417 Moreland Peggy Miłość i medycyna


PEGGY MORELAND

Miłość i medycyna

Tytuł oryginału: The Baby Doctor


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Cecile dzielnie ściskała Malindę za rękę, choć tak naprawdę miała ochotę uciec ze szpitala.

- Oddychaj, nie przyj teraz! - nakazała surowo, tłumiąc zdenerwowanie.

Malinda opadła do tyłu, wspierając się na łokciach.

- Sama oddychaj! - sapnęła, usiłując wyrwać dłoń z uścisku Cecile. - Ja wolę przeć.

Zgrzytnęła zębami i znów pochyliła się do przodu. Cecile otarła pot z czoła, z braku wolnej ręki używając do tego łokcia. Miała troje dzieci, ale żaden z jej porodów nie przebiegał w takim tempie. Siedziała tu od dwóch godzin i nie była pewna, jak długo jeszcze wytrzyma. Malinda była jej najlepszą przyjaciółką i nikt, może oprócz Jacka, nie kochał jej bardziej niż Cecile.

Gdzie właściwie podziewa się Jack Brannan? To on powinien tu być, a nie ja, pomyślała Cecile ze złością. Otarła przyjaciółce pot z czoła, pragnąc choćby w ten sposób ulżyć jej w cierpieniu. Twarz Malindy ściągnęła się i poczerwieniała.

- Nie przyj! Oddychaj! - wykrzyknęła Cecile histerycznie.

- Nienawidzę cię - warknęła Melinda.

- Proszę cię bardzo - odcięła się Cecile równie nieuprzejmym tonem. Dopóki Melinda mówiła, nie parła, tylko oddychała. O to właśnie chodziło. - Możesz mnie nienawidzić, nie mam nic przeciwko temu. Chociaż właściwie powinnaś nienawidzić Jacka. To przez niego się tu znalazłaś.

Korzystając z tego, że udało jej się odwrócić uwagę Malindy, położyła ręce na jej brzuchu, sprawdzając siłę skurczów. Gdzie się podziewa lekarz? myślała w popłochu. Na litość boską, przecież ta kobieta rodzi!

Fala skurczów powoli opadła. Cecile cofnęła dłoń. Wyczerpana Malinda znów osunęła się na poduszkę i wpatrzyła w sufit. Naraz zaśmiała się lekko.

- Co cię tak bawi? - prychnęła Cecile z irytacją.

- Ty - uśmiechnęła się Malinda, odgarniając z czoła wilgotne włosy. - Wyglądasz okropnie. Jesteś cała roztrzęsiona.

Cecile wiedziała, że teraz przez kilka minut będzie spokój. Puściła dłoń przyjaciółki i usiadła na krześle obok łóżka.

- Tak wygląda ludzka wdzięczność - wymamrotała, wyciągając przed siebie nogi.

- Ależ jestem ci wdzięczna.

- Mhm - mruknęła Cecile, nie odrywając wzroku od zamkniętych drzwi. Gdzie się podział cały personel tego szpitala? Przecież powinni być tutaj, biegać dokoła łóżka i dokonywać cudów!

- Nie krzyw się tak, Cecile, bo zrobią ci się zmarszczki.

Te słowa, zważywszy na sytuację, były zupełnie niedorzeczne, a poza tym brzmiały tak, jakby wyszły z ust ciotki Hattie. Cecile wbrew sobie musiała się roześmiać.

- Boże, mówisz jak twoja ciotka Hattie.

- Mogło być gorzej.

- Możliwe - mruknęła Cecile, myśląc o Agacie Prim. Jej zdaniem ta staroświecka stara panna miała tylko jedną zaletę, a mianowicie, to ona wychowała Malindę.

Cecile i Malinda przyjaźniły się od czasu, gdy obie miały po dwanaście lat. Malinda i jej ciotka przeprowadziły się wówczas w sąsiedztwo Cecile i dziewczynki, choć zupełnie różne od siebie, szybko stały się nierozłączne. Cecile uśmiechnęła się lekko, przypominając sobie ich pierwsze spotkanie. Siedziała skryta między gałęziami wielkiego wiązu, który rósł między domem jej rodziców a domem Hattie Prim. Malinda wyszła przez tylne drzwi, ubrana w białą sukienkę z koronkową lamówką, białe skarpetki i białe lakierki. Cecile miała na sobie zwykły letni strój - odziedziczone po bracie dżinsy z obciętymi nogawkami, wyciągniętą koszulkę i bose stopy. Kontrast nie mógł być większy. Pomimo tego ich przyjaźń, zawarta owego dnia, przetrwała dwadzieścia lat, a od sześciu prowadziły wspólnie sklep z ubrankami dla dzieci. Malinda była druhną na ślubie Cecile i matką chrzestną jej trojga dzieci. Teraz nadeszła kolej Cecile, by się odwdzięczyć. Przed półtora roku była druhną na ślubie Malindy, a dziś asystowała przy narodzinach jej pierwszego dziecka, którego miała również trzymać do chrztu. - Oj, oj - jęknęła Malinda i Cecile natychmiast poderwała się z krzesła.

- Znowu skurcz? Malinda skinęła głową, mocno przygryzając dolną wargę. Po jej policzku potoczyła się łza. Cecile zerknęła na zegarek. Dwie minuty! Boże drogi, gdzie ten lekarz?

- Oddychaj - powtarzała gorączkowo, odgarniając włosy z twarzy przyjaciółki. - Otwórz oczy i skup na czymś wzrok. Nie walcz z bólem, współpracuj z nim.

Spod powieki Malindy wymknęła się jeszcze jedna łza, ale dziewczyna dzielnie otworzyła oczy i skupiła wzrok na suficie. Jej oddech powoli się wyrównał.

Drzwi za plecami Cecile otworzyły się cicho. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła mężczyznę w zielonym fartuchu, który podszedł do łóżka od drugiej strony i otoczył palcami przegub Malindy.

- Jak tam nasza pacjentka? - zapytał pogodnie. Malinda otworzyła usta, ale wydobył się z nich tylko przeciągły jęk.

- Oddychaj, Malindo, oddychaj! - upomniała ją Cecile, obrzucając lekarza wrogim spojrzeniem. On jednak nie zwracał na nią uwagi. Patrzył na zegarek; widziała tylko czubek jego głowy pokryty gęstymi, jasnobrązowymi włosami. Wyglądał na playboya. Krótko przystrzyżone włosy, wypielęgnowane dłonie. Pod paskiem zegarka widać było skrawek jaśniejszej skóry. Cecile ciekawa była, gdzie się tak opalił. Może na korcie tenisowym albo na polu golfowym? Przecież to właśnie tam lekarze spędzali wolny czas, a w każdym razie tak brzmiała wersja oficjalna, podawana żonom.

Patrzyła ze złością, jak lekarz bada puls Malindy i notuje coś na karcie szpitalnej. W końcu podniósł głowę i napotkał jej wzrok. Zdaniem Cecile, poruszał się wolno jak żółw i wziąwszy pod uwagę sytuację, wydawał się stanowczo zbyt zrelaksowany.

Cecile przez całe życie starała się chronić Melindę, która była od niej słabsza i delikatniejsza. W dzieciństwie niejednokrotnie wdawała się w bójki w obronie przyjaciółki i teraz również poczuła, że jeśli lekarz nie zrobi czegoś, by ulżyć cierpieniu Malindy, to za chwilę da mu w szczękę.

- Czy pani należy do rodziny? - zapytał lekarz, odkładając kartę na miejsce.

- Nie, ale...

- W takim razie będzie pani musiała wyjść z sali na czas badania.

- Ale ja... Malinda zacisnęła palce na dłoni Cecile. Jej twarz ściągnęła się z bólu. Cecile bez namysłu pochyliła się nad łóżkiem i szarpnęła poły zielonego lekarskiego fartucha.

- Niech jej pan coś natychmiast da! - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Bo jak nie, to...

- To co? - zapytał lekarz spokojnie, choć w jego oczach widać było narastającą złość.

- To... to... - zacięła się Cecile, szukając w myślach najodpowiedniejszej groźby, ale Malinda pociągnęła ją za rękę.

- Cecile, wszystko w porządku. Idź, napij się kawy. Mnie się nic nie stanie.

- Jesteś pewna? - zapytała Cecile niechętnie.

- Oczywiście, że tak.

Cecile podniosła się powoli i wytarła wilgotne dłonie o spódnicę.

- Będę na korytarzu - zapewniła przyjaciółkę. Malinda przymknęła oczy i powoli skinęła głową. - Gdybyś mnie potrzebowała, zawołaj, a natychmiast tu wrócę!

Lekarz uniósł brwi i obdarzył ją wyniosłym spojrzeniem, które Cecile dobrze znała i którego nienawidziła. Z posępną miną wyszła na korytarz i oparła się o ścianę. Kolana pod nią drżały, serce waliło jak oszalałe, a dłonie tak się trzęsły, że nawet przy najlepszych chęciach nie utrzymałaby w nich kubka z kawą. Malinda miała rację: była w okropnym stanie. Nie mogła znieść widoku cierpienia przyjaciółki. Gdyby to od niej zależało, chętnie by za nią urodziła, tylko po to, żeby już mieć to z głowy.

Uspokoiła się wysiłkiem woli, ale zapach środków dezynfekcyjnych nie przestawał przyprawiać jej o mdłości. Nienawidziła szpitali, ich charakterystycznej woni, bieganiny pielęgniarek i lekarzy, ich tajemniczych szeptów. Gdyby nie Malinda, jej noga za nic by tu nie postała.

- Cecile!

Drgnęła na dźwięk znajomego głosu. Z drugiego końca korytarza biegł do niej Jack. Rzuciła się w jego ramiona.

- Bogu dzięki, że już jesteś! - zawołała z ulgą.

- Czy coś się stało? - zapytał niespokojnie.

- Nie, wszystko w porządku, tylko obawiałam się, że nie zdążysz na czas.

- Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. Gdzie ona jest? Cecile pociągnęła go w głąb korytarza.

- W sali 215. Teraz bada ją lekarz. Kazał mi wyjść, bo nie należę do rodziny. - Stanęli przed drzwiami. Cecile szarpnęła Jacka za rękaw. - Ten arogancki sukinsyn nie wpuści mnie do środka, ale powiedz mu, żeby jej dał jakiś środek przeciwbólowy.

Na czole Jacka pojawiła się zmarszczka.

- Przecież obydwoje z Malindą postanowiliśmy, że poród będzie naturalny!

Cecile odsunęła się od niego.

- Jak chcesz - warknęła, - W takim razie ty patrz, jak ona cierpi, bo ja nie jestem w stanie.

Jack delikatnie położył rękę na jej ramieniu.

- Nie martw się, Cecile. Zajmę się nią. Cecile przygryzła wargę, powstrzymując łzy. Jack szczerze kochał Malindę. Udowodnił to niejednokrotnie w ciągu ostatnich dwóch lat. Był jej mężem i to on powinien być w tej chwili przy Malindzie, nie Cecile. Położyła dłoń na jego ręku.

