+gryfin01-02+
POWIEŚĆ
Michael Swanwick
Jajo Gryfa (1)
(Gryffin's Egg)
Przełożył Andrzej Pieńkowski
Michael Swanwick zadebiutował w 1980 roku. Szybko stał
się jednym z najpopularniejszych i najbardziej uznanych
młodych pisarzy dekady. Kilka razy docierał do finału
Nebuli, World Fantasy Award i John W. Campbell Award. Jego
dzieła zdobyły Theodore Sturgeon Award, a także nagrodę
czytelników Asimov's Magazine. Za entuzjastycznie przyjętą
przez krytyków powieść "Stations of the Tide" udało mu się
otrzymać Nebulę. Mieszka w Filadelfii wraz z żoną Marianne
Porter i synem Seanem.
We wspaniałej i zawikłanej mikropowieści "Jajo Gryfa"
Swanwick zabiera nas na Księżyc. Naszkicowany jego piórem,
jest zaskakującym miejscem: to ogromny kompleks przemysłowy
oszałamiający wielkością i stopniem złożoności, gdzie
przeprowadzane są tajne eksperymentalne projekty nowych
technologii. Skomplikowane księżycowe społeczeństwo kieruje
się własnymi specyficznymi zwyczajami. Społeczeństwo to
wkrótce będzie musiało stawić czoło dziwnej i
niespodziewanej groźbie, nie tylko mogącej sprowadzić
zagładę na siebie, ale także trwale zmienić całą ludzkość...
lub zniszczyć ją na zawsze.
Księżyc? To jajo gryfa,
Co się wykluje w jutrzejszą noc.
Wielki ten czas przyniesie
Dla małych chłopców zachwytów moc.
Skorupa pęknie i gryf
Popełznie po nocnym niebie.
Gdy chłopcy będą się śmiać,
Dziewczynki zapłaczą pewnie.
Vachel Lindsay
Słońce wyjrzało zza gór. Gunther Weil podniósł dłoń
w geście pozdrowienia, po czym natychmiast zakrył nią
oczy, na chwilę chroniąc się przed blaskiem, dopóki
wizjer jego hełmu nie spolaryzował się.
Przewoził pręty paliwowe do kompleksu przemysłowego
Chatterjee Crater, w którym czterdzieści godzin przed
świtem reaktor Chatterjee B osiągnął stan krytyczny,
niszcząc oprócz siebie piętnaście odległościowych
przełączników automatycznych i jeden przekaźnik
mikrofalowy. Wytworzył przy tym wystarczające przepięcie,
by uszkodzić wszystkie fabryki w kompleksie. Na szczęście
w projekcie przewidziano taką możliwość i dlatego w
chwili, gdy nad wyżyną Rhaeticus wschodziło słońce, stał
już tam nowy, gotowy do włączenia reaktor.
Gunther jechał na automatycznym pilocie, mierząc odległość od
Bootstrap ilością śmieci wyściełających drogę przez Mare
Vaporum. Blisko miasta szeregi zużytych i uszkodzonych
maszyn konstrukcyjnych stały w otwartej próżni, oczekując
na dalszy los. Dziesięć kilometrów dalej eksplodował
ciśnieniowy transporter, rozrzucając po okolicy części
urządzeń i gigantyczne dżdżownice pianki uszczelniającej.
Na dwudziestym piątym kilometrze droga znów się pogarszała
zawalona reflektorami i zdruzgotanymi ślizgaczami
transportowymi.
Czterdzieści kilometrów dalej stawała się jednak
czystym, prostym rozcięciem w pokrywającym wszystko pyle.
Gunther rozwinął mapę topograficzną, ignorując głosy
dochodzące z tyłu jego czaszki - pogaduszki innych
kierowców oraz sygnały bezpieczeństwa, które
ciężarówka regularnie wtłaczała do przekaźnika w jego
mózgu.
Gdzieś tutaj.
Skręcił z drogi Mare Vaporum i wjechał na teren
pokryty nienaruszonym pyłem.
- Opuściłeś zaplanowaną trasę - powiedziała ciężarówka.
- Odchylenia od przyjętego planu są dozwolone tylko przy
nagranym pozwoleniu twojego spedytora.
- Ach, tak - głos Gunthera zabrzmiał głośno w jego
hełmie stanowiąc jedyny realny dźwięk wśród paplaniny
duchów. Wyszedł ze swojej ciśnieniowej kabiny.
Uszczelniające warstwy skafandra skutecznie wszystko
wyciszały, nawet trzeszczenie szwów w kontakcie z panującą
na zewnątrz próżnią.
- Obaj wiemy, że jeśli nie przekroczę za bardzo
terminu, Beth Hamilton nie będzie się czepiać, gdy się
trochę powłóczę.
Przekroczyłeś możliwości językowe tej jednostki -
stwierdził głos w jego głowie.
- W porządku, niech więc cię to nie obchodzi. - Zręcznym
ruchem zablokował przełącznik transmisji radiowej za
pomocą kawałka kabla. Głosy w jego głowie gwałtownie
zamilkły. Był teraz całkowicie odizolowany.
- Mówiłeś, że nie zrobisz tego więcej. - Słowa
transmitowane tym razem bezpośrednio do jego przekaźnika
brzmiały głęboko i dźwięcznie jak głos Boga. - Przepisy
Piątej Generacji wyraźnie wymagają utrzymywania stałej
łączności radiowej przez kiero...
Nie marudź. To nudne.
Przekroczyłeś możliwości językowe...
Och, zamknij się wreszcie. - Palec Gunthera wędrował
właśnie po mapie, śledząc wykreśloną poprzedniej nocy trasę:
trzydzieści kilometrów po dziewiczej ziemi, której nie
przemierzał dotąd żaden człowiek ani maszyna, a potem na
północ do szosy na Murchison. Jeśli dopisze mu szczęście,
może się nawet uda być w Chatterjee przed czasem.
Wjechał na księżycową równinę. Po obu stronach za
oknami przepływały mijane skały. Przed nim powoli, prawie
niedostrzegalnie wyrastały góry. Poza śladami kół,
które pozostawiała za sobą ciężarówka, nie istniało w
zasięgu wzroku nic, co świadczyłoby, że ludzkość
kiedykolwiek istniała. Panowała doskonała cisza.
Gunther żył dla takich właśnie chwil. Wjeżdżając w tę
czystą, bezludną pustkę doświadczał wewnętrznego wzrostu
- jak gdyby wszystko, co oglądał: gwiazdy, równina,
kratery i cała reszta, w jakiś sposób stawało się częścią
jego. Miasto Bootstrap było jedynie blakniejącym snem,
odległą wyspą na łagodnie falującej powierzchni kamiennego
morza. Pomyślał, że nikt nigdy już nie będzie tu pierwszy.
Tylko on.
Pamięć podsunęła mu wspomnienie z dzieciństwa. Była
wtedy Wigilia i razem z rodzicami jechał samochodem do
kościoła na Pasterkę. Opadające w nieruchomym powietrzu
płatki śniegu przykryły znajome ulice Dusseldorfu obfitą
warstwą najczystszej bieli. Ojciec prowadził, a on,
przechylony przez oparcie przedniego siedzenia, wpatrywał
się w zachwycie w ten spokojny, odmieniony świat. Panowała
doskonała cisza.
Samotność budziła jego wrażliwość i wprowadzała w
nabożny nastrój.
Ciężarówka przebijała się przez tęczę pastelowych
szarości, bardziej odcieni niż barw, które sprawiały
wrażenie, jakby coś jasnego i uroczystego kryło się pod
cienką powłoką pyłu. Słońce świeciło mu przez ramię,
wyciągając do nieskończoności cień ciężarówki, gdy skręcił
przednią oś, żeby ominąć leżący na drodze głaz. Prowadził
bezmyślnie, zauroczony surowym pięknem przepływającego
krajobrazu.
Posłuszny myślom komputer włączył w jego głowie
muzykę. Wszechświat wypełnił się melodią "Sztormowej
pogody".
*
Zjeżdżał po prawie niezauważalnym stoku, gdy nagle
manetki sterownicze zamarły mu w rękach. Ciężarówka
zatrzymała się i wyłączyła silnik.
- Do diabła z tobą, kretyńska maszyno! - warknął. - Co
ci nie pasuje tym razem?
- Teren przed nami jest nieprzejezdny.
Gunther trzasnął pięścią w deskę rozdzielczą, aż
leżące na niej mapy zatańczyły w powietrzu. Teren przed
pojazdem był równy i lekko pochyły. Wszelkie elementy
zróżnicowania powierzchni eony temu zdławiła eksplozja
Mare Imbrium. Nic trudnego. Kopniakiem otworzył drzwi i
wygramolił się na zewnątrz.
Przed ciężarówką rozciągała się drobna dolinka
księżycowa: wąski, wężowaty rów meandrujący w poprzek
obranej przez niego trasy, który każdemu natychmiast
skojarzyłby się z wyschniętym korytem rzecznym. Podszedł
bliżej. Rów miał piętnaście metrów szerokości i był
głęboki maksymalnie na trzy metry. Wystarczająco
płytki, by nie umieszczono go na mapach topo. Gunther
wrócił do kabiny, bezgłośnie zamykając za sobą drzwi.
- Zobacz, te zbocza nie są bardzo strome. Ze sto razy
byłem w gorszej sytuacji. Pojedziemy sobie wolniutko i
ostrożnie, OK?
- Teren przed nami jest nieprzejezdny - odparła
ciężarówka. Proszę powrócić na wstępnie przyjętą trasę.
W głowie grał mu teraz Wagner. Tannhauser.
Zniecierpliwiony kazał mu się wyłączyć.
Skoro jesteś taki cholernie mądry, dlaczego nigdy nie
chcesz słuchać zdrowego rozsądku?
Przygryzł wargę w złości, po czym zaraz potrząsnął
głową.
- Nie ma mowy. Powrót oznaczałby dla nas ogromne
opóźnienie. Rów na pewno skończy się kilkaset metrów
dalej. Po prostu jedźmy wzdłuż niego, aż będziemy mogli
odbić w kierunku Murchison. Ani się obejrzysz, jak
zajedziemy na miejsce.
*
Trzy godziny później udało mu się w końcu dotrzeć do
drogi na Murchison. Cały śmierdział potem, a ramiona
bolały go od długotrwałego napięcia.
- Gdzie jesteśmy? - spytał cierpkim głosem. - Skasuj to -
rzucił zaraz potem, nim ciężarówka zdążyła mu odpowiedzieć.
Gleba księżycowa nagle zmieniła barwę na czarną. To mogła
być smuga wyrzutowa z kopalni Sony-Reinpfaltz. Jej działo
skierowane było prawie idealnie na południe, unikając w ten
sposób okolicznych fabryk. Dlatego odpady napotykało się na
drodze jako pierwsze. Co oznaczało, że byli już blisko.
Murchison stanowiło niewiele ponad naznaczone śladami
kół wielu ciężarówek skrzyżowanie, gdzie prowizorycznie
wzniesioną groblą biegła pylista trasa oznaczona jedynie
pojedynczymi maźnięciami pomarańczowej farby na
przydrożnych kamieniach. W krótkim czasie Gunther minął
serię punktów orientacyjnych - były to smugi z fabryk
Harada Industrial, Sea of Storms Manufacturing i Krupp
Funfzig. Znał je dobrze. Dla wszystkich automatykę robiło
G5.
Obok przemknęła lekka lora przewożąca buldożer,
wzbiła chmurę pyłu, która opadła równie szybko jak
drobne kamienie. Kierujący nią zdalny zamachał w
pozdrowieniu chudym ramieniem. Gunther bezwiednie
odwzajemnił gest zastanawiając się, czy był to ktoś
znajomy.
Teren wokoło był skopany i zaorany, a głazy usypane w
niedbałe stosy. Gdzieniegdzie widniały, wciśnięte w próg
skalny, pojedyncze stacje obrabiarek i Platformy
Awaryjnego Składowania Oxytank. Przy drodze wisiał znak:
SPŁUCZKI TOALETOWE 1/2 KILOMETRA. Skrzywił się. Zaraz potem
przypomniał sobie, że jego radio cały czas jest wyłączone
i zdjął pętlę kabla. Pora powrócić do rzeczywistości,
pomyślał. Natychmiast do przekaźnika wlał mu się oschły głos
jego spedytora.
- ...insyn! Weil! Gdzie do cholery jesteś?
- Jestem tutaj, Beth. Trochę spóźniony, ale dokładnie
tu, gdzie powinienem być.
- Sukin... - Nagranie urwało się i usłyszał tym razem
Beth Hamilton na żywo. - Lepiej dla ciebie, żebyś miał
naprawdę dobre usprawiedliwienie, złotko.
- O, wiesz jak to jest. - Gunther odwrócił wzrok od
drogi, by spojrzeć na góry barwy zamglonej zieleni. Miał
ochotę wspiąć się na nie i nigdy nie wrócić. Może znalazłby
jaskinie. Może napotkałby potwory: próżniowe trolle i smoki
księżycowe o metabolizmie tak powolnym, że pokonanie
odległości równej długości własnego ciała zajmuje im
stulecia - supergęste istoty umiejące pływać w skale jakby
to była woda. Wyobrażał sobie, że nurkują głęboko, kierując
się liniami sił pola magnetycznego, do żył diamentu i
plutonu, by potem powrócić. I śpiewają. - Zabrałem
autostopowicza i wyjątkowo przypadliśmy sobie do gustu -
odparł.
- Spróbuj powiedzieć to E.Izmailovej. Jest na ciebie
cholernie wściekła.
- Komu?
- Izmailova. Nasz nowy spec od rozbiórki przysłany tu w
ramach zbiorowego kontraktu. Przyleciała skoczkiem dopiero
cztery godziny temu i od tamtej pory czeka na ciebie i
Siegfrieda. Rozumiem, że nigdy nie miałeś z nią do
czynienia?
- Nie.
- Ja tak. I lepiej na nią uważaj. Jest twarda i nie
będą ją bawiły twoje wyskoki.
- O, daj spokój, to tylko kolejny technik na usługach,
nieprawdaż? W dodatku nie jest moim przełożonym. Nie
sądzę, by mogła mi coś zrobić.
- Śnij sobie dalej, dziecinko. Odesłanie z powrotem na
Ziemię takiej zakały jak ty nie kosztowałoby jej wiele
zachodu.
*
Słońce stało już tylko o grubość palca nad górami, gdy
w zasięgu wzroku pojawiło się Chatterjee A. Gunther z
rosnącym niepokojem rzucał okiem na tarczę słoneczną. Jego
wizjer, dostrojony do długości fali H-alfa, pozwalał mu
widzieć rozpaloną do białości kulę pokrytą kotłującymi się
wolno czarnymi plamami - bardziej ziarnistymi niż zwykle.
Wyglądało na to, że aktywność plam słonecznych była wysoka.
Zastanawiał się, dlaczego Stacja Prognoz Promieniowania nie
nadała ostrzeżenia dla pozostających na powierzchni. Faceci
z Obserwatorium zwykle wiedzieli o tym najwcześniej.
Chatterjee A, B i C stanowiły trzy kratery o prostej
strukturze tuż pod Chladni. Dwa mniejsze nie miały
znaczenia, ale Chatterjee A był dzieckiem meteoru, który
przebił się przez bazalty Mare Imbrium, odsłaniając
cudowną, jak całe te góry, żyłę rudy aluminium. Bootstrap,
zainteresowane przystępnością złoża, uczyniło z krateru
jeden ze swych klejnotów przemysłowych. Gunther nie był
więc zaskoczony widząc, że Kerr-McGee robi wszystko, żeby
reaktor znów zaczął pracować.
Parking aż roił się od maszyn jeżdżących i kroczących
oraz robotów montażowych. Wszystkie intensywnie pracowały
przy bąblowatych kopułach fabryk, hutach, rampach
wyładowczych i garażach próżniowych. Rozbiórce większych
konstrukcji przemysłowych towarzyszyły wzbijane w niebo
konstelacje błękitnych iskier. Całe floty przeładowanych
ciężarówek opuszczały kompleks, zalewając równinę
księżycową szerokim wachlarzem pojazdów, po którym
zostawał obłok pyłu. Gdy Fats Waller zaczął śpiewać "Dziś
robota wre", Gunther wybuchnął śmiechem.
Zwolnił prawie do zera, omijając szerokim łukiem
płytarkę gazową, którą właśnie wciągano na transporter, po
czym przeciął dojazd do rampy Chatterjee B. Tuż pod
szczytem krateru wycięto tu w skale nowe lądowisko, gdzie
wokół skoczka odpoczywał jeden człowiek i ośmiu zdalnych.
Jeden ze zdalnych właśnie coś mówił, gestykulując
zawzięcie. Kilku stało nieruchomo, zupełnie jak staromodne
aparaty telefoniczne, odrzucone przez ziemskie władze, lecz
pozostawione na wypadek, gdyby zwiększyło się
zapotrzebowanie na usługi doradców.
Gunther odwiązał Siegfrieda od dachu kabiny i,
trzymając w jednej ręce pilota, a w drugiej szpulę z
kablem, podprowadził go do skoczka.
Człowiek wyszedł im naprzeciw.
- Hej! Co was zatrzymało?
E. Izmailova ubrana była w krzykliwy pomarańczowo-
czerwony kombinezon z butiku Volga Studio, ostro
kontrastujący ze standardowym uniformem z logo G5 na piersi.
Przez złotą szybę jej hełmu nie mógł dostrzec twarzy. Lecz
jej głos mówił wiele o wyglądzie: płonące oczy i zaciśnięte
wąskie usta.
- Złapałem gumę.
Znalazł odpowiednio gładki głaz i położył na nim szpulę,
nawijając nadmiar kabla, by leżała równo. - Mamy chyba z
pięćset jardów ekranowanego kabla. Wystarczy wam?
Krótkie, ostre skinięcie głową.
- W porządku. - Wyciągnął pistolet kołkowy. - Odsuń
się.
Klęcząc, przygwoździł szpulę do skały. Następnie
przeprowadził szybki test funkcjonowania jednostki. - Wiemy,
jak tam jest?
Zdalny ożył, zrobił krok do przodu i przedstawił się
jako Don Sakai z zespołu kryzysowego G5. Gunther już
kiedyś z nim pracował: przyzwoity facet, choć wykazywał typowy
dla większości Kanadyjczyków przesadny strach przed
energią jądrową.
- Pani Lang z Sony-Reinpfaltz wprowadziła
tu swoją jednostkę, lecz promieniowanie było tak silne, że
straciła kontrolę zaraz po wstępnym badaniu.
Drugi zdalny kiwnął głową, lecz czas przekazu do Toronto
był zbyt długi, by mógł to usłyszeć Sakai.
- Zdalny po prostu szedł dalej. - Zakaszlał nerwowo i
dodał całkiem niepotrzebnie: - Układy autonomiczne były zbyt
wrażliwe.
- Cóż, dla Siegfrieda nie powinno to stanowić problemu. Jest
tępy jak pień. Na ewolucyjnej skali inteligencji maszyn
zajmuje miejsce bliższe łomu niż komputera. - Minęło dwie i
pół sekundy, zanim Sakai zaśmiał się uprzejmie. Gunther
skinął głową do Izmailovej. - Poprowadź mnie tam. Powiedz,
czego chcesz.
Izmailova podeszła do niego. Ich kombinezony na chwilę
zetknęły się, gdy podłączała końcówkę przewodu kontrolnego
do jego pilota. Jak cienie ze snu, na szybie jej hełmu
zamigotały niewyraźne kształty.
- Czy on wie co robi? - zapytała.
- Hej! Ja...
- Zamknij się, Weil - warknęła Hamilton na prywatnym
obwodzie.
- Nie byłoby go tutaj, gdyby firma nie miała pełnego
zaufania do jego umiejętności - kontynuowała na
otwartym kanale.
- Jestem pewien, że nigdy nie było żadnych
wątpliwości... - zaczął Sakai, po czym zamilkł, gdy
dosięgły go z opóźnieniem słowa Hamilton.
- Na skoczku jest pewne urządzenie - powiedziała
Izmailova do Gunthera. - Idź i weź je.
Posłusznie przeprogramował Siegfrieda na mały ładunek
o dużej gęstości. Robot nachylił się nisko nad skoczkiem,
owijając swoje duże, wrażliwe dłonie wokół urządzenia.
Gunther lekko zwiększył nacisk. Nic się nie stało. Małe
ciężkie świństwo. Powoli i ostrożnie podciągnął moc.
Siegfried wyprostował się.
- Drogą w górę, potem do środka na dół.
Reaktor, stopiony, skręcony i owinięty wokół samego
siebie był nierozpoznawalną górą żużlu, z której brzegów
wystawały poskręcane rury. Na początku awarii miała tu
miejsce eksplozja chłodziwa i fragment zbocza krateru
błyszczał od rozpylonego na nim metalu.
- Gdzie jest radioaktywny materiał? - zapytał Sakai.
Mimo że był trzysta kilometrów stamtąd, jego głos zdradzał
napięcie i obawę.
- Wszystko tu jest radioaktywne - odparła Izmailova.
Czekali.
- No... wiesz, o czym myślę. Pręty paliwowe?
- W tej chwili twoje pręty paliwowe są zapewne trzysta
metrów pod nami i dalej się zapadają. Mamy tu do czynienia
z materiałem rozszczepialnym, który osiągnął masę
krytyczną. W takim procesie bardzo wcześnie ma miejsce
stopienie prętów w coś w rodzaju supergorącej kałuży,
która może wpalać się w skałę. Wyobraź to sobie jako
gęstą, ciężką kroplę wosku, powoli spływającą do jądra
Księżyca.
- Boże, jak ja kocham fizykę - skomentował Gunther.
Hełm Izmailovej zwrócił się w jego stronę z nagle
wygaszonym wizjerem. Po długiej chwili włączył się z
powrotem i odwrócił.
- Przynajmniej droga w dół jest czysta. Prowadź swoją
jednostkę aż do końca. Będzie tam stary szyb poszukiwawczy.
Chcę sprawdzić, czy wciąż jest otwarty.
- Czy jedno urządzenie wystarczy? - zapytał Sakai.
- Znaczy się - do uprzątnięcia krateru.
Uwaga kobiety skupiona była na postępach Siegfrieda.
Nieobecnym głosem odpowiedziała:
- Panie Sakai, przegrodzenie drogi dojazdowej kawałkiem
łańcucha w zupełności wystarczyłoby do uprzątnięcia tego
terenu. Ściany krateru ochroniłyby od promieniowania gamma
każdego, kto pracowałby w pobliżu, a zmiana tras skoczków w
celu uniknięcia napromieniowania pasażerów to żaden problem.
Największym biologicznym zagrożeniem ze strony stopionego
reaktora jest promieniowanie alfa, emitowane przez pewne
radioizotopy obecne w wodzie i powietrzu. Gdy substancje
emitujące cząstki alfa ulegną skoncentrowaniu w organizmie,
mogą spowodować znaczące uszkodzenia; gdzie indziej nie są w
stanie. Promieniowanie alfa zatrzymuje już kartka papieru.
Dopóki utrzymujesz reaktor z dala od swojego ekosystemu,
jest bezpieczny jak inne duże maszyny. Zakopywanie
zniszczonego reaktora tylko dlatego, że jest radioaktywny,
jest niepotrzebne i, proszę mi wybaczyć sformułowanie,
wynikające z przesądów. Lecz to nie ja ustalam politykę. Do
mnie należy rozwalanie.
- Czy to jest ten szyb, o który ci chodzi? - spytał
Gunther.
- Tak. Zejdź nim w dół aż do dna. To niedaleko.
Gunther włączył reflektor umieszczony na piersi
Siegfrieda i założył bloczek, żeby kabel się nie
zadzierzgnął. Zeszli w dół. W końcu Izmailova rzuciła:
- Stop. Jesteśmy wystarczająco daleko. - Łagodnie postawił
urządzenie, po czym zwrócony w jej kierunku pstryknął
przełącznikiem aktywacji.
- Zrobione - rzekła Izmailova. - Wyprowadź swoją
jednostkę. Daję ci godzinę na oddalenie się od krateru.
Gunther zauważył, że zdalni zaczęli już
automatycznie odchodzić.
- Hmm... mam jeszcze załadować prety paliwowe.
- Nie, dziś nie możesz. Nowy reaktor został ponownie
rozmontowany i odtransportowany poza strefę wybuchu.
Gunther wyobraził sobie całą tę maszynerię, jak jest
rozbierana i wywożona z kompleksu, i po raz pierwszy
uderzyła go czysta rozrzutność tej operacji. Zwykle
w takim przypadku usuwano tylko najwrażliwsze części
wyposażenia.
- Moment! Jakiegoż to strasznego materiału
wybuchowego zamierzasz tu użyć?
Izmailova wyprostowała się dumnie.
- Żadnego, którym nie umiałabym się posługiwać. Jest to
urządzenie klasy dyplomatycznej, identyczne do użytego
przed pięciu laty. Prawie sto przypadków zastosowania i
ani jednej mechanicznej usterki. To czyni je najpewniejszą
bronią w historii wojskowości. Powinieneś czuć się
zaszczycony, że miałeś okazję pracować z jednym z nich.
Gunther poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód.
- Boże Przenajświętszy - powiedział. - Kazałaś mi nosić
bombę atomową w walizce.
- Lepiej zacznij się przyzwyczajać. Westinghouse Lunar
wprowadza właśnie te maleństwa do masowej produkcji. Z
ich pomocą będziemy kruszyć góry, przebijać drogami
wyżyny, wysadzać ściany kanałów, żeby sprawdzić, co się pod
nimi kryje. - Przemawiała niczym wizjoner. - A to dopiero
początek. Są już plany pól wzbogacania na Sinus Aestum.
Strzela się kilka bomb nad regolitem, a potem odzyskuje
pluton z pyłu. Staniemy się dostawcą paliw dla całego
Układu Słonecznego.
Musiało być widać po nim przerażenie, bo Izmailova
roześmiała się.
- Pomyśl o tym, jak o broni dla pokoju.
