

- Sprawdzone. - Wyciągnęła własne nadgarstki. - Ale co on

próbuje zrobić?

Jej rękawice były całkowicie szczelne. Jedna ze zworek

hełmu miała odrobinę luzu, lecz zbyt mało, by mogło

nastąpić rozhermetyzowanie. Wzruszył ramionami.

- Jest rozstrojony - może chcieć czegokolwiek. Możliwe

nawet, że stara się naprawić luźny zawias.

BUM.

- Chce się tu dostać!

- Tak, to też jest prawdopodobne wytłumaczenie.

Izmailova podniosła nieznacznie głos.

- Ale przecież nawet przy tak silnych zakłóceniach nie ma

prawa mieć w pamięci żadnego programu, który zmuszałby go do

robienia tego, co robi. Jakim cudem przypadkowy przekaz jest

w stanie spowodować coś takiego?

- To nie tak, jak myślisz. Wyobrażasz sobie działanie

robota z czasów, kiedy byłaś jeszcze dzieckiem. Te

urządzenia są produktami najnowocześniejszej techniki: nie

interpretują instrukcji, lecz pojęcia. Rozumiesz? To

sprawia, że są bardziej elastyczne. Nie musisz

zaprogramowywać każdego maleńkiego kroku chcąc, by wykonał

jakąś nową czynność. Po prostu podajesz cel...

BUM.

- ... na przykład "Rozmontuj Wiertarkę Rotacyjną".

Robot ma w sobie bank dostępnych umiejętności, takich jak

Cięcie, Rozkręcanie czy Ogólna Manipulacja, które

dopasowuje w różnych konfiguracjach, aż znajdzie ciąg

czynności pozwalający na osiągnięcie celu. - Mówił teraz

już tylko po to, by nie wpaść w panikę. - Co zazwyczaj

daje dobre rezultaty. I gdy taki robot zaczyna szwankować,

to także objawia się na poziomie pojęciowym. Rozumiesz?

Więc...

- Więc wydaje mu się, że to my jesteśmy wiertarkami

rotacyjnymi, które trzeba rozmontować.

- No... tak.

BUM.

- Co zatem zrobimy, gdy dostanie się do środka? -

Oboje bezwiednie wstali i stanęli twarzą do drzwi. Nie

było tam wiele miejsca, a tyle, ile było, wypełniali swoimi

ciałami. Gunther bardzo jasno zdawał sobie sprawę, że nie

mieli dość przestrzeni ani do obrony, ani do ucieczki.

- Nie wiem jak ty - powiedział - ale ja mam zamiar

rąbnąć drania przez łeb toaletą.

Obróciła się do niego.

BU... Dźwięk przerwała wpół głośna, szumiąca

eksplozja. Nagle nastała całkowita cisza.

- Przebił się przez zewnętrzne drzwi - stwierdził

Gunther, jakby nie stało się nic specjalnego.

Czekali.

Dużo później Izmailova spytała:

- Czy to możliwe, że sobie poszedł?

- Nie wiem. - Gunther odblokował swój hełm, uklęknął i

przyłożył ucho do podłogi. Kamień był zimny do bólu. - Może

eksplozja go uszkodziła. - Słyszał słabe wibracje

pochodzące od robotów montażowych i głuche dudnienie

ruchomych maszyn wałęsających się po fabryce. Żaden z

odgłosów najwyraźniej nie dochodził z bliska. Cicho

policzył do stu. Nic. Policzył jeszcze raz.

W końcu wstał z podłogi.

- Nie ma go.

Usiedli oboje. Izmailova zdjęła hełm, a Gunther zaczął

z trudem odpinać rękawice. Siłował się z zatrzaskami.

- Spójrz na mnie - zaśmiał się drżącym głosem. - Jestem w

proszku. Tak mną trzęsie, że nawet z tym nie mogę sobie

poradzić.

- Pozwól, że ci pomogę. - Izmailova odpięła zatrzaski,

pociągnęła za rękawicę. Zeszła bez trudu. - Daj drugą.

Nim się spostrzegli, rozbierali się już nawzajem,

ciągnąc zatrzaski i rozpinając uszczelnienia. Zaczęli

wolno, lecz przyspieszali z każdą kolejną zapinką, by w

końcu szarpać i rwać z oszalałym pośpiechem. Gunther

otworzył przód kombinezonu Izmailovej, odkrywając

biustonosz z czerwonego jedwabiu. Jego ręce wślizgnęły się

pod spód i ściągnęły go ku górze, odsłaniając piersi. Jej

sutki były nabrzmiałe. Wypełnił dłonie jej piersiami i

ścisnął.

Izmailova wydała z siebie głęboki, niski pomruk.

Kombinezon Gunthera rozpięła przed chwilą. Teraz ściągnęła

mu spodnie, szukając ręką penisa. Był już gotowy.

Wyciągnęła go i niecierpliwie pchnęła Gunthera na łóżko.

Potem klęknęła nad nim, by pokierować nim do środka.

Jej gorące, wilgotne usta spotkały się z jego wargami.

Kochali się, na wpół ubrani w kombinezony. Guntherowi

udało się oswobodzić jedną rękę, którą wcisnął pod jej

ubranie, by sunąc wzdłuż jej smukłych pleców, dotrzeć do

karku. Krótkie włosy kłuły i łaskotały go w środek dłoni.

Ujeżdżała go gwałtownie. Jej ciało było śliskie od

potu.

- Dochodzisz już? - wymamrotała. - Dochodzisz?

Powiedz mi, kiedy będziesz blisko. Ugryzła go w ramię, w

szyję, podbródek, dolną wargę. Jej paznokcie wbiły mu się

w skórę.

- Teraz - wyszeptał. Być może tylko wypowiedział to

myślą, a ona usłyszała go przez swój przekaźnik. W tej

chwili jednak zacisnęła się na nim jeszcze mocniej niż do

tej pory, jak gdyby chciała zmiażdżyć mu żebra, i jej

całym ciałem wstrząsnął dreszcz orgazmu. Zaraz potem on

doszedł, doganiając jej pasję z pulsującą desperacją,

ekstazą i wreszcie ulgą.

To było lepsze niż wszystko, co zdarzyło mu się

przeżyć.

Po wszystkim ostatecznie skopali z siebie kombinezony

i zepchnęli je z łóżka. Gunther wyciągnął spod siebie koc

i z pomocą Izmailovej udało mu się owinąć go wokół nich.

Leżeli razem, odprężeni, w milczeniu.

Na chwilę wsłuchał się w jej oddech. Był lekkim

szumem. Gdy obróciła się twarzą do niego, poczuł go -

ciepły powiew łaskoczący go w szyję. Jej zapach wypełniał

pokój. Obcy zapach tuż przy nim.

Gunther czuł zmęczenie, ciepło, był doskonale

odprężony.

- Jak długo tu jesteś? - zapytał. - Znaczy nie

tu, w schronie, tylko...

- Pięć dni.

- Tak krótko? - uśmiechnął się. - Witamy na Księżycu,

pani Izmailova.

- Ekatarina - odparła sennie. - Mów mi Ekatarina.

*

Krzycząc z podniecenia, szybowali na południe, nad

Herschel. Droga na Ptolemaeus wiła się pod nimi, skręcając

za horyzont, by zaraz powrócić.

- To jest super! - zapiał Hiro. - To jest... Już dawno

powinienem cię namówić, żebyś mnie tu zabrał.

Gunther sprawdził kurs i zwolnił, pozwalając pojazdowi

zanurkować na wschód. Pozostałe dwa skoczki, także pod

jego kontrolą, podążały za nim w ścisłym szyku. Już dwa

dni minęły od burzy słonecznej, a Gunther, wciąż na

przymusowym urlopie, obiecał przyjaciołom wycieczkę w

góry, jak tylko zostanie zniesiony stan alarmowy.

- Dojeżdżamy. Lepiej dobrze sprawdźcie pasy. Wszystko w

porządku tam z tyłu, Kreesh?

- Tak, jest mi całkiem nieźle.

Wylądowali na terenie należącym do Seething Bay

Company.

Hiro wylądował swoim skoczkiem jako drugi, lecz był

pierwszy na powierzchni. Biegał jak collie, który zerwał

się ze smyczy, goniąc w górę i w dół po zboczu w

poszukiwaniu najkorzystniejszego miejsca.

- Nie mogę uwierzyć, że tu jestem! Codziennie pracuję w

ten sposób, ale wiesz co? To pierwszy raz, jak jestem na

zewnątrz. Fizycznie, ma się rozumieć.

- Patrz pod nogi - ostrzegł Gunther. - To zupełnie co

innego niż sterowanie zdalnym. Jeśli złamiesz nogę, tylko

ja i Krishna będziemy mogli cię stąd zabrać.

- Ufam ci. Człowieku, każdy, komu zdarza się bzykać w

środku burzy słonecznej...

- Hej, uważaj, co mówisz, dobrze?

- Wszyscy już znają tę historię. Znaczy... wszyscy

myśleliśmy, że nie żyjesz, gdy powiedzieli, że znaleziono

was uśpionych. Jeszcze za sto lat będzie się o tym gadać. -

Hiro prawie krztusił się własnym śmiechem. - Jesteś

legendą!

- Daj już z tym spokój. - Gunther spróbował zmienić

temat. - Nie mieści mi się w głowie, że masz zamiar

fotografować ten bałagan. - Seething Bay miało tu kopalnię

odkrywkową. Automatyczne buldożery zgarniały regolit, by

potem przenieść go do spoczywającej na gigantycznej

hałdzie przetwórni. Pozyskiwano tu tor, a uzysk był tak

mały, że transportowano go skoczkiem prosto do reaktora

powielającego. Niepotrzebne tu było działo wyrzutowe, bo

odpady usypywano w sztuczne wzgórza, ciągnące się

łańcuchem za przetwórnią.

- Nie bądź śmieszny. - Hiro wskazał ręką na południe w

kierunku Ptolemaeus. - Spójrz tam! - Ścianę krateru

rozświetlało Słońce, podczas gdy teren wokół niego wciąż

pogrążony był w cieniu. Łagodne zbocza zdawały się górować

nad krajobrazem, a sam krater, rozpalony białym światłem,

wyglądał jak katedra.

- Gdzie masz kamerę? - spytał Krishna.

- Nie potrzebuję. Po prostu zapiszę dane z wizjera.

- Nie za bardzo rozumiem twój złożony zamysł - odezwał

się Gunther. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, jak to ma

działać.

- To pomysł Anyi. Wynajmuje robota montażowego, który

wycina jej sześciokątne płytki podłogowe - czarne, białe

i w czternastu odcieniach szarości. Ja dostarczam obrazki.

Wybieramy jeden, który najbardziej się nam podoba,

skanujemy w trybie monochromatycznym, skalujemy wartości

natężenia barwy, po czym robot układa podłogę. Jedna

płytka na piksel obrazka. Wygląda świetnie - przyjdź jutro,

to zobaczysz.

- Dobra, wpadnę.

Gaworząc jak wiewiórka, Hiro poprowadził ich dalej od

brzegu kopalni. Skierowali się na zachód, dokładnie po

linii spadku zbocza.

Gunther usłyszał głos Krishny przez przekaźnik. To

była stara sztuczka. Promień efektywnej transmisji układów

montowanych w mózgu sięgał piętnastu jardów - można było

wyłączyć radio i porozumiewać się przez same przekaźnki.

- Wydajesz się czymś zmartwiony, przyjacielu.

Przez chwilę wsłuchiwał się w eter, oczekując

pojawienia się tonu drugiej fali nośnej, lecz niczego nie

usłyszał. Hiro był poza zasięgiem.

- Chodzi o Izmailovą. Ja, tak jakby...

- Zakochałeś się w niej.

- Skąd wiedziałeś?

Wchodzili pod niewielkie wzniesienie, rozstawieni w

szeroką tyralierę. Hiro prowadził. Przez jakiś czas

milczeli. Był w tej obustronnej ciszy pewien pełen

zaufania spokój, podobny do anonimowego bezpieczeństwa

konfesjonału.

- Proszę, nie zrozum mnie źle - zaczął Krishna.

- Co miałbym źle zrozumieć?

- Gunther, jeśli dwoje seksualnie zgodnych ludzi

znajdzie się w bezpośredniej bliskości, w całkowitym

odosobnieniu, umierając z przerażenia, to muszą się w

sobie zakochać. To pewnik. To jeden z odruchów

samozachowawczych, wszczepionych w twoją osobowość, zanim

jeszcze się narodziłeś. Kiedy miliardy lat ewolucji mówią,

że to właściwy czas, twój mózg nie jest w stanie się

sprzeciwić.

- Hej, chodźcie tu! - zawołał przez radio Hiro -

Musicie to zobaczyć.

- Idziemy - nadał w odpowiedzi Gunther, po czym

kontynuował przez swój przekaźnik. - Robisz ze mnie jedną

z tych maszyn Sally Chang.

- W pewnym sensie wszyscy jesteśmy maszynami. To nie

takie złe. Odczuwamy pragnienie, gdy potrzebujemy wody,

adrenalina uderza nam do krwi, gdy musimy wydać z siebie

więcej agresywnej energii. Nie możesz walczyć z własną

naturą. Jaki miałoby to sens?

- Tak, ale...

- Czy to możliwe, żeby było takie ogromne? - Hiro

wspinał się na kamienne osypisko. - Po prostu ciągnie się

i ciągnie. I tam, spójrzcie! - Patrząc pod górę ujrzeli, że

stok, na który się wspinali, stanowił pryzmę materiału

wyrzuconego z wąskiej szczeliny wypełnionej w całości

głazami. Były ogromne jak skoczki, a niektóre wielkie jak

przemysłowe zbiorniki tlenu. - Hej, Krishna, od dawna

chciałem cię o to spytać - co ty tak właściwie robisz w

tym Centrum?

- Nie wolno mi o tym mówić.

- Nie wygłupiaj się. - Hiro podniósł do góry kamień

wielkości głowy, przyłożył go do ramienia i cisnął nim

jak zawodnik w pchnięciu kulą. Skała poszybowała powoli w

dół stoku i upadła, wzbijąc chmurę białego pyłu. - Jesteś

wśród przyjaciół. Możesz nam ufać.

Krishna potrząsnął głową. Słońce odbiło się w jego

hełmie.

- Nie wiesz, o co pytasz.

Hiro dźwignął kolejną skałę, większą niż poprzednia.

Gunther widział go już w takim humorze. Usta miał

rozciągnięte w obrzydliwym uśmiechu. - Aha, rozumiem. Żaden

z nas nie ma zielonego pojęcia o neurobiologii. Nawet

gdybyś spędził dziesięć godzin pouczając nas, nie

bylibyśmy w stanie załapać tyle, by zrozumieć potrzebę

dotrzymania tajemnicy. - Kolejny obłok pyłu.

- Nic nie rozumiecie. Centrum Technologii

Samopowielających istnieje tu z jakiegoś powodu. Prace

laboratoryjne można by równie dobrze wykonywać na Ziemi, i

to za drobną część kosztów ponoszonych na Księżycu. Nasi

sponsorzy wysyłają tu tylko te projekty, o które

szczególnie się obawiają.

- A więc co MOŻESZ nam powiedzieć? Co powszechnie

wiadomo, co puszcza się w wideomagazynach. Nic tajnego.

- No...dobrze. - Teraz przyszła kolej na Krishnę.

Podniósł niewielki kamień, zwinął się w sobie jak w

baseballu i cisnął. Pocisk malał, aż zniknął w dali. Z

powierzchni podniósł się mały obłoczek bieli. - Znacie

Sally Chang? Właśnie zakończyła mapowanie funkcji

neurotransmitera.

Czekali. Krishna nic nie dodał.

- Co ty powiesz - wycedził sucho Hiro.

- Szczegóły, Kreesh. Niektórzy z nas nie umieją od razu

dostrzec wszechświata w ziarnku piasku jak ty.

- Dla mnie to oczywiste. Od ponad dziesięciu lat

dysponujemy kompletną mapą genetyczną mózgu. Dodaj do tego

mapę chemiczną Sally Chang i otrzymujesz coś, co jest

równoznaczne z kluczami do biblioteki. Nie, nawet więcej.

Wyobraźcie sobie, że spędziliście całe wasze życie w

ogromnej bibliotece pełnej książek, napisanych w języku, w

którym nie potraficie ani czytać ani mówić, i że właśnie

dostaliście do ręki słownik i czytnik ilustracji.

- Więc co to wszystko znaczy? Że posiedliśmy właśnie

kompletną wiedzę na temat działania mózgu?

- Mamy całkowitą KONTROLĘ nad pracą mózgu. Przy

zastosowaniu chemicznej terapii, będziemy w stanie

sprawić, by ludzie myśleli i czuli to, co chcemy.

Zdobyliśmy natychmiastowe remedium na wszystkie nieurazowe

choroby psychiczne. Będziemy w stanie wyregulować poziom

agresji, natężenie emocji, kreatywność - pobudzić je,

zdławić, wszystko jedno. Rozumiecie już, dlaczego nasi

sponsorzy tak bardzo obawiają się o wyniki tych badań.

- Nieszczególnie, prawdę mówiąc. Na świecie mogłoby być

więcej rozsądku - powiedział Gunther.

- Zgoda, lecz kto definiuje, co to jest rozsądek? Wiele

rządów bierze pod uwagę wprowadzenie jakiejś formy

psychicznego więzienia dla nieprawomyślnych jednostek. To

otworzyłoby podwoje mózgu, przyzwalając na jego badanie z

zewnątrz. Po raz pierwszy w historii stałoby się możliwe

wykrycie niezwerbalizowanego buntu. Pewne kanony myślenia

można by wyjąć spod prawa. Nie można wykluczyć nadużyć

politycznych.

Wyobraźcie sobie także wykorzystanie tego do celów

wojskowych. Ta wiedza, w połączeniu z nową

nanotechnologiczną bronią, pozwoliłaby na użycie gazu,

który zmusiłby armie przeciwnika do obrócenia się

przeciwko własnej ludności. Lub prościej - wprowadziłby

ich w stan psychozy, w wyniku którego zaatakowaliby siebie

nawzajem. Pacyfikowano by miasta przez wprowadzenie

mieszkańców w stan katatonii. Następnie pozostałoby

stworzyć drugą rzeczywistość, umożliwiającą zdobywcy

wykorzystanie mas do niewolniczej pracy. Możliwości są

nieograniczone.