- Wiem, Jack. Wiem. Idź tam. Ona cię potrzebuje. Za ich plecami otworzyły się drzwi i na korytarz wyszła pielęgniarka z tacą pełną lekarstw. Spojrzała na Cecile i szybko odwróciła wzrok. Cecile zauważyła w tym spojrzeniu błysk współczucia.

Przez siedem lat Cecile była żoną doktora J. Dentona Kingsleya, a od trzech - wdową po nim. Już dawno powinna przywyknąć do tego rodzaju spojrzeń. Większość ludzi, którzy znali jej męża, współczuło jej, a najbardziej ci, którzy z nim pracowali. Ta pielęgniarka była nieco za stara jak na gust Dentona, ale Cecile widziała w jej twarzy, że dobrze znała reputację jej świętej pamięci męża.

Uniosła wyżej głowę i odpowiedziała kobiecie wyniosłym spojrzeniem. Pielęgniarka zarumieniła się i szybko weszła za Jackiem do sali. Zza drzwi dobiegł przeciągły jęk. Cecile przyłożyła dłonie do uszu i oparła się o ścianę. Och, po co Ewa dawała Adamowi to jabłko? pomyślała. I z powodu takiego głupiego błędu popełnionego w rajskim ogrodzie wszystkie kobiety mają być skazane na cierpienie aż do końca świata? Mężczyźni tylko zwodzą i uwodzą, dostarczają nasienia, a w dziewięć miesięcy później siedzą spokojnie, paląc papierosy, podczas gdy kobiety biorą na siebie całe cierpienie. Gdzie tu sprawiedliwość?

Drzwi za jej plecami znów się otworzyły. Cecile wyprostowała się i czekała. W progu pojawił się lekarz.

- Jak ona się czuje? - zapytała Cecile z niepokojem.

- Pełne rozwarcie. Zabieramy ją na salę porodową. Cecile sięgnęła do klamki, ale lekarz przytrzymał jej dłoń.

- Nie może pani teraz wejść. Pielęgniarka przygotowuje Malindę, a Jack przebiera się w fartuch, żeby pójść razem z nią.

- Cóż... - mruknęła Cecile z rozczarowaniem. Twarz lekarza złagodniała.

- Może przejdzie pani do poczekalni? To już nie potrwa długo.

- Dobrze - westchnęła.

- Wie pani, gdzie to jest?

- Nie, ale poradzę sobie. - Zaprowadzę panią.

Cecile nerwowo zerknęła na drzwi.

- Ale czy nie powinien pan raczej... Lekarz łagodnie pociągnął ją za ramię.

- Daję pani słowo, że wszystko jest pod kontrolą. A poza tym - zaśmiał się - Jack to stary profesjonalista. Gdyby dziecko zdecydowało się wyjść na świat, zanim tam wrócę, to na pewno sam by sobie poradził.

Jack miałby odebrać poród! Cecile stanęła w miejscu jak wryta i patrzyła na lekarza z otwartymi ustami. Ten zaś roześmiał się i poklepał ją po dłoni.

- Tylko żartowałem. Obiecuję, że będę tam na czas, z siatką do łapania motyli.

Z siatką do łapania motyli! Wzburzona Cecile wyszarpnęła dłoń. To nie było miejsce ani czas na żarty! Na Boga, jej pierwszy chrześniak wybierał się właśnie na świat!

Szła obok lekarza sztywno, jakby połknęła kij, patrząc prosto przed siebie. Ten mężczyzna wiernie odzwierciedlał wszystkie jej wyobrażenia o lekarzach - był niegrzeczny, arogancki i nieco zbyt poufale zachowywał się wobec kobiet. Zatrzymała się przy drzwiach poczekalni i rzekła z kwaśnym uśmiechem:

- Dziękuję za asystę, doktorze. I niech pan lepiej sprawdzi, czy ta siatka nie jest dziurawa.

- Czy dostaniemy zniżkę?

Rand zaśmiał się, zdjął rękawicę chirurgiczną i poklepał Jacka po plecach.

- Jak zwykłe czatujesz na jakąś okazję, co, Brannan? Niestety, bracie, przykro mi, ale tym razem zapłacisz podwójną cenę.

Spojrzał ponad ramieniem Jacka na dwa zawiniątka spoczywające w ramionach Malindy. Bliźniaki. Chociaż przyjmował porody już od dziewięciu lat, wciąż się zdumiewał, gdy dwoje dzieci przychodziło na świat tam, gdzie powinno być tylko jedno. USG prawdopodobnie wykazałoby ciążę mnogą, ale nie było potrzeby przeprowadzać tego badania. Zresztą Malinda i tak by się na to nie zgodziła. Bardzo jej zależało, żeby wszystko odbywało się naturalnie, on zaś nie miał nic przeciwko temu, dopóki nie widział żadnego zagrożenia dla matki ani dla dziecka.

Wyciągnął rękę i dotknął malutkiej piąstki. Dziecko zacisnęło paluszki wokół jego palca. Rand odchrząknął z trudem. Choć prawie codziennie odbierał porody, ten cud nigdy nie przestał go zadziwiać. Dla takich chwil warto było przebrnąć przez długie lata studiów.

Potrząsnął głową i cofnął dłoń. Nie miał tu już nic do roboty.

- Och, Jack, a gdzie jest Cecile? - zawołała naraz Malinda, podnosząc na męża pełne troski spojrzenie. - Pewnie wariuje ze zdenerwowania!

Rand zauważył wahanie Jacka. Świeżo upieczeni ojcowie rzadko mieli ochotę odchodzić od żon. Chociaż Jack miał już czworo dzieci z pierwszego małżeństwa, Rand wiedział, że ten moment jest dla niego szczególny.

- Ja jej zaniosę wiadomość - zaofiarował się. - Ty tu zostań i zaprzyjaźnij się z nowymi Brannanami.

- Dziękuję ci, Rand - uśmiechnęła się Malinda. - Ale lepiej bądź przygotowany do akcji reanimacyjnej. Jestem pewna, że Cecile zemdleje, gdy się dowie, że mamy bliźnięta.

Rand uśmiechał się z rozbawieniem, idąc do poczekalni. Przyjaciółka Malindy, sądząc po jej wcześniejszym zachowaniu, wolałaby raczej doznać wstrząsu mózgu od upadku na podłogę niż pozwolić, by Rand ją podtrzymał. Od drzwi poczekalni dzieliło go jeszcze dobre pięć metrów, gdy usłyszał jej podniesiony głos.

- Nie mam pojęcia! Czekam w tej głupiej poczekalni już ponad godzinę i dotychczas nikt mnie o niczym nie poinformował!

Odpowiedzią było milczenie. Rand ostrożnie zajrzał do środka. Cecile siedziała na krześle, zwrócona do niego plecami, i rozmawiała przez telefon, nerwowo postukując stopą o podłogę. Poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo.

- Moim zdaniem ten lekarz to zupełny idiota i nie mam pojęcia, dlaczego Malinda wybrała go do prowadzenia ciąży.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Rand oparł się o futrynę i nasłuchiwał. Wcześniej był zaabsorbowany Malindą i nie zwrócił większej uwagi na towarzyszącą jej kobietę. Dopiero teraz miał okazję przyjrzeć jej się bliżej. Musiał przyznać, że ten kłębek nerwów i irytacji opakowany był bardzo atrakcyjnie. Spod sięgającej kolan spódnicy wyłaniały się opalone nogi. Wyżej Rand zobaczył jedwabną bluzkę z trójkątnym dekoltem, a jeszcze wyżej szczupłe palce, nerwowo przegarniające włosy. Przyjaciółka Malindy wyglądała bardzo ponętnie, choć Rand gotów był się założyć o najbliższy wolny weekend, że w tej chwili zupełnie się o to nie starała.

- Nic mnie nie Obchodzi to, że on był przy porodach poprzednich dzieci Jacka! - zawołała. - To arogancki, nieodpowiedzialny tępak, a do tego... - Obróciła się na krześle i słowa zamarły jej na ustach. Gwałtownie pobladła i wypuściła słuchawkę z ręki.

- Co się stało? - szepnęła ledwo słyszalnie, podrywając się z miejsca.

Rand przypomniał sobie ostrzeżenie Malindy i podszedł bliżej. Podniósł słuchawkę, a potem ujął Cecile za ramię i posadził na krześle. Nie odrywała oczu od jego twarzy.

- Cecile! Cecile! Co się dzieje? - wołał kobiecy głos w słuchawce. Rand przyłożył ją do ucha.

- Mówi doktor Coursey. W czym mogę pani pomóc? - Rozpoznał głos sekretarki Jacka i uśmiechnął się. - A, cześć, Liz. Dawno cię nie widziałem.

Słuchając odpowiedzi, zwrócił wzrok na Cecile.

- Nie, wszystko w porządku - odezwał się po chwili. - Mama i dzieci teraz odpoczywają.

Cecile szeroko otworzyła oczy i pobladła jeszcze bardziej. Rand spokojnie położył dłoń na jej karku i wcisnął jej głowę między kolana.

- Tak - rzekł do słuchawki. - Dobrze słyszałaś. Bliźnięta.

- Bliźnięta? - powtórzyła Cecile stłumionym głosem. - Naprawdę?

Gdy lekarz nie odpowiedział, spróbowała podnieść głowę, ale on tylko przycisnął ją mocniej.

- Dziewczynki - wyjaśnił do słuchawki. - Myślę, że chłopcy będą szczęśliwi. Chcieli mieć siostrę, więc urodziły się dwie - zaśmiał się. - Dobrze, Liz, przekażę im pozdrowienia. Poczekaj chwilę - dodał, zanim sekretarka zdążyła odłożyć słuchawkę. - Kup swojemu szefowi cygara z różowymi wstążeczkami, nie z niebieskimi. Zdaje się, że Jack spodziewał się kolejnego chłopca.

Roześmiał się i odłożył słuchawkę nad plecami Cecile, nie zwalniając uchwytu. Była drobna, ale miała w sobie tyle energii, że wolał nie ryzykować. Pochylił się, aż jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. Patrzyły na niego oczy błękitne jak u noworodka. Pod nimi znajdował się mały nos i pełne usta, w tej chwili gniewnie zaciśnięte. Ta kobieta nie wyglądała na delikatną piękność z Południa, która mdleje, gdy ktoś upuści obok niej chusteczkę. Sądząc po sile, jakiej musiał użyć, by ją utrzymać w miejscu, mogłaby startować w zapasach w stylu wolnym.

- Czy już czuje się pani lepiej?

- Poczułabym się lepiej, gdyby, mnie pan puścił - rzuciła Cecile przez zaciśnięte zęby.

Rand odpowiedział jej promiennym uśmiechem. Szósty zmysł ostrzegł go, by jeszcze jej nie uwalniać.

- Malinda prosiła, żebym pani przekazał wiadomość o bliźniętach.

- Słyszałam - odrzekła z frustracją. - Czy już pozwoli mi się pan podnieść?

- Ostrzegła mnie, że może pani zasłabnąć. Czy ma pani skłonności do omdleń?

- Nie, ale jeśli nie będę mogła oddychać jeszcze chwilę dłużej, to całkiem możliwe, że zemdleję.

Rand zauważył łokieć wysuwający się w jego stronę i uznał, że bezpieczniej będzie ją puścić. Cecile poderwała się do góry jak sprężynka i wzięła głęboki oddech.