*
- Powinieneś tam być! - powiedział Gunther. - To było
pieprzononiewiarygodne. Jedna ze ścian krateru po prostu
zniknęła. Rozpłynęła się w nicość. Rozwalona na pył. I
przez naprawdę długi czas wszystko świeciło! Krater,
maszyny, wszystko. Mój wizjer był tak blisko
przeładowania, że zaczął migotać. Myślałem, że się spali,
ale było ekstra. - Podniósł swoje karty. - Kto rozdał ten
szmelc?
Krishna uśmiechnął się nieśmiało i skulił się w sobie.
- Wchodzę.
Hiro skrzywił się na widok kart.
- Właśnie umarłem i trafiłem do piekła.
- Podwyższam - rzuciła Anya.
- Niech to, zasługuję na cierpienie.
Byli w parku Noguchi, nad brzegiem głównego jeziora.
Siedzieli na porozrzucanych w przemyślny sposób
kamieniach, które wyrzeźbiono tak, by wyglądały na
wyerodowane przez wodę. Obok rósł sięgający kolan las
miniaturowych brzózek, a czyjś jacht-zabawka pływał
wokół stożka impaktowego w centrum jeziora. Rój pszczół
szalał nad koniczyną.
- I wtedy, gdy ściana zaczęła się sypać, ta zwariowana
ruska dziwka... - Anya pokazała trójkę. - Uważaj, co mówisz o
zwariowanych ruskich dziwkach. - ...podrywa swojego
skoczka, jak wystrzelona z procy...
- Widziałem to w telewizji - powiedział Hiro. - Wszyscy
widzieliśmy. To dopiero była wiadomość. Facet, który
pracuje dla Nissana, powiedział mi, że BBC dała na to
trzydzieści sekund. - Złamał sobie nos ćwicząc karate,
kiedy wpadł pod cios swojego instruktora. Kontrast
pomiędzy białym kwadratem opatrunku i czarnymi,
krzaczastymi brwiami nadawał mu wygląd grubiańskiego
pirata. Gunther wyrzucił kartę. - Brednie. Nic nie
widzieliście. Nie czuliście, jak potem zatrzęsła się
ziemia.
- Ciekawe, jaki związek miała Izmailova z Wojną
Neseserów? - spytał Hiro. - Na pewno nie była kurierem.
Może pracowała w zaopatrzeniu lub w logistyce?
Gunther wzruszył ramionami.
- Pamiętacie Wojnę Neseserów, prawda? - zapytał
Hiro z sarkazmem. - Połowa elit wojskowych na Ziemi ginie
w ciągu jednego dnia. Świat uniknął perspektywy bliskiej
wojny dzięki śmiałej akcji. Podejrzani o terroryzm uznani
zostają globalnymi bohaterami.
Gunther pamiętał Wojnę Neseserów całkiem nieźle. Miał
dziewiętnaście lat i brał udział w pracach przy projekcie
Finlandia Geothermal, gdy cały świat zamarł w nagłym
skurczu prawie się unicestwiającym. Był to jeden z głównych
powodów podjęcia decyzji o opuszczeniu Ziemi.
- Czy nie możemy nigdy pogadać o czymś innym niż
polityka? Mam serdecznie dosyć wysłuchiwania o masowej
zagładzie.
- Hej, czy nie powinieneś być na spotkaniu z
Hamilton? - zapytała nagle Anya.
Spojrzał w górę na Ziemię. Wschodnie wybrzeża Ameryki
Południowej właśnie przekraczały linię terminatora.
- Do diabła z tym, mamy jeszcze dość czasu na jedno
rozdanie.
Wygrał Krishna trójką dam. Rozdawanie przypadło
Hiro. Przetasował szybko, ciskał karty krótkimi,
wściekłymi machnięciami ręki.
- W porządku - wtrąciła Anya. - Co cię gryzie?
Rzucił jej gniewne spojrzenie, po czym spuścił
oczy i stłumionym głosem, jakby nagle stał się
nieśmiały niczym Krishna, odpowiedział:
- Jadę do domu.
- Do domu?
- Masz na myśli Ziemię?
- Czyś ty oszalał? Teraz, gdy wszystko może tam w
każdej chwili wylecieć w powietrze? Dlaczego?
- Bo jestem już cholernie zmęczony tym Księżycem. To
najbrzydsze miejsce we Wszechświecie.
- Brzydkie? - Anya spojrzała znacząco na
wielopoziomowe ogrody, na potoki spadające przez osiem
pięter w ośmiu mieniących się kaskadach, by w końcu
dotrzeć do głównego jeziora, skąd wpompowywano wodę z
powrotem na górę, na zgrabnie pozawijane alejki. Pod
wieżami forsycji i wielkimi, zakręconymi w pergole
krzewami różanymi, spacerowali ludzie. Ich
charakterystyczny dla Księżyca posuwisty, spowolniony
sposób chodzenia, sprawiał wrażenie ruchu pod wodą. Inni
wpadali i wypadali z tuneli biurowych, zatrzymując się na
chwilę, by spojrzeć jak łuszczaki wykręcają w powietrzu
piruety nad grządkami ogórków. Na środkowym poziomie
mieścił się pchli targ, gdzie namioty w których
emerytowani hobbyści sprzedawali systemy fabryczne,
koszyki trawy, przyciski do papieru z pomarańczowego
szkła, a także kursy tańca postinterpretatywnego i analizy
poezji elżbietańskiej, tworzyły mozaikę plam w odważnych
barwach turkusu, szkarłatu i akwamarynu.
- Jak dla mnie, to jest całkiem ładne. Może nieco
zatłoczone, ale to właśnie pionierska estetyka.
- To wygląda jak pasaż handlowy, ale nie o to mi
chodziło. To jest... - zawahał się w poszukiwaniu
właściwego słowa. - To coś w rodzaju... Boli mnie to, co
robimy z tym światem. Chodzi o to, że rozkopujemy go,
rozrzucamy wszędzie śmieci, tniemy góry na kawałki - i po
co to wszystko?
- Dla pieniędzy - zaczęła Anya. - Dóbr
konsumpcyjnych, surowców, przyszłości dla naszych dzieci.
Co w tym złego?
- Nie budujemy przyszłości. Budujemy broń.
- Na Księżycu nie ma nic poza paroma pistoletami. To
strefa przemysłowa gwarantująca wspólny rozwój wielu
przedsiębiorstw. Broń jest tu nielegalna.
- Wiecie, co mam na myśli. Wszystkie te rzeczy, jak
zapalniki do bomb, systemy detonacji i korpusy pocisków
rakietowych, budowane tutaj i przewożone na niską orbitę
ziemską. Nie udawajmy, że nie wiemy do czego to wszystko
służy.
- No i co z tego? - zapytała słodko Anya. - Żyjemy
w realnym świecie. Nikt z nas nie jest tak naiwny, żeby
uwierzyć w rządy bez armii. Dlaczego masz za złe, że te
rzeczy są budowane tu, a nie gdzie indziej?.
- Mierzi mnie ta krótkowzroczna, egocentryczna
chciwość, z jaką wszystko robimy! Czy wyglądałaś ostatnio na
zewnątrz, żeby zobaczyć, w jaki sposób rozpruwa się, wyrywa
i rozrzuca po okolicy powierzchnię Księżyca? Wciąż jeszcze
istnieją miejsca, gdzie można popatrzeć sobie na surowe
piękno w jego pierwotnym stanie - takie, jakie istniało w
czasach, gdy nasi przodkowie bujali się na gałęziach. Lecz
my je niszczymy. Za jedną, najwyżej dwie generacje,
Księżyc nie będzie miał w sobie więcej piękna niż, nie
przymierzając, wysypisko śmieci.
- Widziałeś, co ziemski przemysł zrobił ze
środowiskiem? - odparła Anya. - Zatem usunięcie go poza
planetę to chyba dobry pomysł, nie?
- Tak, ale Księżyc...
- Nie posiada nawet własnej ekosfery. Niczym mu nie
można zaszkodzić.
Gapili się na siebie. W końcu Hiro stwierdził:
- Nie mam ochoty o tym gadać - i sposępniały podniósł
karty.
Pięć, może sześć rozdań później podeszła do nich
kobieta i przysiadła na trawie przy nogach Krishny. Cień
na jej powiekach miał barwę elektryzującej żywej purpury.
Na jej ustach płonął szalony uśmieszek.
- A, cześć - powitał ją Krishna. - Czy wszyscy obecni
znają Sally Chang? Podobnie jak ja jest członkiem zespołu
naukowego Centrum Technologii Samopowielających.
Pozostali skinęli głowami. Gunther przedstawił się:
- Gunther Weil. Członek Generation 5, błękitny kołnierzyk.
Zachichotała.
Gunther mrugnął do niej.
- Wydajesz się być w dobrym humorze. - Zastukał pięścią w
stół - Czekam.
- Jestem na psylce - odparła. - Jedną kartę.
- Psylocybinie? - spytał Gunther. - Byłbym zainteresowany
odrobiną tego. Hodujesz ją czy wytwarzasz? Mam kilka
fabryczek w pokoju - być może mógłbym jednej użyć, jeśli
zgodziłabyś się udostępnić oprogramowanie?
Sally Chang potrząsnęła głową zanosząc się bezwiednym
śmiechem. Po policzkach spływały jej łzy.
- Coż, chyba porozmawiamy o tym, jak wrócisz do normy.
- Gunther rzucił okiem na swoje karty. - Tym rozdaniem
świetnie grałoby się w szachy.
- Nikt nie grywa w szachy - stwierdził ponuro Hiro. -
- To gra dla komputerów.
Gunther zgarnął pulę z dwiema parami. Przetasował.
Krishna nie chciał przełożyć, więc zaczął rozdawać.
- Wracając do sprawy, ta zwariowana Rosjanka...
Zupełnie bez uprzedzenia, Chang zaczęła rżeć niby koń.
Dzikie paroksyzmy śmiechu co chwila rzucały nią do tyłu, by
zaraz znowu zgiąć jej ciało wpół. Zachwyt z własnego
odkrycia tańczył w jej oczach, gdy skierowała palec na
Gunthera. - Jesteś robotem! - wydusiła z siebie między
kolejnymi atakami.
- Co, przepraszam?
- Na pewno jesteś robotem - powtórzyła. - Jesteś
maszyną, automatem. Spójrz na siebie! Nic poza
bodziec-reakcja. Nie masz grama wolnej woli. Nic tam nie
ma. Nie umiałbyś uczynić niczego sam z siebie, nawet
gdybyś ratował własne życie.
- Czyżby? - Gunther rozejrzał się w poszukiwaniu
inspiracji. Mały chłopiec - to mógł być Pyotr Nahfees,
jednak za daleko, by stwierdzić na pewno - stał nad
brzegiem wody karmiąc karpia kawałkami zapiekanki z
krewetek. - A gdybym tak rzucił tobą do jeziora? To byłby
akt woli.
Śmiejąc się pokręciła głową.
- Typowe zachowanie przedstawiciela naczelnych.
Postrzegane zagrożenie wita się kpiącą agresją.
Gunther wybuchnął śmiechem.
- Następnie, gdy to zawodzi, naczelny cofa się, okazując
uległość. Rozładowuje sytuację. Małpa demonstruje swoją
nieszkodliwość - widzicie?
- Hej, to naprawdę nie jest śmieszne - ostrzegł
Gunther. - W zasadzie nawet to dość obraźliwe.
- I z powrotem do postawy agresywnej.
Gunther westchnął i podniósł ręce do góry w geście
rezygnacji.
- Jak powinienem zareagować? Według ciebie
wszystko, co mówię i robię, jest niewłaściwe.
- Znowu uległość. W tę i z powrotem, od agresji do
obrony. - Zaczęła naśladować ręką ruch tłoka. - Zupełnie
jak mała maszynka - widzicie? To wszystko zachowania
automatyczne.
- Hej, Krish, jesteś neurobio-coś-tam, nie? Powiedz coś
w mojej obronie. Wydostań mnie z tej konwersacji.
Krishna spiekł raka. Unikał oczu Gunthera.
- Musicie wiedzieć, że panna Chang cieszy się wysokim
uznaniem w Centrum. Cokolwiek myśli o myśleniu, jest warte
przemyślenia.
Kobieta przyglądała mu się chciwie.
Błyszczące oczy. Zwężone źrenice.
- Wydaje mi się, że chodziło jej o to, w sumie, że my
wszyscy tak w zasadzie tylko dryfujemy przez życie. Jak na
automatycznym pilocie. Nie tylko ty, ale my wszyscy. -
Zwrócił się bezpośrednio do niej: - Tak?
- Nie, nie i jeszcze raz nie - pokiwała przecząco
głową. - Szczególnie chodzi mi o niego.
- Poddaję się. - Gunther odłożył swoje karty i wyciągnął
się na granitowej płycie, patrząc przez szklane sklepienie
na znikającą w ciemnościach Ziemię. Kiedy zamknął oczy,
widział startującego skoczka Izmailovej. Było to dość
purytańskie urządzenie - niewiele więcej niż platforma z
krzesłem umieszczona na czterech osadzonych blisko siebie
butelkach gazowego paliwa, odzyskiwanego z odpadków, oraz
kompletu zgrabnych nóg. Widział, jak podrywała go do góry w
chwili, gdy rozkwitła eksplozja. Gdy już była wysoko nad
kraterem, wyglądała przez chwilę jak jastrząb na szczycie
gorącego prądu wznoszącego. Ubrana w czerwony skafander
siedziała z opuszczonymi rękami, patrząc na spektakl z
jakimś nieludzkim spokojem. W odbitym świetle płonęła
jasno jak gwiazda. W jakiś przerażający sposób była
piękna.
Sally Chang kiwała się w przód i w tył obejmując
rękami kolana. Śmiała się i śmiała.
*
Beth Hamilton była podłączona do kontrolera zdalnej
obecności. Podniosła jeden okular, gdy Gunther wszedł do
jej biura, nie przestała jednak poruszać rękami i nogami.
Te drobne, ospałe jak we śnie poruszenia zostaną odebrane
i wzmocnione w jakiejś fabryce za horyzontem.
- Znowu się spóźniasz - było to stwierdzenie faktu, bez
jakiegokolwiek akcentu emocjonalnego.
Większość ludzi odczuwałaby co najmniej niektóre
objawy skurczu rzeczywistości, mając do czynienia
jednocześnie z dwoma otoczeniami. Hamilton była jedną z
nielicznych osób, zdolnych do rozszczepienia swojej uwagi
na dwa niezależne istnienia, i to bez zauważalnej utraty
efektywności w żadnej z nich.
- Wezwałam cię, żeby porozmawiać o twojej przyszłości w
Generation 5. W szczególności chciałabym przedyskutować
możliwość przeniesienia cię do innego oddziału.
- Masz na myśli Ziemię.
- Widzisz? Nie jesteś takim głupcem, jakiego z siebie
robisz. - Opuściła z powrotem okular, stała przez chwilę
bardzo sztywno, po czym wykonała skomplikowaną serię ruchów
palcami dłoni ubranej w metalową rękawicę. - I co ty na to?
- Na co?
- Tokyo, Berlin, Buenos Aires - czy którakolwiek z tych
nazw pociąga cię w szczególny sposób? A może Toronto?
Właściwy ruch w tej chwili może znacznie przyśpieszyć
twoją karierę.
- Wszystko, czego pragnę, to zostać tutaj, robić dalej
swoją robotę i wydawać pensję - powiedział ostrożnie
Gunther. - Nie oczekuję promocji, dużej podwyżki ani
korzystnego przeniesienia. Jest mi dobrze tak, jak jest.
- Z pewnością twój sposób okazywania tego jest
zabawny. - Hamilton wyłączyła rękawice i oswobodziła ręce.
Podrapała się po nosie. Z boku stało jej biurko -
wypolerowany sześcian czarnego granitu. Tuż obok garści
kryształów miedzi spoczywał na nim jej komputer osobisty.
Posłuszny wydanemu myślą poleceniu, przesłał głos
Izmailovej do przekaźnika w głowie Gunthera.
- Z najwyższym żalem zmuszona jestem zwrócić pani uwagę
na brak profesjonalizmu w sposobie postępowania jednego z
członków waszego personelu - rozpoczęła. Słuchając skargi
Gunther doświadczał zupełnie niespodziewanego uczucia
nadciągającego niebezpieczeństwa i, co więcej, urazy do
Izmailovej, że ośmieliła się osądzić go tak ostro. Bardzo
starał się nie pokazać tego po sobie.
- Był nieodpowiedzialny, nieposłuszny i niedbały. Co
gorsza, prezentował także niewłaściwą postawę.
Zmusił się do wymuszonego uśmiechu.
- Chyba nie za bardzo mnie lubi.
Hamilton pozostawiła to bez komentarza.
- Ale przecież to nie wystarczy, żeby... - głos nagle
zamarł mu w gardle. - Wystarczy?
- W normalnej sytuacji, Weil, wystarczyłoby. Spec od
rozwałki nie jest "tylko technikiem na usługach", jak to
malowniczo określiłeś - te licencje rządowe nie są łatwe
do zdobycia. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale
masz bardzo niski wskaźnik efektywności. Duży potencjał, z
którego niewiele wychodzi. Mówiąc szczerze, rozczarowałeś
nas. Jednakże, szczęśliwie dla ciebie, ta damulka
Izmailova upokorzyła Dona Sakai, więc dał nam do
zrozumienia, że nie musimy przejmować się jej zdaniem.
- Izmailova upokorzyła Sakai?
Hamilton wlepiła w niego wzrok ze zdziwieniem.
- Weil, masz sklerozę, zdajesz sobie z tego sprawę?
Wtedy przypomniał sobie tyradę Izmailovej na temat
energii jądrowej.
- W porządku, już wiem. Przypomniałem
sobie.
- A zatem wybieraj. Mogę napisać naganę, która trafi do
twoich stałych akt, razem ze skargą Izmailovej, albo
wybierasz przeniesienie na Ziemię, a ja dopilnuję, żeby te
smrody nie zostały wpisane do systemu korporacji.
Nie było w zasadzie żadnego wyboru. Zrobił jednak
dobrą minę do złej gry.
- W takim razie wygląda na to, że masz mnie dalej na
karku.
- Tylko na chwilę, Weil. Tylko na chwilę.
*
Kolejne dwa dni znów spędził na powierzchni.
Pierwszego dnia ponownie wiózł pręty paliwowe do
Chatterjee C. Tym razem trzymał się trasy, więc reaktor
został załadowany dokładnie o czasie. Następnego dnia
pojechał kawał drogi do Triesnecker po parę starych
prętów. Sześć miesięcy czekały w magazynie przejściowym,
aż ludzie z Kerr-McGee przestaną się spierać, czy należy
je przerobić, czy wyrzucić. Nie wyszedł na tym źle, bo
chociaż cykl aktywności słonecznej miał się ku końcowi,
nie odwołano jeszcze stanu podwyższonego zagrożenia
powierzchniowego. Oznaczało to, że otrzyma premię
za pracę w niebezpiecznych warunkach.
Gdy dojechał, powitał go zdalny jakiegoś technika z
Francji. Powiedział mu, żeby sobie darował. Odbyła się
kolejna dyskusja, wskutek której decyzję znów odłożono na
później. Wyruszył więc z powrotem do Bootstrap puszczając
sobie w głowie nową wersję a capella "Opery za trzy
grosze". Brzmiała okropnie słodko, rażąc jego gust
artystyczny, lecz tego właśnie zwykle słuchali w domu.
Piętnaście kilometrów dalej wskaźnik natężenia
ultrafioletu gwałtownie podskoczył. Gunther postukał go
palcem. Bez rezultatu. Czując jak zimny dreszcz przebiega mu
po karku, spojrzał na dach kabiny i wyszeptał: - O, nie.
- Stacja Prognoz Promieniowania podała właśnie informację
o podwyższonym stanie zagrożenia powierzchni do Poziomu
Najwyższego Ryzyka - informowała spokojnie ciężarówka. - W
związku z wystąpieniem niespodziewanej protuberancji.
Ostrzeżenie wchodzi w życie natychmiast. Wszyscy znajdujący
się na powierzchni muszą niezwłocznie udać się do
najbliższego schronu. Powtarzam: udać się niezwłocznie do
schronu.
- Jestem osiemdziesiąt kilometrów od ...
Ciężarówka zwolniła i zatrzymała się.
- Ponieważ pojazd nie jest opancerzony, zwiększone
natężenie promieniowania może zakłócać jego funkcjonowanie.
W celu zapewnienia dalszego poprawnego funkcjonowania
jednostki, wszystkie podzespoły zostaną przełączone na
sterowanie ręczne, po czym komputer zostanie wyłączony.
Głowę Gunthera wypełniły nakładające się na siebie
głosy, gdy przestały działać układy filtrujące ciężarówki.
Promieniowanie zakłócało je jeszcze, zamieniając w nonsens
wszystko, co chciały przekazać:
Pozio***ajwyżs**go R**yka Powt****m: **an zag**ż**ia
***ierzchni zwiększono d*****iomu ***wyżs**go ****ka.
Wszys**ie ****ostki** pe**onel udać***ę n****hmiast
do****bli**zego s**ronu. M***ymalny czas napromieniania
dwadz***cia **nut.***hronić się*****chmiast. Słuchacie
n**rania Sta*****rognoz P****eniowa**** Z po**du
wys**pienia nies***ziewanej ****uberancji s**n ****ożenia
p****rzchni**ego po**yższon*****tał do P***omu ***wyższego
Ryz
**il! Mów***eth. Og***ili **aśnie ***iom****wyższe**
R*zyka**Złaź z pow****chni! ****iabła, sł****sz mnie?
Ukr*j się.*N** próbuj jechać do Bo*****ap. Usmażysz
się**S**chaj, ni**aleko ***jsca, ****órym jeste*
znajd*****ię trz***abryki. Sł**hasz mnie, durn****Jedna z
nich**o Weis**opf A***poza tym Ni**** i Luna*
M***ost**ct**al. Weil! Pr**zę
**ail, jeste***am? Odez**jcie si*, d*bry Boże, da***i
wódki, Sabra, **ng** - chowa**ie tyłki pod powi****hnię,
ale już***ie chcę***yszeć, że kto*****tał, żeby zg**ić
światł***Kto jesz**e tam je**? Wrac**cie nat***miast.
Ws***cy!***y ktoś wie, **zie jes**Mikha? Hej **m, Misha,
nie ws*ydź *ię***s. Zaszc**ć nas**woi* głosem, sł***ysz?
Do**aliśmy Ez
- Beth, najbliższy schron zostawiłem za sobą w
Weisskopf - to pół godziny drogi stąd, jadąc z pełną
prędkością, a maksymalną dawkę dostaje się tu po
dwudziestu minutach. Co mam robić, powiedz mi!
Pierwsza fala twardych cząstek była jednak zbyt silna,
by mógł zrozumieć cokolwiek więcej. Jakaś ręka,
najwyraźniej jego własna, poszybowała w kierunku deski
rozdzielczej i wyłączyła radio. Głosy w głowie zamilkły.
Wciąż brzmiały tylko trzeszczenia spowodowane
promieniowaniem. Ciężarówka trwała w bezruchu, o pół
godziny drogi donikąd. Niewidzialna śmierć sączyła się
przez dach kabiny. Założył hełm i rękawice, sprawdził
dwukrotnie szczelność i odblokował drzwi.
Otworzyły się z hukiem. Z kabiny wyleciały strony
instrukcji użytkownika, a potem rękawica, która tocząc się
z gracją po powierzchni goniła różowe kości do gry,
prezent od Euridice otrzymany w tę ostatnią noc w Szwecji.
Garść nie dojedzonych herbatników w blaszanej puszce w
jednej chwili zamieniła się w pył i wyfrunęła, pociągając
puszkę za sobą. Wybuchowa dekompresja. Zapomniał wyrównać
ciśnienia. Gunther zamarł, uzmysławiając sobie z
przerażeniem, że popełnił tak podstawowy - tak
niebezpieczny - błąd.
Stał na powierzchni z odchyloną do tyłu głową, gapiąc
się na Słońce. Był wściekły na wszystkie plamy słoneczne i
jedną, niepodziewaną protuberancję.
- Umrę tutaj - pomyślał.
Przez długą, paraliżującą chwilę smakował chłodną
oczywistość tej myśli. Umrze tutaj. Był tego pewny,
pewniejszy niż czegokolwiek innego w całym swoim życiu.
Oczami wyobraźni widział Śmierć, jak szła ku niemu,
kosząc księżycową równinę. Śmierć była jednorodną czarną
ścianą, rozciągającą się do nieskończoności we wszystkich
kierunkach. Przecinała wszechświat na dwie połowy. Po tej
stronie było życie, ciepło, kratery i kwiaty, marzenia,
roboty górnicze, myśli - wszystko to, co Gunther znał lub
był w stanie sobie wyobrazić. Po drugiej stronie... coś?
Nic? Czarna ściana nie dawała żadnych podpowiedzi. Była
nieczytelna, enigmatyczna, absolutna. I wyraźnie obrała
sobie za cel właśnie jego. Była już tak blisko, że niemal
mógł jej dotknąć. Wkrótce tu będzie. A on przejdzie i
pozna odpowiedź.
Nagle uwolnił się od tej myśli i skoczył w kierunku
ciężarówki. Wdrapał się na dach kabiny. Jego przekaźnik
syczał i trzeszczał. Oderwał magnetyczne pasy mocujące
Siegfrieda, chwycił szpulę i pilota. Zeskoczył.
Wylądował niezgrabnie, osunął się na kolana i wtoczył
pod ciężarówkę. Izolacja prętów paliwowych zatrzymałaby
każdą ilość twardego promieniowania - bez względu na jego
źródło. Chroniła go w równej mierze od Słońca, jak i od
ładunku. Przekaźnik w jego głowie zamilkł. Po chwili
uzmysłowił sobie, że jego szczęki, zaciśnięte do tej pory
w napięciu, wreszcie się rozluźniły.
Był bezpieczny.
Pod ciężarówką było ciemno. Miał czas pomyśleć. Nawet
ustawienie recyrkulacji na maksimum i wyłączenie całego
wyposażenia skafandra nie zapewniłoby ilości tlenu
koniecznej do przetrwania burzy słonecznej. A więc dobrze.
Trzeba dojechać do schronu. Weisskopf było najbliżej,
tylko piętnaście kilometrów stąd. Znajdował się tam
schron, na terenie montowni należącej do G5. To będzie
cel.
Błądząc ręką w ciemności, odnalazł stalowe wsporniki i
za pomocą pasów magnetycznych Siegfrieda przywiązał się
do spodu pojazdu. Nie była to łatwa do wykonania praca,
lecz w końcu wisiał twarzą w dół, mając przed oczami
nawierzchnię drogi. Wcisnął kilka przycisków na pilocie i
Siegfried wstał.
Po dwunastu wyczerpujących minutach udało mu się w
końcu zdjąć Siegfrieda w całości z dachu ciężarówki.
Wnętrze kabiny nie było przeznaczone nawet dla dwukrotnie
mniejszych obiektów. Żeby zmieścić tam Siegfrieda musiał
wpierw wyłamać drzwi, a następnie wyrwać z podłogi fotel
kierowcy. Pozostawiając obie te rzeczy na poboczu, udało
się wcisnąć Siegfrieda do wewnątrz. Robot wygiął się w
dwóch miejscach, zrekonfigurował, zrekonfigurował ponownie
i w końcu jakoś dopasował się do przestrzeni kabiny.
Powoli i delikatnie Siegfried przejął sterowanie i
wrzucił pierwszy bieg.
Ciężarówka ruszyła z łomotem.
To była piekielna przejażdżka. Pojazd, który nigdy nie
należał do szybkich, teraz toczył się po drodze jak
żeliwna świnia. Optyka Siegfrieda skierowana była na deskę
rozdzielczą i nie można było jej podnieść bez oswobodzenia
rąk robota. Nie był w stanie spojrzeć przed siebie nie
zatrzymując pojazdu.
Nawigacja polegała więc na obserwacji drogi pod
kołami. Gunther mógł utrzymać ciężarówkę mniej więcej na
drodze dzięki oznaczeniom na powierzchni. Gdy zjeżdżali z
jezdni, uruchamiał ręce Siegfrieda, korygując kierunek
jazdy. Skutek był taki, że wędrowali powoli od jednego
brzegu do drugiego, znacząc drogę za sobą zygzakiem
kolein.
Przesuwające się w stałym rytmie cienie i droga,
jednostajnie płynąca na Gunthera, wprowadzały
niebezpieczną monotonię. Bujał się i wibrował w swym
prowizorycznym hamaku. Po chwili zaczął go boleć kark od
ciągłego trzymania głowy w podniesionej pozycji, by móc
widzieć drogę, jaśniejącą przed ciężarówką aż do miejsca,
gdzie ginęła w cieniu przedniej osi. Oczy piekły go od
nużącej powtarzalności obrazów.
Koła ciężarówki wzbijały chmurę pyłu z drogi.
Niewielki ładunek elektrostatyczny okazał się
wystarczający, by mniejsze cząsteczki przywarły do jego
skafandra. Co jakiś czas wycierał wizjer z cienkiej
warstwy szarego pyłu rękawicą, która za każdym razem
zostawiała na nim długie, rozmazane smugi.
Przyszły halucynacje. Były to łagodne omamy wzrokowe,
wydłużone plamy kolorowego światła, które pojawiały się
przed oczami i znikały na krótką chwilę powrotu
koncentracji, gdy potrząsał głową i zamykał na chwilę
oczy. Każda chwila ulgi dla wzroku kusiła go, by zamknąć
oczy na dłużej, ale na to nie mógł sobie pozwolić.
Przypomniało mu się, jak po raz ostatni widział się z
matką i co wtedy powiedziała. Mówiła, że najgorszą rzeczą
w owdowieniu było to, że każdego dnia jej życie
rozpoczynało się od początku, nie lepsze niż poprzedniego,
z wciąż świeżym bólem, z fizycznym faktem nieobecności
męża trudniejszym do zaakceptowania niż kiedykolwiek. "To
tak, jak być martwym" - powiedziała. - "W tym, że nic się
nigdy nie zmienia".
Mój Boże, pomyślał, nie warto tego robić. Wtedy nagle
zauważył głaz wielkości jego głowy, zmierzający prosto na
jego hełm. Oszalałe dłonie szarpnęły pilota i Siegfried
dziko zawinął ciężarówką. Skała uskoczyła i przeleciała
koło Gunthera. Co zakończyło ów ciąg rozmyślań.
Podstroił komputer osobisty i udało mu się złapać
"St.James Infirmary". Niewiele pomogło.
No dalej, sukinsynie, pomyślał. Uda ci się. Bolały go
barki i ramiona, a także plecy, gdy o nich pomyślał. Na
przekór wszystkiemu jedna z jego nóg najwyraźniej poszła
spać. Kąt, pod którym trzymał głowę obserwując drogę
sprawiał, że często musiał trzymać otwarte usta. Po chwili
zauważył kołyszący się kształt, który okazał się niewielką
kałużą śliny zgromadzonej w zagłębieniu wizjera. Ślinił
się. Zamknął usta, przełykając zawartość gardła i wlepił
wzrok przed siebie. Niespełna minutę potem złapał się na
tym samym.
Powoli, z wysiłkiem zdążał w kierunku Weisskopf.
*
Instalacja G5 w Weisskopf była typową konstrukcją:
biała odblaskowa kopuła chroniła przed wahaniami
temperatur w ciągu długiej doby księżycowej, mikrofalowa
wieża przekaźnikowa umożliwiała zdalny dozór, a koło setki
półautonomicznych podjednostek wykonywało zadaną pracę.
Gunther przegapił drogę dojazdową i musiał się cofnąć,
by potem skierować ciężarówkę prosto pod ścianę fabryki.
Przy pomocy Siegfrieda wyłączył silnik, po czym pozwolił
pilotowi upaść na ziemię. Przez ponad minutę po prostu
wisiał z zamkniętymi oczami, delektując się bezruchem.
Potem uwolnił się od pasów i wypełzł spod ciężarówki.
Słysząc ponownie trzaski wyładowań w głowie, wkroczył
do fabryki.
W przyćmionym świetle, przefiltrowanym przez powłokę
kopuły, fabryka sprawiała wrażenie podwodnej jaskini.
Wydawało się, że światło z jego hełmu w jednakowym stopniu
uwidacznia i zaciera. Maszyny w środku snopu reflektora
puchły, przybliżając się do niego jak w efekcie rybiego
oka. Wyłączył go i pozwolił oczom przyzwyczaić się do
ciemności.
Po chwili zaczął dostrzegać roboty montażowe, mgliste
jak duchy, poruszające się z nieziemską delikatnością.
Zaktywizowała je burza słoneczna. Kołysały się niczym
wodorosty, lekko rozsynchronizowane względem siebie. Z
wzniesionymi ramionami tańczyły kierowane przypadkowym
programem radiowym.
Na taśmach montażowych spoczywały pozostałości na wpół
zbudowanych robotów, wyglądające na wynicowane i obdarte
ze skóry. Wyszukane ornamenty ich miedziano-srebrnych
nerwów zostały odsłonięte i zoperowane w całkowicie
przypadkowy sposób. Pod długim, zgiętym w połowie
.T:grifin02
ramieniem zakończonym elektrycznym płomieniem, drgał
metalowy tors.
Większośc z nich była potężnymi, lecz ślepymi
mechanizmami, przytwierdzonymi mocno do podłogi wzdłuż
logicznej ścieżki montażowej. W fabryce znajdowały się
również ruchome jednostki: nadzorcy i "złote rączki" od
wszystkiego, zataczające się w pijackim tangu z błyskiem
słonecznego szaleństwa w oczach.
Uwagę Gunthera w samą porę przyciągnął nagły ruch.
Zauważył, jak przebijak do metalu obraca się w jego
kierunku, opuszcza swe ogromne ramię i wybija ogromną
dziurę w podłodze tuż przy jego stopach. Poczuł uderzenie
przez podeszwy butów.
Zrobił taneczny krok w tył. Maszyna ruszyła za nim.
Jej diamentowa końcówka wsuwała i wysuwała się nerwowo z
osłony ruchami delikatnymi i drżącymi, jak nowo narodzony
źrebak.
- Tylko spokojnie, dziecinko - wyszeptał Gunther.
Naniesione na ścianę krateru zielone strzałki wskazywały w
kierunku żelaznych drzwi po drugiej stronie fabryki.
Schron. Gunther uchylił się przed kolejnym uderzeniem i
wcisnął ciało w wąskie przejście serwisowe między dwoma
rzędami maszyn, które falowały jak trawa na wietrze.
Przebijak potoczył się dalej obranym torem, po czym
zastygł, zdezorientowany napotkaną przeszkodą. Z wahaniem
lustrował szyk robotów. Gunther zamarł w bezruchu.
W końcu powoli i ciężko maszyna zawróciła.
Gunther puścił się biegiem naprzód. Zakłócenia wyły w
jego czaszce. Szare cienie przepływały między odległymi
maszynami jak rekiny, to podpływając bliżej, to się
cofając. Zakłócenia elektromagnetyczne nasiliły się. W
całej fabryce widać było łuki elektryczne, migające jak
maleńkie gwiazdy na końcach spawarek. Uchylał się, biegł i
obracał, aż dotarł do schronu. Uruchomił drzwi śluzy.
Nawet przez rękawicę czuł zimno klamki.
Przekręcił ją.
Śluza była mała i okrągła. Wcisnął się przez otwarte
drzwi i z trudem ułożył się w ograniczonej przestrzeni
wnętrza, usiłując jak najbardziej się skurczyć. Zatrzasnął
drzwi.
Ciemność.
Znów włączył reflektor na hełmie. Odblask światła od
ścian śluzy, który uderzył go w oczy, wydawał się zbyt
silny jak na tak niewielką przestrzeń. Zwinięty w pozycji
embrionalnej poczuł silne braterstwo z Siegfriedem, który
został na zewnątrz w ciężarówce.
Budowa wewnętrznego zamka stanowiła prostotę samą w
sobie. Wejście miało zawiasy do środka tak, by ciśnienie
powietrza trzymało je w pozycji zamkniętej. Był tam także
uchwyt, którego pociągnięcie wpuszczało tlen do komory.
Gdy ciśnienia wyrównały się, wewnętrzne drzwi dawały się
otworzyć bez trudu. Pociągnął za uchwyt.
Podłoga zadrżała, jakby coś ciężkiego przejechało
obok.
*
Schron był niewielkim pomieszczeniem - akurat takim,
by weszło łóżko, chemiczna toaleta i recyrkulator z
zapasowymi zbiornikami tlenu. Pojedyncza lampka
dostarczała jednocześnie światła i ciepła. Dla wygody
schron zaopatrzono w koc. Dla rozrywki - w kieszonkowe
wydania Biblii i Koranu, umieszczone tu przez niemożliwie
odległe stowarzyszenia misjonarskie. Nawet w pustym
schronie nie było za wiele miejsca.
A ten nie był pusty.
Kobieta, zasłaniając ręką oczy, skuliła się pod
światłem jego reflektora.
- Wyłącz to coś - rozkazała.
Posłuchał. W miękkim świetle, które pojawiło się
chwilę później, Gunther ujrzał śnieżnobiałą grzywkę.
Widoczną po bokach różowość skóry. Wysoko osadzone kości
policzkowe. Powieki lekko uniesione, jak skrzydła w
kunsztownie wyrzeźbionych cieniach oczodołów. Ciemne
wargi, pełne usta. Ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, by
stworzyć tę twarz z takim artyzmem tylko po to, by w końcu
skryć ją pod hełmem, był z pewnością godny podziwu. Potem
zobaczył jej czerwono-pomarańczowy kombinezon ze Studio
Volga.
To była Izmailova.
Kryjąc zakłopotanie, zaczął zdejmować rękawice i hełm.
Izmailova zdjęła swój hełm z łóżka, by zrobić dla niego
miejsce. Usiadł obok niej i wyciągając dłoń powiedział
sztywno:
- Znamy się już. Nazywam się...
- Wiem. Masz to wypisane na kombinezonie.
- Ach, tak. Rzeczywiście.
Przez niewygodnie długą chwilę żadne z nich nie
odezwało się. W końcu Izmailova przełknęła ślinę i
powiedziała, szybko wyrzucając z siebie słowa:
- To śmieszne. Nie ma powodu, z którego musielibyśmy...
BUM.
Ich głowy jednomyślnie odwróciły się w stronę drzwi.
Dźwięk był głośny, ostry i metaliczny. Gunther założył z
powrotem hełm, sięgnął po rękawice. Izmailova, również
ubierając się jak najszybciej, posłała mu myślą pełne
napięcia pytanie:
- Co to jest?
Metodycznie zapinając kolejne paski rękawicy,
odpowiedział:
- Myślę, że to przebijak do metalu.
Następnie powtórzył to zdanie myślą, gdy zdał sobie
sprawę, że hełm musiał wytłumić jego głos.
BUM. Tym razem czekali na ten dźwięk. Nie było już
żadnych wątpliwości. Coś próbowało wyłamać zewnętrzne
drzwi śluzy.
- Co?!
- Jakiś typ młota pneumatycznego albo obrabiarka.
Ciesz się, że to nie świder laserowy. - Wyciągnął do niej
ręce. - Sprawdź mnie.
Obróciła mu nadgarstki w obie strony, chwyciła hełm i
szarpnęła go, by sprawdzić szczelność.
- Sprawdzone. - Wyciągnęła własne nadgarstki. - Ale co on
próbuje zrobić?
Jej rękawice były całkowicie szczelne. Jedna ze zworek
hełmu miała odrobinę luzu, lecz zbyt mało, by mogło
nastąpić rozhermetyzowanie. Wzruszył ramionami.
- Jest rozstrojony - może chcieć czegokolwiek. Możliwe
nawet, że stara się naprawić luźny zawias.
BUM.
- Chce się tu dostać!
- Tak, to też jest prawdopodobne wytłumaczenie.
Izmailova podniosła nieznacznie głos.
- Ale przecież nawet przy tak silnych zakłóceniach nie ma
prawa mieć w pamięci żadnego programu, który zmuszałby go do
robienia tego, co robi. Jakim cudem przypadkowy przekaz jest
w stanie spowodować coś takiego?
- To nie tak, jak myślisz. Wyobrażasz sobie działanie
robota z czasów, kiedy byłaś jeszcze dzieckiem. Te
urządzenia są produktami najnowocześniejszej techniki: nie
interpretują instrukcji, lecz pojęcia. Rozumiesz? To
sprawia, że są bardziej elastyczne. Nie musisz
zaprogramowywać każdego maleńkiego kroku chcąc, by wykonał
jakąś nową czynność. Po prostu podajesz cel...
BUM.
- ... na przykład "Rozmontuj Wiertarkę Rotacyjną".
Robot ma w sobie bank dostępnych umiejętności, takich jak
Cięcie, Rozkręcanie czy Ogólna Manipulacja, które
dopasowuje w różnych konfiguracjach, aż znajdzie ciąg
czynności pozwalający na osiągnięcie celu. - Mówił teraz
już tylko po to, by nie wpaść w panikę. - Co zazwyczaj
daje dobre rezultaty. I gdy taki robot zaczyna szwankować,
to także objawia się na poziomie pojęciowym. Rozumiesz?
Więc...
- Więc wydaje mu się, że to my jesteśmy wiertarkami
rotacyjnymi, które trzeba rozmontować.
- No... tak.
BUM.
- Co zatem zrobimy, gdy dostanie się do środka? -
Oboje bezwiednie wstali i stanęli twarzą do drzwi. Nie
było tam wiele miejsca, a tyle, ile było, wypełniali swoimi
ciałami. Gunther bardzo jasno zdawał sobie sprawę, że nie
mieli dość przestrzeni ani do obrony, ani do ucieczki.
- Nie wiem jak ty - powiedział - ale ja mam zamiar
rąbnąć drania przez łeb toaletą.
Obróciła się do niego.
BU... Dźwięk przerwała wpół głośna, szumiąca
eksplozja. Nagle nastała całkowita cisza.
- Przebił się przez zewnętrzne drzwi - stwierdził
Gunther, jakby nie stało się nic specjalnego.
Czekali.
Dużo później Izmailova spytała:
- Czy to możliwe, że sobie poszedł?
- Nie wiem. - Gunther odblokował swój hełm, uklęknął i
przyłożył ucho do podłogi. Kamień był zimny do bólu. - Może
eksplozja go uszkodziła. - Słyszał słabe wibracje
pochodzące od robotów montażowych i głuche dudnienie
ruchomych maszyn wałęsających się po fabryce. Żaden z
odgłosów najwyraźniej nie dochodził z bliska. Cicho
policzył do stu. Nic. Policzył jeszcze raz.
W końcu wstał z podłogi.
- Nie ma go.
Usiedli oboje. Izmailova zdjęła hełm, a Gunther zaczął
z trudem odpinać rękawice. Siłował się z zatrzaskami.
- Spójrz na mnie - zaśmiał się drżącym głosem. - Jestem w
proszku. Tak mną trzęsie, że nawet z tym nie mogę sobie
poradzić.
- Pozwól, że ci pomogę. - Izmailova odpięła zatrzaski,
pociągnęła za rękawicę. Zeszła bez trudu. - Daj drugą.
Nim się spostrzegli, rozbierali się już nawzajem,
ciągnąc zatrzaski i rozpinając uszczelnienia. Zaczęli
wolno, lecz przyspieszali z każdą kolejną zapinką, by w
końcu szarpać i rwać z oszalałym pośpiechem. Gunther
otworzył przód kombinezonu Izmailovej, odkrywając
biustonosz z czerwonego jedwabiu. Jego ręce wślizgnęły się
pod spód i ściągnęły go ku górze, odsłaniając piersi. Jej
sutki były nabrzmiałe. Wypełnił dłonie jej piersiami i
ścisnął.
Izmailova wydała z siebie głęboki, niski pomruk.
Kombinezon Gunthera rozpięła przed chwilą. Teraz ściągnęła
mu spodnie, szukając ręką penisa. Był już gotowy.
Wyciągnęła go i niecierpliwie pchnęła Gunthera na łóżko.
Potem klęknęła nad nim, by pokierować nim do środka.
Jej gorące, wilgotne usta spotkały się z jego wargami.
Kochali się, na wpół ubrani w kombinezony. Guntherowi
udało się oswobodzić jedną rękę, którą wcisnął pod jej
ubranie, by sunąc wzdłuż jej smukłych pleców, dotrzeć do
karku. Krótkie włosy kłuły i łaskotały go w środek dłoni.
Ujeżdżała go gwałtownie. Jej ciało było śliskie od
potu.
- Dochodzisz już? - wymamrotała. - Dochodzisz?
Powiedz mi, kiedy będziesz blisko. Ugryzła go w ramię, w
szyję, podbródek, dolną wargę. Jej paznokcie wbiły mu się
w skórę.
- Teraz - wyszeptał. Być może tylko wypowiedział to
myślą, a ona usłyszała go przez swój przekaźnik. W tej
chwili jednak zacisnęła się na nim jeszcze mocniej niż do
tej pory, jak gdyby chciała zmiażdżyć mu żebra, i jej
całym ciałem wstrząsnął dreszcz orgazmu. Zaraz potem on
doszedł, doganiając jej pasję z pulsującą desperacją,
ekstazą i wreszcie ulgą.
To było lepsze niż wszystko, co zdarzyło mu się
przeżyć.
Po wszystkim ostatecznie skopali z siebie kombinezony
i zepchnęli je z łóżka. Gunther wyciągnął spod siebie koc
i z pomocą Izmailovej udało mu się owinąć go wokół nich.
Leżeli razem, odprężeni, w milczeniu.
Na chwilę wsłuchał się w jej oddech. Był lekkim
szumem. Gdy obróciła się twarzą do niego, poczuł go -
ciepły powiew łaskoczący go w szyję. Jej zapach wypełniał
pokój. Obcy zapach tuż przy nim.
Gunther czuł zmęczenie, ciepło, był doskonale
odprężony.
- Jak długo tu jesteś? - zapytał. - Znaczy nie
tu, w schronie, tylko...
- Pięć dni.
- Tak krótko? - uśmiechnął się. - Witamy na Księżycu,
pani Izmailova.
- Ekatarina - odparła sennie. - Mów mi Ekatarina.
*
Krzycząc z podniecenia, szybowali na południe, nad
Herschel. Droga na Ptolemaeus wiła się pod nimi, skręcając
za horyzont, by zaraz powrócić.
- To jest super! - zapiał Hiro. - To jest... Już dawno
powinienem cię namówić, żebyś mnie tu zabrał.
Gunther sprawdził kurs i zwolnił, pozwalając pojazdowi
zanurkować na wschód. Pozostałe dwa skoczki, także pod
jego kontrolą, podążały za nim w ścisłym szyku. Już dwa
dni minęły od burzy słonecznej, a Gunther, wciąż na
przymusowym urlopie, obiecał przyjaciołom wycieczkę w
góry, jak tylko zostanie zniesiony stan alarmowy.
- Dojeżdżamy. Lepiej dobrze sprawdźcie pasy. Wszystko w
porządku tam z tyłu, Kreesh?
- Tak, jest mi całkiem nieźle.
Wylądowali na terenie należącym do Seething Bay
Company.
Hiro wylądował swoim skoczkiem jako drugi, lecz był
pierwszy na powierzchni. Biegał jak collie, który zerwał
się ze smyczy, goniąc w górę i w dół po zboczu w
poszukiwaniu najkorzystniejszego miejsca.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jestem! Codziennie pracuję w
ten sposób, ale wiesz co? To pierwszy raz, jak jestem na
zewnątrz. Fizycznie, ma się rozumieć.
- Patrz pod nogi - ostrzegł Gunther. - To zupełnie co
innego niż sterowanie zdalnym. Jeśli złamiesz nogę, tylko
ja i Krishna będziemy mogli cię stąd zabrać.
- Ufam ci. Człowieku, każdy, komu zdarza się bzykać w
środku burzy słonecznej...
- Hej, uważaj, co mówisz, dobrze?
- Wszyscy już znają tę historię. Znaczy... wszyscy
myśleliśmy, że nie żyjesz, gdy powiedzieli, że znaleziono
was uśpionych. Jeszcze za sto lat będzie się o tym gadać. -
Hiro prawie krztusił się własnym śmiechem. - Jesteś
legendą!
- Daj już z tym spokój. - Gunther spróbował zmienić
temat. - Nie mieści mi się w głowie, że masz zamiar
fotografować ten bałagan. - Seething Bay miało tu kopalnię
odkrywkową. Automatyczne buldożery zgarniały regolit, by
potem przenieść go do spoczywającej na gigantycznej
hałdzie przetwórni. Pozyskiwano tu tor, a uzysk był tak
mały, że transportowano go skoczkiem prosto do reaktora
powielającego. Niepotrzebne tu było działo wyrzutowe, bo
odpady usypywano w sztuczne wzgórza, ciągnące się
łańcuchem za przetwórnią.
- Nie bądź śmieszny. - Hiro wskazał ręką na południe w
kierunku Ptolemaeus. - Spójrz tam! - Ścianę krateru
rozświetlało Słońce, podczas gdy teren wokół niego wciąż
pogrążony był w cieniu. Łagodne zbocza zdawały się górować
nad krajobrazem, a sam krater, rozpalony białym światłem,
wyglądał jak katedra.
- Gdzie masz kamerę? - spytał Krishna.
- Nie potrzebuję. Po prostu zapiszę dane z wizjera.
- Nie za bardzo rozumiem twój złożony zamysł - odezwał
się Gunther. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, jak to ma
działać.
- To pomysł Anyi. Wynajmuje robota montażowego, który
wycina jej sześciokątne płytki podłogowe - czarne, białe
i w czternastu odcieniach szarości. Ja dostarczam obrazki.
Wybieramy jeden, który najbardziej się nam podoba,
skanujemy w trybie monochromatycznym, skalujemy wartości
natężenia barwy, po czym robot układa podłogę. Jedna
płytka na piksel obrazka. Wygląda świetnie - przyjdź jutro,
to zobaczysz.
- Dobra, wpadnę.
Gaworząc jak wiewiórka, Hiro poprowadził ich dalej od
brzegu kopalni. Skierowali się na zachód, dokładnie po
linii spadku zbocza.
Gunther usłyszał głos Krishny przez przekaźnik. To
była stara sztuczka. Promień efektywnej transmisji układów
montowanych w mózgu sięgał piętnastu jardów - można było
wyłączyć radio i porozumiewać się przez same przekaźnki.
- Wydajesz się czymś zmartwiony, przyjacielu.
Przez chwilę wsłuchiwał się w eter, oczekując
pojawienia się tonu drugiej fali nośnej, lecz niczego nie
usłyszał. Hiro był poza zasięgiem.
- Chodzi o Izmailovą. Ja, tak jakby...
- Zakochałeś się w niej.
- Skąd wiedziałeś?
Wchodzili pod niewielkie wzniesienie, rozstawieni w
szeroką tyralierę. Hiro prowadził. Przez jakiś czas
milczeli. Był w tej obustronnej ciszy pewien pełen
zaufania spokój, podobny do anonimowego bezpieczeństwa
konfesjonału.
- Proszę, nie zrozum mnie źle - zaczął Krishna.
- Co miałbym źle zrozumieć?
- Gunther, jeśli dwoje seksualnie zgodnych ludzi
znajdzie się w bezpośredniej bliskości, w całkowitym
odosobnieniu, umierając z przerażenia, to muszą się w
sobie zakochać. To pewnik. To jeden z odruchów
samozachowawczych, wszczepionych w twoją osobowość, zanim
jeszcze się narodziłeś. Kiedy miliardy lat ewolucji mówią,
że to właściwy czas, twój mózg nie jest w stanie się
sprzeciwić.
- Hej, chodźcie tu! - zawołał przez radio Hiro -
Musicie to zobaczyć.
- Idziemy - nadał w odpowiedzi Gunther, po czym
kontynuował przez swój przekaźnik. - Robisz ze mnie jedną
z tych maszyn Sally Chang.
- W pewnym sensie wszyscy jesteśmy maszynami. To nie
takie złe. Odczuwamy pragnienie, gdy potrzebujemy wody,
adrenalina uderza nam do krwi, gdy musimy wydać z siebie
więcej agresywnej energii. Nie możesz walczyć z własną
naturą. Jaki miałoby to sens?
- Tak, ale...
- Czy to możliwe, żeby było takie ogromne? - Hiro
wspinał się na kamienne osypisko. - Po prostu ciągnie się
i ciągnie. I tam, spójrzcie! - Patrząc pod górę ujrzeli, że
stok, na który się wspinali, stanowił pryzmę materiału
wyrzuconego z wąskiej szczeliny wypełnionej w całości
głazami. Były ogromne jak skoczki, a niektóre wielkie jak
przemysłowe zbiorniki tlenu. - Hej, Krishna, od dawna
chciałem cię o to spytać - co ty tak właściwie robisz w
tym Centrum?
- Nie wolno mi o tym mówić.
- Nie wygłupiaj się. - Hiro podniósł do góry kamień
wielkości głowy, przyłożył go do ramienia i cisnął nim
jak zawodnik w pchnięciu kulą. Skała poszybowała powoli w
dół stoku i upadła, wzbijąc chmurę białego pyłu. - Jesteś
wśród przyjaciół. Możesz nam ufać.
Krishna potrząsnął głową. Słońce odbiło się w jego
hełmie.
- Nie wiesz, o co pytasz.
Hiro dźwignął kolejną skałę, większą niż poprzednia.
Gunther widział go już w takim humorze. Usta miał
rozciągnięte w obrzydliwym uśmiechu. - Aha, rozumiem. Żaden
z nas nie ma zielonego pojęcia o neurobiologii. Nawet
gdybyś spędził dziesięć godzin pouczając nas, nie
bylibyśmy w stanie załapać tyle, by zrozumieć potrzebę
dotrzymania tajemnicy. - Kolejny obłok pyłu.
- Nic nie rozumiecie. Centrum Technologii
Samopowielających istnieje tu z jakiegoś powodu. Prace
laboratoryjne można by równie dobrze wykonywać na Ziemi, i
to za drobną część kosztów ponoszonych na Księżycu. Nasi
sponsorzy wysyłają tu tylko te projekty, o które
szczególnie się obawiają.
- A więc co MOŻESZ nam powiedzieć? Co powszechnie
wiadomo, co puszcza się w wideomagazynach. Nic tajnego.
- No...dobrze. - Teraz przyszła kolej na Krishnę.
Podniósł niewielki kamień, zwinął się w sobie jak w
baseballu i cisnął. Pocisk malał, aż zniknął w dali. Z
powierzchni podniósł się mały obłoczek bieli. - Znacie
Sally Chang? Właśnie zakończyła mapowanie funkcji
neurotransmitera.
Czekali. Krishna nic nie dodał.
- Co ty powiesz - wycedził sucho Hiro.
- Szczegóły, Kreesh. Niektórzy z nas nie umieją od razu
dostrzec wszechświata w ziarnku piasku jak ty.
- Dla mnie to oczywiste. Od ponad dziesięciu lat
dysponujemy kompletną mapą genetyczną mózgu. Dodaj do tego
mapę chemiczną Sally Chang i otrzymujesz coś, co jest
równoznaczne z kluczami do biblioteki. Nie, nawet więcej.
Wyobraźcie sobie, że spędziliście całe wasze życie w
ogromnej bibliotece pełnej książek, napisanych w języku, w
którym nie potraficie ani czytać ani mówić, i że właśnie
dostaliście do ręki słownik i czytnik ilustracji.
- Więc co to wszystko znaczy? Że posiedliśmy właśnie
kompletną wiedzę na temat działania mózgu?
- Mamy całkowitą KONTROLĘ nad pracą mózgu. Przy
zastosowaniu chemicznej terapii, będziemy w stanie
sprawić, by ludzie myśleli i czuli to, co chcemy.
Zdobyliśmy natychmiastowe remedium na wszystkie nieurazowe
choroby psychiczne. Będziemy w stanie wyregulować poziom
agresji, natężenie emocji, kreatywność - pobudzić je,
zdławić, wszystko jedno. Rozumiecie już, dlaczego nasi
sponsorzy tak bardzo obawiają się o wyniki tych badań.
- Nieszczególnie, prawdę mówiąc. Na świecie mogłoby być
więcej rozsądku - powiedział Gunther.
- Zgoda, lecz kto definiuje, co to jest rozsądek? Wiele
rządów bierze pod uwagę wprowadzenie jakiejś formy
psychicznego więzienia dla nieprawomyślnych jednostek. To
otworzyłoby podwoje mózgu, przyzwalając na jego badanie z
zewnątrz. Po raz pierwszy w historii stałoby się możliwe
wykrycie niezwerbalizowanego buntu. Pewne kanony myślenia
można by wyjąć spod prawa. Nie można wykluczyć nadużyć
politycznych.
Wyobraźcie sobie także wykorzystanie tego do celów
wojskowych. Ta wiedza, w połączeniu z nową
nanotechnologiczną bronią, pozwoliłaby na użycie gazu,
który zmusiłby armie przeciwnika do obrócenia się
przeciwko własnej ludności. Lub prościej - wprowadziłby
ich w stan psychozy, w wyniku którego zaatakowaliby siebie
nawzajem. Pacyfikowano by miasta przez wprowadzenie
mieszkańców w stan katatonii. Następnie pozostałoby
stworzyć drugą rzeczywistość, umożliwiającą zdobywcy
wykorzystanie mas do niewolniczej pracy. Możliwości są
nieograniczone.
Trawili to w milczeniu. W końcu odezwał się Hiro:
- Jezu Chryste, Krishna, jeśli to są rozpowszechnialne
informacje, o jakich piekielnoścach nie wolno ci mówić?
- Nie mogę wam powiedzieć.
*
Minutę później Hiro znów skakał po okolicy. U podnóża
pobliskiego wzgórza znalazł wielki głaz stojący na sztorc
na węższym końcu. Tańczył wokół niego, próbując znaleźć
dobre ujęcie, na którym nie byłoby jego własnych śladów.
- Więc w czym problem? - zapytał Krishna przez swój
przekaźnik.
- Problem w tym, że nie mogę się z nią umówić.
Ekatarina. Zostawiałem jej wiadomości, ale na żadną nie
odpowiedziała. A wiesz przecież, jak to jest w Bootstrap -
trzeba się naprawdę starać, żeby uniknąć spotkania z kimś,
kto cię szuka. Jej jednak się udaje.
Krishna nie odpowiedział.
- Chciałbym tylko wiedzieć, co tu jest naprawdę grane?
- Ona cię unika.
- Ale dlaczego? Ja się zakochałem, a ona nie, to
właśnie próbujesz mi powiedzieć? Znaczy się, czy z tym
klapa, czy nie?
- Nie znając jej wersji całej historii nie umiem tak
naprawdę powiedzieć, co czuje. Ale stawiam na to, że
wpadła równie mocno jak ty. Różnica polega na tym, że ty
uważasz to za dobry pomysł, a ona wręcz przeciwnie.
Dlatego oczywiście cię unika. Kontakt z tobą utrudniłby
jej tylko opanowanie tego, co czuje do ciebie.
- Gówno!
W głosie Krishny pojawiła się niespodziewana nuta
zniecierpliwienia
- Czego ty właściwie chcesz? Minutę temu miałeś do mnie
żal, że uważam cię za maszynę. Teraz jesteś nieszczęśliwy,
bo Izmailova się za nią nie uważa.
- Hej, wy tam! Chodźcie tu. Znalazłem idealne ujęcie.
Musicie to zobaczyć.
Obrócili się, by zobaczyć Hiro machającego do nich ze
szczytu wzgórza.
- Myślałem, że wyjeżdżacie - mruknął Gunther. -
Stwierdziliście, że macie dość Księżyca i wyjeżdżacie, by
nigdy nie wrócić. Co takiego się więc stało, że nagle
zaczęliście mocniej zapuszczać korzonki?
- To było wczoraj! Dziś jestem pionierem, budowniczym
światów, założycielem dynastii!
- To zaczyna być nudne. Co mam zrobić, żebyś mi
odpowiedział wprost?
Hiro podskoczył do góry, szeroko rozrzucając ramiona.
Wyglądał nieco śmiesznie. Potknął się nieznacznie przy
lądowaniu.
- Anya i ja bierzemy ślub!
Gunther i Krishna spojrzeli na siebie, wizjer w
wizjer. Próbując wtłoczyć w swój głos odrobinę entuzjazmu,
Gunther powiedział:
- Hej, nie żartuj! Naprawdę? Gratul...
W głowach zaskwierczało im nagle od obcych zakłóceń
radiowych. Gunther drgnął i natychmiast zmniejszył
wzmocnienie.
- Moje głupie radio...
Jeden z pozostałej dwójki - stali obok siebie i
Gunther nie mógł ich rozróżnić z tej odległości -
wskazywał palcem w górę. Zadarł głowę i spojrzał na
Ziemię. Przez sekundę nie był pewien, czego właściwie
szukać. Wtedy to zobaczył - diamentową iskierkę światła w
samym środku nocy. Była jak mała, jasna dziurka w
rzeczywistości, gdzieś w kontynentalnej Azji.
- Co to, u diabła, jest? - zapytał.
Ściszonym głosem Hiro odpowiedział:
- Myślę, że to Władywostok.
*
Gdy wracali już nad Sinus Medii, pierwsze światło
poczerwieniało i zniknęło, a w zamian pojawiły się dwa
następne. Spiker w Obserwatorium wyrabiał nadgodziny
sklejając informacje z największych agencji w mieszankę
plotek i strachu. Radio pełne było gadania o atakach na
Seul i Buenos Aires. Te wydawały się oczywiste. Dyskusje
wzbudzały ataki na Panamę, Irak, Denver i Kair.
Niewidzialna dla radarów rakieta przeleciała nisko nad
Hokkaido, po czym odchylono ją do Morza Japońskiego.
Kompania Swiss Orbitals straciła kilka orbitalnych fabryk
wskutek działalności satelitów burzących. Nie ustalono,
kto uderzył pierwszy, i choć większość przesłanek
wskazywała w jednym kierunku, Tokyo odrzuciło wszystkie
zarzuty.
Największe wrażenie na Guntherze wywarł przekaz
dźwiękowy brytyjskiego felietonisty, który stwierdził, że
nie ma znaczenia ani to, kto faktycznie wystrzelił
pierwszy pocisk, ani z jakiego powodu to uczynił. Kogóż
powinniśmy obarczyć winą? Sojusz Południowy, Tokyo,
generała Kima, czy też może jakąś grupę Szarych
terrorystów, o której nikt do tej pory nie słyszał? W
świecie, gdzie spusty całej broni są trzymane na włosku,
to pytanie jest bez sensu. Wybuch pierwszego ładunku
uruchomił samodzielne programy, które wystrzeliły to, co
oficjalnie nazywa się "wyważoną odpowiedzią". Nawet sam
Gorshov nie mógłby temu zapobiec. Jego programy taktyczne
wybrały trzech najbardziej prawdopodobnych agresorów tego
tygodnia - z których co najmniej dwóch było
najprawdopodobniej całkowicie niewinnych - i odpalił
odpowiedź. Istoty ludzkie nie miały tu nic do powiedzenia.
Te trzy narody również zareagowały "wyważoną
odpowiedzią". Skutki właśnie poznajemy. Teraz
otrzymamy pięciodniową przerwę, w czasie której
wszystkie strony konfliktu będą prowadzić negocjacje. Skąd
to wiemy? Szkice wszystkich większych programów obronnych
są powszechnie dostępne we wszystkich publicznych sieciach
informacyjnych. Nie są tajne. Otwartość jest w tym
przypadku przykładem taktyki odstraszania.
"Mamy pięć dni na uniknięcie wojny, której w
rzeczywistości nikt nie chce. Pytanie brzmi, czy siły
wojskowe i polityczne są w stanie przejąć kontrolę nad
własnymi programami obronnymi? Czy uda im się? Czy przy
całym związanym z tym bólu i gniewie, zwyczajowej
nienawiści, szowinizmie narodowym i naturalnych reakcjach
tych, których kochane osoby są już wśród martwych - czy
przy tym wszystkim osoby odpowiedzialne będą w stanie
przezwyciężyć własne natury, by uniknąć ostatecznej i
totalnej wojny? Według naszych najlepszych informacji,
nie. Nie uda im się.
Dobranoc, i niech Bóg się nad nami zlituje".
Lecieli w milczeniu na północ. Nawet gdy przekaz urwał
się w pół słowa, nikt nic nie powiedział. To był koniec
świata i nie istniały żadne słowa, które wydawałyby się
choć trochę znaczące przy tym fakcie. Po prostu kierowali
się do domu.
Lądowisko pod Bootstrap było upstrzone
graffiti, wielkimi literami wymazanymi na głazach: KARL
OPS - EINDHOVEN'49 i LOUISE MCTIGHE ALBUQUERQUE NM.
Wielkie oko wpisane w piramidę. ARSENAL MISTRZ ŚWIATA W
RUGBY zwieńczone koroną. KUKURYDZIAK. Pi Lambda Fi.
MOTORHEADS. Olbrzym z pałką. Gdy przelatywali nad tym,
Guntherowi nasunęła się refleksja, że wszystkie te napisy
odnosiły się do miejsc ze świata nad głową i żaden z nich
nie wiązał się z Księżycem. To, co zawsze wydawało mu się
bezcelowe, teraz chwytało go za gardło nieopisanym
smutkiem.
Od lądowiska dla skoczków do garażu próżniowego było
tylko kilka kroków. Nie zadali sobie trudu wezwania
transportera.
Garaż wydawał się teraz Guntherowi dziwnie obcy, choć
przechodził przez niego już z tysiąc razy. Jakby tkwił
zanurzony we własnej tajemniczości. Jak gdyby wszystko
zostało usunięte i wymienione na dokładne repliki, które
jednak wydawały się inne i w jakimś sensie niepoznawalne.
Rząd za rzędem wzdłuż namalowanych linii, rozmieszczone
według typu, stały pojazdy. Światła z sufitu przebijały
się bezskutecznie w kierunku podłogi.
- Chłopie, ależ tu cicho! - głos Hiro wydawał się
nienaturalnie głośny.
Miał rację. Z żadnej z wielkich komór garażu nie
dochodził nawet pojedynczy dźwięk robota serwisowego czy
zdalnego. Usłyszeli tylko ruch wykrywającego przecieki
automatu.
- To pewnie z powodu wiadomości - mruknął Gunther.
Odkrył, że nie jest w stanie mówić o wojnie bezpośrednio.
Z tyłu garażu stało osiem śluz ustawionych w rząd. Ponad
nimi lśniło ciepłym blaskiem umieszczone w skale żółte
okno. W pokoju za nim zauważył poruszającego się nadzorcę.
Hiro pomachał ręką. Mała figurka nachyliła się i
odmachała. Podeszli do najbliższej śluzy i czekali.
Nic się nie działo.
Po kilku minutach cofnęli się parę kroków w tył, by
spojrzeć w okno. Nadzorca wciąż tam był, krzątając się bez
pośpiechu.
- Hej! - krzyknął Hiro na publicznej
częstotliwości. - Ty tam na górze! Pracujesz czy nie?
Mężczyzna uśmiechnął się, skinął głową i pomachał
ponownie.
- Więc otwórz te cholerne drzwi! - Hiro podszedł bliżej,
a nadzorca, jeszcze raz uspokajając ich ruchem ręki,
schylił się w końcu nad pulpitem sterowniczym.
- Ahem, Hiro... - powiedział Gunther - w tym jest coś
dziw...
Drzwi eksplodowały.
Impet uderzenia był tak silny, że na wpół wyrwały się
z zawiasów. Powietrze wystrzeliło ze środka jak salwa
armatnia. Przez moment garaż wypełnił się latającymi
narzędziami, częściami kombinezonów próżniowych i
strzępami ubrań. Lecący klucz uderzył Gunthera w ramię tak
mocno, że obróciło nim dookoła osi i rzuciło na podłogę.
Gapił się przed siebie, nie mogąc otrząsnąć się z
szoku. Części i szczątki różnych przedmiotów wisiały
zawieszone przez długą, nierzeczywistą chwilę, a potem,
gdy całe powietrze uszło, zaczęły powoli opadać deszczem
na podłogę. Dźwignął się z trudem, masując ramię przez
kombinezon.
- Hiro, jak z tobą? Kreesh?
- O mój Boże - wyjęczał Krishna.
Gunther obejrzał się za siebie. Zobaczył Krishnę
klęczącego w cieniu półki skalnej przy czymś, co nie mogło
być Hiro, ponieważ było wygięte w niewłaściwą stronę.
Przeszedł przez migoczącą nierealność i ukląkł obok
Krishny. Wlepił wzrok w ciało. To jednak był Hiro.
W momencie, gdy nadzorca otworzył śluzę bez dokonania
uprzedniej dekompresji korytarza, Hiro stał bezpośrednio
przed jej drzwiami. Przyjął na siebie całą moc wybuchu.
Eksplozja podniosła go do góry i cisnęła o krawędź półki,
łamiąc mu kręgosłup i druzgocząc wizjer hełmu. Zginął
natychmiast.
- Kto tam jest? - zapytała kobieta.
Do garażu wjechał transporter, nie zauważając po
drodze Gunthera, który spojrzał w górę akurat w chwili,
gdy wjeżdżał drugi, a po nim trzeci. Ze środka zaczęli
wysypywać się ludzie. Wkrótce było ich tam już ze
dwadzieścia osób. Podzielili się na dwie grupy, z których
jedna poszła prosto do śluz, a druga zmierzała w kierunku
Gunthera i jego przyjaciół. Wszystko to w oczywisty sposób
zakrawało na wojskową operację.
- Kto tam jest? - powtórzyła kobieta.
Gunther wziął na ręce ciało przyjaciela i wstał.
- To Hiro - odpowiedział beznamiętnie. - Hiro.
Podpłynęli ostrożnie bliżej, tworząc wokół nich
półokrąg czarnych wizjerów. Udało mu się dostrzec znaki
firmowe. Mitsubishi. Westinghouse. Holst Orbital. Był
między nimi także czerwono-pomarańczowy kombinezon
Izmailovej oraz żywy wzór mondryjski, którego nie
rozpoznał. Kobieta znów przemówiła, ostrożnie i z
napięciem w głosie:
- Powiedz mi, jak się czujesz, Hiro.
To była Beth Hamilton.
- To nie Hiro - odezwał się Krishna. - To Gunther. TO
jest Hiro. To co on niesie. Byliśmy w górach i... - jego
głos załamał się i zgasł.
- Czy to ty, Krishna? - spytał czyjś głos. - Mamy chyba
szczęście. Poślijcie go przodem, będziemy go potrzebowali,
jak już dostaniemy się do środka. - Ktoś inny objął Krishnę
ramieniem i gdzieś odprowadził.
Jakiś czysty głos przemówił przez radio do nadzorcy.
- Dmitri, czy to ty? Mówi Signe. Pamiętasz mnie, Dmitri,
prawda? Signe Ohmstede. Jestem twoim przyjacielem.
- Pewnie, że cię pamiętam, Signe. Pamiętam cię. Jak
mógłbym kiedykolwiek zapomnieć o mojej przyjaciółce?
Pewnie, że tak.
- To dobrze. Jestem taka szczęśliwa. Posłuchaj mnie
uważnie, Dmitri. Wszystko jest w porządku.
Gunther nie wytrzymał. Podbródkiem przełączył swoje
radio w tryb nadawania.
- Do diabła z tym wszystkim! Ten idiota na górze...!
Krzepki mężczyzna w barwach Westinghouse chwycił
Gunthera za bolące ramię i szarpnął.
- Zamknij mordę! - ryknął. - To poważna sprawa. Niech cię
diabli. Nie mamy czasu się z tobą cackać.
Hamilton wcisnęła się między nich. - Na miłość boską,
Posner, on dopiero co widział... - przerwała. - Ja się
nim zajmę. Uspokoję go. Dajcie nam tylko pół godziny, OK?
Pozostali wymienili spojrzenia, skinęli głowami i
odwrócili się.
Ku swemu zaskoczeniu Gunther usłyszał przez
przekaźnik głos Ekateriny.
- Przykro mi, Gunther - wyszeptała i znikła.
Wciąż trzymał ciało Hiro. Uzmysłowił sobie, że wciąż
patrzy na zmasakrowaną twarz przyjaciela. Ciało było
pocięte i napuchnięte jak rozgotowany hotdog, lecz on nie
mógł oderwać od niego oczu.
- Chodź - Beth popchnęła go lekko, żeby zaczął iść.
- Połóż ciało na tyle tego łazika i zawieź nas na klif.
*
Hamilton nalegała, więc prowadził. Odkrył, że to mu
pomaga. Miał czym się zająć. Z rękami luźno leżącymi na
kierownicy gapił się przed siebie szukając rozjazdu na
Mauzoleum. Zdawało mu się, że jego powieki drapią go w
nieludzko suche oczy.
- Przypuścili na nas uprzedzający atak - zaczęła
Hamilton. - Sabotaż. W tej chwili próbujemy pozbierać
wszystko z powrotem do kupy. Nikt nie wiedział, że
byliście na zewnątrz. Inaczej wysłalibyśmy wam kogoś na
spotkanie. Była tu mała jatka.
Jechał dalej w milczeniu czując, jak przebyte mile
otaczającej go wysokiej próżni łagodzą ból i chronią od
zewnętrznego świata. Czuł obecność ciała Hiro na tylnej
platformie łazika - uporczywe psychiczne swędzenie między
łopatkami. I dopóki nic nie mówił, był bezpieczny; mógł
pozostawać ponad wszechświatem, w którym istniał jego ból.
Nie sięgał go. Czekał, lecz Beth nie dodała ani słowa do
swego wyjaśnienia.
W końcu spytał:
- Sabotaż?
- Mutacja programu w stacji radiowej. Eksplodowały
wszystkie działa wyrzutowe. Trzech gości z Microspacecraft
Applications wpadło na ten pomysł, gdy wybuchło działo w
Boitsovij Kot. Myślę, że to było nieuchronne. Cały
tutejszy przemysł wojskowy - nic dziwnego, że chcieli nas
wyłączyć z gry. Lecz to jeszcze nie wszystko. Coś się
stało z ludźmi z Bootstrap. Coś naprawdę strasznego. Byłam
wtedy w Obserwatorium. Wezwała mnie tam prezenterka
wiadomości, żebym poszukała jakiejś kopii rezerwowej
oprogramowania, która przywróciłaby stację do życia.
Znalazła tylko sieczkę. Wariactwo. Naprawdę czyste
wariactwo. Musieliśmy porozłączać wszystkich zdalnych w
Obserwatorium, bo ich operatorzy byli... - Zaniosła się
cichym uporczywym płaczem. Po chwili spróbowała mówić dalej.
- To coś w rodzaju broni biologicznej. Tyle na razie wiemy.
- Jesteśmy na miejscu.
Gdy podjeżdżał pod klif Mauzoleum, przyszło mu do
głowy, że zapomnieli zabrać wiertnicę. Chwilę potem
doliczył się dziesięciu czarnych nisz w skale i zrozumiał,
że ktoś pomyślał o tym wcześniej.
- Tego losu uniknęli tylko ci, którzy pracowali w
Centrum i Obserwatorium, oraz ci, którzy w tym czasie byli
na powierzchni. Krótko mówiąc, zostało nas koło setki.
Obeszli samochód do tylnej platformy. Gunther czekał,
lecz Hamilton nie przejawiała chęci do niesienia ciała. Z
jakiegoś powodu rozzłościło go to i wzbudziło żal. Odpiął
tylną klapę, wskoczył na drabinkę i wyciągnął odziane w
kombinezon ciało.
- Miejmy to już za sobą.
Do dzisiejszego dnia tylko sześć osób zmarło na Księżycu.
Szli wzdłuż wgłębień, w których ich ciała oczekiwały
wieczności. Gunther znał ich nazwiska na pamięć: Heisse,
Yasuda, Spehalski, Dubinin, Mikami, Castillo. I teraz Hiro.
Wydawało się niepojęte, że może nadejść taki dzień, gdy
będzie tu zbyt wielu martwych, by znać ich wszystkich z
imienia.
Przed kryptami rozsypano tyle stokrotek i lilii, że
Gunther nie mógł uniknąć zdeptania paru.
Weszli do pierwszej pustej niszy, gdzie położył Hiro na
półce wykutej w skale. W świetle lampy ciało wyglądało na
żałośnie skręcone w niewygodnej pozycji. Gunther zauważył,
że płacze - duże gorące łzy spływały po jego twarzy,
wpadając do ust, gdy robił wdech. - Cholera. -Przejechał
dłonią po hełmie. - Chyba powinniśmy coś powiedzieć.
Hamilton ujęła jego dłoń i ścisnęła.
- Nigdy nie widziałem go tak szczęśliwym jak dzisiaj.
Miał się ożenić. Skakał z radości, śmiał się, mówił o
założeniu rodziny. A teraz nie żyje, a ja nawet nie wiem
jakiego był wyznania. - Przypomniało mu się coś i bezsilny
zwrócił się do Hamilton. - Co powiemy Anyi?
- Ma swoje kłopoty. Chodź już. Zmów modlitwę i chodź.
Skończy ci się zapas tlenu.
- Ach, tak, dobrze - skinął głową. - Bóg jest mym
pasterzem...
cdn.
warstwa jaj w wylęgarni.
Nastrój tłumu balansował na krawędzi, gotów popaść w
akceptację lub gniew przy najlżejszym impulsie. Gunther
podniósł rękę.
- Generale! - powiedział głośno. - Szeregowy Weil
oczekuje na rozkazy. Co mam robić?
Po sali przetoczył się śmiech, rozładowując napięcie.
- Weź kogoś z tych, co stoją koło ciebie i zacznijcie
usuwać chorych z pomieszczeń administracyjnych.
Odprowadźcie ich na otwartą przestrzeń, gdzie tak łatwo nie
zrobią sobie krzywdy. Jak tylko oczyścicie korytarz lub
pomieszczenie, po prostu je zamknijcie. Zrozumiano?
- Tak, proszę pani. - Dotknął palcem najbliższego
kombinezonu. Hełm odpowiedział skinięciem głowy. Lecz gdy
odwrócili się, by odejść, tłum zablokował im drogę.