Trawili to w milczeniu. W końcu odezwał się Hiro:

- Jezu Chryste, Krishna, jeśli to są rozpowszechnialne

informacje, o jakich piekielnoścach nie wolno ci mówić?

- Nie mogę wam powiedzieć.

*

Minutę później Hiro znów skakał po okolicy. U podnóża

pobliskiego wzgórza znalazł wielki głaz stojący na sztorc

na węższym końcu. Tańczył wokół niego, próbując znaleźć

dobre ujęcie, na którym nie byłoby jego własnych śladów.

- Więc w czym problem? - zapytał Krishna przez swój

przekaźnik.

- Problem w tym, że nie mogę się z nią umówić.

Ekatarina. Zostawiałem jej wiadomości, ale na żadną nie

odpowiedziała. A wiesz przecież, jak to jest w Bootstrap -

trzeba się naprawdę starać, żeby uniknąć spotkania z kimś,

kto cię szuka. Jej jednak się udaje.

Krishna nie odpowiedział.

- Chciałbym tylko wiedzieć, co tu jest naprawdę grane?

- Ona cię unika.

- Ale dlaczego? Ja się zakochałem, a ona nie, to

właśnie próbujesz mi powiedzieć? Znaczy się, czy z tym

klapa, czy nie?

- Nie znając jej wersji całej historii nie umiem tak

naprawdę powiedzieć, co czuje. Ale stawiam na to, że

wpadła równie mocno jak ty. Różnica polega na tym, że ty

uważasz to za dobry pomysł, a ona wręcz przeciwnie.

Dlatego oczywiście cię unika. Kontakt z tobą utrudniłby

jej tylko opanowanie tego, co czuje do ciebie.

- Gówno!

W głosie Krishny pojawiła się niespodziewana nuta

zniecierpliwienia

- Czego ty właściwie chcesz? Minutę temu miałeś do mnie

żal, że uważam cię za maszynę. Teraz jesteś nieszczęśliwy,

bo Izmailova się za nią nie uważa.

- Hej, wy tam! Chodźcie tu. Znalazłem idealne ujęcie.

Musicie to zobaczyć.

Obrócili się, by zobaczyć Hiro machającego do nich ze

szczytu wzgórza.

- Myślałem, że wyjeżdżacie - mruknął Gunther. -

Stwierdziliście, że macie dość Księżyca i wyjeżdżacie, by

nigdy nie wrócić. Co takiego się więc stało, że nagle

zaczęliście mocniej zapuszczać korzonki?

- To było wczoraj! Dziś jestem pionierem, budowniczym

światów, założycielem dynastii!

- To zaczyna być nudne. Co mam zrobić, żebyś mi

odpowiedział wprost?

Hiro podskoczył do góry, szeroko rozrzucając ramiona.

Wyglądał nieco śmiesznie. Potknął się nieznacznie przy

lądowaniu.

- Anya i ja bierzemy ślub!

Gunther i Krishna spojrzeli na siebie, wizjer w

wizjer. Próbując wtłoczyć w swój głos odrobinę entuzjazmu,

Gunther powiedział:

- Hej, nie żartuj! Naprawdę? Gratul...

W głowach zaskwierczało im nagle od obcych zakłóceń

radiowych. Gunther drgnął i natychmiast zmniejszył

wzmocnienie.

- Moje głupie radio...

Jeden z pozostałej dwójki - stali obok siebie i

Gunther nie mógł ich rozróżnić z tej odległości -

wskazywał palcem w górę. Zadarł głowę i spojrzał na

Ziemię. Przez sekundę nie był pewien, czego właściwie

szukać. Wtedy to zobaczył - diamentową iskierkę światła w

samym środku nocy. Była jak mała, jasna dziurka w

rzeczywistości, gdzieś w kontynentalnej Azji.

- Co to, u diabła, jest? - zapytał.

Ściszonym głosem Hiro odpowiedział:

- Myślę, że to Władywostok.

*

Gdy wracali już nad Sinus Medii, pierwsze światło

poczerwieniało i zniknęło, a w zamian pojawiły się dwa

następne. Spiker w Obserwatorium wyrabiał nadgodziny

sklejając informacje z największych agencji w mieszankę

plotek i strachu. Radio pełne było gadania o atakach na

Seul i Buenos Aires. Te wydawały się oczywiste. Dyskusje

wzbudzały ataki na Panamę, Irak, Denver i Kair.

Niewidzialna dla radarów rakieta przeleciała nisko nad

Hokkaido, po czym odchylono ją do Morza Japońskiego.

Kompania Swiss Orbitals straciła kilka orbitalnych fabryk

wskutek działalności satelitów burzących. Nie ustalono,

kto uderzył pierwszy, i choć większość przesłanek

wskazywała w jednym kierunku, Tokyo odrzuciło wszystkie

zarzuty.

Największe wrażenie na Guntherze wywarł przekaz

dźwiękowy brytyjskiego felietonisty, który stwierdził, że

nie ma znaczenia ani to, kto faktycznie wystrzelił

pierwszy pocisk, ani z jakiego powodu to uczynił. Kogóż

powinniśmy obarczyć winą? Sojusz Południowy, Tokyo,

generała Kima, czy też może jakąś grupę Szarych

terrorystów, o której nikt do tej pory nie słyszał? W

świecie, gdzie spusty całej broni są trzymane na włosku,

to pytanie jest bez sensu. Wybuch pierwszego ładunku

uruchomił samodzielne programy, które wystrzeliły to, co

oficjalnie nazywa się "wyważoną odpowiedzią". Nawet sam

Gorshov nie mógłby temu zapobiec. Jego programy taktyczne

wybrały trzech najbardziej prawdopodobnych agresorów tego

tygodnia - z których co najmniej dwóch było

najprawdopodobniej całkowicie niewinnych - i odpalił

odpowiedź. Istoty ludzkie nie miały tu nic do powiedzenia.

Te trzy narody również zareagowały "wyważoną

odpowiedzią". Skutki właśnie poznajemy. Teraz

otrzymamy pięciodniową przerwę, w czasie której

wszystkie strony konfliktu będą prowadzić negocjacje. Skąd

to wiemy? Szkice wszystkich większych programów obronnych

są powszechnie dostępne we wszystkich publicznych sieciach

informacyjnych. Nie są tajne. Otwartość jest w tym

przypadku przykładem taktyki odstraszania.

"Mamy pięć dni na uniknięcie wojny, której w

rzeczywistości nikt nie chce. Pytanie brzmi, czy siły

wojskowe i polityczne są w stanie przejąć kontrolę nad

własnymi programami obronnymi? Czy uda im się? Czy przy

całym związanym z tym bólu i gniewie, zwyczajowej

nienawiści, szowinizmie narodowym i naturalnych reakcjach

tych, których kochane osoby są już wśród martwych - czy

przy tym wszystkim osoby odpowiedzialne będą w stanie

przezwyciężyć własne natury, by uniknąć ostatecznej i

totalnej wojny? Według naszych najlepszych informacji,

nie. Nie uda im się.

Dobranoc, i niech Bóg się nad nami zlituje".

Lecieli w milczeniu na północ. Nawet gdy przekaz urwał

się w pół słowa, nikt nic nie powiedział. To był koniec

świata i nie istniały żadne słowa, które wydawałyby się

choć trochę znaczące przy tym fakcie. Po prostu kierowali

się do domu.

Lądowisko pod Bootstrap było upstrzone

graffiti, wielkimi literami wymazanymi na głazach: KARL

OPS - EINDHOVEN'49 i LOUISE MCTIGHE ALBUQUERQUE NM.

Wielkie oko wpisane w piramidę. ARSENAL MISTRZ ŚWIATA W

RUGBY zwieńczone koroną. KUKURYDZIAK. Pi Lambda Fi.

MOTORHEADS. Olbrzym z pałką. Gdy przelatywali nad tym,

Guntherowi nasunęła się refleksja, że wszystkie te napisy

odnosiły się do miejsc ze świata nad głową i żaden z nich

nie wiązał się z Księżycem. To, co zawsze wydawało mu się

bezcelowe, teraz chwytało go za gardło nieopisanym

smutkiem.

Od lądowiska dla skoczków do garażu próżniowego było

tylko kilka kroków. Nie zadali sobie trudu wezwania

transportera.

Garaż wydawał się teraz Guntherowi dziwnie obcy, choć

przechodził przez niego już z tysiąc razy. Jakby tkwił

zanurzony we własnej tajemniczości. Jak gdyby wszystko

zostało usunięte i wymienione na dokładne repliki, które

jednak wydawały się inne i w jakimś sensie niepoznawalne.

Rząd za rzędem wzdłuż namalowanych linii, rozmieszczone

według typu, stały pojazdy. Światła z sufitu przebijały

się bezskutecznie w kierunku podłogi.

- Chłopie, ależ tu cicho! - głos Hiro wydawał się

nienaturalnie głośny.

Miał rację. Z żadnej z wielkich komór garażu nie

dochodził nawet pojedynczy dźwięk robota serwisowego czy

zdalnego. Usłyszeli tylko ruch wykrywającego przecieki

automatu.

- To pewnie z powodu wiadomości - mruknął Gunther.

Odkrył, że nie jest w stanie mówić o wojnie bezpośrednio.

Z tyłu garażu stało osiem śluz ustawionych w rząd. Ponad

nimi lśniło ciepłym blaskiem umieszczone w skale żółte

okno. W pokoju za nim zauważył poruszającego się nadzorcę.

Hiro pomachał ręką. Mała figurka nachyliła się i

odmachała. Podeszli do najbliższej śluzy i czekali.

Nic się nie działo.

Po kilku minutach cofnęli się parę kroków w tył, by

spojrzeć w okno. Nadzorca wciąż tam był, krzątając się bez

pośpiechu.

- Hej! - krzyknął Hiro na publicznej

częstotliwości. - Ty tam na górze! Pracujesz czy nie?

Mężczyzna uśmiechnął się, skinął głową i pomachał

ponownie.

- Więc otwórz te cholerne drzwi! - Hiro podszedł bliżej,

a nadzorca, jeszcze raz uspokajając ich ruchem ręki,

schylił się w końcu nad pulpitem sterowniczym.

- Ahem, Hiro... - powiedział Gunther - w tym jest coś

dziw...

Drzwi eksplodowały.

Impet uderzenia był tak silny, że na wpół wyrwały się

z zawiasów. Powietrze wystrzeliło ze środka jak salwa

armatnia. Przez moment garaż wypełnił się latającymi

narzędziami, częściami kombinezonów próżniowych i

strzępami ubrań. Lecący klucz uderzył Gunthera w ramię tak

mocno, że obróciło nim dookoła osi i rzuciło na podłogę.

Gapił się przed siebie, nie mogąc otrząsnąć się z

szoku. Części i szczątki różnych przedmiotów wisiały

zawieszone przez długą, nierzeczywistą chwilę, a potem,

gdy całe powietrze uszło, zaczęły powoli opadać deszczem

na podłogę. Dźwignął się z trudem, masując ramię przez

kombinezon.

- Hiro, jak z tobą? Kreesh?

- O mój Boże - wyjęczał Krishna.

Gunther obejrzał się za siebie. Zobaczył Krishnę

klęczącego w cieniu półki skalnej przy czymś, co nie mogło

być Hiro, ponieważ było wygięte w niewłaściwą stronę.

Przeszedł przez migoczącą nierealność i ukląkł obok

Krishny. Wlepił wzrok w ciało. To jednak był Hiro.

W momencie, gdy nadzorca otworzył śluzę bez dokonania

uprzedniej dekompresji korytarza, Hiro stał bezpośrednio

przed jej drzwiami. Przyjął na siebie całą moc wybuchu.

Eksplozja podniosła go do góry i cisnęła o krawędź półki,

łamiąc mu kręgosłup i druzgocząc wizjer hełmu. Zginął

natychmiast.

- Kto tam jest? - zapytała kobieta.

Do garażu wjechał transporter, nie zauważając po

drodze Gunthera, który spojrzał w górę akurat w chwili,

gdy wjeżdżał drugi, a po nim trzeci. Ze środka zaczęli

wysypywać się ludzie. Wkrótce było ich tam już ze

dwadzieścia osób. Podzielili się na dwie grupy, z których

jedna poszła prosto do śluz, a druga zmierzała w kierunku

Gunthera i jego przyjaciół. Wszystko to w oczywisty sposób

zakrawało na wojskową operację.

- Kto tam jest? - powtórzyła kobieta.

Gunther wziął na ręce ciało przyjaciela i wstał.

- To Hiro - odpowiedział beznamiętnie. - Hiro.

Podpłynęli ostrożnie bliżej, tworząc wokół nich

półokrąg czarnych wizjerów. Udało mu się dostrzec znaki

firmowe. Mitsubishi. Westinghouse. Holst Orbital. Był

między nimi także czerwono-pomarańczowy kombinezon

Izmailovej oraz żywy wzór mondryjski, którego nie

rozpoznał. Kobieta znów przemówiła, ostrożnie i z

napięciem w głosie:

- Powiedz mi, jak się czujesz, Hiro.

To była Beth Hamilton.

- To nie Hiro - odezwał się Krishna. - To Gunther. TO

jest Hiro. To co on niesie. Byliśmy w górach i... - jego

głos załamał się i zgasł.

- Czy to ty, Krishna? - spytał czyjś głos. - Mamy chyba

szczęście. Poślijcie go przodem, będziemy go potrzebowali,

jak już dostaniemy się do środka. - Ktoś inny objął Krishnę

ramieniem i gdzieś odprowadził.

Jakiś czysty głos przemówił przez radio do nadzorcy.

- Dmitri, czy to ty? Mówi Signe. Pamiętasz mnie, Dmitri,

prawda? Signe Ohmstede. Jestem twoim przyjacielem.

- Pewnie, że cię pamiętam, Signe. Pamiętam cię. Jak

mógłbym kiedykolwiek zapomnieć o mojej przyjaciółce?

Pewnie, że tak.

- To dobrze. Jestem taka szczęśliwa. Posłuchaj mnie

uważnie, Dmitri. Wszystko jest w porządku.

Gunther nie wytrzymał. Podbródkiem przełączył swoje

radio w tryb nadawania.

- Do diabła z tym wszystkim! Ten idiota na górze...!

Krzepki mężczyzna w barwach Westinghouse chwycił

Gunthera za bolące ramię i szarpnął.

- Zamknij mordę! - ryknął. - To poważna sprawa. Niech cię

diabli. Nie mamy czasu się z tobą cackać.

Hamilton wcisnęła się między nich. - Na miłość boską,

Posner, on dopiero co widział... - przerwała. - Ja się

nim zajmę. Uspokoję go. Dajcie nam tylko pół godziny, OK?

Pozostali wymienili spojrzenia, skinęli głowami i

odwrócili się.

Ku swemu zaskoczeniu Gunther usłyszał przez

przekaźnik głos Ekateriny.

- Przykro mi, Gunther - wyszeptała i znikła.

Wciąż trzymał ciało Hiro. Uzmysłowił sobie, że wciąż

patrzy na zmasakrowaną twarz przyjaciela. Ciało było

pocięte i napuchnięte jak rozgotowany hotdog, lecz on nie

mógł oderwać od niego oczu.

- Chodź - Beth popchnęła go lekko, żeby zaczął iść.

- Połóż ciało na tyle tego łazika i zawieź nas na klif.

*

Hamilton nalegała, więc prowadził. Odkrył, że to mu

pomaga. Miał czym się zająć. Z rękami luźno leżącymi na

kierownicy gapił się przed siebie szukając rozjazdu na

Mauzoleum. Zdawało mu się, że jego powieki drapią go w

nieludzko suche oczy.

- Przypuścili na nas uprzedzający atak - zaczęła

Hamilton. - Sabotaż. W tej chwili próbujemy pozbierać

wszystko z powrotem do kupy. Nikt nie wiedział, że

byliście na zewnątrz. Inaczej wysłalibyśmy wam kogoś na

spotkanie. Była tu mała jatka.

Jechał dalej w milczeniu czując, jak przebyte mile

otaczającej go wysokiej próżni łagodzą ból i chronią od

zewnętrznego świata. Czuł obecność ciała Hiro na tylnej

platformie łazika - uporczywe psychiczne swędzenie między

łopatkami. I dopóki nic nie mówił, był bezpieczny; mógł

pozostawać ponad wszechświatem, w którym istniał jego ból.

Nie sięgał go. Czekał, lecz Beth nie dodała ani słowa do

swego wyjaśnienia.

W końcu spytał:

- Sabotaż?

- Mutacja programu w stacji radiowej. Eksplodowały

wszystkie działa wyrzutowe. Trzech gości z Microspacecraft

Applications wpadło na ten pomysł, gdy wybuchło działo w

Boitsovij Kot. Myślę, że to było nieuchronne. Cały

tutejszy przemysł wojskowy - nic dziwnego, że chcieli nas

wyłączyć z gry. Lecz to jeszcze nie wszystko. Coś się

stało z ludźmi z Bootstrap. Coś naprawdę strasznego. Byłam

wtedy w Obserwatorium. Wezwała mnie tam prezenterka

wiadomości, żebym poszukała jakiejś kopii rezerwowej

oprogramowania, która przywróciłaby stację do życia.

Znalazła tylko sieczkę. Wariactwo. Naprawdę czyste

wariactwo. Musieliśmy porozłączać wszystkich zdalnych w

Obserwatorium, bo ich operatorzy byli... - Zaniosła się

cichym uporczywym płaczem. Po chwili spróbowała mówić dalej.

- To coś w rodzaju broni biologicznej. Tyle na razie wiemy.

- Jesteśmy na miejscu.

Gdy podjeżdżał pod klif Mauzoleum, przyszło mu do

głowy, że zapomnieli zabrać wiertnicę. Chwilę potem

doliczył się dziesięciu czarnych nisz w skale i zrozumiał,

że ktoś pomyślał o tym wcześniej.

- Tego losu uniknęli tylko ci, którzy pracowali w

Centrum i Obserwatorium, oraz ci, którzy w tym czasie byli

na powierzchni. Krótko mówiąc, zostało nas koło setki.