- Zwariował pan, czy co? - burknęła. Rand zerknął na nią spode łba.

- A to niby dlaczego?

- Bo zachowuje się pan jak wariat. - Podeszła do ściany na przeciwnym końcu pomieszczenia i skrzyżowała ręce na piersiach. Po minucie milczenia zapytała szorstko:

- Wszystko w porządku z Malindą?

Rand powtórzył jej gest.

- Tak, czuje się dobrze.

- A dzieci?

- Małe, ale zdrowe. Wzięła następny głęboki oddech i wbiła wzrok w podłogę.

Rand patrzył na czubek jej głowy, zastanawiając się, czy już ją kiedyś spotkał. Była przyjaciółką Malindy, a on przyjacielem Jacka, dziwił się zatem, że dotychczas się nie zetknęli, tym bardziej że Malinda próbowała go swatać ze wszystkimi wolnymi kobietami w promieniu stu kilometrów od Edmond.

Chyba że ona nie jest wolna, pomyślał i ze zmarszczonym czołem poszukał wzrokiem jej dłoni. Cecile jednak trzymała lewą rękę za plecami.

- Nienawidzi pani wszystkich mężczyzn czy tylko mnie? - zapytał.

Cecile skrzywiła usta.

- Wcale nie nienawidzę mężczyzn.

- Aha, zaraz uwierzę.

Cecile opuściła ręce, odrobinę zawstydzona swoim zachowaniem.

- Nie lubię lekarzy - wyjaśniła, rozglądając się po wnętrzu. Białe ściany, cicha muzyka, przyćmione światło. Wszystko, czego potrzeba, by się rozluźnić i uspokoić. - I szpitali też - dodała.

- Od jak dawna ma pani ten uraz?

- Jest pan położnikiem czy psychiatrą? - zapytała Cecile, unosząc brwi.

- Mam przygotowanie w obu tych specjalnościach.

- Powinnam się domyślić - westchnęła.

- Dlaczego?

- Lekarze zawsze wiedzą wszystko najlepiej.

- Czy ma pani wystarczająco wiele doświadczeń z lekarzami, by tak twierdzić?

- Całe życie. Rand pytająco uniósł brwi.

- Mój mąż był chirurgiem - odrzekła i machnęła ręką, jakby ten gest wyjaśniał wszystko. Randowi nie wyjaśniał niczego, ale uznał, że w tej chwili lepiej będzie na razie zostawić ten temat.

- Był - powtórzył z namysłem. - Jest pani rozwiedziona?

- Jestem wdową - rzekła Cecile, wbijając dłonie w kieszenie blezera. Po chwili uśmiechnęła się promiennie. - A więc kiedy będę mogła zobaczyć Malindę i moje córki chrzestne?

Rand patrzył na nią jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, kim był jej mąż i pod wpływem jakich doświadczeń z nim związanych Cecile nabrała urazu do całej służby zdrowia, a w szczególności do lekarzy. Rand miał duszę naprawiacza. Większą część życia spędził na rozwiązywaniu cudzych problemów. Choć zdawał sobie z tego sprawę i choć ta kobieta nie prosiła go o pomoc, korciło go, by coś z tym zrobić.

Jednak jej promienny uśmiech i szybka zmiana tematu wystarczająco jasno dały mu do zrozumienia, że Cecile w tej chwili nie ma ochoty odpowiadać na żadne osobiste pytania. Rand zerknął na zegarek.

- Za niecałe piętnaście minut Malinda powinna się znaleźć w swojej sali. Ale dzieci chyba już są na oddziale noworodków. Czy chciałaby pani je zobaczyć?

Oczy Cecile rozjaśniły się.

- Naprawdę mogę?

- Oczy wiście - rzekł Rand, prowadząc ją korytarzem. - Jeśli pielęgniarki będą stawiać opór, to pomacham im przed nosem dyplomem.

Blask w oczach Cecile przygasł i pojawił się w nich chłód.

- Dziękuję, ale nie chcę żadnych szczególnych przywilejów. Popatrzę na dzieci przez okno, tak jak wszyscy odwiedzający.

Odwróciła się na pięcie i odeszła. Rand patrzył za nią z szeroko otwartymi ustami. Ta kobieta miała bardziej zmienne nastroje niż położnice! Westchnął i poszedł za nią, zdecydowany dowiedzieć się jak najszybciej, dlaczego Cecile tak bardzo nie cierpi lekarzy... albo przynajmniej tego, jaki ma numer telefonu.


ROZDZIAŁ DRUGI

Nie udało mu się jednak uzyskać odpowiedzi na żadne z tych pytań, po części dlatego, że następna jego pacjentka zaczęła rodzić i wezwano go do sali porodowej. Poza tym Cecile wyraźnie nie chciała z nim rozmawiać. Rand nie miał pojęcia, czym sobie zasłużył na takie traktowanie.

Gdy wreszcie udało mu się na chwilę oderwać od pracy, poszedł do sali noworodków, wiedziony nadzieją, że Cecile jeszcze tam jest. Niestety, nie znalazł jej. Sfrustrowany i zmęczony po ciężkim dniu, oparł się o szybę i patrzył na dzieci. Odwiedziny w tej sali zawsze napełniały go spokojem i przekonaniem o słuszności wyboru drogi życiowej. Widok dziecka, które przez chwilę młóciło rączką powietrze, a potem wpakowało sobie pięść do ust, wywołał na jego twarzy uśmiech. Tak niewiele było potrzeba, by uspokoić noworodka. Sucha pielucha, ciepła pierś do ssania, bezpieczeństwo ramion... Patrzył na dzieci, zastanawiając się, które z nich mają rodziców chętnych, by zaspokoić te potrzeby.

Na pewno przynajmniej dwoje, pomyślał, szukając na przypiętych do łóżeczek kartkach nazwiska Brannan. Malinda i Jack postarają się ó to, by ich dzieciom niczego nie brakowało. Jednak bliźniaczek nie było w sali. Rand znał Malindę, toteż nabrał pewności, że zażyczyła sobie, by umieszczono je razem z nią.

Na myśl o żonie przyjaciela poczuł ukłucie zazdrości. Jack miał szczęście. Rand także pragnąłby mieć taką żonę. Malinda była piękna, delikatna, ciepła i bardzo kobieca. Zupełnie inna niż jej przyjaciółka Cecile.

Poszedł do sali 215 i zastukał do drzwi.

- Jak się czuje moja ulubiona pacjentka? Malinda spojrzała na niego z promiennym uśmiechem i gestem zaprosiła go do środka.

- Wspaniale! Absolutnie wspaniale. Tak jak Rand przypuszczał, przy jej łóżku stały dwa wózeczki.

Pochylił się nad bliższym i połaskotał maleństwo pod brodą.

- A dziewczynki?

- To aniołki - westchnęła Malinda z dumą. - Sam powiedz, czy to nie są najpiękniejsze dzieci na świecie?

- Bez żadnych wątpliwości - zaśmiał się Rand. Malinda opadła na poduszki i poprawiła koc na kolanach.

- Ale powiedz mi, co ty tu właściwie robisz? Przecież obchód już dawno skończony?

Rand bardzo lubił Malindę, ale nie odważył się przyznać, że zajrzał tu, by wypytać ją o Cecile. Mogłaby dojść do błędnego wniosku, że kieruje nim coś więcej niż tylko zwykła ciekawość, a on nie potrzebował tego rodzaju komplikacji. Wyjął z uchwytu jej kartę szpitalną i przyjrzał się jej z udawanym zainteresowaniem.

- Pomyślałem, że zajrzę i zobaczę, jak się czujesz, zanim pójdę do domu.

- Czuję się dobrze. Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę, ale na pewno masz ważniejsze sprawy do załatwienia.

- Nie pilnego.

- Nie wierzę ci. Rand uniósł brwi.

- Nigdy się nie poddajesz?

- Nigdy. - Uśmiechnęła się słodko. - W każdym razie nie poddam się, dopóki nie znajdziesz kogoś, z kim mógłbyś być szczęśliwy.

Rand odwrócił kartę na drugą stronę.

- Ale ja jestem szczęśliwy. Niczego mi nie brakuje.

- Wiesz, o czym mówię. Owszem, wiedział. Ostatnio coraz mniej bawiły go powroty do pustego domu.

- Może zechciałabyś rzucić Jacka i uszczęśliwić mnie? - zażartował.

- Pochlebiałoby mi to, gdybym była w stanie uwierzyć, że mówisz poważnie... ale nie mogłabym cię uszczęśliwić.

Rand zaśmiał się i odłożył kartę na miejsce.

- Zawsze to samo. Przez całe życie to słyszę. Jack cię odwiedzi?

- Mam nadzieję, że niedługo tu będzie. Miał dzisiaj zagrać z chłopcami mecz, ale obiecał, że przyjdzie, gdy tylko położy ich spać. Dziewczynkom też chciałby powiedzieć dobranoc - uśmiechnęła się.

Jack miał czterech synów z pierwszego małżeństwa, a teraz urodziły mu się dwie córki. Razem sześcioro dzieci. Na samą myśl o takiej rodzinie Rand czuł zawrót głowy. Nie potrafił sobie wyobrazić ośmiu osób żyjących pod jednym dachem - chociaż właściwie było inaczej: potrafił sobie to wyobrazić. Kiedyś obydwaj z Jackiem mieszkali w rodzinie zastępczej Baxterów, która Składała się z dziewięciorga dzieci i dwojga dorosłych. Spali po troje w jednym pokoju. Jackowi zupełnie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, był w swoim żywiole. Rand jednak cierpiał z tego powodu.

To w końcu sprawa Jacka, pomyślał.

- Na pewno będzie szczęśliwy, gdy już wrócicie do domu - rzekł.

- Tak - stwierdziła Malinda krótko, przyglądając mu się przymrużonymi oczami. - Coś ci chodzi po głowie.

Rand drgnął niespokojnie.

- Nie, dlaczego?

- Nie wiem. - Malinda wzruszyła ramionami. - Wydajesz się spięty.

Rand podszedł do łóżka i sprawdził, czy w dzbanku stojącym na szafce jest woda. Trzeba było przejść do rzeczy. Brakowało mu już pretekstów, by pozostawać tu dłużej.

- Powiedziałem twojej przyjaciółce, że masz bliźniaczki, Była u ciebie?

- Nie - uśmiechnęła się Malinda, wygładzając prześcieradło. - Ale to mnie wcale nie dziwi. Jak na nią, została tu bardzo długo.

Droga wolna, pomyślał Rand, i oparł się o łóżko.

- Dlaczego?

- Cecile nienawidzi szpitali, a szczególnie tego szpitala.

- Miała złe doświadczenia?

- Można tak powiedzieć.

- Skoro się przyjaźnicie, to dziwię się, że nie spotkałem jej wcześniej.

Malinda z namysłem wydęła usta.

- Nic w tym dziwnego. Zastanawialiśmy się z Jackiem, czy was ze sobą poznać, ale ze względu na stosunek Cecile do lekarzy...

Malinda zawiesiła głos. Rand uznał, że to odpowiedni moment, by ją nieco przycisnąć.

- A jaki jest jej stosunek do lekarzy?

- Nie znosi ich.

- Bogu dzięki - rzekł Rand z ulgą.

- Jak to?

- Powiedziała mi to, ale obawiałem się, że ma na myśli tylko mnie.

Malinda roześmiała się.

- Czy była dla ciebie niegrzeczna?

- Niezupełnie. Raczej... - Rand zastanawiał się przez chwilę nad odpowiednim słowem, ale potem przypomniał sobie rozmowę Cecile z sekretarką Jacka. - Zresztą, owszem, „niegrzeczna" to odpowiednie słowo.

- Przykro mi, Rand - rzekła Malinda. - To naprawdę bardzo miła osoba, tylko że ma uraz do lekarzy.

- Wspomniała, że jej mąż był chirurgiem. Malinda przymrużyła oczy.

- Owszem. Doktor J. Denton Kingsley. Rand znał to nazwisko, a także towarzyszącą mu reputację.

- Och... Chyba rozumiem, dlaczego... - zaciął się. Drzwi sali otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich wielki pęk różowych baloników z białymi i różowymi wstążeczkami, a niżej para zgrabnych, opalonych nóg w brudnych białych skarpetkach i zniszczonych adidasach.

- Pomóż mi, Jack, bo wszystkie popękają! - zawołał kobiecy głos.

Ponad balonikami ukazała się teraz głowa Jacka, który próbował przepchnąć cały pęk przez drzwi. Baloniki ocierały się o siebie, piszcząc przeraźliwie. Rand zerwał się z miejsca i otworzył drzwi na całą szerokość. Malinda przyglądała się całej scenie ze śmiechem.

- Och! To ja! - zawołała Cecile z oburzeniem.

- Przepraszam - odrzekł skruszony Jack. - Myślałem, że to jeszcze jeden balon.

- Bardzo zabawne - prychnęła.

Wreszcie balony uniosły się do góry, odsłaniając zarumienioną Cecile i uśmiechniętego od ucha do ucha Jacka. Obydwoje przyszli tu prosto z meczu baseballowego Małej Ligi. Pełnili funkcję trenerów drużyny, do której należeli synowie Jacka. Ubrani byli w czarne szorty i czarne koszulki z emblematem białej skarpetki na piersiach.

- Gratuluję, mamusiu! - zawołała Cecile. Puściła sznurek i baloniki wzbiły się pod sufit, sama zaś podbiegła do wózeczków. - Oooch, jakie śliczne! - westchnęła. Zsunęła czapkę baseballową na tył głowy i oparła dłonie na kolanach. - Czy mogę wziąć którąś na ręce?

- Oczywiście - odrzekła Malinda. Cecile starannie wytarła ręce o spodnie, podniosła jedną z dziewczynek i przytuliła ją do policzka.

- Cześć, skarbie. Jestem twoją ciotką Cecile. Chcesz zobaczyć człowieka na Księżycu?

Rand nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby powiedziała, że to ona sama jest człowiekiem z Księżyca. Patrzył na nią oniemiały, oszołomiony kontrastem między baseballowym strojem i brudnymi tenisówkami a głosem miękkim jak płynny miód. Trzymała dziecko pewnie, bez lęku, z jakim większość ludzi dotyka noworodków.

Jack rzucił na podłogę brązową papierową torbę, pochwycił koniec sznurka i przywiązał baloniki do poręczy łóżka.

- Lepiej zaniknij drzwi, bo pielęgniarki pomyślą, że urządzamy tu przyjęcie, i wyrzucą nas stąd - powiedział do Randa.

- Masz rację - rzekł Rand w zamyśleniu i odszedł od drzwi. Na dźwięk jego głosu Cecile obróciła się na pięcie i w jej wzroku natychmiast zabłysł gniew. Po chwili przesunęła spojrzenie na Malindę.

- Kogo mam na rękach?

- Madison.

- A jak się nazywa ta młoda dama? - zapytała Cecile, zaglądając do drugiego wózeczka.

- Lila.

- Madison i Lila. Podoba mi się - stwierdziła Cecile. Odłożyła dziecko na miejsce i natychmiast wzięła na ręce drugie. - Cześć, mała - rzekła, przyglądając się jej uważnie. - Zobaczysz, będziemy się świetnie bawić. Ciotka Cecile nauczy cię grać w baseball, w tenisa, jeździć na nartach wodnych i...

Rand nie usłyszał dalszego ciągu tych obietnic, bo Malinda zapytała głośno:

- A gdzie są dzieci?

- Rodzice Cecile zabrali je na pizzę.

- Kto wygrał mecz?

- My! Dzięki Jackowi juniorowi. Duma Malindy nie mogłaby być większa, nawet gdyby mały

Jack był jej własnym synem.

- Dzielny chłopak! Grał przez cały mecz?

- Nie, potem zmienił go Joey.

- To dobrze. Trzeba uważać na rękę Jacka. Madison zaczęła płakać. Jack podszedł do niej i wziął ją na

ręce.

- Hej, kochanie. Czujesz się zaniedbana? Mała uspokoiła się i zamrugała powiekami.

- Jest podobna do ciebie - stwierdził Jack, patrząc na żonę, która nie kryła zadowolenia.

- Możliwe, ale ma twój nos. Rand omal nie zakrztusił się śmiechem. Nos Jacka? Boże drogi, wszystko, tylko nie to! Pocieszył się jednak myślą, że może Madison jakoś sobie poradzi w życiu z tym nosem, jeśli w przeciwieństwie do ojca będzie unikać bójek i nie da go sobie złamać.

Choć szpitalna sala pełna ludzi była znacznie przyjemniejszym miejscem niż pusty dom, Rand czuł, że jest tu intruzem.

- Chyba muszę już lecieć. Malindo, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, to powiedz pielęgniarce, żeby do mnie zadzwoniła.

- Zaraz, zaraz, nie tak szybko - zawołał Jack. Włożył Madison w ramiona Malindy i sięgnął do torby. Wyjął z niej butelkę szampana i plastikowe kieliszki. - Najpierw musimy wznieść toast.

Rand zmarszczył brwi i rzucił szybkie spojrzenie na zamknięte drzwi, oczekując, że lada moment do sali wtargnie któraś z pielęgniarek i da im po łapach za łamanie szpitalnych przepisów.

- Spokojnie, Rand - zaśmiał się Jack. - To bezalkoholowy. Rand odetchnął z ulgą i poczuł się winny. Przy Jacku zawsze

miał wrażenie, że robi z siebie idiotę. Zauważył to już w rodzinie zastępczej, w której przebywali razem, dopóki nie poszedł do college'u.

Jack otworzył butelkę i napełnił kieliszki, a potem przywołał gestem Cecile i Randa do łóżka Malindy. Cecile podeszła, trzymając Lilę na rękach i starając się wyminąć Randa jak największym łukiem. Jack wzniósł kieliszek.

- Za nowe życie i nowych przyjaciół. Dziękuję wam obydwojgu za rolę, jaką odegraliście przy narodzinach tych dzieci.

Cztery kieliszki stuknęły o siebie nad łóżkiem. Jack upił łyk szampana i wskazał na Randa.

- Nie wiem, czy już o tym wiesz, Cecile, ale Rand odbierał również porody moich chłopców. To świetny lekarz i bardzo dobry przyjaciel.

Rand z zażenowaniem odwrócił wzrok, czując na sobie spojrzenie Cecile. Jack uśmiechnął się do żony.

- Ponieważ są tu obydwoje, to myślę, że możemy im powiedzieć, prawda, kochanie?

- Oczywiście - przytaknęła Malinda. Teraz Jack zwrócił się do Randa.

- Gdy rodzili się chłopcy, nie zastanawiałem się wiele nad rolą, jaką musieliby spełnić rodzice chrzestni czy opiekunowie, gdyby coś się stało mojej żonie albo mnie. Potem Laurel zmarła i... no cóż, zacząłem myśleć o przyszłości swojej i dzieci. A potem spotkałem Malindę. - Spojrzał na żonę z miłością i przeniósł wzrok na Cecile. - Jak wiesz, obydwoje chcielibyśmy, żebyś została matką chrzestną naszych dziewczynek.

A ty, Rand - dodał i otoczył przyjaciela ramieniem - jesteś dla mnie kimś w rodzaju brata i najlepszym przyjacielem, jakiego miałem w życiu. Dużo rozmawialiśmy o tym z Malindą i mamy nadzieję, że zechcesz być ojcem chrzestnym dziewczynek i w razie gdyby coś się stało Malindzie i mnie, przejąć część odpowiedzialności za nie.

Rand przełknął ślinę, wzruszony i dumny.

- Chciałbym... Jack jednak nie pozwolił mu skończyć.

- Zanim odpowiesz, chciałbym, żebyś usłyszał wszystko do końca. Postanowiliśmy wyznaczyć was również opiekunami chłopców.

Rand wiedział, jak ważni byli dla Jacka synowie, i zdawał sobie sprawę z ogromu zaufania, jakim obdarzył go przyjaciel. Wiedział również, jaką odpowiedzialność bierze na siebie. Nigdy jednak nie próbował unikać odpowiedzialności, choćby największej.

- To dla mnie zaszczyt - rzekł po prostu. Wszystkie oczy zwróciły się z wyczekiwaniem na Cecile, ona zaś poczuła ucisk w żołądku. Nie na to się zgadzała, gdy Malinda prosiła ją, by została matką chrzestną! I bynajmniej nie przerażała jej perspektywa opieki nad czterema chłopcami. Wychowywała już trójkę własnych dzieci i nie miałaby nic przeciwko dwojgu, a właściwie sześciorgu więcej. Poza tym kochała dzieci Jacka jak własne. Ale ten ojciec chrzestny? Przecież musiałaby z nim rozmawiać, zawierać kompromisy i dzielić się odpowiedzialnością. Rzuciła szybkie spojrzenie na twarz Randa. Usta miał odrobinę skrzywione. Nikt wcześniej nie wspominał o ojcu chrzestnym!

- Cecile? - odezwała się Malinda, zaniepokojona milczeniem przyjaciółki.

- Cóż... - odrzekła Cecile niepewnie i jeszcze raz zerknęła na Randa. Napotkała inteligentne spojrzenie, przed którym tym razem nie mogła uciec. W oczach Randa odbijało się jakieś uczucie, którego nie potrafiła sprecyzować. Zdziwienie? Owszem, był zdziwiony jej wahaniem, ale nie o to chodziło. Litość? Nie. Litość innych nigdy jej nie cieszyła. Zrozumienie? Owszem, być może, ale jeszcze coś innego przykuwało jej uwagę.

Wzrok Randa wyraźnie mówił, że Cecile wywarła na nim wrażenie. Żachnęła się w duchu. Nawet jeśli tak rzeczywiście było, to wrażenie było jednostronne. Uwodziciele z dyplomem lekarskim zdecydowanie nie byli w jej typie/Patrzyła na Randa ze zmarszczonym czołem i nagle zrozumiała. Współczucie! To było to. Och, Boże, pomyślała, i kolana ugięły się pod nią. To właśnie współczucie rozświetlało te brązowe oczy, współczucie, które otula człowieka niczym miękka poduszka i pozwała mu czuć się bezpiecznym i kochanym. Rand patrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej duszy, jakby znał jej najskrytsze myśli i ofiarowywał jej miłość i zrozumienie. Poczuła ochotę, by do niego podejść i zanurzyć się w tej bezpiecznej otoczce. Otrząsnęła się szybko z tego wrażenia. Już od lat przekonywała samą siebie, że nie potrzebuje od żadnego mężczyzny współczucia ani miłości. Nie miała zamiaru znów wpadać w tę samą pułapkę.

- Chyba nie zmieniłaś zdania? - zapytała Malinda z niepokojem.

- Ależ nie! - wykrzyknęła Cecile tak głośno, że dziecko w jej ramionach zaniosło się płaczem. - Nie - powtórzyła ciszej, kołysząc małą, - Chcę być ich matką chrzestną.

Znów zerknęła na Randa. Czy naprawdę ma dzielić się odpowiedzialnością z człowiekiem, którego zupełnie nie zna, a który w dodatku jest lekarzem? Poczuła na plecach dreszcz i przymknęła oczy. Uspokój się, powtarzała w myślach. Szansa na to, że Jack i Malinda równocześnie zginą i zostawią dzieci pod ich opieką, wynosi pewnie jeden do miliona. Ale z drugiej strony los nigdy jej nie sprzyjał. Nie udało jej się utrzymać mężczyzny w domu i w wieku dwudziestu dziewięciu lat została wdową. Nie mogła jednak zawieść Malindy, ani teraz, ani w przyszłości, nawet gdyby miało to oznaczać dzielenie się odpowiedzialnością za dzieci z doktorem Randem Courseyem. Otworzyła oczy i spojrzała na przyjaciółkę.

- Czułabym się zaszczycona, gdybym miała zostać matką chrzestną wszystkich waszych dzieci. Ale - dodała surowo - musicie mi coś obiecać.

- Co?

- Że nigdy nie będziecie podróżować razem.

- Na litość boską, dlaczego? - zdumiała się Malinda,

- Nie chcę ryzykować, że obydwoje zginiecie w katastrofie lotniczej albo w wypadku samochodowym i zostawicie dzieci pod wspólną opieką moją i tego doktorka - wskazała na Randa ruchem głowy. - Bo nic by z tego nie wyszło. W żadnym wypadku - powtórzyła z przekonaniem.

Rand stał przy stanowisku pielęgniarek i ostentacyjnie przeglądał kartę choroby, ale ukradkiem przez cały czas zerkał na drzwi sali Malindy, czekając, aż pojawi się w nich Cecile. Choć miał opinię człowieka, którego nie sposób wyprowadzić z równowagi, w tej chwili resztką sił panował nad sobą, by nie wybuchnąć gniewem. W myślach wciąż na nowo rozbrzmiewały mu słowa Cecile: „Nic z tego nie będzie". Słuchał informacji, którymi karmiła go pielęgniarka, jednym uchem, ale zapamiętywał wszystko. Lata spędzone na oddziale chirurgicznym, zawsze pełnym napięć, pozwoliły mu opanować tę umiejętność do perfekcji.

Zastanawiał się, dlaczego Cecile była tak pewna, że nic nie wyjdzie z ich ewentualnej współpracy. On sam nie był co do tego przekonany. Przed podjęciem każdej decyzji zawsze starannie rozważał wszelkie jej aspekty, ale dzięki temu, gdy już wyrobił sobie zdanie na jakiś temat, wszyscy znajomi je szanowali.

- A pani Conradt z sali 202, ta po nacięciu krocza, skarży się, że szwy doprowadzają ją do szału.

Rand zaczął coś mówić, ale drzwi otworzyły się wreszcie i pojawiła się w nich Cecile. Szybko złożył papiery.

- Musi robić nasiadówki co cztery godziny - odrzekł ze spojrzeniem utkwionym w oddalającej się Cecile. - To powinno zmniejszyć swędzenie. Jeśli to nie pomoże, proszę do mnie zadzwonić.

Oddał pielęgniarce kartę i dogonił Cecile.

- Idziesz do domu? - zapytał, bladym uśmiechem pokrywając irytację.

- Tak - mruknęła i nie patrząc na niego, wcisnęła guzik windy.

- Czy mogę cię zaprosić na kawę? Drzwi windy otworzyły się z cichym szumem. Cecile obróciła głowę i spojrzała na Randa pochmurnie.

- Nie - rzekła stanowczo.

Rand wślizgnął się do windy tuż za nią i spojrzał na zegarek.

- Rzeczywiście, trochę już za późno na kawę. Może napijemy się czegoś zimnego?

- Nie udawaj, że nie rozumiesz, doktorku - rzekła Cecile ze wzrokiem wlepionym w tablicę ze światełkami. - Nie jestem zainteresowana.

Winda zatrzymała się na parterze. Cecile wyszła do holu, nie oglądając się. Rand w dwóch susach znalazł się obok niej i pochwycił ją za ramię.

- Chciałbym z tobą porozmawiać - rzekł, zdumiony własnym tupetem.

- Przykro mi, ale ja nie mam ochoty rozmawiać z tobą - powiedziała i szybko poszła do wyjścia.

Recepcjonistka przy biurku obserwowała rozgrywającą się scenę z wyraźnym zainteresowaniem. Rand wiedział, że następnego ranka cały szpital będzie huczał od plotek.

- Dobrze! - zawołał za Cecile. - W takim razie tylko ja będę mówił.

Rzuciła mu wymowne spojrzenie przez ramię i gniewnie pchnęła obrotowe drzwi, ale gdy znalazła się na zewnątrz, Rand już tam na nią czekał. Obejrzała się ze zdziwieniem i dopiero teraz zauważyła rozsuwane drzwi dla niepełnosprawnych. Przymrużyła oczy i wymamrotała coś pod nosem.

- Oszukujesz - warknęła. - Widocznie to jest warunek, żeby zostać lekarzem. Uczą was tego na studiach?

Rand wbił pięści w kieszenie spodni, ale nie dał się zniechęcić.

- Kiedy wreszcie przestaniesz winić wszystkich mężczyzn za grzechy jednego?

Cecile obróciła się na pięcie i jej oczy rozbłysły złością.

- Nie obwiniam mężczyzn o nic, a już na pewno nie o grzechy mojego świętej pamięci męża.

- W takim razie co właściwie masz przeciwko mnie? Cecile wzięła głęboki oddech i opuściła dłoń, w której trzymała kluczyki do samochodu.

- Osobiście nic. A tak w ogóle, wszystko. - Gniew w jej spojrzeniu przeraził Randa. - Mój mąż był wyjątkowym padalcem. Uwiódł więcej kobiet, niż większość mężczyzn spotyka przez całe życie. A to była scena tego spektaklu - wskazała na szpital. - Pielęgniarki, salowe, nawet żony i krewne pacjentów. Za każdym razem, kiedy tam wchodzę, wszyscy się na mnie gapią. Na widok każdej pielęgniarki czy salowej zaczynam się zastanawiać, czy była jedną ze szczęśliwych wybranek Dentona.

Ich oczy spotkały się w półmroku parkingu rozświetlonego jarzeniowymi lampami. Cecile wiedziała, że ma przed sobą Randa Courseya, ale zaślepiona gniewem, zamiast jego twarzy widziała twarz Dentona Kingsleya. Podobnie jak Denton, Rand wykorzystywał tytuł lekarza do zdobywania władzy nad kobietami. Udowodnił to, gdy oświadczył, że pomacha plakietką lekarza przed nosem pielęgniarek, jeśli będą zabraniały im wstępu do sali noworodków. A poza tym dotykał jej, niby przypadkiem. Muśnięcie dłoni na łokciu, ramię otaczające jej barki. Cecile widziała, jak jej mąż w ten sam sposób dotykał innych kobiet. Gdy mu to wyrzucała, odpowiadał, że ma zbyt bujną wyobraźnię, że to zupełnie niewinne gesty. A ona, głupia, wierzyła mu, aż w końcu się przekonała, że jej podejrzenia były słuszne.

Patrząc na Randa, myślała, że nie ma w nim nic, co mogłoby jej się spodobać. Krótko ostrzyżone włosy - była pewna, że ułożone za pomocą pianki - ego wielkie jak cały Teksas i nieodparty wdzięk. Miała powyżej uszu tego typu mężczyzn. Fakt, że mimo wszystko ten człowiek pociągał ją fizycznie, napełniał ją niesmakiem.

- Mniejsza o to - wymamrotała i wsiadła do dżipa.

Rand stał na parkingu i patrzył za nią, gdy wyjeżdżała z piskiem opon. Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy światła dżipa zniknęły za zakrętem. Miał wrażenie, że Cecile bierze na siebie wszystkie grzechy, jakie popełnił jej mąż, i obwinia się o nie jak o własne. Szkoda. Była intrygującą kobietą, pełną życia i energii. Zadanie wydawało się trudne, ale Rand był przekonany, że przy odrobinie cierpliwości i szczęścia uda mu się wyzwolić Cecile od upiorów przeszłości i nauczyć ją znów kochać. Pod warunkiem, oczywiście, że ona mu na to pozwoli.


ROZDZIAŁ TRZECI

Cecile wyciągnęła z bagażnika samochodu ciężkie płócienne torby ze sprzętem baseballowym, przeklinając w duchu własnego pecha. Jakby mało było tego, że miała dzielić z Randem Courseyem obowiązki rodziców chrzestnych, to na dodatek teraz jeszcze musiała razem z nim prowadzić drużynę. W głębi duszy rozumiała Jacka. Naprawdę był teraz potrzebny w domu. Dlaczego jednak musiał wyznaczyć właśnie Randa na swego zastępcę? A w dodatku nawet nie zapytał jej o zdanie.

Spojrzała przez ramię na pusty parking i ze złością szarpnęła torbę. Randa jeszcze nie było. No tak! Na lekarzach nigdy nie można polegać. Ile razy Denton kazał jej na siebie czekać? Wyglądało na to, że sama będzie musiała zająć się treningiem chłopców.

W końcu udało jej się uwolnić zakleszczoną torbę, która O m a l nie przygwoździła jej swym ciężarem. Piłki baseballowe rozsypały się po całym parkingu. Cecile westchnęła ciężko, padła na kolana i zaczęła je zbierać. Za plecami usłyszała trzaśnięcie drzwiczek. Była pewna, że to Joey, rezerwowy zawodnik, który zawsze się spóźniał.

- Dołącz do pozostałych chłopców. Robią rozgrzewkę. Zawołam was, kiedy przygotuję boisko - zawołała z głową pod samochodem.

- Potrzebujesz pomocy?

Na dźwięk tego głosu zastygła, leżąc płasko na brzuchu. Powoli obróciła głowę i spojrzała, żeby się upewnić. Zobaczyła wielkie adidasy, a nad nimi białe skarpetki, tak czyste, jakby pochodziły prosto ze sklepowej półki. Otarła twarz brudnymi rękami i westchnęła z rezygnacją.

Rand przykucnął obok niej i zajrzał pod samochód. Atrakcyjniejszy jednak był widok rozpłaszczonej na ziemi Cecile, czy też tych fragmentów jej sylwetki, które wystawały spod samochodu, a konkretnie długich, opalonych nóg i zgrabnych pośladków w sportowych szortach. Ze względu na nadmiar zajęć i brak doświadczenia Rand początkowo niechętnie odniósł się do propozycji Jacka, by zastąpić go w roli trenera drużyny. Teraz jednak uznał, że nie był to taki zły pomysł.

- Pomóc ci stamtąd wyjść? - zapytał, powściągając uśmiech.

Cecile wydęła usta.

- Nie trzeba. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dotknąć piłki czubkami

palców. Po chwili trzymała ją w ręku. Rand patrzył jak zahipnotyzowany na pasek białego ciała, który przy tym ruchu wyłonił się spod nogawki szortów.

Cecile wygramoliła się spod samochodu i napotkała jego pełne podziwu spojrzenie. Wzruszyła ramionami i wytarła brudne ręce o kolana.

- Spóźniłeś się. Trening zaczął się o wpół do szóstej.

- Przepraszam. Obchód trochę się przeciągnął - odparł Rand, chowając piłkę do torby. - Co mam robić?

- Mamy nauczyć tych chłopców, jak się gra w baseball, a przy okazji może także wygrać kilka meczów - wyjaśniła Cecile sucho. - Jack zwykle ćwiczył z nimi obronę i rozgrywanie piłki pośrodku pola, a ja atak i uderzenia. Joey, rezerwowy, ma kłopoty z podkręconymi piłkami, więc gdy się pojawi, możesz z nim poćwiczyć - wyjaśniła i rzuciła mu rękawicę. Rand pochwycił ją i zmarszczył czoło.

- Masz jakiś problem? - zapytała Cecile.

- Hm... - mruknął, obracając rękawicę w dłoniach.

- O co chodzi? - zniecierpliwiła się.

- Nie umiem rzucać podkręcanych piłek. Cecile wzniosła oczy ku niebu.

- W takim razie ćwicz z nim krótkie piłki.

- Cecile? Zatrzymała się i spojrzała na Randa przez ramię.

- Co znowu?

- W krótkich piłkach też nie jestem dobry.

- Czy ty w ogóle potrafisz rzucać piłką? - zirytowała się, ale na widok wyrazu jego twarzy tylko machnęła ręką. - Mniejsza o to. Wiesz chyba, do czego służy kij?

- Owszem, wiem - rzekł Rand, powściągając uśmiech.

- Potrafisz wyrzucić piłkę w głąb pola?

- Jasne. Rzuciła mu kij. Pochwycił go w ostatniej chwili, unikając uderzenia w głowę.

- To zrób to! - prychnęła i odeszła, mrucząc pod nosem coś o idiotach i bawidamkach. Rand patrzył za nią z uśmiechem. Przyszło mu do głowy, że winien jest Jackowi butelkę dobrego wina. Lato zapowiadało się coraz ciekawiej.

Cecile przymrużyła oczy w ostrym słońcu i otarła czoło przedramieniem. Było chyba ze trzydzieści pięć stopni w cieniu. Zgrzana, spocona i zirytowana, oddałaby w tej chwili swego pierworodnego syna za coś zimnego do picia. Do zakończenia treningu pozostało jednak jeszcze pół godziny.

- Dobrze, chłopcy, chodźcie wszyscy tutaj. - Ustawiła ich w luźnym półokręgu, twarzami w stronę linii przy trzeciej bazie. - W ostatnim meczu nie za dobrze wychodziło wam prześlizgiwanie się z piłką przez tę część boiska, więc może popracujemy nad tym przez chwilę.

Podniosła wzrok na Randa.

- Doktor Coursey rzuci piłkę, a ja pobiegnę z nią do własnej bazy. Pokażemy wam, jak się to robi, a potem każdy z was sam spróbuje. Gotów? - zapytała, patrząc na Randa.

Rand poprawił rękawicę i uśmiechnął się z wielką pewnością siebie.

- Oczywiście, trenerze. Przykucnął, trzymając w ręku piłkę. Cecile odbiegła o jakieś trzy czwarte odległości do trzeciej bazy i stanęła pochylona, z rękami opartymi na kolanach.

- Pamiętajcie, chłopcy - ostrzegła - przechwytywanie piłki może być niebezpieczne, jeśli nie robi się tego prawidłowo. Biegnijcie w stronę rzucającego jak najszybciej, nie spuszczając oczu z jego rękawicy. Tuż przed nim padacie na lewe biodro, lewa noga podkurczona, palce prawej dotykają linii. Jasne?

- Jasne - odrzekli chłopcy chórem. Cecile wystartowała ze swojej pozycji i pomknęła w stronę

Randa, nie spuszczając wzroku z jego rękawicy. O pół metra przed nim rzuciła się na ziemię, próbując przechwycić piłkę. Nie miała pojęcia, co stało się w następnej chwili. Oślepił ją tuman kurzu, stopa uderzyła w coś twardego i poczuła przeszywający ból w kostce. Wykrzyknęła i jednocześnie silne uderzenie w pierś odebrało jej dech. Upadła płasko na plecy i z otwartymi szeroko oczami próbowała złapać oddech.

- Wyeliminowałem cię z gry! - oznajmił dumnie rozpromieniony Rand, wyciągając do niej rękę. Gdy Cecile nie zareagowała, uśmiech na jego twarzy powoli zniknął. - Nic ci się nie stało? - zaniepokoił się i ukląkł obok niej.

Cecile nie powiedziała ani słowa. Z szeroko otwartymi ustami próbowała złapać powietrze.

- Przynieś mi trochę wody i ręcznik - nakazał Rand najbliżej stojącemu chłopcu, sam zaś uniósł nieco Cecile i położył jej głowę na swoim kolanie. Gdy chłopak wrócił, Rand zmoczył ręcznik i otarł jej twarz. Jedenastu dziewięciolatków otaczało ich kręgiem. Rand próbował uspokoić Cecile. Wiedział, że uda jej się złapać powietrze dopiero wtedy, gdy przestanie walczyć o oddech.

- Czy pan ją zabił? - zapytał cienki głosik zza jego pleców. Rand obejrzał się i zobaczył oskarżycielsko utkwione w sobie spojrzenie Denta Kingsleya, najstarszego syna Cecile.

- Nie, nie zabiłem jej - odrzekł, choć czuł się jak morderca.

- Nic jej nie będzie? - upewniał się chłopiec.

- Nic. Cecile uniosła się i oparła na łokciach.

- N... nic mi nie jest - wykrztusiła, przyciskając dłoń do piersi. Spróbowała wstać, ale gdy oparła prawą stopę na ziemi, zatoczyła się prosto na Randa.

- Kostka - wymamrotała, krzywiąc się z bólu. - Chyba jest złamana.

Rand bez namysłu wziął ją na ręce i zaniósł na najbliższą ławkę. Chłopcy rządkiem poszli za nim. Położył Cecile na ławce i objął jej prawą stopę obiema dłońmi. Cecile syknęła z bólu. Twarz miała bladą, a usta mocno zaciśnięte.

- Nie jest złamana, tylko skręcona - rzekł Rand z ulgą i gestem przywołał Denta. - Przynieś mi trochę lodu z chłodziarki. Zrobimy jej zimny okład.

Naraz padł na nich długi cień. Rand podniósł głowę i zobaczył Jacka Brannana.

- Co się tu dzieje? Omawiacie taktykę?

- Nie, mamy kontuzję - odrzekł Rand z przygnębieniem. Jack jednym spojrzeniem oszacował sytuację.

- Chodźcie, chłopcy, musimy pozbierać sprzęt - rzekł, zagarniając całą gromadkę i ruszając w stronę parkingu. Rand z westchnieniem przyłożył lód do opuchniętej kostki Cecile.

- Przepraszam cię. Zdaje się, że trochę przesadziłem.

- Nic się nie stało - odpowiedziała stłumionym głosem. Rand delikatnie rozmasował jej łydkę.

- Owszem, stało się. Za wszelką cenę chciałem ci udowodnić, że nie jestem bezużyteczny, i trochę przesadziłem. To moja wina i bardzo mi przykro - rzekł z przygnębieniem, patrząc na nią tymi swoimi brązowymi oczami.

Cecile patrzyła na niego jak oniemiała. Żadne z dotychczasowych doświadczeń z mężczyznami nie przygotowało jej na coś takiego. Wychowała się w otoczeniu trzech braci i jedyne przeprosiny, jakie zdarzało jej się od nich słyszeć, były wymuszone przez rodziców i więcej w nich było groźby niż szczerej skruchy. Natomiast jej były mąż z zasady nie przepraszał nigdy i za nic, bez względu na to, co uczynił.

Poruszyła się niespokojnie na ławce.

- Naprawdę, Rand, nic takiego się nie stało. Wykonałeś dobry rzut. - Zaśmiała się. - Prawdę mówiąc, lepszy, niż się spodziewałam. Nie przypuszczałam, że zechcesz mnie naprawdę zatrzymać.

- Już wszystko w porządku? Cecile podniosła głowę i zobaczyła Jacka. Ten widok sprawił jej ulgę.

- Tak - zapewniła go.

- Pomóc ci dojechać do domu?

- Ja ją zawiozę - wtrącił się Rand. - Byłbym ci wdzięczny, gdybyś mógł zabrać stąd mój samochód.

- Nie ma problemu - stwierdził Jack i znów zwrócił się do Cecile. - Czy Gordy i CeeCee są u twojej matki?

- Tak.

- Zawiozę tam Denta i powiem jej, co się stało. Znając twoją matkę, jestem pewien, że zechce zatrzymać dzieci do jutra.

Cecile westchnęła. Jack miał rację. Jej matka wiecznie szukała pretekstu, by zabrać dzieci do siebie. Tym razem nadarzała się jej wyjątkowa okazja.

- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dzięki, Jack.

- Nie ma za co. Uważaj na tę nogę. Jack odszedł i Cecile znów została sama z Randem.

Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. Rand w dalszym ciągu trzymał dłonie na jej łydce. Stopą dotykała jego brzucha. Intymność sytuacji była bardzo niezręczna.

- No dobrze! - zawołała w końcu z udawaną wesołością. - Chyba trzeba wracać do domu.

Rand ostrożnie zdjął z kolan jej stopę, wstał i wziął Cecile na ręce. Próbowała się opierać.

- Rand, to nie jest konieczne. Mogę iść sama - zawołała. Zatrzymał się i spojrzał na nią groźnie.

- A ja mogę cię zanieść, więc lepiej mocno się mnie trzymaj.

- Czy masz elektryczną poduszkę? Cecile stłumiła westchnienie. Ciekawe, co ten facet jeszcze wymyśli? Jak na jeden dzień, miała już zupełnie dosyć bycia niańczoną. Droga do domu była dla niej ciężką próbą cierpliwości. Rand prowadził samochód w żółwim tempie, żeby za bardzo nie trzęsło. A jakby jeszcze tego było mało, uparł się wnieść ją do domu, położył do łóżka, umieścił poduszki pod plecami i przyłożył do ułożonej wysoko nogi worek z lodem. Cecile pomyślała, że jeśli Rand ugotuje jej rosół, to wyleje mu go na głowę. Może wtedy wreszcie dotrze do niego, że ona nie życzy sobie, by koło niej skakał!

- Nie mam - skłamała z nadzieją, że Rand wreszcie sobie pójdzie.

- Skoczę do apteki i kupię ci poduszkę - odrzekł i sięgnął do kieszeni po kluczyki od samochodu.

- Poczekaj! - zawołała Cecile z desperacją. - Chyba jednak ją mam. Poszukaj w holu, w szafie z bielizną.

W pół minuty później Rand już stał przy jej łóżku z poduszką elektryczną. Włączył ją do kontaktu, zabrał worek z lodem i położył poduszkę na kostce swojej pacjentki. Cecile patrzyła na jego dłonie, duże i mocne, o grzbietach pokrytych jasnobrązowymi włoskami. Długie palce o krótko obciętych paznokciach przesuwały się sprawnie po jej skórze. Ręce Dentona wyglądały podobnie, coś jednak różniło je od dłoni Randa. Cecile zaczęła się zastanawiać, co to takiego, i po chwili zrozumiała: te ręce były dobre. Właśnie tak, pomyślała z twarzą ściągniętą grymasem. Dotyk Randa był równie mocny i zręczny jak dotyk Dentona, ale wyczuwało się w nim łagodność i ciepło, podczas gdy dotyk Dentona zawsze był chłodny, niemiły.

- Trzeba co piętnaście minut zmieniać zimny kompres na ciepły i odwrotnie, żeby noga nie spuchła - rzekł Rand, zwijając poduszkę, którą następnie podłożył jej pod stopę. Cecile odniosła wrażenie, że zacznie krzyczeć, jeśli Rand zrobi dla niej coś jeszcze. Miała ochotę sklonować go i podesłać kopię którejś ze swoich samotnych przyjaciółek.

- Rand, naprawdę, dosyć już dla mnie zrobiłeś - westchnęła. Powoli odsunął się od jej łóżka. Cecile nie chciała go urazić. W końcu robił, co mógł, by ulżyć jej w bólu. Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.

- Naprawdę doceniam twoją pomoc, ale już wystarczy. Wracaj do domu.

- Przecież nie możesz chodzić. Jak sobie poradzisz, jeśli będziesz czegoś potrzebować?

- Niczego już nie potrzebuję. Poza tym zawsze mogę zadzwonić do mamy albo do Malindy.

Wyraz jego twarzy powiedział jej, że Rand nie ustąpi tak łatwo. Uśmiechnęła się z jeszcze większą słodyczą.

- Zanim pójdziesz, czy mógłbyś przynieść mi z kuchni szklankę wody i dwie aspiryny? To wszystko, czego potrzebuję przed snem.

- Przyniosę, ale i tak stąd nie pójdę.

- Jak chcesz - westchnęła Cecile, skrywając irytację. Gdy Rand zniknął za drzwiami, otworzyła szufladę nocnego stolika i mamrocząc coś pod nosem, wyciągnęła z niej książkę telefoniczną. Znalazła właściwą stronę i szybko wystukała numer.

- Tu sekretarka doktora Courseya. W czym mogę pomóc?

- Jestem pacjentką doktora Courseya i właśnie zaczynam rodzić - wydyszała Cecile. - Mam skurcze co trzy minuty. Proszę poprosić doktora, żeby jak najszybciej przyjechał do Szpitala Miłosierdzia.

Odłożyła słuchawkę, zanim kobieta zdążyła zapytać ją o nazwisko.

- Gdzie masz aspirynę? - zawołał Rand z kuchni.

- W szafce koło zlewu, na górnej półce. - odkrzyknęła i szybko schowała książkę telefoniczną do szuflady. Z kuchni dobiegło ciche, lecz wyraźne: piiip - piiip - piiip, Cecile uśmiechnęła się. Po chwili do sypialni wbiegł zdyszany Rand ze szklanką wody i butelką aspiryny.

- Właśnie dostałem wiadomość przez pager. Jedna z moich pacjentek zaczęła rodzić. Muszę pojechać do szpitala. Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby mi pożyczyć samochód. Czy coś jeszcze mam dla ciebie zrobić przed wyjściem?

- Nie, dziękuję - odrzekła Cecile z niewinnym wyrazem twarzy.

- Zajrzę do ciebie później - rzucił Rand, idąc do drzwi.

- Nie rób sobie kłopotu. Niczego mi nie trzeba. Dziękuję za wszystko! - zawołała za nim.

Gdy usłyszała trzaśnięcie tylnych drzwi, usiadła na łóżku z uśmiechem satysfakcji. W końcu udało jej się go pozbyć. Wyciągnęła ręce z rękawów koszulki i z ulgą zdjęła biustonosz. Nigdy nie była to jej ulubiona część garderoby; nosiła go jedynie dlatego, że matka ją przekonała, iż w jej wieku nie wypada już chodzić bez stanika.

Ostrożnie ściągnęła szorty, rzuciła je na podłogę, wtuliła twarz w poduszkę i zamknęła oczy, modląc się, by noga wydobrzała do rana.

Rand zatrzymał samochód przed domem Cecile, wciąż się zastanawiając, dlaczego nie zastał w szpitalu żadnej swojej pacjentki. Czekał ponad godzinę, aż wreszcie doszedł do wniosku, że ktoś mu zrobił głupi kawał. Takie rzeczy czasami się zdarzały, ale sekretarka była przekonana, że tym razem wezwanie było prawdziwe. Twierdziła, że w głosie kobiety słychać było strach i cierpienie.

Rand potrząsnął głową i wyjął z kieszeni pęk kluczy. Któryś z nich musiał pasować do zamka w drzwiach. Za trzecim razem trafił. Wetknął głowę przez drzwi i nasłuchiwał, ale. w całym domu panowała cisza. Na palcach wszedł do kuchni i zawołał cicho:

- Cecile?

Żadnej odpowiedzi. Poszedł do sypialni. Lampka przy łóżku była już zgaszona, ale przez szpary w okiennicach do pomieszczenia wpadało światło księżyca. Cecile leżała na łóżku, przykryta kocem. Rand przycupnął obok niej i wyciągnął rękę do wyłącznika lampki. Chciał obejrzeć jej kostkę.

Jako jedyna dorosła osoba w domu zamieszkanym przez troje dzieci, Cecile od wielu już lat miała bardzo lekki sen. Na skrzypnięcie kuchennych drzwi natychmiast się obudziła i nasłuchując, patrzyła w mrok.

W holu rozległy się ciche kroki. Usiadła, ale natychmiast poczuła przeszywający ból w kostce i z cichym jękiem opadła na poduszkę. Zacisnęła mocno usta i sięgnęła pod materac, gdzie spoczywał jej „przyjaciel" - solidna pałka policyjna.

Zauważyła cień i nabrała pewności, że intruzem jest mężczyzna. Nie poruszała się, udając, że śpi, ale mocno ściskała pałkę w dłoni.

W chwili gdy cień podniósł rękę, Cecile wydała z siebie okrzyk, jakiego nie powstydziłby się instruktor karate Gerdy'ego, i zamachnęła się z całej siły, wymierzając cios w skroń mężczyzny. Z przerażeniem patrzyła, jak ciemna postać zachwiała się, postąpiła dwa kroki do tyłu i runęła prosto na nią. Przejęta odrazą, próbowała się wysunąć spod ciężaru bezwładnego ciała, ale nie była w stanie poruszyć się nawet o cal Zdawało jej się, że mężczyzna waży co najmniej tonę. Przy najlżejszym ruchu jej kostkę przeszywał nieznośny ból,

- Och, Boże, i co ja mam teraz zrobić? - jęknęła, przygryzając wargi.

Broń! Przede wszystkim trzeba sprawdzić, czy napastnik jest uzbrojony. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dosięgnąć wyłącznika lampki. Zapaliła światło, ale gdy ujrzała twarz przeciwnika, zrobiło się jej słabo.

- Boże drogi! - szepnęła, przyciskając palce do ust. - Zabiłam go!

Niepewnie, drżącymi palcami, dotknęła jego szyi w miejscu, gdzie powinien być puls. Wstrzymała oddech. Na szczęście znalazła tętno. Z radości opadła bezwładnie na poduszkę. Rand oddychał, była jednak pewna, że ocknie się z potwornym bólem głowy.

Przez chwilę siedziała nieruchomo, zagryzając usta i modląc się, by Rand się poruszył. Po chwili, która wydawała jej się wiecznością, drgnął i jęknął. Cecile ostrożnie pochyliła się nad nim.

- Rand? - szepnęła, dotykając jego skroni, na której już zaczynał się formować wielki guz. - Rand, nic ci nie jest?

Powoli podniósł rękę do głowy i z grymasem przetoczył się na plecy.

- Co się stało? - zapytał ochryple.

- Nnno... uderzyłam cię;

Rand przymrużył oczy.

- Uderzyłaś mnie?

- Tak. Wzięłam cię za włamywacza.

- Czym to zrobiłaś? Młotem kowalskim? Cecile uśmiechnęła się lekko.

- Nie. Tylko tym - rzekła, unosząc pałkę do góry. - Mój młodszy brat, Tony, jest policjantem. Po śmierci Dentona namawiał mnie, żebym sobie kupiła pistolet, ale ze względu na dzieci nie chciałam mieć w domu broni, więc zostawił mi pałkę.

Rand przyjrzał się pałce z powątpiewaniem i przetarł oczy dłonią.

- Bogu dzięki, że nie zdecydowałaś się na pistolet - mruknął. Przez chwilę jeszcze leżał nieruchomo, a potem spróbował się podnieść. Gdyby w głowie tak mu nie huczało, uznałby tę sytuację za zabawną. Pomyśleć tylko, że co sił pędził ze szpitala, by sprawdzić, czy Cecile czuje się dobrze! Ta kobieta stanowczo nie potrzebowała niczyjej opieki. Poczuł się jak bezużyteczny idiota.

- Chyba już pójdę - mruknął, unosząc się na łokciu, ale natychmiast zrobiło mu się ciemno przed oczami i znów opadł na łóżko. W głowie mu huczało, w uszach dzwoniło, a całe jego ciało było bezwładne.

Cecile z niepokojem patrzyła na jego pobladłą twarz.

- Chyba nie będziesz wymiotował? - zapytała niepewnie.

- Nie - mruknął Rand, choć właśnie na to miał ogromną ochotę.

- Ludzie po wypadkach czasami wymiotują.

- Wiem o tym. Cecile udało się wreszcie uwolnić nogi spod jego ciężaru.

Nie zważając na ból w kostce, uklękła obok niego.

- Gzy mogę coś dla ciebie zrobić?

- Dziękuję, zrobiłaś już dosyć.

- Ale na pewno jest coś...

- N i e ! - zawołał Rand i dodał łagodniej: - Poczekaj chwilę. Zaraz przestanie mi się kręcić w głowie i pójdę do domu.

Cecile przypomniała sobie o worku z lodem. Wygrzebała go spod kołdry.

- To ci pomoże - stwierdziła, przykładając worek do jego czoła. Lód jeszcze nie zdążył całkiem się rozpuścić. Rand westchnął z rezygnacją i przymknął oczy. Cecile siedziała bez ruchu, z napięciem wpatrując się w jego twarz. Po chwili policzki Randa zaróżowiły się nieco. Odetchnęła z ulgą i przypomniała sobie o kostce, która już od dłuższej chwili boleśnie dawała znać o sobie. Aby wyprostować nogę, Cecile musiała się położyć obok Randa. Oparła się na łokciu, drugą dłonią przytrzymując worek z lodem przy jego skroni.

Pierś Randa unosiła się równomiernie. Cecile uśmiechnęła się lekko. Lekarze znani byli ze swej umiejętności błyskawicznego zapadania w sen w każdych warunkach. Cecile przypuszczała, że wynoszą tę umiejętność ze studiów. W każdym razie dopóki biedak śpi, nie czuje bólu, pomyślała z zadowoleniem i wytarła strużki wody spływające po jego szyi. Guz był coraz większy. Dotknęła go delikatnie.

Rand wymruczał coś przez sen i wtulił policzek we wnętrze jej dłoni. Cecile znieruchomiała. Wstrzymując oddech, zaczekała, aż Rand znów uśnie, a potem przyjrzała mu się uważnie w świetle nocnej lampki. Lekko uchylone usta i rytmiczny oddech przekonały ją, że Rand naprawdę śpi. Długie, ciemne rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki. Cecile powiodła wzrokiem po jego ciele. Miał szerokie ramiona, szczupłą talię, dobrze umięśnione nogi. Nie wyglądał na atletę, ale miał piękne ciało. Cecile zastanawiała się, w jaki sposób Rand utrzymuje je w takiej formie.

We śnie jego twarz miała chłopięcy, niewinny Wyraz. Ale przez sen wszyscy mężczyźni tak wyglądali. Cecile nauczyła się już nie wierzyć pozorom. Zresztą, uczynkom też. Przy Dentonie przekonała się, że mężczyźni to wytrawni aktorzy, gotowi zagrać każdą rolę, byle osiągnąć swój cel.

Przymknęła oczy i oparła głowę na ramieniu, myśląc, że już nigdy więcej nie nabierze się na męski urok.


ROZDZIAŁ C Z W A R T Y

Rand Coursey od lat mieszkał sam i wyrobił sobie wiele nawyków. Jednym z nich było spanie na plecach. Rozciągnięty na wielkim łóżku, zajmował większą jego część, a ponieważ sypiał samotnie, nikt przeciwko temu nie protestował. Zawsze też budził się w tej samej pozycji - z prawą dłonią pod karkiem, a lewą wsuniętą pod gumkę bokserek.

Dlatego też zdziwiło go, że tego ranka obudził się odrętwiały, leżąc na boku w niewygodnej pozycji. Głowę opartą miał w zagłębieniu prawego ramienia, lewe obejmowało talię kobiety, a dłoń dotykała nagiej piersi. Kobieta, zwrócona do niego plecami, zataczała powolne, zmysłowe kręgi wtulonymi w jego podbrzusze pośladkami.

Najbardziej jednak zdumiało Randa to, że sytuacja w najmniejszym stopniu nie wydawała mu się nieprzyjemna. Prawdę mówiąc, jego ciało bardzo przychylnie reagowało na ruchy kobiety.

Oszołomiony, otworzył oczy i zobaczył przed sobą burzę złocistych włosów. Odsunął je i zerknął przez ramię kobiety na jej twarz. W jego oczach odbiło się niedowierzanie. Choć dostrzegał jedynie fragment twarzy, nie miał żadnych wątpliwości, kto śpi obok niego.

Była to Cecile Kingsley.

Przypomniał sobie wydarzenia ostatniego wieczoru, po czym powoli opuścił głowę na ramię, przymknął oczy i jęknął. To przez to uderzenie pałką, pomyślał. Cecile Kingsley powiedziała mu przecież bardzo wyraźnie, co sądzi o mężczyznach. Nienawidziła całego rodzaju męskiego ze szczególnym uwzględnieniem lekarzy. Niemożliwe, by ta kobieta dobrowolnie usnęła u jego boku. To na pewno halucynacja spowodowana wstrząsem mózgu.

Aby sprawdzić swoją poczytalność, Rand metodycznie wyliczył w myślach wszystkie kości, z jakich składa się ludzki szkielet, zaczynając od paliczków palców, a kończąc na kościach czaszki. Potem przebiegł przez układ okresowy pierwiastków od wodoru aż po lorens, wymieniając ich liczby atomowe, symbole, a także ciężar atomowy.

Zadowolony z siebie, powoli otworzył oczy i przekonał się, że nie była to halucynacja. Cecile Kingsley w dalszym ciągu leżała przy nim, zwinięta w kłębek, i ocierała się biodrami o jego brzuch. Rand westchnął. Wiedział, że powinien ją obudzić i poprosić, by przestała, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. .. ale to uczucie było zbyt przyjemne.

Cecile poruszyła się, gdy pierwszy brzask zaróżowił niebo. Uparte pożądanie, płonące w jej podbrzuszu, domagało się natychmiastowego zaspokojenia. W półśnie wtuliła się mocniej w męskie biodra dotykające jej pośladków i mrucząc jak zadowolony kot, owinęła wyprężone palce stóp wokół muskularnej łydki.

Gdy zajęta była szacowaniem stopnia podniecenia mężczyzny, jego usta, ciepłe i wilgotne, odnalazły wrażliwe miejsce za jej uchem i stamtąd powędrowały w dół. Cecile zamruczała miękko i wyprężyła się.

Kochanek z jej snu odsunął na bok koszulkę i kontynuował zmysłową podróż po jej ramieniu. Cecile miała wrażenie, że po jej ciele przeleciał milion drobnych iskierek. Zawsze wysoko ceniła i lubiła seks, toteż nie dostrzegała w swym obecnym stanie niczego niepokojącego... dopóki nie przypomniała sobie, z kim dzieli łóżko. Zesztywniała, szeroko otworzyła oczy i powoli odwróciła głowę, żeby się upewnić.

Z ustami wciąż na jej ramieniu, Rand uniósł głowę i spojrzał na nią przymglonymi oczami. Nie spuszczając wzroku z jej twarzy, oderwał usta od jej skóry i uśmiechnął się zmysłowo.

- Dzień dobry - wymruczał. Te słowa wyrwały Cecile z odrętwienia.

- Co ty właściwie wyrabiasz? - krzyknęła i nie czekając na odpowiedź, zepchnęła jego rękę ze swej piersi. Obciągnęła koszulkę, odsunęła się od niego i uklękła na łóżku.

Z twarzy Randa zniknął uśmiech.

- Daję ci to, o co prosiłaś - odrzekł, mrużąc oczy.

- Nie prosiłam cię, żebyś mnie obmacywał! - oburzyła się i skrzyżowała ręce na piersiach.

Rand uniósł się powoli i oparł na łokciu.

- Może nie prosiłaś, ale twoje ciało wyraźnie mi to mówiło.

- Och, tak? A co właściwie powiedziało ci moje ciało? - obruszyła się Cecile.

Rand wydął usta i uniósł brwi.

- Czy mam ci to opowiedzieć w szczegółach?

- Bardzo proszę - rzekła lodowatym tonem. - Nie chciałabym popełnić tego błędu po raz drugi.

Rand westchnął. Nie miał ochoty na kłótnie z Cecile. Chciał się z nią kochać, złagodzić własne napięcie. Najwyraźniej jednak doświadczenia z mężem pozostawiły w jej psychice urazy, które sprawiały, że nie potrafiła sobie poradzić z fizycznymi potrzebami własnego ciała.

- Cecile - rzekł łagodnie - seks nie jest niczym wstydliwym ani przerażającym. Fizyczny pociąg między mężczyzną a kobietą może być zarówno zdrowy, jak i przyjemny, jeśli tylko obydwie strony potrafią do tego podejść w dojrzały, odpowiedzialny sposób.

Cecile przez chwilę patrzyła na niego ze zdumieniem, a potem wybuchnęła śmiechem. Nie był to wstydliwy chichot, jakiego Rand mógłby się spodziewać u innej kobiety w podobnych okolicznościach, lecz pełny, głęboki, głośny śmiech.

- Czy powiedziałem coś zabawnego? - obruszył się. Cecile tylko machnęła ręką.

- Nie. Nie, tylko że trafiłeś jak kulą w płot. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu uznałeś, że nie lubię seksu. - Wciąż się śmiejąc, przysiadła na krawędzi łóżka i odgarnęła z twarzy splątane włosy. - Zupełnie nie o to mi chodzi!

Wstała i przez chwilę przyglądała mu się z rozbawieniem.

- Jeśli cię to interesuje, to bardzo lubię zdrowy seks - rzuciła i bez dalszych wyjaśnień pokuśtykała do drzwi sypialni, zostawiając Randa samego w łóżku. Na progu łazienki zatrzymała się jednak i spojrzała na niego przez ramię.

- Tylko że jestem bardzo wybredna w wyborze kochanków. A ty, doktorku, nie kwalifikujesz się!

Ze swego miejsca na boisku Rand miał doskonały widok na Cecile i czterech zawodników grających pośrodku pola. Patrząc na nią, zmarszczył brwi. Choć od owego pamiętnego poranka minęły już cztery dni, nadal czuł się poirytowany. Rzadko musiał przeżywać odtrącenie i trudno mu się było z tym pogodzić.

Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować, za każdym razem, gdy Cecile pochylała się, by podnieść piłkę, jej szorty unosiły się do góry i wyglądał spod nich rąbek jaśniejszej skóry. Rand musiałby być ślepy, żeby tego nie zauważyć. Do tego przepocona koszulka przyklejała się jej do piersi, a tego dnia Cecile nie miała na sobie biustonosza. Na pewno robiła to wszystko umyślnie, po to tylko, by utrzeć mu nosa, z nadzieją, że Rand przyjdzie do niej na kolanach, a ona znów będzie mogła go odtrącić!

- Dobrze, chłopcy, czas na przerwę! - zawołała Cecile i rzuciła rękawicę na ziemię obok sterty piłek. Gdy chłopcy pobiegli w stronę chłodziarki z napojami, podeszła do Randa. Nie chciał, by zauważyła, że ją obserwował, toteż natychmiast zajął się okopywaniem dołka.

- Joey jeszcze nie przyszedł? - zapytała, zatrzymując się obok niego.

- Nie - wymamrotał, grzebiąc nogą w ziemi. Cecile oparła ręce na biodrach i przygryzła wargi.

- Zawsze się spóźnia, ale jednak przychodzi - mruknęła, patrząc na parking ze zmarszczonym czołem. - Czy któryś z chłopców wie, dlaczego go nie ma?

- Nie - rzekł Rand, zirytowany tym, iż uwagę Cecile pochłania jeden z zawodników, a nie jego osoba. - Nikt nic nie mówił. Pewnie po prostu zapomniał.

Cecile tylko potrząsnęła głową.

- Joey nigdy nie zapomina o treningach.

Przez chwilę niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. Rand zerknął na zegarek.

- Prawie wpół do siódmej. Gdyby miał zamiar przyjść, to już by tu był.

- Wiem. Właśnie to mnie martwi. Widząc jej niepokój, