Dziecię Starego Miasta


0x01 graphic

Józef Ignacy Kraszewski

Dziecię Starego Miasta

Obrazek narysowany z natury

Bogdan Bolesławita

All is true*

Kto nie bywał na Starym Mieście w Warszawie, ten nie zna najpiękniejszej części naszej stolicy.

Wolno lubić, komu z tym lepiej, miasta zbudowane wedle urzędowego planu, wyciągnięte pod sznur, wyglądające jakby jednego dnia spod ziemi wyrosły, wyprostowane ulice, na kwadraty regularne podzielone domostwa, podobierane do jednej fizjognomii aby nie miały żadnej, i ten chłodny styl naszego praktycznego wieku, który nie umie być ani pięknym, ani brzydkim, a nade wszystko nie śmie być oryginalnym; ale niechże też nie będzie wzbroniono kochać stare cegły i omszone budowy, na których pomarszczonym obliczu jeszcze się dziś czyta myśl jakaś poczciwa, wesoła lub pobożna.

Te kamienice stare mają twarze mówiące, gdy nasze nowe podobne są do elegantów salonowych, jeden w drugiego gdyby zza szyby od fryzjera pobranych.

Pełno w nich sklepionych izdebek, ciemnych wschodów, tajemniczych zakątków i wspanialszych komnat, i korytarzyków, i wgłębień — ale z tego labiryntu przegląda jeszcze historia przeszłości, obyczaj, życie czasów niespokojnych walkami, potrzebujących zakomórków dla ukrycia, a nie ma tam nic, co by się wytłumaczyć nie dało.

Gdy dziś — nie mówmy o dzisiejszych dniach i budowach.

W starej kamieniczce, którą kilka pokoleń kleiło, nieforemnej często a pełnej fantazji, nie brak przecie i ozdób, i pragnienia, aby to wyglądało przystojnie, a coś mówiło do ludzi.

Na kamienicy, którą dziś w kilka miesięcy podejmuje się wystroić od fundamentów budowniczy, jeżeli co stanie dla ozdoby, to chyba goły Apollo, z którym rzeźbiarz nie wiedział, co począć; kupiony tanio, ni przypiął, ni przyłatał uczepiony na górze, choć właściciel gmachu ani z Apollinem, ani z muzami żadnych nigdy nie miał stosunków; albo jakaś alegoryczna figura, niezrozumiała dla tego, co ją wydłutował, i temu, co ją kupił na facjatę*, i dla tych, co się jej obojętnie przypatrywać będą.

Na Starym Mieście co innego. Nie ma prawie przyczółka*, na którym by się coś nie świeciło — albo pobożności właściciela, albo stanu jego oznaka, lub choćby fantazja swobodna i nie bezmyślna.

I ten okręt na rogu, i ten bocian na szczycie, i ten lew nade drzwiami nie darmo: pradziad jegomościn żeglował do Gdańska, a bocian to opiekun domowej strzechy, a lew to siły znamię; robiono je naumyślnie i nie kupowano na tandecie.

Ale najczęściej spotkasz wizerunek świętego patrona lub Matki Boskiej z lampą przed obrazem.

To dla serca i głowy; dla oczów też nie zbywa na przysmakach. Jużci i ten spiczasty, schodkowany szczyt przyozdobiony niczego jak na owe czasy; jest w jego rysunku jakaś siła samoistna, która szukała piękna, nie wiedząc, kędy je znaleźć; gdy dziś, wszystkie formułki piękności mając pod ręką budowniczy, nic z nich ulepić nie umie. Czemu? Bo mu w duszy czczo, a myśli, jaki by procent wziął od budowy, nie żeby w niej wyraził, co umie i czuje.

Dalej spojrzyjcie na drobne przydatki w takim starym domostwie: owe ślusarską robotą drzwi wyfloresowane w desenie udatne, owe zamki kunsztowne, owe rzeźby naprawdę rzezane, nie, jak teraz, oklepaną wyciskane foremką. Nie sąż to żywe pamiątki zamiłowania piękna i poczucia sztuki, o której dziś tyle rozprawiamy, że nam na robotę wątku nie stało?

Wokół rynku Starego Miasta stoją jeszcze kamienice staruszki, pamiętające dawne dzieje, a w nich tuli się ludność, która starym wierna jest cnotom.

Mimo ruchliwości mieszkańców Warszawy, chętnie się z manatkami przesiedlających co kwartał (a nuż tam gdzie będzie lepiej ?), Stare Miasto ma swoją ludność, która się z niego nie rusza i żyć by gdzie indziej nie potrafiła.

Szczególniej niewiasty tutejsze już na Krakowskim Przedmieściu czują się na obczyźnie. Jak górale do swych śnieżnych szczytów, tak staromiejscy ludzie przywięzują się do tych sczerniałych kamieniczek; i gdy z nich na świat wynijdą, czuć zaraz, że tam wyrośli. Życie ich, obyczaj, mowa, wszystko namaszczone starą wonią przeszłości.

Sławna owa przekupka Starego Miasta łaje straszliwie, ale zobacz ją, gdy strapione dziecię pociesza! Łzy też jej leją się po twarzy strumieniem i gotowa niezdarnemu łobuzowi wymierzyć policzek upomnienia, nie szczędzący zębów, ale pewnie po cichu odda ostatni grosz dla miłości Bożej.

Zdaje się, że te mury, do których tyle przylgnęło pamiątek, co wykołysały tyle pokoleń pracowitych, i nad kolebką dzisiejszego wyszeptały tajemniczą modlitwę, która je utrzymała na drodze miłości i prawdy.

Za kościołem Św. Jana, który ma tak cudzoziemską fizjognomią, że się do niego zajść nie czuje ochoty, skręciwszy na prawo, a uszedłszy kroków niewiele, stoi ściśnięta dwoma potężniejszymi sąsiadkami kamieniczka o trzech oknach, o trzech piętrach i poddaszu. Wysunęła się w górę jak owe sosny w lesie, gdy za gęsto rosną, smukła, dosyć jednak kształtna, znać zaraz z pozoru, że dawne lata pamięta. Nie jest ona przecież tak małą, jak się od ulicy zdaje; długie podwórza, w głąb idące i przeciągnione budowy dosyć ją czynią obszerną. Nie było miejsca na szeroką od przodu bramę, furta tylko dostatnia, okutymi drzwiami zamykana, prowadzi na korytarz i wschody dosyć ciemne, nie bardzo wygodne, ale mocno i bezpiecznie pobudowane.

Tymi właśnie wschodkami, po ciemku, ale z widoczną znajomością miejscowości, spieszył późnym już wieczorem dnia 11 czerwca 1860* roku młody, zdyszany chłopak… a biegł, jakby się obawiał, aby go kto nie gonił.

Minąwszy wszystkie trzy piętra, dobrał się do mniej jeszcze niż w początku wygodnych, wąskich, drabinkowatych stopni i stanął wreszcie u małych drzwiczek poddasza, których klamki począł szukać widocznie drżącą od znużenia czy uczucia ręką.

Kiedy indziej byłby ją zapewne znalazł łatwo, teraz, zmieszany, szukałby może długo, gdyby wewnątrz ktoś nie otworzył i głos, wychodzący ze środka, zapytał żywo:

— No, a któż to tam? A, to ty! Jezu Chryste! — poczęła kobieta ze świecą stojąca we drzwiach, dosyć otyła, w jednej ręce trzymając światło, w drugiej długi różaniec. — Któż by się domyślił, że ty klamki nie znajdziesz?… Co to ci jest?… A, wieszże, która godzina?… Nie darmo tak się spóźniłeś… Franiu, moje dziecko, stało ci się co?

Tak przerywanymi witała go słowy, od stóp do głowy niespokojnymi mierząc oczyma, szukając śladu, po którym by domyśleć się mogła co prędzej przygody, która opóźnienia tego była przyczyną.

Ale na twarzy młodego chłopaka i rozgorzałym jego licu widać było tylko znużenie, pośpiech i niezwykłe jakieś uczucie, w oczach zaiskrzonych błyszczące.

— Cicho, matuleńku! cicho! Zlitujcie się, nie gniewajcie się na mnie, wytłumaczę się zaraz, ale, na miłość bożą, zamknijmy drzwi, bo nie jestem pewien, czy mnie nie gonią.

— A, cóż to znów nowego! Franiu, życie moje! — z osłupieniem przerwała kobieta. — Cóżeś ty… ty mógł uczynić, aby cię kto gonił i łapał?… A, mów! Nieszczęście chyba jakieś!

Młody chłopak upadł przy drzwiach na stołek, głowę w tył przechylił, rękę do piersi przyłożył, jakby bicie serca chciał zatamować… i nierychło potrafił się odezwać.

— Nic! nic, matuniu, nie ma nieszczęścia… ale cicho! Rozpowiem wszystko i ręczę, że się gniewać nie będziecie… Co się stało, to się dobrze stało… po bożemu… po polsku!

To mówiąc uśmiechnął się, podnosząc oczy.

Obraz tych dwojga ludzi, w chwili gdy się rozmowa poczynała, godzien był bacznego wejrzenia: ta staruszka wylękniona, pochylona nad synem, i młodzieniec, któremu oddech żywy słowa tamował, składali w oświeceniu wieczornym pełną tajemniczości grupę.

Sprzeczność dwóch postaci dziwniejszymi czyniło ich poufałe zbliżenie. Niewiasta widocznie pochodziła z ludu, była dziecięciem ulicy, ogorzałym w pracy ciężkiej; na twarzy jej wiek, strapienia, nie hamowane uczucia wyryły ślady przedwczesne starości; gdy syn jej dziwnie wyszlachetnione miał oblicze, wypieszczoną powierzchowność, arystokratyczne rysy, wyraz poczciwy i zadumany, czoło jakby myślami wzdęte, a postać Antinousa*, ożywionego rozpłomienioną jakąś ideą. Zgadnąć było łatwo, że ofiarą przedwczesnych zmarszczków kwitły rumieńcem te policzki, że ten wzrost i ta piękność, i ta myśl, rozpowita w jego głowie, wykołysane zostały oddechem piersi macierzyńskiej, że to poczciwe, proste kobiecisko oddało swe życie, aby dziecko uczynić królewiczem.

I był nim ten piękny jej Franek, nad którym zwieszona niespokojnie, śledziła każde jego poruszenie.

Stara Jędrzejowa wlepiła weń te oczy matki, które na wskroś przenikają do głębi i dobywają z niej ukrytych na dnie tajemnic, z lekka położyła pomarszczoną i zapracowaną swą dłoń na potem oblanym czole i westchnęła po cichu:

— Franku, serce moje, nie kłam nic przez troskliwość o mnie — co się stało, nie odstanie, niech ja wiem, dla mnie tyś nie powinien mieć tajemnic. Znasz mnie, żem mężna, że zniosę wszystko, alem też godna wiedzieć wszystko.

— Moja matuniu — pieszczotliwie i łagodnie uśmiechając się, rzekł chłopak — nie mam przyczyny najmniejszej kłamać, nic złego nie zrobiłem, bądźcie spokojni… ale mi dech zabija i mówić nie mogę… aż mi wstyd takiej pieszczoty… zaraz… wszystko a wszystko opowiem.

Pierwsza izba, w której się ta scena odbywała, była obszerną dosyć, dwoje jej okien, jak zwykle na strychu, umieszczonych w wystawkach*, we dnie dobrze ją oświecać musiały. Choć niska, schludną była, wybieloną, przybraną nawet, ale tym starym obyczajem, który dawną wiarę i pracę robotników Chrystusowych odznacza. W izbie mieściło się gospodarstwo całe i nabożeństwo, i pracownia, i bawialnia. Kaplice naprzód były po ścianach, przy oknach, u białego łoża matrony, nad drzwiami, na suficie nawet. Tak z dawna u nas religią przesiąkało życie, religia mieszała się do wszystkiego, a te symbola, godła, napisy, wizerunki miały na celu nieustannie przypominać człowiekowi, że wiara nie jest czczym słowem i ceremonią, że bez jej praw ani usnąć, ani obudzić się, ani ruszyć nie można. Każde grzeszne przestąpienie przykazań i przykładów karcił zaraz krzyż Zbawiciela, wizerunek Matki Bożej, święty znak lub słowo wyryte nad głowami. Każda izba nasza była kościołem… każdy się poczuwał do kapłaństwa… każdy miał swój ołtarz, do którego się modlił. I u starej Jędrzejowej na ścianie jednej był Chrystus ukrzyżowany, rzeźbiony, w firankach, w kwiatach, w palmach, a pod nim Częstochowska, także przybrana… i lampa się tam oliwna często od ust oszczędzonym groszem żywiona, paliła dniem i nocą. Oprócz tego u łoża, w oknach było świętych obrazków co niemiara.

Nie były to dzieła sztuki, ale owe naiwne symboliczne znaki, do których uczucie patrzącego dolewało wyrazu…

Dziwiło wszakże wśród tych lada jako pokolorowanych prostych wizerunków wiszące z boku malowidło spore, jakby z innego przybyłe świata.

Było to popiersie Matki Bolesnej, grubo, silnie, śmiało podmalowane, nie skończone, ale pełne niezmiernego wyrazu cierpienia, nadludzką przemaganego siłą. Ta walka straszliwego losu z potęgą chrześcijańskiego poddania się nadzwyczaj szczęśliwie wyraziła się na twarzy pięknej, znękanej i natchnionej.

Co robił ten obraz nieoprawny wśród czerwono pokolorowanych świętych, zaraz się dowiemy.

Oprócz świętości izba mieściła w sobie, bez żadnej chętki ukrywania się z ubóstwem, całe gospodarstwo domowe: konewki z wodą, porządnie ustawione miski i talerze, garnki, rynki, drobny przyrząd kuchni niewytwornej…

Dalej, naprzeciw łóżka, stał stoliczek przed oknem, pokryty serwetą kolorową, a na nim kobieca robota, gruba książka, okulary i trochę bielizny.

W prawo od tej izby niewielkie drzwi prowadziły do drugiej.

— Kiedy chcesz — odezwała się Jędrzejowa po chwili — to pójdź lepiej do siebie, połóż się, ja już poczekam, dopóki nie spoczniesz.

— E, nie potrzeba! — odparł chłopak. — Ale suknie przemienię, bo mnie deszcz zmoczył.

— A, prawda! Anim pomyślała, że bez płaszcza byłeś nawet, chodźże prędzej, weź się w co przebierz…

Franek wstał, widać, że nogi, zmęczone, po chwilowym spoczynku mu drżały, ale zebrał się na siłę, a staruszka, przodem prowadząc go ze świecą, otworzyła drzwi drugiego pokoiku.

Był on do pierwszego podobny, ale cienkie podwoje przedzielały od siebie dwa światy różne… Od razu poznać było można w nim pracownią młodego artysty, ubogą, ale opiętą, jakby bluszczem, zielonymi nadziejami.

Wszystko się tu śmiało do życia, nawet trocha nieładu świadczyło o gorączkowej pracy… a resztki wywołanego nim nieporządku ostrożnie przysłoniła, widać, ręka matki… Przed oknem na skromnej sztaludze stał rozpoczęty szkic obrazu; w kątku twarde, mnisze łóżeczko, na którym się tak śpi dobrze w tych latach — ściany zalegały gipsowe odlewy, studia z natury, podmalowane płótna. W kącie był stolik z książkami… trochę sukien w cieniu wisiało na kołkach.

Franek otrząsł się, wszedłszy tu, z wrażeń, które go przygniotły, pochwycił suknią jakąś i co prędzej powrócił za matką do pierwszej izby, gdzie już zastali służącą, nadbiegła z podwórza.

— Przystawże dla panicza jedzenie do ognia, moja Kachno — odezwała się Jędrzejowa — a duchem… bo nic nie jadł…

— Wnet ognia rozłożę, tylko patrzeć, jak będzie gotowe..

— Ano, lepiej ci będzie u siebie — szepnęła matka, oczyma wskazując na służącą — chodźmy tam siąść.

— Jak wola twoja…

Powrócili do izdebki, chłopak siad! na kuferku, matce podał krzesło, otarł uznojone czoło i po chwili cicho rozpoczął:

— Wczoraj, zdaje mi się, mówiłem matuni o śmierci poczciwej pani, jenerałowej Sowińskiej*, żony tego wodza, co to broniąc Woli, żołnierz stary, o kuli, zamordowany został przy ołtarzu…

— O Jezu mój litościwy — ręce łamiąc, odezwała się matka — wiem ci ja, wiem, pamiętam, słyszałam… Moskale nie poszanują nic, ani ołtarza Jezusowego, choć się niby chrześcijanami zowią, ani siwych włosów starca o kuli… Tegoż to dnia, moje dziecko, i ojciec twój dostał postrzał w nogę, co od niego kulał do śmierci, i musieliśmy jeszcze ukrywać go z tą raną, boby go byli Moskale zapędzili, nie wiem gdzie…

— Zmarło się tedy i tej zacnej jenerałowej, o której już byli ludzie i świat zapomnieli, bo żyła świątobliwie, w kątku, cala wylana na dobre uczynki, a tak ją i Moskale nie prześladowali od czasów Paszkiewicza, który ją był do klasztoru posadził… Ale ledwie zmarła, wieść gruchnęła po Warszawie; wczoraj już wiedzieliśmy, że ją dziś chować mają i że, kto poczciwy, powinien pójść za pogrzebem.

— A czemuś to mnie nie powiedział ?

— O! Czekajcież, matuniu, nie byłbym ci tego taił… gdyby nie była luterka.

— Co to ty pleciesz! Jenerałowa Sowińska luterka! Czy ci się śni…

— Cóż, kiedy naprawdę tak… matuniu… I ot, nie bylibyście chcieli iść na cmentarz pewnie, a gdybyście i poszli, mielibyście niepokój na sumieniu.

Staruszka pokiwała głową.

— Generałowa Sowińska luterka! A byłoż ludu na pogrzebie?

— Całe miasto!

— No, poszli oni dla jej cnoty, nie dla wiary…— szepnęła kobieta.

Chłopak, gdy te słowa usłyszał, podbiegł i pocałował ją w ręce.

— Matuniu, złote słowa twoje! Cóż człowiek winien, jeśli się w innej wierze urodził, a Pan Bóg go nie oświecił? A jeśli z tą wiarą żyje poczciwie i…

— No no! Tylko ty po swojemu nie rozumuj — przerwała matka. — Żeście na luterski pogrzeb poszli, może tam tak dalece złego nic nie ma… ale co do wiary naszej świętej katolickiej, ani słowa! Ani słowa!

— Dziś rano dali nam znać ci, co się tam tym zajmowali, aby na czas być na Królewskiej ulicy do niesienia ciała, bośmy się zmieniać mieli aż do cmentarza luterskiego za wolskie rogatki. Kiedym ja wraz prawie z karawanem przyszedł na miejsce, było już jak nabite… Tysiące… ćma! A cicho, jakby mak siał. Choć nieboszczka nie lubiła wystawy w niczym, ale umyślnie tak urządzono, aby pogrzeb był okazały: karawan sześciokonny, ludzie z pochodniami, parada wielka. Mnie się dostało być blisko, bo miałem nieść trumnę przez ulicę Elektoralną. Jak tylko wyniesiono ją z domu, nie daliśmy włożyć na wóz, ale chwycili na barki i pochód się ruszył powoli, w milczeniu. Widok był arcywspaniały; ludu, panów, powozów tłok niezmierny, jakem jeszcze na żadnym nie widział pogrzebie, jak żyję… wszystko urządzone i kolej do trumny wyznaczona.

— A to i ty niosłeś ?

— Przez całą Elektoralną. Szliśmy naprzód Żabią, potem na zawrocie mnie z drugimi dostało się dźwigać ten drogi ciężar: na Chłodnej wzięli inni i tak przez wolskie rogatki aż do ich cmentarza.

— No, a cóż te czerwone kołnierze* na to?

— Patrzali z boku, ino spisywali sobie twarze w pamięci. Próbowali zrazu szeptać: „Po co katolikom iść za luterskim pogrzebem?”… ale się im śmiano w oczy. Już na cmentarz doszedłszy, ledwie z daleka mogłem stanąć, tak pchano i naciskano zewsząd, taki był tłok niezmierny ludzi. Ledwie trumna stanęła na ziemi, a tu jak pochwycą z niej sukno, jak nie zaczną zdzierać na pamiątkę… szarpać, jeden drugiemu wychwytywać, dzielić się, gdyby relikwią. Nawet ogon od sukni szarej jedwabnej, który z trumny wystawał, rozerwano w kawałki drobne.

— A cóżeś to ty nic nie przyniósł? — spytała matka.

— Jakżeż!… — rzekł Franek, dobywając z kieszeni szmat sukna. — Przecież mi dali ci, co bliżej stali… Trumna tak była obnażona, że komuś na myśl przyszło rzucić na nią gałąź zieloną. Nuż tedy łamać z drzew i okryli ją całą liśćmi, kwiatami, gałęźmi. Pastor stał nad grobem, zabierając się do mowy; ale blady był i cichutko mówić zaczął.

— A to i u nich są kazania? — spytała matka.

— Tak jak i u nas, i po polsku!

— Dziwna rzecz! Gdyby ich też Bóg nawrócić raczył! Bo jak po polsku się modlić, a nie po katolicku? Już to się w mojej biednej głowie nie pomieści.

Uśmiechnął się Franek i mówił dalej:

— Pastor bał się powiedzieć, że nieboszczyk był generałem, bo go nim rewolucja zrobiła*, a za dawniejszych czasów miał tylko pułkownikostwo. Tylko co wyszepnął: „Wdowa po pułkowniku”, a tu ze wszystkich stron jak nie grzmotną: „Po generale polskim, co zginął pod Wolą!”

— No, a Moskale?

— Ich tam koło grobu nie było, chyba może co przebranych szpiegów. Mowy, przyznaję się, nie słyszałem, ale mówią, że była piękna; tylko że się pastor oglądał, bo na niego oczy i uszy mieli wytrzeszczone. Dopieroż gdy ze łzami, żałośnie spuścili trumnę do grobu, posypała się ziemia, bo każdy chciał i tą garścią piasku uczcić zacną niewiastę. Tłum zaczynał się rozchodzić, ale mnie koledzy wstrzymali, bo był jeszcze inny projekt, o którym wiedziałem od rana. Choć deszcz kropił, postanowiono pójść na Wolą, na to miejsce, gdzie zginął Sowiński, i jego pamięci oddać poszanowanie. Szło o to, czy tam już policja moskiewska nie wyprzedziła nas z jaką zasadzką.

— Widzisz! Widzisz! — przerwała matka boleśnie. — Na co się to ty narażasz!

— Matuniu, a co byście powiedzieli, gdyby syn wasz pozostał jako tchórz od wszystkich i nie miał serca tam, gdzie tysiącu ludzi serca nie brakło? Nieraz sama mówicie, że gdyby Polacy tak pokornie nie padali na twarz przed moskiewską siłą, nigdy by ona nie urągała się naszym boleściom i nie srożyła tak nad nami.

Stara Jędrzejowa zamilkła, spuściła głowę, ale ukradkiem łzę otarła z oka. Syn mówił dalej:

— Tłum odciągnął do miasta, podzieliwszy się na kupki, a my nuż na Wolą… z taką ochotą, że choćby na bagnety!… Przychodzimy na miejsce, gdzie Moskale swoim poległym zrobili pomniki, mogiły i ogródki, i gdzie przy ich kaplicy pop mieszka; zaczęliśmy kwiatki rwać, aż dwóch inwalidów na nas: „Nielzja! Nielzja!

— Co to znaczy? Nie leźcie?

— Nie, to w ich języku: nie wolno! Słowa tego każdy się nauczył, bo je sto razy na dzień słyszy. U nas wszystko nielzja.

— Nawet za umarłych się modlić ?

— Zdaje mi się — dodał syn pomieszany trochę — że tam może w tej sprzeczce o kwiatki złamano barierkę i trochę poturbowano żołnierzy; ale dobrze nie wiem, bośmy się dla deszczu wzięli zaraz do domu powracać co najspieszniej różnymi manowcami, będąc uprzedzeni, że policja na nas czatować będzie. I ot, dlaczegom się ja tak zmęczył, tak biegł i tak lękał się, czy mnie kto nie goni: bom policjanta zobaczył na Podwalu i kołowałem, żeby go zmylić o mroku.

— No, dzięki Bogu! To cię tam może i nie widzieli — odetchnąwszy rzekła staruszka. — Ale, Franku, dziecko moje, na cóż się to u nas zanosi?… Ja sama nie wiem, a czuje serce… Trzydzieści lat było martwego milczenia, a bili, a znęcali się, a wywozili, a katowali; i cierpieliśmy, bo Bóg tak chciał. Teraz… któż wie, skąd duch jakiś wionął, odwaga, niecierpliwość. Widzę ja to po was, młodych, ale czuję i w starych piersiach moich inaczej serce kołacze… A, Franku ja się o ciebie boję! Wiem ci ja, że ty dobrym Polakiem być musisz. Ojciec twój za tę sprawę cierpiał, a mój stary ojczysko stawał z Kilińskim mężnie; w tobie taż krew płynie, a kołysząc cię, śpiewałam ci i pieśń do Matki Bożej, i pieśń o matce Polsce; ale jam sierota… jam stara… ja ciebie mam jednego na świecie… w tobie życie moje, w tobie wszystko ; zlituj się ty nade mną!

Frankowi łzy jak dwa brylanty stanęły w oczach nabrzmiałych, a nie mogąc z nich upaść na policzki, zaświeciły tylko i gdzieś znikły… Zbliżył się do starej matki.

— Matuniu — rzekł po cichu pieszczonym głosem — a gdyby było potrzeba, dalibyście życie za Jezusa i Marią ? Jak ci męczennicy, o których tak czytać lubicie?

— Mój Boże, jakżeż nie!

— Zaparliżbyście się Chrystusa dla syna?

— Dziecko, nie mów!

— Matko! jakże ja nie mam za tę Bożą córkę, ojczyznę, nie dać choćby żywota, jakże się ja mam zaprzeć jej?

Jędrzejowa jęknęła, głowa jej opadła na piersi.

— Nie mówmy już o tym — przerwała — Bóg uczyni z nami, co wola Jego święta… — A po cichu dodała: — O, jeśli być może, odwróć, Panie, kielich ten ode mnie!

Franek w milczeniu pocałował ją w rękę.

— Nie frasujcie się, matuniu… Wszystko będzie dobrze, byle w serca wstąpiła otucha…

— Wieczerza gotowa! — odezwała się Kachna, otwierając drzwi powoli. — Niech panicz idzie, bo ostygnie.

Przeszła przodem przeze drzwi matka, a gdy Franek mijał rumiane dziewczę, figlarnie patrzące mu w oczy, Kachna szybko pochyliła się do ucha i żywo szepnęła, tak aby jejmość nie słyszała:

— Trzy razy panna Anna przechodziła koło bramy, pytając, czy panicz powrócił… Ej, ej, paniczyku!

Franek zarumienił się i dał znak dziewczynie, żeby zamilkła. Kachna zatuliła usta białym fartuszkiem, ale oczy jej czarne ścigały panicza, mówiąc mu, że wiedzą o jego wielkiej tajemnicy.

— Wieczerza o jedenastej godzinie! Właśnie w porę! — odezwała się Jędrzejowa. — I jak to ty potem będziesz spać?… To cię zmora dusić gotowa!

— Oho! a od czego młodość? — zawołał Franek.

Franek był dziecięciem Starego Miasta z dziadów i pradziadów; rodzice jego tu żyli, wzrośli, pracowali, on się w tych ciemnych murach urodził, wychował i kątek ten miał dlań urok niezmierny.

Pochodził z biednej, ale pracowitej rodziny — różne ona przechodziła koleje, nie zmazała się jednak niczym, co by z niej poczciwości chlubnej starło tradycją. Ojcowie byli rzemieślnikami, matka przekupką; zacności ich przy skromnym życiu najlepszym świadectwem było ubóstwo.

Jędrzejowej mąż, ranny, jak wiemy, w 1831 roku, cherlał lat kilka i odumarł ją wdową z chłopakiem niedorosłym. Kobieta ta była prosta, ale wielkiego serca i macierzyńskiego poświęcenia bez granic. Kochała swojego Franka nad życie i postanowiła go bądź co bądź wykierować, jak mówiła, na człowieka. Nie było ofiar, których by dlań nie uczyniła; znosiła chłód, głód, nędzę, byle chłopcu dostarczyć środków wychowania, byle mu dać bujnie i swobodnie rosnąć.

Mówią o instynktach macierzyńskich, gdy idzie o dzieci; sięgają one dalej nawet niż materialnych potrzeb zaspokojenie. Tysiące tego mamy dowodów. Jędrzejowa sama ledwie czytać i pisać umiejąca, czuła, że największym dobrodziejstwem dla Franka będzie wykształcenie; całując go, trzymała niecierpliwego u książki; sama odprowadzała do szkoły, pilnowała lekcji, słuchała ich i zgadywała, gdy chłopak nie umiał. Instynkt ten także nauczył ją, że z dzieckiem gorącym, niecierpliwym, wrażliwym bez miary inaczej jak miłością i dobrocią dojść do końca nie było można. Chłopak, wykołysany serdecznie, rozwinął się też sercem cały, rozkwitł uczuciem i prawdziwą dla niej był pociechą. Jędrzejowa sama dobrze nie wiedziała, jaki dlań stan obrać, jakiego mu życzyć stanu; wiedziała tylko, że wielka uczoność najczęściej łachmanami świeci; że nie bardzo mądrzy są szczęśliwymi wedle świata i władcami jego, ale bardzo zręczni… Nie zapragnęła wszakże dla syna wielkości ani znaczenia, okupionego sumieniem, chciała dlań lżejszego bytu a poczciwej doli. Do porady nie miała nikogo prócz starego profesora, który dawniej stał w jednym z nią domu, a często u niej jabłka kupował, bo Jędrzejowa była owocarką. Czapiński rozumnie jej poradził, aby dała Frankowi samemu wybrać sobie stan wedle serca i skłonności.

Tak się też i stało. Franek okazywał zdatność i ochotę niezmierną do rysunków, więc choć malarstwo nie obiecywało złotych gór (raczej malowane), Jędrzejowa nie sprzeciwiała mu się, gdy począł się na artystę kierować.

Franek nie zaniedbywał wykształcenia, bo już zrozumiał, że sztuka wymaga nauki i bez niej nie jest nigdy pełną i samoistną, ale namiętnie oddał się malarstwu, które go ku sobie ciągnęło niepojętą siłą i urokami.

Szło mu wcale dobrze; nauczyciele rokowali wiele, a skromność chłopca najlepiej dlań wróżyła. Bywały chwile, że się wielce uradował jakimś szkicem, nigdy jednak chwila ta natchnienia nie wbijała go w dumę… Widział przed sobą niezmierzone światy do zdobycia.

Wspomniany przyjaciel pani Jędrzejowej, emeryt, profesor Czapiński (który jednak pedagogiczną zachowując powagę, ledwie zstępując z wyżyn nauki, w której był zatopiony, raczył czasem łaskawie do niej przemówić), dawno się był wyniósł z domu zajmowanego przez Jędrzejowa, w którym ona miała mieszkanie na strychu i loszek na owoce.

Mieszkał on teraz na rogu Podwala; ale pamięć starego sąsiedztwa i stosunków, nie tyle może dla Jędrzejowej, co dla Franka, pozostała żywą i gorącą.

Czapiński, wdowiec żyjący z małej bardzo pensyjki, bo mu nieprzyjazne okoliczności, intrygi jakieś pokątne, oskarżenie o liberalność i brak poszanowania dla starszych (którym się nie dość nisko kłaniał) nie dopuściły dosłużyć się całej emerytury, miał jedyne dziecię, córkę Annę. Matka jej dawno była zmarła, krewni do ubogich nie zwykli się garnąć; stary pedagog sam musiał wychowywać Anusię i zbroić ją do życia tak, aby jego ciężar o własnej sile dźwignęła.

Anna była śliczną dziewczynką, o kilka lat młodszą od Franka, który się z nią na jednych wschodach, wysypanych piaskiem, na jednym bawiał podwórku. Przywykli byli do siebie, pokochali się jak brat z siostrą. Była to jedna z tych spokojnych miłości, rosnących w sercu i zmieniających się z latami, dojrzewających, przybierających wszystkie barwy wieku, a zawsze trwających, bo coraz gorętszych. Od pary lat dopiero stała się, z przywiązania cichego, namiętnością.

Profesor, który wysokie miał o przyszłych losach Anusi wyobrażenie, ani wiedział o tym stosunku, syna przekupki uważając za istotę daleko niżej położoną i nie mogącą nawet pomyśleć podnieść oczy na jego córkę. Stosunki dwojga młodych ludzi ścisłe były, ale potajemne. Anusia próbowała parę razy wspomnieć o Franku, ale ojciec surowy zbywał ją nielitościwym, wzgardliwym milczeniem.

Biedne dziewczę, do ślepego posłuszeństwa przywykłe, nie śmiało się już odezwać, a jednak… Franek dla niej po ojcu był całym światem.

Stary Czapiński był może w gruncie dobrym człowiekiem, zasad prawych, surowości wielkiej, ale zarazem nieubłaganym egoistą. Biedna jego żona całe życie spędziła na usługach tej nie— , poznanej wielkości, zawsze kwaśnej, chmurnej, żeglującej gdzieś po obłokach, obchodzącej się ze światem otaczającym, jakby mu był na posługę przeznaczony. Fukana, pędzana, choć mąż ją kochał, upokarzana swą nieudolnością i małym ukształceniem, biedna, chorowita istota zagryzła się w tym życiu niedostatku, smutku i szarych dni bez nadziei.

Nawet kochane jej dziecię ojciec, zamyślając wysoce wykształcić, odbierał matce, odłączał od niej i zabijał ją upokorzeniem, aż dobił. Umarła we łzach cichych biedaczka.

Anna mogła się była zepsuć takim wychowaniem papierowym, w którym serce mało bardzo miało udziału. Bóg ją przecie ustrzegł, obdarowując obficie. Skorzystała wiele z nauki ojcowskiej, ale ona w niej nie wyziębiła uczucia.

Tak wśród wyschłej łąki o skwarach letnich spotykasz na szeleszczących trawach bujny, zielony liść kwiatu, który rozkwita, strojny farby żywymi. Skąd wziął soki, co go tak wykarmiły i ustroiły? Odgadnąć nie można; wszystko dokoła zniszczone, na nim jednym kwitnie młodość… Obok ojca, wyżółkłego i przeziębłego mroźną mądrością, a skwaszonego dumą niesłychaną, Anusia uśmiechała się jak ten kwiatek wszystkimi darami najszczęśliwszej natury.

Wzięła, jak pszczółka, z nauki to, co w niej do jej usposobienia przypadało, ale nie dała się spętać w zimne okowy bezmyślnych jej formułek. Żywa imaginacja, serce gorące, poetyczne usposobienie, trochę mistycyzmu, czystego jak rosa wieczorna, czyniły Annę jedną z najpowabniejszych istot, wykwitających na pociechę i na umartwienie ludzi.

Anna była średniego wzrostu, wysmukła, nieco smagławej płci, spoza której złotych tonów purpurowa krew przeglądała, płynąc bujnymi falami; włosów ciemnych, oczu czarnych, główkę miała nieco małą, rysy drobne, ale dziwnie powabnego wyrazu. Zimny rozbiór tej twarzyczki, coś mającej w sobie dziecięcego, nie dozwalał nazwać ją piękną, przecież wśród stu rówieśnic oczy się do niej ciągnęły i oderwać nie mogły. Miała ten powab, jaki daje zwita razem myśl wyswobodzona i serce żywo bijące; w jej oczach świeciło uczucie i rozum, usta śmiały się mądrością i miłością.

Pomimo pracy wszelkiego rodzaju, którą się nie brzydziła, bo pióro równie jak igła obce jej nie były, Anna instynktem kobiecym dbała o swe śliczne rączki, a ubiorowi, niezmiernie zawsze prostemu i skromnemu, umiała nadać taki powab, żeś ją wśród najbardziej świecących toalet musiał wyróżnić. Niosła z sobą woń wyższości jakiejś. Często wielkie panie ustępowały jej z drogi, jakby czuły w niej przebraną królowę.

Dodajmy, że z powagą łączyła dziecinną prostotę.

Wpływ ojca — któremu winna była całe swe, w istocie wielkie i w jej główce szczęśliwie rozwite o własnych siłach uksztalcenie — uczynił z niej ślepo doń przywiązane dziecię, wylaną dlań niewolnicę i sługę.

Anna trudy ojcowskie, wymawiane jej niemal codziennie z szorstkością nielitościwą, opłacała zaparciem się siebie zupełnym; w domu była wszystkim dla nieskończenie wymagającego Czapińskiego, w mieście pracując i zarabiając dawaniem lekcji po pensjach i domach prywatnych, odnosiła swój gorzko zapracowany zarobek, aby nim zwiększyć wygody ojca… Sama często nie miała sukienki, łatała swoje nędzne ubranko, które i długo służyć, i świeżym się wydawać musiało, ale starała się, aby staremu na niczym nie zbywało, pieściła go jak dziecię… A coraz też starzejąc, stawał się on więcej wymagającym, zgryźliwszym i trudniejszym w życiu.

Młodsza od Franka, ale poważniejsza od niego, Anna kochała go zarazem jak brata i jak przyszłego towarzysza życia całego. Oboje z dawna powiedzieli sobie, że jakie bądź spotkają przeszkody, to je cierpliwością przemogą, że przeczekają burze, przemarza młodość, ale kochać się muszą zawsze i żyć nie będą bez siebie.

Stara Jędrzejowa, bystrzejsza nieco od Czapińskiego, który się niczego nie domyślał, udawała tylko, że nie wie o romansie syna, aby nie podsycać niebezpiecznej miłości, która wedle niej przejść była powinna. Nie życzyła sobie, ażeby Franek żenił się prędko, nie chciała wiedzieć o Annie… a jednak kochała ją jakoś za to, że ona przywiązała się do jej syna, i spod oka czuwała nad Frankiem.

Czapiński, który ani myślał córki wydawać za maż rychło, bo mu to życie wygodne i spokojne mogło zamącić, dawszy raz do zrozumienia córce, że Franek jest, jak się wyraził, chłopak bez przyszłości — więcej się nim nie troszczył, polegając na ślepej wierze i posłuszeństwie Anny.

Anusia popłakała w kątku, otarła oczy, ale miłość wzmogła się jeszcze…

Niemal co dzień widywali się z sobą, ale zawsze w ulicy, w bramie domu, na przechadzce… tylko. Czasem jednak rozmowy ich trwały długo, bo tam ich nikt nie strzegł i nikt im nie przeszkadzał.

Ojciec dawał Annie wiele, może aż nadto swobody, ale płynęła ona z zaufania w niej i wychowania, którym ją jako zbroją na przyszłość obwarował. Anusia w istocie zasługiwała na tę wiarę. Nie była nie tylko płochą, ale pojąć nie mogła tego uczucia zalotności, które najmniej do trzpiotostwa skłonne kobiety czasem na chwilę opanowuje.

Tylko Franek był dla niej człowiekiem jednym, któremu się pragnęła podobać, tylko dla niego chciała być piękną, a w jego oczach czytała zachwyt uspokajający…

W czasie pogrzebu Sowińskiej, na który pewna była, że Franek pójść musiał, Anna dwa razy z Podwala pod różnymi pozory wybiegała na Stare Miasto, aby się o niego dowiedzieć. Porwała ją jakaś obawa, jakiś niezwykły strach… Franek, dowiadując się od służącej o tym, łzy miał w oczach, chciał zaraz biec, oznajmić jej o sobie, podziękować, ale jak to się było wyrwać od matki? Jak dostać do Anny, która już o tej porze nieodstępnie przy ojcu czuwać musiała, a Franek przyjść tam nie miał prawa?

Biedny chłopak, roztargniony, niespokojny, ledwie tknął wieczerzę, pocałował matkę milczącą w rękę, która już znowu po cichu przesuwała paciorki różańca, i pobiegł zamknąć się w swojej izdebce.

Tu na sztalugach stał rozpoczęty z ognistym uczuciem, z nadzieją młodzieńczą obraz dosyć obszernych rozmiarów, w którym Franek chciał przelać całą duszę… Było to jego marzenie… ale dziś nań nawet nie spojrzał, myślał o ojczyźnie i o Annie.

Płótno to wszakże mówiło o jego przywiązaniu do kraju… Był to pierwszy poemat jego, pierwsza pieśń rozbudzającej się piersi… U góry chmurne niebo, poszarpanymi wichrem północnym okryte obłokami… W dali sioła, kościoły, lasy, góry i doliny nasze polskie, mgłą i dymami pokryte… Gdzieniegdzie kurzące zgliszcza niedogasłych pożarów, poobalane krzyże, sterczące nagie kominy… straszna pustynia…

Na pierwszym planie niby pobojowisko, okryte mnóstwem trupów, poległych różną śmiercią za ojczyznę… jeszcze bliżej obnażone ciało kobiety, wyobrażającej Polskę, z rozkrwawioną piersią… z potarganym włosem, z pętami na rękach… A nad nim unoszące się sępy z szeroko rozpostartymi skrzydły, z zakrwawionymi dziobami.

Znać było w ogromie myśli wylanej na to płótno, w doborze form, co ją wyrazić miały, młodość artysty, gorącość ducha, który sądzi, że siłą słowa zbudzi świat martwy, ale obraz był smętny i robił istotnie wrażenie na patrzącym.

Franek go malował, wiedząc dobrze, że ani w Szkole Sztuk Pięknych, ani na wystawie tym dziełem nie będzie się mógł pochlubić, boby odgadnięto uczucie, co go skreśliło — ale potrzebował wypowiedzieć, co miał w duszy… Najboleśniej mu było, że nawet Annie rysunek mógł tylko pokazać.

Ale dziś obraz minął, nie spojrzawszy nań, i padł na łóżko w wielkiej walce z samym sobą.

Młodemu jeszcze przed rokiem śmiało się życie, dziś wstawało ono przed nim z surowym obliczem obowiązków — Franek czuł konieczność poświęceń i boleść rozstania z tym, co mu na świecie było najdroższym.

I walczyła w nim potrzeba życia z potrzebą ofiary — dla ojczyzny.

— Nie ma się co łudzić — rzekł w sobie — morituri te salutant!*… świecie różanych nadziei… Od dziś myśmy nie swoi. Budzi się ojczyzna, wstaje, woła do dzieci: „Podajcie mi ramiona, dźwignijcie z grobu!” Mamyż odmówić jej ręki? Mamyż powiedzieć małoduszni: „Nie… nie damy ci ręki; bo my cię nie podźwigniemy, a zginiemy z tobą”? A! ale cóż się stanie z matką biedną, co się stanie z Anną, gdy mi paść przyjdzie, jęczeć gdzieś w kajdanach na Sybirze lub skończyć życie od kuli czy od bólu, gdy nas zwyciężą!

I pomyślał, a głos wewnętrzny odpowiedział mu:

— Jest Bóg dla sierót, jest ojczyzna, co je przytuli…

— Gdy raz rzucę się w tę drogę — mówił do siebie — nie panuję już nad sobą, muszę iść do ostatka… a tam… czuję śmierć… Umrzeć tak młodo nie skosztowawszy życia!! Anno moja! Gdzież te sny nasze! Matko moja, gdzie spokojne dni starości, które otulić chciałem taką troskliwością za te gorzkie doby łez i pracy, poświęcone dla mnie?