- Ty! - Ekatarina wyciągnęła wskazujący palec. - Idź do
śluz farm i zalep je pianką; nie chcę ryzykować, że zostaną
skażone. Wszyscy doświadczeni w obsłudze fabryk - chyba
większość z nas - znajdźcie zdalnego i zacznijcie wszystko
wyłączać. Program Kryzysowy wam pomoże. Jeśli nie macie
niczego innego do roboty, zbierzcie się do kupy i pomóżcie
oczyszczać korytarze. Zwołam zebranie, gdy dojdziemy do
jakiegoś bardziej konkretnego planu działania. - Przerwała
na chwilę. - O czym zapomniałam?
Niespodziewanie odpowiedział jej Program:
- W mieście jest dwadzieścioro troje dzieci: dwoje
nieletnich w wieku siedmiu lat, reszta to pięciolatki lub
młodsze, potomstwo zarejestrowanych na stały pobyt na
Księżycu. Wskazane jest, by te dzieci zostały otoczone
szczególną troską i ochroną. Ośrodek opieki można
zorganizować w kaplicy znajdującej się na trzecim poziomie.
Trzeba nadać komunikat, żeby były tam odprowadzane zaraz po
odnalezieniu. Wyznacz jednego odpowiedzialnego człowieka, by
miał nad nimi pieczę.
- O Boże, rzeczywiście. - Obróciła się do wojowniczego
faceta z Centrum i rozkazała krótko. - Zrób to.
Zawahał się, w końcu zasalutował z ironią i odwrócił się
do wyjścia.
To przełamało impas. Tłum zaczął się rozchodzić. Gunther
i jego współpracownik - jak się okazało Liza Nagenda,
terenowiec jak on - zabrali się do pracy.
*
Wiele lat później Gunther wspominał te chwile jako czas,
gdy jego życie wjechało do ciemnego tunelu. Przez długie,
koszmarne godziny on i Liza przeczesywali pomieszczenia
biurowe i magazynowe, wynosząc chorych na otwartą
przestrzeń.
Chorzy nie chcieli współpracować.
Pierwsze pokoje, do których dotarli, były puste. W
czwartym podniecona kobieta grzebała z furią po szufladach
i kartotekach, wyrzucając przy tym ich zawartość. Podłoga
zasłana była papierami. - To gdzieś tu jest... - powtarzała
co chwila do siebie.
- Co tam jest, moja droga? - spytał Gunther łagodnie.
Musiał mówić głośno, żeby było go słychać przez hełm. -
Czego tak szukasz?
Odrzuciła głowę do tyłu z diabelskim uśmiechem
zadowolenia. Oburącz wygładziła włosy, podnosząc wysoko
łokcie, by zaczesać niegrzeczne kosmyki za uszy.
- To bez znaczenia, ponieważ jestem pewna, że zaraz to
znajdę. Pojawiają się dwa skarabeusze, a pomiędzy nimi
jarzący się dysk słońca, to dobry omen, a poza tym analogia
do seksu. Uprawiałam seks, każdy, jakiego można zapragnąć,
gwałcona za wychodkiem przez króla jaszczurów, kiedy miałam
dziewięć lat. Czy mi zależało? Potem miałam skrzydła i
myślałam, że umiem latać.
Gunther przysunął się nieco bliżej.
- To, co mówisz, jest bez sensu.
- Widzisz, Tołstoj powiedział, że w lesie za jego domem
rośnie zielony patyk - gdy ktoś go znajdzie, sprawi, że
wszyscy ludzie zaczną się kochać. Wierzę, że ten zielony
patyk jest podstawową regułą cielesnej egzystencji.
Wszechświat istnieje w przestrzeni, której cztery wymiary
postrzegamy, a siedem pozostałych nie. Dlatego właśnie
doświadczamy pokoju i braterstwa, jako przejawu
siedmiowymiarowego zjawiska zielonego patyka.
- Musisz mnie wysłuchać.
- Po co? Powiesz mi, że Hitler nie żyje? Nie wierzę w te
brednie.
- Istne piekło - stwierdziła Nagenda. - Nie możesz
poważnie dyskutować ze schizolem. Po prostu łap ją i
wychodzimy.
Niestety, nie było to takie proste. Kobieta bała się ich.
Jak tylko się zbliżali, zaraz odsuwała się ze strachem.
Jeśli poruszali się wolno, nie byli w stanie jej otoczyć,
lecz gdy ruszyli na nią, nagle przeskoczyła przez biurko i
zanurkowała pod nie. Nagenda chwyciła jej nogi i zaczęła
ciągnąć. Kobieta najpierw wyła wniebogłosy, a następnie
przylgnęła ciasno do nóg Nagendy.
- Złaź ze mnie - ryknęła Nagenda. - Gunther, weź tę
wariatkę z moich cholernych nóg.
- Nie zabijajcie mnie! - wrzeszczała kobieta. - Zawsze
głosowałam dwukrotnie - przecież wiecie. Powiedziałam im, że
byłeś gangsterem, ale myliłam się. Nie zabierajcie mi tlenu
z płuc!
Wytaszczyli ją z biura, po czym znów stracili, gdy
Gunther odwrócił się, żeby zamknąć drzwi na klucz. Uciekła w
dół korytarza, mając Nagendę na karku. Potem wskoczyła do
innego biura i musieli zaczynać wszystko od początku.
Wyprowadzenie jej z korytarzy na otwartą przestrzeń parku
zajęło im ponad godzinę. Z trzema następnymi wręcz
przeciwnie - bardzo szybko. Potem znów trafił im się trudny
przypadek, natomiast piąty okazał się tą samą kobietą, od
której zaczynali. Wróciła szukać swojego biura. Gdy kolejny
raz wyprowadzili ją na zewnątrz, Liza Nagenda stwierdziła:
- No, czterech wariatów z głowy. Zostało jeszcze tylko
trzy tysiące osiemset pięćdziesięciu ośmiu.
- Posłuchaj... - zaczął Gunther, i w tym momencie
usłyszeli w przekaźnikach sztywny i przesadnie
wyartykułowany głos Krishny:
- Wszyscy mają udać się nad centralne jezioro na zebranie
organizacyjne. Powtarzam: Idźcie natychmiast nad jezioro.
Idźcie nad jezioro. Wyraźnie nadawał z prowizorycznie
wykonanego nadajnika, bo odbiór był bardzo kiepski. Jego
głos huczał i przerywał.
- W porządku, zrozumiałam - odparła Liza. - Możesz już
się zamknąć.
- Proszę o natychmiastowe udanie się nad jezioro.
Wszyscy powinni niezwłocznie pójść nad centralne...
- Kurwa mać.
Gdy dotarli do terenów parkowych, była tam już gęstwina
ludzi. Nie tylko ubrani w kombinezony robinsonowie. Z jaskiń
i korytarzy Bootstrap wyłaniali się po kolei chorzy. Szli
ślepo i niepewnie w kierunku jeziora, jak dopiero co
wskrzeszeni z grobu. Poziom główny zapełniał się ludźmi.
- Ale numer - rzekł w zamyśleniu Gunther.
- Gunther? - zapytała Nagenda. - Co tu się dzieje?
- To przekaźniki mózgowe! Cholera jasna, wystarczyło
mówić do nich przez przekaźnik. Zrobią wszystko, co każe im
głos w ich głowach.
Teren wokół jeziora był tak zatłoczony, że Gunther z
trudem dostrzegał inne kombinezony. Potem zobaczył postać
stojącą na krawędzi drugiego poziomu i machającą intensywnie
w ich stronę. Odmachał i ruszył w stronę schodów.
W czasie, gdy wchodził na drugi poziom, zebrała się tam
już spora grupa zdrowych. Z każdą chwilą przychodzili nowi,
przyciągnięci zagęszczeniem kombinezonów. W końcu Ekatarina
przemówiła na otwartym kanale.
- Nie ma sensu czekać, aż wszyscy się zbiorą. Myślę, że
wszyscy są na tyle blisko, by mnie słyszeć. Usiądźcie i
odpocznijcie, zasłużyliście sobie na to.
Ludzie rozsiedli się wygodnie na trawniku. Niektórzy
legli na plecach lub brzuchu. Większość po prostu siedziała.
- Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności odkryliśmy
sposób na trzymanie pod kontrolą naszych chorych przyjaciół.
- Dało się słyszeć nieznaczny aplauz. - Jednakże przed nami
pozostaje wciąż wiele problemów, których nie da się tak
łatwo rozwiązać. Wszyscy widzieliśmy to, co było oczywiste.
Teraz muszę wam powiedzieć o najgorszym. Jeśli wojna na
Ziemi rozwinie się w pełny termonuklearny konflikt, będziemy
całkowicie odcięci - być może na dziesięciolecia.
Przez tłum przeszedł szmer rozmów.
- Co to oznacza? Poza natychmiastowymi niedogodnościami -
takimi jak brak luksusów, jedwabnych koszul, świeżych
nasion, nowych filmów, brak drogi powrotu dla tych, którzy
jeszcze nie podjęli decyzji o pozostaniu - będziemy musieli
pożegnać się z wieloma rzeczami, których potrzebujemy do
przetrwania. Cały nasz potencjał mikrofabryczny to Swiss
Orbitals. Zapasy wody wystarczą nam na rok, lecz stale
niewielkie ilości pary wodnej są wiązane w rdzę i wyciekają
w próżnię za każdym razem, kiedy ktoś używa śluzy - są to
ilości liczące się w bilansie naszego istnienia.
- Pomimo to jesteśmy w stanie przeżyć. Możemy odzyskiwać
tlen i wodór z regolitu, po czym spalać je, by otrzymać
wodę. Już wytwarzamy własne powietrze. Obejdziemy się bez
znacznej części nanoelektroniki. Możemy trwać i prosperować
nawet, gdy Ziemia... nawet, gdy stanie się najgorsze.
Jednakże by tego dokonać, potrzebujemy całej dostępnej mocy
produkcyjnej, a także pełnego personelu dozorującego. Nie
tylko musimy uruchomić ponownie nasze fabryki, ale również
znaleźć sposób na uleczenie naszych ludzi. Przez najbliższe
dni czeka nas ogrom pracy.
Nagenda zetknęła swój hełm z hełmem Gunthera i mruknęła:
- Ale z niej bałwan.
- Daj spokój, chcę posłuchać.
- Na nasze szczęście, Program Obsługi Stanu Kryzysowego
ma gotowe plany na taką sytuację. Według jego danych, które
mogą być niekompletne, ja posiadam największe doświadczenie
wojskowe spośród wszystkich tu obecnych. Czy ktoś się z tym
nie zgadza? - Czekała, lecz nikt się nie odezwał. - Przez
czas trwania sytuacji kryzysowej zorganizujemy się w
strukturę quasimilitarną. Tylko dla celów organizacyjnych.
Nie będzie przywilejów oficerskich, a sama struktura
zostanie rozwiązana niezwłocznie po rozwiązaniu bieżących
problemów.
Rzuciła okiem na swój komputer.
- W tym celu powołuję triumwirat podległych mi oficerów,
w składzie: Carlos Diaz-Rodrigues, Miiko Ezumi i Will
Posner. Pod nimi będzie dziewięciu oficerów, każdy z nich
odpowiedzialny za kadrę, złożoną z co najwyżej dziesięciu
ludzi.
Czytała nazwiska. Gunther został przydzielony do Kadry
Czwartej, którą dowodziła Beth Hamilton. Potem Ekatarina
powiedziała:
- Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Grupa z Centrum
zorganizowała procedurę dekontaminacji, kuchnię i miejsca
sypialne. Kadry Pierwsza, Druga i Trzecia zostaną tu jeszcze
na cztery godziny, po czym położą się spać na pełne osiem
godzin. Kadry Czwarta do Dziewiątej mogą udać się teraz do
Centrum na posiłek i cztery godziny odpoczynku - przerwała
na chwilę. - To wszystko. Idźcie się trochę przespać.
Wśród zebranych podniosły się pojedyncze okrzyki radości,
lecz bez wsparcia szybko zgasły. Gunther stał. Liza Nagenda
po przyjacielsku uszczypnęła go w pośladek i gdy ruszył w
prawo, pociągnęła go za ramię w lewo, w kierunku wind
serwisowych. Z bezceremonialną poufałością objęła go w
pasie.
Znał facetów, którzy spali z Lizą i wszyscy oni byli
zgodni co do tego, że była kapryśna, władcza, histeryczna i
śmieszna w swoim wyrażaniu emocji. Ale co tam. Łatwo
przyszło.
Odmaszerowali.
*
Do zrobienia było zbyt wiele. Pracowali do całkowitego
wyczerpania - nie wystarczało. Zbudowali system transmisji
radiowych w wąskich pasmach częstotliwości na użytek
Programu i przeprowadzili łączność mikrofalową między nim a
Centrum, by mógł nimi efektywniej kierować - nie
wystarczało. Bez przerwy reorganizowali się na nowo.
Obciążenie było za duże i nieuchronnie zdarzały się wypadki.
Połowa zachowanych dział wyrzutowych - niewielkich
urządzeń używanych do transportowania surowców i
półproduktów drogą powietrzną nad górami - została poważnie
uszkodzona, gdy stojące w zenicie słońce zdeformowało szyny,
na których się poruszały; nie postawiono na czas ekranów
przeciwsłonecznych. Nieznana liczba ciężkich robotów
wywędrowała w kopalni i najprawdopodobniej zaginęła. Trudno
było stwierdzić ile, ponieważ pomieszały się spisy
inwentaryzacyjne. Cała żywność zgromadzona w Bootstrap nie
była pewna; posiłki podawane w Centrum trzeba było
przygotowywać z produktów przyniesionych wprost z farmy
przez śluzy awaryjne. Niedoświadczona farmerka zrobiła błąd
sterując swym zdalnym, w wyniku czego dziesięć zbiorników
hodowli wodnej wygotowało się w próżnię, wyrzucając przy tym
na powierzchnię dziewięć tysięcy narybku. Na rozkaz Posnera
spakowano w pośpiechu wszystkie zdalne manipulatory i
przetransportowano do Centrum. Po rozpakowaniu okazało się,
że wiele z nich ma uszkodzone wahacze.
Były także małe zwycięstwa. W czasie swojej drugiej
zmiany Gunther natrafił w magazynie próżniowym na
czternaście worków bawełny i od razu zaprogramował robota
montażowego na szycie materacy dla Centrum. Oznaczało to
koniec spania na gołej podłodze i uczyniło z niego bohatera
na resztę dnia. W Centrum było za mało toalet; Diaz-
Rodrigues nakazał wymontowanie dodatkowych ze schronów
przeciwradiacyjnych, rozrzuconych po fabrykach. Huriel
Garza odkrył w sobie talent do gotowania ze skąpej ilości
składników.
W rzeczywistości jednak przegrywali. Schizole byli
nieprzewidywalni, a byli wszędzie. Szalony analityk
systemowy, posłuszny głosom w głowie, wylał do jeziora kilka
beczek oleju silnikowego. Filtry wody zapchały się i trzeba
było zamknąć obieg, by dokonać naprawy. Pewnej lekarce w
jakiś sposób udało zadusić się swoim własnym sprzętem
diagnostycznym. Ekosystem miasta ucierpiał dotkliwie wskutek
rozlicznych aktów wandalizmu.
W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby w kółko nadawać to
samo: "Jestem spokojny. Mam ochotę nic nie robić. Jest mi
dobrze tu, gdzie jestem".
Gunther pracował wraz z Lizą, próbując uruchomić obieg
wody, gdy nadeszła pierwsza zapętlona transmisja. Podniósł
wzrok i ujrzał panujący w Bootstrap niezwykły spokój.
Chorzy na wszystkich tarasach stali w pozycji całkowitej
obojętności. Jedyny ruch związany był z ubranymi w
kombinezony postaciami, uwijającymi się jak pszczoły między
świeżo upieczonymi katatonikami.
Liza wzięła ręce pod boki.
- Wspaniale. Teraz musimy ich karmić.
- Hej, mogłabyś mi tego oszczędzić. To pierwsza dobra
wiadomość od niepamiętnych czasów.
- To nic dobrego, kochany. To ciąg dalszy starego.
Miała rację. Pomimo chwilowego uczucia ulgi Gunther był
tego świadom. Jedno beznadziejne zajęcie zamieniono na
drugie.
*
Trzeciego dnia wkładał ciężko swój kombinezon, gdy
zaczepiła go Hamilton.
- Weil! Znasz się na elektryce?
- Nie, niespecjalnie. To znaczy, potrafię zrobić
instalację do ciężarówki, może jeszcze zmontować przekaźnik
podczerwieni, takie rzeczy, ale...
- Musi wystarczyć. Zrzuć to z siebie i pomóż Krishnie
zbudować system do kontrolowania schizoli. Jest jakiś sposób
na sterowanie nimi pojedynczo.
Rozbili obóz w dawnym laboratorium Krishny. W Centrum
pokutowały wciąż stare przepisy bezpieczeństwa, więc nikomu
nie wolno było tam spać. Dzięki temu pokój był wyjątkowo
czysty i schludny. Wypełniał go specjalnie produkowany na
orbicie sprzęt laboratoryjny, wyróżniający się gładkim,
bezosobowym połyskiem. To było jak cofnięcie się do dawnych
czasów, zanim zapanował zamęt i szaleństwo. Gdyby nie woń
nowo wykutych tuneli i przenikający powietrze dźwięk ciętej
skały, można by udawać, że nic się nie zmieniło.
Gunther stał w kontrolerze zdalnej obecności, spacerując
zdalnym po pomieszczeniach Bootstrap. Były jak odrębne
komórki chaosu. Wszedł do jednego z nich i znalazł słowa
BUDDA = KOSMICZNA INERCJA, wypisane na ścianie czymś, co
wyglądało na ludzkie odchody. Na materacu siedziała kobieta,
wyrywając z niego wnętrzności i wyrzucając je w powietrze.
Bawełna przykrywała podłogę jak świeżo spadły śnieg.
Następne pomieszczenie było puste i czyste, a na półce stała
lśniąca mikrofabryczka.
- Niniejszym nacjonalizuję cię w imię Ludowej Republiki
Zaopatrzeniowej Bootstrap oraz cierpiących gdziekolwiek mas
- wygłosił beznamiętnie. Zdalny zgrabnie chwycił przedmiot.
- Skończyłeś juz schemat tego układu scalonego?
- Niedługo będzie - odpowiedział mu Krishna.
Budowali prototyp kontrolera. Pomysł polegał na nadaniu
kodu każdemu komputerowi, żeby Program mógł zidentyfikować i
przemówić do każdego właściciela z osobna. Dzięki obniżeniu
napięcia, byli w stanie ograniczyć zasięg transmisji
komputera do półtora metra tak, by każdy chory mógł
otrzymywać oddzielne polecenia. Niestety, zastosowane tam
układy były produktami najwyższej klasy Swiss Orbitals, nie
tolerującymi nietypowych obciążeń. Trzeba było je wymienić.
- Wciąż nie rozumiem, jak możesz oczekiwać, że uda ci się
zaprząc ich do jakiejś sensownej pracy. Chodzi mi o to, że
tak naprawdę potrzebujemy nadzorców. Nie uda ci się wycisnąć
z nich logicznego rozumowania.
Zgięty wpół nad swoim komputerem Krishna nie
odpowiedział od razu.
- Wiesz, jak jogin zatrzymuje swoje
serce? Zajmowaliśmy się tym, gdy byłem na studiach.
Zapytaliśmy Czcigodnego Jogę, czy zgodziłby się zatrzymać
swoje serce pod kontrolą naszej aparatury. Przystał na nasze
warunki. Mieliśmy wtedy najnowsze skanery mózgu, ale okazało
się, że najciekawsze rezultaty dało nam EKG.
- Okazało się, że serce jogina nie zwalniało stopniowo,
jak zakładaliśmy, lecz coraz bardziej przyspieszało, aż
osiągało granicę fizycznych możliwości i następowała
fibrylacja. Nie spowalniał pracy własnego serca, lecz ją
przyspieszał. Nie dochodziło do zatrzymania, lecz do
skurczu.
- Po zakończeniu testów spytałem go, czy wie, jaki jest
mechanizm tego, co robi. Odpowiedział, że nie, i że to bardzo
interesujące. Zachowywał się bardzo uprzejmie, ale było
jasne, że nie uważał naszego odkrycia za znaczące.
- Twierdzisz więc...?
- Problem ze schizofrenikami polega na tym, że w ich
głowach po prostu zbyt dużo się dzieje. Zbyt wiele głosów.
Zbyt wiele pomysłów. Nie są w stanie skupić uwagi na jednym
ciągu myśli. Jednakże byłoby błędem uważać, że nie są zdolni
do złożonego rozumowania. Tak naprawdę, to myślą doskonale.
Po prostu ich mózgi pracują bez przerwy z maksymalną
wydajnością - to dlatego nie potrafią spójnie myśleć.
- Rola przekaźnika mózgowego polega na dostarczaniu
jeszcze jednego, lecz dużo głośniejszego i nalegającego
głosu. Dlatego go słuchają. Przebija się przez ten szum,
można się na nim skoncentrować, dostarcza szkieletu, na
którym mogą krystalizować myśli.
Zdalny otworzył drzwi do pokoju konferencyjnego, ukrytego
głęboko wśród tuneli administracyjnych. Osiem mikrofabryczek
czekało w równiutkim rzędzie na stole konferencyjnym. Zdalny
dołożył dziewiątą, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą
drzwi.
- Wiesz - zaczął Gunther - wszystkie te wyrafinowane
środki bezpieczeństwa mogą być już niepotrzebne.
Czegokolwiek użyto w Bootstrap, może już nie być tego w
powietrzu. Mogło NIGDY nie być w powietrzu. Zamiast tego
mogło być w wodzie lub gdzie indziej.
- O, jest tam tego dosyć. Miliony. Mamy do czynienia z
napędem schizomimetycznym, rozprowadzanym drogą powietrzną.
Jest tak zaprojektowany, że pozostaje w powietrzu przez czas
nieokreślony.
- Napęd schizomimetyczny? Cóż to, u diabła, jest?
Krishna odpowiedział nieobecnym głosem:
- Napęd schizomimetyczny to nie powodująca śmierci broń
strategiczna, cechująca się silnym wpływem na psychikę. Nie
tylko obezwładnia psychologicznie obiekt, ale także
wprowadza nieproporcjonalnie większy chaos wśród zasobów
ludzi i sprzętu zaatakowanego. Dzięki wyjątkowej jakości
efektu ma demoralizujący wpływ na jednostki narażone na
kontakt z zainfekowanymi, w szczególności zaś te, które są
przydzielone do opieki nad nimi. Dlatego jest wyjątkowo
skuteczny jako broń strategiczna.
Mógłby to równie dobrze czytać wprost z podręcznika.
Gunther trawił informacje.
- Zwołanie zebrania za pomocą przekaźników nie było
przypadkiem, prawda? Wiedziałeś, że to zadziała.
Wiedziałeś, że posłuchają głosu przemawiającego w ich
głowach.
- Tak.
- To gówno upichcono tu w Centrum, nieprawdaż? To jest
to, o czym nie mogłeś mówić.
- Coś w tym rodzaju.
Gunther wyłączył kontroler zdalnego i podniósł okulary.
- Niech cię diabli, Krishna! Niech cię porwą prosto do
piekła, ty głupi wypierdku!
Krishna zdumionym wzrokiem spojrzał na niego znad roboty.
- Czy powiedziałem coś nie tak?
- Nie! Nie powiedziałeś żadnego cholernego niewłaściwego
słowa - właśnie wpędziłeś w pieprzone szaleństwo cztery
tysiące ludzi, to wszystko! Ocknij się i zobacz, co wy,
maniacy, zrobiliście swoimi badaniami nad bronią!
- To nie były badania nad bronią - odparł Krishna
łagodnie. Wyrysował na schemacie długą, zawiniętą do środka
linię. - Lecz gdy czysta nauka jest finansowana przez
wojsko, to wojsko szuka militarnych zastosowań nauki. Tak to
już jest.
- Co za różnica? To się stało i ty jesteś odpowiedzialny.
Tym razem Krishna odłożył na bok swój komputer.
Przemawiał z nietypową dla niego żarliwością.
- Gunther, potrzebujemy tych informacji. Czy zdajesz
sobie sprawę, że zarządzamy cywilizacją technologiczną za
pomocą mózgu, który wyewoluował już w neolicie? Mówię
najzupełniej poważnie. Wszyscy tkwimy w sidłach programu
myśliwego-zbieracza, nie mając już z niego żadnego pożytku.
Zobacz, co się dzieje na Ziemi. Są na progu wojny, której
nikt nie chciał zaczynać, i nikt nie chce w niej walczyć.
Nawet pieniędzy nikt nie jest w stanie powstrzymać. Sposób
myślenia, który zaprowadził nas tam, gdzie jesteśmy, nie
jest dla nas korzystny. Musi się zmienić. A to jest właśnie
to, nad czym pracujemy - ujarzmić ludzki mózg. Posiąść go.
Trzymać go na wodzy.
- To prawda, że nasza wiedza obróciła się przeciwko nam.
Lecz czymże jest ta jedna broń w nieskończoności innych?
Gdyby nie było neuroprogramatorów, użyto by czegoś innego.
Może gazu musztardowego, może pyłu plutonowego. W zasadzie
wystarczyło tylko wywalić dziurę w kopule i zostawić nas,
żebyśmy się podusili.
- To tylko marne samousprawiedliwiające brednie, Krishna!
Niczym nie wytłumaczysz się z tego, co zrobiłeś.
Cicho, lecz z przekonaniem, Krishna odpowiedział:
- Nigdy nie zdołasz mnie przekonać, że nasze badania nie
są najistotniejszą pracą, jaką moglibyśmy się dziś zajmować.
Musimy przejąć kontrolę nad tym potworem w naszych
czaszkach. Musimy zmienić nasz sposób myślenia. - Jego głos
nagle osłabł. - Smutną rzeczą w tym wszystkim jest to, że
nie zmienimy się, jeśli nie przeżyjemy. Lecz by przetrwać,
musimy się najpierw zmienić.
Od tej pory pracowali już w milczeniu.
*
Gunther przebudził się z koszmarnego snu i stwierdził, że
jego czas na odpoczynek minął dopiero w połowie. Liza
chrapała. Uważając, by jej nie zbudzić, wciągnął ubranie i
boso poczłapał w dół holu. W pokojach wspólnych paliło się
światło i rozbrzmiewały głosy.
Gdy wszedł, Ekatarina uniosła głowę. Miała bladą,
wyciągniętą twarz. Pod oczami uformowały się sine kręgi.
Była sama.
- A, cześć. Właśnie prowadziłam rozmowę z Programem. -
Myślą wyłączyła swój komputer. - Usiądź.
Przyciągnął sobie krzesło i zgarbił się nad stołem.
Siedząc tak naprzeciwko niej uzmysłowił sobie, że wydobycie
z siebie czegokolwiek przychodzi mu z wyraźnym trudem.
- No więc...jak to wszystko wygląda?
- Niedługo zaczną wypróbowywać nasze kontrolery.
Pierwsza partia układów scalonych wyjdzie z fabryk mniej
więcej za godzinę. Pomyślałam, że poczekam ze spaniem, aż
będzie można zobaczyć, jak się sprawują.
- Jest więc aż tak źle? - Ekatarina potrząsnęła głową,
unikając jego wzroku. - Hej, nie mydl mi oczu. Ty tu czekasz
na rezultaty, a ja przecież widzę, jaka jesteś zmęczona.
Musiał być z tym niezły kłopot.
- Większy niż sądzisz - powiedziała słabym głosem. -
Właśnie przeglądałam liczby. Sprawy mają się gorzej niż
możesz to sobie wyobrazić.
Sięgnął przed siebie i ujął jej zimną, bezkrwistą dłoń.
Ścisnęła go tak mocno, że aż bolało. Ich oczy spotkały się i
zobaczył w nich ten sam strach i zachwyt, który czuł.
Stali bez słowa.
- Mam własny pokój - powiedziała Ekatarina. Nie puściła
jego dłoni, w zasadzie ściskała ją tak mocno, jakby nigdy
nie miała zamiaru jej puścić.
Gunther pozwolił jej się poprowadzić.
Kochali się, potem rozmawiali cicho o nieistotnych
rzeczach i znowu się kochali. Gunther myślał, że Ekatarina
zaśnie po pierwszym razie, lecz jak na to było w niej za
dużo nerwów.
- Powiedz mi, kiedy będziesz blisko - szeptała. -
Powiedz mi, kiedy dojdziesz.
Zatrzymał się.
- Dlaczego zawsze to mówisz?
Ekatarina spojrzała na niego oszołomionym wzrokiem, więc
powtórzył pytanie. Zaraz potem wybuchnęła głębokim,
gardłowym śmiechem.
- Bo jestem oziębła.
- Co?
Ujęła jego dłoń i przeciągnęła nią po policzku. Potem
schyliła głowę i prowadziła ją dalej na kark i w górę, na
szczyt głowy. Czuł pod dłonią krótkie, sterczące włosy, a
potem, za jej uchem, dwie wypukłości skóry, pod którymi
tkwiły zaimplantowane bioukłady. Jeden z nich był
przekaźnikiem mózgowym, a drugi...
- To proteza - jej szare oczy lśniły uroczyście. - Jest
podłączona do ośrodków przyjemności. Mogę spowodować swój
orgazm, kiedy chcę - wystarczy, że pomyślę. W ten sposób
możemy zawsze dochodzić w tym samym momencie. - Mówiąc
poruszała lekko biodrami.
- Ale to znaczy przecież, że nie potrzebujesz żadnej
stymulacji seksualnej, prawda? Możesz wywołać orgazm siłą
woli. Gdy jedziesz autobusem. Albo za biurkiem. Możesz to po
prostu włączyć i czuć orgazm przez godziny.
Była rozbawiona.
- Powiem ci w tajemnicy. Świeżo po operacji robiłam
takie kaskaderskie wybryki. Wszyscy to robią. Ale potem
szybko się z tego wyrasta.
Gunther czuł więcej niż urażoną dumę.
- Co ja tu w takim razie robię? - zapytał. - Masz
implant, więc do czego ci jestem potrzebny? - Zaczął się od
niej odsuwać.
Wciągnęła go z powrotem na siebie.
- Dobrze mi z tobą - powiedziała. - Dość dobrze. Chodź
tu.
*
Wrócił na swoje posłanie i zaczął zbierać części
kombinezonu. Liza usiadła i gapiła się na niego głupio
zaspanym wzrokiem.
- No i co? - zapytała. - Więc to tak się sprawy mają?
- No cóż. To coś jakby nie zakończona sprawa. Stara
znajomość. - Ostrożnie wyciągnął dłoń. - Bez urazy, dobrze?
Zignorowała jego gest. Stała naga i wściekła.
- Masz czelność stać teraz przede mną nie otarłszy nawet
mojego uśmiechu z twojego fiuta i mówić "bez urazy"? Dupek!
- O, daj spokój, Liza, to zupełnie inaczej.
- Gówno nie inaczej! Pieprzyłeś się z białą dupą tej
rosyjskiej lodowej księżniczki, a ja to już przeszłość.
Niech ci się nie wydaje, że nic o niej nie wiem.
- Miałem nadzieję, że moglibyśmy wciąż być, no wiesz,
przyjaciółmi.
- Ładna sztuczka, gównozjadzie. - Zacisnęła dłoń i
uderzyła go mocno w tors. W jej oczach zalśniły łzy. -
Spadaj stąd. Mam dość twojego widoku.
Wyszedł.
*
Lecz już nie spał. Ekatarina była żywa i podekscytowana
pierwszymi doniesieniami w sprawie nowych kontrolerów.
- Działają! - krzyczała. - Działają!
Wciągnęła na siebie jedwabny biustonosz i chodziła w tę i
z powrotem, podniecona, naga aż do talii. Jej włosy łonowe
tworzyły biały płomień, z ledwo widocznymi wypustkami,
sięgającymi do pępka i pieszczącymi słodkie wnętrze jej ud.
Mimo zmęczenia Gunther poczuł, jak znów wzbiera w nim
pożądanie. W pewien wypompowany do cna sposób był
szczęśliwy.
Pocałowała go mocno, bez namiętności i wezwała Program.
- Uruchom ponownie wszystkie nasze wcześniejsze plany.
Zaprzęgamy naszych chorych do roboty. Skoryguj wszystkie
przydziały pracy.
- Wedle rozkazu.
- Jak to zmienia nasze prognozy długoterminowe?
Program milczał przez kilka sekund, przetwarzając dane.
Potem odpowiedział:
- Właśnie zbliżacie się do koniecznego, lecz niezwykle
niebezpiecznego etapu wychodzenia z kryzysu. Przechodzicie
ze stanu małych możliwości przy wysokiej stabilności w stan
dużych możliwości za cenę znacznej destabilizacji. Twoi
zdrowi koledzy, mając więcej czasu dla siebie, szybko okażą
niezadowolenie z twoich rządów.
- Co się stanie, jeśli po prostu ustąpię ze stanowiska?
- Prognozy na przyszłość zostaną drastycznie ograniczone.
Ekatarina skuliła się w sobie.
- No dobrze. Co w tej sytuacji staje się naszym
najważniejszym problemem?
- Zdrowy personel będzie naciskał, żeby powiedzieć im
więcej o wojnie na Ziemi. Zażądają natychmiastowego
uruchomienia serwisów informacyjnych.
- Postawienie anteny odbiorczej nie sprawiłoby mi wiele
trudu - zgłosił się na ochotnika Gunther. - Nie byłby to cud
techniki, ale...
- Ani mi się waż!
- Jak to? Dlaczego?
- Gunther, wytłumaczę ci to tak: jakich narodowości mamy
tu najwięcej?
- Cóż, wydaje mi się, że Rosjan i... mmm.
- Mmm - to właściwa odpowiedź. W tej chwili najlepiej
będzie, jeśli nikt tak naprawdę nie będzie pewien, kto ma
być czyim wrogiem. - Zwróciła się do Programu. - Jak mam
zareagować?
- Zanim sytuacja nie ustabilizuje się, pozostaje ci tylko
odwracanie uwagi. Pilnuj, żeby nie mieli czasu na myślenie.
Ścigaj sabotażystów i potem urządź im publiczne procesy.
- Wykluczone. Nie będzie polowań na czarownice ani kozłów
ofiarnych, żadnych procesów. Tkwimy w tym wszyscy.
Program odpowiedział bez cienia emocji:
- Przemoc jest lewą ręką władzy. Zbyt szybko odrzucasz
jej potęgę. Powinnaś to poważnie przemyśleć.
- Nie będę dyskutować na ten temat.
- Więc dobrze. Jeśli życzysz sobie odłożyć użycie siły na
później, teraz możesz zawalczyć z bronią użytą w Bootstrap.
Zlokalizowanie i zidentyfikowanie jej pochłonie całą energię
bez mieszania w to kogokolwiek. Co więcej, zostanie to
powszechnie uznane za potwierdzenie, że w końcu możliwe
będzie uleczenie chorych, zwiększając tym samym ogólne
morale bez potrzeby uciekania się do kłamstwa.
Sprawiała wrażenie, jakby przechodziła już przez to wiele
razy. Powiedziała zmęczonym głosem:
- Czy naprawdę nie ma nadziei na ich uleczenie?
- Wszystko jest możliwe. W świetle obecnych możliwości
nie wydaje się to jednak zbyt prawdopodobne.
Ekatarina wyłączyła komputer, kończąc rozmowę z
Programem. Westchnęła ciężko.
- Może rzeczywiście należy to zrobić. Rozpocząć
poszukiwania broni. Powinniśmy być w stanie osiągnąć jakieś
pozytywne rezultaty.
Gunther był zaskoczony.
- Przecież to była jedna z broni Sally Chang, nieprawdaż?
Napęd schizomimetyczny, nie?
- Skąd to wiesz? - w jej głosie było kategoryczne
żądanie.
- Cóż, Krishna powiedział... nie zachowywał się jakby...
byłem pewien, że to powszechnie wiadomo.
Twarz Ekateriny stwardniała.
- Program! - rozkazała myślą.
Program Obsługi Stanu Kryzysowego powrócił do życia.
- Gotowy.
- Ustal położenie Krishny Narasimhan - zdrowy, Kadra
Piąta. Chcę z nim natychmiast mówić. - Ekatarina chwyciła
majtki i spodnie. Z furią zaczęła się ubierać. - Gdzie są
moje cholerne sandały? Program! Przekaż mu, że spotkamy się
w świetlicy. Natychmiast.
- Zrozumiałem.
*
Ku zaskoczeniu Gunthera Ekatarina potrzebowała ponad
godzinę, by zmusić Krishnę do uległości. W końcu jednak
młody naukowiec podszedł do elektronicznego zamka, pozwolił
mu się zidentyfikować i otworzył pomieszczenia magazynowe.
- Tak naprawdę to nie jest dobrze zabezpieczone -
powiedział usprawiedliwiająco. - Gdyby nasi sponsorzy
wiedzieli, jak często dla wygody po prostu zostawialiśmy
wszystko otwarte, byliby... nieważne.
Wyjął z szafy płaskie pudełko wielkości dłoni.
- Tego najprawdopodobniej użyto do rozpylenia broni. To
bomba aerozolowa. Tu się ładuje środki biologiczne, a
uruchamia się przy uderzeniu w tę ściankę. Wytwarza
ciśnienie wystarczające do wyrzucenia zawartości na wysokość
pięćdziesięciu stóp. Reszta należy do prądów powietrznych. -
Rzucił pudełko Guntherowi, który wpatrywał się w nie z
przerażeniem. - Nie bój się. Nie jest uzbrojona.
Wysunął niską szufladę, zawierającą poukładane rzędami
wąskie chromowane cylindry.
- Natomiast tu są napędy we własnej osobie. Stanowią
najnowsze osiągnięcie w zakresie broni nanotechnologicznej.
Jak sądzę, jedyne w swoim rodzaju. - Przejechał po nich
palcem. - Zaprogramowaliśmy każdy na inną mieszankę
neurotransmiterów. Dopamina, fencyklidyna, norepinefryna,
acetylocholina, metaenkefalina, substancja P, serotonina -
jest tu niezły kawałek Nieba, a... - jego palec wskazał
puste miejsce. - Tu właśnie jest nasz brakujący kawałek
Piekła. - Jego brwi uniosły się ze zdziwienia. - Ciekawe.
Dlaczego brakuje dwóch cylindrów? - wymamrotał pod nosem.
- Co powiedziałeś? - spytała Ekatarina. - Chyba cię nie
zrozumiałam.
- Aaa, nic ważnego. Mmm... Słuchajcie, może przygotuję
kilka schematów biologicznych dróg rozprzestrzeniania i
chemicznych podstaw działania tych substancji.
- Nie zawracaj sobie tym głowy. Mów dalej tak jak do tej
pory - bez zbędnych szczegółów. Opowiedz nam o tych napędach
schizomimetycznych.
Wykład trwał ponad godzinę.
Napędy były fabrykami chemicznymi wielkości pojedynczej
cząsteczki, o działaniu podobnym do automatów montażowych w
mikrofabryczce. Dostarczyło je wojsko w nadziei, że
zespołowi Sally Chang uda się wynaleźć cudowną broń, która,
rozpylona na trasie marszu armii przeciwnika, spowodowałaby
u żołnierzy zmianę orientacji. Gunther zdrzemnął się w
czasie, gdy Krishna objaśniał, dlaczego to jest niemożliwe, i
obudził się w chwili, gdy miniaturowe napędy dostały się już
do mózgu ofiary.
- Tak naprawdę to jest sztuczna schizofrenia -
wyjaśniał Krishna. - Prawdziwa schizofrenia ma ślicznie
skomplikowany mechanizm. Te napędy powodują raczej coś w
rodzaju upośledzenia zdolności mózgu do autoregulacji.
Przejmują kontrolę nad chemią mózgu, wpompowując do niego
dopaminę i parę innych neuromediatorów. To w zasadzie nie
jest choroba "per se". Napędy utrzymują tylko mózg w stanie
rozedrgania - zakaszlał. - Tak to wygląda.
- W porządku - odezwała się Ekatarina. - Dobrze. Mówisz
więc, że umiałbyś je przeprogramować. W jaki sposób?
- Używamy czegoś, co ma techniczną nazwę napędów
modyfikujących. Są jak neuromodulatory - mówią napędom
schizomimetycznym, co mają robić. - Otworzył kolejną szufladę
i powiedział zgaszonym głosem. - Zniknęły.
- Proszę, trzymajmy się tematu. Potem będziemy się
martwić naszym stanem posiadania. Powiedz nam więcej o tych
napędach modyfikujących. Czy możesz upichcić ich cały
garnek, żeby kazały schizomimetycznym się wyłączyć?
- Nie, z dwóch powodów. Po pierwsze, te cząsteczki
wytworzono na niewielką skalę w Swiss Orbitals; nie jesteśmy
w stanie tego zrobić, bo nie mamy ich urządzeń
przemysłowych. Po drugie, nie można kazać schizomimetycznym
się wyłączyć. Nie mają wyłączników. Są w większym stopniu
katalizatorami, niż maszynami. Można je zrekonfigurować,
żeby produkowały inne substancje, lecz...- Przerwał i
zapatrzył się gdzieś daleko. - Cholera. - Chwycił swój
komputer i na ścianie pojawił się schemat migracji
chemicznej. W chwilę potem wyskoczyła obok niego lista
ważniejszych neurofunkcji. Wkrótce dołączył do nich trzeci
obraz - blokdiagram pomazany behawioralnymi symbolami. Na
ścianę wypełzało coraz więcej danych.
- Ahem, Krishna...?
- Och, idźcie sobie - odpalił. - To ważne.
- Czy wpadło ci do głowy, że umiałbyś znaleźć antidotum?
- Antidotum? Nieee. Coś lepszego. Dużo lepszego.
Ekatarina i Gunther spojrzeli po sobie.
- Potrzebujesz czegoś? - spytała. - Czy mogę wyznaczyć ci
kogoś do pomocy?
- Potrzebuję napędów modyfikujących. Znajdźcie je dla
mnie.
- Jak? Jak mamy je znaleźć? Gdzie szukać?
- Sally Chang - odparł niecierpliwie Krishna. - Ona musi
je mieć. Nikt inny nie miał tu dostępu. - Chwycił pióro
świetlne i zaczął gryzmolić na ścianie skomplikowane wzory.
- Znajdę ją dla ciebie. Program! Powiedz...
- Sally Chang to schizol - przypomniał jej Gunther. - -
Dosięgła ją bomba aerozolowa. - Którą na pewno sama
podłożyła. Sprytny sposób pozbycia się dowodów na to, który
rząd maczał w tym palce. Z pewnością była jedną z pierwszych
ofiar.
Ekatarina zaczęła masować nasadę nosa, kręcąc głową z
niedowierzaniem.
- Za długo już jestem na nogach - powiedziała. - W
porządku, już wiem. Krishna, od teraz jesteś przypisany na
stałe do prac badawczych. Program powiadomi dowódcę twojej
Kadry. Znajdź dla mnie sposób na wyłączenie tej cholernej
broni. - Ignorując sposób, w jaki ją zbył, zwróciła się do
Gunthera. - Wyłączam cię z Kadry Czwartej. Od dziś podlegasz
bezpośrednio mnie. Chcę, żebyś znalazł Chang. Znajdź ją i
razem z nią te napędy modyfikujące.
Gunther był sterany jak wół. Nie pamiętał, kiedy ostatni
raz złapał porządne osiem godzin snu. Jednakże udało mu się
zdobyć na coś, co miał nadzieję było pewnym siebie
uśmiechem.
- Tak jest - powiedział.
*
Wariatka nie powinna być w stanie się ukryć. Sally Chang
się udało. Nikt nie powinien był umknąć uwadze Programu, tym
bardziej że coraz większa liczba chorych była do niego
bezpośrednio podłączona. Sally Chang się udało. Program
poinformował Gunthera, że żaden z chorych nie znał miejsca
pobytu Chang. Przyjął polecenie, żeby przy ich pomocy
rozglądać się za nią co godzinę, aż do chwili odnalezienia.
W zachodnich tunelach wyrwano ściany, żeby zrobić miejsce
wielkości wnętrza fabryki. Przywieziono z powrotem zdalnych,
których obsługiwała teraz prawie dwustuosobowa grupa
chorych, porozstawianych od siebie nawzajem na odległość
pozwalającą uniknąć nakładania się pól nadających
indywidualne rozkazy. Gunther przechodził obok nich, słysząc
szeptanie Programu:
- Czy zajęto się już wszystkimi buldożerami? Jeśli tak...
Usuń wszystkie niesprawne maszyny; można je przenieść do...
od pyłu, przyspawanego próżniowo do wierzchnich powierzchni
szyn... temperaturę redukcji, po czym sprawdź, czy dopływ
tlenu odpowiada... - Na samym końcu siedziała pojedyncza
postać w kombinezonie - nadzorca na swoim stanowisku.
- Jak leci? - spytał Gunther.
- Absolutnie doskonale. - Rozpoznał głos Takayuni.
Pracowali kiedyś razem w mikrofalowej stacji przekaźnikowej
Flammaprion. - Większość fabryk już pracuje. Co więcej
jesteśmy już w stanie uruchomić prawie wszystkie działa
wyrzutowe. Nie uwierzyłbyś jakiego rzędu efektywność tu
osiągamy.
- Pewnie dobrą?
Takayuni wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu; Gunther
rozpoznał to w jego głosie.
- Małe przedsiębiorcze robaczki!
Takayuni nie widział Chang. Gunther ruszył dalej.
Kilka godzin później siedział zmęczony w parku Noguchi,
patrząc na wyrwaną murawę w miejscu, gdzie kiedyś rósł
miniaturowy las. Nie oszczędzono ani jednej roślinki.
Srebrna brzoza była już na Księżycu wymarłym gatunkiem.
Martwy karp pływał brzuchem do góry w zapapranym olejem
jeziorze; okalało je teraz ogrodzenie z siatki, żeby chorzy
nie mogli się zbliżyć. Nie nadszedł jeszcze czas na
zbieranie śmieci, więc było je widać dokładnie wszędzie.
Był to smutny widok. Przypominał mu o Ziemi.
Wiedział, że trzeba się ruszyć, ale nie był w stanie.
Głowa zaczęła mu opadać, podniósł ją gwałtownie, gdy
dotknęła piersi. Mijał czas.
Nagły ruch na skraju pola widzenia kazał mu się odwrócić.
Przemknął obok niego ktoś ubrany w pastelowo lawendowy
kombinezon. Kobieta, która kiedyś skierowała go do biura
zarządcy miasta.
- Cześć! - zawołał. - Znalazłem wszystkich tam, gdzie
mówiłaś. Dziękuję. Zaczynałem się już trochę bać.
Lawendowy strój odwrócił się i spojrzał w jego stronę.
Słońce odbijało się w czarnym szkle wizjera. Długą, milczącą
minutę później odpowiedziała:
- Nie ma za co. - I ruszyła dalej.
- Szukam Sally Chang. Znasz ją? Może widziałaś? To
schizolka, taka mała kobietka, błyskotliwa, lubiła jasne
ciuchy, ostry makijaż, coś w tym guście.
- Obawiam się, że nie jestem w stanie ci pomóc. -
Lawendowa taszczyła trzy zbiorniki tlenu. - Spróbuj poszukać
na pchlim targu. Tam jest masa jasnych ciuchów. - Zniknęła
w wejściu tunelu.
Gunther gapił się za nią nieprzytomnym wzrokiem, potem
potrząsnął głową. Czuł się tak bardzo, bardzo zmęczony.
*
Pchli targ sprawiał wrażenie, jakby przeszło przez niego
tornado. Namioty zostały porwane, stragany poprzewracane,
towary rozgrabione. Pod nogami chrzęściły okruchy
pomarańczowego i zielonego szkła. Pomimo to wieszak z
włoskimi szalikami, wart tyle, co miesięczna pensja, stał
nienaruszony wśród bałaganu. To był czysty nonsens.
Na całym terenie targowiska uwijali się schizole.
Schylali się i podnosili, zamiatali. Jednego z nich okładała
postać w kombinezonie.
Gunther zamrugał. Nie wierzył własnym oczom. Kobieta
schylała się pod ciosami, wrzeszcząc przeraźliwie i próbując
przed nimi uciec. Jeden z namiotów postawiono z powrotem; w
jego cieniu kolejne cztery kombinezony stały oparte o bar.
Nikt z nich nie ruszył na pomoc bitej kobiecie.
- Hej! - zawołał Gunther. Poczuł przytłaczający fakt
własnego istnienia, jak ktoś nagle postawiony na scenie w
środku spektaklu bez znajomości tekstu, czy jakiegokolwiek
pojęcia o przebiegu akcji i własnej w niej roli. - Przestań
ją bić!
Kombinezon odwrócił się w jego stronę. W ubranej w
rękawicę dłoni więził szczupłe ramię kobiety.
- Odejdź! - warknął przez radio męski głos.
- Co ty wyprawiasz? Jak się nazywasz? - Mężczyzna ubrany
był w uniform Westinghouse, jeden z około kilkunastu,
należących do zdrowych ludzi. Lecz Gunther rozpoznał
brązową, nerkowatą plamę na panelu brzusznym. - Czy to ty,
Posner? Puść tę kobietę.
- To nie kobieta - odpowiedział Posner. - Do diabła,
spójrz na nią - to nawet nie człowiek. To schizol.
Gunther włączył nagrywanie.
- Nagrywam to - ostrzegł. - Jeszcze raz uderzysz tę
kobietę i Ekatarina to sobie obejrzy. Obiecuję ci.
Posner puścił kobietę. Stała w roztargnieniu przez
sekundę czy dwie, zanim głos w głowie przejął nad nią
kontrolę. Schyliła się po miotłę i wróciła do pracy.
Gunther wyłączył nagrywanie i spytał:
- Dobrze. A więc co takiego zrobiła?
Posner z oburzeniem wyciągnął przed siebie nogę. Surowym
gestem wskazał na nią palcem.
- Zasikała mi cały but!
Ludzie w namiocie cały czas przyglądali się z
zainteresowaniem. Teraz wybuchnęli śmiechem.
- Sam sobie jesteś winny, Will! - wykrzyknął jeden z
nich. - Mówiłem ci, że przeznaczyłeś w grafiku za mało czasu
na higienę osobistą.
- Nie przejmuj się tą odrobiną wilgoci. Wygotuje się
sama, jak tylko wyjdziesz w próżnię!
Lecz Gunther ich nie słuchał. Gapił się na kobietę, którą
Posner przed chwilą tak źle potraktował i zastanawiał się,
dlaczego wcześniej nie rozpoznał w niej Anyi. Miała
ściągnięte usta, wykrzywioną zmartwieniem twarz, jak gdyby w
tyle jej głowy tkwił kluczyk, którym nakręcono ją trzy
obroty za dużo. Teraz także jej ramiona skuliły się do
środka.
- Przykro mi, Anya - powiedział. - Hiro nie żyje. Nie
mogliśmy nic zrobić.
Anya wciąż zamiatała, nieobecna i nieszczęśliwa.
*
Złapał ostatni zmianowy mikrobus do Centrum. Dobrze było
być znów w domu. Miiko Ezumi zadecydował, że należy pozbawić
zewnętrzne fabryki nadwyżek wody i tlenu, po czym wyrąbał w
skale kabinę prysznicową. Pomimo ograniczenia czasu
korzystania do trzech minut, ustawiła się długa kolejka. I
choć nie było mydła, nikt nie narzekał. Niektórzy umawiali
się po dwóch, trzech, żeby razem dłużej korzystać z kabiny.
Czekający na swoją kolej posyłali im sztubackie żarty.
Gunther umył się, znalazł czyste szorty i podkoszulkę
Glavkosmosu, i podreptał w dół holu. Zawahał się na chwilę
przed pokojem socjalnym, przysłuchując się grupie
rozmawiających przy stole ludzi. Wymieniali się opisami co
barwniejszych przypadków napotkanych schizoli.
- Widziałeś Łowcę Myszy?
- Jasne, i Ofelię!
- Papieża!
- Kaczuchę!
- Wszyscy znają Kaczuchę!
Byli roześmiani i szczęśliwi. Z pokoju wypływało ciepłe
uczucie jedności, które ojciec Gunthera zwykł w
sentymentalny sposób nazywać Gemutlichkeit. Gunther wszedł
do środka.
Liza Nagenda podniosła wzrok i zamarła. Jej szczęka
zamknęła się jak na sprężynie.