Obeszli samochód do tylnej platformy. Gunther czekał,

lecz Hamilton nie przejawiała chęci do niesienia ciała. Z

jakiegoś powodu rozzłościło go to i wzbudziło żal. Odpiął

tylną klapę, wskoczył na drabinkę i wyciągnął odziane w

kombinezon ciało.

- Miejmy to już za sobą.

Do dzisiejszego dnia tylko sześć osób zmarło na Księżycu.

Szli wzdłuż wgłębień, w których ich ciała oczekiwały

wieczności. Gunther znał ich nazwiska na pamięć: Heisse,

Yasuda, Spehalski, Dubinin, Mikami, Castillo. I teraz Hiro.

Wydawało się niepojęte, że może nadejść taki dzień, gdy

będzie tu zbyt wielu martwych, by znać ich wszystkich z

imienia.

Przed kryptami rozsypano tyle stokrotek i lilii, że

Gunther nie mógł uniknąć zdeptania paru.

Weszli do pierwszej pustej niszy, gdzie położył Hiro na

półce wykutej w skale. W świetle lampy ciało wyglądało na

żałośnie skręcone w niewygodnej pozycji. Gunther zauważył,

że płacze - duże gorące łzy spływały po jego twarzy,

wpadając do ust, gdy robił wdech. - Cholera. -Przejechał

dłonią po hełmie. - Chyba powinniśmy coś powiedzieć.

Hamilton ujęła jego dłoń i ścisnęła.

- Nigdy nie widziałem go tak szczęśliwym jak dzisiaj.

Miał się ożenić. Skakał z radości, śmiał się, mówił o

założeniu rodziny. A teraz nie żyje, a ja nawet nie wiem

jakiego był wyznania. - Przypomniało mu się coś i bezsilny

zwrócił się do Hamilton. - Co powiemy Anyi?

- Ma swoje kłopoty. Chodź już. Zmów modlitwę i chodź.

Skończy ci się zapas tlenu.

- Ach, tak, dobrze - skinął głową. - Bóg jest mym

pasterzem...

cdn.

warstwa jaj w wylęgarni.

Nastrój tłumu balansował na krawędzi, gotów popaść w

akceptację lub gniew przy najlżejszym impulsie. Gunther

podniósł rękę.

- Generale! - powiedział głośno. - Szeregowy Weil

oczekuje na rozkazy. Co mam robić?

Po sali przetoczył się śmiech, rozładowując napięcie.

- Weź kogoś z tych, co stoją koło ciebie i zacznijcie

usuwać chorych z pomieszczeń administracyjnych.

Odprowadźcie ich na otwartą przestrzeń, gdzie tak łatwo nie

zrobią sobie krzywdy. Jak tylko oczyścicie korytarz lub

pomieszczenie, po prostu je zamknijcie. Zrozumiano?

- Tak, proszę pani. - Dotknął palcem najbliższego

kombinezonu. Hełm odpowiedział skinięciem głowy. Lecz gdy

odwrócili się, by odejść, tłum zablokował im drogę.

- Ty! - Ekatarina wyciągnęła wskazujący palec. - Idź do

śluz farm i zalep je pianką; nie chcę ryzykować, że zostaną

skażone. Wszyscy doświadczeni w obsłudze fabryk - chyba

większość z nas - znajdźcie zdalnego i zacznijcie wszystko

wyłączać. Program Kryzysowy wam pomoże. Jeśli nie macie

niczego innego do roboty, zbierzcie się do kupy i pomóżcie

oczyszczać korytarze. Zwołam zebranie, gdy dojdziemy do

jakiegoś bardziej konkretnego planu działania. - Przerwała

na chwilę. - O czym zapomniałam?

Niespodziewanie odpowiedział jej Program:

- W mieście jest dwadzieścioro troje dzieci: dwoje

nieletnich w wieku siedmiu lat, reszta to pięciolatki lub

młodsze, potomstwo zarejestrowanych na stały pobyt na

Księżycu. Wskazane jest, by te dzieci zostały otoczone

szczególną troską i ochroną. Ośrodek opieki można

zorganizować w kaplicy znajdującej się na trzecim poziomie.

Trzeba nadać komunikat, żeby były tam odprowadzane zaraz po

odnalezieniu. Wyznacz jednego odpowiedzialnego człowieka, by

miał nad nimi pieczę.

- O Boże, rzeczywiście. - Obróciła się do wojowniczego

faceta z Centrum i rozkazała krótko. - Zrób to.

Zawahał się, w końcu zasalutował z ironią i odwrócił się

do wyjścia.

To przełamało impas. Tłum zaczął się rozchodzić. Gunther

i jego współpracownik - jak się okazało Liza Nagenda,

terenowiec jak on - zabrali się do pracy.

*

Wiele lat później Gunther wspominał te chwile jako czas,

gdy jego życie wjechało do ciemnego tunelu. Przez długie,

koszmarne godziny on i Liza przeczesywali pomieszczenia

biurowe i magazynowe, wynosząc chorych na otwartą

przestrzeń.

Chorzy nie chcieli współpracować.

Pierwsze pokoje, do których dotarli, były puste. W

czwartym podniecona kobieta grzebała z furią po szufladach

i kartotekach, wyrzucając przy tym ich zawartość. Podłoga

zasłana była papierami. - To gdzieś tu jest... - powtarzała

co chwila do siebie.

- Co tam jest, moja droga? - spytał Gunther łagodnie.

Musiał mówić głośno, żeby było go słychać przez hełm. -

Czego tak szukasz?

Odrzuciła głowę do tyłu z diabelskim uśmiechem

zadowolenia. Oburącz wygładziła włosy, podnosząc wysoko

łokcie, by zaczesać niegrzeczne kosmyki za uszy.

- To bez znaczenia, ponieważ jestem pewna, że zaraz to

znajdę. Pojawiają się dwa skarabeusze, a pomiędzy nimi

jarzący się dysk słońca, to dobry omen, a poza tym analogia

do seksu. Uprawiałam seks, każdy, jakiego można zapragnąć,

gwałcona za wychodkiem przez króla jaszczurów, kiedy miałam

dziewięć lat. Czy mi zależało? Potem miałam skrzydła i

myślałam, że umiem latać.

Gunther przysunął się nieco bliżej.

- To, co mówisz, jest bez sensu.

- Widzisz, Tołstoj powiedział, że w lesie za jego domem

rośnie zielony patyk - gdy ktoś go znajdzie, sprawi, że

wszyscy ludzie zaczną się kochać. Wierzę, że ten zielony

patyk jest podstawową regułą cielesnej egzystencji.

Wszechświat istnieje w przestrzeni, której cztery wymiary

postrzegamy, a siedem pozostałych nie. Dlatego właśnie

doświadczamy pokoju i braterstwa, jako przejawu

siedmiowymiarowego zjawiska zielonego patyka.

- Musisz mnie wysłuchać.

- Po co? Powiesz mi, że Hitler nie żyje? Nie wierzę w te

brednie.

- Istne piekło - stwierdziła Nagenda. - Nie możesz

poważnie dyskutować ze schizolem. Po prostu łap ją i

wychodzimy.

Niestety, nie było to takie proste. Kobieta bała się ich.

Jak tylko się zbliżali, zaraz odsuwała się ze strachem.

Jeśli poruszali się wolno, nie byli w stanie jej otoczyć,

lecz gdy ruszyli na nią, nagle przeskoczyła przez biurko i

zanurkowała pod nie. Nagenda chwyciła jej nogi i zaczęła

ciągnąć. Kobieta najpierw wyła wniebogłosy, a następnie

przylgnęła ciasno do nóg Nagendy.

- Złaź ze mnie - ryknęła Nagenda. - Gunther, weź tę

wariatkę z moich cholernych nóg.

- Nie zabijajcie mnie! - wrzeszczała kobieta. - Zawsze

głosowałam dwukrotnie - przecież wiecie. Powiedziałam im, że

byłeś gangsterem, ale myliłam się. Nie zabierajcie mi tlenu

z płuc!

Wytaszczyli ją z biura, po czym znów stracili, gdy

Gunther odwrócił się, żeby zamknąć drzwi na klucz. Uciekła w

dół korytarza, mając Nagendę na karku. Potem wskoczyła do

innego biura i musieli zaczynać wszystko od początku.

Wyprowadzenie jej z korytarzy na otwartą przestrzeń parku

zajęło im ponad godzinę. Z trzema następnymi wręcz

przeciwnie - bardzo szybko. Potem znów trafił im się trudny

przypadek, natomiast piąty okazał się tą samą kobietą, od

której zaczynali. Wróciła szukać swojego biura. Gdy kolejny

raz wyprowadzili ją na zewnątrz, Liza Nagenda stwierdziła:

- No, czterech wariatów z głowy. Zostało jeszcze tylko

trzy tysiące osiemset pięćdziesięciu ośmiu.

- Posłuchaj... - zaczął Gunther, i w tym momencie

usłyszeli w przekaźnikach sztywny i przesadnie

wyartykułowany głos Krishny:

- Wszyscy mają udać się nad centralne jezioro na zebranie

organizacyjne. Powtarzam: Idźcie natychmiast nad jezioro.

Idźcie nad jezioro. Wyraźnie nadawał z prowizorycznie

wykonanego nadajnika, bo odbiór był bardzo kiepski. Jego

głos huczał i przerywał.

- W porządku, zrozumiałam - odparła Liza. - Możesz już

się zamknąć.

- Proszę o natychmiastowe udanie się nad jezioro.

Wszyscy powinni niezwłocznie pójść nad centralne...

- Kurwa mać.

Gdy dotarli do terenów parkowych, była tam już gęstwina

ludzi. Nie tylko ubrani w kombinezony robinsonowie. Z jaskiń

i korytarzy Bootstrap wyłaniali się po kolei chorzy. Szli

ślepo i niepewnie w kierunku jeziora, jak dopiero co

wskrzeszeni z grobu. Poziom główny zapełniał się ludźmi.

- Ale numer - rzekł w zamyśleniu Gunther.

- Gunther? - zapytała Nagenda. - Co tu się dzieje?

- To przekaźniki mózgowe! Cholera jasna, wystarczyło

mówić do nich przez przekaźnik. Zrobią wszystko, co każe im

głos w ich głowach.

Teren wokół jeziora był tak zatłoczony, że Gunther z

trudem dostrzegał inne kombinezony. Potem zobaczył postać

stojącą na krawędzi drugiego poziomu i machającą intensywnie

w ich stronę. Odmachał i ruszył w stronę schodów.

W czasie, gdy wchodził na drugi poziom, zebrała się tam

już spora grupa zdrowych. Z każdą chwilą przychodzili nowi,

przyciągnięci zagęszczeniem kombinezonów. W końcu Ekatarina

przemówiła na otwartym kanale.

- Nie ma sensu czekać, aż wszyscy się zbiorą. Myślę, że

wszyscy są na tyle blisko, by mnie słyszeć. Usiądźcie i

odpocznijcie, zasłużyliście sobie na to.

Ludzie rozsiedli się wygodnie na trawniku. Niektórzy

legli na plecach lub brzuchu. Większość po prostu siedziała.

- Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności odkryliśmy

sposób na trzymanie pod kontrolą naszych chorych przyjaciół.

- Dało się słyszeć nieznaczny aplauz. - Jednakże przed nami

pozostaje wciąż wiele problemów, których nie da się tak

łatwo rozwiązać. Wszyscy widzieliśmy to, co było oczywiste.

Teraz muszę wam powiedzieć o najgorszym. Jeśli wojna na

Ziemi rozwinie się w pełny termonuklearny konflikt, będziemy

całkowicie odcięci - być może na dziesięciolecia.

Przez tłum przeszedł szmer rozmów.

- Co to oznacza? Poza natychmiastowymi niedogodnościami -

takimi jak brak luksusów, jedwabnych koszul, świeżych

nasion, nowych filmów, brak drogi powrotu dla tych, którzy

jeszcze nie podjęli decyzji o pozostaniu - będziemy musieli

pożegnać się z wieloma rzeczami, których potrzebujemy do

przetrwania. Cały nasz potencjał mikrofabryczny to Swiss

Orbitals. Zapasy wody wystarczą nam na rok, lecz stale

niewielkie ilości pary wodnej są wiązane w rdzę i wyciekają

w próżnię za każdym razem, kiedy ktoś używa śluzy - są to

ilości liczące się w bilansie naszego istnienia.

- Pomimo to jesteśmy w stanie przeżyć. Możemy odzyskiwać

tlen i wodór z regolitu, po czym spalać je, by otrzymać

wodę. Już wytwarzamy własne powietrze. Obejdziemy się bez

znacznej części nanoelektroniki. Możemy trwać i prosperować

nawet, gdy Ziemia... nawet, gdy stanie się najgorsze.

Jednakże by tego dokonać, potrzebujemy całej dostępnej mocy

produkcyjnej, a także pełnego personelu dozorującego. Nie

tylko musimy uruchomić ponownie nasze fabryki, ale również

znaleźć sposób na uleczenie naszych ludzi. Przez najbliższe

dni czeka nas ogrom pracy.

Nagenda zetknęła swój hełm z hełmem Gunthera i mruknęła:

- Ale z niej bałwan.

- Daj spokój, chcę posłuchać.

- Na nasze szczęście, Program Obsługi Stanu Kryzysowego

ma gotowe plany na taką sytuację. Według jego danych, które

mogą być niekompletne, ja posiadam największe doświadczenie

wojskowe spośród wszystkich tu obecnych. Czy ktoś się z tym

nie zgadza? - Czekała, lecz nikt się nie odezwał. - Przez

czas trwania sytuacji kryzysowej zorganizujemy się w

strukturę quasimilitarną. Tylko dla celów organizacyjnych.

Nie będzie przywilejów oficerskich, a sama struktura

zostanie rozwiązana niezwłocznie po rozwiązaniu bieżących

problemów.

Rzuciła okiem na swój komputer.

- W tym celu powołuję triumwirat podległych mi oficerów,

w składzie: Carlos Diaz-Rodrigues, Miiko Ezumi i Will

Posner. Pod nimi będzie dziewięciu oficerów, każdy z nich

odpowiedzialny za kadrę, złożoną z co najwyżej dziesięciu

ludzi.

Czytała nazwiska. Gunther został przydzielony do Kadry

Czwartej, którą dowodziła Beth Hamilton. Potem Ekatarina

powiedziała:

- Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Grupa z Centrum

zorganizowała procedurę dekontaminacji, kuchnię i miejsca

sypialne. Kadry Pierwsza, Druga i Trzecia zostaną tu jeszcze

na cztery godziny, po czym położą się spać na pełne osiem

godzin. Kadry Czwarta do Dziewiątej mogą udać się teraz do

Centrum na posiłek i cztery godziny odpoczynku - przerwała

na chwilę. - To wszystko. Idźcie się trochę przespać.

Wśród zebranych podniosły się pojedyncze okrzyki radości,

lecz bez wsparcia szybko zgasły. Gunther stał. Liza Nagenda

po przyjacielsku uszczypnęła go w pośladek i gdy ruszył w

prawo, pociągnęła go za ramię w lewo, w kierunku wind

serwisowych. Z bezceremonialną poufałością objęła go w

pasie.

Znał facetów, którzy spali z Lizą i wszyscy oni byli

zgodni co do tego, że była kapryśna, władcza, histeryczna i

śmieszna w swoim wyrażaniu emocji. Ale co tam. Łatwo

przyszło.

Odmaszerowali.

*

Do zrobienia było zbyt wiele. Pracowali do całkowitego

wyczerpania - nie wystarczało. Zbudowali system transmisji

radiowych w wąskich pasmach częstotliwości na użytek

Programu i przeprowadzili łączność mikrofalową między nim a

Centrum, by mógł nimi efektywniej kierować - nie

wystarczało. Bez przerwy reorganizowali się na nowo.

Obciążenie było za duże i nieuchronnie zdarzały się wypadki.

Połowa zachowanych dział wyrzutowych - niewielkich

urządzeń używanych do transportowania surowców i

półproduktów drogą powietrzną nad górami - została poważnie

uszkodzona, gdy stojące w zenicie słońce zdeformowało szyny,

na których się poruszały; nie postawiono na czas ekranów

przeciwsłonecznych. Nieznana liczba ciężkich robotów

wywędrowała w kopalni i najprawdopodobniej zaginęła. Trudno

było stwierdzić ile, ponieważ pomieszały się spisy

inwentaryzacyjne. Cała żywność zgromadzona w Bootstrap nie

była pewna; posiłki podawane w Centrum trzeba było

przygotowywać z produktów przyniesionych wprost z farmy

przez śluzy awaryjne. Niedoświadczona farmerka zrobiła błąd

sterując swym zdalnym, w wyniku czego dziesięć zbiorników

hodowli wodnej wygotowało się w próżnię, wyrzucając przy tym

na powierzchnię dziewięć tysięcy narybku. Na rozkaz Posnera

spakowano w pośpiechu wszystkie zdalne manipulatory i

przetransportowano do Centrum. Po rozpakowaniu okazało się,

że wiele z nich ma uszkodzone wahacze.

Były także małe zwycięstwa. W czasie swojej drugiej

zmiany Gunther natrafił w magazynie próżniowym na

czternaście worków bawełny i od razu zaprogramował robota

montażowego na szycie materacy dla Centrum. Oznaczało to

koniec spania na gołej podłodze i uczyniło z niego bohatera

na resztę dnia. W Centrum było za mało toalet; Diaz-

Rodrigues nakazał wymontowanie dodatkowych ze schronów

przeciwradiacyjnych, rozrzuconych po fabrykach. Huriel

Garza odkrył w sobie talent do gotowania ze skąpej ilości

składników.

W rzeczywistości jednak przegrywali. Schizole byli

nieprzewidywalni, a byli wszędzie. Szalony analityk

systemowy, posłuszny głosom w głowie, wylał do jeziora kilka

beczek oleju silnikowego. Filtry wody zapchały się i trzeba

było zamknąć obieg, by dokonać naprawy. Pewnej lekarce w

jakiś sposób udało zadusić się swoim własnym sprzętem

diagnostycznym. Ekosystem miasta ucierpiał dotkliwie wskutek

rozlicznych aktów wandalizmu.

W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby w kółko nadawać to

samo: "Jestem spokojny. Mam ochotę nic nie robić. Jest mi

dobrze tu, gdzie jestem".

Gunther pracował wraz z Lizą, próbując uruchomić obieg

wody, gdy nadeszła pierwsza zapętlona transmisja. Podniósł

wzrok i ujrzał panujący w Bootstrap niezwykły spokój.

Chorzy na wszystkich tarasach stali w pozycji całkowitej

obojętności. Jedyny ruch związany był z ubranymi w

kombinezony postaciami, uwijającymi się jak pszczoły między

świeżo upieczonymi katatonikami.

Liza wzięła ręce pod boki.

- Wspaniale. Teraz musimy ich karmić.

- Hej, mogłabyś mi tego oszczędzić. To pierwsza dobra

wiadomość od niepamiętnych czasów.

- To nic dobrego, kochany. To ciąg dalszy starego.

Miała rację. Pomimo chwilowego uczucia ulgi Gunther był

tego świadom. Jedno beznadziejne zajęcie zamieniono na

drugie.

*

Trzeciego dnia wkładał ciężko swój kombinezon, gdy

zaczepiła go Hamilton.

- Weil! Znasz się na elektryce?

- Nie, niespecjalnie. To znaczy, potrafię zrobić

instalację do ciężarówki, może jeszcze zmontować przekaźnik

podczerwieni, takie rzeczy, ale...

- Musi wystarczyć. Zrzuć to z siebie i pomóż Krishnie

zbudować system do kontrolowania schizoli. Jest jakiś sposób

na sterowanie nimi pojedynczo.

Rozbili obóz w dawnym laboratorium Krishny. W Centrum

pokutowały wciąż stare przepisy bezpieczeństwa, więc nikomu

nie wolno było tam spać. Dzięki temu pokój był wyjątkowo

czysty i schludny. Wypełniał go specjalnie produkowany na

orbicie sprzęt laboratoryjny, wyróżniający się gładkim,

bezosobowym połyskiem. To było jak cofnięcie się do dawnych

czasów, zanim zapanował zamęt i szaleństwo. Gdyby nie woń

nowo wykutych tuneli i przenikający powietrze dźwięk ciętej

skały, można by udawać, że nic się nie zmieniło.

Gunther stał w kontrolerze zdalnej obecności, spacerując

zdalnym po pomieszczeniach Bootstrap. Były jak odrębne

komórki chaosu. Wszedł do jednego z nich i znalazł słowa

BUDDA = KOSMICZNA INERCJA, wypisane na ścianie czymś, co

wyglądało na ludzkie odchody. Na materacu siedziała kobieta,

wyrywając z niego wnętrzności i wyrzucając je w powietrze.

Bawełna przykrywała podłogę jak świeżo spadły śnieg.

Następne pomieszczenie było puste i czyste, a na półce stała

lśniąca mikrofabryczka.

- Niniejszym nacjonalizuję cię w imię Ludowej Republiki

Zaopatrzeniowej Bootstrap oraz cierpiących gdziekolwiek mas

- wygłosił beznamiętnie. Zdalny zgrabnie chwycił przedmiot.

- Skończyłeś juz schemat tego układu scalonego?

- Niedługo będzie - odpowiedział mu Krishna.

Budowali prototyp kontrolera. Pomysł polegał na nadaniu

kodu każdemu komputerowi, żeby Program mógł zidentyfikować i

przemówić do każdego właściciela z osobna. Dzięki obniżeniu

napięcia, byli w stanie ograniczyć zasięg transmisji

komputera do półtora metra tak, by każdy chory mógł

otrzymywać oddzielne polecenia. Niestety, zastosowane tam

układy były produktami najwyższej klasy Swiss Orbitals, nie

tolerującymi nietypowych obciążeń. Trzeba było je wymienić.

- Wciąż nie rozumiem, jak możesz oczekiwać, że uda ci się

zaprząc ich do jakiejś sensownej pracy. Chodzi mi o to, że

tak naprawdę potrzebujemy nadzorców. Nie uda ci się wycisnąć

z nich logicznego rozumowania.

Zgięty wpół nad swoim komputerem Krishna nie

odpowiedział od razu.

- Wiesz, jak jogin zatrzymuje swoje

serce? Zajmowaliśmy się tym, gdy byłem na studiach.

Zapytaliśmy Czcigodnego Jogę, czy zgodziłby się zatrzymać

swoje serce pod kontrolą naszej aparatury. Przystał na nasze

warunki. Mieliśmy wtedy najnowsze skanery mózgu, ale okazało

się, że najciekawsze rezultaty dało nam EKG.

- Okazało się, że serce jogina nie zwalniało stopniowo,

jak zakładaliśmy, lecz coraz bardziej przyspieszało, aż

osiągało granicę fizycznych możliwości i następowała

fibrylacja. Nie spowalniał pracy własnego serca, lecz ją

przyspieszał. Nie dochodziło do zatrzymania, lecz do

skurczu.

- Po zakończeniu testów spytałem go, czy wie, jaki jest

mechanizm tego, co robi. Odpowiedział, że nie, i że to bardzo

interesujące. Zachowywał się bardzo uprzejmie, ale było

jasne, że nie uważał naszego odkrycia za znaczące.

- Twierdzisz więc...?

- Problem ze schizofrenikami polega na tym, że w ich

głowach po prostu zbyt dużo się dzieje. Zbyt wiele głosów.

Zbyt wiele pomysłów. Nie są w stanie skupić uwagi na jednym

ciągu myśli. Jednakże byłoby błędem uważać, że nie są zdolni

do złożonego rozumowania. Tak naprawdę, to myślą doskonale.

Po prostu ich mózgi pracują bez przerwy z maksymalną

wydajnością - to dlatego nie potrafią spójnie myśleć.

- Rola przekaźnika mózgowego polega na dostarczaniu

jeszcze jednego, lecz dużo głośniejszego i nalegającego

głosu. Dlatego go słuchają. Przebija się przez ten szum,

można się na nim skoncentrować, dostarcza szkieletu, na

którym mogą krystalizować myśli.

Zdalny otworzył drzwi do pokoju konferencyjnego, ukrytego

głęboko wśród tuneli administracyjnych. Osiem mikrofabryczek

czekało w równiutkim rzędzie na stole konferencyjnym. Zdalny

dołożył dziewiątą, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą

drzwi.

- Wiesz - zaczął Gunther - wszystkie te wyrafinowane

środki bezpieczeństwa mogą być już niepotrzebne.

Czegokolwiek użyto w Bootstrap, może już nie być tego w

powietrzu. Mogło NIGDY nie być w powietrzu. Zamiast tego

mogło być w wodzie lub gdzie indziej.

- O, jest tam tego dosyć. Miliony. Mamy do czynienia z

napędem schizomimetycznym, rozprowadzanym drogą powietrzną.

Jest tak zaprojektowany, że pozostaje w powietrzu przez czas

nieokreślony.

- Napęd schizomimetyczny? Cóż to, u diabła, jest?

Krishna odpowiedział nieobecnym głosem:

- Napęd schizomimetyczny to nie powodująca śmierci broń

strategiczna, cechująca się silnym wpływem na psychikę. Nie

tylko obezwładnia psychologicznie obiekt, ale także

wprowadza nieproporcjonalnie większy chaos wśród zasobów

ludzi i sprzętu zaatakowanego. Dzięki wyjątkowej jakości

efektu ma demoralizujący wpływ na jednostki narażone na

kontakt z zainfekowanymi, w szczególności zaś te, które są

przydzielone do opieki nad nimi. Dlatego jest wyjątkowo

skuteczny jako broń strategiczna.

Mógłby to równie dobrze czytać wprost z podręcznika.

Gunther trawił informacje.

- Zwołanie zebrania za pomocą przekaźników nie było

przypadkiem, prawda? Wiedziałeś, że to zadziała.

Wiedziałeś, że posłuchają głosu przemawiającego w ich

głowach.

- Tak.

- To gówno upichcono tu w Centrum, nieprawdaż? To jest

to, o czym nie mogłeś mówić.

- Coś w tym rodzaju.

Gunther wyłączył kontroler zdalnego i podniósł okulary.

- Niech cię diabli, Krishna! Niech cię porwą prosto do

piekła, ty głupi wypierdku!

Krishna zdumionym wzrokiem spojrzał na niego znad roboty.

- Czy powiedziałem coś nie tak?

- Nie! Nie powiedziałeś żadnego cholernego niewłaściwego

słowa - właśnie wpędziłeś w pieprzone szaleństwo cztery

tysiące ludzi, to wszystko! Ocknij się i zobacz, co wy,

maniacy, zrobiliście swoimi badaniami nad bronią!

- To nie były badania nad bronią - odparł Krishna

łagodnie. Wyrysował na schemacie długą, zawiniętą do środka

linię. - Lecz gdy czysta nauka jest finansowana przez

wojsko, to wojsko szuka militarnych zastosowań nauki. Tak to

już jest.

- Co za różnica? To się stało i ty jesteś odpowiedzialny.

Tym razem Krishna odłożył na bok swój komputer.

Przemawiał z nietypową dla niego żarliwością.

- Gunther, potrzebujemy tych informacji. Czy zdajesz

sobie sprawę, że zarządzamy cywilizacją technologiczną za

pomocą mózgu, który wyewoluował już w neolicie? Mówię

najzupełniej poważnie. Wszyscy tkwimy w sidłach programu

myśliwego-zbieracza, nie mając już z niego żadnego pożytku.

Zobacz, co się dzieje na Ziemi. Są na progu wojny, której

nikt nie chciał zaczynać, i nikt nie chce w niej walczyć.

Nawet pieniędzy nikt nie jest w stanie powstrzymać. Sposób

myślenia, który zaprowadził nas tam, gdzie jesteśmy, nie

jest dla nas korzystny. Musi się zmienić. A to jest właśnie

to, nad czym pracujemy - ujarzmić ludzki mózg. Posiąść go.

Trzymać go na wodzy.

- To prawda, że nasza wiedza obróciła się przeciwko nam.

Lecz czymże jest ta jedna broń w nieskończoności innych?

Gdyby nie było neuroprogramatorów, użyto by czegoś innego.

Może gazu musztardowego, może pyłu plutonowego. W zasadzie

wystarczyło tylko wywalić dziurę w kopule i zostawić nas,

żebyśmy się podusili.

- To tylko marne samousprawiedliwiające brednie, Krishna!

Niczym nie wytłumaczysz się z tego, co zrobiłeś.

Cicho, lecz z przekonaniem, Krishna odpowiedział:

- Nigdy nie zdołasz mnie przekonać, że nasze badania nie

są najistotniejszą pracą, jaką moglibyśmy się dziś zajmować.

Musimy przejąć kontrolę nad tym potworem w naszych

czaszkach. Musimy zmienić nasz sposób myślenia. - Jego głos

nagle osłabł. - Smutną rzeczą w tym wszystkim jest to, że

nie zmienimy się, jeśli nie przeżyjemy. Lecz by przetrwać,

musimy się najpierw zmienić.

Od tej pory pracowali już w milczeniu.

*

Gunther przebudził się z koszmarnego snu i stwierdził, że

jego czas na odpoczynek minął dopiero w połowie. Liza

chrapała. Uważając, by jej nie zbudzić, wciągnął ubranie i

boso poczłapał w dół holu. W pokojach wspólnych paliło się

światło i rozbrzmiewały głosy.

Gdy wszedł, Ekatarina uniosła głowę. Miała bladą,

wyciągniętą twarz. Pod oczami uformowały się sine kręgi.

Była sama.

- A, cześć. Właśnie prowadziłam rozmowę z Programem. -

Myślą wyłączyła swój komputer. - Usiądź.

Przyciągnął sobie krzesło i zgarbił się nad stołem.

Siedząc tak naprzeciwko niej uzmysłowił sobie, że wydobycie

z siebie czegokolwiek przychodzi mu z wyraźnym trudem.

- No więc...jak to wszystko wygląda?

- Niedługo zaczną wypróbowywać nasze kontrolery.

Pierwsza partia układów scalonych wyjdzie z fabryk mniej

więcej za godzinę. Pomyślałam, że poczekam ze spaniem, aż

będzie można zobaczyć, jak się sprawują.

- Jest więc aż tak źle? - Ekatarina potrząsnęła głową,

unikając jego wzroku. - Hej, nie mydl mi oczu. Ty tu czekasz

na rezultaty, a ja przecież widzę, jaka jesteś zmęczona.

Musiał być z tym niezły kłopot.

- Większy niż sądzisz - powiedziała słabym głosem. -

Właśnie przeglądałam liczby. Sprawy mają się gorzej niż

możesz to sobie wyobrazić.

Sięgnął przed siebie i ujął jej zimną, bezkrwistą dłoń.

Ścisnęła go tak mocno, że aż bolało. Ich oczy spotkały się i

zobaczył w nich ten sam strach i zachwyt, który czuł.

Stali bez słowa.

- Mam własny pokój - powiedziała Ekatarina. Nie puściła

jego dłoni, w zasadzie ściskała ją tak mocno, jakby nigdy

nie miała zamiaru jej puścić.

Gunther pozwolił jej się poprowadzić.

Kochali się, potem rozmawiali cicho o nieistotnych

rzeczach i znowu się kochali. Gunther myślał, że Ekatarina

zaśnie po pierwszym razie, lecz jak na to było w niej za

dużo nerwów.

- Powiedz mi, kiedy będziesz blisko - szeptała. -

Powiedz mi, kiedy dojdziesz.

Zatrzymał się.

- Dlaczego zawsze to mówisz?

Ekatarina spojrzała na niego oszołomionym wzrokiem, więc

powtórzył pytanie. Zaraz potem wybuchnęła głębokim,

gardłowym śmiechem.

- Bo jestem oziębła.

- Co?

Ujęła jego dłoń i przeciągnęła nią po policzku. Potem

schyliła głowę i prowadziła ją dalej na kark i w górę, na

szczyt głowy. Czuł pod dłonią krótkie, sterczące włosy, a

potem, za jej uchem, dwie wypukłości skóry, pod którymi

tkwiły zaimplantowane bioukłady. Jeden z nich był

przekaźnikiem mózgowym, a drugi...

- To proteza - jej szare oczy lśniły uroczyście. - Jest

podłączona do ośrodków przyjemności. Mogę spowodować swój

orgazm, kiedy chcę - wystarczy, że pomyślę. W ten sposób

możemy zawsze dochodzić w tym samym momencie. - Mówiąc

poruszała lekko biodrami.

- Ale to znaczy przecież, że nie potrzebujesz żadnej

stymulacji seksualnej, prawda? Możesz wywołać orgazm siłą

woli. Gdy jedziesz autobusem. Albo za biurkiem. Możesz to po

prostu włączyć i czuć orgazm przez godziny.

Była rozbawiona.

- Powiem ci w tajemnicy. Świeżo po operacji robiłam

takie kaskaderskie wybryki. Wszyscy to robią. Ale potem

szybko się z tego wyrasta.

Gunther czuł więcej niż urażoną dumę.

- Co ja tu w takim razie robię? - zapytał. - Masz

implant, więc do czego ci jestem potrzebny? - Zaczął się od

niej odsuwać.

Wciągnęła go z powrotem na siebie.

- Dobrze mi z tobą - powiedziała. - Dość dobrze. Chodź

tu.

*

Wrócił na swoje posłanie i zaczął zbierać części

kombinezonu. Liza usiadła i gapiła się na niego głupio

zaspanym wzrokiem.

- No i co? - zapytała. - Więc to tak się sprawy mają?

- No cóż. To coś jakby nie zakończona sprawa. Stara

znajomość. - Ostrożnie wyciągnął dłoń. - Bez urazy, dobrze?

Zignorowała jego gest. Stała naga i wściekła.

- Masz czelność stać teraz przede mną nie otarłszy nawet

mojego uśmiechu z twojego fiuta i mówić "bez urazy"? Dupek!

- O, daj spokój, Liza, to zupełnie inaczej.

- Gówno nie inaczej! Pieprzyłeś się z białą dupą tej

rosyjskiej lodowej księżniczki, a ja to już przeszłość.

Niech ci się nie wydaje, że nic o niej nie wiem.

- Miałem nadzieję, że moglibyśmy wciąż być, no wiesz,

przyjaciółmi.

- Ładna sztuczka, gównozjadzie. - Zacisnęła dłoń i

uderzyła go mocno w tors. W jej oczach zalśniły łzy. -

Spadaj stąd. Mam dość twojego widoku.

Wyszedł.

*

Lecz już nie spał. Ekatarina była żywa i podekscytowana

pierwszymi doniesieniami w sprawie nowych kontrolerów.

- Działają! - krzyczała. - Działają!

Wciągnęła na siebie jedwabny biustonosz i chodziła w tę i

z powrotem, podniecona, naga aż do talii. Jej włosy łonowe

tworzyły biały płomień, z ledwo widocznymi wypustkami,

sięgającymi do pępka i pieszczącymi słodkie wnętrze jej ud.

Mimo zmęczenia Gunther poczuł, jak znów wzbiera w nim

pożądanie. W pewien wypompowany do cna sposób był

szczęśliwy.

Pocałowała go mocno, bez namiętności i wezwała Program.

- Uruchom ponownie wszystkie nasze wcześniejsze plany.

Zaprzęgamy naszych chorych do roboty. Skoryguj wszystkie

przydziały pracy.

- Wedle rozkazu.

- Jak to zmienia nasze prognozy długoterminowe?

Program milczał przez kilka sekund, przetwarzając dane.

Potem odpowiedział:

- Właśnie zbliżacie się do koniecznego, lecz niezwykle

niebezpiecznego etapu wychodzenia z kryzysu. Przechodzicie

ze stanu małych możliwości przy wysokiej stabilności w stan

dużych możliwości za cenę znacznej destabilizacji. Twoi

zdrowi koledzy, mając więcej czasu dla siebie, szybko okażą

niezadowolenie z twoich rządów.

- Co się stanie, jeśli po prostu ustąpię ze stanowiska?

- Prognozy na przyszłość zostaną drastycznie ograniczone.

Ekatarina skuliła się w sobie.

- No dobrze. Co w tej sytuacji staje się naszym

najważniejszym problemem?