— I tu była jakaś myśl — rzekł uderzając się w czoło — i tu było uczucie, co się wylać pragnęło… Wszystko potrzeba dać na ofiarę! Wszystko… dla ojczyzny…

Przeszedł się i popatrzył przy świecy na obraz swój poczęty, potem na cichy kątek, do którego tyle przywiązanych było wspomnień. Na ścianie z pamięci naszkicowany wisiał portret Anny, uhistoriowanej*” za jakąś świętą; łzy zabłysły mu w oczach, gdy nań popatrzył, ale natychmiast światło zdmuchnął, aby się nie dać owładnąć uczuciu, i rzucił się na łóżko.

W piersiach biło mu serce wielką odwagą, bo przypomniał wszystkie upokorzenia, jakich był nieraz świadkiem — to panowanie bezlitosne, okrutne, szyderskie, naigrawające się, które najspokojniejszą musiało rozburzyć duszę; tych żołdaków tryumfujących po ulicach, tych spłaszczonych służalców, dumnie z karet poglądających na tłumy, a gnących się do ziemi przed siłą… i wszystko, co słyszał, co oglądał, co kiedykolwiek w życiu krew mu popędziło do sromem kraśniejącego czoła.

W pół we śnie, w pół na jawie ujrzał brnące w śniegu szeregi skutych braci, pędzonych w zamiecie dalekie za to, że kochali kraj, że śmieli westchnąć, że podnieśli głowę, że marzyli, że płakali…

I starców siedzących nad grobami rozstrzelanych synów.

I wdowy płaczące pod szubienicami powieszonych mężów.

I dzieci rzucone na pastwę wychowania moskiewskiego za to, że sierotami zostały po wygnańcach.

I splugawionych owych, polskie imię noszących ludzi, których pookrywano złotem za zaparcie się uczuć najświętszych.

I zbezczeszczone rozpustą tych katów bezdusznych niewiasty.

I opustoszałe kościoły, i poorane cmentarze, i porabowane świętości, i pouwożone pamiątki, i pokoślawioną zbójeckimi pióry historią… i pozamykane usta, i pościskane żelaznymi okowy serca…

— Cóż dziwnego, że na dnie tego kielicha goryczy jest rozpacz? — zawołał — że pójdziemy zginąć, aby się nie spodlić! Nie ocalany ojczyzny, bośmy sami, słabi, a spiknęli się na nas wszyscy; jedni zaciętością, drudzy obojętnością występną, bo z narodów, co nas uznają bohaterami, żaden krwi kropli nie da za Polskę… Tak! ale w heroicznym porywie poświadczym dziejom, zapiszemy krwią, że mord i męczeństwo były tak straszne, iż się targnąć musieliśmy i chwycić gołymi dłońmi za wyostrzone ich miecze!

W takich marzeniach, rozgorączkowany, przetrwał Franek do dnia. Brzask ranny świtał w oknie, gdy znużony skleił powieki, a we snach jego przedłużały się widzenia dnia i wieczorne walki ducha. Widział jakiś olbrzymi pogrzeb i siebie, i Annę, i trumny okryte palmami, i chmury sine, w których tonął krajobraz nagi, zimowy…

Dzwonek Świętojańskiego kościoła srebrnym dźwiękiem go obudził, słońce miało wschodzić, Franek czuł potrzebę widzenia Anny, musiał wyjść wcześnie, aby na nią czatować; porwał się więc, ubrał i po cichu wymknął z mieszkania.

Po wczorajszym deszczu ranek był jak dziecię wychodzące z kąpieli… Świeży, pełen woni, która dolatywała aż w te zakąty miasta od wiślanych brzegów i lasów.

Gdy wyszedłszy Świętojańską ulicą, Franek spojrzał na Wisłę i siniejące oddalę, okryte mgłą jak srebrzystą zasłoną, gdy go oblały fale wiatru, powiewającego od rzeki, uczuł się rzeźwiejszym; świat mu się wydał tak młodym i pięknym, że w harmonią z nim musiały nastroić się myśli.

Pobiegł ku Podwalowi, stając na straży domu, z którego spodziewał się wyjścia Anny; okno jej, znane mu, całe przybrane zielonością, którą lubiła, było otwarte; Anusia wstała. Znał jej zwyczaje, był pewien, że się go spodziewa i wyjdzie wkrótce.

Usiadł więc, przyparty do słupka, zamyślony, wlepił oczy w to okienko jak ogródek kwieciste i zadumał się głęboko… I nie przebudził się z tego zamarzenia, aż go ktoś uderzył lekko po ramieniu; wstrząsnął się, zerwał — przed nim stała Anna w białej sukience, blada, smutna, ale z uśmiechem na usteczkach dziecięcych.

— Ha, jesteś, zbiegu mój! — zawołała, widocznie przymuszając się do wesołości. — Ale cóżeś ty mnie kosztował niepokoju! Całą noc spędziłam w gorączkowych marzeniach: śniły mi się knuty, żołnierze odpychający mnie kolbami, krzyki, dymy, krew i strzały; jeszcze drżę cała.

— O moja droga Anno! uspokójże się, proszę! O mnie czyż się tak troszczyć warto, a sobie zdrowie tak potrzebne odbierać?

Powiedz, wolałażbyś, żebym — gdy wszyscy tam poszli — sam jeden gnuśnie, zobojętniały, pozostał zamknięty w domu przez jakąś obawę?… Mogłażbyś nie powstydzić się za mnie?…

— I kochać bym cię nie potrafiła… Litowałabym się może tylko… Ale zrozumiejmy się: waszą rzeczą iść w niebezpieczeństwo, naszą drżeć i modlić się; my was nie powstrzymujemy, zostawcież nam łzy nasze!…

Spojrzeli na siebie z niewysłowionym smutkiem oboje i ręce ich drżące uścisnęły się w milczeniu.

— Chodź — rzekła Anna — ja idę pić moję wodę do Saskiego Ogrodu*. Pochodzimy w cieniu tych starych drzew, które nie wiem, czy długo spokój taki okrywać będą… ukradniemy życiu ciężkiemu godzinę… a ty mi opowiesz — dodała — jak to tam było wczoraj. Wiem od służącej z ulicy, że pogrzeb był rodzajem manifestacji; że z niego poszliście na Wolą… Wszak byłeś na Woli?…No! mów mi, a wszystko i wszystko. Wielki to i piękny obraz z taką energią po trzydziestoletnim ucisku obudzającego się narodu. I mnie serce bije dumą jakąś!… Więc żyjemy! I my żyjemy przecie!!

— Tak, droga Anno — rzekł Franek poważnie — ja nie od wczoraj czuję, że żyjem. Od pół roku rozbudzało się to życie; na próżno przywykli do snu błagali, by snu nie przerywać; potęga tego uczucia była silniejsza nad rozumy ich chłodne.

Tu chłopiec opowiedział jej, jak wczoraj matce, pogrzeb Sowińskiej; ale z większym może jeszcze uczuciem, ze łzami w oczach. Anna płakała rozgorączkowana jego zapałem, rozradowana, promieniejąca… Zdawała się rosnąć słów jego potęgą.

Franek pierwszy przerwał długie milczenie westchnieniem, rękę jej do ust podniósł i łza jak rosy kropelka spadła na nią.

— Zgadłam myśl, co się w tę łzę przemieniła — cicho odpowiedziała mu Anna. — Tak… nam się podobno ze wszystkim, cośmy niegdyś śnili, pożegnać potrzeba!

— Pożegnać! A, nie! Ale wszystko to musimy przynieść do ołtarza ofiar ogólnych i czekać, czy się losom nie podoba wziąć naszej młodości, nadziei, miłości, marzeń, aby z nich usłać drogę zwycięskiemu wozowi odkupienia. Któż wie? Czuję, Anno droga, że nie należę do siebie; że to, co miałem najdroższego, miłość dla matki i ciebie, rzucić będę musiał, gdy mnie powinność zawoła… gdy mnie los na szubienicę męczenników, na rzeź niewiniątek, na katusze oprawcom lub wygnanie w pustyniach lodowych skaże. O Anno!… Jakże drogimi wydają mi się te chwile odkradzione, ten ranek, to szczęście, że trzymam dłoń twą w rękach; że patrzę na ciebie, że głos twój słyszę, żeśmy jeszcze razem! Jutro!…

— Jutro… zawsze niepewne, mój drogi — odpowiedziała Anna. — I ja czuję się Polką… mam męstwo, potrafię zostać wdową, wierną wspomnieniom, choć nie miałam męża, i dotrzymać sercem, com raz przyrzekła usty… Męczennikowi stokroć więcej należy. Nie lękaj się, ja cię nie wstrzymam, łzami nie osłabię… potrafię cierpieć i czekać; a gdy myśl twa przyleci do mnie z daleka, znajdzie zawsze w białej szacie oblubienicę swoje. Ty wiesz — dodała — jak ja pojmuję życie… wśród nieskończoności żywota chwilę snu, przebudzimy się z niego na tamtym świecie, podamy sobie ręce i polecimy przed tron Boży, z pyłu ziemi otrzepując skrzydła.

— O, tyś czystym duchem! — rzekł Franek. — Ja uwielbiam tę twoje wiarę i pokój. Ale ja nie doszedłem do twej doskonałości… mnie łzy się kręcą za moim ziemskim szczęściem; mnie się zdawało, że i ja mam do niego prawo, prawo do tej kromki chleba ubogich u furty klasztoru… a tu przyjdzie umrzeć z głodu!

— Franku, ja, słaba kobieta, pocieszać cię muszę!… Wszak to świat przewrócony! — zaśmiała się Anna. — Nie kosztowaliżeśmy tego, co niewiele w życiu ma ludzi, czystego przywiązania? Nie jesteśmyż siebie pewni i szczęśliwi w tej chwili?… I myśmy byli w Arkadii*!!

— O, krótko!…

— Krótko, długo! Sąż to pojęcia, do których by przywięzywać można wagę? Lepiejże zużyć te szaty białe do szczętu i podrzeć je na łachmany, czy w nich zstąpić w mogiłę?

— O, nie wymawiaj tego złowrogiego, wyrazu!

— Wiesz… ja dodam: tak, w mogiłę, byle razem!

— Anno, nie mówmy o tym!

— Dobrze; myślisz, że potrafimy mówić o wiośnie, fiołku i sercu? Odwróć się, popatrz na te twarze, posłuchaj tych szeptów… Nie czujeszże jakby przeddnia burzy? Jakby zwiastuna wielkich wypadków nad nami?

Anny oczy pałały, pierś podnosiła się żywo pod białą sukienką; wzięła rękę zadumanego i ścisnęła mocno.

— Siądźmy — rzekła — zmęczyłam się.

Pochyliła czoło. Franek milczący trzymał jej dłoń drżącą, spojrzał i zobaczył na bladej twarzy dwa łez strumienie. —— Anno! Na Boga! Co to jest!

— Nic… jam kobieta… Dając ci męstwo, wyczerpałam je… i drżę teraz… Co się z nami stanie? Czy podołamy wielkim obowiązkom? Czy naród budzący się jak Piotrowin* znajdzie całun swój biały, by się nim okryć, i niezbutwiałe członki, by się poruszyć? Nam potrzeba być wielkimi! A my wstajem z trzydziesto… ze stuletnich kajdan! Lepiej nie ruszać się i umrzeć, niż dźwignąć się, by okazać słabość i rozsypać w proch trupem. Widzisz, o co się ja boję.

— Źle się lękasz — rzekł Franek — bo zapał jest ogromny!

— Ale czy ogień ten gorzeć będzie? Czy nie spłonie tak nagle, jak powstał, samą gwałtownością swoją ?

— Nie, nie, nie! Jest coś, co dodaje męstwa, co mówi nam po cichu: „Śmiejcie tylko!” Spojrzyj na kraj, Moskwa szuka spisków: z końca w koniec wszyscy bez wyjątku do tego sprzysiężenia należą, oprócz tych istot, co duszę swą szatanowi sprzedali. Oni, mając wojska, drżą o swoich żołnierzy; mają twierdze, mają kajdany i szubienice, pieniądze i fałsz, którym się tak dobrze posługiwać umieją, a czują się słabymi! Tu dzieci instynktem wskazują pochód narodowi, a naród idzie za dziećmi i sprawa się podnosi; tam najmędrsi kruczkotworcy głowy sobie łamią i nic począć nie umieją. Otóż los tych, co idą przeciw prawu Bożemu. Zwycięstwo nasze jest tylko kwestią czasu; oni mogą się utrzymać na falach dłużej, krócej, ale utonąć muszą.

— Daj Boże, by słowa twe były proroctwem — odpowiedziała Anna — choćbyśmy wszyscy dla prawdy zginąć mieli. Jeżeli co życie znośnym czyni, to wiara w coś szlachetniejszego nad mieszenie powszedniego chleba.

Domówiła tych słów, gdy dość przystojny, ale dziwnie wymuskany młody człowiek w bardzo starannym ubiorku porannym mignął poza drzewami, wszedł w ulicę i z pewnym przyciskiem, jakby rad, że ją schwytał na uczynku, pozdrowił Annę:

— A! dzień dobry pannie Annie!

Franek się rzucił nieco; ona pozostała spokojną, skinęła głową i chcącemu już odejść z tryumfem elegantowi dała znak, by się przybliżył.

— Cóż to pan tu robisz tak rano? — spytała go. — Ja wody piję, pan Franciszek, którego nie wiem, czy pan znasz, stary mój kolega — dodała z uśmiechem — idzie do pracy. Cóż pana Edwarda mogło tu o tej porze sprowadzić? Blady paniczyk nieco się zarumienił.

— Któż wie — rzekł nieśmiało — może nadzieja widzenia tu pani, choć z daleka…

— A, to by doprawdy było zabawnym! — rozśmiała się Anna. — Cóż pana widzenie mnie obchodzić może? Miałżebyś pan ochotę wmówić mi, że czułe jego serce bije dla mnie? Patrz pan… na te szare sukienki, na opaloną twarz, na ubogie ubranie przeszłoroczną modą i powiedz sam, jak tak śliczny młodzieniec, salonów ozdoba, może nawet pomyśleć o takim jak ja kopciuszku?

— A, nie wiedziałem, że pani tak nielitościwie szyderską być umiesz — rzekł Edward cicho, rzucając na nią chmurne wejrzenie.

— Nie, panie, szyderską nie jestem, ale suchą, zimną, prozaiczną istotą… Taką mnie Pan Bóg stworzył… Zostawmy marzeniom atłasowym pana Edwarda, a chodźmy napić się wody.

I odeszli we dwojgu, rzucając trochę zmieszanego młodzika, który chciał zakłopotać Anusię, a sam jakoś czuł się zbity i strapiony jej zimną krwią i spokojem.

— Do czego są tacy ludzie? — spytała po chwili Anna. — Na co się to przydało ?

— Widziałaś kiedy, jak w sklepie pakują szkło lub porcelanę?

— Ot… nie…

— Zwykle pomiędzy nią natykają siana, słomy, papierów strzyżonych. Na świecie ludzie rodzaju Edwarda grają zupełnie rolę papieru strzyżonego i siana. Gdyby nie ich delikatna nicość, wszyscy byśmy w tej życia podróży potłukli się jeden o drugiego. Oni są watą… i słomą…

— Dosyć trafne porównanie — rzekła Anna śmiejąc się — ale my tu gawędzim, a godzina moich lekcji się zbliża i nie daje mi czasu trochę się z tobą posprzeczać. Więc do widzenia, Franku, dobrej bądź myśli. Trzeba wiele ducha, bo dzieło wielkie… Sursum corda!*

I znikła za starymi drzewami łacinniczka. — Nie dziw, była przecie córką profesora.

Wieczorem znowu stara Jędrzejowa na próżno oczekiwała na syna, który się spóźnił do domu. Trzeba się było z tym oswoić, cała młodzież, jakby iskrą elektryczną przejęta, poczuwała się do obowiązków, do potrzeby jakiegoś czynu i usiłowała na wspólnych naradach wyrobić sobie drogę postępowania.

Franek nie mógł i nie chciał się od towarzyszów oddzielać, przodował im sercem i gotowością do poświęceń. Były chwile, w których niebezpieczeństwo, na jakie się narażał on i drudzy, dreszczem go przejmowało, ale na wspomnienie obowiązku powracało męstwo młodzieńcze.

Wszyscy nim byli ożywieni, prąd gwałtowny ciągnął ich dalej a dalej. Trzeba było znać trzydziestoletnie rządy Paszkiewicza* i Muchanowa*, aby ocenić, ile było istotnej odwagi w tych usiłowaniach jakiejś pracy politycznej, której najmniejszy ślad ciągnął za sobą wyrok bez sądu, na Sybir, w sołdaty, do kopalni, na wygnanie, w ciemne lochy Cytadeli*… na nieobrachowane męczarnie.

Straszneż to były te boleści i upokorzenia, które do takich ofiar zmuszały. Rząd nie umiał być ani łagodnym, ani logicznie surowym jak za Mikołaja, chorował na półliberalizm* napoleoński*, mówił o reformach, krytykował przeszłość, a szedł po pijanemu, zataczając się na wybitym gościńcu. W jego dobre chęci i szczerość wierzyli chyba ci, co ich nie próbowali.

Ślepi tylko ten stan rzeczy, dziwny w istocie, tłumaczyć sobie mogli wraz z rządem poduszczeniami z zagranicy, knowaniami jakiejś garstki ludu; naród cały, z małymi wyjątkami odszczepieńców dworujących sile, czul się porwany koniecznością pracy około dobra ogólnego.

Ale dziwnym fenomenem ci, co do tej roboty wykształceniem, położeniem, stosunkami, mieniem najlepiej byli uzdolnieni: panowie, szlachta można, inteligencja nawet, usuwali się bojaźliwie od współudziału, zamykając w granicach legalnych. Jedni nie chcieli brać tego na sumienie, drudzy nie mieli wiary. Pozostawała garść dzieci, młodzieży, ludzi ożywionych pragnieniem gorącym. Może być, że ta młodzież, zuchwalsza, bo mniej widząca następstwa, silna uczuciem ogromnym, sama tylko była zdolną targnąć się na potęgę olbrzyma, bo ona jej jedna nie uznawała. Starsi liczyli armię, flotę, miliony, dyplomatyczne stosunki… i strach ich ogarniał.

Zalecano więc z jednej strony spokój i pracę, z drugiej spiskowano zajadle. Ale spisek to był, jakiego nie spotykamy w historii; wszyscy bowiem należeli do niego, jeśli nie czynem, to milczeniem i wiedzą, współczuciem i życzeniami, nikt nie śmiał opierać się mu ani wystąpić przeciwko niemu. Uznawano prawie powszechnie jego bezskuteczność, nie śmiano zaprzeczać pracowitości, potrzebie, konieczności. Narady te i krzątania około czegoś nie oznaczonego jeszcze w przyszłości siecią niewidomą rozciągały się od prostego wyrobnika, który pragnął walki, aż do salonowego eleganta, nie pragnącego tak bardzo zakłócenia pokoju, ale wstydzącego się okazać się bezczynnym.

Młodzież ucząca się była ogniskiem, około którego wszystko się garnęło i ogrzewało. Franek należał do niej ciałem i duszą. W chwili tej niedobrze wiedziano, co czynić, ale instynkt wskazywał potrzebę manifestowania się, protestowania przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy. Niektórzy ciszej wybąkiwali wyraz „rewolucja”, ale większa część widziała jeszcze jej niepodobieństwo tylko.

Nie było dnia, żeby się nie zbierano gdziekolwiek, w ulicach, w kawiarniach, w pomieszkaniach młodzieży, na przechadzkach. Tu rodziły się projekta manifestacji niespodzianych, które nazajutrz w ulicach wszyscy sobie powtarzali od ucha do ucha, o których na tydzień wprzód często wiedziały dzieci i stróże kamieniczni, a nie wiedziała policja albo ich powstrzymać nie mogła.

Rząd — ściśnięty między dwiema ostatecznościami: surowej represji, której nieużyteczność wypróbował, i pobłażania, które mu się równie niebezpiecznym wydawało — na przemiany chuchał i dmuchał, nie chcąc tego dać, co by naród zaspokoić, mogło. Jedno tylko było, czym by sprawę był skończył: przyłączenie zabranych prowincji i swobody szerokie; ale czuła się Moskwa nadto słabą, aby być sprawiedliwą.

Po pogrzebie Sowińskiej, jak po każdej z tych pierwszych manifestacji, była chwila jakiegoś niespokojnego wypoczynku, wypatrywania skutków, narad nad tym, co dalej czynić należało. Nikt tam jakoś poszlakowany i pochwycony nie został; dodało to otuchy do dalszej roboty, która wszędzie sprawiała obawę nieokreśloną. Spodziewano się, że to może samo z siebie upadnie.

Franek tego wieczora pobiegł do domu towarzysza swego na odległej uliczce, gdzie w izdebce trzeciego piętra zebrało się ich kilkunastu.

Dziwnie nieopatrznie działo się to wszystko; nikt zbytnio nie ubezpieczał: otwierano okna, gadano głośno, nie strzeżono się ludzi, nie było jednak prawie przykładu zdrady.

Fizjognomie tych heroicznych spiskowych mogły zdumieć poważniejszego człowieka, a trwogą przejąć myślącego postrzegacza. Nie było między nimi starszych i dojrzalszych rysów twarzy, wszystkie ogniem młodości rozpalone, wiele z nich meszkiem nie porosłych jeszcze.

Jakiż to musiał być stan kraju, co powołał — pomimo prześladowań najokrutniejszych, pomimo gróźb najstraszliwszych — ludzi w tym wieku, gdy się o życiu tylko myśli, na śmierć prawie pewną i nieuniknioną, byle się podźwignąć z upokorzenia!

Obok Franka, który milczał, ale energicznym milczeniem gotowości do czynu, migały twarze prawie dziecinne, spomiędzy których jedna szczególniej uderzała wyrazem siły niepohamowanej i skupionej w sobie. Był to chłopak niewielkiego wzrostu, niezbyt uderzających rysów twarzy, na którego ustach częsty uśmiech, jakby szyderstwem i żółcią zaprawiony, przelatywał. Twardy włos, najeżony nad czołem i postrzyżony krótko, nadawał mu charakter jakiś dziki, w sprzeczności z młodością i łagodnością wejrzenia. Znać było, że ta ostrość i szorstkość w obejściu, którą okazywał, płynęła z przekonań, nie z usposobienia, że byłby sobą, gdyby na nim nie ciążyła ręka ucisku, co nawet z twardego kamienia łzy wygnieść potrafi.

Jeden nieco starszy mężczyzna, z cygarem w ustach, siedział tak głęboko w kątku zasunięty w cieniu, że go dostrzec prawie nie było podobna. Zwano go tam nie po imieniu, ale Sybirakiem. Blade lice, ostygłe nieco, smętne, podobne było do głazu, na którym by stężała wiekuiście niewysłowiona boleść, ale już przemieniona w naturę człowieka. Nie odzywał się, chyba rzadko i krótkimi słowy.

Młody chłopak, którego towarzysze nazywali Młotem z powodu energicznej mowy i częstego uderzania w stół pięścią, właśnie tylko co głos zabierał. Obrócony twarzą do Sybiraka, mówił powoli, z wyrazem przejmującego szyderstwa:

— Tak, to prawda, jesteśmy młodzi, nie rozumiemy nic… Ale jeżeliśmy niezdatni do niczego, róbcież wy, starsi, pójdziemy chętnie pod wasze rozkazy… tylko nie na próżne z założonymi rękami siedzenie! Kraj już dosyć, nadto przecierpiał wstydu przez lat trzydzieści; chce nareszcie dowieść, że żyje; chce wstać z mogiły.

Głos Sybiraka z kąta odezwał się powolny i poważny:

— Poczciwe dzieci! Nie w ten sposób wybije się Polska z niewoli, nie orężem, nie krwią będzie okupiona, ale wytrwałą pracą i pokorą.

— Odkupimy ją czy nie, ale ją krwią z plamy oczyścimy.

— Godziż się tak krwią szafować?… I czyją?… Sierocą, najdroższą, najgorętszą; krwią tych, co są najgotowsi do ofiary? Posłuchajcie! Chcecie walki? Macie ją przed sobą; godna Polski i polskich dzieci, będzie to bój nie mniej srogi, nie mniej kosztujący ofiar, ale bój heroicznie wielki: prawdy przeciwko fałszowi. Przez lat trzydzieści milczeliśmy i schylali głowy, nie śmiejąc ust otworzyć; walczmy teraz, stając w obronie praw naszych, tym orężem, którego Chrystus nauczył: nie mieczem Piotra, ale miłością Pawła i ewangeliczną cnotą.*

— Z Moskwą?… — zakrzyknął Młot — To tak, jakbyś powiedział, żeby do Cygana mówić po łacinie lub z bydlęciem prowadzić dysputę teologiczną. Na cóż się to przydało?… Cnotą!… Tak, ale cnotą rzymską, virtute, potęgą ramienia; innego języka Moskal nie rozumie nad pięść między ślepie.

— Ale pięść nasza nie jest dosyć silna — odparł Sybirak wzdychając. — Cóż byście rzekli o człowieku, który by wyzywał nieprzyjaciela na słabszą rękę, na lewą, gdy ma drugą mocniejszą? Los chciał, by nas otoczyli i ścisnęli wrogowie potężni; naprzeciwko nim już nie lichych sił ciała, ale siły ducha, co przenosi góry i wypełnia otchłanie, użyć potrzeba.

— Tak!… I znowu cierpieć wieki… i do nieskończoności dźwigać to jarzmo upokorzenia, szyderstwa, nędzy, aż wszelką siłę ducha zabije katowska pletnia*.

— A któż ci powiedział, że dźwigając właśnie, zamiast tracić, nie nabieramy sił? Masz tego dowody na kraju i na sobie. Gdzie niewola jest lżejszą, tam miłość dla ojczyzny osłabła; Moskale to swym barbarzyństwem przerabiają nas na bohaterów i męczenników, jakich nawet nędze i tęsknoty wygnania uczynić nie potrafiły.

— Nie! — odrzekł Młot, uderzając ręką w stół wedle swego obyczaju. — Nie! Trzydzieści lat minęły w spokoju… potrzebujemy walki i krwawej łaźni dla pokrzepienia. Myślisz pan, że ja, co nie mam lat dwudziestu, że towarzysze moi, równie gorący jak ja i równo młodzi, nie widzimy całego zuchwalstwa planów naszych? Ale dlatego że one są materialnie niemożliwe, wierzymy w nie, mamy głęboką wiarę cudów; wiemy, że garść studentów porywająca się na państwo czterdziesto- czy sześćdziesięciomilionowe, którego Francja i Anglia pokonać nie mogły, wydadzą się szaleńcami… ale rachujemy też na zgniliznę, co toczy to cielsko olbrzyma. W tej moskiewskiej bryle odzywa się też pragnienie swobody, ruszają powoli składowe jej pierwiastki, rozpoczyna dezorganizacja. Ręka Mikołaja tylko mogła ten chaos fermentujący powstrzymać od rozkładu mrozem despotyzmu, tak jak Syberia lat tysiące zamarzłego przechowywała mamuta. Naszymi sprzymierzeńcami są choroby nieprzyjaciela: jego głupota i upór.

— Tak, ale wy się wybieracie jutro w pochód, jak widzę — przerwał Sybirak — gdy długo jeszcze nie możecie być doń gotowi… Lud…

— Lud będziemy mieli za sobą — porywczo przerwał młody człowiek — kupiemy go sobie ziemią.

— Lud już się jej skądinąd spodziewa, a rządowi bodaj więcej niż nam wierzy, cośmy mu ją przyrzekali lat tyle… i nie dali nic dotąd. Na lud potrzeba lat długich i wielkiej z naszej strony cierpliwości.

— Gorąco namiętnej walki szybko doprowadza do dojrzałości — rzekł Młot. — Lud się da pociągnąć! Tylko odwagi, tylko zuchwalstwa!…

— Dalibóg, dobrze on mówi — rzekł drugi. — Nie ma się co wahać, do tego dążyć wszelkimi sposoby. Rosja jak wąż lenieje, zmienia skórę, jest to pora słabości; teraz lub nigdy ze szpon się jej wydrzeć.

— Z czym, jak? — spytał starszy powolnie. — Myślicie: bez broni, bez zapasów, bez pieniędzy, bez dowódców i bez ludu!

— Pan przeżyłeś lat czterdzieści i nie widzisz już jasno przed sobą, łzy ci wzrok zamgliły — krzyknął ktoś drugi z kąta. — Nie odbierajże nam serca! My broń znajdziemy, a nie, to ją odbierzemy od nieprzyjaciela, pieniędzy da kraj, na dowódców my się sami wyrobimy, lud pozyszczem, pochwycimy, pociągniemy za sobą.

Sybirak zamilkł i westchnął.

— Ale my widzimy dobrze sami — dodał Młot, nieco ostygłszy — że do tej walki sposobić się potrzeba i gotować; ona nie może przyjść jutro. Przygotowawcza praca ogromna, zwłaszcza że i z poczciwymi niedowiarkami, jak pan, walczyć potrzeba, że naszą piersią i ogniem musimy podłożyć ogień w zastygłych, rozpalić go, porwać, pociągnąć… Wielu z nas upadnie, ale Polska wstanie!

Jeden z przytomnych podrzucił czapkę do góry i wykrzyknął:

— Jeszcze Polska nie zginęła!

— Och! Och! cichoż tam! — ofuknął inny. — Ażeby ona nie zginęła, potrzeba naprzód umieć milczeć.

— Więc do wielkiego dzieła — dodał Młot powolniej — do agitacji, do nurtowania, do ruchu, który by w nas szerzył płomień, a nieprzyjacielowi ukąszeniami komara nie dawał spoczynku.

— Dobrześ powiedział: ukąszeniami komara — rozsmiał się Sybirak. — Ale słyszałżeś kiedy, by kogo komary zjadły?

— Nie widzę niepodobieństwa, gdyby komarów było wiele, gdyby nimi dowodził dobry wódz i gdyby nie były głupie — rozśmiał się Młot. — Zresztą — dorzucił po chwili — myślicież, że my tryumfu pewni jesteśmy, że marzym o koniecznym zwycięstwie? Wcale nie! Wiemy, że możemy upaść, czujemy, że upadniemy może, jeżeli bezduszna polityka Europy nie wyciągnie nam dłoni, ale mimo ofiar krwawych i upadku możliwego ta protestacja krwi i męczeństwa jest potrzebną. Rosja głosi, że stare dzieci Rzeczypospolitej, najswobodniejszej na świecie, nakarmiła już do syta… powietrzem swych obietnic. Europa, której się chce handlować spokojnie, cieszy się, żeśmy tacy pokorni, że duch w nas rycerski wygasł, jednym mniej dla niej kłopotem na głowie. Jeszcze lat dwadzieścia, a polskie imię, duch, przyszłość, wszystko zaśpiemy w błogim spoczynku… Rewolucja tylko może odżywić uczucia, krwią podlane zbudzić tradycje i zapisać głoski czerwonymi na kartach dziejów nowy pozew przed trybunał wiekuistej sprawiedliwości.

— Bohaterze! — rzekł Sybirak — widziałem ludzi wielu tak gorących jak ty, tak pełnych pragnienia poświęceń, ale też widziałem wielu ostygłych prędko i padających od podmuchu ruskiej groźby… W naturze naszej jest gorączka porywów bez wytrwałości upartej; uczcie się naprzód, by stać się niezłomnymi.

— Bądźcie spokojni — dodał, wychodząc z kąta, blondynek świeży i delikatny jak panienka, z długimi, spadającymi na ramiona włosami — niejeden z nas próbował siebie ogniem, głodem, boleścią… To nie jest metafora… to historia… Widziałem takie blizny.

Gdy to mówił, drugi poskoczył i rumieniącemu się gwałtem obnażył lewą rękę, na której znać było głęboki ślad wypalenia świeżo zagojonego… Blondyn się zawstydził.

— Oni mi tak dokuczyli — rzekł, uśmiechając się do Sybiraka — nazywali panienką, dzieciakiem, iż musiałem w końcu pokazać im, co mogę. Paliłem tę rękę nad ogniem minut kilka, aż się mięso skwarzyło, i nie pisnąłem… Nie chwalę się, bo to głupstwo… są lepsi ode mnie.

Sybirakowi łzy puściły się z oczów, pochylił głowę, westchnął i nie rzekł słowa.

— O, uzbrójcie się, uzbrójcie — zawołał pod długim milczeniu — bo nieprzyjaciel, z którym mieć będziecie do czynienia, nie ma wnętrzności, nie zna politowania; nie z ludźmi walczyć będziecie, nie z Turkiem, nie z Tatarem, co są aniołami dobroci przy nim, ale z bydlęty, nędzą i niewolą rozbestwionymi, ogłupiałymi, lub z zepsutym i przegniłym owocem tej cywilizacji biurokratycznej, która nie zna innego boga nad chciwość i rozpustę!

— Nasza walka będzie zarazem apostolstwem — zawołał inny — ona wpłynie na nieprzyjaciół, my ich nawrócimy.

— Nie wiem — westchnął starszy — wielu już apostołów pożarli ci bałwochwalcy i wielu pożrą ich jeszcze, urągając się po pijanemu ich mogiłom.

— Pragniesz pan walki ducha, a nie wierzysz w naszego? — spytał ktoś.

— Wierzę — zawołał stary — ale… widzicie, jam… posiwiał w zawodach! Daj wam, Boże, dorosnąć w szczęściu!

— My także pragniemy posiwieć w pracy, aby na naszym pokoleniu nie ciążyła wina bezwładnego odrętwienia.

— Ale ad rem, ad rem — ozwało się kilka głosów — do rzeczy! Co robić?

— Swoje! — odparł Młot. — Kto może, na wieś do ludu, kto chce, między czeladź i rzemieślników, rozgrzewać ducha, sposobić umysły, być wszędzie i nie dać ująć się nigdzie; gdy padnie jeden, stanąć w dziesięciu na jego miejsce — i dalej! Dalej! A dalej!

Zaczęli ciszej rozmawiać pomiędzy sobą; ktoś szepnął o potrzebie drukarni.

— Ale to rzecz niemożliwa — przerwał drugi. — Moskale się okrutnie pilnują.

— I my się też będziemy pilnować!

— Policja!

— I my musimy mieć naszą policją!

— Brawo! brawo!

— A ty, stara Kasandro*, patrz, ciesz się, jeżeli możesz, i do roboty nam nie przeszkadzaj.

— Kogo by wasz poczciwy zapał nie porwał! — szepnął uśmiechając się Sybirak.

W tej chwili drzwi się otworzyły z wolna i z wielkim postrachem kilku ukazał się w progu mundur rosyjski. Była krótka chwila popłochu, ale bliżej drzwi stojący podali ręce przybyłemu, który szybko rzucił okiem po pokoju… Zaczęto z nim szeptać poufale, otaczając go kołem ciekawym.

W mundurze tym kryło się także dziecię Warszawy, ale już wprzężone od młodu do moskiewskiego pługa, którego ciężar nowe w nim wyrobił przymioty i siły. Na bladej tej twarzyczce, oświeconej pełnymi dowcipu oczyma, znać było energią skupioną i chytrość niewolnika; w źrenicach paliła się uciśnionych namiętność — pragnienie swobody, rozpłomienione do rozpaczy, protestacja ducha ludzkiego przeciwko gniotącej go przemocy.

Kilka słów tylko wyrzekłszy po cichu, oficer pochwycił papiros ze stolika, zapalił go u świecy, wcisnął jakiś świstek w rękę Młotowi, zakręcił się i znikł.

— Czy wy mu wierzycie? — zapytał jeden. — E! bądźcie ostrożni… kto go wie!

Młot się rozśmiał.

— Ręczę za niego jak za siebie — dodał głośno. — Bądźcie spokojni, daj Boże nam tylko więcej takich!

— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odezwał się jasny i wesoły głos we drzwiach i pokazała wygolona głowa bernardyna, oblicze okrągłe, świecące, rumiane, uśmiechnięte.

— A! Ha! otóż i braciszek! — zawołało kilka głosów. — Na wieki wieków! Na wieki wieków! Jak się macie!

— Dobry wieczór!

— Czyś zdrów, ojczuszku? — I zaczęli go obstępować, wykrzykując, młodzi. — A cóż? A co?

O. Serafin, niewielkiego wzrostu, ale krzepki, popatrzył na przytomnych i jeszcze mu się jaśniej lice rozpogodziło.

— Ha! coś to tu wielka rada… sanhedryn* jakiś… Ha? a wezwaliżeście na pomoc Ducha Świętego? Ha? a bez Boga nic, a bez Matki Najświętszej, królowej nieba i ziemi, i Korony Polskiej, ani stąpić! Ha? a pamiętacie wy o tym?

— Kiedy między nami, ojcze — odezwał się ktoś z boku — jest i para lutrów, i para żydów niewiernych.

— O, to ich zaraz nawrócimy oto tym! — dodał ksiądz, podnosząc pasek z ogórkami* — Jest to środek wypróbowany na odszczepieńców, dwadzieścia pięć w gółkę i katolik gotowy, nawet katechizm zgadnie, nie ucząc się go. No no! Ale co tam u was słychać? — dodał.

— Wszystko dobrze — rzekł jeden. — Moskale pogrzebem Sowińskiej zmartwieni, nosy na kwintę… a my nasze do góry.

— Ot i ona zacna niewiasta była pono kalwinką czy luterką — mruknął ksiądz. — Co to za szkoda! Byliby za nią bernardyni poszli i pogrzeb daleko by wyglądał uroczyściej. A gadajcie wy sobie, co chcecie, teologowie nowi, żaden protestancki doktor nie powie tak egzorty, jak by który z nas ją u mogiły powiedział… od serca! Ha! a byliście, słyszę, za jednym zachodem i na mogile jenerała! A, figlarze! Aby psikusa Moskwie wyrządzić!

I począł się śmiać, wziąwszy w boki.

— Ha! i z awanturą! — przerwał ktoś. — Zwyciężyliśmy dwóch kulawych inwalidów, co nam do ogródka bronili przystępu, i napędziliśmy strachu popowi, co chciał ich powagą swojej brody popierać.

— Ot, to dobrze! Dobrze! — zaśmiał się bernardyn. — Niechże przecie poczują, żeśmy jeszcze nie pomarli… A z Bogiem zawsze i po bożemu, dzieci kochane! A z modlitwą na ustach; bo tylko w imię religii zyszczemy lud, a bez ludu nie zrobicie nic.

— To się wie! — rzekł Młot. — I bez was też nic nie będzie, księża kochani.

— Co się tyczy nas — odparł oglądając się o. Serafin — powiem wam na ucho, ale na uszko: habity ubogiej braci, sutanny biednych wikariuszów, wiejski kler będzie z ojczyzną i z wami, i z ludem; co się tyczy tłuściuchnej naszej arystokracji, wytuczonej na dobrych prebendach*, rozpartej w stallach kanoniczych, reverendissimusów, uczonych teologów, którzy się za granicą na kosmopolitów pod pozorem ortodoksji* kształcili, a od wszelkiej swobody ducha uciekają jak diabeł od święconej wody… na tych lepiej nie rachujcie.

— A bez tych się też obejdziemy! — zawołał Młot.

— My, prostaczkowie — kończył o. Serafin — wierzym i uczymy wedle słów Chrystusowych; oni, mędrsi, samego Chrystusa biorą na tortury, aby ze słów Jego to wyciągnąć, co im potrzeba; a mówią, że mają prawo z nauki Jego szyć, co im się podoba. Więc użyją swej mądrości też przeciwko Polsce, jeżeli im będzie z tym dogodniej dla otrzymania beneficjów*, prelatur*, i dobrej zgody z Moskwą, która gotówką za sumienie płaci… Ale cyt! Bo, gdyby mnie kto posłyszał, zapędziliby dopiero nieboraka, klechę w myszą dziurę. Niechże was Bóg błogosławi! A ja retro*, bo nie mam czasu… a z Duchem Bożym i pod opieką Marii, Matki Jego… na wieki wieków… Amen.

To mówiąc kłaniał się pokornie i wymykał, a młodzi też poczynali rozchodzić się z weselszymi twarzami… jakiś promyk nadziei świecił wówczas prawie dla wszystkich.

Tylko Sybirak wstał pochmurny, popatrzał na nich długo i włożywszy czapkę, wysunął się powoli, smutniejszy może, niż przyszedł.

Profesor Czapiński, ojciec Anny, należał do tych ludzi, którym świat zdaje się na to tylko stworzony, aby oni z niego szydzić i naigrawać się mogli. Całe jego życie upływało na narzekaniach i gorzkiej krytyce ludzi i ich spraw; w każdej rzeczy upatrywał stronę krzywą najłatwiej i tylko ją mógł dojrzeć. Gdy mu życie nie dostarczało materiału do oburzenia, naówczas gniewał się na otaczających, na siebie lub milczał kwaśny. Potrzeba było przywyknąć wielce do starego, aby z nim wyżyć; bo najweselszy człowiek czuł się w końcu przybitym tym usposobieniem zgryźliwym, nie przebaczającym nigdy i nikomu.

Czapiński doświadczał pewnego rodzaju dziwnej satysfakcji, ożywiał się, młodniał, uśmiechał się, gdy mu dobra jaka spadła gratka, gdy się o czyim głupstwie lub szkaradnej myłce dowiedział. Naówczas zacierał ręce, błyskały mu oczy, a z ust płynął potok wyrazów natchnionych. Tylko istota natury tak prawej, świeżej i młodej, serca tak szczęśliwie obdarzonego jak Anna mogła przy nim nie zmienić się w mizantropa, nie nabrać tego umysłowego i sercowego nałogu sarkania, przeciwko wszystkim i na wszystkich. W Annie, przeciwnie, wyrobiła się tylko — przez prawo antytezy — niewysłowiona dobroć i pobłażanie; a skutkiem tych ojcowskich na świat napadów dziewczę w wiośnie życia, z uczuciem gorącym i pragnieniem szczęścia, pokoju, z marzeniami raju za wcześnie się uzbroiło w niewiarę, w rezygnacją, w męstwo, na jakim zbywa najczęściej temu wiekowi.

Nie popsuł jej ojciec, podniósł tylko wyżej, niżby stanęła o swej sile. Inna może nie potrafiłaby kochać tego, co jej tak czarno malowano; w jej sercu obudziła się litość tylko i większa jeszcze miłość dla ludzi; czuła ich ułomnymi, nie uznawała występnymi.

Gdy ojciec szydził z nich i śmiał się, milczała, nie sprzeciwiała mu się, wiedziała, że z nim walczyć nie powinna i nie może; ale często kradziona łza cicho spływała z jej powiek.

Czapiński, jakeśmy mówili, nie należał wcale do najgorliwszych rządu stronników, miał osobistą do niego urazę, a prócz tego łatwo mu było — przywykłemu do poszukiwania złego — czarne strony wynaleźć w tym, co nigdy białych nie miało.

Rozbudzający się duch opozycji po długim uśpieniu ożywił niezmiernie starego; ucieszyły go objawy uczuć szlachetnych, z niebezpieczeństwem widocznym i odwagą tak niespodzianie przychodzące świadczyć, że Polska nie zgniła jeszcze… na przygotowanym jej barłogu. Uczuł się w swoim żywiole i w pierwszych dniach usta jego pełne były pochwał dla zacnej młodzieży, chociaż poza nimi czuć było zdradzające się półsłówkami wątpliwości o przyszłym sprawy kierunku. Czapiński był sceptykiem z tej samej przyczyny, dla której by! mizantropem; jedno nie idzie bez drugiego. Przyznać wszakże musiał sam przed sobą, że tego kierunku on także jasnego nie miał pojęcia.