- Któż to, jeśli nie osobisty szpieg Izmailovej!
- Co? - Oskarżenie zaparło Guntherowi dech w piersiach.
Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu wsparcia. Nikt nie
patrzył mu w oczy. Wszyscy nagle zamilkli.
Twarz Lizy poszarzała od gniewu.
- Słyszałeś! To ty doniosłeś na Krishnę, może nie?
- No, to już był cios poniżej pasa! Musisz dusić w sobie
morze pieprzonej goryczy, skoro... - z trudem panował nad
sobą. Nie było sensu konkurować z jej histerią. - Nie twój
interes czym jest, a czym nie jest mój związek z Izmailovą.
- Rozejrzał się wokół stołu. - Żadne z was nie zasługuje na
to, żeby to wiedzieć, ale Krishna pracuje właśnie nad
antidotum. Jeśli zrobiłem lub powiedziałem cokolwiek, co
pomogło wepchnąć go z powrotem do laboratorium, to w
porządku, niech tak będzie.
Na jej usta wypełzł głupi uśmieszek.
- A jak brzmi twoja wymówka na węszenie za Willem Posnerem?
- Ja nigdy...
- Wszyscy już o tym słyszeliśmy! Powiedziałeś mu, że
pobiegniesz prosto do swojej drogiej Izmailovej z ze swoim
małym wideo.
- No, Liza, tym razem... - zaczął Takayuni. Wymierzyła mu
policzek.
- Czy wiecie, co robił Posner? - Gunther wycelował palec
w twarz Lizy. - No? Wiecie? Bił kobietę - Anyę! Bił Anyę,
zupełnie się nie przejmując, że ktoś na niego patrzy!
- No i co z tego? Jest jednym z nas, prawda? A nie jednym
z tych odjechanych, martwookich, wrzeszczących i
wydurniających się schizoli!
- Ty suko! - wydarł się na nią Gunther przez dzielący ich
stół. - Zabiję cię, przysięgam! - Jedni rzucili się przed
nim do ucieczki, drudzy ruszyli, by go zatrzymać, wywołując
nieopisany chaos. Sam Posner stanął Guntherowi na drodze z
rozstawionymi ramionami. Gunther wymierzył mu cios w twarz.
Posner upadł, wyglądając na zaskoczonego. Choć bolała go
ręka, Gunther czuł się nadzwyczaj dobrze; jeśli wszyscy
oszaleli, to dlaczego on miałby być wyjątkiem?
- No, spróbuj tylko! - skrzeczała Liza. - Wiedziałam od
poczatku, co z ciebie za typ!
Takayuni odciągnął Lizę w jedną stronę, a Hamilton
złapała Gunthera i pociągnęła w przeciwną. Dwóch kolegów
Posnera trzymało także jego na bezpieczny dystans.
- Dostałem już wszystko, co umiesz dać! - wrzeszczał
Gunther. - Ty tania cipo!
- Słyszycie go! Słyszycie, jak mnie nazywa!
Wśród obopólnych wrzasków wyprowadzono ich przeciwnymi
drzwiami.
*
- Już w porządku, Gunther. - Beth wcisnęła go do
najbliższej niszy sypialnej, jaką napotkali. Roztrzęsiony,
oparł się ciężko o ścianę i zamknął oczy. - Już w porządku.
Wcale nie było w porządku. Nagle dotarło do Gunthera, że
poza Ekateriną nie miał już żadnych przyjaciół. Nie
prawdziwych przyjaciół, lecz bliskich przyjaciół. Jak to się
mogło stać? To tak jakby wszyscy naraz zmienili się w
wilkołaki. Ci, którzy nie zwariowali, zostali potworami. -
Nie rozumiem.
Hamilton westchnęła.
- Czego nie rozumiesz, Weil?
- Sposobu, w jaki ludzie... w jaki my traktujemy
schizoli. Gdy Posner bił Anyę, obok stało czterech ludzi w
kombinezonach i żaden z nich nawet nie kiwnął palcem, żeby
go powstrzymać. Ani jeden! I ja to także czułem - nie ma
powodu udawać, że jestem lepszy od nich. Miałem ochotę
przejść obok udając, że nic nie widziałem. Co się z nami
dzieje?
Hamilton wzruszyła ramionami. Jej krótkie, ciemne włosy
wieńczyły zwyczajną, owalną twarz.
- Gdy byłam dzieckiem, chodziłam do dość drogiej szkoły.
Pewnego roku mieliśmy jedno z tych ćwiczeń, które mają
wzbogacać wewnętrznie. Wiesz? Lekcja życia. Podzielono nas
na dwie grupy - Więźniów i Strażników. Więźniom nie wolno
było opuszczać pewnego obszaru bez pozwolenia Strażnika,
Strażnicy dostawali lepszy lunch i inne przywileje. Bardzo
proste zasady. Ja byłam Strażnikiem.
- Niemalże od początku zaczęliśmy wyżywać się na
Więźniach. Popychaliśmy ich, wyzywaliśmy, ustawialiśmy w
szeregu. Niesamowite było to, że oni nam na to pozwalali.
Przeważali nad nami liczebnie, pięciu na jednego. Nie
mieliśmy nawet upoważnienia do takiego traktowania Więźniów.
Pomimo to żaden z nich się nie skarżył. Żaden z nich nie
sprzeciwił się i nie powiedział, że nie wolno nam tego
robić. Grali w naszą grę.
- Pod koniec miesiąca układ rozwiązano i mieliśmy cykl
seminariów na temat, czego się nauczyliśmy: korzenie
faszyzmu, i temu podobne. Poczytaj sobie Hannah Arendt.
Wtedy wszystko się skończyło. Poza tym tylko, że moja
najlepsza przyjaciółka już nigdy się do mnie nie odezwała.
Nie mogę jej winić. Nie po tym, co zrobiłam.
- Czego mnie to tak naprawdę nauczyło? Że ludzie będą
odgrywać każdą rolę, jaką im przydzielisz. Będą to robić bez
świadomości, że uczestniczą w grze. Weź jakąś mniejszość,
powiedz im, że są wyjątkowi i zrób z nich strażników -
zaczną odgrywać Strażników.
- Gdzie w takim razie szukać odpowiedzi? Jak uniknąć
wpadania w rolę?
- Niech mnie diabli, jeśli to wiem, Weil. Niech mnie
diabli, jeśli to wiem.
*
Ekatarina przeniosła swoją niszę na sam koniec tunelu.
Jej pokój był jedynym, do którego prowadził ten tunel, więc
miała mnóstwo prywatności. Gdy Gunther wchodził, do jego
przekaźnika dotarł pełen trzasków głos spikera.
- ...donieśli o wstrząsie. Przedstawiciele
.T:grifin04
rządu z Kairu odmówili... - Głos urwał się.
- Hej, udało ci się przywrócić... - zamilkł. Gdyby
przywrócono łączność, wiedziałby o tym. Mówiono by o tym w
Centrum. Oznaczało to, że kontakt radiowy nigdy nie został
kompletnie przerwany. Po prostu był pod kontrolą Programu.
Ekaterina spojrzała na niego. Płakała, ale już przestała.
- Orbitery Swiss Orbitals już nie istnieją! - wyszeptała.
- Zaatakowali je wszystkimi środkami, od bomb
konwencjonalnych po okruchy diamentowe. Obrócili w pył
stocznię kosmiczną.
Wizja tych wszystkich śmierci przysłoniła na chwilę to,
co powiedziała. Usiadł ciężko obok niej.
- To przecież znaczy, że...
- Nie ma statku kosmicznego, który mógłby teraz do nas
dotrzeć, masz rację. Chyba że jakiś właśnie do nas leci. W
innym wypadku jesteśmy tu uwięzieni.
Wziął ją w ramiona. Była zimna i rozedrgana. Miała gęsią
skórkę.
- Kiedy ostatni raz spałaś? - zapytał ostro.
- Nie...
- Używasz stymulatorów, prawda?
- Nie mogę sobie pozwolić na sen. Nie teraz. Później.
- Ekatarina. Energia, którą w ten sposób czerpiesz, nie
jest za darmo. Jest tylko pożyczona od twojego ciała. Gdy to
się skończy, ten cały dług na ciebie spadnie. Jak się za
mocno podkręcisz, wpadniesz prosto w śpiączkę.
- Nie robiłam... - przerwała, zmieszanie i niepewność
wkradły się jej do oczu. - Pewnie masz rację. Powinnam
trochę odpocząć.
Wtedy odezwał się Program:
- Kadra Dziewiąta buduje odbiornik radiowy. Ezumi dał im
wolną rękę.
- Cholera! - Ekatarina zerwała się na równe nogi - Możemy
jeszcze temu zapobiec?
- Występowanie przeciwko przedsięwzięciu cieszącemu się
powszechnym zainteresowaniem kosztowałoby cię twoją
wiarygodność, a na to nie możesz sobie pozwolić.
- Dobrze, więc jak możemy zminimalizować...
- Ekatarina - zaczął Gunther. - Sen, pamiętasz?
- Za sekundkę, dziecinko - poklepała materac. - Po prostu
połóż się i poczekaj na mnie. Uporam się z tym, zanim
zmrużysz oczy. - Pocałowała go delikatnie, pieszczotliwie. -
Zgoda?
- No dobrze.- Położył się i zamknął oczy, tylko na
sekundę.
Gdy się obudził, była już pora iść na zmianę. Ekatarina
zniknęła.
*
Minęło dopiero pięć dni od Władywostoku. Jednakże
wszystko uległo tak całkowitej przemianie, że czas przedtem
był jak wspomnienia z innego świata. W poprzednim życiu
nazywałem się Gunther Weil, pomyślał. Żyłem, pracowałem i
miałem swoje radości. Życie wtedy było całkiem fajne.
Wciąż szukał Sally Chang, jednak z gasnącą nadzieją. Do
tej pory, gdy rozmawiał z ludźmi w kombinezonach, pytali
czy mogą w czymś pomóc. Teraz coraz częściej nie.
Kaplica na trzecim poziomie była płytką misą pod ścianą
tarasu. Teren wokół położonego na samym dole prezbiterium
porastały kolorowe lilie, a turkusowe jaszczurki krzątały
się po kamieniach. Na prezbiterium dzieci grały w piłkę.
Gunther stał na górze, ucinając sobie pogawędkę z obdarzonym
smutnym głosem Ryohei Iomato.
Dzieci odłożyły piłkę i zaczęły tańczyć. Bawiły się w
"London Bridge". Gunther przyglądał im się z uśmiechem. Z
góry wyglądały jak zgraja kolorowych plam, jak rozwijający
się i zamykający pączek kwiatu. Stopniowo uśmiech zaczął
znikać z jego twarzy. Te dzieci tańczyły za dobrze. Żadne z
nich nie pomyliło kroku, nie wyłamało się, nie odeszło w
złym humorze od grupy. Ich postacie zdradzały napięcie, były
nieludzko, całkowicie pochłonięte sobą. Gunther musiał
odwrócić wzrok.
- Program nimi steruje - powiedział Iomato. - W zasadzie
nie mam wiele do roboty. Przeglądam nagrania wideo i
wybieram dla nich zabawy, piosenki, jakieś małe ćwiczenia,
żeby utrzymać je w zdrowiu. Czasem każę im rysować.
- Boże, jak ty to wytrzymujesz?
Iomato westchnął.
- Człowiek, którym byłem kiedyś, był alkoholikiem. Nie
miał łatwego życia, więc pewnego dnia zaczął pić, żeby zabić
cierpienie. I wiesz co?
- Nie zadziałało.
- Właśnie. Uczyniło go jeszcze nieszczęśliwszym. Miał
więc już dwa powody, żeby się upijać. Muszę mu przyznać
jednak, że bardzo się starał. Nie był typem człowieka, który
rezygnuje łatwo z tego, w co wierzy tylko dlatego, że to nie
wychodzi tak, jak powinno.
Gunther milczał.
- Myślę, że jedyną rzeczą, która powstrzymuje mnie od
tego, żeby zdjąć hełm i do nich dołączyć, jest moja pamięć.
*
Związkowe Centrum Nagrań Wideo stanowiło wąski ciąg biur
w najdalszej części tuneli. Składano tam wstępnie materiały
reklamowe, i sporadycznie dokumenty handlowe, by potem
wysłać je do lepiej wyposażonych ośrodków na Ziemi. Gunther
mijał kolejne biura, wyłączając migoczące ekrany, których
nikt nie doglądał od czasu katastrofy.
Chodzenie po pustych pokojach, które zwykle kipiały
życiem, wprawiało Gunthera w lekkie podenerwowanie. Biurka i
konsole robocze porzucono w umyślnym nieporządku, jakby ich
operatorzy dopiero co wyszli na kawę i mieli za chwilę
wrócić. Gunther złapał się na tym, że co chwila odwraca się
za siebie, by stwierdzić, że ten ruch to tylko jego własny
cień. Wzdragał się na najcichszy dźwięk. Z każdym wyłączonym
urządzeniem cisza za jego plecami rosła. Czuł się dwa razy
bardziej samotny niż na powierzchni.
Zgasił ostatnie światło i wszedł do mrocznego
przedpokoju. Z cienia wyłoniły się dwa kombinezony ze
splecionymi literami H i A na piersiach. Aż podskoczył z
wrażenia. Były oczywiście puste - wśród zdrowych nie było
pracowników Hyundai Aerospace. Ktoś po prostu zostawił je
tutaj tymczasowo przed nastaniem szaleństwa.
Kombinezony rzuciły się na niego.
- AAA! - krzyknął z przerażenia, gdy złapały go pod
ramiona i podniosły w powietrze. Jeden z nich odsłonił jego
komputer i wyłączył. Zanim zdał sobie sprawę, co się dzieje,
zrzucono go z niewielkich schodów prosto w jakieś drzwi.
- Pan Weil.
Był w wysokim pokoju, wyciętym w skale na instalację
oczyszczania tlenu, której jeszcze nie zbudowano.
Zawieszony pod sufitem ciąg roboczych lamp dostarczał
słabego światła. Za biurkiem na drugim końcu pomieszczenia
siedziała postać w kombinezonie, a tuż przy niej stały dwie
następne. Wszyscy ubrani w uniformy Hyundai Aerospace. Nie
było sposobu, żeby ich zidentyfikować.
Zaciągnęli go przed biurko.
- Co tu się dzieje? - spytał Gunther. - Kim jesteście?
- Jesteś ostatnią osobą, której moglibyśmy to zdradzić. -
Nie umiał stwierdzić, kto z nich się odezwał. Dochodzący
przez radio głos był całkowicie zdepersonalizowany przez filtr
elektroniczny. - Panie Weil, jest pan oskarżony o
popełnienie zbrodni przeciwko współobywatelom. Czy chce pan
powiedzieć coś w swojej obronie?
- Co? - Gunther popatrzył na kombinezony przed nim i przy
jego bokach. Byli absolutnie nierozróżnialni. Nagle zaczął
się bać tego, co ci ludzie mogliby chcieć uczynić, uzbrojeni
w swą doskonałą anonimowość. - Słuchajcie, nie macie prawa
tego robić. Jeśli macie wobec mnie jakiekolwiek zarzuty,
istnieje przecież odpowiednia struktura władzy, do której
możecie się zwrócić.
- Nie wszyscy są zadowoleni z rządów Izmailovej -
powiedział sędzia.
- Ale to przecież ona steruje Programem. Nie
uruchomilibyśmy Bootstrap, gdyby Program nie sterował
schizolami - dodał drugi.
- Po prostu musimy nad nią popracować. - Być może
powiedział to sędzia, być może kto inny. Gunther nie miał
pojęcia.
- Czy życzysz sobie odpowiadać z wolnej stopy?
- Co właściwie mi zarzucacie? - zapytał zdesperowany
Gunther. - Dobrze, może rzeczywiście coś zrobiłem źle,
dopuszczam taką możliwość. Lecz może to po prostu wy nie
rozumiecie mojej sytuacji. Wzięliście to pod uwagę?
Cisza.
- Z jakiego powodu jesteście tacy wściekli? Z powodu
Posnera? Nie czuję się winny w jego sprawie. Nie mam zamiaru
przepraszać. Nie można katować ludzi tylko dlatego, że są
chorzy. Są wciąż ludźmi, jak my wszyscy. Mają swoje prawa.
Cisza.
- A jeśli myślicie, że jestem czymś w rodzaju szpiega, i
że chodzę i donoszę na ludzi do Ek... do Izmailovej, to
krótko mówiąc, nie macie racji. To znaczy rozmawiam z nią,
nie udaję, że nie, ale nie jestem jej szpiegiem ani nikim
podobnym. Ona nie ma szpiegów. Nie potrzebuje ich! Po prostu
stara się, żeby wszystko grało.
- Chryste, nie wiecie nawet przez co ona przeszła dla
was! Nie widzieliście, ile ją to kosztuje! Niczego bardziej
nie pragnie, jak ustąpić. Lecz musi tam tkwić, bo... -
przerwał, bo w radiu pojawił się niesamowity, mroczny
bełkot. Po chwili Gunther uzmysłowił sobie, że to oni się z
niego śmieją.
- Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos?
Jeden ze strażników Gunthera zrobił krok do przodu.
- Wysoki sądzie, ten mężczyzna twierdzi, że schizole to
ludzie. Nie zauważa faktu, że nie mogliby żyć bez naszego
wsparcia i nadzoru. Ich dobrobyt ma swoją cenę - jest nią
nasza nie kończąca się praca. Oskarżony własnymi ustami
potwierdził stawiane mu zarzuty. Zwracam się do wysokiego
sądu o wymierzenie odpowiedniej do przewinienia kary.
Sędzia spojrzał na prawo, potem na lewo. Jego dwóch
towarzyszy skinęło potwierdzająco głowami i wycofało się w
cień. Biurko zaaranżowano w miejscu, gdzie miał być kanał
poboru powietrza. Gunther akurat zdążył uświadomić to sobie,
gdy tamtych dwóch wróciło, prowadząc kogoś w uniformie G5,
identycznym jak jego.
- Moglibyśmy pana zabić, panie Weil - trzeszczał sztuczny
głos. - Lecz to byłoby marnotrawstwo. Potrzebujemy każdego
umysłu i każdej pary rąk. Wszyscy musimy pracować razem w
potrzebie.
G5 stał sam, nieruchomo, na środku pokoju.
- Patrz.
Dwa kombinezony Hyundai podeszły do G5. Cztery ręce
zajęły się uszczelkami. Z rutynową skutecznością odpięli
zatrzaski i podnieśli hełm. Stało się to tak szybko, że
ofiara nie zdążyłaby zareagować, nawet gdyby chciała.
Spod kasku wyłoniła się przestraszona, zmieszana twarz
schizola.
- Zdrowie psychiczne jest przywilejem, panie Weil, a nie
prawem. Zostałeś uznany za winnego zarzucanych ci czynów. My
jednakże nie jesteśmy okrutni. Tym razem poprzestaniemy
tylko na ostrzeżeniu. Niestety żyjemy w zdesperowanych
czasach. Przy następnym wykroczeniu - nawet tak nieznacznym,
jak poinformowanie Małego Generała o niniejszym spotkaniu -
będziemy zmuszeni wymierzyć sprawiedliwość bez kolejnej
rozprawy - sędzia zrobił zamierzoną przerwę. - Czy wyraziłem
się jasno?
Gunther niechętnie skinął głową.
- Więc możesz odejść.
Przy wyjściu jeden ze strażników oddał mu komputer.
*
Pięciu ludzi. Był pewien, że tylko tylu uczestniczyło w
tym przedstawieniu. No, może jeszcze dwóch lub trzech, to
wszystko. Posner na pewno maczał w tym palce, Gunther był
tego pewien. Nie powinno być trudno odgadnąć tożsamość
pozostałych.
Nie odważył się zaryzykować.
Pod koniec zmiany zastał Ekaterinę już śpiącą. Sprawiała
wrażenie wynędzniałej i niezdrowej. Ukląkł przy niej i
delikatnie pogłaskał ją w policzek wierzchem dłoni.
Jej powieki zadrgały i otworzyły się.
- Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię budzić. Śpij sobie
dalej, dobrze?
Uśmiechnęła się.
- Jesteś kochany, Gunther, ale i tak miałam zamiar
zdrzemnąć się tylko na chwilę. Muszę wstać za piętnaście
minut. - Jej powieki znów opadły w dół. - Jesteś jedyną
osobą, której mogę jeszcze ufać. Wszyscy mnie okłamują,
wprowadzają w błąd, siedzą cicho wiedząc coś, o czym
powinnam wiedzieć. Jesteś jedynym, na którego szczerość mogę
wciąż liczyć.
Masz wrogów, pomyślał. Nazywają cię Małym Generałem i nie
podoba im się sposób, w jaki rządzisz. Nie są gotowi, by
bezpośrednio stawić ci czoło, ale mają już swój plan. I są
bezwzględni.
Już głośno powiedział
- Śpij już.
- Wszyscy są przeciwko mnie - wyszeptała. - Pieprzone
sukinsyny.
*
Cały następny dzień spędził na przeszukiwaniu pomieszczeń
przeznaczonych pod nowe instalacje oczyszczania powietrza.
Natrafił na pustelnię samotnego schizola, zbudowaną z
podartych kombinezonów próżniowych, lecz po skonsultowaniu
się z Programem doszedł do wniosku, że nikt tu nie mieszkał
od wielu dni. Po Sally Chang nie było śladu.
Chociaż przeszukiwanie zamkniętych terenów przed procesem
było wyjątkowo wyczerpujące nerwowo, to teraz wyglądało to
dużo gorzej. Wrogowie Ekateriny zasiali w nim ziarno
strachu. Rozsądek podpowiadał mu, że nie czyhają na niego za
każdym rogiem, że nie ma się czego obawiać, dopóki znowu im
nie podpadnie. Lecz podświadomość go nie słuchała.
Czas wlókł się ospale. Gdy w końcu wyszedł na światło
dzienne pod koniec zmiany, długotrwała izolacja sprawiła, że
czuł się lekko na bakier z rzeczywistością. Z początku nie
dostrzegł nic niezwykłego. Potem jego radio wybuchło
kakofonią głosów, a ludzie biegali w pośpiechu we wszystkie
możliwe strony. W powietrzu wyczuwało się radosne drżenie.
Ktoś śpiewał.
Złapał za rękaw przebiegającego obok kombinezonu i
zapytał:
- Co tu się dzieje?
- Nie słyszałeś? Wojna się skończyła. Zawarli pokój. A do
nas leci statek!
*
"Jezioro Genewskie" przez całą długą drogę z Ziemi na
Księżyc utrzymywało ciszę telewizyjną, w obawie przed bronią
laserową dalekiego zasięgu. Dopiero wraz z nadejściem
informacji o zawarciu pokoju nadali bezpośredni przekaz do
Bootstrap.
Ludzie Ezumi, z pomocą schizoli, uszyli z kawałków płótna
olbrzymi prostokątny ekran i wycięli nieco pędów winorośli,
by móc go rozwiesić na zacienionej ścianie krateru.
Następnie zgaszono główne światła i wyświetlono obraz wideo.
Szwajcarscy kosmonauci przepychali się ze śmiechem przed
kamerą, wszyscy ubrani w dżins i czerwone kowbojskie
kapelusze. Opowiadali, jak udało im się uciec przed
rakietami samonaprowadzającymi. Ich bezczelne młodością
głosy przekrzykiwały się nawzajem.
Pod ekranem zgromadzili się najważniejsi oficerowie.
Gunther rozpoznał ich kombinezony. Z nowo wzniesionych
głośników buchnął głos Ekateriny:
- Kiedy do nas dotrzecie? Musimy zdążyć przygotować port
kosmiczny. Ile godzin?
Wznosząc pięć palców, blondynka na ekranie odpowiedziała:
- Czterdzieści pięć!
- Nie, czterdzieści trzy!
- Nic z tych rzeczy!
- Prawie czterdzieści pięć!
Ponownie głos Ekateriny wciął się w zamieszanie:
- A co z orbiterami? Słyszeliśmy, że zostały zniszczone.
- Zgadza się, zniszczone!
- To bardzo niedobrze, bardzo niedobrze. Zabierze nam
całe lata, zanim...
- Jednak większość ludzi...
- Otrzymaliśmy sześć ostrzeżeń; większość zjechała
wahadłowcami na dół, była wielka ewakuacja.
- Także wielu zginęło. Było okropnie.
Tuż pod oficerami uwijała się grupka schizoli pod
kierunkiem człowieka w kombinezonie. Montowali podest dla
kamery. Teraz kombinezon zamachał ręką, żeby się odsunęli.
W "Jeziorze Genewskim" ktoś zawołał i kilka głów odwróciło
się w stronę monitora. Kombinezon obracał powoli kamerę
wysyłając im panoramę miasta.
Jeden z kosmonautów zapytał:
- Jak tam jest u was? Widzę, że niektórzy noszą
kombinezony, a pozostali nie. Dlaczego?
Ekatarina wzięła głęboki wdech:
- Trochę się tu pozmieniało.
*
Gdy Szwajcarzy dotarli, w Centrum odbyła się niezła
impreza. Przesunęły się pory snu i wszyscy, z wyjątkiem
żelaznej obsady odpowiedzialnej za dozór nad schizolami,
pognali witać kilkunastu gości na Księżycu. Tańczyli do
upadłego, pijąc destylowaną próżniowo wódkę. Wszyscy mieli
coś do powiedzenia. Wymieniano plotki oraz poglądy co do
szans na trwały pokój.
Gunther wychodził w środku zabawy. Szwajcarzy
przygnębiali go. Wszyscy byli tacy młodzi, wypoczęci i
chętni do pracy. Przy nich czuł się zdruzgotany i cyniczny.
Miał ochotę złapać ich i wstrząsnąć tak mocno, żeby się
obudzili.
Przygnębiony wędrował wzdłuż pozamykanych laboratoriów.
Gdy mijał pomieszczenie, które kiedyś zajmowały Badania nad
Komputerem Wirusowym, ujrzał Ekaterinę z kapitanem "Jeziora
Genewskiego" rozmawiających nad stosem skrzynek z
bioflopami. Schylone nisko nad komputerem Ekateriny,
słuchały Programu.
- Czy brałeś pod uwagę znacjonalizowanie tutejszego
przemysłu? - spytała pani kapitan. - Dzięki temu mielibyśmy
środki do zbudowania Nowego Miasta. Wtedy do zarządzania
Bootstrap starczyłoby zaledwie kilka automatycznych urządzeń
i ludzka obecność tutaj stałaby się zbędna.
Gunther był zbyt daleko, by móc usłyszeć reakcję
Programu, lecz ujrzał, jak obie kobiety wybuchnęły śmiechem.
- Cóż - powiedziała Ekatarina. - W ostateczności będziemy
zmuszeni renegocjować warunki z macierzystymi korporacjami.
Mając tylko jeden sprawny statek kosmiczny, nie można łatwo
wymienić załogi. Fizyczna obecność stała się cennym towarem.
Bylibyśmy głupcami, nie korzystając z okazji.
Ruszył dalej, pogrążając się w cieniu korytarza. Włóczył
się bez celu. W końcu zobaczył przed sobą światło i usłyszał
głosy. Jeden należał do Krishny, lecz mówił szybciej i
dobitniej w stosunku do głosu, do którego Gunther przywykł.
Zaintrygowany, zatrzymał się tuż przed drzwiami.
Krishna stał pośrodku laboratorium. Przed nim stała Beth
Hamilton, przytakując mu z szacunkiem.
- Tak jest, sir - powiedziała. - Zrobię to. Tak jest. -
Nagle dotarło do niego, że Krishna wydaje jej rozkazy.
Krishna podniósł wzrok.
- Weil! Właśnie miałem cię szukać.
- Mnie?
- No chodź tu, nie ociągaj się - Krishna skinął na niego
z uśmiechem i Guntherowi nie pozostało nic innego, jak
posłuchać. Krishna wyglądał teraz jak młody bóg.
Natchnienie tańczyło mu w oczach jak ogień. To dziwne, że
Gunther wcześniej nie zwrócił uwagi, że Krishna jest taki
wysoki. - Powiedz mi, gdzie jest Sally Chang?
- Nie wie... to znaczy, nie mo... - przerwał, by
przełknąć ślinę. - Myślę, że ona nie żyje. - Dopiero potem
zapytał: - Krishna? Co sie z tobą stało?
- Zakończył swoje badania - poinformowała go Beth.
- Przerobiłem na nowo całą swoją osobowość - powiedział
Krishna. - Nie jestem już taki nieśmiały, zauważyłeś? -
Położył rękę na ramieniu Gunthera, który poczuł się nagle
bezpieczny. - Gunther, nie będę ci opowiadał, ile trudu
kosztowało mnie zebranie resztek napędów modyfikujących ze
starych ekperymentów, w ilości pozwalającej na wypróbowanie
tego na sobie. Ale to działa. Dysponujemy już środkiem,
który, poza innymi zastosowaniami, stanowi uniwersalne
lekarstwo dla wszystkich w Bootstrap. Do tego celu
potrzebujemy jednak napędów modyfikujących, których tu nie
ma. A teraz powiedz mi, dlaczego sądzisz, że Sally Chang nie
żyje?
- Cóż, hmmm, szukałem jej cztery bite dni. Także Program
szukał na własną rękę. Byłeś tu uwiązany przez cały czas,
więc pewnie nie znasz schizoli tak dobrze jak większość z
nas. Planowanie nie jest ich najsilniejszą stroną.
Prawdopodobieństwo, że któryś z nich będzie w stanie tak
długo aktywnie unikać wykrycia, jest praktycznie zerowe.
Jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy, to takie,
że zdążyła wyjść w próżnię, zanim dosięgnął jej efekt ataku,
wsiadła do ciężarówki i kazała się wieźć jak najdalej, aż
skończy się tlen.
Krishna pokręcił przecząco głową.
- Nie. To po prostu nie pasuje do jej charakteru. Mimo
najszczerszych chęci nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że
popełnia samobójstwo.
Otworzył szufladę.
- To może nam pomóc. Pamiętasz, jak powiedziałem, że
brakuje dwóch napędów mimetycznych, a nie tylko
schizomimetycznego?
- Mniej więcej.
- Byłem zbyt zajęty, żeby się tym przejmować, lecz czy to
nie dziwne? Po co Chang wzięła zasobnik, jeśli nie miała
zamiaru go użyć?
- Co było w drugim zasobniku? - spytała Hamilton.
- Paranoja - odparł Krishna - lub raczej wystarczająco
dobry chemiczny analog. Choć w dzisiejszych czasach paranoja
jest bardzo rzadką przypadłością, wciąż pozostaje niezwykle
interesująca. Charakteryzuje się występowaniem rozwiniętego,
wewnętrznie spójnego zespołu urojeń. Pacjentka paranoidalna
dobrze funkcjonuje pod względem intelektualnym i jest
bardziej jednolita od schizofrenika. Jej reakcje emocjonalne
i społeczne są zbliżone do normalnych. Jest zdolna do
celowego działania. Jest więc możliwe, że w całym tym
zamieszaniu osobnik paranoidalny byłby w stanie uniknąć
wykrycia.
- Dobrze. Zbierzmy wszystko razem do kupy - powiedziała
Hamilton. - Na Ziemi wybucha wojna. Chang otrzymuje rozkazy,
uruchamia bomby programowe i jedzie do Bootstrap z
zasobnikiem pełnym szaleństwa i małą strzykawką paranoi...
Nie, to bez sensu. Nie układa się w całość.
- Jak to?
- Paranoja nie uchroniłaby jej od schizofrenii. Jak w
takim razie chroniła się przed własnymi aerozolami?
Gunthera olśniło.
- Lawendowy!
*
Trafili na Sally Chang na najwyższym tarasie Bootstrap.
Najwyższy poziom był dopiero w trakcie budowy. Pewnego dnia
- obiecywały broszury związkowe - daniele będą się pasły nad
brzegami przejrzystych stawów, a wydry będą figlować w
strumieniach. Lecz jak do tej pory nie wytworzono tu jeszcze
gleby, nie wprowadzono do niej dżdżownic i kolonii bakterii.
Był tylko piach, maszyny i kilka zabiedzonych, przypadkowo
wysianych chwastów.
Obóz Chang znajdował się na brzegu strumienia, tuż pod
lampą szczytową. Na ich widok zerwała się na równe nogi,
rozejrzała szybko w obie strony i najwyraźniej zdecydowała,
by nic sobie z nich nie robić.
Na podporze osi zaworu tamującego strumień widniał
wytopiony spawarką napis: STACJA AWARYJNEJ OBSŁUGI KOPUŁY.
Pod nim stała niska piramida pojemników z tlenem i
aluminiowa skrzynia wielkości trumny.
- Bardzo sprytne - szepnęła przez przekaźnik Beth do
Gunthera. - Śpi w skrzyni, więc każdy, kto tędy przechodzi,
myśli, że to porzucony sprzęt.
Lawendowy kombinezon podniósł rękę na powitanie i odezwał
się spokojnym głosem:
- Sie ma, koledzy. W czym moge wam pomóc?
Krishna podszedł i wziął ją za ręce.
- Sally, to ja - Krishna!
- Dzięki Bogu! - padła mu w ramiona. - Tak się bałam.
- Już wszystko w porządku.
- Z początku, gdy zobaczyłam, jak tu idziesz, pomyślałam,
że jesteś Najeźdźcą. Taka jestem głodna. Nie pamiętam, kiedy
ostatni raz coś jadłam - uczepiła się rękawa Krishny. -
Słyszałeś o Najeźdźcach, prawda?
- Myślę, że lepiej będzie, jak mi o nich opowiesz.
Ruszyli w kierunku schodów. Krishna dawał Guntherowi
znaki, wskazując na pas kombinezonu Chang. Wisiał tam
zasobnik wielkości piersiówki. Gunther wyciągnął rękę i
odczepił go od pasa. Napędy modyfikujące! Trzymał je w ręku.
Z jej drugiej strony, Beth Hamilton równie szybko weszła
w posiadanie prawie pełnego zasobnika z napędami
wywołującymi paranoję, po czym zaraz sprawiła, że zniknął.
Sally Chang, pochłonięta wyjaśnianiem swojego
rozumowania, niczego nie zauważyła.
- ... posłuchali mnie oczywiście. Ale coś mi w tym nie
pasowało. Zastanawiałam się nad tym długo, aż w końcu
zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Wilk schwytany w
potrzask odgryzie własną łapę, żeby się uwolnić. Zaczęłam
szukać wilka. Jaki nieprzyjaciel był pretekstem do tak
ekstremalnych poczynań? Z pewnością nie ludzki.
- Sally - zaczął Krishna. - Chciałbym, żebyś wzięła pod
uwagę możliwość, że ta konspiracja - z braku lepszego słowa
- może mieć swoje korzenie głębiej niż przypuszczasz.
Mianowicie, że problem tkwi nie w zewnętrznym wrogu, lecz
wytworach naszego własnego mózgu. A dokładniej, że
Najeźdźcy są produktem psychomimetyki, którą sobie
wstrzyknęłaś, gdy to wszystko się zaczęło.
- Nie. Nie, jest zbyt wiele dowodów. Wszystko do siebie
pasuje! Najeźdźcy potrzebowali sposobu, żeby się przed nami
ukryć zarówno fizycznie, co osiągnęli dzięki kombinezonom
próżniowym, jak i psychologicznie, co osiągnęli przez
zbiorowe szaleństwo. Tak przebrani, są w stanie poruszać się
wśród nas, unikając wykrycia. Czy ludzie byliby zdolni
przekształcić całe Bootstrap w niewolników? Nie do
pomyślenia! Są w stanie czytać nasze myśli, jak otwartą
księgę. Gdybyśmy nie chronili się za pomocą schizomimetyki,
mogliby odczytać całą naszą wiedzę, wszystkie tajemnice
naszych wojskowych badań...
Słuchając jej wywodu, Gunther nie mógł się oprzeć
wyobrażeniu, co Liza Nagenda powiedziałaby słysząc te
wariactwa. Na wspomnienie jej osoby zacisnęły mu się
szczęki. Uświadomił sobie, że podobnie jak jedna z tych
maszyn, Chang nie jest w stanie nic poradzić, że bawi się
własnym kosztem.
*
Ekatarina czekała na końcu schodów. Jej ręce wyraźnie się
trzęsły, a w głosie dało się słyszeć nieznaczne drżenie.
- O co chodzi w tym wszystkim, co Program mówi mi o
napędach modyfikujących? Krishna miał chyba wynaleźć jakieś
lekarstwo?
- Mamy je - powiedział Gunther cicho. W jego głosie
brzmiała radość. Podniósł zasobnik. - Już po wszystkim,
możemy uleczyć naszych przyjaciół.
- Pokaż - rozkazała Ekatarina. Wzięła od niego pojemnik.
- Nie, stój! - krzyknęła Hamilton, lecz było za późno.
Za nią Krishna dyskutował z Sally o jej interpretacjach
ostatnich wydarzeń. Żadne z nich nie zauważyło jeszcze, że
ci z przodu się zatrzymali.
- Nie zbliżajcie się! - Ekatarina zrobiła dwa szybkie
kroki do tyłu. Potem dodała groźnie: - Nie chcę sprawiać
kłopotu. Musimy jednak jakoś to rozwikłać i do tego czasu
nie życzę sobie mieć nikogo zbyt blisko. To dotyczy także
ciebie, Gunther.
Zaczęli się gromadzić chorzy. Najpierw nadchodzili
pojedynczo, po dwóch, potem tuzinami. Zanim stało się
oczywiste, że Ekaterina wezwała ich za pomocą Programu,
Krishna, Chang i Hamilton zostali już oddzieleni ścianą
ludzi od niej i Gunthera.
Chang stała bez ruchu. Gdzieś poza swą niewidoczną twarzą
próbowała zmodyfikować swoje teorie, by mogły pomieścić to
nowe wydarzenie. Nagle jej ręce uderzyły w kombinezon,
szukając zaginionych zasobników. Spojrzała na Krishnę i z
przerażeniem powiedziała:
- Jesteś jednym z nich!
- Oczywiście, że nie jestem... - zaczął Krishna. Lecz ona
już się odwracała i za chwilę uciekała desperacko po
schodach z powrotem na górę.
- Niech idzie - nakazała Ekaterina. - Musimy pomówić o
dużo poważniejszych sprawach.- Dwóch schizoli wtaszczyło
właśnie między nich niewielki piec przemysłowy. Postawili go
na ziemi, a trzeci podłączył wtyczkę do prądu. Wnętrze
zaczęło się żarzyć. - Ten zasobnik to wszystko, co macie,
nieprawdaż? Gdybym go upiekła, nie byłoby szans odtworzyć
jego zawartości.
- Izmailova, posłuchaj - zaczął Krishna.
- Słucham. Mów.
Gdy Krishna tłumaczył, Izmailova słuchała z założonymi za
siebie rękami. Jej postawa wyrażała sceptycyzm. Gdy
skończył, pokręciła przecząco głową.
- To szlachetny kaprys, lecz jest tylko kaprysem.
Chciałbyś zmienić nasze umysły w coś zupełnie nie pasującego
do dotychczasowej drogi ewolucji człowieka. Zamienić
siedlisko myśli w fotel pilota odrzutowca. Na tym polega
twój pomysł? Pożegnaj się z nim. W chwili otwarcia tego
szczególnego pudełka nie będzie sposobu, żeby wepchnąć jego
zawartość z powrotem do środka. A ty nie podałeś żadnych
przekonujących argumentów, że powinniśmy je otworzyć.
- Ale ludzie w Bootstrap! - sprzeciwił się Gunther. -
Oni...
Przerwała mu.
- Gunther, nikomu nie podoba się to, co się z nimi stało.
Lecz jeśli reszta ma zapłacić rezygnacją z własnego
człowieczeństwa za tą dyskusyjną i etycznie wątpliwą
kurację... to cóż, cena jest po prostu zbyt wygórowana.
Szaleni czy nie, przynajmniej są jeszcze ludźmi.
- Czy ja jestem nieludzki? - spytał Krishna. - Czy nie
będę się śmiał, jak mnie połaskoczesz?
- Nie masz prawa o tym decydować. Poprzestawiałeś sobie
neurony i zatwardziale bronisz swojego dzieła. Jakie testy
na sobie przeprowadziłeś? Jak sumiennie określiłeś wszystkie
swoje odchyły od ludzkiej normy? Gdzie są twoje parametry? -
Były to czysto retoryczne pytania; analizy, które miała na
myśli, zajmowały całe tygodnie. - Nawet, jeśli okażesz się
całkowicie ludzki - nie sądzę, że tak będzie! - kto nam
powie, jakie będą długofalowe konsekwencje? Co nas
powstrzyma od stopniowego, krok za krokiem, osuwania się w
szaleństwo? Kto zdefiniuje, czym jest szaleństwo? Kto
zaprogramuje programistów? Nie, to niemożliwe. Nie będę
ryzykowała naszych umysłów.
- Ekaterina - powiedział łagodnie Gunther. - Jak długo
już jesteś na nogach? Posłuchaj sama siebie. To narkotyk
myśli za ciebie.
Zbyła go machnięciem ręki, nie udzielając odpowiedzi.
- Małe techniczne pytanie - zabrała głos Hamilton. - Jak
uruchomisz Bootstrap bez tego? Istniejący układ zamienia nas
powoli w małych faszystów. Mówisz, że obawiasz się
szaleństwa - a jacy będziemy za rok?
- Program zapewnia mnie...
- Program jest tylko programem! - krzyknęła Hamilton. -
Niezależnie, ile ma w sobie interaktywności, nie jest
elastyczny. Nie ma nadziei. Nie potrafi ocenić
nieprzewidzianej sytuacji. Umie tylko wymuszać stare
decyzje, stare wartości, stare zwyczaje, stare obawy.-
Ekaterina nagle się ocknęła.
- Zostawcie mnie w spokoju! - wrzeszczała. - Przestańcie,
przestańcie, przestańcie! Nie chcę już słuchać!
- Ekatarina... - zaczął Gunther.
Lecz jej ręka tylko zacisnęła się mocniej na pojemniku.
Jej kolana powoli zginały się, chcąc uklęknąć przed piecem.
Gunther widział, że przestała słuchać. Narkotyki i
odpowiedzialność wpędziły ją w ten stan, rozkręcając ją i
ogłupiając sprzecznymi żądaniami, aż stanęła drżąc na skraju
przepaści. Przespana noc mogłaby polepszyć jej samopoczucie,
pozwolić na przeprowadzenie rozsądnej dyskusji. Lecz teraz
nie było już czasu. Słowa nie mogły już jej zatrzymać. I
była za daleko od niego, by był w stanie przeszkodzić w
zniszczeniu napędów. W tym momencie poczuł tak silny
przypływ uczuć w stosunku do niej, że nie sposób tego
opisać.
- Ekatarina - powiedział. - Kocham cię.
Obróciła częściowo głowę w jego stronę i nieobecnym,
nieco zirytowanym głosem powiedziała:
- Co pow...
Wyciągnął kołkowiec zza pasa, wycelował i wypalił.
Hełm Ekatariny rozpadł się na kawałki.
Upadła.
*
- Chciałem tylko rozbić hełm. To by ją zatrzymało. Lecz
wydawało mi się, że nie uda mi się tak dobrze wymierzyć.
Dlatego celowałem w środek głowy.
- Dość - powiedziała Hamilton. - Zrobiłeś to, co
musiałeś. Przestań się zadręczać. Mów o bardziej
praktycznych sprawach.
Pokręcił głową, wciąż pełen wątpliwości. Przez bardzo
długi czas trzymano go na beta-endorfinach. Nie był w stanie
odczuwać, dbać o cokolwiek. Był jak spowity miękkim całunem.
Nic nie mogło go dosięgnąć. Nic nie mogło go zranić.
- Jak długo z tego wychodziłem?
- Jeden dzień.
- Jeden dzień! - Rozejrzał się po skromnym pokoju.
Łagodne, kamienne ściany, sprzęt laboratoryjny z jego
gładkimi, nie zobowiązującymi powierzchniami. Na drugim
końcu Krishna i Chang stali oparci o tablicę, sprzeczając
się radośnie i niecierpliwie bazgrząc nawzajem po swoich
gryzmołach. Podszedł do nich jeden ze Szwajcarów i odezwał
się do ich pleców. Krishna skinął głową nie przerywając
dyskusji ani nie obracając na niego wzroku. - Myślałem, że
dużo dłużej.
- Wystarczająco długo. Uratowaliśmy już wszystkich
związanych z grupą Sally Chang i dobrze nam idzie z resztą.
Już niedługo przyjdzie czas, żebyś zdecydował, jak chcesz
się przepisać.
Pokręcił głową. Czuł się martwy.
- Chyba nie mam na to ochoty, Beth. Po prostu nie mam do
tego serca.
- Damy ci serce.
- Nie, nie ch... - Poczuł, że znów wzbiera w nim czarna
mgła. Powracała cyklicznie - za każdym razem, gdy zaczynał
myśleć, że w końcu uda mu się to pokonać. - Nie chcę, by
fakt, że zabiłem Ekatarinę został spłukany w ciepłym nurcie
samozadowolenia. Na samą myśl robi mi się niedobrze.
- My też tego nie chcemy. - Posner przewodniczył
siedmioosobowej delegacji, która właśnie weszła do
laboratorium. Krishna i Chang wstali na powitanie i grupa
rozbiła się na dwie kręcące się grupki. - Dość już tego.
Nadszedł czas, żebyśmy wszyscy wzięli odpowiedzialność za
konsekwencje...- Wszyscy mówili jednocześnie. Hamilton
skrzywiła się.
- Zaczęli brać odpowiedzialność...
Hałas narastał.
- Nie można tu rozmawiać - powiedziała. - Zabierz mnie
stąd na powierzchnię.
*
Jechali na zachód drogą na Seething Bay. W kabinie
panowało normalne ciśnienie. Przed nimi słońce prawie
dotykało już zmęczonych ścian krateru Sommering. Od gór i
kraterów rozciągały się cienie, kładąc się na promieniście
rozświetlonej równinie Sinus Medii. Dla Gunthera był to
boleśnie piękny widok. Nie chciał na niego reagować, lecz te
surowe linie wywoływały w nim samotny ból, który w jakiś
sposób sprawiał mu ulgę.
Hamilton dotknęła komputera. W ich głowach zabrzmiała
melodia "Putting on the Ritz".
- A jeśli Ekatarina miała rację? - zapytał smutno. - A
jeśli w ten sposób pozbywamy się wszystkiego, co ludzkie?
Perspektywa metamorfozy w jakiegoś zadufanego w sobie,
bezdusznego supermana zbytnio mnie nie pociąga.
Hamilton pokręciła głową.
- Pytałam o to Krishnę i odpowiedział "nie". Powiedział, że
to coś w rodzaju... Miałeś kiedyś krótkowzroczność?
- Tak, jako dziecko.
- Więc zrozumiesz. Powiedział, że to takie uczucie, jak
po wyjściu od lekarza po pierwszym zabiegu. Wtedy wszystko
wydaje się jasne, żywe i wyraźne. To, co kiedyś było plamą,
którą nazywałeś "drzewo", zamieniło się w tysiąc
pojedynczych, wyraźnych liści. Świat wypełnił się
niespodziewanymi szczegółami. Na horyzoncie były rzeczy,
których jeszcze nigdy nie oglądałeś. Coś takiego.
Gapił się przed siebie. Tarcza słoneczna niemal dotykała
Sommering.
- Nie mamy po co dalej jechać.
Wyłączył silnik.
Beth Hamilton wyglądała na zdenerwowaną. Przełknęła ślinę
i powiedziała szorstkim głosem.
- Posłuchaj, Gunther. Miałam powód, by cię tu zaciągnąć.
Chciałabym zaproponować połączenie sił.
- Co?
- Małżeństwo.
Gunthera zatkało na dobrą chwilę, zanim pojął, co
powiedziała.
- Och, nie... Ja nie...
- Mówię poważnie. Gunther, wiem co o mnie myślisz: nie
byłam dla ciebie pobłażliwa, ale tylko dlatego, że widziałam
w tobie ogromny potencjał, z którym ty nic nie robiłeś. Cóż,
teraz wszystko wygląda inaczej. Zrób dla mnie miejsce w
swojej nowej osobowości, a ja zrobię to samo dla ciebie.
Pokręcił głową.
- To jest po prostu zbyt dziwne, jak dla mnie.
- Już za późno na tę wymówkę. Ekatarina miała rację -
siedzimy na czymś bardzo niebezpiecznym. To najbardziej
niebezpieczna szansa, jakiej ludzkość musi dziś sprostać.
Zresztą, to już bez znaczenia. Słowo się rzekło. Ziemia jest
przerażona i zarazem zafascynowana. Będą nas obserwować.
Powoli, bardzo powoli nauczymy się to kontrolować. Teraz,
dopóki jest małe, można to kształtować. Za pięć lat wymknie
się nam z rąk.
- Masz zdolny umysł, Gunther, i będziesz miał jeszcze
lepszy. Myślę, że oboje chcemy stworzyć podobny świat. Chcę
mieć cię po swojej stronie.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Chcesz prawdziwej miłości? W porządku, masz ją. Możemy
uczynić seks tak słodkim lub brudnym, jak zechcesz. Nic
prostszego. Chcesz, żebym była cichsza, głośniejsza,
delikatniejsza, bardziej pewna siebie? Możemy negocjować.
Zobaczmy, a nuż uda nam się osiągnąć kompromis.
Nie odpowiedział.
Hamilton wyprostowała się na fotelu. Po chwili
powiedziała:
- Wiesz co? Nigdy przedtem nie widziałam księżycowego
zachodu słońca. Nie wychodzę często na powierzchnię.
- Będziemy musieli to zmienić - odpowiedział Gunther.
Hamilton popatrzyła twardo w jego oczy. Potem się
uśmiechnęła. Przysunęła się bliżej do niego. Zakłopotany,
objął ją ramieniem. Chyba tego właśnie po nim oczekiwano.
Odkaszlnął w pięść, po czym pokazał palcem na horyzont.
- Zaczyna się.
Księżycowy zachód słońca był nieskomplikowanym
zjawiskiem. Ściana krateru dotknęła spodu tarczy słonecznej.
Cienie odskoczyły od zboczy i ruszyły w pościg po równinie.
Wkrótce połowa słońca zniknęła. Malało płynnie, bez
zniekształceń. Ostatni brylantowy promień światła zapłonął
na skale i przestał istnieć. Przez chwilę, zanim osłona
dostosowała się do światła gwiazd, wszechświat wypełnił się
całkowitą ciemnością.
Powietrze w kabinie stało się chłodniejsze. Panele
strzelały i wybrzuszały się od nagłej zmiany temperatury.
Hamilton potarła go nosem po szyi. Jej skóra była nieco
lepka w dotyku i wydzielała słabą, lecz wyczuwalną woń.
Przesunęła językiem wzdłuż jego szczęki, kończąc gdzieś koło
ucha. Jej ręka walczyła z zatrzaskami jego kombinezonu.
Gunther nie odczuwał ani krzty podniecenia, tylko lekki
niesmak graniczący z odrazą. To było okropne,
zbezczeszczenie wszystkiego, co czuł do Ekatariny.
Nie było to przyjemne, ale musiał przez to przejść.
Hamilton miała rację. Przez całe życie rządziła nim
podświadomość, sterując nim przez chemicznie wywołane i
ślepo adresowane emocje. Był chłostany przez nią do utraty
świadomości i zmuszany nosić ją ze sobą, gdziekolwiek
chciała się znaleźć. Ten koszmarny galop przyniósł mu tylko
ból i ogłupienie. Teraz, mając w ręku wodze, mógł
poprowadzić tego konia, gdzie chciał.
Nie miał pewności, czego oczekiwać od przeprogramowania.
Zadowolenia, być może. Na pewno seksu i namiętności. Ale nie
miłości. Skończył z tą romantyczną iluzją. Przyszedł czas
dorosnąć.
Ścisnął ramię Beth. Jeszcze dzień, pomyślał, i będzie mi
wszystko jedno. Będę czuł to, co powinienem czuć, co będzie
dla mnie najlepsze. Beth podniosła usta do jego ust. Jej
wargi rozdzieliły się. Poczuł jej oddech.
Całowali się.
KONIEC