- Zdrowy personel będzie naciskał, żeby powiedzieć im

więcej o wojnie na Ziemi. Zażądają natychmiastowego

uruchomienia serwisów informacyjnych.

- Postawienie anteny odbiorczej nie sprawiłoby mi wiele

trudu - zgłosił się na ochotnika Gunther. - Nie byłby to cud

techniki, ale...

- Ani mi się waż!

- Jak to? Dlaczego?

- Gunther, wytłumaczę ci to tak: jakich narodowości mamy

tu najwięcej?

- Cóż, wydaje mi się, że Rosjan i... mmm.

- Mmm - to właściwa odpowiedź. W tej chwili najlepiej

będzie, jeśli nikt tak naprawdę nie będzie pewien, kto ma

być czyim wrogiem. - Zwróciła się do Programu. - Jak mam

zareagować?

- Zanim sytuacja nie ustabilizuje się, pozostaje ci tylko

odwracanie uwagi. Pilnuj, żeby nie mieli czasu na myślenie.

Ścigaj sabotażystów i potem urządź im publiczne procesy.

- Wykluczone. Nie będzie polowań na czarownice ani kozłów

ofiarnych, żadnych procesów. Tkwimy w tym wszyscy.

Program odpowiedział bez cienia emocji:

- Przemoc jest lewą ręką władzy. Zbyt szybko odrzucasz

jej potęgę. Powinnaś to poważnie przemyśleć.

- Nie będę dyskutować na ten temat.

- Więc dobrze. Jeśli życzysz sobie odłożyć użycie siły na

później, teraz możesz zawalczyć z bronią użytą w Bootstrap.

Zlokalizowanie i zidentyfikowanie jej pochłonie całą energię

bez mieszania w to kogokolwiek. Co więcej, zostanie to

powszechnie uznane za potwierdzenie, że w końcu możliwe

będzie uleczenie chorych, zwiększając tym samym ogólne

morale bez potrzeby uciekania się do kłamstwa.

Sprawiała wrażenie, jakby przechodziła już przez to wiele

razy. Powiedziała zmęczonym głosem:

- Czy naprawdę nie ma nadziei na ich uleczenie?

- Wszystko jest możliwe. W świetle obecnych możliwości

nie wydaje się to jednak zbyt prawdopodobne.

Ekatarina wyłączyła komputer, kończąc rozmowę z

Programem. Westchnęła ciężko.

- Może rzeczywiście należy to zrobić. Rozpocząć

poszukiwania broni. Powinniśmy być w stanie osiągnąć jakieś

pozytywne rezultaty.

Gunther był zaskoczony.

- Przecież to była jedna z broni Sally Chang, nieprawdaż?

Napęd schizomimetyczny, nie?

- Skąd to wiesz? - w jej głosie było kategoryczne

żądanie.

- Cóż, Krishna powiedział... nie zachowywał się jakby...

byłem pewien, że to powszechnie wiadomo.

Twarz Ekateriny stwardniała.

- Program! - rozkazała myślą.

Program Obsługi Stanu Kryzysowego powrócił do życia.

- Gotowy.

- Ustal położenie Krishny Narasimhan - zdrowy, Kadra

Piąta. Chcę z nim natychmiast mówić. - Ekatarina chwyciła

majtki i spodnie. Z furią zaczęła się ubierać. - Gdzie są

moje cholerne sandały? Program! Przekaż mu, że spotkamy się

w świetlicy. Natychmiast.

- Zrozumiałem.

*

Ku zaskoczeniu Gunthera Ekatarina potrzebowała ponad

godzinę, by zmusić Krishnę do uległości. W końcu jednak

młody naukowiec podszedł do elektronicznego zamka, pozwolił

mu się zidentyfikować i otworzył pomieszczenia magazynowe.

- Tak naprawdę to nie jest dobrze zabezpieczone -

powiedział usprawiedliwiająco. - Gdyby nasi sponsorzy

wiedzieli, jak często dla wygody po prostu zostawialiśmy

wszystko otwarte, byliby... nieważne.

Wyjął z szafy płaskie pudełko wielkości dłoni.

- Tego najprawdopodobniej użyto do rozpylenia broni. To

bomba aerozolowa. Tu się ładuje środki biologiczne, a

uruchamia się przy uderzeniu w tę ściankę. Wytwarza

ciśnienie wystarczające do wyrzucenia zawartości na wysokość

pięćdziesięciu stóp. Reszta należy do prądów powietrznych. -

Rzucił pudełko Guntherowi, który wpatrywał się w nie z

przerażeniem. - Nie bój się. Nie jest uzbrojona.

Wysunął niską szufladę, zawierającą poukładane rzędami

wąskie chromowane cylindry.

- Natomiast tu są napędy we własnej osobie. Stanowią

najnowsze osiągnięcie w zakresie broni nanotechnologicznej.

Jak sądzę, jedyne w swoim rodzaju. - Przejechał po nich

palcem. - Zaprogramowaliśmy każdy na inną mieszankę

neurotransmiterów. Dopamina, fencyklidyna, norepinefryna,

acetylocholina, metaenkefalina, substancja P, serotonina -

jest tu niezły kawałek Nieba, a... - jego palec wskazał

puste miejsce. - Tu właśnie jest nasz brakujący kawałek

Piekła. - Jego brwi uniosły się ze zdziwienia. - Ciekawe.

Dlaczego brakuje dwóch cylindrów? - wymamrotał pod nosem.

- Co powiedziałeś? - spytała Ekatarina. - Chyba cię nie

zrozumiałam.

- Aaa, nic ważnego. Mmm... Słuchajcie, może przygotuję

kilka schematów biologicznych dróg rozprzestrzeniania i

chemicznych podstaw działania tych substancji.

- Nie zawracaj sobie tym głowy. Mów dalej tak jak do tej

pory - bez zbędnych szczegółów. Opowiedz nam o tych napędach

schizomimetycznych.

Wykład trwał ponad godzinę.

Napędy były fabrykami chemicznymi wielkości pojedynczej

cząsteczki, o działaniu podobnym do automatów montażowych w

mikrofabryczce. Dostarczyło je wojsko w nadziei, że

zespołowi Sally Chang uda się wynaleźć cudowną broń, która,

rozpylona na trasie marszu armii przeciwnika, spowodowałaby

u żołnierzy zmianę orientacji. Gunther zdrzemnął się w

czasie, gdy Krishna objaśniał, dlaczego to jest niemożliwe, i

obudził się w chwili, gdy miniaturowe napędy dostały się już

do mózgu ofiary.

- Tak naprawdę to jest sztuczna schizofrenia -

wyjaśniał Krishna. - Prawdziwa schizofrenia ma ślicznie

skomplikowany mechanizm. Te napędy powodują raczej coś w

rodzaju upośledzenia zdolności mózgu do autoregulacji.

Przejmują kontrolę nad chemią mózgu, wpompowując do niego

dopaminę i parę innych neuromediatorów. To w zasadzie nie

jest choroba "per se". Napędy utrzymują tylko mózg w stanie

rozedrgania - zakaszlał. - Tak to wygląda.

- W porządku - odezwała się Ekatarina. - Dobrze. Mówisz

więc, że umiałbyś je przeprogramować. W jaki sposób?

- Używamy czegoś, co ma techniczną nazwę napędów

modyfikujących. Są jak neuromodulatory - mówią napędom

schizomimetycznym, co mają robić. - Otworzył kolejną szufladę

i powiedział zgaszonym głosem. - Zniknęły.

- Proszę, trzymajmy się tematu. Potem będziemy się

martwić naszym stanem posiadania. Powiedz nam więcej o tych

napędach modyfikujących. Czy możesz upichcić ich cały

garnek, żeby kazały schizomimetycznym się wyłączyć?

- Nie, z dwóch powodów. Po pierwsze, te cząsteczki

wytworzono na niewielką skalę w Swiss Orbitals; nie jesteśmy

w stanie tego zrobić, bo nie mamy ich urządzeń

przemysłowych. Po drugie, nie można kazać schizomimetycznym

się wyłączyć. Nie mają wyłączników. Są w większym stopniu

katalizatorami, niż maszynami. Można je zrekonfigurować,

żeby produkowały inne substancje, lecz...- Przerwał i

zapatrzył się gdzieś daleko. - Cholera. - Chwycił swój

komputer i na ścianie pojawił się schemat migracji

chemicznej. W chwilę potem wyskoczyła obok niego lista

ważniejszych neurofunkcji. Wkrótce dołączył do nich trzeci

obraz - blokdiagram pomazany behawioralnymi symbolami. Na

ścianę wypełzało coraz więcej danych.

- Ahem, Krishna...?

- Och, idźcie sobie - odpalił. - To ważne.

- Czy wpadło ci do głowy, że umiałbyś znaleźć antidotum?

- Antidotum? Nieee. Coś lepszego. Dużo lepszego.

Ekatarina i Gunther spojrzeli po sobie.

- Potrzebujesz czegoś? - spytała. - Czy mogę wyznaczyć ci

kogoś do pomocy?

- Potrzebuję napędów modyfikujących. Znajdźcie je dla

mnie.

- Jak? Jak mamy je znaleźć? Gdzie szukać?

- Sally Chang - odparł niecierpliwie Krishna. - Ona musi

je mieć. Nikt inny nie miał tu dostępu. - Chwycił pióro

świetlne i zaczął gryzmolić na ścianie skomplikowane wzory.

- Znajdę ją dla ciebie. Program! Powiedz...

- Sally Chang to schizol - przypomniał jej Gunther. - -

Dosięgła ją bomba aerozolowa. - Którą na pewno sama

podłożyła. Sprytny sposób pozbycia się dowodów na to, który

rząd maczał w tym palce. Z pewnością była jedną z pierwszych

ofiar.

Ekatarina zaczęła masować nasadę nosa, kręcąc głową z

niedowierzaniem.

- Za długo już jestem na nogach - powiedziała. - W

porządku, już wiem. Krishna, od teraz jesteś przypisany na

stałe do prac badawczych. Program powiadomi dowódcę twojej

Kadry. Znajdź dla mnie sposób na wyłączenie tej cholernej

broni. - Ignorując sposób, w jaki ją zbył, zwróciła się do

Gunthera. - Wyłączam cię z Kadry Czwartej. Od dziś podlegasz

bezpośrednio mnie. Chcę, żebyś znalazł Chang. Znajdź ją i

razem z nią te napędy modyfikujące.

Gunther był sterany jak wół. Nie pamiętał, kiedy ostatni

raz złapał porządne osiem godzin snu. Jednakże udało mu się

zdobyć na coś, co miał nadzieję było pewnym siebie

uśmiechem.

- Tak jest - powiedział.

*

Wariatka nie powinna być w stanie się ukryć. Sally Chang

się udało. Nikt nie powinien był umknąć uwadze Programu, tym

bardziej że coraz większa liczba chorych była do niego

bezpośrednio podłączona. Sally Chang się udało. Program

poinformował Gunthera, że żaden z chorych nie znał miejsca

pobytu Chang. Przyjął polecenie, żeby przy ich pomocy

rozglądać się za nią co godzinę, aż do chwili odnalezienia.

W zachodnich tunelach wyrwano ściany, żeby zrobić miejsce

wielkości wnętrza fabryki. Przywieziono z powrotem zdalnych,

których obsługiwała teraz prawie dwustuosobowa grupa

chorych, porozstawianych od siebie nawzajem na odległość

pozwalającą uniknąć nakładania się pól nadających

indywidualne rozkazy. Gunther przechodził obok nich, słysząc

szeptanie Programu:

- Czy zajęto się już wszystkimi buldożerami? Jeśli tak...

Usuń wszystkie niesprawne maszyny; można je przenieść do...

od pyłu, przyspawanego próżniowo do wierzchnich powierzchni

szyn... temperaturę redukcji, po czym sprawdź, czy dopływ

tlenu odpowiada... - Na samym końcu siedziała pojedyncza

postać w kombinezonie - nadzorca na swoim stanowisku.

- Jak leci? - spytał Gunther.

- Absolutnie doskonale. - Rozpoznał głos Takayuni.

Pracowali kiedyś razem w mikrofalowej stacji przekaźnikowej

Flammaprion. - Większość fabryk już pracuje. Co więcej

jesteśmy już w stanie uruchomić prawie wszystkie działa

wyrzutowe. Nie uwierzyłbyś jakiego rzędu efektywność tu

osiągamy.

- Pewnie dobrą?

Takayuni wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu; Gunther

rozpoznał to w jego głosie.

- Małe przedsiębiorcze robaczki!

Takayuni nie widział Chang. Gunther ruszył dalej.

Kilka godzin później siedział zmęczony w parku Noguchi,

patrząc na wyrwaną murawę w miejscu, gdzie kiedyś rósł

miniaturowy las. Nie oszczędzono ani jednej roślinki.

Srebrna brzoza była już na Księżycu wymarłym gatunkiem.

Martwy karp pływał brzuchem do góry w zapapranym olejem

jeziorze; okalało je teraz ogrodzenie z siatki, żeby chorzy

nie mogli się zbliżyć. Nie nadszedł jeszcze czas na

zbieranie śmieci, więc było je widać dokładnie wszędzie.

Był to smutny widok. Przypominał mu o Ziemi.

Wiedział, że trzeba się ruszyć, ale nie był w stanie.

Głowa zaczęła mu opadać, podniósł ją gwałtownie, gdy

dotknęła piersi. Mijał czas.

Nagły ruch na skraju pola widzenia kazał mu się odwrócić.

Przemknął obok niego ktoś ubrany w pastelowo lawendowy

kombinezon. Kobieta, która kiedyś skierowała go do biura

zarządcy miasta.

- Cześć! - zawołał. - Znalazłem wszystkich tam, gdzie

mówiłaś. Dziękuję. Zaczynałem się już trochę bać.

Lawendowy strój odwrócił się i spojrzał w jego stronę.

Słońce odbijało się w czarnym szkle wizjera. Długą, milczącą

minutę później odpowiedziała:

- Nie ma za co. - I ruszyła dalej.

- Szukam Sally Chang. Znasz ją? Może widziałaś? To

schizolka, taka mała kobietka, błyskotliwa, lubiła jasne

ciuchy, ostry makijaż, coś w tym guście.

- Obawiam się, że nie jestem w stanie ci pomóc. -

Lawendowa taszczyła trzy zbiorniki tlenu. - Spróbuj poszukać

na pchlim targu. Tam jest masa jasnych ciuchów. - Zniknęła

w wejściu tunelu.

Gunther gapił się za nią nieprzytomnym wzrokiem, potem

potrząsnął głową. Czuł się tak bardzo, bardzo zmęczony.

*

Pchli targ sprawiał wrażenie, jakby przeszło przez niego

tornado. Namioty zostały porwane, stragany poprzewracane,

towary rozgrabione. Pod nogami chrzęściły okruchy

pomarańczowego i zielonego szkła. Pomimo to wieszak z

włoskimi szalikami, wart tyle, co miesięczna pensja, stał

nienaruszony wśród bałaganu. To był czysty nonsens.

Na całym terenie targowiska uwijali się schizole.

Schylali się i podnosili, zamiatali. Jednego z nich okładała

postać w kombinezonie.

Gunther zamrugał. Nie wierzył własnym oczom. Kobieta

schylała się pod ciosami, wrzeszcząc przeraźliwie i próbując

przed nimi uciec. Jeden z namiotów postawiono z powrotem; w

jego cieniu kolejne cztery kombinezony stały oparte o bar.

Nikt z nich nie ruszył na pomoc bitej kobiecie.

- Hej! - zawołał Gunther. Poczuł przytłaczający fakt

własnego istnienia, jak ktoś nagle postawiony na scenie w

środku spektaklu bez znajomości tekstu, czy jakiegokolwiek

pojęcia o przebiegu akcji i własnej w niej roli. - Przestań

ją bić!

Kombinezon odwrócił się w jego stronę. W ubranej w

rękawicę dłoni więził szczupłe ramię kobiety.

- Odejdź! - warknął przez radio męski głos.

- Co ty wyprawiasz? Jak się nazywasz? - Mężczyzna ubrany

był w uniform Westinghouse, jeden z około kilkunastu,

należących do zdrowych ludzi. Lecz Gunther rozpoznał

brązową, nerkowatą plamę na panelu brzusznym. - Czy to ty,

Posner? Puść tę kobietę.

- To nie kobieta - odpowiedział Posner. - Do diabła,

spójrz na nią - to nawet nie człowiek. To schizol.

Gunther włączył nagrywanie.

- Nagrywam to - ostrzegł. - Jeszcze raz uderzysz tę

kobietę i Ekatarina to sobie obejrzy. Obiecuję ci.

Posner puścił kobietę. Stała w roztargnieniu przez

sekundę czy dwie, zanim głos w głowie przejął nad nią

kontrolę. Schyliła się po miotłę i wróciła do pracy.

Gunther wyłączył nagrywanie i spytał:

- Dobrze. A więc co takiego zrobiła?

Posner z oburzeniem wyciągnął przed siebie nogę. Surowym

gestem wskazał na nią palcem.

- Zasikała mi cały but!

Ludzie w namiocie cały czas przyglądali się z

zainteresowaniem. Teraz wybuchnęli śmiechem.

- Sam sobie jesteś winny, Will! - wykrzyknął jeden z

nich. - Mówiłem ci, że przeznaczyłeś w grafiku za mało czasu

na higienę osobistą.

- Nie przejmuj się tą odrobiną wilgoci. Wygotuje się

sama, jak tylko wyjdziesz w próżnię!

Lecz Gunther ich nie słuchał. Gapił się na kobietę, którą

Posner przed chwilą tak źle potraktował i zastanawiał się,

dlaczego wcześniej nie rozpoznał w niej Anyi. Miała

ściągnięte usta, wykrzywioną zmartwieniem twarz, jak gdyby w

tyle jej głowy tkwił kluczyk, którym nakręcono ją trzy

obroty za dużo. Teraz także jej ramiona skuliły się do

środka.

- Przykro mi, Anya - powiedział. - Hiro nie żyje. Nie

mogliśmy nic zrobić.

Anya wciąż zamiatała, nieobecna i nieszczęśliwa.

*

Złapał ostatni zmianowy mikrobus do Centrum. Dobrze było

być znów w domu. Miiko Ezumi zadecydował, że należy pozbawić

zewnętrzne fabryki nadwyżek wody i tlenu, po czym wyrąbał w

skale kabinę prysznicową. Pomimo ograniczenia czasu

korzystania do trzech minut, ustawiła się długa kolejka. I

choć nie było mydła, nikt nie narzekał. Niektórzy umawiali

się po dwóch, trzech, żeby razem dłużej korzystać z kabiny.

Czekający na swoją kolej posyłali im sztubackie żarty.

Gunther umył się, znalazł czyste szorty i podkoszulkę

Glavkosmosu, i podreptał w dół holu. Zawahał się na chwilę

przed pokojem socjalnym, przysłuchując się grupie

rozmawiających przy stole ludzi. Wymieniali się opisami co

barwniejszych przypadków napotkanych schizoli.

- Widziałeś Łowcę Myszy?

- Jasne, i Ofelię!

- Papieża!

- Kaczuchę!

- Wszyscy znają Kaczuchę!

Byli roześmiani i szczęśliwi. Z pokoju wypływało ciepłe

uczucie jedności, które ojciec Gunthera zwykł w

sentymentalny sposób nazywać Gemutlichkeit. Gunther wszedł

do środka.

Liza Nagenda podniosła wzrok i zamarła. Jej szczęka

zamknęła się jak na sprężynie.

- Któż to, jeśli nie osobisty szpieg Izmailovej!

- Co? - Oskarżenie zaparło Guntherowi dech w piersiach.

Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu wsparcia. Nikt nie

patrzył mu w oczy. Wszyscy nagle zamilkli.

Twarz Lizy poszarzała od gniewu.

- Słyszałeś! To ty doniosłeś na Krishnę, może nie?

- No, to już był cios poniżej pasa! Musisz dusić w sobie

morze pieprzonej goryczy, skoro... - z trudem panował nad

sobą. Nie było sensu konkurować z jej histerią. - Nie twój

interes czym jest, a czym nie jest mój związek z Izmailovą.

- Rozejrzał się wokół stołu. - Żadne z was nie zasługuje na

to, żeby to wiedzieć, ale Krishna pracuje właśnie nad

antidotum. Jeśli zrobiłem lub powiedziałem cokolwiek, co

pomogło wepchnąć go z powrotem do laboratorium, to w

porządku, niech tak będzie.

Na jej usta wypełzł głupi uśmieszek.

- A jak brzmi twoja wymówka na węszenie za Willem Posnerem?

- Ja nigdy...

- Wszyscy już o tym słyszeliśmy! Powiedziałeś mu, że

pobiegniesz prosto do swojej drogiej Izmailovej z ze swoim

małym wideo.

- No, Liza, tym razem... - zaczął Takayuni. Wymierzyła mu

policzek.

- Czy wiecie, co robił Posner? - Gunther wycelował palec

w twarz Lizy. - No? Wiecie? Bił kobietę - Anyę! Bił Anyę,

zupełnie się nie przejmując, że ktoś na niego patrzy!

- No i co z tego? Jest jednym z nas, prawda? A nie jednym

z tych odjechanych, martwookich, wrzeszczących i

wydurniających się schizoli!

- Ty suko! - wydarł się na nią Gunther przez dzielący ich

stół. - Zabiję cię, przysięgam! - Jedni rzucili się przed

nim do ucieczki, drudzy ruszyli, by go zatrzymać, wywołując

nieopisany chaos. Sam Posner stanął Guntherowi na drodze z

rozstawionymi ramionami. Gunther wymierzył mu cios w twarz.

Posner upadł, wyglądając na zaskoczonego. Choć bolała go

ręka, Gunther czuł się nadzwyczaj dobrze; jeśli wszyscy

oszaleli, to dlaczego on miałby być wyjątkiem?

- No, spróbuj tylko! - skrzeczała Liza. - Wiedziałam od

poczatku, co z ciebie za typ!

Takayuni odciągnął Lizę w jedną stronę, a Hamilton

złapała Gunthera i pociągnęła w przeciwną. Dwóch kolegów

Posnera trzymało także jego na bezpieczny dystans.

- Dostałem już wszystko, co umiesz dać! - wrzeszczał

Gunther. - Ty tania cipo!

- Słyszycie go! Słyszycie, jak mnie nazywa!

Wśród obopólnych wrzasków wyprowadzono ich przeciwnymi

drzwiami.

*

- Już w porządku, Gunther. - Beth wcisnęła go do

najbliższej niszy sypialnej, jaką napotkali. Roztrzęsiony,

oparł się ciężko o ścianę i zamknął oczy. - Już w porządku.

Wcale nie było w porządku. Nagle dotarło do Gunthera, że

poza Ekateriną nie miał już żadnych przyjaciół. Nie

prawdziwych przyjaciół, lecz bliskich przyjaciół. Jak to się

mogło stać? To tak jakby wszyscy naraz zmienili się w

wilkołaki. Ci, którzy nie zwariowali, zostali potworami. -

Nie rozumiem.

Hamilton westchnęła.

- Czego nie rozumiesz, Weil?

- Sposobu, w jaki ludzie... w jaki my traktujemy

schizoli. Gdy Posner bił Anyę, obok stało czterech ludzi w

kombinezonach i żaden z nich nawet nie kiwnął palcem, żeby

go powstrzymać. Ani jeden! I ja to także czułem - nie ma

powodu udawać, że jestem lepszy od nich. Miałem ochotę

przejść obok udając, że nic nie widziałem. Co się z nami

dzieje?

Hamilton wzruszyła ramionami. Jej krótkie, ciemne włosy

wieńczyły zwyczajną, owalną twarz.

- Gdy byłam dzieckiem, chodziłam do dość drogiej szkoły.

Pewnego roku mieliśmy jedno z tych ćwiczeń, które mają

wzbogacać wewnętrznie. Wiesz? Lekcja życia. Podzielono nas

na dwie grupy - Więźniów i Strażników. Więźniom nie wolno

było opuszczać pewnego obszaru bez pozwolenia Strażnika,

Strażnicy dostawali lepszy lunch i inne przywileje. Bardzo

proste zasady. Ja byłam Strażnikiem.

- Niemalże od początku zaczęliśmy wyżywać się na

Więźniach. Popychaliśmy ich, wyzywaliśmy, ustawialiśmy w

szeregu. Niesamowite było to, że oni nam na to pozwalali.

Przeważali nad nami liczebnie, pięciu na jednego. Nie

mieliśmy nawet upoważnienia do takiego traktowania Więźniów.

Pomimo to żaden z nich się nie skarżył. Żaden z nich nie

sprzeciwił się i nie powiedział, że nie wolno nam tego

robić. Grali w naszą grę.

- Pod koniec miesiąca układ rozwiązano i mieliśmy cykl

seminariów na temat, czego się nauczyliśmy: korzenie

faszyzmu, i temu podobne. Poczytaj sobie Hannah Arendt.

Wtedy wszystko się skończyło. Poza tym tylko, że moja

najlepsza przyjaciółka już nigdy się do mnie nie odezwała.

Nie mogę jej winić. Nie po tym, co zrobiłam.

- Czego mnie to tak naprawdę nauczyło? Że ludzie będą

odgrywać każdą rolę, jaką im przydzielisz. Będą to robić bez

świadomości, że uczestniczą w grze. Weź jakąś mniejszość,

powiedz im, że są wyjątkowi i zrób z nich strażników -

zaczną odgrywać Strażników.

- Gdzie w takim razie szukać odpowiedzi? Jak uniknąć

wpadania w rolę?

- Niech mnie diabli, jeśli to wiem, Weil. Niech mnie

diabli, jeśli to wiem.

*

Ekatarina przeniosła swoją niszę na sam koniec tunelu.

Jej pokój był jedynym, do którego prowadził ten tunel, więc

miała mnóstwo prywatności. Gdy Gunther wchodził, do jego

przekaźnika dotarł pełen trzasków głos spikera.

- ...donieśli o wstrząsie. Przedstawiciele

.T:grifin04

rządu z Kairu odmówili... - Głos urwał się.

- Hej, udało ci się przywrócić... - zamilkł. Gdyby

przywrócono łączność, wiedziałby o tym. Mówiono by o tym w

Centrum. Oznaczało to, że kontakt radiowy nigdy nie został

kompletnie przerwany. Po prostu był pod kontrolą Programu.

Ekaterina spojrzała na niego. Płakała, ale już przestała.

- Orbitery Swiss Orbitals już nie istnieją! - wyszeptała.

- Zaatakowali je wszystkimi środkami, od bomb

konwencjonalnych po okruchy diamentowe. Obrócili w pył

stocznię kosmiczną.

Wizja tych wszystkich śmierci przysłoniła na chwilę to,

co powiedziała. Usiadł ciężko obok niej.

- To przecież znaczy, że...

- Nie ma statku kosmicznego, który mógłby teraz do nas

dotrzeć, masz rację. Chyba że jakiś właśnie do nas leci. W

innym wypadku jesteśmy tu uwięzieni.

Wziął ją w ramiona. Była zimna i rozedrgana. Miała gęsią

skórkę.

- Kiedy ostatni raz spałaś? - zapytał ostro.

- Nie...

- Używasz stymulatorów, prawda?

- Nie mogę sobie pozwolić na sen. Nie teraz. Później.

- Ekatarina. Energia, którą w ten sposób czerpiesz, nie

jest za darmo. Jest tylko pożyczona od twojego ciała. Gdy to

się skończy, ten cały dług na ciebie spadnie. Jak się za

mocno podkręcisz, wpadniesz prosto w śpiączkę.

- Nie robiłam... - przerwała, zmieszanie i niepewność

wkradły się jej do oczu. - Pewnie masz rację. Powinnam

trochę odpocząć.

Wtedy odezwał się Program:

- Kadra Dziewiąta buduje odbiornik radiowy. Ezumi dał im

wolną rękę.

- Cholera! - Ekatarina zerwała się na równe nogi - Możemy

jeszcze temu zapobiec?

- Występowanie przeciwko przedsięwzięciu cieszącemu się

powszechnym zainteresowaniem kosztowałoby cię twoją

wiarygodność, a na to nie możesz sobie pozwolić.

- Dobrze, więc jak możemy zminimalizować...

- Ekatarina - zaczął Gunther. - Sen, pamiętasz?

- Za sekundkę, dziecinko - poklepała materac. - Po prostu

połóż się i poczekaj na mnie. Uporam się z tym, zanim

zmrużysz oczy. - Pocałowała go delikatnie, pieszczotliwie. -

Zgoda?

- No dobrze.- Położył się i zamknął oczy, tylko na

sekundę.

Gdy się obudził, była już pora iść na zmianę. Ekatarina

zniknęła.

*

Minęło dopiero pięć dni od Władywostoku. Jednakże

wszystko uległo tak całkowitej przemianie, że czas przedtem

był jak wspomnienia z innego świata. W poprzednim życiu

nazywałem się Gunther Weil, pomyślał. Żyłem, pracowałem i

miałem swoje radości. Życie wtedy było całkiem fajne.

Wciąż szukał Sally Chang, jednak z gasnącą nadzieją. Do

tej pory, gdy rozmawiał z ludźmi w kombinezonach, pytali

czy mogą w czymś pomóc. Teraz coraz częściej nie.

Kaplica na trzecim poziomie była płytką misą pod ścianą

tarasu. Teren wokół położonego na samym dole prezbiterium

porastały kolorowe lilie, a turkusowe jaszczurki krzątały

się po kamieniach. Na prezbiterium dzieci grały w piłkę.

Gunther stał na górze, ucinając sobie pogawędkę z obdarzonym

smutnym głosem Ryohei Iomato.

Dzieci odłożyły piłkę i zaczęły tańczyć. Bawiły się w

"London Bridge". Gunther przyglądał im się z uśmiechem. Z

góry wyglądały jak zgraja kolorowych plam, jak rozwijający

się i zamykający pączek kwiatu. Stopniowo uśmiech zaczął

znikać z jego twarzy. Te dzieci tańczyły za dobrze. Żadne z

nich nie pomyliło kroku, nie wyłamało się, nie odeszło w

złym humorze od grupy. Ich postacie zdradzały napięcie, były

nieludzko, całkowicie pochłonięte sobą. Gunther musiał

odwrócić wzrok.

- Program nimi steruje - powiedział Iomato. - W zasadzie

nie mam wiele do roboty. Przeglądam nagrania wideo i

wybieram dla nich zabawy, piosenki, jakieś małe ćwiczenia,

żeby utrzymać je w zdrowiu. Czasem każę im rysować.

- Boże, jak ty to wytrzymujesz?

Iomato westchnął.

- Człowiek, którym byłem kiedyś, był alkoholikiem. Nie

miał łatwego życia, więc pewnego dnia zaczął pić, żeby zabić

cierpienie. I wiesz co?

- Nie zadziałało.

- Właśnie. Uczyniło go jeszcze nieszczęśliwszym. Miał

więc już dwa powody, żeby się upijać. Muszę mu przyznać

jednak, że bardzo się starał. Nie był typem człowieka, który

rezygnuje łatwo z tego, w co wierzy tylko dlatego, że to nie

wychodzi tak, jak powinno.

Gunther milczał.

- Myślę, że jedyną rzeczą, która powstrzymuje mnie od

tego, żeby zdjąć hełm i do nich dołączyć, jest moja pamięć.

*

Związkowe Centrum Nagrań Wideo stanowiło wąski ciąg biur

w najdalszej części tuneli. Składano tam wstępnie materiały

reklamowe, i sporadycznie dokumenty handlowe, by potem

wysłać je do lepiej wyposażonych ośrodków na Ziemi. Gunther

mijał kolejne biura, wyłączając migoczące ekrany, których

nikt nie doglądał od czasu katastrofy.

Chodzenie po pustych pokojach, które zwykle kipiały

życiem, wprawiało Gunthera w lekkie podenerwowanie. Biurka i

konsole robocze porzucono w umyślnym nieporządku, jakby ich

operatorzy dopiero co wyszli na kawę i mieli za chwilę

wrócić. Gunther złapał się na tym, że co chwila odwraca się

za siebie, by stwierdzić, że ten ruch to tylko jego własny

cień. Wzdragał się na najcichszy dźwięk. Z każdym wyłączonym

urządzeniem cisza za jego plecami rosła. Czuł się dwa razy

bardziej samotny niż na powierzchni.

Zgasił ostatnie światło i wszedł do mrocznego

przedpokoju. Z cienia wyłoniły się dwa kombinezony ze

splecionymi literami H i A na piersiach. Aż podskoczył z

wrażenia. Były oczywiście puste - wśród zdrowych nie było

pracowników Hyundai Aerospace. Ktoś po prostu zostawił je

tutaj tymczasowo przed nastaniem szaleństwa.

Kombinezony rzuciły się na niego.

- AAA! - krzyknął z przerażenia, gdy złapały go pod

ramiona i podniosły w powietrze. Jeden z nich odsłonił jego

komputer i wyłączył. Zanim zdał sobie sprawę, co się dzieje,

zrzucono go z niewielkich schodów prosto w jakieś drzwi.

- Pan Weil.

Był w wysokim pokoju, wyciętym w skale na instalację

oczyszczania tlenu, której jeszcze nie zbudowano.

Zawieszony pod sufitem ciąg roboczych lamp dostarczał

słabego światła. Za biurkiem na drugim końcu pomieszczenia

siedziała postać w kombinezonie, a tuż przy niej stały dwie

następne. Wszyscy ubrani w uniformy Hyundai Aerospace. Nie

było sposobu, żeby ich zidentyfikować.

Zaciągnęli go przed biurko.

- Co tu się dzieje? - spytał Gunther. - Kim jesteście?

- Jesteś ostatnią osobą, której moglibyśmy to zdradzić. -

Nie umiał stwierdzić, kto z nich się odezwał. Dochodzący

przez radio głos był całkowicie zdepersonalizowany przez filtr

elektroniczny. - Panie Weil, jest pan oskarżony o

popełnienie zbrodni przeciwko współobywatelom. Czy chce pan

powiedzieć coś w swojej obronie?

- Co? - Gunther popatrzył na kombinezony przed nim i przy

jego bokach. Byli absolutnie nierozróżnialni. Nagle zaczął

się bać tego, co ci ludzie mogliby chcieć uczynić, uzbrojeni

w swą doskonałą anonimowość. - Słuchajcie, nie macie prawa

tego robić. Jeśli macie wobec mnie jakiekolwiek zarzuty,

istnieje przecież odpowiednia struktura władzy, do której

możecie się zwrócić.

- Nie wszyscy są zadowoleni z rządów Izmailovej -

powiedział sędzia.

- Ale to przecież ona steruje Programem. Nie

uruchomilibyśmy Bootstrap, gdyby Program nie sterował

schizolami - dodał drugi.

- Po prostu musimy nad nią popracować. - Być może

powiedział to sędzia, być może kto inny. Gunther nie miał

pojęcia.

- Czy życzysz sobie odpowiadać z wolnej stopy?

- Co właściwie mi zarzucacie? - zapytał zdesperowany

Gunther. - Dobrze, może rzeczywiście coś zrobiłem źle,

dopuszczam taką możliwość. Lecz może to po prostu wy nie

rozumiecie mojej sytuacji. Wzięliście to pod uwagę?

Cisza.

- Z jakiego powodu jesteście tacy wściekli? Z powodu

Posnera? Nie czuję się winny w jego sprawie. Nie mam zamiaru

przepraszać. Nie można katować ludzi tylko dlatego, że są

chorzy. Są wciąż ludźmi, jak my wszyscy. Mają swoje prawa.

Cisza.

- A jeśli myślicie, że jestem czymś w rodzaju szpiega, i

że chodzę i donoszę na ludzi do Ek... do Izmailovej, to

krótko mówiąc, nie macie racji. To znaczy rozmawiam z nią,

nie udaję, że nie, ale nie jestem jej szpiegiem ani nikim

podobnym. Ona nie ma szpiegów. Nie potrzebuje ich! Po prostu

stara się, żeby wszystko grało.

- Chryste, nie wiecie nawet przez co ona przeszła dla

was! Nie widzieliście, ile ją to kosztuje! Niczego bardziej

nie pragnie, jak ustąpić. Lecz musi tam tkwić, bo... -

przerwał, bo w radiu pojawił się niesamowity, mroczny

bełkot. Po chwili Gunther uzmysłowił sobie, że to oni się z

niego śmieją.

- Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos?

Jeden ze strażników Gunthera zrobił krok do przodu.

- Wysoki sądzie, ten mężczyzna twierdzi, że schizole to

ludzie. Nie zauważa faktu, że nie mogliby żyć bez naszego

wsparcia i nadzoru. Ich dobrobyt ma swoją cenę - jest nią

nasza nie kończąca się praca. Oskarżony własnymi ustami

potwierdził stawiane mu zarzuty. Zwracam się do wysokiego

sądu o wymierzenie odpowiedniej do przewinienia kary.

Sędzia spojrzał na prawo, potem na lewo. Jego dwóch

towarzyszy skinęło potwierdzająco głowami i wycofało się w

cień. Biurko zaaranżowano w miejscu, gdzie miał być kanał

poboru powietrza. Gunther akurat zdążył uświadomić to sobie,

gdy tamtych dwóch wróciło, prowadząc kogoś w uniformie G5,

identycznym jak jego.

- Moglibyśmy pana zabić, panie Weil - trzeszczał sztuczny

głos. - Lecz to byłoby marnotrawstwo. Potrzebujemy każdego

umysłu i każdej pary rąk. Wszyscy musimy pracować razem w

potrzebie.

G5 stał sam, nieruchomo, na środku pokoju.

- Patrz.

Dwa kombinezony Hyundai podeszły do G5. Cztery ręce

zajęły się uszczelkami. Z rutynową skutecznością odpięli

zatrzaski i podnieśli hełm. Stało się to tak szybko, że

ofiara nie zdążyłaby zareagować, nawet gdyby chciała.

Spod kasku wyłoniła się przestraszona, zmieszana twarz

schizola.

- Zdrowie psychiczne jest przywilejem, panie Weil, a nie

prawem. Zostałeś uznany za winnego zarzucanych ci czynów. My

jednakże nie jesteśmy okrutni. Tym razem poprzestaniemy

tylko na ostrzeżeniu. Niestety żyjemy w zdesperowanych

czasach. Przy następnym wykroczeniu - nawet tak nieznacznym,

jak poinformowanie Małego Generała o niniejszym spotkaniu -

będziemy zmuszeni wymierzyć sprawiedliwość bez kolejnej

rozprawy - sędzia zrobił zamierzoną przerwę. - Czy wyraziłem

się jasno?

Gunther niechętnie skinął głową.

- Więc możesz odejść.

Przy wyjściu jeden ze strażników oddał mu komputer.

*

Pięciu ludzi. Był pewien, że tylko tylu uczestniczyło w

tym przedstawieniu. No, może jeszcze dwóch lub trzech, to

wszystko. Posner na pewno maczał w tym palce, Gunther był

tego pewien. Nie powinno być trudno odgadnąć tożsamość

pozostałych.

Nie odważył się zaryzykować.

Pod koniec zmiany zastał Ekaterinę już śpiącą. Sprawiała

wrażenie wynędzniałej i niezdrowej. Ukląkł przy niej i

delikatnie pogłaskał ją w policzek wierzchem dłoni.

Jej powieki zadrgały i otworzyły się.

- Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię budzić. Śpij sobie

dalej, dobrze?

Uśmiechnęła się.

- Jesteś kochany, Gunther, ale i tak miałam zamiar

zdrzemnąć się tylko na chwilę. Muszę wstać za piętnaście

minut. - Jej powieki znów opadły w dół. - Jesteś jedyną

osobą, której mogę jeszcze ufać. Wszyscy mnie okłamują,

wprowadzają w błąd, siedzą cicho wiedząc coś, o czym

powinnam wiedzieć. Jesteś jedynym, na którego szczerość mogę

wciąż liczyć.

Masz wrogów, pomyślał. Nazywają cię Małym Generałem i nie

podoba im się sposób, w jaki rządzisz. Nie są gotowi, by

bezpośrednio stawić ci czoło, ale mają już swój plan. I są

bezwzględni.

Już głośno powiedział

- Śpij już.

- Wszyscy są przeciwko mnie - wyszeptała. - Pieprzone

sukinsyny.

*

Cały następny dzień spędził na przeszukiwaniu pomieszczeń

przeznaczonych pod nowe instalacje oczyszczania powietrza.

Natrafił na pustelnię samotnego schizola, zbudowaną z

podartych kombinezonów próżniowych, lecz po skonsultowaniu

się z Programem doszedł do wniosku, że nikt tu nie mieszkał

od wielu dni. Po Sally Chang nie było śladu.

Chociaż przeszukiwanie zamkniętych terenów przed procesem

było wyjątkowo wyczerpujące nerwowo, to teraz wyglądało to

dużo gorzej. Wrogowie Ekateriny zasiali w nim ziarno

strachu. Rozsądek podpowiadał mu, że nie czyhają na niego za

każdym rogiem, że nie ma się czego obawiać, dopóki znowu im

nie podpadnie. Lecz podświadomość go nie słuchała.

Czas wlókł się ospale. Gdy w końcu wyszedł na światło

dzienne pod koniec zmiany, długotrwała izolacja sprawiła, że

czuł się lekko na bakier z rzeczywistością. Z początku nie

dostrzegł nic niezwykłego. Potem jego radio wybuchło

kakofonią głosów, a ludzie biegali w pośpiechu we wszystkie

możliwe strony. W powietrzu wyczuwało się radosne drżenie.

Ktoś śpiewał.

Złapał za rękaw przebiegającego obok kombinezonu i

zapytał:

- Co tu się dzieje?

- Nie słyszałeś? Wojna się skończyła. Zawarli pokój. A do

nas leci statek!

*

"Jezioro Genewskie" przez całą długą drogę z Ziemi na

Księżyc utrzymywało ciszę telewizyjną, w obawie przed bronią

laserową dalekiego zasięgu. Dopiero wraz z nadejściem

informacji o zawarciu pokoju nadali bezpośredni przekaz do

Bootstrap.

Ludzie Ezumi, z pomocą schizoli, uszyli z kawałków płótna

olbrzymi prostokątny ekran i wycięli nieco pędów winorośli,

by móc go rozwiesić na zacienionej ścianie krateru.

Następnie zgaszono główne światła i wyświetlono obraz wideo.

Szwajcarscy kosmonauci przepychali się ze śmiechem przed

kamerą, wszyscy ubrani w dżins i czerwone kowbojskie

kapelusze. Opowiadali, jak udało im się uciec przed

rakietami samonaprowadzającymi. Ich bezczelne młodością

głosy przekrzykiwały się nawzajem.

Pod ekranem zgromadzili się najważniejsi oficerowie.

Gunther rozpoznał ich kombinezony. Z nowo wzniesionych

głośników buchnął głos Ekateriny:

- Kiedy do nas dotrzecie? Musimy zdążyć przygotować port

kosmiczny. Ile godzin?

Wznosząc pięć palców, blondynka na ekranie odpowiedziała:

- Czterdzieści pięć!

- Nie, czterdzieści trzy!

- Nic z tych rzeczy!

- Prawie czterdzieści pięć!

Ponownie głos Ekateriny wciął się w zamieszanie:

- A co z orbiterami? Słyszeliśmy, że zostały zniszczone.

- Zgadza się, zniszczone!

- To bardzo niedobrze, bardzo niedobrze. Zabierze nam

całe lata, zanim...

- Jednak większość ludzi...

- Otrzymaliśmy sześć ostrzeżeń; większość zjechała

wahadłowcami na dół, była wielka ewakuacja.

- Także wielu zginęło. Było okropnie.

Tuż pod oficerami uwijała się grupka schizoli pod

kierunkiem człowieka w kombinezonie. Montowali podest dla

kamery. Teraz kombinezon zamachał ręką, żeby się odsunęli.

W "Jeziorze Genewskim" ktoś zawołał i kilka głów odwróciło

się w stronę monitora. Kombinezon obracał powoli kamerę

wysyłając im panoramę miasta.

Jeden z kosmonautów zapytał:

- Jak tam jest u was? Widzę, że niektórzy noszą

kombinezony, a pozostali nie. Dlaczego?

Ekatarina wzięła głęboki wdech:

- Trochę się tu pozmieniało.

*

Gdy Szwajcarzy dotarli, w Centrum odbyła się niezła

impreza. Przesunęły się pory snu i wszyscy, z wyjątkiem

żelaznej obsady odpowiedzialnej za dozór nad schizolami,

pognali witać kilkunastu gości na Księżycu. Tańczyli do

upadłego, pijąc destylowaną próżniowo wódkę. Wszyscy mieli

coś do powiedzenia. Wymieniano plotki oraz poglądy co do

szans na trwały pokój.

Gunther wychodził w środku zabawy. Szwajcarzy

przygnębiali go. Wszyscy byli tacy młodzi, wypoczęci i

chętni do pracy. Przy nich czuł się zdruzgotany i cyniczny.

Miał ochotę złapać ich i wstrząsnąć tak mocno, żeby się

obudzili.

Przygnębiony wędrował wzdłuż pozamykanych laboratoriów.

Gdy mijał pomieszczenie, które kiedyś zajmowały Badania nad

Komputerem Wirusowym, ujrzał Ekaterinę z kapitanem "Jeziora

Genewskiego" rozmawiających nad stosem skrzynek z

bioflopami. Schylone nisko nad komputerem Ekateriny,

słuchały Programu.

- Czy brałeś pod uwagę znacjonalizowanie tutejszego

przemysłu? - spytała pani kapitan. - Dzięki temu mielibyśmy

środki do zbudowania Nowego Miasta. Wtedy do zarządzania

Bootstrap starczyłoby zaledwie kilka automatycznych urządzeń

i ludzka obecność tutaj stałaby się zbędna.

Gunther był zbyt daleko, by móc usłyszeć reakcję

Programu, lecz ujrzał, jak obie kobiety wybuchnęły śmiechem.

- Cóż - powiedziała Ekatarina. - W ostateczności będziemy

zmuszeni renegocjować warunki z macierzystymi korporacjami.

Mając tylko jeden sprawny statek kosmiczny, nie można łatwo

wymienić załogi. Fizyczna obecność stała się cennym towarem.

Bylibyśmy głupcami, nie korzystając z okazji.

Ruszył dalej, pogrążając się w cieniu korytarza. Włóczył

się bez celu. W końcu zobaczył przed sobą światło i usłyszał

głosy. Jeden należał do Krishny, lecz mówił szybciej i

dobitniej w stosunku do głosu, do którego Gunther przywykł.

Zaintrygowany, zatrzymał się tuż przed drzwiami.

Krishna stał pośrodku laboratorium. Przed nim stała Beth

Hamilton, przytakując mu z szacunkiem.

- Tak jest, sir - powiedziała. - Zrobię to. Tak jest. -

Nagle dotarło do niego, że Krishna wydaje jej rozkazy.

Krishna podniósł wzrok.

- Weil! Właśnie miałem cię szukać.

- Mnie?

- No chodź tu, nie ociągaj się - Krishna skinął na niego

z uśmiechem i Guntherowi nie pozostało nic innego, jak

posłuchać. Krishna wyglądał teraz jak młody bóg.

Natchnienie tańczyło mu w oczach jak ogień. To dziwne, że

Gunther wcześniej nie zwrócił uwagi, że Krishna jest taki

wysoki. - Powiedz mi, gdzie jest Sally Chang?

- Nie wie... to znaczy, nie mo... - przerwał, by

przełknąć ślinę. - Myślę, że ona nie żyje. - Dopiero potem

zapytał: - Krishna? Co sie z tobą stało?

- Zakończył swoje badania - poinformowała go Beth.

- Przerobiłem na nowo całą swoją osobowość - powiedział

Krishna. - Nie jestem już taki nieśmiały, zauważyłeś? -

Położył rękę na ramieniu Gunthera, który poczuł się nagle

bezpieczny. - Gunther, nie będę ci opowiadał, ile trudu

kosztowało mnie zebranie resztek napędów modyfikujących ze

starych ekperymentów, w ilości pozwalającej na wypróbowanie

tego na sobie. Ale to działa. Dysponujemy już środkiem,

który, poza innymi zastosowaniami, stanowi uniwersalne

lekarstwo dla wszystkich w Bootstrap. Do tego celu

potrzebujemy jednak napędów modyfikujących, których tu nie

ma. A teraz powiedz mi, dlaczego sądzisz, że Sally Chang nie

żyje?

- Cóż, hmmm, szukałem jej cztery bite dni. Także Program

szukał na własną rękę. Byłeś tu uwiązany przez cały czas,

więc pewnie nie znasz schizoli tak dobrze jak większość z

nas. Planowanie nie jest ich najsilniejszą stroną.

Prawdopodobieństwo, że któryś z nich będzie w stanie tak

długo aktywnie unikać wykrycia, jest praktycznie zerowe.

Jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy, to takie,

że zdążyła wyjść w próżnię, zanim dosięgnął jej efekt ataku,

wsiadła do ciężarówki i kazała się wieźć jak najdalej, aż

skończy się tlen.

Krishna pokręcił przecząco głową.

- Nie. To po prostu nie pasuje do jej charakteru. Mimo

najszczerszych chęci nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że

popełnia samobójstwo.

Otworzył szufladę.

- To może nam pomóc. Pamiętasz, jak powiedziałem, że

brakuje dwóch napędów mimetycznych, a nie tylko

schizomimetycznego?

- Mniej więcej.

- Byłem zbyt zajęty, żeby się tym przejmować, lecz czy to

nie dziwne? Po co Chang wzięła zasobnik, jeśli nie miała

zamiaru go użyć?

- Co było w drugim zasobniku? - spytała Hamilton.

- Paranoja - odparł Krishna - lub raczej wystarczająco

dobry chemiczny analog. Choć w dzisiejszych czasach paranoja

jest bardzo rzadką przypadłością, wciąż pozostaje niezwykle

interesująca. Charakteryzuje się występowaniem rozwiniętego,

wewnętrznie spójnego zespołu urojeń. Pacjentka paranoidalna

dobrze funkcjonuje pod względem intelektualnym i jest

bardziej jednolita od schizofrenika. Jej reakcje emocjonalne

i społeczne są zbliżone do normalnych. Jest zdolna do

celowego działania. Jest więc możliwe, że w całym tym

zamieszaniu osobnik paranoidalny byłby w stanie uniknąć

wykrycia.

- Dobrze. Zbierzmy wszystko razem do kupy - powiedziała

Hamilton. - Na Ziemi wybucha wojna. Chang otrzymuje rozkazy,

uruchamia bomby programowe i jedzie do Bootstrap z

zasobnikiem pełnym szaleństwa i małą strzykawką paranoi...

Nie, to bez sensu. Nie układa się w całość.

- Jak to?

- Paranoja nie uchroniłaby jej od schizofrenii. Jak w

takim razie chroniła się przed własnymi aerozolami?

Gunthera olśniło.

- Lawendowy!

*

Trafili na Sally Chang na najwyższym tarasie Bootstrap.

Najwyższy poziom był dopiero w trakcie budowy. Pewnego dnia

- obiecywały broszury związkowe - daniele będą się pasły nad

brzegami przejrzystych stawów, a wydry będą figlować w

strumieniach. Lecz jak do tej pory nie wytworzono tu jeszcze

gleby, nie wprowadzono do niej dżdżownic i kolonii bakterii.

Był tylko piach, maszyny i kilka zabiedzonych, przypadkowo

wysianych chwastów.

Obóz Chang znajdował się na brzegu strumienia, tuż pod

lampą szczytową. Na ich widok zerwała się na równe nogi,

rozejrzała szybko w obie strony i najwyraźniej zdecydowała,

by nic sobie z nich nie robić.

Na podporze osi zaworu tamującego strumień widniał

wytopiony spawarką napis: STACJA AWARYJNEJ OBSŁUGI KOPUŁY.

Pod nim stała niska piramida pojemników z tlenem i

aluminiowa skrzynia wielkości trumny.

- Bardzo sprytne - szepnęła przez przekaźnik Beth do

Gunthera. - Śpi w skrzyni, więc każdy, kto tędy przechodzi,

myśli, że to porzucony sprzęt.

Lawendowy kombinezon podniósł rękę na powitanie i odezwał

się spokojnym głosem:

- Sie ma, koledzy. W czym moge wam pomóc?

Krishna podszedł i wziął ją za ręce.

- Sally, to ja - Krishna!

- Dzięki Bogu! - padła mu w ramiona. - Tak się bałam.

- Już wszystko w porządku.

- Z początku, gdy zobaczyłam, jak tu idziesz, pomyślałam,

że jesteś Najeźdźcą. Taka jestem głodna. Nie pamiętam, kiedy

ostatni raz coś jadłam - uczepiła się rękawa Krishny. -

Słyszałeś o Najeźdźcach, prawda?

- Myślę, że lepiej będzie, jak mi o nich opowiesz.

Ruszyli w kierunku schodów. Krishna dawał Guntherowi

znaki, wskazując na pas kombinezonu Chang. Wisiał tam

zasobnik wielkości piersiówki. Gunther wyciągnął rękę i

odczepił go od pasa. Napędy modyfikujące! Trzymał je w ręku.

Z jej drugiej strony, Beth Hamilton równie szybko weszła

w posiadanie prawie pełnego zasobnika z napędami

wywołującymi paranoję, po czym zaraz sprawiła, że zniknął.

Sally Chang, pochłonięta wyjaśnianiem swojego

rozumowania, niczego nie zauważyła.

- ... posłuchali mnie oczywiście. Ale coś mi w tym nie

pasowało. Zastanawiałam się nad tym długo, aż w końcu

zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Wilk schwytany w

potrzask odgryzie własną łapę, żeby się uwolnić. Zaczęłam

szukać wilka. Jaki nieprzyjaciel był pretekstem do tak

ekstremalnych poczynań? Z pewnością nie ludzki.

- Sally - zaczął Krishna. - Chciałbym, żebyś wzięła pod

uwagę możliwość, że ta konspiracja - z braku lepszego słowa

- może mieć swoje korzenie głębiej niż przypuszczasz.

Mianowicie, że problem tkwi nie w zewnętrznym wrogu, lecz

wytworach naszego własnego mózgu. A dokładniej, że

Najeźdźcy są produktem psychomimetyki, którą sobie

wstrzyknęłaś, gdy to wszystko się zaczęło.

- Nie. Nie, jest zbyt wiele dowodów. Wszystko do siebie

pasuje! Najeźdźcy potrzebowali sposobu, żeby się przed nami

ukryć zarówno fizycznie, co osiągnęli dzięki kombinezonom

próżniowym, jak i psychologicznie, co osiągnęli przez

zbiorowe szaleństwo. Tak przebrani, są w stanie poruszać się

wśród nas, unikając wykrycia. Czy ludzie byliby zdolni

przekształcić całe Bootstrap w niewolników? Nie do

pomyślenia! Są w stanie czytać nasze myśli, jak otwartą

księgę. Gdybyśmy nie chronili się za pomocą schizomimetyki,

mogliby odczytać całą naszą wiedzę, wszystkie tajemnice

naszych wojskowych badań...

Słuchając jej wywodu, Gunther nie mógł się oprzeć

wyobrażeniu, co Liza Nagenda powiedziałaby słysząc te

wariactwa. Na wspomnienie jej osoby zacisnęły mu się

szczęki. Uświadomił sobie, że podobnie jak jedna z tych

maszyn, Chang nie jest w stanie nic poradzić, że bawi się

własnym kosztem.

*

Ekatarina czekała na końcu schodów. Jej ręce wyraźnie się

trzęsły, a w głosie dało się słyszeć nieznaczne drżenie.

- O co chodzi w tym wszystkim, co Program mówi mi o

napędach modyfikujących? Krishna miał chyba wynaleźć jakieś

lekarstwo?

- Mamy je - powiedział Gunther cicho. W jego głosie

brzmiała radość. Podniósł zasobnik. - Już po wszystkim,

możemy uleczyć naszych przyjaciół.

- Pokaż - rozkazała Ekatarina. Wzięła od niego pojemnik.

- Nie, stój! - krzyknęła Hamilton, lecz było za późno.

Za nią Krishna dyskutował z Sally o jej interpretacjach

ostatnich wydarzeń. Żadne z nich nie zauważyło jeszcze, że

ci z przodu się zatrzymali.

- Nie zbliżajcie się! - Ekatarina zrobiła dwa szybkie

kroki do tyłu. Potem dodała groźnie: - Nie chcę sprawiać

kłopotu. Musimy jednak jakoś to rozwikłać i do tego czasu

nie życzę sobie mieć nikogo zbyt blisko. To dotyczy także

ciebie, Gunther.

Zaczęli się gromadzić chorzy. Najpierw nadchodzili

pojedynczo, po dwóch, potem tuzinami. Zanim stało się

oczywiste, że Ekaterina wezwała ich za pomocą Programu,

Krishna, Chang i Hamilton zostali już oddzieleni ścianą

ludzi od niej i Gunthera.

Chang stała bez ruchu. Gdzieś poza swą niewidoczną twarzą

próbowała zmodyfikować swoje teorie, by mogły pomieścić to

nowe wydarzenie. Nagle jej ręce uderzyły w kombinezon,

szukając zaginionych zasobników. Spojrzała na Krishnę i z

przerażeniem powiedziała:

- Jesteś jednym z nich!

- Oczywiście, że nie jestem... - zaczął Krishna. Lecz ona

już się odwracała i za chwilę uciekała desperacko po

schodach z powrotem na górę.

- Niech idzie - nakazała Ekaterina. - Musimy pomówić o

dużo poważniejszych sprawach.- Dwóch schizoli wtaszczyło

właśnie między nich niewielki piec przemysłowy. Postawili go

na ziemi, a trzeci podłączył wtyczkę do prądu. Wnętrze

zaczęło się żarzyć. - Ten zasobnik to wszystko, co macie,

nieprawdaż? Gdybym go upiekła, nie byłoby szans odtworzyć

jego zawartości.

- Izmailova, posłuchaj - zaczął Krishna.

- Słucham. Mów.

Gdy Krishna tłumaczył, Izmailova słuchała z założonymi za

siebie rękami. Jej postawa wyrażała sceptycyzm. Gdy

skończył, pokręciła przecząco głową.

- To szlachetny kaprys, lecz jest tylko kaprysem.

Chciałbyś zmienić nasze umysły w coś zupełnie nie pasującego

do dotychczasowej drogi ewolucji człowieka. Zamienić

siedlisko myśli w fotel pilota odrzutowca. Na tym polega

twój pomysł? Pożegnaj się z nim. W chwili otwarcia tego

szczególnego pudełka nie będzie sposobu, żeby wepchnąć jego

zawartość z powrotem do środka. A ty nie podałeś żadnych

przekonujących argumentów, że powinniśmy je otworzyć.

- Ale ludzie w Bootstrap! - sprzeciwił się Gunther. -

Oni...

Przerwała mu.

- Gunther, nikomu nie podoba się to, co się z nimi stało.

Lecz jeśli reszta ma zapłacić rezygnacją z własnego

człowieczeństwa za tą dyskusyjną i etycznie wątpliwą

kurację... to cóż, cena jest po prostu zbyt wygórowana.

Szaleni czy nie, przynajmniej są jeszcze ludźmi.

- Czy ja jestem nieludzki? - spytał Krishna. - Czy nie

będę się śmiał, jak mnie połaskoczesz?

- Nie masz prawa o tym decydować. Poprzestawiałeś sobie

neurony i zatwardziale bronisz swojego dzieła. Jakie testy

na sobie przeprowadziłeś? Jak sumiennie określiłeś wszystkie

swoje odchyły od ludzkiej normy? Gdzie są twoje parametry? -

Były to czysto retoryczne pytania; analizy, które miała na

myśli, zajmowały całe tygodnie. - Nawet, jeśli okażesz się

całkowicie ludzki - nie sądzę, że tak będzie! - kto nam

powie, jakie będą długofalowe konsekwencje? Co nas

powstrzyma od stopniowego, krok za krokiem, osuwania się w

szaleństwo? Kto zdefiniuje, czym jest szaleństwo? Kto

zaprogramuje programistów? Nie, to niemożliwe. Nie będę

ryzykowała naszych umysłów.

- Ekaterina - powiedział łagodnie Gunther. - Jak długo

już jesteś na nogach? Posłuchaj sama siebie. To narkotyk

myśli za ciebie.

Zbyła go machnięciem ręki, nie udzielając odpowiedzi.

- Małe techniczne pytanie - zabrała głos Hamilton. - Jak

uruchomisz Bootstrap bez tego? Istniejący układ zamienia nas

powoli w małych faszystów. Mówisz, że obawiasz się

szaleństwa - a jacy będziemy za rok?

- Program zapewnia mnie...

- Program jest tylko programem! - krzyknęła Hamilton. -

Niezależnie, ile ma w sobie interaktywności, nie jest

elastyczny. Nie ma nadziei. Nie potrafi ocenić

nieprzewidzianej sytuacji. Umie tylko wymuszać stare

decyzje, stare wartości, stare zwyczaje, stare obawy.-

Ekaterina nagle się ocknęła.

- Zostawcie mnie w spokoju! - wrzeszczała. - Przestańcie,

przestańcie, przestańcie! Nie chcę już słuchać!

- Ekatarina... - zaczął Gunther.

Lecz jej ręka tylko zacisnęła się mocniej na pojemniku.

Jej kolana powoli zginały się, chcąc uklęknąć przed piecem.

Gunther widział, że przestała słuchać. Narkotyki i

odpowiedzialność wpędziły ją w ten stan, rozkręcając ją i

ogłupiając sprzecznymi żądaniami, aż stanęła drżąc na skraju

przepaści. Przespana noc mogłaby polepszyć jej samopoczucie,

pozwolić na przeprowadzenie rozsądnej dyskusji. Lecz teraz

nie było już czasu. Słowa nie mogły już jej zatrzymać. I

była za daleko od niego, by był w stanie przeszkodzić w

zniszczeniu napędów. W tym momencie poczuł tak silny

przypływ uczuć w stosunku do niej, że nie sposób tego

opisać.

- Ekatarina - powiedział. - Kocham cię.

Obróciła częściowo głowę w jego stronę i nieobecnym,

nieco zirytowanym głosem powiedziała:

- Co pow...

Wyciągnął kołkowiec zza pasa, wycelował i wypalił.

Hełm Ekatariny rozpadł się na kawałki.

Upadła.

*

- Chciałem tylko rozbić hełm. To by ją zatrzymało. Lecz

wydawało mi się, że nie uda mi się tak dobrze wymierzyć.

Dlatego celowałem w środek głowy.

- Dość - powiedziała Hamilton. - Zrobiłeś to, co

musiałeś. Przestań się zadręczać. Mów o bardziej

praktycznych sprawach.

Pokręcił głową, wciąż pełen wątpliwości. Przez bardzo

długi czas trzymano go na beta-endorfinach. Nie był w stanie

odczuwać, dbać o cokolwiek. Był jak spowity miękkim całunem.

Nic nie mogło go dosięgnąć. Nic nie mogło go zranić.

- Jak długo z tego wychodziłem?

- Jeden dzień.

- Jeden dzień! - Rozejrzał się po skromnym pokoju.

Łagodne, kamienne ściany, sprzęt laboratoryjny z jego

gładkimi, nie zobowiązującymi powierzchniami. Na drugim

końcu Krishna i Chang stali oparci o tablicę, sprzeczając

się radośnie i niecierpliwie bazgrząc nawzajem po swoich

gryzmołach. Podszedł do nich jeden ze Szwajcarów i odezwał

się do ich pleców. Krishna skinął głową nie przerywając

dyskusji ani nie obracając na niego wzroku. - Myślałem, że

dużo dłużej.

- Wystarczająco długo. Uratowaliśmy już wszystkich

związanych z grupą Sally Chang i dobrze nam idzie z resztą.

Już niedługo przyjdzie czas, żebyś zdecydował, jak chcesz

się przepisać.

Pokręcił głową. Czuł się martwy.

- Chyba nie mam na to ochoty, Beth. Po prostu nie mam do

tego serca.

- Damy ci serce.

- Nie, nie ch... - Poczuł, że znów wzbiera w nim czarna

mgła. Powracała cyklicznie - za każdym razem, gdy zaczynał

myśleć, że w końcu uda mu się to pokonać. - Nie chcę, by

fakt, że zabiłem Ekatarinę został spłukany w ciepłym nurcie

samozadowolenia. Na samą myśl robi mi się niedobrze.

- My też tego nie chcemy. - Posner przewodniczył

siedmioosobowej delegacji, która właśnie weszła do

laboratorium. Krishna i Chang wstali na powitanie i grupa

rozbiła się na dwie kręcące się grupki. - Dość już tego.

Nadszedł czas, żebyśmy wszyscy wzięli odpowiedzialność za

konsekwencje...- Wszyscy mówili jednocześnie. Hamilton

skrzywiła się.

- Zaczęli brać odpowiedzialność...

Hałas narastał.

- Nie można tu rozmawiać - powiedziała. - Zabierz mnie

stąd na powierzchnię.

*

Jechali na zachód drogą na Seething Bay. W kabinie

panowało normalne ciśnienie. Przed nimi słońce prawie

dotykało już zmęczonych ścian krateru Sommering. Od gór i

kraterów rozciągały się cienie, kładąc się na promieniście

rozświetlonej równinie Sinus Medii. Dla Gunthera był to

boleśnie piękny widok. Nie chciał na niego reagować, lecz te

surowe linie wywoływały w nim samotny ból, który w jakiś

sposób sprawiał mu ulgę.

Hamilton dotknęła komputera. W ich głowach zabrzmiała

melodia "Putting on the Ritz".

- A jeśli Ekatarina miała rację? - zapytał smutno. - A

jeśli w ten sposób pozbywamy się wszystkiego, co ludzkie?

Perspektywa metamorfozy w jakiegoś zadufanego w sobie,

bezdusznego supermana zbytnio mnie nie pociąga.

Hamilton pokręciła głową.

- Pytałam o to Krishnę i odpowiedział "nie". Powiedział, że

to coś w rodzaju... Miałeś kiedyś krótkowzroczność?

- Tak, jako dziecko.

- Więc zrozumiesz. Powiedział, że to takie uczucie, jak

po wyjściu od lekarza po pierwszym zabiegu. Wtedy wszystko

wydaje się jasne, żywe i wyraźne. To, co kiedyś było plamą,

którą nazywałeś "drzewo", zamieniło się w tysiąc

pojedynczych, wyraźnych liści. Świat wypełnił się

niespodziewanymi szczegółami. Na horyzoncie były rzeczy,

których jeszcze nigdy nie oglądałeś. Coś takiego.

Gapił się przed siebie. Tarcza słoneczna niemal dotykała

Sommering.

- Nie mamy po co dalej jechać.

Wyłączył silnik.

Beth Hamilton wyglądała na zdenerwowaną. Przełknęła ślinę

i powiedziała szorstkim głosem.

- Posłuchaj, Gunther. Miałam powód, by cię tu zaciągnąć.

Chciałabym zaproponować połączenie sił.

- Co?

- Małżeństwo.

Gunthera zatkało na dobrą chwilę, zanim pojął, co

powiedziała.

- Och, nie... Ja nie...

- Mówię poważnie. Gunther, wiem co o mnie myślisz: nie

byłam dla ciebie pobłażliwa, ale tylko dlatego, że widziałam

w tobie ogromny potencjał, z którym ty nic nie robiłeś. Cóż,

teraz wszystko wygląda inaczej. Zrób dla mnie miejsce w

swojej nowej osobowości, a ja zrobię to samo dla ciebie.

Pokręcił głową.

- To jest po prostu zbyt dziwne, jak dla mnie.

- Już za późno na tę wymówkę. Ekatarina miała rację -

siedzimy na czymś bardzo niebezpiecznym. To najbardziej

niebezpieczna szansa, jakiej ludzkość musi dziś sprostać.

Zresztą, to już bez znaczenia. Słowo się rzekło. Ziemia jest

przerażona i zarazem zafascynowana. Będą nas obserwować.

Powoli, bardzo powoli nauczymy się to kontrolować. Teraz,

dopóki jest małe, można to kształtować. Za pięć lat wymknie

się nam z rąk.

- Masz zdolny umysł, Gunther, i będziesz miał jeszcze

lepszy. Myślę, że oboje chcemy stworzyć podobny świat. Chcę

mieć cię po swojej stronie.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Chcesz prawdziwej miłości? W porządku, masz ją. Możemy

uczynić seks tak słodkim lub brudnym, jak zechcesz. Nic

prostszego. Chcesz, żebym była cichsza, głośniejsza,

delikatniejsza, bardziej pewna siebie? Możemy negocjować.

Zobaczmy, a nuż uda nam się osiągnąć kompromis.

Nie odpowiedział.

Hamilton wyprostowała się na fotelu. Po chwili

powiedziała:

- Wiesz co? Nigdy przedtem nie widziałam księżycowego

zachodu słońca. Nie wychodzę często na powierzchnię.

- Będziemy musieli to zmienić - odpowiedział Gunther.

Hamilton popatrzyła twardo w jego oczy. Potem się

uśmiechnęła. Przysunęła się bliżej do niego. Zakłopotany,

objął ją ramieniem. Chyba tego właśnie po nim oczekiwano.

Odkaszlnął w pięść, po czym pokazał palcem na horyzont.

- Zaczyna się.

Księżycowy zachód słońca był nieskomplikowanym

zjawiskiem. Ściana krateru dotknęła spodu tarczy słonecznej.

Cienie odskoczyły od zboczy i ruszyły w pościg po równinie.

Wkrótce połowa słońca zniknęła. Malało płynnie, bez

zniekształceń. Ostatni brylantowy promień światła zapłonął

na skale i przestał istnieć. Przez chwilę, zanim osłona

dostosowała się do światła gwiazd, wszechświat wypełnił się

całkowitą ciemnością.

Powietrze w kabinie stało się chłodniejsze. Panele

strzelały i wybrzuszały się od nagłej zmiany temperatury.

Hamilton potarła go nosem po szyi. Jej skóra była nieco

lepka w dotyku i wydzielała słabą, lecz wyczuwalną woń.

Przesunęła językiem wzdłuż jego szczęki, kończąc gdzieś koło

ucha. Jej ręka walczyła z zatrzaskami jego kombinezonu.

Gunther nie odczuwał ani krzty podniecenia, tylko lekki

niesmak graniczący z odrazą. To było okropne,

zbezczeszczenie wszystkiego, co czuł do Ekatariny.

Nie było to przyjemne, ale musiał przez to przejść.

Hamilton miała rację. Przez całe życie rządziła nim

podświadomość, sterując nim przez chemicznie wywołane i

ślepo adresowane emocje. Był chłostany przez nią do utraty

świadomości i zmuszany nosić ją ze sobą, gdziekolwiek

chciała się znaleźć. Ten koszmarny galop przyniósł mu tylko

ból i ogłupienie. Teraz, mając w ręku wodze, mógł

poprowadzić tego konia, gdzie chciał.

Nie miał pewności, czego oczekiwać od przeprogramowania.

Zadowolenia, być może. Na pewno seksu i namiętności. Ale nie

miłości. Skończył z tą romantyczną iluzją. Przyszedł czas

dorosnąć.

Ścisnął ramię Beth. Jeszcze dzień, pomyślał, i będzie mi

wszystko jedno. Będę czuł to, co powinienem czuć, co będzie

dla mnie najlepsze. Beth podniosła usta do jego ust. Jej

wargi rozdzieliły się. Poczuł jej oddech.

Całowali się.

KONIEC





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Swanwick Michael Jajo Gryfa
Jajo z Wall Street
JAJO 3
9 Zabawa jajo istotny pozytywny aspekt rozwoju człowieka wg F Znanieckiego (cechy „ludzi zabawy”)x
jajo kurczak
Jajo, 01 - inf . podstawowe
origami modułowe-jajo, Origami modułowe(2)
JAJO
Jajo 4
JAJO 6
JAJO 2
jajo (2)
Jak zrobić strusie jajo w decoupage, Decoupage krok po kroku, decupage
Jajo wielkanocne Gazeta Polska
Kuchnia francuska po prostu (odc 07) Jajo dinozaura
Jajo kurze(1), biologia, anatomia człowieka
jajo matematyczne, karty pracy dla klas I-III, zadania matematyczne dla kl.1

więcej podobnych podstron