Dnia następnego w ulicy spotkał się profesor z Frankiem. Zwykle młody człowiek korzystał z podobnych zdarzeń, aby zawiązać rozmowę; bo też inaczej nie widywali się wcale, chyba przypadkowo zetknąwszy. Tak się i teraz stało. Profesor sam go zatrzymał i z humorem na podziw wesołym chwyciwszy za rękę, szepnął w ucho:

— Byłeś acan na pogrzebie?

— A jakże, panie profesorze.

— Cóż tedy? Udało się wam! Brawo! Brawo! Obstupuere*… nie wiedzą, co poczynać… prawda… przyszła godzina i na tym się nie skończy, byle rozumne głowy całą rzecz prowadziły.

— Przepraszam profesora, nam się zdaje, że to nie głowami, ale sercami prowadzić potrzeba.

Czapiński, któremu Franek po raz pierwszy w życiu odważył się uczynić jakąś uwagę, stanął i popatrzył mu w oczy, zupełnie tak jak gdyby gęś zaśpiewała głosem słowika.

— Ha! — zawołał. — Po młodemu! Już! Już! Do burmistrzowania… Otóż to jest! Co ja zawsze mówię!… Młodzież do czynu, mosanie, ale nie do rady. Ani chybi, że narobicie głupstw serdecznych.

— A cóż dotąd zrobiły rozumy, panie profesorze? Przez ubiegłych lat trzydzieści? — zapytał Franek.

Czapiński jeszcze bardziej się zdumiał na to pytanie; młody chłopak nigdy z nim nie był tak śmiały, nie wiedział też dobrze, co odpowiedzieć, bo znowu rozumów tych nie lubił i zawsze przeciwko nim sarkał; nie mógł więc nagle wystąpić w ich obronie.

— I rozumy głupie — rzekł w ostatku — i serca nierozumne… Tu czegoś jeszcze innego potrzeba nad urzędowy rozum i serce gołębie, trzeba instynktu i prawości nieskażonej, trzeba zupełnego zaparcia się siebie.

— Przyznajże pan, że z natury swej młodzież ma najwięcej tych przymiotów.

— No! Już młodzież! Wszystko tylko sama młodzież… Ha! „Młodości! Ty nad poziomy…” Reminiscencja Mickiewicza… Dosyć, że my z tego komentowania wieszcza nie wyjdziemy nigdy. Był czas na walenrodyzmy*, teraz na porywy młodości… Ale tu jeszcze czego innego by potrzeba.

Dobrze jednak nie wiedząc, czego było potrzeba, profesor chciał się sianem wykręcić i umknąć, gdy Franek cum debita reverentia* go powstrzymał.

— Sprawa główna! — rzekł z uśmiechem łagodząc swe zuchwalstwo. — Profesor mi daruje, że tak jestem natrętnym, ale czegóż by to potrzeba?

Czapiński, przyparty do muru, nie mógł się cofnąć, nie uznając bezsilnym; do tak prostodusznego wyznania nie by! zdolnym, nachmurzył więc czoło, nastawił usta z pedagogiczną powagą i rzekł:

— Co ja wam mówić będę? Czy wy posłuchacie kiedy starszych? Czy dla was doświadczenie ma jaką wartość? Czy rozum u was w jakiejkolwiek jest cenie? Wątpię. Próżno bym gębę studził.

— Ale, na miłego Boga, profesorze, za kogóż nas macie?

— Za wychowańców muchanowskich szkól i rewolucjonistów… Ot, co! Więc dla was rozum, jako powaga, nieprzyjacielem.

— Ależ nas uczono tylko ślepego posłuszeństwa?

— Tak, i dlatego w was rewolucją wszczepiono — odrzekł opornie Czapiński. — Tak! Tak! Parli w was to posłuszeństwo bez miary, choćby przeciwko przekonaniu i rozumowi, posłuszeństwo ślepe, bezwiedne; a kto was go uczył? Ci, którym wiary nikt nie dawał, bo dla nich szacunku nie było jako dla zauszników i spłaszczonych przed władzą służalców… więc też, prawem antytezy, dobyć musieli wam z duszy niewiarę i bunt.

— Ale odbiegliśmy od rzeczy, profesorze! — zawołał Franek, goniąc za posuwającym się powoli ku domowi Czapińskim.

— Nic a nic… Ale to już późno, a acan, widzę, dziś uwziąłeś się dysputować.

— A! Nie, ale słuchać i uczyć się.

— Więc i acan do czynnych należysz? — spytał profesor.

— A mógłżebym w moim wieku być biernym? — zawołał Franek. — Chciałbym być jak najczynniejszym.

— Powiedzże mi — szybko odwracając się, spytał zaciekawiony stary — bo to wcale dotąd jest niegłupio.

Stali właśnie w bramie domu, do którego wnijście było dotąd Frankowi wzbronione, a do którego tak wnijść pragnął; zadrżał cały, widząc, że przeciągnienie rozmowy mogłoby go wprowadzić do raju.

Profesor, spodziewając się kategorycznej odpowiedzi, a nie bardzo życząc młodego chłopaka ciągnąć za sobą do domu, zatrzymał się na progu. Franek postanowił korzystać ze zręczności.

— Teraz lub nigdy! — rzekł w duchu.

— A! To długa historia— odparł zmieszany.

— Długa? — spytał Czapiński, poglądając na zegarek, gdyż godzina herbaty nadchodziła, a do godzin był bardzo przywiązanym. — Długa? Nie możeszże jej powiedzieć w krótkich słowach?

Franek, który właśnie nic mu powiedzieć nie mógł, zawahał się.

— Pilno waćpanu? — rzekł profesor.

— Mnie? Nic a nic.

— No to, no, jakże… ależ bo mógłbyś do mnie wejść na momencik.

— A! służę najchętniej panu profesorowi.

Czapiński, który ledwie te słowa wymówił, już był pożałował zaproszenia, zawrócił się i zapytał jeszcze:

— Ale bo może gdzie spieszysz na jakie koncyliabulum*?

— Nie, panie profesorze.

Poczęli w milczeniu wstępować na wschody. Frankowi serce biło i głowa się zawracała; miał więc nareszcie wnijść tu, do jej domu, wprowadzony przez jej ojca. Tak, to było rzeczywistością… nie mógł wątpić, szedł po tych wschodach, które ona tyle razy przechodziła, zbliżał się, miał ujrzeć drzwi pokoju Anny, jej mieszkanie. Polityka, zapytanie Czapińskiego, cel zaprosin, wszystko mu wyszło z głowy, a pilno było przecie plan jakiś ułożyć, do odpowiedzi, w której Franek nic zdradzić nie mógł i starego nie chciał obrazić.

Położenie stawało się wielce drażliwym, ale jak zwykle, gdy się celu upragnionego dosięga, wszelkie towarzyszące mu niebezpieczeństwa znikają — tak i teraz. Franek nie widział nic przed sobą prócz Anny.

Anna właśnie zalewała w pierwszym pokoju herbatę i miała imbryczek postawić na samowarze, gdy za milczącym ojcem jak widmo bladą ujrzała twarz Franka. To zjawisko tak było dla niej dziwnym, tak niewytłumaczonym, tak przerażającym, że biedne dziewczę zmieszane upuściło z rąk imbryczek i powitało ojca bryzgiem ukropu.

Czapiński cofnął się rozgniewany, ale przy obcym człowieku nie wypadało mu okazywać zniecierpliwienia, ruszył ramionami; Anna, wymawiając się niezręcznością, wybiegła zarumieniona.

Wypadek ten popsuł humor staremu. Nie bardzo go Franek obchodził, stojący na uboczu i czekający zapytania, na które nie wiedział, jaką da odpowiedź, wszelako potrzeba bvło coś do niego przemówić.

— Otóż to te kobiety! — zawołał — heroiny! Niespodzianie otwarte drzwi, wszystkie nerwy w robocie i choćby dziecko najukochańsze miała na ręku, to je na ziemię upuści. Ale już one dziś takie się rodzą. No, toteż i Anna! Cóżeś mi acan miał powiedzieć ?

— Nie wiem prawdziwie, co pan profesor życzył sobie słyszeć ode mnie?

— Jak to!… nie wiesz? — obruszył się prawie gniewnie Czapiński, któremu i stłuczony imbryczek, i wprowadzenie Franka humor nadwerężyło. — Przecieżem cię pytał kto to wszystko prowadzi, i miałeś mnie objaśnić!

— A! tak…

— Dodałeś, że to wymaga dosyć długich wywodów.

— W istocie — odparł Franek, przychodząc powoli do przytomności, bo mu wejrzenie Anny, która się ukazała w progu drugiego pokoju, dodało otuchy — nie jest rzeczą łatwą zdać sprawę ze stanu umysłów i biegu rzeczy.

— Tym bardziej jestem ciekawy, jeżeli waćpan w istocie co wiesz!

— Tyle, co i drudzy; nie ma w tym żadnych tajemnic tak dalece — począł Franek. — Właśnie to jest najdziwniejszym może w tym wszystkim, że się to robi jawnie: że należą do tego spisku wszyscy prócz tych, którzy się sami swymi uczuciami z niego wyłączyli; że ja, chłopak uliczny, drugoklasista, księża, kobiety, nieznajomi przechodnie spiskują w biały dzień… wejrzeniami, szeptem, uśmiechem. I to czyni sprzysiężenie nasze silnym, bo w nim nie ma i nie może być zdrajcy.

— Otóż to utopie wasze! — zawołał Czapiński. — Przecież to ludzka sprawa i po ludzku iść musi; nie jesteśmy wyjątkiem z reguły ogólnej.

— Przepraszam profesora; ja sądzę, że jesteśmy w takim wyjątkowym położeniu. Długie cierpienie usposabia naród, jak sfanatyzowanie organizuje pojedynczych ludzi. Wiadomo, co człowiek wycierpieć i co zrobić może w tym stanie szczególnym, w jakim na przykład byli konwulsjonerowie paryscy za diakona Paris*, wszak ci tak samo lud umęczony cudów dokazać może w dziejach nieznanych.

— Lepiej by się jednak nie spuszczać na cuda — rzekł Czapiński. — Mów acan, co się święci i jak? Chcesz mnie, widzę, zbyć lada czym.

Właśnie w chwili, gdy to natarczywie rzucone pytanie obiło się o uszy Franka, drzwi powoli się otworzyły i wszedł pan Edward, którego rano spotkali w Saskim Ogrodzie; równie strojnie jak wprzódy, ale już pod wieczór inaczej ubrany.

Był to chłopak młody, dosyć majętny, mieszkający w Warszawie w widokach jakiejś urzędowej kariery, mający tymczasowo zajęcie w biurach Towarzystwa Kredytowego i Rolniczego*, a trawiący zbywające od niewielkiej pracy godziny na poszukiwaniu miłości prawdziwej, o której marzył, czując się do niej zrodzonym. Miał bowiem fizjognomią lalki od fryzjera i serce (zdawało mu się) bardzo czułe. Wprawdzie pan Edward nade wszystko poszukiwał towarzystw wyższych, wciskał się do domów znaczniejszych, upędzał za stosunkami pańskimi i mniemał się wyższym nad świat pospolity i ulicę, o której zwykł był mówić z uczuciem szlachetnego oburzenia lub politowania; ale przekonawszy się, że w salonach miłość jest niezmiernie trudną do znalezienia, gonił za nią w strefach pośrednich. Pan Czapiński był niegdyś jego nauczycielem; Anna zdawała mu się łatwą pastwą przy jego zewnętrznych i wewnętrznych przymiotach. Nie szło mu to jednak wcale; ale początki zawsze są trudne i Edward się tym nie zrażał. Profesor widywał go dość chętliwym okiem, gdyż znał położenie i majątek rodziców; a mimo że Anny wydać sobie nie życzył, taka dla niej partia zdawała mu się nie do odrzucenia.

— Choć dziewczyna czegoś lepszego warta — mówił w duchu — ale w teraźniejszych głupich czasach z biedy i taką lalkę wziąć można. To by się, dobrze poprowadziwszy, uformowało.

Poparty ojcowską uprzejmością. Edward bywał w ich domu. Dzisiejsze ranne spotkanie i dosyć niegrzecznie dana mu odprawa przy Franku zamiast go zrazić, dotknęły do żywego; miał chętkę pomszczenia się na Annie i przyszedł umyślnie wieczorem. Zastawszy Franka, którego tu zobaczyć nie spodziewał się, jakoś się trochę zmieszał; śmiała ta postać artysty zawadzała mu, ale profesor przyjął go dobrze i to pana Edwarda postawiło na nogi. Siadł, trzymając w zębach swą laseczkę, przy profesorze i wchodzącą Annę powita! uśmiechem prawie szyderskim. Mróz przebiegł po biednym dziewczęciu, bo się zlękła, aby przez zemstę rannego spotkania przy ojcu nie wspomniał.

— Właśnie tu mówiliśmy o teraźniejszych wypadkach, o tym pogrzebie — rzekł Czapiński, wpatrując się w przybyłego, który pochmurniał i zesztywniał.

W ówczesnym Towarzystwie Rolniczym, jakkolwiek najlepszymi chęciami dla kraju ożywionym, panowało przekonanie o potrzebie powstrzymania rodzącego się ruchu, o jego niedorzeczności. Pan Edward, który chciał także uchodzić za statystę widzącego rzeczy z wyższego stanowiska, popisywał się z lekceważeniem tych (jak je nazywał), dziecinnych wybryków. Był przekonanym, że profesor dzielił jego zdanie, jako człowiek wytrawny; przeczuwał z drugiej strony po minie i postawie Franka, w którym czuł współzawodnika, że należeć musi do gorących… pilno mu więc było wystąpić ze swą teorią.

— Wszystko to — przerwał — do niczego nie prowadzi… do bezużytecznych tylko ofiar, zmarnowania czasu i próżnego bałamucenia umysłów.

Czapiński nie rad się był faworytowi swemu sprzeciwić, ale miał świadkiem Franka, z którym tylko co mówił; musiał być logicznym i stać przy swoim. Zaczerwienił się mocno i popatrzył na pana Edwarda.

— Co pan mówisz? — rzekł. — Maż naród pozostać na zawsze bezwładnym w tych coraz ciaśniejszych okowach?

— Ale, proszę profesora — przerwał Edward — tych oków nie zrzucimy demonstracjami, mnożącymi tylko ofiary!

Franek się zżymnąl i zaczerwienił.

— Do tych ofiar pan zapewne należeć nie będziesz! — rzekł gwałtownie, wciskając się w rozmowę. — Po cóż żałować tych, co idą chemie i wiedząc, co czynią ?

Edward, który się był wyuczył naśladować wyraz głęboki pewnego urzędnika Towarzystwa, uczynił minę pogardliwą, jako człowiek, który nawet rozprawiać sobie nie życzy ze słabszym.

— To są wszystko gadaniny uliczne — odparł — gadaniny, których nasłuchaliśmy się do woli!… — I stulił usta z politowaniem.

Czapiński nie wiedział, co począć z sobą; głębokie milczenie poprzedziło podanie herbaty, którą przyniosła Anna. Edward wolałby był oderwać się od rozmowy i zbliżyć do córki profesora; ale ta, bez względu na winne elegantowi uszanowanie, widząc go zmierzającego ku sobie, wysunęła się, niby czegoś szukając, do drugiego pokoju. Edward pozostał wśród saloniku, a nie wiedząc, gdzie się obrócić, poszedł się przypatrywać portretowi profesora, malowanemu w młodszych latach przez Kokulara*, a wcale nie zasługującemu na honor, który go spotkał. Portret, gdyby mówić umiał, sam by wyraził swe podziwienie postrzegaczowi; a Czapiński, widząc go admirującego pobożnie obrzydliwą mazaninę, rzekł tylko z cicha dla podniesienia jej wartości:

— Jest to robota mojego przyjaciela, Kokulara. Herbata stygła, potrzeba było powrócić do stolika. Franek i profesor milczeli. Edward poprawił coś około ubrania i rad był zmienić rozmowę, ale Czapiński nie mógł ustąpić, bo już był zburzony i kwaśny. Odezwał się więc zaraz:

— Otóż to tak z dzisiejszym pokoleniem: jedni w gorączce ciągłej, drudzy zamarzli lodem na wieki.

— Ja się do zmrożonych liczyć nie chcę — przerwał Edward — ale do rozsądnych.

— Co, u licha! Kto w wieku waćpana jest całkiem rozsądny, ten na starość… — chciał już dodać popędliwie: „będzie głupi”, ale się powstrzymał i dokończył: — …ten na starość przejdzie Salomona.

Uśmiech szyderski wydał intencją złośliwą.

— Zresztą, cóż dziwnego — platając się dodał Edward — że teraźniejsza generacja jest tak biedna?… Nie mieliśmy wychowania!

— No!… a waćpan pewnie gdzie za granica dokończyłeś swoje? — spytał trochę złośliwie Czapiński.

— Ja? — odrzekł Edward, który na sześć miesięcy jeździł do Niemiec i z tych trzy przesiedział w Wiesbadenie* — ja w istocie byłem w uniwersytecie niemieckim.

Franek, naprędce wypiwszy herbatę, uczuł że powinien był odejść. Cel został dopięty: miał już prawo wnijść teraz do tego domu, nie trzeba go było nadużywać… skłonił się więc i wysunął.

Edward odetchnął, profesor także uczuł się swobodniejszym. Anna wyszła zaraz i już się nie ukazała. Czapiński, uwolniony od konieczności popierania swojego zdania, zamilkł, dając paplać elegantowi, i po półgodzinnej wielce nudnej rozmowie odprawił go ziewaniem.

Członek-biuralista Towarzystwa Rolniczego wyszedł zdziwiony, upokorzony, kwaśny, że tak małe uczynił wrażenie.

Wspomnienie jednak pięknej Anny ścigało go, a obok tego uczucia rodziła się instynktowa nienawiść dla Franka.

— To jakiś Czerwony, który musi głowę patriotyzmem bałamucić dziewczynie — rzekł wyszedłszy.

Franek uszczęśliwiony wpadł tego dnia do domu, a matka poznała po jego twarzy rozjaśnionej, że mu się coś dobrego przytrafić musiało. Na próżno jednak biedaczka kręciła się około niego, aby dobyć tajemnicę. Franek się zdradzić nie chciał. Pod pozorem pilnej pracy zamknął się w swoim pokoiku.

Zaledwie usiadł za stołem, wpatrując się w obraz, nad którego przyszłością tak dumać lubił, gdy do pierwszych drzwi zastukano i Jędrzejowa mrucząc poszła je otworzyć.

Młody chłopak, który często bywał u jej syna, pokazał się w progu.

— Jest też Franek, pani dobrodziejko?

— A jest! gdzie by się zaś miał podziać?

— To chwała Bogu, bo mam pilny interes.

— Ale nad robotą.

— O! I ja też nie dla zabawy przychodzę! — odpowiedział wesoło Młot, którego Jędrzejowa dosyć lubiła.

Staruszka, puszczając go, pogroziła mu tylko na nosie.

— Słuchaj no, ty! — rzekła wstrzymując go. — I ty masz pewnie matkę i ojca?

— Mam, droga pani!

— Nie szastajcie wy się tak bardzo i nie rzucajcie, żeby was, a z wami i mego Franka, Moskale nie capnęli. Macierzyńskie serce czuje i wie, przez skórę widzi, co wy robicie. Nie darmo już znowu tak się kręcicie tymi dniami.

— Lepiejże byłoby siedzieć za piecem? — zapytał Młot.

— Jeszcze to do tego daleko — szepnęła Jędrzejowa. — Ale wam w głowie świta… Ani miary, ani ostrożności; ruszacie na oślep, z pieca na łeb.

— Niech się pani nie boi, Frankowi nic nie będzie.

— Alboż mi to o niego tylko jednego chodzi? — zawołała kobieta, ocierając łzę z powiek. — Albożeście to wy wszyscy nie nasze dzieci? Każdego z was opłakać przyjdzie matkom i nie matkom.

Młot poczuł, że mu coś około serca połechtało, ale nie zmiękł.

— Pani moja — rzekł z cicha — będziemy płakali, gdv będzie czego… a teraz do roboty; łzy dla Pana Boga, na ludzi rąk potrzeba.

— Żebyście się też tymi rękami choć przeżegnali! — zawołała staruszka.

Ale Młot, nie dosłyszawszy nauki, wbiegł już do izdebki Franka i drzwi się za nim zamknęły, a Jędrzejowa sama przeżegnała je z daleka.

Długich kilka miesięcy ubiegło od pierwszych scen, któreśmy skreślili, i dzielą je od tych, które dalszą powieść naszą tworzyć mają. Czas ten upłynął na pozór cicho i spokojnie, nikt jednak, prócz rządu, nie łudził się tą cisza pozorna, umysły były poburzone, serca rozkołysane, potrzeba stanowczych jakichś kroków nadto widoczna — aby kto jej mógł zaprzeczyć.

Dzielił się wszakże kraj na dwa obozy, jednoczące się w pragnieniach, rozchodzące w pojęciach środków.

Szlachta i matadory inteligencji, chłodniejsi, średnia klasa zbogaconych chciała — naśladując europejski obyczaj, grać w szachy opozycji z Rosją i powolną presją wymóc na niej ustępstwa, które by dały siłę do dalszego — nieokreślonego działania… kiedyś… jakoś — przy pomyślnych okolicznościach.

Panowie ci, którym w gruncie brakło odwagi i idei, chcieli dojutrkostwem zastąpić plan roboty i utrzymać się w granicach legalnych — w kraju, w którym prawa nie było żadnego, ani takiego, do którego by się mógł odwołać uciśniony, ani poza które nie śmiałby przejść ciemięzca.

Płytkim ludziom zawsze najmędrszym się zdaje to, co jest najłatwiejszym. Byli to wszystko uczeni, praktyczni a zastygli mężowie, po większej części bez przednich zębów, podłysieli, trochę otyli i dosyć majętni; dzierżawcy dróg szosowych, urzędnicy, co się niby polskiego serca nie wyparli, ale patriotyczne potrzeby chcieli zbyć monetą zdawkową — językiem.

Komitet Towarzystwa Rolniczego stał na czele tej wielkiej większości, zdawało mu się, że potrafi za sobą kraj poprowadzić.

Obok, a raczej naprzeciw, była gorąca młodzież, rozmarzona, rozgorączkowana, nie wiedząca dokąd idzie, ale wierząca w cuda, w wielkie cele ludzkości, w braterstwo, w jedność, w siłę dobrej sprawy — za którą dać była gotowa życie.

I tu także brakło określonego planu; opierał się on na mglistych nadziejach, pokładanych w rewolucjonistach rosyjskich, na zjednaniu ludu, na słabości wewnętrznej Rosji, na powstaniu wreszcie ogólnym, które chciano zrobić szybko, pociągając doń wszystkie klasy narodu.

W ciszy i tajemnicy ludzie maleńcy, dzieci i młodzież bez wąsa rozpoczynała ten bój z najstraszniejszym mocarstwem w Europie, a raczej ze trzema naraz.

Głównie opierano się na rewolucji w Rosji, w rzeczy niemożliwej, gdyż Moskale wiele mówić i pisać gotowi, ale do roboty nieskłonni; a taki zawsze dla nich najjaśniejszy pan, jaśniejszy nad wszelkie prawo i swobody. Najliberalniejsi z nich nie umieją wyjść na linią z wybitej drogi, a spojrzenie na wizerunek najjaśniejszego pana przeraża ich jak wyrzut sumienia.

Jak Włoszki, sprowadzając do pokoju kochanka, zakrywają obraz Madonny, oni by gotowi portret cesarski zasłonić, gdy czytają „Kołokoła” lub przekradzione pamiętniki Hercena*. Car nie jest już może dla nich tym panem bogiem młodszym, jakim niegdyś bywał, ale pozostał przesądem. Nie czczą go już jak bóstwo, ale się go jeszcze lękają jak szatana.

W ciągu kilku tych miesięcy parę razy powtórzyły się śmielsze manifestacje i rozpoczęły ukazywać biedne, nieśmiałe druki pokątne, na szarym papierze, odbijane szczotkami. Pierwsza i największa z nich, przygotowana przez młodzież, odbyła się w rocznicę dnia 29 listopada na Lesznie, w ulicy przed obrazem Matki Boskiej. Lud przybył tu tłumnie wieczorem, pokląkł i zaśpiewał pieśń patriotyczną głośno, po raz pierwszy od lat trzydziestu. Dźwięki jej rozległy się i odbiły od zdumionych uszu tysiąców.

Tłum mimo błota i chłodu był ogromny; ścisk luda, szczególnie kobiet, nadspodziewany, wrażenie tego wieczora potężne, elektryzujące… Wszyscy powrócili do domów przejęci, rozżarzeni, spłakani, ale z uczuciem zwycięskim. W czasie tego nabożeństwa rozdawano między przytomnych wizerunek Kilińskiego, modlitewki, ewangelią listopadową*; policja i żandarmi stali osłupieni, patrzyli, nie wiedzieli, co począć.

Franek, Anna, nawet stara Jędrzejowa byli tego wieczora na Lesznie. Franek przysposabiał i kolorował obrazki szewca-bohatera, stara je rozdawała z innymi; ona też pierwsza zanuciła pieśń zakazaną*, zrazu nieśmiało, ale gdy ją poparły tysiące ust i piersi, rozległa się głośno i wycisnęła łez potoki.

Od tego dnia, który dawał jakąś otuchę, bo przeszedł prawie bez aresztowań i dośledzań, Franek poczuł za sobą jakieś niewidzialne oko, które śledziło każdy krok jego. Spotykał często jedne twarze w różnych miejscach, zaglądające mu w oczy, jakby najtajniejszą myśl z głębi jego dobyć chciały; dowiadywał się przypadkowo, że od różnych osób wypytywano o niego troskliwie.

Do mieszkania Jędrzejowej zjawiali się nieznani ludzie pod różnymi pozorami, usiłując jakąś podejrzaną zawiązać rozmowę. Nieostrożna, ale instynktowo przeczuwająca szpiega stara, jak wszyscy warszawianie — odprawiała tych nieproszonych gości ledwie nie ożogiem.

Franek, z dnia na dzień coraz czynniejszy, mało w domu siadywał.

Zbliżający się luty, na który zwołane być miało zgromadzenie ogólne Towarzystwa Rolniczego, dawał do myślenia rządowi, a młodzież napędzał do czynnego wystąpienia — postanowiono korzystać z tego zjazdu i wciągnąć szlachtę w żywą opozycja, w udział w manifestacjach, na ostatek w ważne dla sprawy postanowienie uroczyste nadania własności wieśniakom.

Od tego jeszcze się nieśmiało broniła szlachta, nie zaprzeczała ona możliwości, ale wątpiła, czy pora nadeszła, pragnęła iść systematycznie, stopniami; uczeni ekonomiści komitetowi różne piękne opracowywali i czytali rozprawy, dowodzące, że rzecz takiej wagi musi być niezmiernie obrachowaną, aby dobre przyniosła owoce i cel.

Po cichu nie bardzo sobie życzono ofiary, odkładając ją ad feliciora*, ale głośno oświadczano się ze wszelką do niej gotowością.

Jakkolwiek wielkie i niezaprzeczone są zasługi Towarzystwa Rolniczego, rola jego już naówczas była skończoną — do żywszego działania nie miało ono ani ochoty, ani siły, trzeba je było już ciągnąć i popychać. Stało w opozycji z narodem — członkowie milcząc przy ludziach, między sobą narzekali na agitacją, obawiali się jej. Winić ich za to nie można, byli przekonani, że radzą najlepiej, poczynali sobie wedle sumienia.

Z niecierpliwością oczekiwano zebrania ogólnego, które i rząd, i samo Towarzystwo chciało odbyć szybko, obietnicami zbywając naciskających o wystąpienie stanowcze. Sądzono, że ostrożność zapobieży wszelkiemu wybuchowi, od którego strzeżono, biegając i zastraszając zawczasu okropnymi ostatecznościami: skasowaniem Towarzystwa, które w istocie już było na śmierć samo przez siebie skazane.

Rząd jeszcze się go obawiał, bo czuł, że komitet, wybrany większością, mógł w danym razie stanowić jakąś narodową władzę; bojaźliwi nawet członkowie jego, po cichu, przy drzwiach zamkniętych, rozdawali między siebie ministeria, pewni, że przy szczęśliwym rzeczy obrocie oni ich byli najbliżsi — komitet sądził się jeszcze bardzo silnym i myślał, że przedstawia kraj.

Ale przedstawiał tylko siłę ostrożną bezwładnego oporu; serce narodu biło żywiej w samej stolicy i jej mieszkańcach. Lekceważono sobie tę tak nazwaną garść Czerwonych i ulicę.

Przez to półrocze w położeniu Franka i znajomych nam osób nic się prawie nie zmieniło; zyskał tylko młody człowiek wolny wstęp do domu profesora, który sprawą ogólną mocno się zajmował; był ciekawy, a od Franka zawsze się czegoś mógł dowiedzieć, choćby takiego, o czym już wprzódy wszyscy wiedzieli.

Edward przychodził także, ale zawsze zachowawczej pilnując drogi, obrzydł Czapińskiemu swym pożyczanym rozumem. Mieli wówczas wszyscy biuraliści Towarzystwa jedne głowę, której gotowe aksjomata* karmiły wielką ciżbę, jak ów chleb na puszczy — dzielili się nimi wszyscy.

Nie mówimy już o Annie, która z eleganta śmiała się grzecznie, ale w sposób drażniący prawie.

Powinno go to było odstręczyć; stało się wcale inaczej. Edward, niezmiernie zdziwiony, że nie potrafił ująć prostego dziewczęcia, że ani postacią, ani rozumem, ani wyższością swą nie umiał olśnić Anny, uparł się przy niemożliwym zadaniu; powiedział sobie, że ją rozkocha, i dążył do tego chwalebnego celu z pomocą fryzjera, krawca, perfum i rękawiczek ciasnych. Oblężnicze te narzędzia rozbijały się o granitowe serce Anny, która się uśmiechała, spoglądając nań, i nielitościwe z niego stroiła żarty.

Edward widział w nich zaród przyszłej namiętności, jakąś formę jej nową i wielce misterną. — Głupota niczym się nie zraża.

Między Frankiem a nią miłość przechodziła wszystkie te stadia znane i zbadane, jakie w młodych, świeżych sercach przebywać zwykła; poważniejszą tylko była niż pospolite namiętności młodzieńcze. Oboje pewni siebie, spokojni o przyszłość, doznawali tego szczęścia, jakie daje przywiązanie czyste, co z namiętności ledwie zaznało gorączkę pocałunku, a nie skosztowało w marzeniu nawet piekielnych rozkoszy, które wiekuiste rodzą pragnienia.

Codziennie prawie spotykali się w ogrodzie, na ulicy. Czasem Franek przybiegł do profesora, czasem (udając, że go szuka, choć wiedział, że go nie znajdzie) znajdował Annę samą. Naówczas splotły się drżące ich ręce, zwiesiły głowy na ramiona i w tęsknym marzeniu przeżyli chwilę niepostrzeżoną. Ale Anna nie dozwoliła Frankowi usiąść nawet przy sobie, bo chciała pozostać godną i jego, i siebie; bo się jego i własnego serca lękała.

Franek też coraz mniej miał czasu, należąc do wszystkich narad, przygotowań i potajemnych a niebezpiecznych robót. Miała też w nich i Anna swój wydział: była często posłannikiem, czasem apostołem; krzątała się w kółku, które jej zakreślono. Oboje serdecznie się jednoczyli we wstręcie do Edwarda, który Frankowi płacił równą monetą.

Wieczorem dnia 23 lutego u Jędrzejowej drzwi były na klucz zamknięte, stara lampa i świec para paliły się na stoliku, cisza głucha panowała w obu pokoikach, a kilka osób mocno było zajętych jakąś dziwną pracą.

Od dawna już chodziły głuche wieści o jakiejś manifestacji na Starym Mieście; rząd czy o niej wiedział, czy nie, nie zdawał się żadnych kroków przedsiębrać, aby jej zapobiec. Wielu zresztą nie wierzyło, by do skutku przyjść mogła; inni znajdowali, że już tego dosyć, że to do niczego nie służyło.

Narady Towarzystwa odbywały się z gorączkowym pośpiechem, zjazd był liczny; ale sterujący, którym szło o życie komitetu (bo komitet był u nich na pierwszym względzie), wywijali się, jak mogli, od wszystkiego, co narażać ich mogło. Czuli oni, że miasto drży z niecierpliwości; że ziemia trzęsie się pod ich stopami; ale niezmierną zręcznością chcieli się wywinąć z niebezpieczeństwa i wszelkie śmielsze projekta odkładali na jutro… jutro myśląc się po kryjomu rozjechać. Tak wielki dyplomata, komitet Towarzystwa, postanowił i napędzał już do zamknięcia zgromadzenia.

Projektowano jakiś adres i uchylono myśl jego; chciano się od wszystkiego wykręcić… byle żyć, byle żyć!

Miasto rozumiało to dobrze; gotowało się więc na taką manifestacją, która by zmusiła zgromadzenie do bardziej stanowczego wystąpienia. Nie ma wątpliwości, że część znaczna byłaby się dała ująć wrażeniem, zapałem, okrzykiem.

Rachowano na to z jednej, drżano z drugiej strony i pędzono obrady do końca; usiłowano wreszcie czymś zaspokoić pragnienia i obmyślano (choć przeciwko woli wielu) wykup* czynszów — szczyt tego, na co się mógł zdobyć komitet, jego non plus ultra*.

Tymczasem w ciszy, po kątach pracowała młodzież; a i u Jędrzejowej nie próżnowano.

Drzwi były starannie zaryglowane, na dole stały pilne straże, dwie niepozorne figurki świszczących uliczników patrolowały z daleka, a przy stole u lampy szyto chorągiewki o barwach narodowych, przysposabiano ubogie proporczyki. Franek na nich przepróchem* malował orzełki polskie i Pogonie, a było tego dużo potrzeba.

Jędrzejowa to strach o syna, to zapał religijno-polityczny ogarniał; na przemiany toczyły się z jej oczów łzy boleści i nadziei; jak Abraham* gotową była do ofiary, ale ręka jej drżała.

Około tego tajemniczego dzieła chorągiewek, które do pozajutrza musiało się ukrywać, niezbyt dobierano pomocników; dwie służące, para kobiet ze Starego Miasta, jeden czeladnik od stolarza, przywołani pomagali ochotnie. Nie obawiano się wcale, aby się nie wygadali; bo gdzie szło o sprawę kraju, tam i najsłabszy milczeć umiał.

Franek chwilami rzucał robotę, chodząc chmurny, smutny i zamyślony.

Młot, który gorąco i wesoło kierował zajęciem około chorągiewek, widząc przyjaciela niespokojnym, wyprowadził go z sobą do drugiej izdebki.

— Co ci to jest? — zapytał cicho.

— Nic… myślę o pozajutrze. Mój Boże! A nuż z tej naszej roboty krew się potoczy? Nuż z przyczyny naszej ludzie poginą?… Ciężko to mieć na sumieniu!

— A myż nie stawim życia naszego? — zapytał Młot.

— Tak, my je dajemy dobrowolnie; ale ci, których zachwycą… co padną niespodzianie… te ofiary, ta krew!!

— Naprzód — rzekł Młot — nie spodziewam się, żeby aż do tego przyjść mogło. Moskale chcieliby ten ruch w Polsce ukryć przed światem, a krwią by go rozgłosili sami; po wtóre, gdy się idzie, gdzie drwa rąbią, trzeba się na padające trzaski przygotować. Mlekiem i śmietanką ojczyzny nie odkupimy, to darmo!

— Ale to boli! — westchnął Franek, w którym odzywała się łagodniejsza natura artysty.

— Nic w świecie nie rodzi się bez boleści — przerwał Młot. — Nie odbieraj drugim serca, jeżeli sam chcesz się cofnąć!

Franek spłonął cały, porwał się, obnażył piersi, poszarpawszy suknie, i zawołał gwałtownie:

— Cóż u kata! Ty nawet nie rozumiesz mnie chyba!… Weźmij życie, bo nie o moje tu chodzi!

— Jesteś taki baba — zakończył Młot, ściskając go serdecznie. — Przyjacielu! Gdybyś chodził na medycynę, a nazwyczaił się widzieć krajanie mięsa, wylewanie krwi i trupy, nie tyle by ci to na nerwy działało. Ja ci się przyznam, że jeśli Moskali kupkę diabli wezmą, choćby nas też padło kilku, nie będzie mi za drogo. Te bestyje tak już nosy drą, a tak są siebie pewni, że aż chętka bierze trochę im przytrzeć rogów, tym bydlętom. Popatrz na tę dzicz brodatą, latającą po ulicach Warszawy; na barbarzyństwo, z jakim ten lud poczciwy roztrącają i tłuką; na tych starców, których tratują rozpędzone powozy; na palące się ognie nocne, od których Zygmunt poczerniał*; na ich patrole tatarskie; na nasze upokorzenie codzienne, nieustanne, dławiące… i powiedz mi, czy dłużej wytrwać można? Panowanie Moskali to coś takiego jak tratowanie dzika. Polec od człowieka, to nic jeszcze; być stratowanym przez bydlę… Okropnie! Boli cię, że padnie nas może kilku — mówił dalej Młot — a iluż zgniło w kazematach? zmarzło na Sybirze, wyzionęło duszę pod rózgami, rozstrzelano na rozstajach z zajadłością i szyderstwem szatańskim; ile ofiar pochłonęły ciemność i milczenie, Abramowicze*, Lejchtowie i cała ta psiarnia pańska! Nie lepiejże zginąć, mordując i broniąc się w jednej chwili, niż męczyć się i służyć im za codzienne pośmiewisko ?

— Dość! Dość! — przerwał Franek. — Jak powiada Czapiński: alea iacta est*, ale ty wiesz: w przeddzień największej ofiary Chrystus Pan oblewał się potem krwawym i płakał, dusza wzdryga się i broni, żegnając może z ziemską nadzieją!

— A! zapomniałem! Ty się kochasz! Ot i cała tajemnica ślamazarności! — dodał Młot. — Przepraszam.

— A wieszże ty, jak ja się kocham ? — odparł z pewną dumą Franek. — Myśmy od dawna oboje pożegnali szczęście marzone.

Ona przyrzekła mi przychodzić na mój grób, jeżeli mogiłę mieć będę, a za mąż nie wyjść nigdy lub za mną powlec się na Sybir… lub polec obok mnie, jeśli będzie można… Ty jej nie znasz, to serce złote! To dusza polska! Ja jej przyrzekłem skonać z jej imieniem na ustach. Oto śluby nasze… Ale biedna matka moja, ona chyba tego nie przeżyje.

— Dlaczegóż, u kaduka, robisz się zawczasu męczennikiem? — przerwał Młot. — Słuchaj, i ja mam ojca, mam matkę, świętą i zacną, a kochającą mnie, no… tak jak się kocha najmłodsze dziecię, to dosyć powiedzieć… i ja też kocham może gdzie jakiego koczkodanika, ale na hasło: „Ojczyzna!” żołnierz, staję w szeregu i idę, choć wiem, choć czuję, choć pewien jestem, że zginę.

Ścisnęli się za ręce.

— Wiesz — odparł ciszej Franek — i ja tego jestem pewny; są przeczucia, które nie mylą.

— A zatem nie ma już co i gadać! — zawołał Młot, uśmiechając się. — Chodźmy chorągiewki rychtować, a wesoło! a raźnie; zajdźmy jak poczciwe słońce w różowych obłokach!

Dwunasta biła na zegarach, gdy po cichu garstka ta, skończywszy robotę, rozpłynęła się nieznacznie w różne strony Starego Miasta.

Wieczór był pochmurny i mglisty, lampy oświecały blado ledwie najbliższe przedmioty; o mroku w oknach Pałacu Namiestnikowskiego* zajaśniało pierwsze piętro — sale, w których zasiadało Towarzystwo Rolnicze, spiesznie pragnące ukończyć swe narady.

W mieście panował jakiś ruch niezwyczajny, choć na pozór nadzwyczajnego się nic nie działo; na ulicach przechodnie podawali sobie na ucho jakby hasło tajemnicze: „Na Stare Miasto!” Ze wszystkich stron ciasnymi uliczkami płynął lud, szczególniej młodzież, czeladź, kobiety, ku ulicy Św. Jana i Długiej, pod kościół popauliński.

Ale w miarę jak tu kupiły się tłumy, stojące spokojnie w jakimś niemym oczekiwaniu, i rosyjskie straże, policja, żandarmi poczęli się budzić, zaglądać, przeciskać. Tu i ówdzie przelatywał konny posłaniec… zabiegały kupki żołnierzy… nie mogące się przecisnąć przez skupiony lud… nie śmiejąc jeszcze nań się rzucić.

Chwilę jakoś w milczeniu oglądano się, szeptano, czekano… A wśród tych mas zbitych przerzyna! się ktoś młodszy, jakby z rozkazem, zdyszany, rozgorączkowany, i przed nim ustępowali się wszyscy. W oknach wszystkich piętr Starego Miasta, wysokich jego starych kamieniczek, świeciły wszędzie pozapalane światła, pełno było głów naciśniętych, ciekawych.

Tłum był tak gęsty, że zdaje się rzucona z góry szpilka na bruk by nie padła, przytomni coraz się czuli cieśniej, ruszyć się nie było można, a ciżba powiększała co chwila.

Nagle od strony popaulińskiego kościoła ukazały się pochodnie, usłyszano gwar i okrzyki; mnóstwo chorągiewek z orzełkami, z Pogonią, niektóre tylko z barwami narodowymi, drobnych, wykradzionych czujności moskiewskiej, mignęły ponad głowami, parę większych przodowało; biały polski ptak swobody i wesela, waleczna Pogoń Litwinów, gdy powiały nad tłumy, z wszystkich ust odezwał się radosny, nieopisanego szczęścia jakoby okrzyk wróżby. I do szału tego niejedna łza, niejeden płacz się wmieszał. Środkiem gęstych zastępów szli ludzie niosący pochodnie, chorągiewki, chorągwie, przez Stare Miasto garnąc za sobą zgromadzone tłumy, zdawali się chcieć z nimi razem zmierzać na plac przedzamkowy. Coś tchnęło jednocześnie na wszystkich myślą:

— Pod Pałac Namiestnikowski, do braci szlachty!

— Tak, z tym Orłem i Pogonią, aby przypomnieć im, czyimi są synami!

Ale zaledwie od paulińskiego kościoła poruszył się pochód ów ku Rynkowi Starego Miasta, gdy zewsząd ujrzano obstępujące tłumy żandarmów. Jedni zajmowali drogi, drudzy na koniach w bród przez to morze niewiast, dzieci i starców kopnęli się bić, płazować, rozpraszać. W chwili jednej powstała wrzawa, krzyk, zamieszanie niesłychane… masa ludzi bezbronnych zalewała tę garść żołdaków, migających dobytymi szablami i próżno chcących sobie utorować drogę.

W dali głos jakiegoś starszego, przekleństwa zbirów, krzyki niewiast, śpiewy niedogasłe młodzieży, która rozpoczęła pieśń, szczęk wybijanych okien, brzęki szabel, które siekły i mordowały, zlały się w gwar straszliwy i dziki.

Oku też wśród tej ludzkiej fali, miotanej w różne strony, trudno było coś wyraźniejszego dopatrzeć. Dobywał się na wierzch żandarm, to znowu widać było ręce, co go z konia ściągały, pochodnie straszyły konie, z góry domów rzucać zaczęto kamieniami, garnkami, czym kto miał; wyleciało kilka krzeseł, słychać było trzaskające drzwi domów i powolnie wszystkimi ścieżkami, podwórkami, drożynami tajemnymi rozpływający się tłum. Zażartsi tylko, z gołymi rękami, w ciemnościach walczyli jeszcze z tłuszczą, która opasywała rynek i starała się go oczyścić.

Trwało to wszystko niedługo, ale obraz był przerażający… głuche jęki z jednej, przekleństwa z drugiej strony; policja usiłująca chwytać, żandarmi miotający się na wszelkie strony… na bruku niedogasłe ułamki dymiących pochodni, połamane chorągiewki… kilku ludzi stratowanych, kilka kobiet rannych, kamienie, skorupy, polana.

Za ludem, który cudem zniknął uliczkami, bramami, drzwiami i oknami w szczelinach Starego Miasta… jakby gwar groźby i przekleństw głucho się rozległ w powietrzu.

Jeszcze chwila, a Moskale pozostali sami, plądrując po domach, wciskając się na podwórza, szturmując do bram i szukając sprawców nie pochwyconych tej manifestacji pierwszej, ale groźnej, bo popartej tysiącem (która byłaby się wylała na miasto, gdyby nie barbarzyński napad wojska, co zgniótł ją i rozproszył, a właściwiej tylko rozpędził nieustraszoną).

Widocznym było, że sprawa została poczęta, ale bynajmniej za wygraną ze strony Moskali uważać się nie mogła; lud odszedł groźny, a ci, co plac otrzymali, po raz pierwszy poczuli, że nie uda się im bezkarnie lud ten upokorzony deptać.

Szable pobroczyły się krwią bezbronnych, ale na czołach wojowników tych, co siekli kobiety i dzieci, pozostały ślady wściekłej rozpaczy słabych. Zgniecione kaski, potłuczone konie, poszczerbione szable, poopalane twarze pochodniami, pogruchotane kamieniami i sprzętami ramiona świadczyły, że niewolnicy wstrzęśli nareszcie kajdanami.

Głucha cisza panowała na Rynku Starego Miasta; gdzieniegdzie przestraszona policja próbowała jeszcze dobijać się do drzwi, bez czapek służalcy czerwonokołnierzowi, poodzierane żołdactwo, które niby czegoś szukało… Czasem z góry, nie wiedzieć skąd, przelatywał ponad ich głowy śmiech szyderski, ale gdy podnieśli oczy, spostrzegali okna ciemne i milczące tylko ściany.

Na placu boju starszyzna gorączkowo rozpowiadała sobie tryumfy.

W reszcie miasta po chwilowym drgnieniu (bo na okrzyk boju, co żyło, poczęło lecieć na Stare Miasto) panowała cisza grobowa… przymusowa. Z Pałacu Namiestnikowskiego rozchodziła się szybko szlachta, przerażona, ciekawa, uchodząc do mieszkań. Spotykający się szeptali sobie na ucho wiadomość o napadzie żołdactwa na tłum…, ulicami ciągnęły postacie czarne, to zbijające się w kupki, to rozsypujące w szeregi pojedynczo; pełno wojska wszędzie… patroli, oddziały całe jedne na placu Zamkowym, drugie przy pałacu namiestnika, na Saskim placu…

Ale cicho… Wszystko zbiegło po domach gwarzyć o wypadku.

U Jędrzejowej drzwi zamknięte, światło pogaszone; w pierwszej izbie jak w grobie, w drugiej na łóżku Franek, krew koło niego… matka we łzach, służąca i jeden towarzysz z rozciętą twarzą.

Dwóch rannych, a najgorzej ranne serce matki, bo się obawiać musi, aby nie zastukał kto do drzwi, aby nie znaleziono Franka, którego rana jest dowodem winy. Zatamowano krew, ale po doktora posłać niepodobna, byłoby to się wydać… żandarmi u drzwi, policja krąży i szuka winnych… Winni to właśnie ci, co ucierpieli, innych im dowodów nie trzeba. Rząd musi mieć sprawców: bądź co bądź!

Jędrzejowa na przemiany to leci do obrazu Matki Boskiej, klęka i modli się, to powraca do syna i całuje jego rękę obwiniętą prześcieradłami.

Franek blady, lecz ani syknął z bólu… dla matki… uśmiecha się, łza tylko kręci się na powiekach; ta ręka, to ręka prawa, a czuje, że nią już władać nie będzie — głęboko przeciął ją pałasz żołnierza.

Młot, cięty w głowę, podeptany końmi, z rozczochranymi włosami, choć mu się krew leje po policzkach i ścieka po szyi, milczy, zaciął usta, a oczy ogniem mu płoną… drży jeszcze nie dokończoną walką. Obwinął ręcznikiem skroń i ani myśli o sobie, duma…

— Dużo, dużo pognietli… a co kobiet! Co dzieci!

— Widziałem kobietę z ręką odciętą…

— Widziałam, panuniu, staruszka, którego siwe włosy tarzały się po kamieniach; jęczał, prosząc litości, koń żandarmski gniótł mu piersi.

— Na miły Bóg, po co to przypominacie! — zawołała łamiąc ręce Jędrzejowa. — Dosyć tego, co oczy widziały, czego nie zapomni serce nigdy… O, zwierzęta dzikie! Konie iść nie chciały na ludzi, a oni siekli pałaszami bezbronnych! Alem miała też pociechę, żem garnek z ukropem cisnęła na łeb psu jakiemuś, widziałam, jak się pochwycił za głowę i zsunął z konia.

— Aj! Panuniu, cicho! — przerwała służąca. — Ano, paniczowi to jeszcze gorzej słuchać.

— Ano, mnie wyzywacie… Cichoż już, cicho!

— Spójrzcie no przez okno, jest tam co straży? Czyby nie można, żeby dziewczyna wybiegła po doktora? Albo już choć po cyrulika?

— Cyrulik w drugiej kamienicy.

— Ale za drzwi się wychylić niepodobna.

— Nie — do jutra przecie nic się mi nie stanie, a krew zatamowana.

Kłamał Franek, bo przez kilkoro prześcieradeł czerwone plamy już przeszły i powoli spadały z nich krople na podłogę, ale musiał uspokajać matkę.

Ktoś wyjrzał oknem; patrole, milczące jak posągi, na koniach stały wszędzie, jakieś postacie czarne snuły się w ciszy pod domami. Stare Miasto było widocznie pod strażą jeszcze, nikt się na ulicę nie ważył wyjść.

— Zresztą jam i cyrulika niepewna — odezwała się Jędrzejowa — wiem, że chodzi golić jenerała jakiegoś… Może zmoskalał!

— Gdzie zaś — przerwała dziewczyna. — Samam słyszała jak mówił, że ile razy mu się do brody z brzytwą przybiera, aż mu ręka drży, tak się chce go płatnąć.

— A co, krew? — spytała matka. — Tyś bardzo blady!…

— Nie! nie! Zwyczajnie zmęczony jestem, napiłbym się wody — rzekł Franek, dobywając głosu z piersi.

— Słuchajcie no! — zawołał Młot po rozmyśle. — To tam zgniecenie nogi to nic; a to płatnięcie w skroń to mała rzecz, tylko bardzo widoczna. Gdybyście mi dali w co się przebrać?… Franek tak nie opatrzony do rana zostać nie może; z was żadne nic nie poradzi… Ja bym tu tak doktora przysłał, że żywa dusza by nie postrzegła… Znam jednego poczciwego, co nosi mundur moskiewski; powie im, że tu mieszka. Ale sęk, że i mnie się w ręce policji z tą szramą dostać nie chce.

— Daj już pokój! Siedź, siedź do rana… nic nie poradzim! — szepnęła smutnie Jędrzejowa.

— Gdybyś mnie jejmość posłuchała! — przerwał Młot. — Ja wszystko ślicznie zrobię, tylko kapelusz jejmościn licho weźmie.

— Mój?… A to jak?

— Muszę się przebrać po kobiecemu, to mnie przecie przepuszczą; wąsów, chwała Bogu, nie mam jeszcze. Dajcież mi byle jaką spódnicę z przeproszeniem, chustkę, salopę*, a nade wszystko kapelusz.

Jędrzejowa skoczyła uradowana.

— I ty byś to zrobił? — spytała, całując go w zakrwawioną głowę.

— Nie zrobiłbym, ale zrobię, moja jejmość, i to póki jeszcze gorączki trocha jest i złości wyniesionej z boju; bo znam moje naturę, że potem siły mnie odbiegną. A — dodał na ucho — i krwi mam pełne buty, i noga puchnie.

Starej łzy się puściły jak groch z oczów i odepchnęła go powoli.

— Nie, nie! To by było okrucieństwo!… A nuż pochwycą? To być nie może! Nie pójdziesz!

Ale wtem spojrzała na syna i postrzegła, że twarz jego coraz stawała się bledszą, a na podłodze kałużka krwi zgęsłej przekonywała o niebezpieczeństwie, bo się coraz zwiększała. Chłopak trzymał się siłą duszy całą, ale co chwila mgliste jakieś mroki i białe płatki przesuwały mu się przed oczyma, sen gorączkowy go ogarniał.

Młot znikł, skinąwszy na służącą. Postrzegł i on, że było pilno potrzeba ratunku; pochwycił pierwsze suknie kobiece, jakie znalazł; śmiejąc się, ale drżący je przywdział, a gdy się przejrzał w zwierciedle, sam się sobie zadziwił… tak był podobny do ładnej, trochę mężnej i silnej dzieweczki. Tacy to bohaterowie, o twarzach nie porosłych, do największych ofiar byli zdolni. Despotyzm, jak klimat gorący, wczesną wyradza dojrzałość.

Nie można było świecić po wschodach; odemknięto drzwi ostrożnie i w ciemnościach zsuwać się począł Młot z opuchłą nogą ku dołowi, co chwila sycząc z bólu. Gdy nareszcie z wielką biedą dowlókł się do drzwi, znalazł je zamknięte; a stróż, który drżąc przy nich czatował, ledwie, zapłacony, zgodził się ostrożnie je odemknąć i wypuścić go na ulicę. O trzy kroki stał żołnierz, o pięć policjant pijany. Młot minął pierwszego, ale drugi go za rękę pochwycił.

— Wracam do domu z roboty — rzekł cieniuchnym głosem młody chłopak — proszę pana!

— A czego się włóczysz po nocy, ćmo ty jakaś! Do cyrkułu*!

Młot, mimo nogi spuchłej, wyrwawszy się, był już o kilka kroków i poszedł dalej, wymijając z kolei drugiego żołnierza, policjanta, żandarma, patrole. Wszystkich udało mu się jakoś ujść i znikł w ciemnościach. Z okna Jędrzejowa go żegnała krzyżem świętym, relikwiami świętego Bonifacego i choć noc była ciemna i mglista, dojrzała oczyma matki, że ujść mu się udało.

Gdy powróciła do łoża Franka, znalazła go w tej samej postawie, walczącego ze srogim bólem i osłabieniem niewymownym; po cichu prosił ciągle wody, ale głosu mu w piersi brakło. Spojrzawszy na matkę ożywi! się nieco.

— Gdzież Młot? — spytał, bo już zapomniał o jego odejściu.

— Jak to?… Ale cicho!… Poczciwe, anielskie serce!… Przemknął się.

— Ale on ranny.

— O! I potłuczony, ale poszedł.

— O! Co to za serce! Co za siła!

— Nie mów… to cię męczy. Ściśnij rękę, może się krew zatamuje, a Pan Bóg ześle doktora.

Noc była późna, głucha cisza jak po burzy, w całym mieście spokój jakiś groźny, milczący, poważny. Jędrzejowa w rozpaczy, którą objawić się lękała, klęczała przed obrazem Matki Boskiej, gdy w parę godzin ktoś zapukał ostrożnie.

— Od Młota — rzekł przeze drzwi. — Puszczajcie!… — Otwarto i młody człowiek w mundurze wojskowym wbiegł szybko do pokoju; nie przywitał się nawet, rzucił okiem tylko i…

— Wody! bandażów!… — rzekł żywo. — Gdzie ranny? Matka poprzedziła go spiesznie, prowadząc za sobą; doktor wbiegł.

Gdy rękę rozciętą zaczęto rozwijać, Franek mimo wysileń, aby się utrzymać przytomnym, omdlał. Jędrzejowa załamała ręce, lekarz był chmurny i zafrasowany; otrzeźwiono wprędce rannego i wzięto się do opatrywania.

— Czy stracę rękę? — zapytał po cichu chłopak.

— Ale gdzież znowu? Nie! nie!… Krwi tylko dużo ci uszło — szepnął doktor. — Matka słucha; gdy opatrywać będę, choć cię zaboli, nie krzycz… z ulicy mogą także posłyszeć. Bóg da, będziesz zdrów i odemścisz im tą samą ręką; męstwa tylko!

W ciszy, wśród nocy, po kryjomu odbyło się to pierwsze opatrzenie rany; a choć doktor powiedział, że ręki nie straci, przecięta głęboko, nie robiła nadziei, żeby do niej władza wróciła.

Gdy wszystko było skończone:

— Jutro — rzekł do Jędrzejowej — chociaż chory i osłabiony, życzyłbym mu jakkolwiek się stąd wynieść… na Starym Mieście będą pewnie wszystkie domy przetrząsać; potrzeba go schować.

— Ale dokąd? jak? — zawołała Jędrzejowa.

Doktor milczący wysunął się powoli.

Nazajutrz rano, choć jasny dzień ostudził nieco fantastyczne wrażenia wieczornego spotkania, miasto całe drgało nim jeszcze, burzyło się gniewem i zgrozą; znać było, że dramat ledwie się rozpoczyna; że wcale nie ustraszeni wieczornym starciem, rozpłomienieni krwią nie poprzestaną na tym.

Po kościołach odbyły się zaraz żałobne nabożeństwa za tych, którzy, nie znani z imion, w nocy z ran odniesionych polegli; opisy wypadku rozchodziły się po mieście, szerząc oburzenie, rozpłomieniając dusze. Tylko starszyzna komitetowa starała się na wodzy utrzymać gorętszą szlachtę Towarzystwa, spodziewając się nareszcie dobić do portu bez szwanku i wycofać legalnie.

Za dwa dni posiedzenie zamknąć się miało. Nazajutrz obradowano w sali i obradowano na mieście; znaczna część szlachty czuła, że miasto słusznie wymaga, aby dała znak życia: ale śmielszych głuszyła większość chłodna, a wreszcie odraczano wszystko do ostatka, chciano zbyć obietnicą uwłaszczenia i rozjechać się.

W ulicach przebiegały prądy różne: młodzieży, co budziła do życia, i starszych, co je pragnęli wprowadzić na jakąś drogę mniej niebezpieczną.

Ludzie, uchodzący za bardzo porządnych, pragnęli nawet wczorajszą sprawę zmniejszyć i odebrać jej uroczyste znaczenie; zaprzeczano zabiciu i ranieniu; uśmiechano się z tych, którzy przesadnie opisywali wypadek.

Ku wieczorowi jednak wzrósł niepokój ogólny. Na Starym Mieście cisza panowała głęboka, ale z przepowiednią burzy. Biedny Franek po opatrzeniu rany usnął trochę. Matka siedziała u jego łoża i płakała modląc się; ranek nadchodził; potrzeba było wynieść chorego czy wywieźć gdziekolwiek… ale dokąd? Sami jeszcze nie wiedzieli. Owocarka mało miała stosunków i przyjaciół. Franka towarzysze wszyscy zajęci sprawę ogólną i własnym niebezpieczeństwem lub cierpieniem. Stara umiała się modlić, nie potrafiła nic wymyślić.

Jak świt jednak niepostrzeżona wymknęła się z pomieszkania poczciwa służąca Kasia, wziąwszy dzbanek w rękę, niby po wodę; ale ze dzbankiem pobiegła na Podwal, mimo żandarmów i policji.

Choć tak rano jeszcze, w oknie Anny blade już migało światełko; nie wiedziała ona nic jeszcze o losie przyjaciela, ale nie spała noc całą. Była w pobliżu walki, na placu Zamkowym, żandarmi ją odepchnęli, ledwie do domu przed naciskiem żołdactwa schronić się mogła, słyszała krzyki, jęki poruszyły jej serce, przeczuwała w nich głos brata. Z opowiadań o rannych, o potratowanych, niepokój stworzył marzenia, które jej usnąć nie dały — płakała, modliła się, drżała, czekała dnia, ażeby wybiec i dowiedzieć się. Poczciwe serce ubogiej dziewczyny, Kasi, wszystko to zrozumiało, przeczuło, poleciało do niej wprost, ale drzwi jeszcze znalazła zaparte przed moskiewską tłuszczą i musiała stukać długo, nim jej stróż, łając i przeklinając, otworzyć raczył.

Pierwszy to raz przychodziła do tego domu, nie wiedziała nawet, jak się dostać do Anny, ale instynkt ją prowadził; widywała pannę w oknie, zrozumiała, kędy do tego okna wschodami trafić było można; dopukała się do kucharki, zbudziła służącą, posłała ją do Anny.

Nie było chwili do stracenia, chorego potrzeba było przenieść gdziekolwiek, aby go uchronić od straszniejszej nad śmierć Cytadeli. Gdy drzwi pokoju Anny otworzyły się o tak niezwykłej godzinie, biedne dziewczę na pierwsze ich skrzypnięcie domyśliło się nieszczęścia.

Dobra wieść nigdy tak nie spieszy, czeka ona przebudzenia, szanuje sen; złowroga pędzi, ściga, aby co żywiej w szpony pochwycić serce człowieka. Nim służąca otworzyła usta, Anna już się porwała, konwulsyjnie zaczęła ubierać. Od wczoraj czuła nieszczęście — czekała na nie.

— Pani — szepnęła sługa — przyszła służąca ze Starego Miasta od owocarki.

— Zabity? — krzyknęła załamując ręce Anna.

— O, nie! żyje — ale…

— Uwięziony?

— Nie.

— Mów! Mów.

— Ranny, lekko ranny, tylko, widzi panienka, jego stamtąd koniecznie wynieść potrzeba, oni sami nie wiedzą dokąd; jak dzień, będzie pewnie rewizja po Starym Mieście i wezmą go do Cytadeli.

Blada jak trup, bez oddechu, Anna wpół już odziana pochwyciła ubranie, sama jeszcze nie namyśliwszy się, co pocznie, nie wiedząc, dokąd pójdzie — czuła tylko, że coś robić musi, że iść gdzieś powinna. Myślała paść do nóg ojcu i prosić go — ale godziłoż się spokój i bezpieczeństwo starca narażać?

W rządzie rosyjskim litości ludzkiej, poszanowania uczuć człowieczych nie ma; ten, kto ocali nieszczęśliwego, jest współwinowajcą; kto zdradza go — wedle nich pełni cnotę; a potem dziwią się oni, że społeczne posady pod nimi się chwieją, i narzekają na socjalistów! Runą one po tych prześladowaniach, po tych okrucieństwach bezdusznych, po pożarach, mordach i rabunkach.

— Nie — rzekła Anna — ojciec niech śpi spokojnie, ja pójdę gdzie indziej szukać litości! Ale dokąd ?

W głowie się jej zawracało, myśl błądziła w kółku jakimś, z którego wyjść nie umiała, pamięć nie przywodziła imion, władze słuchać nie chciały, bo ból serce uciskał.

Ale już mężne dziewczę było ubrane, gotowe… Anna spojrzała na portret matki, wiszący w jej izdebce, jakby zeń chciała zaczerpnąć odwagi i siły — i wyszła milcząca.

W kuchence, oparta o mur, płakała Kasia drżąca.

— Panienko, ratuj!

— Słuchaj — przerwała Anna do służącej — powiecie panu, gdy się obudzi, że ja poszłam do kościoła, do chorej przyjaciółki — skłamcie, co chcecie, byle był spokojny; a ty, Kasiu, mów, czy wiesz mieszkanie którego z przyjaciół panicza? Tu? Gdzie blisko?

— Z przyjaciół panicza? A, prawda! No! To tu zaraz jest jeden za Dobroczynnością*, mieszka ich tam razem dwóch, co bywają u nas, obok Hotelu Smoleńskiego, posyłał mnie tam kilka razy.

— Chodź ze mną.

Anna szła, ale drżała, nogi jej słabły; oparła się o mur, nabrała siły, otworzono wrota i wybiegły obie. Ranek powoli zza mgły poczynał się dobywać, miasto spało w wilgotnych pieluchach milczenia. Cisza, a pośród niej każdy krok przechodnia rozlegał się szeroko, grobowo.

— Idź ze mną — rzekła Anna do sługi — sama nie mogę… Idźmy, a szybko, już ranek.

Potrzeba było minąć odwach około Bernardynów, na którym słychać było szczęk broni, widać żołdaków na czatach, szydzących ze wczorajszej krwi i klnących Polaków i Polskę. Anna przeszła powoli, z biciem serca, które jej do skroni skakało. Przed posągiem Matki Boskiej, który miał być świadkiem męczeństw tylu i okrucieństw, dogorywała jedna lampa; wszędzie w mroku snuły się jakieś postacie tajemnicze, które ukazywały się i ginęły jak widma. Nareszcie dwie kobiety drżące dobiły się do domu, Kasia zastukała do bramy i weszła, poprzedzając Annę, na wschody zbłocone, ciemne, straszne… Ale dziewczę, zrodzone w Warszawie, miało ten instynkt, który inne stworzenia mają w lesie lub górach; wyrosła z tego bruku, wyhodowana w zakątach tych ciemnych, przeczuwała każde miejsce, poznawała je nie widząc… Stukanie tak ranne do drzwi narobiło ogromnego hałasu w mieszkaniu, widocznie popłoch jakiś i postrach przyniosło, głos kobiecy ledwie nareszcie uspokoił; otworzono i Kasia ujrzała kilku młodzieży wśród dymu z fajek, już ubranych, potrwożonych, gwarzących cicho.

Anna weszła za nią natychmiast, a na jej widok młodzież doznała uczucia dziwnego poszanowania i trwogi jakiejś, w istocie była heroicznie piękną i natchnioną.

— Nie znam panów — rzekła do nich. — Powiedziano mi, że jesteście przyjaciółmi Franka… On jest od wczoraj ciężko ranny, potrzeba go ocalić. Na Starym Mieście co chwila może być rewizja, musiemy go stamtąd wyprowadzić i złożyć w miejscu bezpiecznym — kto z panów tego się podejmie i dokąd go wyniesiemy?

— Tu, do nas — rzekł pierwszy, słuszny młody blondyn, występując naprzód. — Tu, ja idę z panią i, jeśli potrzeba, wezmę go na ręce i przyniosę. O! Domyślałem się, patrząc, jak się rwał do konia żandarma, który kobietę tratował, że pałasz, który spadł z góry, musiał…

Tu się wstrzymał, widząc, że od słów jego Anna bladła i chwiać się poczynała.

— Będzież on tu bezpiecznym? — spytała.

— Ha! Nie bardzo, ale dokądże go w tej chwili przenieść? Zbyt daleko niepodobna, zawsze tu lepiej niż w domu. Służę pani… chodźmy.

— Ale każde z osobna — dorzuciła Anna. — Domyślano by się może, widząc razem kilka osób.

— Ale, proszę pani — przerwała Kasia — juścić my go na ręku nie zaniesiemy, a żeby poszedł sam, to ja wątpię, wczoraj kałuża krwi z niego wyszła… a co jej tam stracił, nim doszedł do domu!

Kasia zamilkła, spojrzawszy na Annę.

— Zaniesiemy go, ja i pan — odezwała się Anna, śmiało idąc ku drzwiom.

— Pójdzie z nas kilku, jeżeli potrzeba — odezwali się drudzy.

— To zwróci oczy, niepodobna, połapią wszystkich — przerwała Anna.

— O, nie można! — zawołała Kasia, której się na płacz zanosiło.

— Czekaj pani! — rzekł drugi chłopak żywo. — Tu na dole jest poczciwy dorożkarz, ja mu zaraz konie zaprząc każę i stanąć z dorożką na rogu ulicy Św. Jana. Franek się tam może dowlec z naszą pomocą, wsadzimy go i dowieziemy.

— Chodźmy! Chodźmy! — wołała niecierpliwie Anna. — Dzień bieleje w oknach, nie mamy nic do stracenia… Prędzej! Prędzej!

— A! Chodźcie państwo, zmiłujcie się, bo tam, broń Boże czego — przerwała Kasia — i Jędrzejowa zabiją, ona pewnie syna nie da, choćby ją mieli rozerwać, będzie go bronić.

Anna wyszła, prowadząc za sobą starszego, Kasia wiodła przodem, drugi chłopak zbiegł do dorożkarza. W ulicy coraz widocznej już dniało i widoczniej też włóczyła się rozespana policja, mruczący, a dziko spoglądający żołnierze.

W oczach Anny na widok tych ludzi coraz gorętszy błyskał zapał, rodziła się chęć zemsty.

Przybyli bez przeszkody do drzwi, które już były przemknięte. Anna pierwsza wpadła na górę; zapał, który ją prowadził i trzymał, starczy! aż do drzwi, tu zrobiło jej się słabo, zatrzymała się, drżącą ręką na próżno szukała klamki. W pierwszym pokoju ciemno było jeszcze, brzask dnia, wpadający przez okna, słabo go ledwie rozświecał; Jędrzejowa otworzyła im sama, a postrzegłszy Annę, rzuciła się jej plącząc na szyję.

— O, niech ci Bóg nagrodzi!… Chodź!… Jak spojr2y na ciebie, sił mu może przybędzie.

Wydała się w ten sposób, że wiedziała o wszystkim; ale w tej chwili udawanie było niebezpieczeństwem. Franek drzemał, ból jednak ciężki usnąć mu nie dawał… był strasznie blady. Gdy Anna weszła na palcach, nie widząc jej, poczuł ją i zerwał się z okrzykiem słabym. Oczy mu zapłonęły., drugą rękę położyć musiał na sercu.

— Anna! — zawołał głosem cichym — Anna!

— To ja! To ja!

Ale zbliżywszy się, ujrzawszy go, biedne dziewczę, któremu na Izy zbierało się od pól godziny, rozlała się płaczem powstrzymywanym na próżno, zakryła sobie oczy. Gdy je podniosła, ujrzała Franka zaczerwienionym, odżyłym; szukał jej ręki, aby ją do ust przycisnąć.

W milczeniu spotkały się ich oczy przez łzy i żadne z nich nie poskarżyło się na tę boleść, której winni byli chwilę niebiańskiego szczęścia.

— Franku! Bracie! — rzekła Anna — zdobądź się na siłę… Wstań! Musisz stąd wyjść. Mamy dla ciebie schronienie bezpieczne… Trzeba uciekać, dopóki całkiem nie rozednieje. Oto twój przyjaciel… dorożka czeka cię na rogu Świętojańskiej ulicy… My ci pomożemy… wszystko drzemie… przepuszczą nas… Będzieszże miał dość siły ?

— Przy tobie! — zawołał Franek, podnosząc się.

Ale w tejże chwili osunął się na łóżko i pobladł. Złamał go straszliwy ból w ręku; zacisnął zęby, zmarszczył czoło, wstał powtórnie; zachwiał się, lecz z pomocą przyjaciela i Anny zrobił kilka kroków. Jędrzejowa stała nieco opodal, płacząc, łamiąc ręce, szepcząc modlitewki.

— O! Pragnęłabym, żeby stąd uszedł, i nie mogę się z nim rozstać!… Jak on pójdzie, to biedactwo, straciwszy tyle krwi?… Jak mnie tu samej pozostać?!

— Pani przyjdziesz do niego, ile razy się jej podoba.

— Ja panią zaprowadzę — dodała Kasia po cichu.

— Spiesz się! — szepnęła Anna. — Dnieje… Dnieje!… Poznają rannego po twarzy, po chodzie.

Nie było pożegnania z matką ani dłuższej rozmowy; coraz bielszy dzień zaglądał do okien, musiano pospieszać. Franek z pomocą Anny narzucił na ramiona płaszcz i posunął się ku drzwiom, ale w głowie mu się kręciło i nogi mu się trzęsły.

— Siły, bracie! Trochę! Tylko trochę! — mówiła Anna, podprowadzając go. — Zbierz się na nią… Kto chce, ten może.

Franek się uśmiechnął smutnie… szedł… Jędrzejowa prowadziła go, przeżegnywając, aż do wierzchołka wschodów; tu stanęła. A gdy jedyne jej dziecko znikło w ciemnościach, długo stała tam jak wkuta na progu; potem przyszło jej na myśl, że go jeszcze przez okno zobaczyć może w ulicy, i pobiegła do okna. Wychyliła się przez nie; ujrzała go z Anną idącego powoli… mijali straże… znikli.

Staruszka padła na kolana przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej i zemdlała.

A! Kto nie przebył z nami tych chwil, tego ciągu lat dwóch; kto przywykł przypatrywać się tym wypadkom przez szkło uprzedzeń, wzgardy, chłodu i urzędowego potępienia, ten nie pojmie nigdy podniesienia ducha i olbrzymich ofiar, które ono codziennie rzucało na pastwę ślepym mordercom. W którymkolwiek z nich ludzkie jeszcze biło serce, ten wolał odjąć sobie życie, pójść sam na męki, niż być wspólnikiem katostwa; ale wielka większość zatwardziałych egoizmem, strachem, pychą, śmiała się z tego, przed czym klękać powinna była. Ci męczennicy i święci wysznurowanym adiutantom pałacowym wydawali się demagogią, szują, buntownikami. W kołach urzędowych uczucia miłosierdzia, sprawiedliwości, rozsądku nawet — nikły przez niewolnicze, bałwochwalcze poszanowanie dla silniejszych ciemięzców.

Od małego dziecka do starca wszystko było gotowe na śmierć, szło na nią spokojnie, bo z tą pewnością w duszy, że ginęło dla prawdy… Czy kaci mieli toż samo uczucie? Ten sam spokój?

Jędrzejowa biały, jasny dzień nieco uspokoił. Kasia dała jej znać, że Franek był bezpieczny; biedna wdowa odetchnęła i zaczęła machinalnie powracać do powszedniej pracy. Zakrzątnęła się około izby, w której widoczne były ślady wczorajszego nieszczęścia. Uprzątniono pierwszą; gdy weszła do drugiej, gdy ujrzała na podłodze zastygłą czarną plamę krwi synowskiej, pozostałe jeszcze rozrzucone odzieże, płótna zbroczone i wszystko, co tu przypominało Franka… łzy się jej puściły znowu… biedna kobieta załamała ręce jak w pierwszej chwili, gdy syn jej wpadł zbroczony. Obraz wczorajszy odnowił się w jej oczach, niebezpieczeństwo powróciło na myśl.

Ale potrzeba było uprzątnąć co najprędzej, bo wieści chodziły, że od rana domy przetrząsano. Kaśka pospieszyła wszystko pozbierać, pomyć, pochować.

Było już po dziewiątej, gdy Jędrzejowa usłyszała stukanie do drzwi i kilka głosów w sieni, domagających się otworzenia; przeczuła policją, której się spodziewała.

— Proszę no prędzej otwierać!

— Otwieraj, bo drzwi wyłamiemy!

Kasia otworzyła. Weszły jedna za drugą pochmurne figury zwycięzców; cyrkułowy komisarz, zimny, sztywny i czujący ogrom i wagę swojego posłannictwa, które mu dawało niemal prawo życia i śmierci; jakiś drugi mężczyzna wpół mundurowo ubrany, z obliczem uśmiechniętego kota, który trafił na trop myszy, i żandarm, wąsaty, namarszczony, coś na kształt przebranego w mundur drapieżnego zwierzęcia, któremu życie nadało charakter psa gończego, naszczekującego nawet gdy nie ma na co.

— A! Dzień dobry, mospani Jędrzejowa! — odezwa! się cyrkułowy. — Przepraszam za ranną wizytę bez zameldowania! — dodał szydersko. — A gdzie to syn waćpani?

— Mój syn od kilku dni już na wsi! — odpowiedziała spokojnie matka pobożnym kłamstwem.

— Dokądże to?… Do dóbr swoich pojechał? — przerwał szydersko komisarz.

— Co tam asani pleść będziesz!… Franciszek Plewa — dodał drugi, czytając z karty — uczeń Szkoły Sztuk Pięknych, lat dwadzieścia i… to on!

— A tak, to on! — rzekł cyrkułowy.

— Ale go nie ma, powiadam; na wsi! — przerwała Jędrzejowa.

— Niechże waćpani nie łże! — krzyknął surowo żandarm. — Jego widzieli wczoraj, jak niósł chorągiewki z orzełkami, a potem się bił z żołnierzem. Są świadkowie!… Gdzie syn?!

— Od kilku dni, powiedział mi, że jedzie na wieś z kolegą; nie widziałam go!

— Z jakim kolegą? — zapytał wicemundurowy*.

— Albo tam ja ich wiem?!

— Jak to, żeby troskliwa matka nie wiedziała dokąd syn pojechał?!

— Cóż to, on małe dziecko? — obruszyła się Jędrzejowa.

— Ale to kłamstwo! — rzekł cyrkułowy. — My wiemy, że wczoraj się dobrze uwijał i był ranny.

— Ano, to lepiej wiecie niż ja!… Dajcież mi pokój! — krzyknęła Jędrzejowa w gniewie.

— Widzisz aspani — rzekł zimno urzędnik w wicemundurze — gdybyś asani nie wiedziała istotnie, co się z nim dzieje i gdzie on jest, tobyś się strwożyła sercem matki, dowiadując się, że raniony… A co? Hę?… I ja przecież mam dzieci — dodał, tryumfując ze swej przenikliwości mundurowy psycholog.

— Gdybyś miał serce ojca, nie prześladowałbyś serca matki! — odparła Jędrzejowa. — Dajcie mi pokój.

Żandarm i ci ichmość spojrzeli po sobie; z kobietą nie było co gadać.

— Dajcie jej pokój! — rzekli do biuralisty, który stał gotów do dalszej indagacji. — Trzeba go szukać; on tu być musi. Był mocno ranny, powiadają… nie mógł ujść… Gdzieś go schowali.

I poczęli chodzić po kątach.

Mundurowy miał oczy kota; dostrzegł drzwiczki, otworzył je i zatrzymał się w progu, śledząc najmniejszą rzecz.

— Hm! — rzekł. — Świeżo zmyta podłoga!… Co to jest?

— A to ja, proszę pana, zawsze w ten dzień myję podłogę; a że panicza nie ma, umyślnie posprzątałam, bo to taki tam nieład… Boże odpuść.

Komisarz, wicemundur i żandarm obeszli pokój. Indagator zastanowił się przed obrazem, począł kiwać głową, pokazując go żandarmowi.

— Oho! co to oni malują!… Patrzaj waćpan, co to oni malują!… To jest malowanie przeciwko rządowi. Ta kobieta, ten sęp czarny… Ot! jaki to duch panuje między nimi!

— Ale jego nie ma — rzekł żandarm. — Na co darmo czas tracić?… Chodźmy szukać gdzie indziej.

Mundur zielony zbliżył się z powagą do Jędrzejowej.

— Moja pani! — rzekł z tą łagodnością inkwizytora, którą przybierają, gdy chcą ż głębi serca dobyć ci tajemnicę. — Źle bardzo waćpani czynisz, że ukrywasz syna i jego rozpustę. Rząd jest łaskawy i sprawiedliwy, ale w interesie własnym tej młodzieży musi poskramiać tego ducha buntu, który grozi społeczeństwu… Waćpani syn dorobi się w końcu szubienicy.

— Wolałabym go widzieć na niej niż na twoim miejscu! — odparła owocarka, biorąc się w boki. — Dajcie mi pokój! — I wskazała im drzwi.

Biuralista pobladł, żandarm ściął zęby, cyrkułowy ruszył tylko ramionami.

— Tylko no bez tych wrzasków! — zawołał. — I asani możesz dostać się do Cytadeli.

— Winni i niewinni do niej idą; co to u was dziwnego? — odparła Jędrzejowa. — No, to pójdę!

— Już to asanią nie chybi!

I grożąc wyszli precz, dobijając się do drugich drzwi i plądrując po kamienicy.

Anna znużona, chora, pół żywa powróciła do ojca, który gderał na jej ranne wyjście, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć. Ufał jej wszakże i ani posądził o płochość.

Chodził tylko po pokoju, mruczał, zżymał się, spluwał, a wczorajsze wypadki i sen niespokojny wywołały w nim rozdrażnienie niezwykłe. Gdy Anna powróciła, zapytał jej tylko:

— A toż gdzie byłaś ?

— Nie pytaj, mój ojcze! — odpowiedziała mu spokojnie. — Chodziło o ocalenie człowieka, pomoc kobiety była potrzebną.

— Jeszcze i ty mi się w co wplączesz!… Co to takiego?… — mruknął Czapiński. — Do czego to?

— Ojcze, musiałam! — mówiła Anna, padając na krzesło. — Nie gniewaj się, proszę, a wierz mi trochę!…

— Ale mi choć powiesz, co to było takiego?

— Teraz nic, później wszystko.

I dziewczę wybiegło płacząc, a stary emeryt ruszył tylko ramionami i pokiwał głową.

— Jeszcze i mnie starego w co wplącze! — rzekł.

Na te słowa właśnie drzwi się otworzyły i twarzyczka uśmiechnięta pana Edwarda wsunęła się do pokoju, a za nią młodzieniec, którego ranna wizyta ciekawością, z jaką się dokoła oglądał, zdawała się tłumaczyć.

— Cóż pan mówi o wszystkim wczorajszym? — spytał.

— Byłeś tam pan?

— Ja?… ja byłem na posiedzeniu Towarzystwa. Tam przecie nie było ludzi porządnych: hałastra, dzieciaki, przekupki… Myśmy obradowali nad wykupem czynszów… Ale cóż pan powiada, jestże to rozum? Jest to zastanowienie? Oni gotowi Towarzystwo Rolnicze narazić. Muchanow tylko zęby ścina. Towarzystwo… komitet…

— E! — syknął zniecierpliwiony profesor — już to wasze Towarzystwo swoje podobno zrobiło. Co po trupie, kiedy tylko śmierdzi… choćby był najukochańszy za życia!

— Jak to, profesorze? O! czuję w tym wpływ panny Anny!

— Wpływ na mnie! — oburzył się, śmiejąc głośno, Czapiński. — Gdzieżeś to słyszał, by jaja kury uczyły?

— A dziś to tak jest, panie profesorze!

— Ale nie u mnie! — odparł profesor. — Towarzystwo było instytucją śliczną, pożyteczną, zacną, ale dziś rozprawiać o nawozach i wykupie, kiedy w mieście krew się leje, to już gorzej niż bezczucie… Sami na siebie wyrok piszecie… Róbcież co!

Edward milczący, poważny, jak zawsze gdy usiłował udawać bardzo rozumnego, przybrał postawę pięknego urzędnika, znanego z czarnych oczów i łysiny, i odparł z powagą:

— Robimy, co możliwe, i jak senatorowie rzymscy, gotowiśmy na krzesłach naszych kurulskich…*

— Gotowiście się dać otoczyć żandarmami dla bezpieczeństwa — rozśmiał się profesor.

— Cóż? Czy mamy pójść się bić na ulicę? — spytał Edward.

— Jeszcze nie — rzekł Czapiński — ale moglibyście choć wyleźć z gnojów i czynszów, kiedy was tam kupa, odezwać się przecie, że i wam, i krajowi czegoś braknie.

Edward przybrał minę tajemniczą, zawsze na wzór fizjognomii którą naśladować lubił, i rzekł:

— Zrobi się, co będzie można, ale ta ulica! Ta ulica! Co pan na to mówisz! Dzieci, studenci, uliczniki!

— Tak! ja się dziwię także, iż na to zeszło… ale nic nie robiąc, samiście sprawę rzucili w ręce dzieci — to nie ich ale was potępia! Czytajcie historią: gdy książęta nic nie robią, występują z tłumów Masanielle*, gdy starzy milczą, krzyczą młodzi… a gdyby młodość zamilkła, zawołają o pomstę do niebios kamienie.

— Przyznam się panu, że nie wiem, co już odpowiedzieć — rzekł Edward — tak znajduję pana dziś dziwnie usposobionym; nie zrozumiemy się.

— Zdaje się — rzekł trochę szydersko profesor, zażywając tabakę.

— Po wczorajszej nauczce, zdaje się, że to się już nie powtórzy — rzekł z przyciskiem.

— Myślicie?

— Dobrze ich tam przetrzepali.

— Kilku poraniono… zabito nawet.

— Bajki! Płazowano tylko… pognieciono.

Czapiński nachmurzył się i zamilkł, przeszedł się po pokoju.

— A co tam? Zimno na dworze? — spytał.

Edward, zdziwiony nagłą zmianą rozmowy, nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Zimno? Tak… wilgotno… A panna Anna?

— Panna Anna zmęczona, całą noc nie spała po wczorajszym strachu.

— Może tam była?

— Nie, ale patrzała się na tę tragedią z rogu ulicy, a krzyk i wrzawa aż do nas dochodziły; uciekających wielu przez Piwną biegli pod naszymi oknami.

Edward nic już nie odpowiedział.

— Dziś zapewne macie panowie jakieś posiedzenie, idźcież na nie — rzekł profesor, pozbywając się go widocznie.

— Moje uszanowanie pannie Annie.

— Bardzo dziękuję w jej imieniu… dzień dobry.

— Dzień dobry.

I Edward wyszedł bardzo kwaśny. Pocieszało go to, że się musiał wydać wyższym nad gawiedź uliczną.

Franek po śnie, który go nieco pokrzepił, po nowym opatrzeniu rany, z południa był trochę lepiej, uczuł, że młodość przemoże to niebezpieczeństwo, do piersi wstąpiła jakaś nadzieja; niepokoił się tylko tym, że właśnie nadchodziła chwila działania, dla której był już straconym.

W sąsiednim pokoju szeptano, odbywały się widocznie narady, wiedział zresztą, że po wczorajszej porażce, jutro, nim się Towarzystwo rozwiąże, spróbuje miasto raz jeszcze powołać je z sobą do czynu… A jego tam nie będzie.

Gdy tak pogrążony w dumach siedział, ku wieczorowi Anna, której niepokój w ciągłe się łzy rozlewał, nie wytrzymała, żeby się nie dowiedzieć o przyjacielu: przybiegła śmiała, bo czysta na sumieniu, do łoża chorego sama jedna, aby go słowem pociechy orzeźwić.

W tej maluchnej izdebce, o mroku, jakże ich cicha rozmowa spokojną była i słodką.

— Otóż — rzekł powoli Franek, biorąc jej drobną rączkę, którą do ust przyciskał — otóż, całe może szczęście nasze, całe szluby moje, całe życie, Anno droga! Kto wie, co będzie ze mną, kto wie, co z nami? A ta godzina, którą dla mnie odkradasz, nie lękając się ludzi, obmowy, posądzeń, nie wzdrygając patrzeć na cierpienie… o, to niebieskiego szczęścia godzina! Ja jej nigdy, nigdy nie zapomnę! Nie jestże to najczystszy kwiat tego, co ziemia i życie dać mogą? Wierz mi, nawet ta słabość, rana, to kalectwo moje coś dodają do tej szczęśliwości — jam rad, żem ranny.

— Mój drogi — odpowiedziało dziewczę — ja bym wolała mniej dziś tego szczęścia, krwią tak gorzko zaprawnego, a ciebie za to widzieć takim, jakim byłeś, nie z tą boleścią, którą musisz tłumić w sobie, która ci na twarz mimo twej woli się wybija. Nie mów, marzmy o przyszłości, uspokój się.

— Cóż się dzieje w mieście?

— Miasto spokojne, ale drży…

— Spokojnym być nie może.

— Mówię ci, pozornie przynajmniej żadnego śladu ruchu, jak gdyby wszelką myśl manifestacji odrzucono.

— Cóż? Chybaby zmieniły się plany?

— Zdaje się… śpij, odpoczywaj i myśl o twoim obrazie.

— A! Czymże go malować będę! Ręka, kto wie, czy się podniesie, a przynajmniej nierychło.

— O, zobaczysz! Młodość czyni cuda.

— Tak! Na to też cudu potrzeba, bo czuję ją martwą i jakby nie moją — nie mówmy o tym.

— Nie mówmy.

Ale nie mówiąc o kraju ani o sobie, ani o miłości — bo wszystko rozgorączkowywało — w końcu mówić nie było o czym. Potrzebneż tam słowa, gdzie nie ma nic wymowniejszego nad oczy i wejrzenie?

Chwila niepostrzeżenie upłynęła do mroku, trzymali się za ręce, Franek był blady, ona płakała, ale odwrócona do okna, sądząc, że łzy te niepostrzeżone przepłyną, nie ocierała ich nawet, aby się nie zdradzić tym ruchem; dopiero przy pożegnaniu postrzegł je Franek… i jemu z męskiej powieki wytrysła kropla rosy niebieskiej.

Jakoś dziwnie pożegnali się smutno.

Ledwie odeszła Anna, Młot się wcisnął do pokoiku; rany jego już były pozalepiane, pod pozorem fluksji zawiązał się chustką czarną, nogi mu tam czymś odsmarowali i nieźle nawet chodził — nie było czasu odpoczywać. Młot przodkował, a bez niego nic się nie działo; od południa więc był już w obrotach. Krzepił się to kieliszkiem wódki, to jadłem, to rozgorączkowaniem umyślnym. Żelazny to był, choć pozornie mały i słaby człowieczek, a dziecinna minka pokrywała w nim nieprzełamaną energią.

— No, dobry wieczór! — rzekł wchodząc. — Cóż ty? A jak ręka?

— Ano, wisi sobie, jest tam jakaś jej reszta, ale podobno niewielką już z niej mieć będę pociechę.

— Żartuj sobie z tego! Gdyby ci nawet ta odpadła, w tym wieku… ba! Druga ci gotowa odrosnąć; ja wczoraj czułem się wniwecz zgnieciony, porąbany jak łupina od orzecha, którą w tłuczku ściśnięto, dziś znowu jestem… jakbym się dopiero narodził.

— Szczęśliwy… ja dużo krwi straciłem.

— Odrobisz ją… Serce ci bije, prawda? Wiesz przecie, że serce ją fabrykuje; spodziewam się, że w tak porządnej fabryce rzeczy pójdą, jak się należy… Ale mi żal, żal ciebie, że ty nie będziesz z nami!

— A! Jutro więc będzie coś? — zapytał Franek.

— Spodziewam się! Demonstracja olbrzymia, przepotężna! Naprzód nabożeństwo na Lesznie za poległych z dwudziestego piątego…

— Poległ kto?

— Podobno kilku z ran umarło, ale o to mniejsza… Z Leszna wyjdziemy na Stare Miasto; tu mamy przygotowane obrazy, obrazki, krzyże; przecież Moskale, co się na orły porywają, na godła Chrystusowe rzucić się nie mogą; myślę, że to nas od krwawych scen ocali. U Bernardynów sposobi się pogrzeb na ranną godzinę poczciwego jednego Sybiraka, orszak ze Starego Miasta połączy się z nim, pójdziemy do Pałacu Namiestnikowskiego i zmusim tych trutniów do jakiegoś stanowczego kroku… przecież i w ich żyłach nie woda płynie, a byle iskra…

— O, nie mówże mi! Ja tu w łóżku, bezsilny, w takiej stanowczej godzinie — to okropnie.

— Pokutuj za to, żeś gorączka, gdy Bóg da tryumf, pójdziesz z tryumfem w wieńcu laurowym.

— Tryumf! — przerwał smutnie Franek. — Czyż i ty możesz mówić o tryumfie? Czyż my, biedni, spodziewać się go, marzyć nawet o nim możemy? Czyż dla niego pracujemy? My idziem na męczeństwo, na śmierć, aby dać świadectwo prawdzie!

— Tak, i mimowolnie zwyciężym! — dodał Młot. — Jestem pewny, tylko razem, tylko śmiało, jak mówi rusińska piosneczka.

— Nie… padniemy! — rzekł malarz. — Ale z pociechą tą, że po trupach naszych przejdzie kiedyś orszak zwycięski.

— Nie będę się sprzeczał z tobą, ale cóż mówisz o projekcie?

— Wszystko dobre — odparł Franek — tylko mi się nie podoba ranek, wątpię, żeby się to udać mogło. W biały dzień ludzie są zawsze mniej śmieli, mów, co chcesz, i godziny wpływ swój mają. Dużo ludzi, co by w nocy poszli, w blaskach słonecznych zlękną się szpiega i zdrajcy.

— Może ty i masz słuszność; jako malarz musiałeś się zastanawiać nad efektami słonecznymi — zażartował Młot. — Ale tu periculum in mora*… O południu posiedzenie Towarzystwa Rolniczego się zamyka, obywatele i komitet gotowi są natychmiast pójść w rozsypkę i zniknąć… Wszystko przepadło. Trzeba więc uprzedzić południe, a zelektryzujemy naprzód rannym nabożeństwem na Lesznie.

— Daj Boże!… Czegoś smutno.

— Wielka rzecz!… Jesteś na kleiku i na romansie, są to dwie rzeczy osłabiające — zaśmiał się Młot. — Ja, przyznam ci się po cichu, miałem i mam serce paskudnie miękkie: każda twarz kobieca jest dla mnie snem o miłości… A! tak bym się wściekle kochał! Ale wiem, że gdybym się dopuścił kochania, ojczyzna szłaby po kochance; tego nie chcę i dlatego nie widuję innych kobiet nad te, w których z najlepszymi chęciami kochać się niepodobna… Przede wszystkim ojczyzna! Franek się tylko uśmiechnął.

— Bądź co bądź — kończył młody chłopak — jutro wielka wyprawa, przechodzimy Rubikon… Moskale ogłupieją; coś wielkiego i stanowczego stać się musi. Siły ich nie są znaczne, będą się obawiali drażnić; my też dziś jeszcze nie możemy nic zrobić, ale odegramy praeludium* andante maestoso*… Dobranoc! Idę spać parę godzin, potem do roboty. Trzeba rozporządzić kohorty, rozesłać ludzi, rozgrzać serca i… przysposobić się do ucieczki; bo kto wie? A tu, przyznam ci się, kasa moja i patriotyczna wynoszą razem złotych ośm, groszy sześć. E, jakoś to będzie! Nie frasuję się. Dobranoc.

Ścisnęli się za ręce. Młot wybiegł, ale się zawrócił od progu.

— Hę! — zawołał. — Gdybyśmy oprócz dobrej nocy na wszelki wypadek powiedzieli sobie: do widzenia u Abrahama!… Mnie może co spotkać!

— A widzisz!… Nie kochasz, a marzysz nie wiedzieć o czym!

— Prawda! To głupstwo… Ale niech cię pocałuję w czoło; nie bój się, chorej ręki nie dotknę.

Gorący pocałunek położył mu na czole i znikł.

Widzenie Anny, rozmowa z Młotem, ból, choroba, tęsknota, wszystko to razem rozpłomieniło Franka. Pomyślał o matce, jakby ją przeczuł, bo właśnie i ona wsunęła się do jego izdebki.

Bała się ona zdradzić syna. Czując, że ruchy jej policja śledzić może, nie śmiała przyjść we dnie; ale od połowy dnia latała po mieście, przesiadając z dorożki do dorożki, aby pobałamucić szpiegów i odkryć, czy jej nie śledzą. Wchodziła do znajomych i wykradała się od nich tylnymi drzwiami; trzy razy przemieniała ubranie, na ostatek dobiła się do Smoleńskiego Hotelu, tu odprawiła dorożkarza, weszła aż na trzecie piętro w białej chustce, a powróciła osłonięta czarno i po ciemku dopadła schronienia syna.

Biedna kobieta była znużona, pot lał się z niej kroplami; przywykła do siedzenia, zdyszaną była i osłabłą. Franek, nie wiedząc o niczym, a widząc ją tak pomieszaną, ręce jej tylko całował.

— Co to ci, matuniu ?

— Ale co ma być? Zdrowam jak pień! A ty ? Jak tobie?

— Mnie doskonale! — rzekł Franek. — Tylko wolałbym był choć rękę stracić, byle nie dziś, nie teraz.

— Czemu?

— O, wiem ja coś!

Stara się też domyślała, ale zaprzeczyła.

— Co ci się śni? Myśl lepiej, żebyś mi był zdrów, bo wiesz, że ty dla mnie całym światem… Dohodowałam się pociechy… Teraz jam stara, ty mnie musisz pielęgnować.

— Matuniu, nie przypominajcie mi tego! Gdy pomyślę, że może ręką władać nie będę!…

— Masz głowę… jużci i tej ręce tak się złego nic nie stanie. Bóg łaskaw na poczciwych ludzi!… A ja będę się tak modlić! Ale tyś tu sam! Chyba ja przy tobie zostanę; to ci choć poprawię pościel, przyniosę, co trzeba…

— O, co na to, nie pozwolę! — odparł Franek. — Dosyć, byś, matko, dziś w domu nie nocowała; już szpiegi wiedzieć będą… Potem do mnie tu na noc przyjdzie cyrulik i nic mi nie potrzeba! O, idźcie, matuniu! Idźcie, proszę, i spocznijcie!

Jędrzejowa westchnęła, chciała się choć popatrzeć na swe dziecię.

— To mi choć pozwól posiedzieć, dopóki cyrulik nie przyjdzie.

I zaczęła wyjmować różne drobne rzeczy, których nabrała z sobą po sklepach, wszystko, co sądziła, że jakąś dziecku ulgę i wygodę przynieść może. Sok, bułki, owoce, jakiś rosołek w garnuszku, który gotowała sama — były to macierzyńskie pomysły serca, na które nikt oprócz kobiety i matki zdobyć się nie może. Ustawiała to, poprawiała poduszki, porządkowała w izdebce, aż nareszcie nadszedł cyrulik. Był to znak do odejścia.

Jędrzejowa ucałowała syna w milczeniu, zawiesiła mu na szyi relikwie świętego Bonifacego, przeżegnała krzyżem świętym, zapłakała… trzy razy wracała ode drzwi, aż nareszcie, zdobywszy się na siłę, wysunęła z domu, skręciła przez Dziekankę, przez Saski plac, Wierzbową, Bielańską i Długą, kołując, nim do domu doszła. Chciała zmylić szpiegów, choć zapewne na ten raz mieli oni co innego do roboty.

Cyrulik, który się podjął chemie pilnować w nocy chorego, był to mały człowieczek, kuternoga na nieszczęście, ale mający w sobie nieco cyrulicznego dawnych czasów charakteru. Niepowstrzymany gaduła, wesół jak szczygieł, żartobliwy, znał miasto, ludzi, ulice i swoją kochaną Warszawę na palcach; złośliwy był nieco, ale w gruncie poczciwy.

Z okrutnego łobuza wyrósł na rodzaj trefnisia, a łotrostwo młodości, po którym pamiątkę nosił, okulawiony swawolą, całe dziś przeszło do gęby i języka. Niedowiarek i pobożny, miał swoją warszawską, tę poczutą więcej serdecznie niż wyuczoną wiarę poczciwą, która się o dogmat nie bardzo troszczy, a wszystko mierzy uczynkiem.

Jak wielka większość naszej ludności, cyrulik sądził się katolikiem i był nim, ale z księży żartował, jak skoro poczuł, że nie byli mu tacy, jak potrzeba, od kościoła gotów był uciec, gdyby mu w nim Moskal zaśmierdział, i nie tyle mu szło o obrządek, ile o chrześcijaństwo w sercu, o miłość, o ofiarę.

Jak wielka większość był demokratą, nie uczonym z książki, ale z tradycji, nie lubił tego, co się pięło do góry, choć szanował to, co z cnoty wyszło na wierzch; drwił sobie z oznak urzędowej wielkości i miał się za równego bodaj najwyzłacańszemu senatorowi, a za lepszego daleko od niedobrego króla.

Do fanatyzmu, do posłuszeństwa ślepego zaprząc go nie było można; chciał wiedzieć, co i dlaczego robił, a pójść ślepo nie mógł, chyba za tym, komu by wierzył ślepo.

Zwał się Polikarp Feder, ale od roku czy więcej dobrowolnie przedzierzgnął się na Federowskiego, żeby na Niemca nie wyglądać. Polak był zagorzały, o tym nie ma co i mówić. Urodzony z Polki, żonaty z Polką, wychowany w Polsce; słowa po niemiecku nie umiał, choć pradziad jego jeszcze praktykował w Norymberdze.

— No, co tam, paniczu, rączka?— zapytał siadając.

— Cóż, kochany panie Federowski, boli; powoli…

— Ano, to dobrze, że boli; to znak, że żyje! Gdyby nie bolała, gorzej by było!

— Zapewne.

— Może by przewiązać bandaże? Ścierpła? Nie?

— Trochę, ale dajmy jej pokój.

— Chcesz pan spać? — zapytał.

— Ot, nie!

— Potrzeba by zasnąć, ja tu posiedzę; rękę wygodnie położyć, o niczym nie myśleć, a broń Boże o tej pięknej panience, co tu była! — uśmiechnął się Federowski. — Tego doktor zakazuje, bo się rana zapala.

Franek się uśmiechnął także.

— Mój panie Polikarpie! — rzekł. — O tej pannie myśląc, człowiek się tylko uspokaja; to anioł!

— Przepraszam… nie wiedziałem! Teraz, to widzi pan, gdy się anioły poprzebierały po cywilnemu, ani ich poznać.

— Chce się jeść? — spytał po chwili.

— Nie, mój panie Federowski, nic a nic!

— E, to nic nie szkodzi! Jeść nie jest koniecznością, ale zasnąć byłoby nieźle, choć i do tego nie potrzeba się przymuszać… Co bym to ja panu powiedział, żeby pana zabawić?

— A możnaż się teraz bawić — zapytał Franek — kiedy całe miasto drży od bólu i gniewu?

— A, to prawda!… Kipi, nie drży… jeszcze trochę, a garnek zbieży i ukrop moskiewskim kucharkom ręce poparzy!

Pomimo rany i znużenia sen jakoś nie brał Franka; poczciwy Federowski siedział przy nim, to milcząc, gdy widział, że się zdrzemnął to go bawiąc przerywaną rozmową, gdy oczy otworzył; ale spoza jego wesołości szczęśliwej czuć było przeglądającą troskę serdeczną o chorego, o kraj, o miasto, o przyszłość.

Pytał się też Franka o wszystkie nadzieje, o jakich słyszał dla Polski, a którym jeszcze jakoś nie mógł uwierzyć.

Nad rankiem dopiero oba, chory i lekarz, głębokim snem zasnęli; a Federowski, przebudzony o białym już dniu, spokojny, bo zobaczył Franka odpoczywającego bez gorączki i oddychającego swobodnie, wymknął się do domu.

Ranek dnia tego wstał jasny i piękny, ale chory, który niewiele spał w nocy, teraz po znużeniu i wrażeniach nie mógł się tak łatwo przebudzić. Cały już dom był w ruchu, a on spał jeszcze i spał długo, długo.

Sen ten jednak przelatywały mary dziwne, pozostałości dni poprzednich, sceny z owego wieczora dwudziestego piątego na Starym Mieście, przechadzki z Anną, ściganie policji, tumulty w mieście, jakieś procesje z krzyżami i walki ze wściekłą dziczą. Franek czuł się ciągle pośród nich, ale bezwładny, miotany falą ludzką i niemy. Rwał się, aby być czynnym, lecz ręce miał skrępowane, usta związane, kule u nóg przykute. Z coraz przykrzejszą zmorą miotając się we śnie, Franek zbudził się nareszcie bardzo późno, dziwiąc się, gdy przez jedyne okienko ujrzał szeroko wpadający promień jasnego słońca, z którego wniósł, że ono było już wysoko, że nadchodziło południe. Cisza dziwna zdawała się niezgodną z porą dnia, w której zwykle ta część miasta bywa bardzo ożywioną i hałaśną.

Po ciszy nastąpił szmer jeszcze niezrozumialszy dla przysłuchującego się Franka, potem wykrzyk jakiś daleki, jakby tysiące zmieszanych razem głosów w wielki chór zgrozy. Nie mogąc rozpoznać nic, dziecko Starego Miasta poczuło serce bijące w łonie, domyśliło się stanowczej godziny.

A tu nikogo dokoła, od kogo by się coś dowiedzieć, zapytać!…

I bezwładnemu potrzeba było tak pozostać ze śmiertelną obawą o swoich, w niewiadomości ich losów. Wytężył ucho… Krzyki coraz wyraźniejsze dawały się słyszeć z dala; potem jak burza przelatujące szumy kopyt końskich, tętniących na bruku, potem wrzawa daleka i znowu cisza grobowa.

Widocznie w mieście rozpoczynała się ta scena, o której wczoraj Młot powiadał.

Franek cierpiał, pot zimny oblewał mu skronie, spróbował się ruszyć, wstać i poczuł, że miał na to dosyć siły; przyszedł mu na myśl przyjaciel, który, ranny także, uczestniczył jednak w sprawie; a on, on leżał pieszcząc się na łożu.

— Któż wie? — zawołał. — Widok rannego, jak ja, może by do zemsty obudził, może by dodał odwagi, zapału, a ja tu szczędzę siebie i odpoczywam. Przyszłość i tak niepewna… O, gdybym mógł pójść do nich i stanąć w szeregu, zobaczyć, krzyknąć z nimi razem i jednym więcej głosem rozpaczy dorzucić do tego wielkiego chóru!

Niecierpliwość jego rosła, Franek rozpłomieniał. W tej chwili krzyk bliższy, wielki, bolesny dał się słyszeć od strony Zamku i włosy powstały mu na głowie.

— Zginąć z nimi! zginąć! — zawołał i wstał na nogi. Młodość i zapał natchnęły go siłą wielką, nie czuł już bólu w zranionej ręce, która wisiała obwinięta na temblaku, rzucił się z łóżka, płaszcz leżał koło niego, zdrową ręką nasunął go sobie na ramiona, porwał czapkę i nie myśląc, co czyni, posłuszny instynktowi tylko, który mu iść kazał, skoczył do drzwi — otworzył je; w domu było zupełnie pusto, nikogo; kto żyw, wybiegł na ulicę.

— I ja tam być muszę, gdzie moi! Bodaj zginąć z nimi, ale razem! — zawołał.

Opierając się ręką o mur, zbiegł ze wschodów, choć zawrót głowy go przestrzegał, że nie mógł tam nic przynieść w pomoc prócz cicho bijącego serca.

Wszystkie drzwi stały na rozcież otworem, co żyło, było na ulicy, cisnęły się tłumy przez wąskie przejście z Bednarskiej, około Dobroczynności, na plac przedzamkowy. Franek orzeźwiał powietrzem, słońcem, które jasno przyświecało tej scenie, i powlókł się cały drżący za drugimi. Ścisk był ogromny, trącano go w chorą rękę, ale on już nic nie czuł.

— Moskale! zbójcy! — wołano. — Porąbali krzyż! Rozbili obraz Matki Boskiej, zabito księdza! Wdarli się do kościoła!

— O Jezu, czyż nie spuścisz na nich ognia z niebios! O ratuj nas, Matko Najświętsza!

Kobiety płakały, młodzi wrzeli.

— Idźmy! Idźmy! Dajmy się im wszyscy pozabijać! — krzyczano, — Niech hańba i pomsta ich ściga za męczeństwo bezbronnych, niech świat się dowie, co cierpiemy! — odzywały się głosy z tłumu.

Franek nic dostrzec nie mógł jeszcze, chwytał wyrazy i z nich tylko domyślał się sceny, która nareszcie, gdy się jakoś przez tłum przebił, cała odkryła się jego oczom.

Przed kościołem Bernardynów stał wywrócony wóz żałobny, miotali się koło niego brodaci Kozacy, rozpędzając tłum, który nabiegał i kupił się, zamiast rozpraszać.

Plac zewsząd się ludem napełniał, ulice były nim zalane, od strony Zamku wojsko się skupiało, biegli konni po rozkazy i powracali z nimi, miotając się na lud — widoczne już było przygotowanie do zbrojnego wystąpienia. Od zwężonej przy domu Malcza* ulicy tłum był najgęściejszy i jeszcze się co chwila powiększał, jakby przeciw wojsku stojąc umyślnie; w domach otwarte okna, tysiące głów, tysiące okrzyków zgrozy. Młodzież, dzieci, ulicznicy miotali się z gołymi rękami naprzeciw tych zbrojnych tłumów, które stały jeszcze osłupiałe… i szyderskim śmiechem urągali się bezsilności siły.

Franek, nie zważając już na nic, przybliżył się szybkim krokiem do tłumu stojącego przed domem Malcza — poczuł się silniejszym, gdy się ujrzał otoczony gorącą młodzieżą. Młot go zobaczył i osłupiał, podniósł ręce, chciał krzyknąć, ale nie było czasu na powitanie i rozmowy; w tej chwili piechota od Zamku żywym krokiem zaczęła postępować, jakby dla rozbicia coraz wzrastających tłumów — stanęła! Krzyk jakiś wyzywający dał się słyszeć z obu stron i nim uwierzono w to, że mogli strzelić do bezbronnych, sprofanowawszy krzyż — już suchy strzał rozległ się po całej linii. Siny obłok dymu rozdzielił napastników od ofiar.

Wojsko i rząd, co nakazał tę barbarzyńską egzekucją, byli pewni, że jeden strzał rozproszy te kupy i powściągnie.

Stało się całkiem przeciwnie — cud w dziejach prawie niesłychany. Silni po wystrzale uczuli się słabymi, a lud męczeństwo powitał okrzykiem tryumfu. Strzał ten mówił światu, że Rosja nie panowała w Polsce, tylko siłą, kulami, gwałtem.

Z całego miasta tłumy lać się na plac zaczęły, wojsko stało osłupiałe, nie wiedziało, czy dalej iść i mordować, czy ustąpić. Była chwila popłochu, zwątpienia, wśród której lud Warszawy pochwycił należne jego bohaterstwu zwycięstwo. W tej grupie, gdzie stał Franek, dały się słyszeć krzyki, kilku ludzi padło, natychmiast tłum porwał okrwawione ciała i poniósł je jako sztandar zwycięski. Jedni z nimi biegli do Towarzystwa Rolniczego, które przy odgłosie strzałów ratowało życie i cum omni formalitate* zamykało posiedzenie, zapieczętowane krwią kilku gorętszych członków stowarzyszenia; drudzy obnażone trupy z rozdartymi piersiami nieśli po mieście.

Moskwa słupiala — potrzeba było wymordować wszystkich albo ustąpić. Gorczakow*, zmieszany, cofał się przed odpowiedzialnością rzezi, wolał uznać słabym i winnym.

Było to przyznanie wyższości męczeńskiego ludu, powiedzmy prawdę — szlachetne; zdradzało w nim i tych, co go otaczali, iskrę uczucia i wstydu. Następcy przeklinanego naówczas Gorczakowa i Muchanowa, doktrynerowie, którym duma zaamputowała głowy i serca — nie byli zdolni do tak ludzkiego a niepolitycznego czynu.

Warszawa krwią kilku ofiar okupiła chwilę życia, błysk swobody po wiekach niewoli.

Dzień ten opiszą kiedyś dzieje… my wrócim do naszej powieści.

W kilka godzin potem miasto pasowało się jeszcze w niemej walce z rządem, już coraz mięknącym, ale widocznym było, że zwycięstwo zostało po naszej stronie. Pod wieczór zebrani obywatele w Resursie* wydelegowali zmiędzy siebie posłów do księcia Gorczakowa; ten krok już był poczuciem siły, władza przeszła cała niemal w ręce kilku ludzi, którzy ją oddali miastu, zaklinając, abyśmy dowiedli, że się rządzić potrafimy. Wojsko skutkiem tych układów w Zamku, które były abdykacją rządu głupią, ale uczciwą, zaczęło powoli ustępować, ludność się uspokoiła; wpośród ciszy uroczystej ulic życie całe zbiegło do Resursy, do Europejskiego Hotelu, w którym złożono ciała poległych, do cichego pałacu Zamoyskich, w którym Towarzystwo Rolnicze radziło nad odzyskaniem utraconego stanowiska, nie nad ratunkiem kraju — kraj dlań stanowił komitet.

Tymczasem Jędrzejowa, jak skoro się uciszyło, pobiegła, aby zobaczyć się z synem, przecisnęła jakoś do domu i upadła na progu, zastawszy izdebkę pustą. Nikt nie wiedział, co się z Frankiem stało. Matce przyszło na myśl, że go Moskale z rana wyszukać musieli i zabrali, bo nie mogła przypuścić, by sam wyszedł.

Nie umiano jej tu o nim nic powiedzieć; cyrulik Federowski zaklinał się, że do białego dnia go pilnował, później nikt nie wiedział o nim, a Moskali w domu ani policji nie było. Staruszka leżała na wschodach, ręce rzuciła na ziemię, głowę na nich zawiesiła i płakała, rycząc i zachodząc się, biedaczka.

Z drugiej strony Anna, niespokojna także, z opowiadaniem o zwycięstwie szła do Franka, a zamiast niego znalazła matkę, leżącą i jęczącą boleśnie w progu.

— Co się stało? Franciszek? Gdzie jest Franciszek? — zawołała blednąc.

— Nie ma go! Nie ma! — krzyknęła matka z wyrazem tragicznej boleści, którą rozpacz tylko dobywa z piersi człowieka. — Nie wiem, nikt nie wie, co się stało! Chodź, panno Anno! Idźmy! Pójdziemy go szukać między trupami… Czy wiecie, kto zabity? Albo nie! Do Zamku! Do Cytadeli! Może go Moskale pochwycili… Nie wiem! A! ja nieszczęśliwa — ja nic nie wiem!

Z załamanymi rękami Anna stała niemal przed tą wielką boleścią macierzyńską, przy której bledła jej własna rozpacz — prawie nie wierząc uszom i oczom; łzy nagle rzuciły się jej z piersi wezbranych do powiek, a z nimi okrzyk:

— O, bohater mój! I boleść nawet nie potrafiła go przykuć do łoża… Chodźmy go szukać, chodźmy! — zawołała żywo. — Daj mi rękę, pani moja, pójdziemy razem, nic nam nie zrobią… my go musimy wynaleźć. Ale jakże on wstał? Jak potrafił wyjść? Niktże go nie widział, nie powstrzymał?

— Nikt! nikt! — powtórzyła, dźwigając się, matka.

Na tę scenę rozdzierającą Federowski nadbiegł powtórnie z dołu.

— No, kto by to pomyślał! — zawołał. — Gdybym wiedział, byłbym go na klucz zamknął!

— Resztą sił byłby drzwi wyłamał! — odparła Anna. — Ale nicże nie wiecie o nim ?

— Nic nie wiem, biegałem się rozpytać… nikt nie umie powiedzieć nic, widział go tylko chłopak, jak się zwlókł jeszcze przed strzałem i stał blady pod kamienicą Malcza!

— A! Tam, gdzie tych dwóch zabito! Kobiety zamilkły.

— Chodźmy! — przerwała matka. — Idźmy, prędzej, ja go znaleźć muszę, zobaczyć… On nie mógł umrzeć, on żyje, on się męczy, a mnie tam nie ma przy nim!

— I mnie! — cicho dodała Anna.

W milczeniu dwie nieszczęśliwe kobiety powlokły się razem przez ulicę ku Hotelowi Europejskiemu, którego niemy zastęp żołnierzy na koniach pilnował. Mimo to pełno było snujących się koło niego postaci. Miasto było uspokojone jakby gwałtem, który samo sobie dobrowolnie zadało, w ulicach pusto, żołnierstwo, upokorzone własną zbrodnią, milczące, powozy jakieś w cieniach mglistej nocy przesuwały się ku Resursie i po Krakowskim Przedmieściu. Pod hotelem konnica zapierała drogę, ale na jęk, który wyszedł z ust Jędrzejowej, otworzyły się szeregi i wpuszczono kobiety, domyślając się boleści wielkiej, którą jeszcze w tej chwili szanowano.

Anna i Jędrzejowa wcisnęły się przeze drzwi i z tłumem cichym, ale niespokojnym razem weszły do izby, w której leżały trupy. Tu panowała uroczysta cisza… Trochę światła, kilku ludzi posępnych, milczących na straży, w pośrodku ciała pięciu męczenników z piersiami pokrwawionymi. Rany zaschłe ledwie były widoczne; na zżółkłych twarzach zastygł wyraz boleści, z którym opuścili świat. Dziwnym opatrznego losu zrządzeniem w tych męczennikach lutowych* byli wybrańcy z całego społeczeństwa, jakby umyślnie wyznaczone ofiary: szlachcic, wyrobnik, student—młodzieniec, starzec, chłopię.

Te odkryte zwłoki, strzeżone przez nieznanych ludzi, stróżów z dobrej woli, budziły uczucie jakiegoś przestrachu, którym wszyscy byli przejęci; uroczysta cisza nocy zwiększała je jeszcze. Jędrzejowa i Anna zapomniały nieco o własnym cierpieniu wobec tych ofiar, których nie było rodziny, tylko naród przyznający je za swe wybrane dzieci. Ale oko ich, przebiegłszy trupy, wniosło pociechę do serca — Franka między nimi nie było — krótka radość, usłyszały obok szepczących i opowiadających sobie, że więcej daleko ofiar poległo, ale kupy ich posprzątane zostały i z kamieniem u szyi rzucone do Wisły, że rannych Moskale pochwytali do więziennych szpitalów.

Jędrzejowa poczuła znowu ściskające się serce, Annie oczy zaszły płomieniami oburzenia; ale obie stężały wobec tego widoku i nie śmiały ust otworzyć. One miały jeszcze choć promyk blady nadziei, a ci, do których te zastygłe należały zwłoki: matki, ojcowie, żony, siostry… nie mieli już żadnej. Jędrzejowa, ochłonąwszy nieco, uklękła się modlić. Jakiś słuszny mężczyzna przystąpił do niej z wolna.

— Pani moja! — rzekł poważnie — nie potrzebują oni modlitwy naszej; ich tam duchy męczeńskie dla nas i kraju wyżebrzą coś w niebie.

Stara poczęła płakać, Anna była drżąca; poczuła w sobie ten zapał, który niewiasty przetwarza w bohaterki; zrozumiała w tej chwili to, czego nie mogła pojąć nigdy: że i słaba kobieta chwycić może za oręż, jak owa matka czarnogórska, co straciwszy trzech synów, z rąk ostatniego porwała chorągiew. W głowie się jej zawracało.

Przykute do tych zwłok, których rozdarte piersi mówiły tak wiele o ojczyźnie, obie kobiety stały, nie wiedząc, co z sobą począć. Nareszcie Anna trąciła staruszkę i odezwała się do niej:

— Chodźmy!… Ktoś z towarzyszów widzieć go musiał!… Chodźmy, moja pani… tobie to tylko serce krwawi.

Prawie w tejże chwili przez tłum, który całą noc około zwłok wartował, aby ich nie pochwycono, przecisnął się Młot z podwiązaną twarzą; nie postrzegł on Jędrzejowej, ale ona go gwałtem chwyciła za rękę i głosem drżącym spytała jak Kaina:

— Mój syn!… Mój syn… Coś zrobił z synem moim? Blady, zmęczony młody chłopak obejrzał się; potrzebował chwili, aby oprzytomnieć i poznać kobietę; był przejęty, znękany, pomieszany, ale tryumfujący. Przyszło mu na myśl, że widział na chwilę Franka; ale przed matką uznał to koniecznym utaić.

— Cóż się stało? Czy wyszedł?

— Wyszedł, widać, na ulicę, posłyszawszy wrzawę… Nie ma go w domu, nikt nic nie wie.

Młot milczał, Jędrzejowa znowu płakała.

— Idź pani stąd! — rzekł cicho. — Patrzeć na to nie można długo. Zejdziemy na dół; są tam tacy, którzy nam może coś o nim powiedzą.

I sprowadził je do sali, po której szepcząc, gorączkowo rozmawiając, przechadzał się tłum wzburzony, kołysany jak fale, naradzający się, niespokojny. Młot pobiegł do jednego z towarzyszów i wrócił z nim natychmiast, mrugając na Annę.

— Nic nie wiemy — rzekł — o Franku; to jedno tylko, czego pewni jesteśmy, za co ręczymy, że żyje.

— Jak to? więc coś wiecie? Mówcie!

— Wiemy, że żyje! — dodał drugi, a odstąpiwszy krok, szepnął do ucha Annie: — Zabrano go do Cytadeli; jest wprawdzie raniony, ma przestrzeloną nogę, ale zdaje się nie niebezpiecznie… teraz go uwolnią, to pewna. Odprowadź pani stąd matkę, potrzeba ją przygotować.

Annie usta zadrgały konwulsyjnie, ujęła starą pod rękę i wywiodła ją gwałtem prawie. Znowu przecisnąć się musiały przez stojącą straż i pochwyciwszy przypóźnioną dorożkę, powróciły na Stare Miasto.

Przez całą drogę milcząc, myślała Anna, co począć: powiedzieć matce czy ukryć to, co jej szepnął na ucho nieznajomy mężczyzna?… Czuła, że sama zająć się nie będzie mogła Frankiem; że tylko matce wolno być może chodzić i prosić za nim. Posadziwszy Jędrzejowa, drżącą i zapłakaną, w krześle, Anna przypadła do jej kolan jak dziecię.

— Kochana pani! — rzekła. — Męstwa! Męstwa! I dla nas ono, kobiet, teraz jest potrzebnym, koniecznym i my nie jesteśmy wyjęte od ofiary!… Franek żyje!…

— A gdzież on? gdzie?

— Jest podobno lekko ranny; ale mówią, że go pochwycili Moskale i zawieźli do Cytadeli.

— A, Boże wielki! — krzyknęła Jędrzejowa. — Oni go tam dobiją!

— Nie! W tej chwili wstyd… cud Boży w ludziach bez sromu… ogarnął ich; przez te ofiary myśmy zwycięzcy; w mieście nie oni, ale Delegacja Miejska* panuje i rządzi; władza jest w jej rękach. Jutro pójdziesz pani do nich, a oni ci syna uwolnią.

Stara milczała, szepcząc jakąś modlitwę.

— Połóż się pani, spocznij! Franek swą krwią dług ojczyźnie wypłacił, jutro go odbierzemy… Daruj, że w takiej chwili odchodzę; ale ojciec… ja muszę do domu powracać.

— O, idź, dziecko moje! Idź!… Ja nie zasnę, modlić się będę. Franek żyje… no, to jeszcze łaska Boża!

Co najspieszniej pobiegła Anna do ojca; tu czekała ją przewidywana burza. Czapiński przerażony, rozżarty, gniewał się zarazem na Moskali i na córkę, która go opuściła; domyślał się wszystkiego, jątrzył straszliwie, czekając jej powrotu. Zaledwie się ukazała we drzwiach, wpadł na nią, rozpłomieniony gniewem.

— A to tak! O ojcu dla jakichś tam amantów patriotów zapominasz waćpanna… Śliczna córka! Wśród niebezpieczeństw pierwsza myśl jakiś tam smarkacz, a ty, stary, giń sobie w kącie! Nie poznaję mojej córki.

— Ojcze kochany! — odparła z pokorą Anna. — Nie chodziłam nigdzie, prócz tam, gdzie kazał obowiązek pocieszania strapionych; nie widziałam nikogo, możesz być spokojnym.

— Ale ja… ja tu sam! A waćpanna latasz jak utrapienica po świecie… w nocy.

Chciał łajać i do tego był przygotowany; ale wejrzenie na Annę, poważną, spokojną, silną swą niewinnością, rozbroiło go; coraz ciszej pomrukiwał, coraz gderał niewyraźniej; nareszcie nadąsawszy się, ustał.

Anna pocałowała go w rękę.

— Ojcze — rzekła — idź, spocznij; i ciebie dzień ten wiele kosztować musiał… Jutro może ranek wstanie jaśniejszy dla nas wszystkich… Otrzymaliśmy plac boju; nasz własny rząd miejski, wybrany przez nas, zasiada w Resursie; Moskale potrwożeni są swą zbrodnią.

— Zasadzka! — zawołał stary. — Wy im wierzycie? Nigdy niewolnicy uczucia ludzkiego mieć nie mogą. Słabi są może dziś, czekają sił większych i udają skruchę… Zobaczycie!

Nazajutrz w całym mieście, którego strzegły nie już rosyjskie patrole, ale straże młodzieży akademickiej i szkolnej, panował porządek bezprzykładny; wojska na czas jakiś przestały się mieszać do spraw ludności; rozkazy wychodziły z Resursy, gdzie zasiadała Delegacja Miejska. Oznajmiono, że uroczysty pogrzeb ofiar poległych dnia 27 lutego odbędzie się dnia 2 marca. Rząd i na to zezwolił. Było to drugim wielkim zwycięstwem.

Spieszono z adresem do cesarza, który się w nocy utworzył i już podpisywać zaczynał; wszyscy zaprzątnieni byli pogrzebem; tłumy otaczały Hotel Europejski, gdzie ciała zabitych jeszcze spoczywały. Ruch umysłów był niesłychany, podniecenie uczuć olbrzymie, bezprzykładne. Takich chwil, jakie po 27 lutego nastąpiły, żadne pióro odmalować nie jest w stanie; są to ekstazy narodów, w których one olbrzymieją. Czuł to rząd i ustąpił przed niezłomną uczucia potęgą, której by był złamać nie mógł. W ulicach panował spokój, ale zarazem czynność nadzwyczajna; młodzież przelatywała je rozgorączkowana, tryumfującą, ale poważna i pewna siebie. Porządek robiły dzieci, starsi słuchali. Ta władza nowa, której wojskiem i silą wykonawczą był zastęp ledwo dorosłych chłopaków, tak była szanowaną, jakby rozporządzała niezliczonymi pułkami.

Zaledwie zaświtało, Jędrzejowa utrzymać się nie mogła w domu. Armie towarzyszyć jej nie było wolno; powlokła się do Resursy sama.

Gmach ten zmienił się był na stolicę władzy, ale władzy bez żadnych oznak, które jej zwykle towarzyszą… wyborem wyszłej z ludu i spełniającej swe posłannictwo jako święty i ciężki obowiązek. Stara owocarka łatwo się dobiła do sali, w której kilku zmęczonych nocą bezsenną ludzi siedzieli u stołu: duchowny, Izraelita, kupiec, obywatel.

— Panowie, ratujcie! — zawołała od progu, z wymową serca, najmniej wymownym przychodzącą z boleścią razem. — Chowacie umarłych, ocalajcie żywych! To pilniejsza jeszcze. Oddajcie mi syna! Oddajcie mi syna!

— Cóż się stało z synem pani?— spytał duchowny.

— A, panie, posłuchaj! Tyś kapłan… Ci panowie może są ojcami, pojmą… Ja mam jednego, jedynego syna. Na Starym Mieście rąbnął go żandarm; zraniony ciężko, krwi stracił ogromnie; a wczoraj zerwał się z łóżka na strzały; poleciał i ranny drugi raz… Ja nie wiem; ludzie mówią, że go do Cytadeli powlekli…

Dwa razy ranny, czyż jeszcze więzić go potrzeba? Czyż jeszcze dla nich jest straszny?… Panowie! uwolnijcie go! uwolnijcie!

Wszyscy przytomni obstąpili płaczącą matkę, gorąco biorąc do serca jej prośbę; natychmiast zapisano nazwisko.

— Idź pani — rzekł duchowny — idź i bądź spokojną; syna jej wyprosim, uwolnim; dajcie nam na to tylko trochę czasu.

— Panowie, ależ każda chwila niepewności dla mnie to śmierć, to męczarnia!

— Bądź pani pewna — dodał drugi — że będziemy się starali oszczędzić jej każdą chwilę, zrobimy wszystko, co jest w naszej mocy. Niestety! Moc to niewielka!

— Jak to, niewielka, mówicie?! — przerwała Jędrzejowa. — Poparci pięciu trupami, jesteście silni jak śmierć i męczeństwo!

Ludzie spojrzeli po sobie i zamilkli. Stara, prosta kobieta z poetyczną swą mową, natchnioną wydała się im bohaterką, skłonili przed nią głowy.

Ale tuż nadciągały inne sprawy. Ludzie się mijali, tłum wypełniał sale, nie było czasu na rozmowy. Jędrzejowa popłakała, i słowem duchownego pokrzepiona, odeszła powoli.

Sama nie wiedziała, dokąd się obrócić. Do domu? Tam pustka nieznośna, on w Cytadeli. Oczy jej i dusza zwróciły się ku temu miejscu, ale się już na nogach utrzymać nie mogła, siadła do dorożki, której woźnica poznał, że wiózł nieszczęście — pojechała.

U wrót zatrzymała ją straż — nie wolno było wchodzić, obawiano się wpuścić nawet starą kobietę, lękano się wszystkiego. Dzicz stała, trochę napiła, u mostu i śmiała się z przybywających, z okrucieństwem, z naigrawaniem, którym człowiek potrafił przewyższyć zwierzę.

Rozdziera lew, ale się nie pastwi nad ofiarą.

Wtem, gdy biedna Jędrzejowa kręci się u wnijścia, nadbiegła druga dorożka z miasta z jakimiś urzędnikami. Jednym z nich był właśnie ów wicemundurowy, który przy rewizji u Jędrzejowej takie dał dowody bystrości umysłu. Rzuciła się ku niemu.

— A, panie, tam jest syn mój!

— Aha! to waćpani już wiesz, gdzie jest? Łatwo się było domyśleć, że prędzej, później musi się tu dostać.

— Dwa razy ranny!

— Szkoda, że tylko ranny — odparł bezduszny człowiek — bo pociechy z niego spodziewać się pani nie możesz.

Na te słowa odstąpiła Jędrzejowa, okrucieństwo urzędnika zamknęło jej usta, poczuła, że prosić takiego szatana o litość byłoby występkiem.

Urzędnik poczuł także, iż zaszedł za daleko, że w imię władzy, którą piastował, obrażając najświętsze uczucia macierzyńskie, popełnił zbrodnią obrazy ludzkości — zmieszał się.

— Jakże pani wiesz, że jest ranny? — zapytał powolniej. Kobieta już mu nic nie odpowiedziała; pojęła, że mówić z taką istotą było to odzywać się do ściany. Urzędnik zawstydził się, któż wie, może wpłynął nań stan ogólny rzeczy i myśl o tym, że naród i ból jego sam nawet rząd poszanował, zdając mu chwilowo władzę, której sam nie umiał piastować.

— Ale cóż to się pani gniewasz? — rzekł widocznie skłopotany, usiłując za pierwsze swe grubiaństwo opłacić. — Mówże pani! Nie wiem, ale mógłbym jej przecie może coś pomóc.

Jędrzejowa spojrzała na niego z gniewem strasznym.

— Słuchaj — rzekła — ja nie wiem, ktoś ty jest, ale nic nie chcę od ciebie, nie masz serca ludzkiego, zraniłeś matkę i uczucie, które sam Bóg szanować przykazał. Jeżeli masz ojca lub matkę, oni cię kiedyś odepchną, jeżeli masz dzieci, one się ciebie wyprą… Słyszysz, boleścią zesłaną mi od Boga przeklinam cię; niech zginie syn mój, a krew jego na głowy wasze, potwory!!

Mimo zahartowania biurokrata zbladł jak chusta, drżał, bełkotał, przekleństwo to brzmiało w jego uszach jak wyrok nieodwolalny. Kręcił się, usiłował uśmiechać, ale wargi mu posiniały, a oczy pobladły.

Jędrzejowa wyglądała bohatersko.

— Sługi bezdusznych — wołała — będziecie przeklęci! Niech wasza starość spłynie w osamotnieniu, niech konanie ciężkie przedłuży się w opuszczeniu na pustyni — nie znaliście ludzi, niechaj was świat nie zna… Bądźcie przeklęci! Bądźcie przeklęci!

Było to u wrót Cytadeli, urzędnik stał jak wkuty, sołdaci, którzy nieco rozumieli, drżeli, patrzyli, czy kto kobiety pochwycić nie każe, ale biuralista zawrócił się, zagryzając wargi, i powoli wszedł przez most, zgnieciony tym anatematem.

Zepsuty, zardzewiały w tej atmosferze niszczącej, miał jeszcze coś ludzkiego w sobie na dnie i gdy Jędrzejowa powracała do domu — on powlókł się szukać jej syna.

Franek był w istocie w szpitalu Cytadeli. Po strzale, który tyle piersi szlachetnych rozkrwawił, z przestrzeloną nogą upadł biedny na bruk, tracąc przytomność. Rzucili się go ludzie ratować, wniesiono do sąsiedniego sklepu, gdzie mu obwiązano nową ranę, a boleść go ocuciła; ale w tejże chwili policja i żołnierze pochwycili go zaraz, pociągnęli naprzód do Zamku, skąd go później odesłano do tego ogólnego magazynu ruskiego, który się zowie Cytadelą.

Wiemy już, ile przez więzienia rosyjskie przejść może rocznie winnych i niewinnych. Któż nie zna z opisów, ze wspomnień, z widzenia przynajmniej tego miejsca grozy? Tego niewyrażonej okropności więzienia? W jednym może Neapolu za Burbonów istnieć mogło coś podobnego. Gdyby potrzeba na potępienie moskiewskich rządów coś stanowczego przynieść, zdaje się, dosyć by było opisu jednego takiego więzienia, do którego każdy, co się dostał, przez toż samo, że tam był, już jest winnym, skąd nikt nie wychodzi bez skazy podejrzenia, gdzie trzymają jednych dlatego, że coś uczynili, drugich, aby czegoś nie zrobili, gdzie sąd indaguje łajaniem, biciem, strachem, przekupstwem i podstępem, gdzie protokoły podpisują się, jakie każą, gdzie nie ma żadnego prawa, nic, co by mogło ocalić raz tu pochwyconego.

Dantejskie: Lasciate ogni speranza, voi ch'emrate* stoi wyryte na wrotach tych piekieł, w których ludzka złość, chciwość, fantazja królują na przekór wszelkim prawom, rządzącym światem. W tych murach, z których się wychodzi na śmierć, wygnanie, w których się gnije zapomnianym, kona zaduszonym wilgocią i tęsknotą, śmiech szyderski stróżów jest jedynym słowem pociechy.

I są ludzie przecie, co systemu, który tu panuje, bronią, którzy podają mu rękę, co z nim idą i w imię jego, osłaniając się płaszczem zachowawców porządku społecznego! Cóż mu grozi więcej, temu porządkowi, nad zbrodnie, które by aniołów do rewolucji zmusiły?

Znakomici mężowie stanu, okryci gwiazdami, po dobrym obiedzie odpowiadają na takie zarzuty zwykle: „Nie jesteście chrześcijanami, nie umiecie cierpieć!” Odpowiedzieć by im można: „Wyście niechrześcijanie, jeśli na to patrzeć możecie, jeżeli w przymierzu z piekłem chcecie być synami Chrystusowymi”.

Z duszą wzburzoną wicemundurowy jegomość wszedł do Cytadeli powoli i pociągnął prosto do szpitala; chciał pokazać, że był człowiekiem; zmieniony był przekleństwem, łzy na wystygłych oczach paliły mu źrenice. Sam poszedł szukać syna wdowy.

Jakiś jenerał siwy chodził po placyku i burczał półgłosem; ręce miał złożone na piersi, głowę spuszczoną, widocznie był gniewny.

Urzędnik powitał go z daleka.

— No, cóż wy mówicie? — spyta! jenerał stając. — Kasprze Janowiczu, co wy mówicie? Ten stary Gorczakow zachorował na brzuch, czy co? Przytomność stracił? Ale gdzież Muchanow? Gdzie inni, co mają przecie głowę na karku? Cóż tak strasznego, że kilku ludzi ubito z tego tłumu buntowników? A oni władzę z rąk wypuszczają, oddają ją jakiejś tam Delegacji, uznają się winnymi. Rząd przepadł, stracił powagę. Rosję kompromitują. Co to pięciu trupów?… Ja bym ich zabił „pięćset i dopiero byłby koniec!

Stary jenerał Stupajko* mówił z rozpaczą prawie:

— Śliczna rola nasza!… Będziemy się patrzyli ze wstydem, jak oni tych buntowszczyków z honorami chować będą!… Zabili siebie… Gorczakow zwariował!

Urzędnik ruszył ramionami.

— No, ja zaraz mówiłem, że to źle! — szepnął po cichu.

— Źle?… Co to źle?… Mało! Ja bym ich oddał pod sąd, a oni mnie oddają pod sąd za to, żem z ich nakazu do tej hałastry strzelił… Przepadło wszystko! Głupcy myślą, że oni ich tym uspokoją; aha! póki tu noga jest nasza, spokoju nie będzie. Straciliśmy Polskę!

Jenerał gadał gorączkowo, nie zważając na odpowiedź; urzędnik odszedł powoli; on dalej sam z sobą, pięścią grożąc ku Zamkowi, rozprawiał.

We drzwiach szpitalu stał drugi wojskowy, blady i pomieszany?

— Co słychać? — zapytał żywo.

— Nic, panie jenerale!

— A wmieście?

— Spokojnie!

— Cóż oni, nie myślą o rewolucji?

— Gdzie znowu?… Oni teraz zajęci są tak pogrzebem tryumfalnym, wstążkami, kokardami, mowami, uroczystością, że gotowi by się dać wszyscy posiekać. Ale ja tu, panie jenerale, przychodzę z prośbą do niego.

— No co, Kasprze Iwanowiczu?

— Leży tu jeden ranny…

— O, nie jeden!

— Cięty w rękę i strzelony w nogę… Dajcie mi go!

— O, nie mogę! Rannym nie wolno się pokazywać na ulicach… Oni by gotowi z nim zrobić, co zrobili z trupem, którego nosili obnażonego po ulicach…

— Nie, nie! Teraz to już uspokojone; oni sami pracują nad uciszeniem! Biedny chłopiec, a matkę ma starą.

— Byle tam nie wyrósł z tego skandal jaki! Weźcie go sobie… wywieźcie do licha!… Lepiej niech w domu umrze… powiedzą, żeśmy go tu domęczyli.

Urzędnikowi przyszło na myśl w tej chwili, że gdy umrze w domu, sprawią mu pogrzeb demonstracyjny, ale już się nie chciał cofnąć. Ciążyło na nim to przekleństwo, którego brzmienie jeszcze w uszach słyszał. Poszedł do sal, gdzie byli ranni. Nie znał Franka, ale wiedział jego nazwisko.

W kącie, na wąskim łóżku, zza białych, nieco pokrwawionych prześcieradeł wyglądała blada, piękna twarz młodzieńca. Urzędnik, idąc, jakimś instynktem się tu zatrzymał.

— Waćpan jesteś cięty w rękę i postrzelony w nogę? — zapytał — Franciszek Plewa?

— Ja! — odparł głos cichy.

— Dźwigniesz się o swojej sile?

— Nie potrafię, ale gdyby mi kto pomógł…

— Wstałbyś?

— Wstałbym. Ale po cóż?

— Żeby pojechać do domu… Ruszaj się! Jedź do domu, a powiedz matce…

Zastanowił się i nie dokończywszy odszedł; zawołał cyrulika i szepnął mu słów kilka, a na kartce coś napisał.

Cyrulik zakrzątnął się zaraz około chorego, narzucił nań płaszcz, podał rękę, żołnierz jakiś podparł go z drugiej strony. Na dole stała dorożka, którą wzięto gwałtem, i Franek, nie wiedząc prawie, co się z nim dzieje, wyjechał sam z Cytadeli z jednym tylko dorożkarzem, każąc się wieźć na Stare Miasto. Za wrotami zaraz porwały go mdłości… stracił przytomność.

Woźnica, któremu numer domu powiedziano, obrócił się, popatrzał, pokiwał głową.

— Może im tam trupa tylko dowiozę — rzekł. — Ale jak pospieszę, to kto wie?…

Szarpnął poczciwiec po koniach… Trzęsienie powozu i ból zbudziły Franka. Resztką jakąś instynktu zachowawczego chwycił się ręką zdrową za drzwiczki i krzyknął.

Dorożkarz uśmiechnął się.

— Oho! — rzekł. — Jaki to ze mnie dobry doktor! — Ale począł jechać wolniej.

— Na Boga! Ostrożnie!… Dwie rany!

— Już teraz noga za nogą, ale mi nie mdlejcie, paniczu; a Panu Bogu podziękuj, żeś się stamtąd wydostał.

Jazda wydała się Frankowi wiekuistą; w istocie trwała długo. Po drodze, gdy już wjechali do miasta, przechodnie, widząc tę bladą twarz, stawali, domyślając się aktora tragedii krwawej. Jeden nawet zatrzymał powóz. Był to Młot, który leciał do Cytadeli, aby tam dostać języka, a zdumiał się, zobaczywszy Franka wolnym.

— Ty… skąd?… Co?

— Z Cytadeli!

— Któż cię uwolnił ?

— Nie wiem… Cierpię mocno… A, do domu, do domu! — wyjęknął chory. — Po doktora.

— A, chwała Bogu! — zawołał, już mniej na jego jęk zważając. — Ustępują! Ustępują! Opamiętali się! Trzeba kuć żelazo, póki gorące… Jedź do domu, ja do Cytadeli; mam tam moich znajomych; trzeba się dowiedzieć o resztę braci. Chwała Bogu, żeś wolny!

Dorożka stanęła wreszcie pod kamienicą. Na Starym Mieście pusto było. Jędrzejowa tylko co powróciła, rozżarzona, mściwa, i padła na kolana do modlitwy, aby w sobie to uczucie niechrześcijańskie przytłumić. Czuła się zburzoną aż do niewiary.

Koło niej poczciwe dziewczę, Kasia, latała płacząc i narzekając; nie mogła poznać swej pani; cieszyła ją, jak umiała, całowała, płakała nad nią.

— Matko Boska Częstochowska! Chyba ty uczynisz cud! — wołała stara, zalewając się łzami.

W chwili, gdy wymawiała te wyrazy, drzwi się otworzyły; dorożkarz z batogiem w ręku, w czapce na głowie wdarł się do izby.

— Czy to tu pani Jędrzejowa?

— Ano, tociem ci zapłaciła! — rzekła stara, myśląc, że pierwszy dorożkarz powrócił.

— Ale nie, moja jejmość; ja dopiero com przyjechał.

— To nie ten! — zawołała Kasia. — A co chcecie?

— Ale tu pani Jędrzejowa?

— A juścić!

— To mi pomóżcie znieść waszego chorego do izby, aby tam nie stał na zimnie!

— Jakiego chorego?… Skąd?

— Ano z Cytadeli go wiozę! Co ma być?

— Gdzież on jest?! — krzyknęły obie kobiety.

— Gdzie ma być? Kiedy mówię, że w dorożce na dole! Jędrzejowa jak oszalała rzuciła się, nie słuchając więcej, wołała:

— Cud! Cud!

Obie z Kasią, zostawiwszy drzwi otworem, poleciały do dorożki; a gdy twarz syna ujrzała matka stara po tylu wzruszeniach, po takich mękach, spuściła głowę i mało nie padła z radości omdlona.

— Otóż to z tymi babami! — rzek! poskakując dorożkarz. — Czy im nadto źle, czy im nadto dobrze, padają gdyby muchy.

Ale wnet Jędrzejowa przyszła do siebie.

Wkrótce potem u łoża Franka siedziała matka rozjaśniona.

Tajemnicą dla niej było, kto jej syna uwolnił, przypisywała to Delegacji, ale więcej Matce Boskiej Częstochowskiej, do której ślub uczyniła pójść pieszo z dziękczynieniem. Oswobodzicielem był wyklęty.

Dnia drugiego marca, gdy Pan Bóg dał dzień wiosny i jakby zmartwychwstania po męczeństwie dla biednej Warszawy, gdy stukilkadziesięciotysiączna jej ludność wyszła grzebać swe ofiary z taką uroczystością, jakiej nowożytne dzieje nie znają, Franek nie mógł nawet wyjrzeć oknem na ten pochód niezapomniany, co w życiu ludzi, którzy mu towarzyszyli, co nań patrzali, jest epoką, stanowi jakby senne widzenie uroczystości nieziemskiej.

Ta cisza ulic, ta uroczysta powaga ludu, te dzieci trzymające straż, przed których rozsądkiem skłaniały się siwe głowy, te pięć trumien ubogich, czarnych, w wieńce z ciernia i palmy tylko ubranych; ta niezmierna całej uroczystości prostota, ta zgoda wszystkich, podających sobie dłonie przy zwłokach po długoletnich walkach i nienawiści — był to widok niezrównany, było to coś jak przedsień niebios pięknego i świętego.

Jak w życiu ludzi są chwile apoteozy, tak w żywotach ludów; w dziejach Polski, wyjąwszy dzień trzeci maja, mało jest chwil podobnych. Usunięcie się wojsk dobrowolne, poszanowanie narodowego bólu było ze strony dziczy cudem, po którym ona prędko upamiętała się, powracając do swej roli, pożałowawszy uczciwej pokory jak politycznego grzechu.

Jędrzejowa zbiegła tylko w ulicę aby ujrzeć przeciągający orszak przez Bielańską, ale wnet spłakana powróciła do syna, opowiadając mu o tych pięciu trumnach i o Żydach, których widziała, idących wraz z księżmi naszymi za pogrzebem.

Anna poszła wraz z ojcem aż na Powązki. Frankowi paliła twarz, słuchając opowiadania, i łzy po niej ciekły gorące, łzy wdzięczności dla Boga, który się zdawał jaśniejszą przyszłość biednej Polsce otwierać.

Po tym dniu, po tej chwilce jasnej, prawie od godziny, gdy zwłoki zasypane zostały ziemią, a lud się rozpłynął z dumą wielkiego, nad sobą odniesionego zwycięstwa — rozpoczęła się era nowa.

Rząd rozpoczął walkę o odzyskanie tej władzy, którą był z rąk wypuścił, przyszli rozumni doradcy. Już wieczorem dnia 2 marca znać było zmianę w usposobieniach.

Zaraz z pogrzebu Młot z księdzem Serafinem i kilką młodzieży przyszli, niosąc odłamki palm i wieńców, do łoża męczennika, aby się przed nim wylać ze swą radością, uczuciem — aby i jego ofierze oddać cześć należną.

Dnia tego rano kilka osób przysłało bezimiennie palmy w kwiaty strojne Frankowi, mnóstwo drobnych darów i pamiątek otaczały go. Jędrzejowa płakała, widząc, jak znajomi i nieznajomi synem się jej troszczyli, jak całe poczciwe miasto czuło z nią razem i szanowało bohaterskie męstwo jej dziecięcia.

Cała izdebka Franka na ten ranek była przystrojona jak w święto, a wesoły promyk słońca, zakradłszy się przez szyby, igrał w niej wesoło na obrazie, który stał na sztalugach. Franek umiał mężnie cierpieć. Na bladej jego twarzy nie znać było upadku ducha, strachu, zniecierpliwienia boleścią, był pogodnym i panem siebie — uśmiechał się, a spokój wewnętrzny promieniał na pięknym jego czole. Postrzelona noga niewiele mu dolegała może, gdyż szczęściem kula nie tknęła kości, porwała tylko ścięgna i była wątpliwość, czy w niej zupełną odzyszcze władzę, ale rana szybko szła do zagojenia. Gorsze daleko było cięcie otrzymane w rękę, głębokie i bolesne. Franek, mimo cierpienia, dla matki samej, potem dla wypróbowania w sobie siły ducha zmagał się na wesołość i spokój.

W dniu tym tylko to rozczulenie, które ogarniało wszystkich, wyciskając łzy z oczów, od dawna od nich odwykłych, przejęło i chorego, łzy, jakiegoś uczucia nieznanego, błogiego owoce, kręciły mu się na powiekach.

Jędrzejowa, rozpłomieniona, co chwila podnosiła ręce do góry i powtarzała:

— Cuda pańskie! Nigdy podobnych nie widziały oczy ludzkie: nieprzyjaciel rozbrojony cnotą naszą! U grobów jednający się ludzie, stany, wiary; zapał taki, braterstwo, pokora… O mój Boże! Co to znaczy? Chyba koniec świata?

— To znaczy — rzekł wchodzący Młot — nie koniec świata, ale początek nowej ery.

— To znaczy — dodał za nim ksiądz Serafin — że kto z Bogiem i po bożemu, z tym Bóg. Quis ut Deus!* Świeccy ludzie — dodał — myślicie może, iż to nie ma znaczenia, jakiemu świętemu jest dedykowany w kalendarzu dzień dzisiejszy? Hę?… Przyznaję się wam, jam księżyna nie uczony, prosty klecha, simplex servus Dei*, ale zajrzałem do rubryceli*… O cudo! święty Symplicjusz! Przyznaję się i do tego, że żywota jego nie znam, ale samo to imię już ma wielkie znaczenie: Simplex! Bądźmy prości duchem, idźmy ścieżkami prostymi, a otrzymamy zwycięstwo. Ot, co jest! — jak mówił ów kwestarz*, co to wiecie…

— Tak, prości jako gołębie, ale i chytrzy jako węże — dodał Młot żywo, siadając przy łóżku Franka. — My właśnie wobec tych ludzi, co są krzywi i przebiegli, nazbyt może gołębiami jesteśmy.

— Gołębiów jest królestwo niebieskie! — westchną! Serafin.

— Ale nie ziemskie! — rozśmiał się ktoś.

— I dosyć! — przerwał trzeci. — Jak ty się tam masz Franku?

— Ja? — rzekł chory. — Widzicie, doskonale, dziś nie czuję bólu, tryumf mnie uleczył.

— To twój dzień także — rzekł ksiądz. — Tamci zaofiarowali życie, a Bóg przyjął ich ofiarę, tyś dał, ale od ciebie nie wzięto… Zawsze cześć i tobie taka jak im.

— O, mnie! Dajcież pokój! Jak ci się zda? — ciszej spyta! Młota — Co teraz będzie?

— Ano, to od nas zależy; nieprzyjaciel trochę się obałamucił na chwilę, ale do swej natury powróci; potrzeba wszelkich sił dobywać, aby stanowiska nie utracić.

— Ale tak łatwo zejść z niego na inne, na gorączkowe i rozpaczne?

— Nie — odparł Młot — ten lud nasz jest cudowny, posłuszny, święty, potrzeba nim kierować, on słucha jak dziecię… pójdzie, zrobi co się da, resztę Bóg!

— Święcie! — dodał ojciec Serafin. — Tylko wierzcie!! Weszło kilka osób mniej znajomych, bo mnóstwo nawet całkiem nie znanych odwiedzało kalekę. Rozmowa przerwaną została.

Jędrzejowa przyjmowała wszystkich, ocierając łzy fartuchem, całując obcych zupełnie ludzi z tą prostotą serdeczną, która rozczulała nawet najsztywniejszych ludzi.

Franek chciał zdjąć obraz swój ze sztalug, aby praca jego nie zdawała się na pokaz wystawioną, ale mu matka i przyjaciele uczynić tego nie dali; wszyscy przechodzący zatrzymywali się przed nim, a myśl, co się wypisała farbami, porównywali z tą, którą artysta krwią własną wypisał w dniach ofiary. Jedna od drugiej nabierała znaczenia i blasku.

Dzień tak spłynął do popołudnia. Pozostał tylko Młot i dwóch towarzyszów.

— Cóż dalej? Co dalej? — zapytał znowu Franek niespokojnie.

— Dobrześ spytał — odparł młody chłopak. — Trudność jest właśnie w tym, by pójść dalej, bo dzień ten stanowi dla nas jakby słupy graniczne. Krok za nim idziemy do rewolucji niechybnej i, zdaje mi się w każdym razie, nieuchronnej; krok w tył — kto zna Rosją, ten wie, że oznacza ostrzejszą niewolę, powrót do dawnego systemu, a może ostateczne ujarzmienie Polski. Potrzeba wysiłku, a jeżeli Europa da nam zginąć w rozpaczliwym boju — niech na nią, na wnuków i prawnuków pokolenia spadnie krew męczeńska! Jest wielu ludzi, którzy mówią: „Na tym stanąć”. Dają nam te rady bojaźliwe gazety nasze, zachowawcza szlachta… Mówią oni: „Pozyskajmy wprzódy lud, uzbrójmy się w siły, zaczekajmy”, ale nie wiedzą, że czekając, łańcuchów tylko dostoim… Trzeba iść naprzód! Bądź co bądź! Delegacja Miejska mięknie od grzeczności rządowych, słabnie od strachu o własną skórę, młodzież musi dalej pchać łódkę doli narodu. „Młodości, ty nad poziomy!…”

— Wszystko to dobrze — przerwał ksiądz Serafin po swojemu — ale z Bogiem! A będzie wam potrzeba kapelana do obozu, zakasawszy poły, siadam na koń z krzyżem świętym, abyście bez niego nie szli, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego przeciwko tym, co druzgoczą krzyże! Choćby od kuli paść przyszło… Quod Deus avertat*, bo któż wam naówczas będzie przypominał: A z Bogiem! A z Bogiem!

Franek się uśmiechnął.

— Druga rzecz — rzekł gaduła Serafin — wesoło i raźnie!

Bez tego żywotnego wesołości obroku żółć by i troska was zjadła zawsze, i u brzegu mogiły powtarzajcie sobie: „Kiep świat!” Kto poczciwy, ten nie chmurny, ot co!

— Wy tam myślicie iść dalej, a ja przykuty! — westchnął Franek.

— No, ciałem, ale duchem z nami — rzekł młodszy. — Ty odosobniony, samotny, często siłą ducha lepiej i jaśniej zobaczysz niż my w pyłach walki — przyjdziemy do ciebie po radę.

— O! Nie potrzebujecie mnie — odparł chory — ale bardzo by mi było boleśnie, gdyby mnie nawet głos od was nie dolatywał; potrzebuję być z wami.

— Nie bój się, nim godzina czynu wybije, będziesz i dłonią z nami; rzeczy się tak święcą, że na długo przeciągnie się robota, a ty prędko wygoić się musisz… Musimy zwlekać i iść powoli.

Festina lente*, a z Bogiem! — dodał ksiądz Serafin. Gdy ta rozmowa toczyła się u łóżka Franka, biedna Anna, po kilku dniach rozstania, nie wypuszczana z domu przez podejrzliwego ojca, rozpytującego teraz o każdy krok i minutę — wyrwała się przecie gwałtem, z zapłakanymi oczyma do przyjaciela, czując, że jej opuszczenie boleść musi podwajać; przybiegła do Jędrzejowej, ale postrzegłszy obcych ludzi, skryła się za parawanem w pierwszej izdebce, czekając, póki nie odejdą.

Z głową na piersi zwieszoną, w żałobnym stroju, który od tego dnia przybrał naród cały, a żadna przemoc zedrzeć go zeń nie mogła, Anna siedziała smutna, a łzy jej płynęły z oczów zmęczonych. Każda chwila, odkradziona z tego krótkiego czasu, który potrafiła wyrwać ojcu, była dla niej stratą wielką, a tam, u łóżka jego, gwarzono i śmiano się tak nieznośnie, tak rozwlekle… Po biciu pulsów w skroniach liczyła uciekające sekundy… W sekundzie jednej tyle szczęścia może się pomieścić!

Franek nie wiedział o jej przybyciu, ale przeczuwał, że ona blisko być musi, poznał jej wnijście po lekkim sukni szeleście, nie pochwyconym dla innych, po czymś, co mu sercem wstrząsnęło. Jędrzejowa, która już ją była pokochała w chwilach niedoli, teraz tryumfem syna wbita w pychę nieco, przyjęła ją trochę markotno.

W tamtych dniach niepokoju straciła była z oczów wszystko, teraz już powracała troska o dziecko, o niepotrzebną miłość, o straszne dwóch ubóstw małżeństwo, co gorzej, o to, czym jeszcze, jak mówiła, za to wielkie szczęście opłacać przyjdzie.

— Gdyby to była, do licha, proste sobie jakie dziewczysko — a Bóg tam z nim! Kiedy wola Boża, niechby się z nią żenił, ale to… o to jeszcze na kolanach prosić będzie potrzeba… a dalibóg nie ma o co! Bo mój Franek wart choćby królewnej!

Zapomniała, że serce Anny rzadko w królewnej piersiach mieszka.

Dla tej chmurnej twarzy, z jaką ją Jędrzejowa przyjęła, dziewczę płakało; ale mogłoż nie przyjść choć tego dnia i nie powiedzieć mu słowa pociechy, i wahać się dla niego znieść przykrość wielką, ale konieczną?

Zaczerwieniona, zawstydzona, drżąca, bo Jędrzejowa, widząc ją chowającą się, mruczała jakoś dziwnie, Anna siedziała za parawanem upokorzona, ale godności i powagi pełna; chwila ta wszakże wydała się jej wiekiem.

Nareszcie przyjaciele odeszli, Franek został sam. Anna wyrwała się ze swej kryjówki z płomieniem na czole i pospieszyła do łoża przyjaciela.

Franek, widząc ją, pobladł, wzniósł oczy w niebo, chciał się ku niej rzucić, ale postrzegł chmurę nad jej ślicznym czołem wiszącą.

— Co tobie? — zapytał niespokojny.

— Nic, nic! — odpowiedziała Anna, siadając przy nim. — Ale i ja złożyłam moją małą ofiarę dzisiaj. Przeszłam przez ogień dla ciebie… nie żałuję! Chciałeś mnie widzieć, kazałeś mi powiedzieć przez Kasię. Mimo ojca mojego, mimo twojej matki, która, naturalnie, dziwnie spoglądać musi na takiego jak ja natręta, przyszłam, oto mnie masz.

— Tylko dla mnie? — zapytał Franek cicho. — O Anno, tylko dla mnie? — i głos mu zamarł na ustach.

— Tak, tylko dla ciebie; bo ja, choćbym pragnęła cię widzieć aż do skonania z boleści, wolałabym dla siebie skonanie niż wstyd. Patrz, to on oblał mi czoło… a nie zobaczysz, co w sercu!

— Anno droga! Nie wyrzucaj mi tej ofiary; ona okropnie ciężeć mi będzie.

— Daruj! Przebacz! Ale z pełnego kielicha goryczy kropla się wylała i padła na twe serce… O! Czuję to, przez nią cała moja ofiara stracona; trzeba było przyjść wesołą i uśmiechającą się… Nie umiałam, słaba kobieta!

— Tyś anioł! — rzekł Franek po cichu. — Jam niegodny, że śmiałem tego żądać, żem się nic nie domyślił!

— Słuchaj! — przerwała Anna. — Nie łudźmy się! Potrzeba wycierpieć wiele, ale ta gorycz jest szczęścia przyprawą… Nie mówmy o tym!

— Tak, mówmy o tym dniu wielkim.

— Sąż słowa na to?… Doprawdy, braknie ich w języku. Na odmalowanie tego obrazu — zawołała Anna — potrzeba więcej niż artysty, więcej niż poety, trzeba proroka i wieszcza! Coś nie widzianego na ziemi… I niebo, które za tło służyć miało, zrobiło z siebie, co mogło: powiew wiosny, słońce wiosenne, dzień jakby pierwszy ziemi; całe miasto w czerni, domy obwieszane całunami, białe krzyże na nich wszędzie; i ten orszak czarny, i ta cisza straszna a majestatyczna, te tysiąców odkryte głowy, to duchowieństwo wszystkich wyznań, te czarne trumny, niesione na barkach… palmy i ciernie… O mój przyjacielu! — nie, na to nie ma wyrazów. Do rysów takiego strasznego wielkością swą obrazu musiały się stroić serca, a stroiły się tak, że pęknąć mogły; wysoko podniosły się dusze, byliśmy więcej niż ludźmi — przez chwilę.

— Ale taka chwila jest pokarmem na długie lata. Czemużem ja tego mymi nie oglądał oczyma?

— Boś leżał, męczenniku, i widziałeś to w swej duszy.

— Tak, widziałem — rzekł młody chłopak. — Widzę, czuję… I wiesz, Anno, znowu mam jasnowidzenie, że niezasłużonego mnie ten sam co ich los czeka… niedługo.

— O! Przestańże tych widzeń.

— Pozwól mi, ty godna jesteś posłyszeć to bez łzy, boś po nieziemsku kochać umiała, bo poza grobem tak będziesz moją, jak jesteś tu… teraz… Tak, Anno, nie rójmy już innego szczęścia — ono dla nas wyczerpane do dna! Ja… żyć nie będę.

— To urojenie choroby, tyś młody i silny.

— Ja nie z tych ran umrę — rzekł Franek.

— Skądże takie przeczucie?

— Nie wiem, jakiś trzeci strzał mnie dobije… Widzę to… gotuję się, jestem pewny. Wdowo ty moja, połóż mi rękę na czole… daj mi tę białą dłoń pocałować, ja nigdy nie ścisnę jej u ołtarza.

— Cicho! cicho! — zawołała Anna, której łzy nabierały w oczach. — Przez litość nade mną!

— No, więc cicho, mówmy o czym weselszym… To urojenie! Choć śmierci ja się nie lękam… tylko mi daj słowo, że jeśli potrafisz, jeśli będzie można, zamkniesz mi tą ręką powieki na sen wiekuisty. Anno, tyś szczęśliwsza ode mnie, bo ty wierzysz w przebudzenie… a ja!

— O Boże! a ty?!

— Ja… będę z tobą szczery! Wierzę w wielkiego Boga, w Jego sprawiedliwość, ale wierzę w nicość człowieka; dalej poza tym życiem są dla mnie… mgła i ciemność!

— Dziecko chore — zawołała Anna — mógłżeby umysł ludzki tysiące lat roić o nieśmiertelności daremnie? Szukać jej, pragnąć, marząc o czczym wymyśle? Czyż potężniejszym mógłby być ten umysł i fantazja niż sam Pan Bóg? Czyż może być w duszy przeczucie i pragnienie tego, co nie istnieje?

— Wszystko to prawda — rzekł Franek — ale, Anno moja, ja nie wiem, czy się spotkamy na innym świecie, i to mnie zabija!

— Na to jest jeden sposób — odpowiedziała z uśmiechem — wielkie dusz spojenie na ziemi, wielka miłość… ona pociągnie nas ku sobie poza grobem. Tyś chory, nie marz! O, wierz, wierz! Bądź spokojny! Tu czy tam, my się znajdziemy! Musiemy być z sobą, a ja… jeśli mi ciebie los wydrze — pójdę za tobą… nie pożałuję tu nic, chyba biednego ojca sieroty, który mi teraz przyjść do ciebie nie dopuszcza. Ale… to mi przypomina, że odejść muszę… Spojrzę na twój obraz… i uciekam. Gdy podobna będzie wymknąć się, przylecę, przejdę znowu przez te płomienie wejrzeń, które mnie ścigają!… Bądź spokojny!

Wstała, podał jej Franek tę rękę, którą miał wolną, Anna obejrzała się, a widząc, że Jędrzejowa nie patrzy, szybko położyła czysty pocałunek pokoju na gorącym jego czole. Westchnęła i wyszła zarumieniona.

Stara, która z różańcem chodziła po pierwszej izbie, ledwie przechodzącej kiwnęła głową, ledwie ją pożegnała, na twarzy jej widne były chmury i burze. Anna przeszła przez nie raz jeszcze, ale za drzwiami musiała stanąć, aby otrzeć łzy, płynące strumieniem.

— Tak, gdy się kocha, ofiar się nie waży! — rzekła do siebie. — Cierpmy, a wesoło! Teraz druga burza i chmury czekają mnie w progu od ojca.

Z takich to burz przetrwanych składa się szczęście nasze… o, biedne szczęście ziemi!!

Choroba, jeśli nie obali człowieka, to go podnosi na duchu; cokolwiek mocy wewnętrznej, a boleść zwyciężona przemienia się w potęgę, uzupełnia, dźwiga, daje męstwo i cnotę. Kto nie zginie od niej, ten do niepoznania olbrzymieje. Tak się stało z Frankiem, którego łoże boleści wkrótce na proroczy trójnóg się zmieniło; leżąc samotnie, myśląc, czytając, zatapiając się w sobie, biorąc z wypadków nie ich fizjognomią, ale myśl i treść samą, nabył dam jasnowidzenia spraw ludzkich, który tylko w szczególnych razach bywa własnością człowieka. Sąd jego był tak trafny, rada tak dobra, a przewidywanie przyszłości tak prawie zawsze niechybne, że i Młot, i inni u niego składali rady, do niego szli, gdy rozpoczynać co było potrzeba. Jednakże zwykle sięgali dalej, niż on chciał, a stąd płynęły szkody i zawody. Raz rozpoczętego ruchu powstrzymać nie było podobna, porywał on nawet chłodniejszych ludzi; wszystko, co przez lat trzydzieści spało, nienawiść, niewiara, pragnienie zemsty, budziło się z kolei i porywało za sobą.

Każdy dzień przynosił nowe hasło do tego boju, który prowadzono bez innej broni nad wytrwałe męstwo. Śpiewy po kościołach, zebrania na ulicach, opozycja cicha i nie ustępująca kroku przedłużały walkę, jątrzyły pogan, rozżarzały uczucia w najozięblejszych. Kościół i nabożeństwo były prawie jedyną bronią Polski, przeciw której jeszcze Moskwa wahała się wystąpić z całą gwałtownością swoją.

Część społeczności bojaźliwie opierała się temu ruchowi, druga je ciągnęła; nikt nie wiedział, jak to daleko zajdzie, ale po cichu mówili już sobie wtajemniczeni: „Rewolucja!”

Innym, ostyglejszym, ostateczność ta zdawała się wprost niemożliwą, spodziewali się, że w chwili wybuchu powstrzyma ją brak wszystkiego, co mogło jakąkolwiek podawać nadzieję.

I tak płynęły godziny za godzinami, dalej a dalej, każdy dzień zbliżał kres, na który z obawą patrzali wszyscy.

U łoża chorego niemal co dzień zbiegali się dla cichej narady spiskujący. Lecz możnaż to było nazywać spiskiem, co w istocie było podzieloną pracą wszystkich, wszystkim wiadomą prócz tych, którzy ani języka, ani uczucia Polski zrozumieć nie mogli.

Jędrzejowa dosyć zrazu była rada, że Franek nie leży opuszczony, że o nim nie zapomniano, ale w końcu uczucie matki ją ostrzegło, że w tym być może i jest niebezpieczeństwo. Przybiegano nieostrożnie, hałasowano wiele, wychodzono tłumnie, często i późno w nocy, nie było najmniejszej oględności w tych naradach; policja, jakkolwiek niedołężna, zawsze ślepą być nie mogła.

Raz i drugi prosiła stara Młota o trochę ostrożności, ale on ją uspokoił, a Franek śmiał się z przesadzonej macierzyńskiej obawy.

— Papierów żadnych nie mamy — mówił do matki — a że mnie przychodzą chorego odwiedzać, nic naturalniejszego.

Przybywali też przez politowanie odwiedzać go nie tylko znajomi, ale zupełnie nie znani. Był nawet pan Edward parę razy z zakłopotaną miną i niepewnym słowem. Kilka figur wielce dwuznacznych docisnęło się do łoża Franka tym sposobem; między innymi jakiś pan Zagrodzki, grający rolę zapalonego patrioty, wiedzący doskonale, co się gdziekolwiek działo, i pobudzający gorąco do nieustannych manifestacji. Robił on małe przysługi, a oświadczał się z wielką miłością i uwielbieniem dla męczennika sprawy ojczystej, jak się wyrażał, pomimo to Jędrzejowa jego miny lisiej i grzeczności nadskakującej instynktowo znieść nie mogła. Zagrodzki o sobie i swym położeniu nie mówił nigdy, zaklinał się tylko przy każdej zręczności, że gotów jest dać życie dla drogiej ojczyzny. Z opowiadań jego można się było domyślać, że służył w jakiejś kancelarii, z obrotów, że mało miał do czynienia; widywano go cały boży dzień na ulicy, wszędzie gdzie była jaka narada — w chwili czynu wszakże zawsze się gdzieś zawieruszył; zawsze mu coś przeszkodziło, by się do manifestacji, do śpiewu i nabożeństwa przyłączył — pokazywał się, jak śmieciuch, przed burzą, w czasie burzy już go nie było.

Szczególną powziąwszy jakąś przyjaźń dla Franka, przychodził do niego w różnych godzinach, starał się wpaść na rady, które się tam odbywały. Szczęściem jakimś to mu się nie udawało. Franek także miał wstręt do tego człowieka grzecznego, potulnego, usłużnego do zbytku, nadskakującego niezmiernie, a byle powód wylewającego się z potokiem słów, nacechowanych przesadą, która kazała wątpić o szczerości. Gdy się raz tu wcisnął, pozbyć się go nie było podobna. Franek, pytany o niego, odpowiadał, kiwając głową:

— Niepewna bardzo figura… śledzim go.

Od tego wieczora, gdy biedna Anna tak ciężko zabolała, odwiedzając przyjaciela, rzadko już mogła przychodzić do niego.

Ojciec spotykał ją zawsze w progu ostrymi wyrzutami za płochość, szpiegował, liczył godziny. Boleść, której doznała, uczyniła ją bojaźliwszą. W sercu jej nie zmniejszyło się przywiązanie dla Franka, który wyrósł w jej oczach; ale z nim nie była już taka śmiała jak wprzódy. Dziwna też okoliczność wpłynęła na zmianę domowych stosunków Czapińskiego.

Profesor, który z wysokości swej emerytury spoglądał na syna przekupki jako na istotę niegodną zbliżyć się do córki jego, sam był (trzeba nareszcie powiedzieć prawdę) synem ubogiego mieszczanina z Łosic na Podlasiu. Matka jego sprzedawała ogórki, których to miasteczko tak wiele wydaje; ojciec chodził w kapocie sam za poczciwą sochą; ubogi domek ich, gniazdo rodzinne, zamieszkiwał dotąd szwagier Czapińskiego, który, z siostrą się jego ożeniwszy, ojcowiznę skupił.

Dwóch ich było braci wyszłych z Łosic naprzód do szkół w Białej, gdzie dosyć dobrze się ucząc, już o własnych siłach dobili się do Lublina, kończąc nauki, potem do Warszawy, do uniwersytetu. Jeden, jak widzieliśmy, wykształcił się na profesora, drugi poszedł drogą administracyjną, nie mogąc wszakże daleko nią zajechać.

Niezmiernie praktyczny, ale dosyć tępego umysłu, który poza pewne granice, gdzie już sama praca nie starczy, a talent potrzebnym się staje, nie przeszedł; brat profesora wyforytował się nareszcie na burmistrza w jednym mieście handlowym. Był to w jego rozumieniu szczebel do dalszego postępu; ale na tym dosyć wygodnym szczeblu od dnia do dnia pozostał na całe życie. Ożenił się tam, zagospodarował, obeznał z miejscowością i dorobił majątku. Później żona mu umarła, dzieci także; wdowcem, przywiązał się do ciułania grosza i w tym zawodzie nader był szczęśliwym. Współki tajemne z Żydami, do których pozycja urzędowa pomagała; pożyczka na procenta i tym podobne szacherki, a życie więcej niż skromne, bo skąpsze co dnia, uczyniły go — stosunkowo do położenia — krezusem.

W miarę jak rosły kapitały, rosło i skąpstwo pana Porfirego, rosła chciwość.

Rzadko zaglądał do Warszawy, a gdy przyjeżdżał, przez oszczędność stawał u brata. Żywił go brat, za co wywdzięczał mu się, czasem przysyłając zaśmierdłą zwierzynę, darowaną sobie przez kogoś, a odtransportowaną bezpłatnie przez znajomego konduktora dyliżansu. Całe ich stosunki na tym się ograniczały.

Czapiński junior myślał się jeszcze z bogatą wdową po jakimś mieszczaninie ożenić, gdy nagle apopleksja przyszła przed zapowiedziami.

Spadek po zmarłym bez testamentu i potomstwa bracie przypadł wcale niespodzianie profesorowi, który nie chciał zrazu wierzyć oczom i uszom, gdy inwentarz okazał w gotówce, listach zastawnych, akcjach kolei i tym podobnych do czterechkroć stu tysięcy złotych, nie licząc wekslów mniej pewnych i zaplątanych należytości.

Zmieniło to nie tylko przykre dosyć położenie emeryta, nie tylko jego dla córki nadzieje, ale, niestety, nawet sposób jego zapatrywania się na świat.

Profesor, choć stary, uległ dziwnej metamorfozie: uczuł wstępującą w siebie powagę kapitalisty; grosz, o którym z Seneki* i Horacjusza* prawił tak pogardliwie, nagle mu zasmakował. Znajdował teraz, że jest niezbędnie potrzebnym do życia; że ci tylko nie uznają jego ważności, co sami go nie mają. Przeraziło to Annę, ale na nią nic a nic nie wpłynęło; pozostała, jaką była, owszem, pilniej jeszcze czuwającą nad sobą, aby się nie zepsuć i nie zmienić.

Wieść o tym groszu burmistrza rozbiegła się po mieście z ust prawnika, którego Czapiński użyć musiał do likwidacji. Powiększono nieco spadki dla tym większego efektu.

Anna była bogatą dziedziczką, młodzież znajdowała ją teraz daleko jeszcze piękniejszą. Pan Edward już nie przez punkt honoru eleganta, ale na serio starać się o nią począł.

Jego szlachectwo, stosunki, koligacje, rozum statysty — mówił teraz profesor Czapiński — bardzo go u ojca panny dobrze stawiły.

Wielki ów opozycjonista i patriota, republikanin emeryt, zszedł z tej roli nieznacznie na zachowawczą, zbliżył się do Edwarda. Znajdował wprawdzie dotąd, że rząd jest nieumiejętny, złej woli… że nie zna kraju i temu podobnie; ale też silnie wyrzekał przeciwko niesforności młodzieży, brakowi poszanowania dla starszych, przeciwko duchowi nieładu, który zawładnął dziećmi niedojrzałymi.

Anna płakała i milczała; zrazu sądziła, że to wywoływała potrzeba gderania; ale później smutno się jej zrobiło. Musiała wyznać przed sobą, że i ojciec jej był… tylko człowiekiem.

O całej tej sprawie Franek nic nie wiedział; starała się Anna trochę o to, aby go nikt o tym nie uwiadomił z boku. A że nic w jej stroju i obyczajach się nie zmieniło, Franek pozostał w nieświadomości zupełnej o wielkim wypadku.

Od niejakiego czasu Edward, który miał to za sobą, że się kochał w Annie wprzód, nim została dziedziczką, coraz napastliwiej uprzykrzać się jej zaczął. Ojca miał zupełnie za sobą; razem z nim narzekali unisono* na niesforność młodzieży; ale Anna, która dawniej wstręt do niego czuła, teraz mu jeszcze większy okazywała. Ile razy spotkali się sam na sam, nie taiła się z nim. Edward milczał pokorny, znosił, ale był uparty. Trochę mu szło o piękną Annę, wiele też o ów niespodziany posag.

Bojąc się starej Jedrzejowej, która nic także o nowym bogactwie Anny nie wiedziała, dziewczę, uwiadomione przez Kasię, kiedy Franek był sam, przybiegło uścisnąć rękę przyjaciela i smutnie z nim chwilę poszeptać. Między nimi obojgiem wypadki te przesuwały się jak całun grobowy; miłość ich nie miała tych horyzontów jasnych, które ją dawniej rozpromieniały; dziś czuli oboje przed nią jakby ścianę cmentarną. Annie trudniej byk) niż kiedy przyjść odwiedzić dom na Starym Mieście, gdyż Edward wyraźnie ją szpiegował i zawsze prawie, wchodząc lub wychodząc, gdzieś się z nim spotykała.

Uparty ten kochanek niecierpliwił ją, ale go odpędzić nie było podobna. Słuchał łagodnie wyrzutów, kłaniał się grzecznie, nazajutrz powracał znowu. Dreszcz zimny przebiegał Annę, gdy go ujrzała, a pewną była prawie, że go za sobą zobaczy, kiedy jej najmniej był potrzebny.

Było to wieczorem chmurnym i wilgotnym. Patrole przebiegały gęste po ulicach Warszawy, a symptom ten, który na przemiany ustawał i wznawiał się bez przyczyn widocznych, często na dziwne naprowadzał domysły.

Pomimo straży małe kupki ludzi snuły się zwłaszcza mniejszymi uliczkami i rozsypywały po domach. Fizjognomia miasta była smętna, dzwony biły w dali wśród uroczystego milczenia, jakby godziny długiej męczarni.

Na placu około Zamku było pusto, a wiatr od Wisły chwilami go zamiatał i wpadając w sąsiednie ulice, szumiał w nich jak swawolne dziecko. Gęste, sine chmury przebiegały niebo, na którym domyślać się tylko można byk) księżyca, ale go widać nie było.

Przez plac Zamkowy przebiegała to dorożka jakaś, która stawała u bram Zamku; to się przesunął człowiek obwinięty płaszczem, który tam nagle wpadał i znikał w ciemnej bramie. W niewielu oknach świeciły się blade, jakichś czuwających tam oznajmujące ogniki.

Było już dobrze po dziesiątej.

W jednym z apartamentów dolnych, wychodzących na dziedziniec wewnątrz Zamku, noszących jeszcze ślady dawnego przerobienia za Stanisława Augusta, przedpokój pełen był jakichś postaci, które przy oszczędnym świetle jednego kinkietu, dymno płonącego u ściany, fantastycznie się wydawały.

Przedpokój ten poprzedzała izdebka wąska, w której było kilku kozaków i pisarzów wojskowych. Cisza panowała w nim, przerywana rozmową i poziewaniem ostrożnym tej służby, której niemiła woń wypełniała ewaporacjami* tytuniu, wódki i cebuli to wnijście; kilka płaszczów wisiało na kołkach. Kozacy mieli tę ostrożność, że nim je powiesili, przerewidowali kieszenie, azali w nich nie było co mogącego się na tytuń, wódkę lub cebulę przemienić.

W drugiej izbie, o której wspomnieliśmy, szerokiej, pustej, ostawionej ławami i kilką wyplatanymi krzesełkami, na ścianie, niegdyś ozdobnie wygipsowanej, przybity był prosty zegar z wagą, gdaczący długie wyczekiwania godziny. Wskazywał on jedenastą, ale miał zwyczaj się spieszyć.

Tu w różnych postawach i jakby wstydząc się siebie siedziało kilka osób, które cicho wsuwały, obawiały być postrzeżonymi i wymykały nieznacznie. Z nich do następnego pokoju powoływano po jednej, zostawując resztę oczekującą po kątach.

Cisza głęboka panowała w tym przedpokoju władzy, w którym podpułkownik żandarmów, jakiś oszarpaniec, para elegantów i kilku nieodgadnionych figur, w cieniu ukrytych, siedzieli, stali i potrosze się zżymali.

Z sąsiedniego saloniku zalatywał tu niekiedy głos donośny, który wybuchnąwszy jakby mimo woli, natychmiast się poskramiał. Salonik ten niewiele był ozdobniejszy od izby oczekiwania, przybrany tylko w sprzęt konieczny: w sofy, parę długich stołów i kilka rozmaicie powykręcanych krzesełek. Lampa jedna stała na okrągłym stole pełnym papierów, druga, mniejsza, na bocznym, gdzie schylony jegomość jakiś w wytartym fraczku pisał szybko i niespokojnie.

Po salonie przechadzał się mężczyzna lat średnich w jeneralskim mundurze bez szlif, z cygarem w ustach. Postać jego była trudną do opisania, bo nie miała na sobie żadnych cech szczególnych: twarz starta i pospolita, oczy zagasłe i blade, lice żółte i zwiędłe, włos nieco wypełzły — ten brak fizjognomii spotyka się prawie zawsze w sługach despotyzmu, zawczasu do jarzma nagiętych; za młodu starto z nich znamię człowiecze, wszelki niepodległy wyraz uczucia szczerego, wszelką życia iskierkę — eunuchów to twarze na duszach rzezańców.

Niczemu ludzkiemu objawić się na nich nie wolno prócz niemego, zimnego posłuszeństwa. Spojrzawszy na tych ludzi, jeśli co w nich ujrzysz, to apatią, chłód i wyuczoną nicość.

Jeżeli który z nich ma co w sobie, pilnuje bacznie, aby z niego na wierzch nie wyszło. Słudzy despotyzmu takimi być muszą, aby wyrazem ludzkiej niepodległości nie razili oczów pańskich. Od zarania gnieceni i męczeni, urabiają się na taką masę, w której człowieka pojedynczego nie ma, wszyscy pod jedną miarę obcięci, równi sobie — narzędzia.

Gdy jednego z nich zabiją lub wypędzą, łatwo go drugim zapaśnym zastąpić; ten przejmuje rolę poprzednika i wkłada skrojoną na tamtego liberią—nic nie brak, dziura załatana.

Jenerał przechadzający się miał właśnie taką twarz, tyle tylko że człowieczą, ale zupełnie nie znaczącą. Życie długie, którym dosłużył się wysokiego stopnia, nauczyło go giąć się, kłamać, zapierać siebie, aby nikogo nie razić, nikomu nie zawadzać, a iść coraz wyżej popychanemu przez wszystkich. W despotyzmie tylko taka nicość idzie wysoko, talenta podlatujące, samoistniejsze — zgniecione upadają; dlatego gdy przyjdzie chwila niebezpieczeństwa, brak mu sił, brak ludzi, których tylko niezależność tworzy.

Jenerał palił cygaro, myśląc długo, przerzucał zadumany papiery na stoliku, ruszał ramionami, na ostatek wziął podany przez kancelistę papier i odprawił go skinieniem ręki. Pisarz wysunął się cicho, jenerał stał i rozmyślał jeszcze. Mimo twarzy zastygłej znać było na nim, gdy sam pozostał, żywe oznaki zniecierpliwienia i gniewu.

Jakby sobie potem coś przypomniał, otworzył drzwi do tego przedpokoju, w którym miał zapas oczekujących, i skinął na jednego z nich, zostawując resztę na potem.

Przypuszczony do salonu był człowiek wicemundurowy; życie zgniotło mu twarz i zmazało z niej wszelki wyraz, podobnie jak u jenerała; brodę miał wygoloną do włoska, lśniące, czerwone, głupie, nadęte policzki, łysawą także głowę.

Osobliwszą własnością tych obliczów urzędniczych jest przymiot gumelastycznosci; przechodzą one nadzwyczaj łatwo na dwie krańcowe urzędowe miny; więcej nad nie twarz ich nie ma. Wobec wyższych z pokorą oblicze to rozszerza się, spłaszcza, rozciąga, staje samą służbistością i uniżeniem; wobec niższych przedłuża się, wyciąga do góry, dumnieje, staje się zarozumiałością siły i potęgi.

Często w progu pokoju, który dzieli podwładnych od władnących, odbywa się nagle ta metamorfoza twarzy, z uśmiechniętej slodziuchno, szeroko, na wyciągniętą długo, surową i nadętą majestatem.

Z twarzą razem zmienia się głos i postawa. Przy naczelniku głos jest cichy, aksamitny, łagodny, kark pochylony i napraszający się do jarzma, człowiek wydaje się giętki, tak że można by, zdaje się, włożyć do kieszeni, a nie zawadzałby w niej więcej nad batystową chustkę od nosa; przy podwładnych głos staje się suchy, szorstki, stanowczy, a postać twardą, drewnianą i nieugiętą — czujesz, że przełknąć go nie potrafisz, stanąłby ci kością w gardle.

Każdy dobry, wyrobiony urzędnik ma takie dwie twarze na posługi swe, innego wyrazu w nim nie znajdziesz, jest takim i w życiu prywatnym, świat dlań dzieli się na silnych i słabych, dla pierwszych twarz się robi szeroką, dla drugich długą — oto cała technika ich życia, cudownie prosta.

Jenerał przybyłemu ani kiwnął głową, był zły: przybyły zrobił się maleńkim, potulnym.

— No? macie co? — zapytał jenerał.

— Tak dalece, JW panie, nic — małe rzeczy, głupstwa tylko.

— Macie jakie nazwiska?

— Nie… dziś jakoś… tylko wiemy, że studenci.

— Co mi tam wasi studenci! — zakrzyknął jenerał, tupiąc nogą. — Studenci! Tu cały naród jest w spisku, wszyscy do niego należą… a wy nam pchacie w gardło dzieci. Jesteście ślepi, nikt z was nic nie wie, nie widzi, nie rozumie, albo i wy może należycie potajemnie do spisku. Jakim sposobem oni wiedzą wszystko, co się dzieje u mnie, tu… w gabinecie, na tym stoliku… A wy nic?

— Panie jenerale, na to potrzeba czasu!

— Ale mieliżeście czas, nabraliście dosyć gratyfikacji, pieniędzy i wstążeczek. Byliśmy powolni, uzuchwaliły się tłumy, ulica — a dziś już tego pochwycić niepodobna. Skąd to idzie? Jak?

— JW panie — rzekł z pokorą urzędnik — to wszystko płynie zza granicy…

Jenerał stanął i zamilkł. Trzeba wiedzieć, że urzędnicy rosyjscy, pragnąc się łudzić, że Polska cała nie jest im niechętną, karmią się ciągłym składaniem winy wszelkich poruszeń na zagraniczne poduszczenia. Jest tylko w ich przekonaniach ta różnica, że wszelkie -bergi, -burgi, -many* i ludzie niemieckiego pochodzenia składają to na Francją i Anglią, a Rosjanie na Niemców, na podstępną i chytrą Austrią, nawet na Prusy, o Wisłę oprzeć się pragnące.

— Ależ przecie wy… wy — dodał jenerał, bez ogródki używając epitetu, którego nie powtarzamy — powinni byście dojrzeć, którędy i jak to idzie zza granicy!

Wyraz dobitny nie obraził urzędnika, uczynił go tylko pokorniejszym jeszcze, skłonił głowę i rzekł znowu:

— Na to potrzeba czasu.

— Więc nic nie wiecie?

— Oprócz tej historii studentów.

— Bywaj pan zdrów, jutro proszę przyjść z raportem, a przynieść więcej niż dziś, ja taką lichotą zajmować się nie myślę, mnie trzeba rzeczy. Nie mam czasu.

Urzędnik wysunął się, cofając tyłem, widocznie rad się wyrwał. Jenerał otworzył drzwi, popatrzał i skinął na drugiego oczekującego.

Był to znany nam patriota Zagrodzki. Jak on się tu znalazł, nie wiemy, przed swoimi mówił, że chodzi szpiegować Moskali, Moskalom tłumaczył się, że śledzi ruchy uliczne — dosyć, że wieczorami odwiedzał pana jenerała.

— A co, panie Zagrodzki? Co słychać?

Zagrodzki, do podwójnej swej roli jeszcze nie nawykły, przelękły lub udający bojażń — bo to uczucie pozyskuje wielce serca Moskali, pragnących, aby się ich obawiano — miął się, dusił, trząsł, nim słowo wyjąknął.

— Tak dalece nic nowego.

— A! nic! U was wszystkich nic! Z wszystkiego nic! — wybuchnął jenerał. — Co to wy sobie myślicie? Dopóki to tego będzie? Rosja jest cierpliwa, bo silna, ale gdy raz utraci cierpliwość, biada wam! Biada! Zginiecie do ostatniego, winni i niewinni! Weźmiemy się po mikołajewsku! Chcecie powrotu do czasów Mikołaja — będziecie je mieli!

Zagrodzki, do którego ten ustęp nie był przeznaczony, stanowił bowiem rodzaj monologu, nic nań nie odpowiedział; jenerał zbliżył się do niego.

— Gadaj! — rzekł.

— Ja tylko mogę zwrócić… zwrócić uwagę — jąkając się jakby naumyślnie, rzekł Zagrodzki — pana jenerała… JW jenerała… że młodzież zbiera się bardzo często w pewnym domu na Starym Mieście, u jednego malarza…

— Czekaj! — przerwał jenerał, biegnąc do książki, która leżała pod papierami, i szukając w niej. — Jak mu imię?

— Franciszek — rzekł dławiąc się szpieg.

— Franciszek Plewa, ranny dnia 25 i 27 lutego, był w szpitalu w Cytadeli, niebezpiecznie chory… Czy leży?

— Leży… leży — odparł Zagrodzki — ale tam u niego się schodzą.

— Kto tam bywa?

Zagrodzki począł sypać nazwiska jak z rękawa.

— To dobrze — rzekł jenerał — będę wiedział, co zrobić. Masz co więcej? To drobna ryba… Nic? Dobranoc! Ruszaj! Nie mam czasu.

Zagrodzki coś jeszcze bełkotał, ale jenerał rozkazująco pokazał mu drzwi, a gdy się otworzyły po wyjściu szpiega, wpuścił przez nie głowę do przedpokoju, w którego ciemnych kątach kilku jeszcze siedziało. Skinął, u jednego w progu odebrał papier, cicho z nim coś poszeptał i dał mu znak, by odszedł; drugiego wprowadził z sobą do saloniku.

Był to bardzo przyzwoity człowiek, blady, wystraszony i oczywiście wplątany tu nie wiedzieć jak i po co. Twarz jego zdradzała niezmierne pomieszanie.

— Pan jenerał był łaskaw mnie wezwać? — rzek! z ukłonem.

Oblicze jeneralskie stało się nader łagodnym.

— Siadaj pan, proszę, miałem się z panem rozmówić, bardzo przepraszam, że musiałeś chwilkę poczekać… jestem tak niesłychanie zajęty… Ot tak… chciałem się dowiedzieć od pana, co tam w ogóle słychać?

— Ale ja, jak wiadomo panu jenerałowi, mało wiedzieć mogę; pracuję cały dzień w kancelarii, potem bywam tylko w tych domach, gdzie nic ciekawego posłyszeć nie można prócz ubolewania nad dzisiejszym stanem rzeczy.

— Ubolewanie! — zawołał Moskal z uśmiechem. — A czemuż nie staracie się radzić na to? Czemu nie skupicie się około rządu, który pragnie tylko spokoju i dobra kraju? Czemu nam nie pomagacie? Cesarz daje reformy, jakie tylko może, pojmujecie, że dać wam więcej niż wiernym swym poddanym rosyjskim nie jest w stanie… ale system Mikołaja obalony. Będziemy mieli pewne swobody; Rosja ma przed sobą posłannictwo wielkie, wy także powołani jesteście podzielić je z nami… dźwigniemy wielkie państwo słowiańskie*.

— Ja to pojmuję, panie jenerale; ale z nas kto mówi rozsądniej — rzekł młody człowiek — ten jest bezsilny, tego nikt nie słucha.

— Boście bojaźliwi, bo się kryjecie z przekonaniami, jeżeli jakie macie, bo każdy z was w głębi ukrywa śmieszną nadzieję niepodległości Polski… Jakże, wy chcecie się wyrwać ze szpon sześćdziesiątmilionowernu państwu?!… Wy?… Kto? Garść szlachty, trochę mieszczan… bo ludu nawet za sobą nie macie, a okrążeni jesteście nieprzyjaciółmi!… Ale to szaleństwo!

— My to dobrze czujemy — odparł miody człowiek — że tylko w sojuszu z Rosją możemy być szczęśliwi — uśmiechnął się słodko. — Cóż, kiedy ta burzliwa młodzież…

— Trzeba przeciwko niej stworzyć opozycją z odwagą, śmiało… stanąć przy rozsądku.

Jenerał mówił tak jeszcze długo, nie słuchając odpowiedzi małego człowieczka; po czym odprawił go, napchawszy argumentami, szepnąwszy jeszcze coś na ucho. Zajrzał do izby; siedział tam jeszcze jeden kandydat i czarno ubrana kobieta. Ta wcisnęła się w najciaśniejszy kątek; czarna zasłona ukrywała rysy jej twarzy; znać tylko było po zręcznej kibici, po starannym ubiorze, że młodą jeszcze być musiała.

Jenerał odkaszlnął w progu znacząco; kobieta wstała i szybko wśliznęła się do salonu, którego drzwi natychmiast się za nią zamknęły. Gdy światło lampy padło na jej twarz piękną, ale bladą, z oczyma zmęczonymi, ale pełnymi ognia, uderzył wojskowego wyraz przestrachu, jaki się na niej odmalował.

Zbliżył się do niej, podał rękę i zapytał łagodnie:

— Czego się tak pani lękasz?

— A, wszystkiego, panie jenerale! Nas szpiegują!… Może tu kto zobaczyć może?… Wy nie macie żadnej, oni mają policją.

Rozmowa, zapomnieliśmy dodać, toczyła się po niemiecku.

— Co mówią w tych kołach?

— Nic dobrego nie wróżą; przestrach jest wielki… boją się ulicy, ale i was obawiają się także.

— Czemuż się do nas nie zbliżą?

— Bo się lękają, bo im nie ufacie!

— Alboż na ufność zasłużyli?… Cały naród w spisku, cały naród sercem idzie w jedne stronę; ta tylko różnica, że nie wszyscy są gotowi na ostateczne ofiary… Co mówią teraz ci… vous save?*

— Ganią ruch uliczny.

— Tak! A udział w nim biorą!

Szeptali jeszcze chwilę… jenerał oglądał się dokoła.

— Staraj się pani pozyskać nam tam kogo… pani rozumiesz? Przy kobiecie nie wszystko się mówi, nie ze wszystkiego się zwierza; potrzebujemy mieć kogoś z mężczyzn… Wybierz pani takiego, który by miał ambicją; damy mu wysoką posadę. Vous comprenez?* Pani to potrafisz.

Kobieta uśmiechnęła się, połechtana pochlebstwem, ale smutnie pożegnali się, zasłoniła twarz i, spłoszona, szybko uciekła.

Został jeszcze jeden, ostami, w przedpokoju, ale tego jenerał przywołał tylko do progu, rozmówił się z nim w dwóch słowach grubo i ostro i wskazał mu drzwi przeciwne, którymi on wyleciał szybko, jakby gonił za wychodzącą kobietą.

— Ha! — rzekł, zapalając cygaro Moskal, gdy wszystkich odprawił. — Ciężka sprawa i nie wiedzieć, czy się na co przyda. Szpiegów trzeba trzymać, żeby za szpiegami chodzili; śledzić, bać się i mylać… Głupi kraj i przeklęte czasy!

Kamerdyner dał znać, że sama pani czekała z herbatą. Zapiawszy mundur, jenerał wyszedł przez pokój oddzielający kancelarią od salonu żony, ale z miną rozjaśnioną.

Wiedział, że tam może zastać obcych.

Około jenerałowej, w istocie, w białych rękawiczkach i stojących krochmalonych kołnierzykach zwijali się wyperfumowani eleganci stołeczni, mówiący z wielkim oburzeniem o manifestacjach ulicy, o demagogach, o Czerwonych, o nieszczęśliwym usposobieniu umysłów… o głębokim żalu, jaki wszystkich dobrze myślących ludzi przejmował z powodu, że nie było nawet można potańcować.

Może najgłośniej i najelokwentniej ze wszystkich mówił o tym znany nam pan Edward, który tu grał rolę gorliwej podpory tronu i ołtarza, obrońcy porządku społecznego.

W kilka dni potem biedna Anna pod pozorem jakiegoś kupna zwróciła się ku Staremu Miastu. Dawno już nie widziała Franka; nie wiedziała nawet o nim od poczciwej Kasi, która od dwóch dni na Podwal nie zaszła z koszykiem, aby jak zwykle donieść jej o chorym paniczu. Serce Anny coś niedobrego przeczuwało.

— Bądź co bądź, muszę go zobaczyć! — rzekła i pobiegła, oglądając się ostrożnie, przez Piwną ulicę i przechodnie domy znajome na Stare Miasto.

Rano było… Dzień pogodny i jasny, wesele i otucha płynęły z niebios, na ziemi było jakoś gorączkowo i przykro, po ulicach przemykali się ludzie z twarzami dziwną troską napiętnowanymi. Annie przynajmniej zdawało się, że czyta na nich przestrach i boleść; może dlatego, że je czuła w sobie.

U drzwi domu wspomniała dopiero, że ją tam czeka, jak zwykle, kwaśne przyjęcie starej matki, i potrzebowała chwili spoczynku, ażeby nabrać odwagi. Potem wbiegła szybko na wschody, usiłując udać wesołość, której w sercu nie miała.

Zdziwiło ją, że drzwi Jędrzejowej zastała otworem szeroko, a w izbie postrzegła starą, siedzącą na ziemi z opuszczoną głową, z załamanymi rękami, przybitą, nieprzytomną. Kasia, usiłująca ją podźwignąć, chodziła koło niej, płacząc sama.

Jednym skokiem z progu Anna znalazła się przy Jędrzejowej. Serce jej przeczuło wielkie nieszczęście. Drzwi do drugiej izdebki stały także nie zamknięte.

— Na Boga! Powiedzcie! Cóż się znowu stało? — krzyknęła.

Owocarka podniosła głowę.

— A! a! wzięli mi go! Zabiją!… Wzięli… powlekli! Zbójcy! — zawołała boleśnie. — O tyrany! O mordercę! Mimo łzy moje, mimo błaganie, mimo żem się im włóczyła, po nogach całując!… Te bezduszne bydlęta!… Te stworzenia pozbawione serca, litości!… A on ani jęknął!

Anusia padła na ziemię przy starej.

— O Boże! — zawołała. — Któż? Kiedy?… Co się to stało?

— Spojrzyj! — dodała matka. — Łoże puste… nie ma go! Powlekli do Cytadeli, do szpitala, na śmierć… dziecię moje jedyne, ukochane dziecko moje!… O, i mnie już tylko umierać!

Cisza długa, śmiertelna, przerywana łkaniem tylko, zawisła nad tą sceną żałoby.

— Matka Boska uczyniła raz cud, aleśmy cudu Jej nie byli warci i wyciągniętą rękę cofnęła nazad… i nie ma go, nie ma!

Anna zaszlochała mimo mocy duszy, mimo że była przygotowaną na wszystko; zawlokła się, gdzie ją pociągała boleść, do tej drugiej pustej izdebki, w której oprawcy zsunęli obraz na stronę, ciągnąc z sobą chorego. Łóżko jego stało jeszcze rozrzucone, około niego książki w nieładzie, papier, ołówki, ślady dni przebytych mężnie w dolegliwym bólu i pracy.

Załamała ręce biedna dziewczyna, ale potok łez, który płynął z jej oczów, wypaliły gniew i oburzenie; źrenice błysły ogniem; poruszyła się, jakby chciała iść i natychmiast im go wydrzeć. Potem pomyślała i zatrzymała się jeszcze, jakby żegnając tę izdebkę, w której kilka chwil przelotnych, kradzionych spędziła u łoża przyjaciela. Przyszły jej na myśl ostatnie jego wyrazy, przeczucia, obawy.

Jędrzejowej z ziemi podnieść nie było można; pogrążona w rozpaczy, przybita nią, bezwładna, przestawała na chwilę płakać; ale po tym krótkim zdrętwieniu porywały ją jęki i boleści gwałtowne.

Anna poczuła, że miejsce jej było przy boku nieszczęśliwej matki. Wespół ze służącą podźwignęła staruszkę, posadziły ją w krześle; ale biedaczka głową uderzyła o stół, zakryła twarz, płakała ciągle.

— Droga pani! — rzekła jej cicho Anna — Spojrzyj, spojrzyj na Ukrzyżowanego, na Matkę boleści i opamiętaj się!… On powróci, oni nam go oddać muszą… Zachowaj się dla niego, jego ratujmy!

— Ratować?… Jakże ratować?! — spytała kobieta. — Alboż oni rozumieją język ludzki, boleść człowieczą, jęki matki?… Alboż szanują rany, słabość i wszystko, co ludzie przywykli szanować?… Oni mi się urągali, gdym za nim prosiła… Oni śmieli szydzić z siwych włosów moich!… Pójść do nich to przymnożyć im zwycięstwa, a sobie upokorzenia!

— Ale jakże się to stało? Kiedy? — spytała Anna, chcąc rozerwać staruszkę bodaj bolesnym opowiadaniem.

— Przyszli jak zbójcy po nocy, bo wstyd im białego dnia; wybili drzwi jak rabusie, pochwycili go z szyderstwem, z okrucieństwem… On się nie skrzywił, nie jęknął!… Pocieszał mnie jeszcze, był spokojny.

— Przetrząśli wszystko! — dodała Kasia żywo. — Gdzież? Nawet mój kufer, kochana panienko, szukając jakichś tam papierów, przerzucili do odrobinki; poodczepiali obrazy, popruli siedzenia, podarli materace…

— Znaleźliż co? — zapytała Anna słabnącym głosem.

— Cóż znaleźć mieli? Czyż on dziecko? — odparła Jędrzejowa. — Potrzeba by rozedrzeć piersi i z nich chyba dobyć, co się tam kryje; ale gdyby nawet poszarpali serce, dopiero z życiem dobyliby ostatka uczucia.

Boleść czyniła starą owocarkę (oczytaną w księgach świętych) wymowną.

Anna płakała znowu, ale obie nie wiedziały, co począć; gdy na progu ukazał się znowu jakiś jegomość w wicemundurze, z wygoloną twarzą, grzeczny, kłaniający się, gładki, słodki i pełen wyrazu współczucia, które wchodząc wdział na twarz, dla lepszego odegrania komedii.

— Wszak pani Jędrzejowa ?— spyta! po cichu w bardzo ugrzeczniony sposób.

Stara podniosła głowę, on ukłonił się raz jeszcze, przystąpił bliżej, popatrzał na twarz pooraną łzami aż do czerwoności i złożył ręce.

— Pani szanowna — rzekł — po cóż ta rozpacz? Na Boga, uspokój się pani… chociaż nieznajomy, wiedząc jaki wypadek ją dotknął, przychodzę z dobrą radą.

Kobiety milcząc wlepiły weń oczy, a grzeczny człowiek mówił dalej mile i słodziuchno.

— Niech się pani tak nie przeraża, syn jej może być łatwo uwolniony. — Ja jestem, jak pani widzisz, urzędnikiem, przykre to dziś obowiązki, ale na każdym miejscu, z sercem człowieka, można być braciom użytecznym.

Odchrząknął, jakby się tym frazesem zadławił.

— Widząc syna pani, zdjęty politowaniem potajemnie tu przybiegłem — mówił dalej — niech się pani postara z nim widzieć, co nie jest niepodobna, niech go pani skłoni, aby się nie taił, nie upierał na próżno. Rząd dokładnie jest uwiadomiony, że tu były schadzki i narady, to są dziecinne pokuszenia z motyką na słońce… bo do czegóż to prowadzi? Ja sam jestem Polakiem, mam uczucie dla kraju… synowskie, ale my ojczyznę gubiemy, chcąc ją ratować. Potrzeba raz te nieszczęśliwe rzucania się ukrócić, aby zbawienne reformy weszły w życie; to spiskowanie nieustanne staje na przeszkodzie najpiękniejszym dla kraju planom. Syn pani, nie wątpię, ma najlepsze chęci, ale wyobrażenia dziecinne. Rząd chce tylko ukrócić ten ruch nieszczęśliwy. Niechaj powie, co wie, a będzie niezawodnie wolnym.

Mówił długo jeszcze w tym tonie. Jędrzejowa go słuchała milcząc, ale w końcu porwała ją pasja i krzyknęła:

— Co on ma tam powiedzieć, tyle on wie, co i wszyscy.

— Kochana pani — rzekł słodko przybyły zaimprowizowany przyjaciel — ja to mówię z życzliwości, widziałem go, gdy był przywieziony do lazaretu, jestem dobrze z komisją śledczą…* Wiem, że tylko wyznań szczerych od niego wymagać będą, aby raz tych szaleńców biednych, co nam pokój mącą, wziąć i opamiętać. Rząd nie chce być surowym, ale nie może tego cierpieć dłużej; wszyscy dobrzy synowie kraju powinni się do uspokojenia go przyłożyć.

Anna spojrzała nań z niewysłowioną pogardą, on się uśmiechnął i chwilę zamilkł.

— Chciejcie panie mieć to, co mówię, w jak najgłębszej tajemnicy, nie powtarzać nikomu, co powiadam… mógłbym miejsce utracić. Ale widok tego zacnego, mężnego młodzieńca tak mnie poruszył… ja sam ojcem jestem! — tu westchnął. — Życzę, mówcie, proście go, nakłaniajcie, aby się nie taił, bo do czegóż to prowadzi? Szczere wyznanie go uratuje.

— Możeszże pan mnie to radzić, aby syn mój okupił się zdradą? — krzyknęła nareszcie Jędrzejowa.

— Chciejcie się panie zastanowić — oblizując usta zaschłe, rzekł litościwy urzędnik — on siebie zgubi, a nikogo nie uratuje… Rząd jest na drodze tych dziecinnych spisków, dojdzie i tak ich wątku; ale tu idzie o rychlejsze uwolnienie cierpiącego syna pani.

— A, idźże ty mi, judaszu, do trzysta tysięcy diabłów! — zawołała, pięścią w stół bijąc, owocarka. — Jeszcze czego brakło? Syn mój to życie moje, to wszystko… Marłam ja z głodu dla niego, ale gdyby miał podłością ocalić siebie i mnie, wyparłabym się go na wieki!

Na takie dictum acerbum* urzędnik pobladł jak chusta, nie stracił przecie miny przyzwoitej i nie rozgniewał się.

— Ale, droga moja pani — rzekł — czyżbym ja mógł pani i jemu podłość doradzać? Tu idzie tylko o szczerość, dla niego i dla cierpiącej braci będącą jedynym ratunkiem, o, opamiętajcie się przecie… bo to daremne ofiary.

Ruszył ramionami.

Jędrzejowa po wybuchu płakała znowu; widząc, że tu nic nie wskóra i nie przekona, jak wszedł, wymknął się powoli przyjaciel nieznany, na progu tylko w sposobie pożegnania wyrzekłszy jeszcze:

— Proszę mi wierzyć, że uczucie chrześcijańskie i serce mnie tu prowadziło, przyszedłem z obowiązku miłosierdzia… bardzo ubolewam, że się tu przydać nie mogę, ale nieszczęsne zaślepienie ogarnęło wszystkich.

Jędrzejowa trzęsła się ze złości.

— Patrz — zawołała za odchodzącym — z dobrą radą mi przyszedł, abym ja dziecko na podłość namawiała!

Ledwie chwila upłynęła i kroki usłużnego doradcy ucichły na wschodach, gdy inny, spieszniejszy chód zaczął się zbliżać ku górze — drzwi przemknęły się ostrożnie, Młot zajrzał przez nie. Ale nie poznałyby go były, chyba oczy matki lub przyjaciela, tak był doskonale przebrany.

Zmuszony kryć się i chować, gdyż imię jego było od dawna na liście proskrypcyjnej*, Młot co dzień wyglądał inaczej. Metamorfozy te z prawdziwym dokonywał talentem z pomocą starego aktora i poczciwego jednego fryzjera. Tą rażą wypadło mu być staruszkiem siwym, przygarbionym, o kiju, w wyszarzanej kapocie, a młode jego nogi wybornie udawały chód osłabłego starca. Anna i Jędrzejowa z początku ani się go domyśliły, ani poznały; dopiero gdy stanął w środku izby, rozprostował się, siwy wąs odjął, owocarka krzyknęła z podziwienia.

— A, to ty! O! Żeby was wszystkich!… — poczęła. — To wyście, wy zgubili Franka… Cóż, nie wiesz, że on znowu wzięty…

— Matko, dobrodziejko! Przez litość nie czyń mi wyrzutów — jam nic nie winien, przybiegłem się dowiedzieć, choć mnie śledzą. Na Boga! Czy wzięli jakie papiery…? Wczoraj pisałem do niego głupi bilecik.

— O, panicz go zaraz spalił! — odezwała się Kasia z kąta, która także wtajemniczoną była we wszystkie spiski.

Młot wolniej odetchnął.

Przybliżył się do Jędrzejowej i przykląkłszy pocałował ją w kolana.

— Matko! Franek będzie wolnym, bądź dobrej myśli! Kto inny, zdrowszy, zaofiaruje się za niego, my na to poradzimy, nie potrzeba żadnych starań… dwa dni cierpliwości. Jutro tylko niech raz kto pojedzie prosić za nim do jenerała… Mówię wam, musi być wolnym.

Stara porwała się i w uniesieniu poczęła go ściskać za szyję, ale Młot, wyrywając się, przyczepił znowu wąsy, przybrał minę starowiny i o kiju powoli wywlókł się za drzwi.

— O, święte to dzieci! — zawołała Jędrzejowa. — Ja mu wierzę, oni gotowi na wszystko, oni mi go uwolnią!!

Gdy się to dzieje, w osobnej izbie przy lazarecie Cytadeli, nie dając spoczynku choremu, zbierali się przy łożu jego urzędnicy, śledzący, aby co rychlej, korzystając z przestrachu i osłabienia, wyciągnąć jaką wiadomość, podchwycić jakie nierozmyślne słowo.

Franek, uzbrojony w cierpliwość, znosił ten nacisk heroicznie, osłonił się chorobą, znękaniem, czynił w ich oczach słabszym, niż był w istocie, aby i nic nie dać dobyć z siebie, i nie pokazać, że coś w sobie ukrywa.

Wszyscy ci panowie, indagujący na przemiany, byli z nim pełni grozy i postrachu lub pełni serdeczności i słodyczy. Role ich były podzielone, jedni kołatali do serca przekonaniem, obietnicami, drudzy potęgą, wzgardą, szyderstwem, postrachem. Po jenerale, który prawił o Sybirze, o rózgach, o rozstrzeliwaniu, o szubienicy — przychodził wzdychający urzędnik, który poufnie narzekał nawet na Moskali, dawał dobre rady, obiecywał pomoc i skłaniał, aby się próżno nie upierać, położenia nie pogarszać, bo, niestety, już wszystko wiedzą.

Z obu rodzajami tych ludzi potrzeba było grać ohydną komedią. Franek słabł przy postrachach, uskarżał się na bóle, a z lisami przybierał minę potulną, spowiadając się im niby szczerze ze swych marzeń artystycznych, ze swego zwątpienia o sprawie… z niewinnością dziecięcia.

Nic tak nie uczy kłamać, jak niewola. Dopytywano go o imiona, mówił im takie, które wszelkie podejrzenia odpychały.

Tak przeszło dni parę, trzeciego coś się nagle zmieniło; po natrętnych dopytywaniach opuszczono go na czas jakiś, w obejściu się przybyło uprzejmości, a wieczorem przyszedł jeden z tych, którzy do indagacji należeli, a trochę mieli więcej serca, wyznając Frankowi pod wielką tajemnicą, że zapewne go uwolnią, gdyż się istotnie okazuje, że podejrzenia o schadzki były mylne, że podobno na dole w tym samym domu stał ktoś inny, że ktoś to wyznał… koniec końcem, że gdyby najmniejsze jakieś staranie, Franek mógłby być powrócony do domu.

Biedny męczennik już się tak łatwo wyjść nie spodziewał i przyjął to oznajmienie z podziwieniem; usłużny człeczek ów wziął adres jego matki.

Nazajutrz rano Franek, jak zwykle, siedział na łóżku i patrzył w okno zabielonym tym wzrokiem obumarłym więźnia, który nic nie widzi, gubiąc się tylko w obrazach przeszłości — gdy drzwi się otworzyły i wszedł bardzo blady, z mocno nadętą dla powagi twarzą jenerał jakiś, popatrzył nań chwilę, pomilczał i odezwał się:

— Nu, masz waćpan szczęście, że na ten raz nic się tak ważnego nie okazało przeciw panu, a choroba też przyczynia się do zlitowania nad nim. Gadacie na rząd, przecież uwalniamy co dzień, nawet takich jak pan, których rany widocznie pokazują winę i denuncjują same… Pojedziesz sobie waćpan do domu, ale wara od spisków! Trzeci raz już stąd tak łatwo się nie wydobędziesz. Czas się upamiętać… Masz waćpan naukę dobrą; podziękuj Bogu, żeśmy ludzie litościwi i nieokrutni.

Cała ta piękna przemowa wyrzeczoną była w chwili, gdy sta niewinnych schły za kratami z boleści, a jeden ranny, bezsilny człowiek miał się pójść leczyć do domu!!

Zupełnie tak jak pierwszą rażą, z pomocą jakiegoś żołnierza zwlókłszy się z łóżka i dostawszy dorożki, Franek po drugi raz wyjechał z Cytadeli, nie wiedząc, komu był winien tę łaskę.

Młot słowa mu dotrzymał, dano znać potajemnie innym uwięzionym, co mówić mają, aby podejrzenie od Franka odwrócić, ci wygadali się o schadzkach w tymże domu, w którym mieszkała owocarka, u nie byłego nigdy człowieka, który jednak z badania na miejscu okazało się, że tam mieszkał… i tak biedny chłopak wydobył się znowu na wolność!

Wolność! Ale jestże kto wolnym w tym kraju, który cały dokoła opasuje żelazna krata bagnetów! Gdzie pod pozorem to wojny, to polityki, to podejrzeń można na każdego napaść, każdego uwięzić i bez sądu, bez dowodu, bez miary winy, za złamaną szpilkę posłać na wiekuiste roboty do kopalni?… Jestli kto tam wolnym, gdzie ani myśl, ani słowo, ani serce, ani ubiór, ani barwa jego, ani chód, ani postawa, ani smutek i litość nie są swobodne? Gdzie jeśli fantazja rządzących nie podoba sobie człowieka, nie pyta o prawo żadne?

Rozszerza się tylko czasem więzienie, izdebkę zmienia na miasto, na prowincją, na szerszą przestrzeń, opasaną zawsze strażą, groźbą, łańcuchem szpiegostwa.

Człowiek, który miał nieszczęście tu się urodzić, nawet zbiegając stąd, by wolniejszym odetchnąć powietrzem, nie śpi i nie je spokojnie, bo go grzech pierworodny poddaństwa rosyjskiego ściga, jak Kaina przekleństwo Boże.

U drzwi stała Kasia ze dzbankiem wody, gdy nadjechał Franek; oczom swym uwierzyć nie chciała, upuściła naczynie, krzyknęła, pobiegła do niego ściskać i całować, jakby był jej bratem.

— O mój Boże! otóż się pani kochana ucieszy! A tu niedawno przychodził ją ktoś namawiać, aby szła za paniczem prosić; sfukała go jejmość strasznie i odpowiedziała, że się już więcej upokarzać nie będzie… Myślała, że to znowu jaka zdrada. A, paniczu mój! Jakże to ty wysiędziesz?… Jak się dostaniesz na górę?!

Ale kilka sąsiednich rzemieślników a przyjaciół Jędrzejowej zbiegli się zaraz z okrzykiem; dopomógł i dorożkarz i tak powoli na rękach go przez ciasne wschodki wniesiono, co nie bardzo łatwym było.

Wiele sił stracił, a dusza jego zachmurzona już się nawet tą radością, jaką miał sprawić matce, pocieszyć nie mogła.

Gdy się ukazał w progu, Jędrzejowa oczom wierzyć zraza nie chciała; przybiegła niema, oblała go łzami; a gdy go w łóżku złożono, klękła dopiero, wołając:

— Ho, Franku, dwa razy Bóg cię ocalił od śmierci, dwa razy od gorszego może niż sama śmierć losu!… Jam to zniosła, jakem była powinna: bez szemrania, bez bluźnierstwa… ofiarując ojczyźnie, com miała najdroższego. Ale dziś, dziś już dosyć poświęcenia, dość ze mnie. Bóg raz tylko wymagał od Abrahama, by Mu ofiarował syna; ja tych ludzi już nie dopuszczę do ciebie… ty musisz spocząć i dla mnie pozostać.

Franek nic nie odpowiedział, kilka łez spadły mu z powiek… pomyślał tylko:

— A! Gdyby wyzdrowieć! Gdyby powróciły siły!… Biedna matka nie sprzeciwiałaby się, gdybym raz piąty złożył moje ofiarę na świętym ołtarzu.

Wieść o uwolnieniu malarza gruchnęła po mieście i była dla niepoprawionych optymistów dobrym tematem do wysławiania łagodności rządu, który w istocie nie miłosiernym był, ale słabym i nielogicznym. To, co za dobroć jego przedawano, było po prostu głupotą.

Pan Edward tegoż wieczora — dość nieszczęśliwie sądząc, że Anna o wszystkim jest uwiadomioną — sam jej o tym pierwszy oznajmił.

Rumieniec wytrysnął na bladą twarz dziewczęcia. Darowała elegantowi jego obojętność za tę dobrą nowinę, której nie było jej komu wprzódy oznajmić. Rada by była pobiec zaraz uścisnąć dłoń przyjaciela. Niestety! Nie mogła, nie było pozoru do wyjścia tak późną porą, a pan Edward zabierał się ubawiać ją wieczór cały opowiadaniem ze swego stanowiska o niedorzecznościach Czerwonych.

Profesor, którego zwycięstwo moralne stronnictwa ruchu, jego przewaga, znowu wpędziły w opozycją przeciwko niemu, jak wprzódy był w opozycji z rządem, którego zresztą majątek nabyty uczynił przyjacielem spokoju, dosyć sympatyzował z Edwardem.

Gdy tak smutno wieczór upływał w mieszkaniu na Podwalu, u łoża Franka siedziała Jędrzejowa, pieszcząc go, opowiadając mu różne swoje osobiste cierpienia, marząc na jawie o przyszłym szczęściu.

Przypadek chciał, by się tego samego dnia rano wygadał ktoś przed nią o bogactwach spadłych na Czapińskiego, o fortunie, powiększonej jeszcze, jak zwykle, przez usłużne języki.

Jędrzejowa, która Annę ubogą odstręczała, zdumiała się zrazu; zaprzeczała nawet, nie mogąc pojąć, dlaczego by to przed nią tajono; na ostatek uwierzywszy, pomyślała cicho, że to byłaby dobra żona dla Franka, który ją tak od dzieciństwa kochał… Franek z nią nie potrzebowałby przynajmniej na chleb pracować.

I przykro jej było, że tak Annę do siebie zraziła, i gniewała się, i frasowała staruszka, a sądziła, że syna ucieszy, zwiastując mu to niespodziane szczęście.

— Wyobraźże ty sobie, moje kochanie! — odezwała się, naopowiadawszy do woli o wszystkim, co jej radość do ust przyniosła. — Wszak to ci Czapińscy… jacy to ludzie szczęśliwi!… Toć to oni już od kilku tygodni czy więcej… ogromną, ale, słyszę, ogromną po bracie jego odziedziczyli fortunę. Anna będzie bogatą dziedziczką.

Franek wstrząsnął się jakby piorunem rażony; matka się przelękła, bo pobladł i machinalnie za serce pochwycił; na twarzy jego wypiętnował się wyraz boleści.

Anny nie było… Wiedział już teraz, dlaczego ona nie przyszła!

Matka nie zrozumiała tego uczucia ani przykrego wrażenia, jakiego doznał, dowiadując się o tych bogactwach, jakie ich rozdzielały. Wpatrzyła się w twarz syna; chciała mu, mówiąc o tym, dać do zrozumienia, że nie byłaby przeciwną… że rada by jego szczęściu; ale blada, osmutniała, cierpiąca twarz Franka nareszcie jej usta chłodem smutku zamknęła.

Jędrzejowa poczuła, że czegoś nie rozumie, ruszyła ramionami i przestała mówić o tym.

Gdy rany jego opatrzono, gdy pod pozorem potrzeby spoczynku zamknięto drzwiczki pierwszej izby, a Franek z małą lampką, palącą się w kątku, pozostał sam jeden, wzruszenie, osłabienie, dolegliwie cisnące się w duszę przeczucia kamieniem mu spadły na piersi.

Jedynego szczęścia cień odsuwał się od niego — Anna!…. Anny nie było!… I ona więc, jak inni ludzie, podległa była temu zbójeckiemu wrażeniu bogactwa, które psuje najlepszych!… I Anna była biedną, słabą, ziemską tylko istotą.

Pierwszy to był, ale zabójczy zawód na sercu, w które on tak wierzył, przy którym spoczywał bezpieczny!… Wrażenie, jakiego doznał, było straszliwe; wszystko, na czym świat stał dla niego, runęło.

Jeżeli Anna zdradzić go mogła, cóż dopiero inni? Serce, miłość, wierność — były to tylko bajki, na uśpienie starych dzieci zmyślone; trzeba było iść żywcem w zimną przepaść zwątpienia… być pogrzebionym na wieki w barłogu rzeczywistości, zgniłej i odrażającej.

Mało w życiu jest tak dojmujących męczarni, jak gdy człowiek — istota, co dla nas przedstawiała najlepszą część ludzkości — upada i zawodzi; natenczas kataklizm pochłania serce, życie staje się ciężarem. Czym potop był dla świata, tym taka chwila jest dla człowieka.

Franek, podparty na ręce, po cichu płakał jak dziecię, płakał ostatka wiary i nadziei. Nie chciał on Anny, wyrzekłby się był jej z rozkoszą dla jej szczęścia; ale potrzebował widzieć ją czystą, świętą, nieskalaną brudem żadnym i słabością; potrzebował wiedzieć, że dotknięcie złota nie przemieniło jej w samolubne zwierzątko.

Parę razy matka niespokojnie zajrzała przeze drzwi; przychodziła nawet do łóżka popatrzeć nań, przekonać się, czy czego nie potrzebuje. Franek udawał śpiącego i ocierał szybko łzy z powiek, aby one go nie zdradziły.

Staruszka odchodziła na palcach, pocieszona tym, że odpoczywał tak smaczno.

Franek oka nie zmrużył do rana… Dopiero o świcie wielki ten ucisk w rozgorączkowane zmienił się marzenie. W nim odbiły się tylko cierpienia jawy. Ujrzał Annę, z uśmiechem pogardliwym mijającą go, idącego o kuli… siebie proszącego u drzwi jej jałmużny, odepchniętego przez galonowanyćh sługusów.

Jakże się zdziwił, gdy otwierając oczy, ciężkim, ołowianym snem ujęte, ujrzał naprzeciwko siebie w krześle siedzącą… ją, Annę, w czarnej sukience, z krzyżykiem drewnianym na piersi, ze spuszczonymi rękoma, ze zwieszoną głową, patrzącą nań oczyma łzawymi. Przebudzenie było jakby widzeniem jasnym… niebios!

O, jakże była piękną z tym pokojem czystej duszy, z tą powieką łzami oszkloną, z pełnym powagi uśmiechem na ustach!

Franek krzyknął, lecz głos mu skonał na wargach; chciał obie ręce wyciągnąć ku niej, bo zapomniał, że jedna z nich była martwą… Anna poskoczyła i, jak dawniej, dłoń przyjaciela ścisnęła, patrząc nań oczyma, do których orzeźwiającego blasku tak był przywykły.

Długie było, uroczyste milczenie obojga: potem we Franku, na chwilę uśpione, znowu złe myśli budzić się zaczęły i spojrzał na nią tak, iż poczuła, jak srodze ją posądził.

— Jestże to sen, czy jaw? — zapytał Franek. — Ty… pani… Anno!… Ty u mnie? Ty przy mnie? Gdy ja… już się nie spodziewałem… ujrzeć cię więcej?!

— Dlaczego? — spytała spokojnie.

— O, ty wiesz! — odparł Franek.

— Dlatego chyba, żeś był w więzieniu, poza którego kratami nie ma nadziei! — zawołała Anna, usiłując się łudzić jeszcze.

Spojrzeli na siebie, nie potrzebowali już mówić więcej.

— Ty wiesz — dodała Anna — com przed tobą usilnie zataić chciała.

— Wiem od wczoraj dopiero i w gorączce rozpaczy spędziłem noc całą; myśl ta, że tyś się mogła odmienić… ty także… ty nawet… trucizną mnie paliła.

Anna cofnęła się obrażona.

— A! tyś to mógł pomyśleć? — rzekła cicho.

— Przebacz mi!… Wczoraj rano jeszcze mnie uwolniono, a nie widziałem ciebie; dowiedziawszy się razem o tym nieszczęściu (bo inaczej nazwać mi to niepodobna), czułem się jak zabity.

— O, biedny człowiecze! — odpowiedziała kobieta. — Jakże ci łatwo przyszło zwątpić o sercu ludzkim. Mogłabym ci to wiecznie pamiętać, ale nie potrafię pogniewać się na ciebie. Jest w tym też trochę mojej winy… Dlaczego nie powiedziałam ci sama wszystkiego?… Ale nam o sobie wątpić… czyż się godzi? Powiedz, czy się godzi?

— Winienem, przebacz! — rzekł Franek. — Ani słowa więcej!

Anna rozśmiała się smutnie.

— O, ja bym miała prawo boleśnie czuć to moje zbogacenie, bo ono dopiero otwarło mi trochę serce twojej matki. Gdybyś wiedział, jak inaczej przyjęła mnie dzisiaj… jak uczuć mogłam, że we mnie poszanowała ten nieszczęśliwy blask złota!… Ani pokorą, ani wdziękiem, ani miłością dla ciebie nie mogłam się wkupić w jej serce; a dziś!…

— Anno, proszę cię, nie mów nic na matkę!

— O! Nie winie ją, lecz siebie… Ona uległa mimo woli zbytniej miłości dla ciebie, a jam srodze upokorzona.

— Anno droga! dość! To boli!… Dla nas niech nic nie będzie zmienionego!… Myśmy ci sami i serca też same, nieprawdaż?

Ręce ich zetknęły się raz jeszcze; cichy szept przeciągnął rozmowę, której nikt powtórzyć nie potrafi, bo kochanków rozmowa jest więcej muzyką niż słowem.

Po opisanych wypadkach w domu na Starym Mieście wszystko znów do dawnego wróciło porządku i poszło życie powoli, jak ono płynie powszednio, bez wielkich wstrząśnień, bez gwałtownych przewrotów, jednostajnym biegiem, który nie dozwala obrachować ani dni, ani godzin do siebie podobnych.

Noga Franka, w którą otrzymany postrzał nie drasnął kości, goiła się nadzwyczaj szybko, ręka tylko, której zrazu lepiej wróżono, jakoś ciężko leczyć się dawała. Rana była zadana w taki sposób, że trudną była do opatrzenia, co gojenie wstrzymywało. O kuli lub kiju Franek mógł nieco przechadzać się po pokoju, ale ręka wisiała bezwładna, palce poruszały się z trudnością, zmartwiałe, odmawiały posługi.

Mniej teraz odwiedzano chorego, bo i młodzież sama zawyrokowała, że go narażać się nie godziło, a Jędrzejowa jak lew drzwi broniła, ujadała się, wpuszczając podejrzańszych, pilnowała, aby się kupami nie schodzili.

Czasami w progu przychodziło do burzy, w której stara owocarka, nie umiejąca słów mierzyć, popędliwa, dała się we znaki dawnym Franka przyjaciołom. Za to dla Anny z coraz większym była poszanowaniem, z troskliwością, prawie z wdzięcznością matki i ze łzami całowała ją po białych rączkach, na co dziewczę rozczulone, zapomniawszy o żalu, ściskało jej kolana.

Ale, niestety, Anna rzadko bardzo przyjść mogła, ojciec był surowym, pan Edward nieubłaganie ją szpiegował; miała teraz drugą służące, a zatem mniej powodów do wybiegania na miasto, do dłuższego w nim zatrzymania się. U Franka zabawić jej nie było podobna, ścisnęła jego rękę i odchodziła smutna, a znajdowała go teraz dziwnie chmurnym, coraz posępniejszym, chociaż siły i zdrowie wracało.

Na sercu jego leżał jakiś kamień grobowy, uczucie, z którego sam przed sobą wytłumaczyć się nie umiał; wiedział, że się coś dzieje, że miasto drga całe, że się burzy i wije w chorobie niecierpliwości — a on siedział zamknięty i bezwładny… ledwie szmer dolatywał go z daleka.

Nadeszły tak pierwsze dni kwietnia.

Czuć było, że się jakieś straszliwe zbliża przesilenie. Co dzień groźniej a śmielej występował lud, roiły się ulice — gdy jak grom nagle spadła na wszystkich wieść o rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego.

A że wszystko naówczas służyło za powód do manifestacji, nie można było wątpić, że i ten cios, nietrafnie wymierzony na upokorzenie kraju, na zdezorganizowanie go, aby na ruinach nowy nieporządek budować, wywoła także objaw współczucia dla Towarzystwa i jego głowy widomej.

Był też to ostatni dzień tryumfu, smutny dzień zaprawdę. Tłumy zbiegły się tysiączne, aby uwieńczyć gmach Towarzystwa i zawiesić na nim godło dawnej Polski, potem popłynęły, wyzywając Zamoyskiego, aby mu okazać, że to, co miało zabić, podnosi, że zacny mąż dobrze się krajowi wytrwałością swą zasłużył.*

Znać było w patrzących na te oznaki zapału Moskalach, że gotowi już byli się opierać, że czekali tylko powodu, aby za broń porwać, za swój oręż jedyny, bo innego nad kij i zwierzęcą silę nie mieli i nie wierzyli w żaden inny.

Wieczorem dnia tego, gdy umysły młodzieży rozgrzewały się otrzymanym zwycięstwem, starszym głowy zwisły na piersi, brzemienne przeczuciami złowrogimi. W ludzie rosła śmiałość, rozgorączkowanie, pragnienie jakiegoś nowego życia, zaślepiające na następstwa; w rządzie zjawiał się nowy żywioł despotyzmu, z naszych własnych wyjęty wnętrzności, człowiek, który tak się nie wahał przelać krew cudzą, jak drudzy wytoczyć własną.*

Następnego dnia po owacji nic się na pozór nie zmieniło, ale pod wieczór ruch w tłumach zdawał się znowu jakąś, zresztą zwykłą już i powszednią, zwiastować manifestacją.

Wieczorem stał Franek na kiju oparty w oknie; starej Jędrzejowej nie było w domu; drzemał, przysłuchując się gwarom miasta, gdy od strony placu Zamkowego dobiegł go jakby szum dalekiej fali, jakby tysiąca zmieszanych głosów chór oddalony. Znał on już te dźwięki i ucho jego chwyciło w nich przeczucie jakiejś nowej walki.

Był sam znowu, serce zaczęło bić silnie, pierś wrzała; czuł, że się tam coś działo w mieście.

Głosy to podnosiły się żywsze, to nikły, tonąc w ciszy grobowej… Coś jakby warczenie bębna posępne dawało się chwilami słyszeć z dala, coś jakby pospieszny chód żołnierzy… Franek oblał się potem śmiertelnym… Chód dolatywał go wprost z ulicy, spod okna. Spojrzał: w mroku spiesznym krokiem pędziło wojsko ku Zamkowi, dowodził mu oficer z dobytą szablą.

Włosy najeżyły się na jego głowie, krew uderzyła do czoła, nikogo nie było, co by go opamiętał i powstrzymał; Franek uczuł to pragnienie połączenia się ze swoimi, któremu oprzeć się nie było podobna. Nastawił ucho… Wystrzał działowy huknął od strony Cytadeli, ponad Zamkiem zaświeciły puszczone na znak rakiety.

— A! tam może mordują braci! — zakrzyknął — a ja tu niemym, bezdusznym, bezwładnym będę świadkiem rzezi… O nie! Nie! Nigdy! Do swoich! W szeregi!

Krzyk dolatywał go wyraźniejszy, szalony, wyzywający, to lud bezbronny słowem walkę poczynał z żelazem; Franek, nie zastanawiając się nad niczym, chwycił czapkę, kij i począł drapać się ze wschodów, z rozognioną głową, nieprzytomny, dobywając ostatka sił, aby co prędzej dostać się na plac przedzamkowy, gdzie czuł już, że się gotował jakiś znowu heroiczny bój bezbronnych z dziką tłuszczą.

W ulicy spotkał biegnących zewsząd ludzi i podążających ku Zamkowi, czeladź od warsztatów, wyrobników w fartuchach, kobiety z rozpuszczonymi włosami, starców, dzieci… Wszystko to, jakby zawołane na śmierć, z gotowością na nią leciało wołając:

— Moskale mordują naszych!

Jak zawsze w chwili takiego niebezpieczeństwa lud zamiast się rozpraszać, kupił się, zbiegał, tłumnie pędził, gdzie ono było największe. Franka postrzegł cyrulik, który go opatrywał.

— Na miłego Boga! A pan tu co robisz?

— Idę tam, gdzie wszyscy idą! Nie mogę, nie wytrzymam… Nie mów nic! Gdyby byty zamknięte drzwi, skoczyłbym oknem… to nad siły. Prowadź mnie, ale idźmy, pomóż mi, ale nie hamuj, to próżno… tam giną nasi, tam i nam ginąć trzeba… Chodźmy do swoich, do szeregów i pierś im nagą nastawimy… Chodźmy!

Cyrulik, osłupiały na moment, uległ z poszanowaniem temu wybuchowi uczucia, podał rękę kalece i poszli, co mogli zdążyć.

Od rogu Świętojańskiej ulicy ujrzeli już rozwinięte wojska na placu i doboszów bębniących, a naprzeciw ogromne tłumy ludu, które ze wszystkich stron parły się na ten plac krwawej egzekucji.

Franek ze swym towarzyszem, przeciskając się pod ścianami, dotarli do rogu Podwala i Senatorskiej; ale biedny młodzieniec zanadto był zaufał swym siłom: nie mógł już iść dalej, doszedłszy muru, oparł się oń, poglądając okiem obłąkanym na szeregi Moskalów, które stały w gotowości uderzyć na dzieci, na starców i kobiety.

W tejże chwili, wśród otaczającej wrzawy, która się coraz wzmagała, z krzyżem na czele wyszli księża kapucyni przez Senatorską i z obrazem Zbawiciela jak tarczą stanęli przeciw zbójcom. Franek, postrzegłszy, że wojska mierzą do ludu, podniósł pięść ściśniętą, a mimowolnie oczy jego zwróciły się na okna Anny, w których bladą jej twarz rozpoznał mimo mroku.

W tejże chwili rozległ się dziki wrzask tłuszczy, jakby ryk zwierzęcia, które, długo trzymane w klatce, nareszcie na pastwę się rzuca.

Strzał suchy padł na tłumy, coraz się gęściej skupiające.

Towarzysz Franka wystraszony cofnął się nieco ku Podwalowi, chcąc go na próżno za sobą pociągnąć, młody chłopak stał kamieniem w miejscu, od tego widoku, od współuczestnictwa w heroicznym męczeństwie niepodobna go było oderwać. Lica mu płonęły świętym ogniem, ręka, kilka miesięcy bezwładna, pierwszy raz podniosła się, ścisnęła w pięść i pogroziła wrogom… wskazując niebo.

Był to ostatni wysiłek tego dziecka ludu, Franek oczy zwrócił ku Annie… i upadł.

Kula moskiewska, dobrze wymierzona, tą rażą ugodziła go w same piersi, chwycił za nie, osuwając się powoli ku ziemi, a skrwawiona dłoń, którą był ranę ucisnął, szukając podpory na murze, smugą krwi męczeńskiej wypisała na nim jedną z kart bolesnych dziejów boju naszego za ojczyznę.

Obok dziesięcioletni chłopak w konfederatce, śmiertelnie ugodzony, jedną ręką chwycił się za serce, drugą podrzucił czapeczkę polską do góry i zawołał osłabłym głosem:

— Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł.*

Dzicz zabierała się do drugiego strzału na bezbronnych, wśród okrzyków z obu stron, gdy Anna, która w człowieku stojącym pod murem z ręką na białej chuście przeczuła raczej, niż poznała Franka, wybiegła jak obłąkana, rzucając się przez tłum ku niemu. Przedarła się przez ściśnięte szeregi nastawiające pierś wrogowi, lecz gdy doszła do miejsca, w którym spodziewała się jeszcze znaleźć go żywym i odciągnąć z sobą — przybyła w porę tylko, aby poczuć ostatnie jego tchnienie i blask gasnących oczów ujrzeć zwrócony ku sobie. Usta jego uśmiechnęły się boleśnie, ale z wyrazem niewysłowionej wdzięczności — on ją poznał — i żegnał tym wejrzeniem na wieki.

Dla Anny niebezpieczeństwo, bój, Moskale, wszystko znikło— umierający, umarły Franek leżał przed nią.

— Na Boga! — zawołała. — Na Boga! Kto litościw, kto człowiek — kto ma serce, pomóżcie! Ratujcie! Nieśmy go…

Ale zgiełk był okrutny, ludzie cisnęli się, spychali, biegli na Moskalów i padali trupem… zabici zalegali drogę.

Na bruku wiły się w mękach skonania ciała, które żołdactwo chwytało i ciągnęło, dobijając i odzierając. Tłum patrzał we łzach i podawał katom upuszczoną przez nich broń.

Gdy stygnącego już trupa dźwigano do kamienicy przy Podwalu i wnoszono do sieni domu, w którym mieszkał ojciec Anny, scena nie widzianego za naszych czasów okrucieństwa odegrywała się na placu. Żołnierze wlekli za nogi żywych jeszcze, ledwie rannych ludzi, głowę im rozbijając o bruki. Kolbami gnietli czaszki na kamieniach; pastwili się nad dziećmi, które z uśmiechem konały, czując że krew ich nie będzie dla kraju straconą.

Dzikie wycie pijanych żołdaków rozlegało się razem z hymnem do Boga, nuconym przez kapłanów, z okrzykami tysiąców, które nieulęknione wyprzedzały się na śmierć.

Powoli noc czarna zasłonę zasuwała na ten obraz, który w mroku coraz bardziej snem się poczwarnym wydawał nawet tym, co do podobnych przywykli; hałastra rozjuszona bujała, ciesząc się z łatwego zwycięstwa… walczyła żelazem z krzyżem, pieśnią i pragnieniem męczeństwa.

Odniesiony tryumf był wielkim; tak wielkim, że wstydzić się potrzeba było trupów, rannych chwytać, uprzątać nocą ślady krwi, zamazywać je nazajutrz i ścierać wielkiego zwycięstwa pamiątki… wspomnienia „w krwawym starciu (!) ocalonego społecznego porządku.*

Smutne to chwile dla tych, co na nie patrzeć byli zmuszeni, wiekuistej hańby dla tych, co jakikolwiek udział w nich brali; smutny tryumf dla wojsk, dla rządu, co się tak okazał bezsilnym, aż do gwałtu — dla doradców rzezi i siepaczów. Ale Bóg chciał przezeń pokazać światu, czym są ci, co w imię porządku i spokoju idą, broniąc prawdy pozornie, aby bezprawie szczepić i despotyzm osłaniać.

Nad ciałem nieszczęśliwego klęczała Anna i płakała, ale łzy jej osychały na źrenicach. Nie widziała nic, trzymała jego rękę, z której ciepło uciekało, stygnącą, martwą, trupią, bezwładną. Drzwi od ulicy były nieco przeniknięte, fale ludu płynęły, mimo nich uchodząc, żołnierze ścigali je i cisnęli… Cień przechodzących stanął i zakrył jej resztkę blasku mrocznego… Wzdrygnęła się, przerażona, na myśl, że jej i martwe te zwłoki odebrać jeszcze mogą. Dokoła krzyczano, że rannych i zabitych do Wisły wloką Moskale. Anna żywo przymknęła sama drzwi, zaryglowała je i pozostała w ciemnościach z trupem kochanka.

Trzeba było choć trupa ocalić, aby się nad nim jeszcze nie pastwili, choć wiedzieć, gdzie go ziemia przytuli, aby pójść tam z modlitwą i łzami.

Ale i tego nie dopuścił Bóg, który chciał, aby ofiara spełniła się cała i wielka. Zastukano do drzwi, poczęto w nie bić kolbami, ktoś wskazał po smudze krwi, która wiodła do progu, że tam rannego lub zabitego wleczono; żołnierze poczęli wyłamywać wrota… Anna opasała go białymi rękami i omdlała.

Gdy odzyskała przytomność, gdy się obejrzała dokoła, ujrzała się na łóżku, a u wezgłowia siedział przelękły ojciec i łzy ocierał. Cała jej suknia zbroczona była krwią, ręce nią zlane; żołnierze, odrywając ją od trupa, rozerwali długie jej warkocze, potłukli nieszczęśliwą. Pół martwa, zbita, obudziła się i jęknęła, gdy powracająca pamięć przywiodła jej straszny zgon ukochanego brata.

Nie było go… Trupa nawet z innymi do nieznanego powlekli grobu… Gdzie? Bóg jeden wiedział tylko.

W ulicach brzęk broni, szyderskie śmiechy i urągania, łajanie i odgróżki słychać było; miasto całe zalewały wojska i działa.

Gdzieś z falami Wisły, z kamieniem u szyi płynęło ciało męczennika i spoczęło na dnie, na żółtym piasku rodzinnej rzeki.

Nie powiem wam nic o matce.

Nie było jej w domu ani tego dnia, ani następnych; mówiono później, że nie wracając doń, siadła pod kościołem, przytuliła się do Boga, aby w nim znaleźć pociechę.

Ale i tu płakać, modlić się było występkiem.

Nie powiem, co się stało z innymi. Dzieje to świeże i nie zastygłe; ich koniec w rękach Bożych.

Tak zginęło poczciwe dziecię Starego Miasta.

* All is true (ang.) — wszystko jest prawdą. Przejęte z pierwotnego tytułu dramatu Szekspira Henryk VIII motto, którym Kraszewski zaopatrywał powieści wydawane pod pseudonimem Bolesławity, sugeruje czytelnikowi autentyczność, zgodne z prawdą historyczną przedstawienie zdarzeń, podkreśla dokumentarny charakter utworów.

* facjata (z wł.) — część ściany frontowej domu, na której umieszczano alegoryczne figury zdobiące.

* przyczółek — miejsce trójkątne u szczytu budowli, otoczone gzymsem.

* dnia 11 czerwca 1860 roku — Ścisłe umiejscowienie wypadków powieściowych w czasie — rzadko przecież powieściopisarze oznaczają dzień, miesiąc i rok akcji — dalej wskazanie, omal jak w reportażu, domu i mieszkania bohatera powieści, wszystkie te cechy konstruowania obrazu powieściowego dowodzą konsekwentnej realizacji sformułowanej w motto zasady autentyzmu. Otrzymujemy poza tym wskazówkę, że akcja powieści rozpoczyna się w dniu pierwszej manifestacji patriotycznej, którą zorganizowano z okazji pogrzebu Katarzyny Sowińskiej, żony generała Józefa Sowińskiego.

* Antinous — słynny z piękności ulubieniec cesarza rzymskiego Hadriana, po samobójczej śmierci w Nilu zaliczony przez niego do półbogów.

* wystawka — okno mieszkania strychowego, wystające z dachu.

* Sowińska Katarzyna — Charakterystyka osoby i szczegóły z życia Katarzyny Sowińskiej, żony generała Józefa Sowińskiego, który zginął bohatersko na szańcach Woli w r. 1831, mają charakter historyczny.

* czerwone kołnierze — Mowa o mundurowych kołnierzach żandarmerii carskiej, która miała czerwone kołnierze przy mundurach.

* rewolucja — Józef Sowiński został generałem w czasie powstania listopadowego, nazwanego tu rewolucją.

* morituri te salutant! (łac.) — idący na śmierć cię pozdrawiają. Takim okrzykiem witali cezarów w cyrkach gladiatorowie rzymscy.

* uhistoriowana — tzn. przedstawiona jako świata,

* pić… wodę do Saskiego Ogrodu — Istniał podówczas zwyczaj i moda picia wód mineralnych w Ogrodzie Saskim, gdzie były sprzedawane.

* Arkadia — zamknięta łańcuchami górskimi kraina na półwyspie Peloponez w Grecji, zamieszkana w starożytności przez pasterzy. Od czasów poety rzymskiego Wergiliusza i jego sielanek (Bukoliki) aż do romantyzmu uchodziła za krainę pierwotnej, idylliczno-patriarchalnej, „pasterskiej” szczęśliwości. Tęsknota za wyśnionym, arkadyjskim rajem przewijała się w twórczości malarskiej oraz poetyckiej romantyków. Utarty zwrot: „I ja byłem w Arkadii”, którym Schiller rozpoczął swój poemat Resignation, a Goethe użył jako motto do utworu Italienische Reise, był i jest bardzo popularny. Używa się go na określenie szczęśliwych chwil, minionych bezpowrotnie.

* Piotrowin — Według legendy miał św. Stanisław Szczepanowski, biskup krakowski, wskrzesić niejakiego Piotra z Janiszewa Strzemienczyka, właśnie Piotrowina, aby ten mógł stanąć jako świadek przed sądem.

* Sursum corda (łac.) — W górę serca.

* Paskiewicz Iwan Fiodorowicz (1782-1856), hr. Erywański i książę warszawski — pogromca powstania listopadowego, namiestnik Królestwa Polskiego przez lat 25, znany rusyfikator i prześladowca ruchów liberalnych oraz rewolucyjnych.

* Muchanow Paweł — od roku 1851 kurator okręgu naukowego warszawskiego, zaś od roku 1856 — do 1861 dyrektor główny komisji rządowej spraw wewnętrznych, był pierwszoplanowym wykonawcą rusyfikacyjnych tendencji w stosunku do Królestwa za rządów Paskiewicza.

* Cytadela — Zbudowane w r. 1834 fortyfikacje Cytadeli na lewym brzegu Wisły panowały zbrojnie nad miastem, aby móc w każdej chwili stłumić bunt. Wewnątrz Cytadeli znajdowało się jedno z najstraszniejszych więzień carskich, a na jej stokach miejsce straceń wielu patriotów i rewolucjonistów polskich.

* półliberalizm napoleoński — aluzja do pozornego demokratyzmu rządów cesarza francuskiego Napoleona III.

* Rząd… chorował na półliberalizm napoleoński — Jest to krytyka nieporadności liberalnych pociągnięć, wymuszonych na carskim rządzie przez nabrzmiewającą po klęsce w wojnie krymskiej (1855) sytuację rewolucyjną. Ani rząd carski, ani jego organy administracyjne i policyjne, przyzwyczajone do absolutystycznych metod rządzenia za Mikołaja I (1825-1855) i jego namiestnika w Królestwie Jana Paskiewicza, nie umiały sobie dać rady z nową sytuacją.

* miecz Piotra… miłość Pawła — Według Ewangelii św. Piotr miał stanąć w obronie Chrystusa podczas Jego pojmania przez wysłanników Piłata i uciąć mieczem ucho jednemu z nich, Malchusowi. Św. Paweł nauczał, że istotą wiary Chrystusowej jest miłość bliźniego — Sybirak zaleca zatem moralne środki walki z wrogiem, zamiast wystąpień zbrojnych.

* pletnia — bat o kilku rzemieniach na krótkiej rękojeści.

* Kasandra — córka króla Troi Priama, która posiadała dar przewidywania przyszłości. W Odprawie posłów greckich Kochanowskiego przepowiada upadek rodzinnego miasta.

* sanhedryn — Wysoka Rada w państwie żydowskim; tutaj: zebranie, zgromadzenie, którego wagą i doniosłość o. Serafin jowialnie zestawia z naradą owej kierującej całym życiem Izraela instytucji.

* pasek z ogórkami — sznur z dużymi węzłami, którymi opasują habit członkowie niektórych zakonów, między innymi bernardynów.

* prebendy — dochody z majątków kościelnych.

* ortodoksja — prawowierność, bezwzględna zgodność wiary z nauką Kościoła.

* beneficjum (łac.) — godność kościelna, z którą były związane dochody z kościoła lub majątku ziemskiego.

* prelatura (łac.) — godność kościelna prałata.

* retro (łac.) — dosłownie: w tył, z powrotem.

* obstupuere (łac.) — dosłownie: zdumieli się. Tu oznacza, że władze policyjne carskie zostały zaskoczone manifestacją.

* walenrodyzm — Cały wywód prof. Czapińskiego skierowany jest przeciw zbytniemu przejmowaniu się młodzieży poezją romantyczną, zwłaszcza Mickiewicza Odą do młodości, a także walenrodyzmem. Mickiewiczowski Konrad Wallenrod, bohater poematu pod tym tytułem, z pochodzenia Litwin, wszedł podstępem do zakonu krzyżackiego, został jego mistrzem, aby przez zdradzieckie prowadzenie wojny zgubić Krzyżaków, śmiertelnego wroga swej ojczyzny. „Postępowaniem walenrodycznym” nazywa Czapiński konspirację niepodległościową. Niewątpliwie poemat Mickiewicza i jego bohater wywarli poważny wpływ na kształtowanie się stylu polskich konspiracji narodowowyzwoleńczych.

* cum debita reverentia (łac.) — z należnym szacunkiem.

* koncyliabulum (z łac.) — zebranie.

* diakon Paris — Jeden z odłamów jansenistów odbywał modły na grobie zmarłego w roku 1727 członka sekty, Franciszka z Paryża. Pełnym fanatyzmu zebraniom towarzyszyły często konwulsje niektórych uczestników. Opisywano cuda, które miały się dziać u grobu Franciszka z Paryża.

* Towarzystwo Kredytowe Ziemskie — zostało założone w r. 1825. Udzielało pożyczek właścicielom dóbr. Była to bogata i dobrze zorganizowana instytucja bankowa. Towarzystwo Rolnicze powstało w r. 1857 i skupiało szlachtą z całego Królestwa. Założone jako instytucja popierająca postąp kapitalistyczny w rolnictwie, stało się wkrótce reprezentacją polityczną interesów ziemiańskich. Na czele Towarzystwa stał Andrzej Zamoyski, osobisty przeciwnik margrabiego Wielopolskiego, który 6 IV 1861 r. instytucją tą rozwiązał. Towarzystwo Rolnicze w czasie ruchu przedpowstaniowego nie wzniosło się ponad interesy klasowe szlachty, zwłaszcza w sprawie zniesienia pańszczyzny. Kraszewski mimo zabiegów nie został przyjęty na członka Towarzystwa.

* Kokular Aleksander (1793-1846) — znany malarz i portrecista.

* Wiesbaden — znana miejscowość kąpielowa w Niemczech, w księstwie Hessen-Nassau, dokąd zjeżdżało się modne towarzystwo z całej Europy.

* Hercen Aleksander (1812-1870) — znany rewolucyjny demokrata rosyjski, wybitny publicysta i literat. Przebywał na emigracji w Londynie i wydawał tam pismo „Kolokoł” („Dzwon”), przenosząc później jego redakcję do Genewy. Pismo to docierało nielegalnymi drogami do Rosji, gdzie było rozchwytywane. Czytał je nawet car. Kraszewski nie godził się z rewolucyjnymi poglądami Hercena, ale zarówno w Rachunkach, jak i w czasopiśmie „Tydzień” wyrażał się o nim z głębokim szacunkiem, a nawet serdecznością. Pamiętać trzeba, że Hercen należał do wypróbowanych przyjaciół Polski. W październiku 1862 odwiedzili go w Londynie dwaj przedstawiciele Komitetu Centralnego, Zygmunt Padlewski i Agaton Giller, aby nawiązać kontakt z rewolucyjnymi kołami rosyjskimi. W grudniu 1862 stanął układ z organizacją Ziemia i Wola o wspólnej walce przeciw caratowi, przy czym strona rosyjska domagała się opóźnienia terminu wybuchu powstania ze względu na słabe przygotowanie do walki.

* ewangelia listopadowa — Opis manifestacji na Lesznie jest zgodny z przekazami historycznymi. Trudno się jednak domyślić, o co autorowi chodziło, kiedy pisał o rozdawaniu „ewangelii listopadowej”.

* pieśń zakazana — to Boże coś Polskę… z nowym refrenem: „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie”. Alojzy Feliński napisał bowiem w roku 1816 powyższą pieśń jako hymn lojalistyczny na cześć cara Aleksandra 1, króla polskiego, z refrenem: „Naszego króla zachowaj nam, Panie”. Pieśń Boże coś Polskę… zaintonował w czasie owej manifestacji uczeń Szkoły Sztuk Pięknych Karol Nowakowski. Młodzież śpiewała też Jeszcze Polska nie zginęła.

* ad feliciora (domyślne) tempora (łac.) — do szczęśliwszych czasów, do pomyślniejszej okazji.

* aksjomat (z gr.) — pewnik, prawda przyjmowana bez dowodu i dyskusji.

* wykup — Chodzi o tzw. wykup czynszów, czyli zapłatę przez chłopa (a nie przez rząd) wynagrodzenia dla szlachty za zniesioną pańszczyznę. Gwarantować terminową spłatę rat wykupu czynszów miały specjalnie zakładane spółki wiejskie, solidarnie odpowiedzialne za dotrzymanie spłat.

* non plus ultra (łac.) — dosłownie: nic nadto. Tu w znaczeniu maksimum ustępstw dla sprawy uwłaszczenia ze strony Komitetu Towarzystwa Rolniczego.

* przepróch — wzór na papierze lub tekturze, powycinanej lub ponakłuwanej według odpowiedniego rysunku. Częściej używają go malarze pokojowi, nazywając taki papier z deseniem patronem.

* Abraham — patriarcha żydowski, miał złożyć na ofiarę Bogu swego syna Izaaka (Stary Testament). Podobnie Jędrzejowa gotowa była złożyć na ołtarzu ojczyzny swego jedynego syna.

* Zygmunt — Kolumna Zygmunta III stoi u wylotu Krakowskiego Przedmieścia. Carskie wojska biwakowały w pobliżu kolumny na placu Zamkowym, paląc ognie, od których miała ona poczernieć.

* Abramowicz — Rosyjski generał Abramowicz, były oberpolicmajster, zajmował stanowisko dyrektora teatrów warszawskich.

* alea iacta est (łac.) — „Kości zostały rzucone”. Słowa te wypowiedział w r. 49 p.n.e. Juliusz Cezar, przekraczając rzekę Rubikon, aby rozpocząć walkę przeciw Pompejuszowi. Powyższego zwrotu używa się odtąd na określenie nieodwracalnych decyzji w sprawach wielkiej wagi.

* pałac namiestnikowski — dzisiaj gmach Prezydium Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu. Kraszewski opisuje następnie manifestację patriotyczną, która miała miejsce w dniu 25 lutego 1861, w rocznicę bitwy pod Grochowem podczas powstania listopadowego.

* salopa — obszerny płaszcz (narzuta) kobiecy, zwykle watowany.

* cyrkuł — dzielnica miasta; tutaj: biuro dzielnicowego komisariatu policji.

* Dobroczynność — Chodzi o gmach Towarzystwa Warszawskiego Dobroczynności, który stał przy Krakowskim Przedmieściu.

* wicemundur — mundur codzienny, nie galowy.

* kurulskie krzesła — W r. 390 p.n.e. Galowie zdobyli Rzym. Senatorowie zasiedli wtedy na ozdobnych krzesłach, zwanych kurulnymi, przeznaczonych dla wyższych urzędników, i wyczekiwali wroga. Wszyscy zostali przez Galów wymordowani.

* Masaniello — Mowa o Tomaszu Aniello (Massaniello), rybaku z Amalii, który przewodził powstaniu w Neapolu przeciw rządom hiszpańskim w r. 1647.

* periculum in mora (łac.) — zwłoka, odwlekanie jest niebezpieczne.

* praeludium — rodzaj utworu muzycznego.

* andante maestoso (wł.) — termin muzyczny, oznacza część utworu grywaną ze spokojną powagą.

* Dom Malcza — W tych latach Krakowskie Przedmieście tworzyło przed wylotem ulicy Bednarskiej dwie wąskie ulice, między którymi znajdował się właśnie dom Malcza oraz inne kamienice.

* cum omni formalitate (łac.) — z wszelkimi formalnościami.

* Gorczakow Michał — był od r. 1856 do 1861 namiestnikiem Królestwa Polskiego.

* Resursa — Gmach Resursy Kupieckiej znajdował się na ulicy Senatorskiej. Wybrano tam 27 lutego 1861 Delegację Miejską. Była to jakby reprezentacja ludności, która miała utrzymywać porządek w mieście.

* męczennicy lutowi — Zamordowani zostali w owym starciu ulicznym: robotnik metalowiec Brendel, czeladnik krawiecki Adamkiewicz, uczeń szkoły realnej Arcichiewicz, właściciele ziemscy Karczewski i Rutkowski.

* Delegacja Miejska — Do Delegacji Miejskiej należało 14 osób o głośnych i popularnych nazwiskach (Kronenberg, Kraszewski, dr Chałubiński, rabin, pastor, dwóch księży katolickich).

* Lasciate ogni speranza… (wł.) —Cytat z III Pieśni „Piekła” Boskiej komedii Dantego. W dosłownym tłumaczeniu znaczy ,on: ,.Porzućcie wszelkie nadzieje, którzy tu wchodzicie”.

* Stupajko — nazwisko „znaczące”. Rozkaz strzelania wydał generał Zabołockij.

* Quis ut Deus (łac.) — tu w znaczeniu: Któż nad Boga.

* simplex servus Dei (łac.) — prosty sługa Boży. Sens całego fragmentu polega na rodzaju gry słów i znaczeń w oparciu o ten łaciński przymiotnik, znaczący tyle, co „prosty”, „zwyczajny”.

* rubrycela (z łac.) — urzędowy, kościelny spis duchowieństwa, świąt i nabożeństw na każdy dzień roku.

* kwestarz — W Pamiętnikach kwestarza Ignacego Chodźki ksiądz gwardian (a nie kwestarz) wplata częste do swych wypowiedzi „przysłowie”: Ot, co jest!

* Quod Deus avertat! (łac.) — oby to Bóg odwrócił! Niech Bóg od tego broni!

* Festina lente (łac.) — spiesz się powoli.

* Seneka Lucius Annaeus (około 3-65 n.e.) — filozof rzymski, nauczyciel Nerona.

* Horatius Quintus Flaccus (65-8 p.n.e.) — znakomity poeta rzymski z doby augustowskiej. Głosił zasady życiowej filozofii stoickiej, w której mieściło się też lekceważenie dla dóbr materialnych, a więc i pieniędzy.

* unisono (wł.) — jednogłośnie.

* ewaporacje (z łac.) — wyziewy.

* -bergi -burgi, -many — humorystyczna aluzja do pewnej jednostajności nazwisk niemieckich, gdzie cząstki -berg, -burg, -man powtarzają się istotnie często.

* państwo słowiańskie — Generał wykłada tu w urzędniczym ujęciu niektóre zasady panslawizmu, ideologicznej nadbudowy nad carską zaborczością.

* vous savez? (Ir.) — wie pani?

* vous compren z! (fr.) — pani rozumie!

* Leichte — W Cytadeli warszawskiej rezydowała Komisja Śledcza — dla przestępstw politycznych. „Do Komisji Śledczej należał, i najważniejszą w niej rolę inkwirenta odgrywał, bystry, przenikliwy i bezczelny Leichte, były lokaj, później dezerter z armii polskiej, za usługi w Komisji wyniesiony do stopnia pułkownika żandarmerii rosyjskiej; zastrzelono go w powstaniu 1863 roku”. (Polska, jej dzieje i kultura, t. III, s. 240).

* dictum acerbum (łac.) — gorzkie, przykre powiedzenie.

* lista proskrypcyjna — lista osób przeznaczonych dc uwięzienia lub ukarania.

* zacny mąż dobrze się krajowi… zasłużył — Kraszewski dość niekonsekwentnie z dużą zawsze sympatią i uznaniem odnosił się do Andrzeja Zamoyskiego, choć krytycznie oceniał rolę Towarzystwa Rolniczego w ruchu przedpowstaniowym. Zamoyski jako prezes Towarzystwa był przecież odpowiedzialnym kierownikiem . jego polityki. W dniu 7 kwietnia, po rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego, przemawiał do manifestantów uspokajająco i odradzał dalszych demonstracji.

* człowiek, który… nie wahał się przelać krew cudzą — aluzja do działalności Wielopolskiego

* historyczne (przyp. Kraszewskiego)

* „w krwawym starciu ocalony społeczny porządek” — Kraszewski cytuje w tym miejscu słowa Wielopolskiego, wypowiedziane do urzędników Komisji Sprawiedliwości po objęciu jej dyrektury w kwietniu 1861 roku.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kraszewski dziecie Starego Miasta
15. DZIECIĘ STAREGO MIASTA, Filologia polska, Młoda Polska
Kraszewski Dziecie Starego Miasta
15 DZIECIĘ STAREGO MIASTA
Kraszewski Jozef Ignacy Dziecie Starego Miasta(1)
Kraszewski Dziecię Starego Miasta
Józef Ignacy Kraszewski Dziecię Starego Miasta
Ocena lęku szkolnego wśród dzieci i młodzieży miasta Poznania
Plan Starego Miasta, TURYSTYKA - Mapy, przewodniki
Ocena lęku szkolnego wśród dzieci i młodzieży miasta Poznania
Ocena lęku szkolnego wśród dzieci i młodzieży miasta Poznania
cwiczenia dla dzieci znajdz wyrazy najwieksze miasta w polsce
Ż Bonczkowska Konflikty krzyżackiego zwierzchnika mennicy toruńskiej Jana von Lichtenstein z mieszc
AKCJA PROTESTACYJNA ARGENTYNA 80% mieszkańców miasta choruje na białaczkę i inne nowotwory, większ

więcej podobnych podstron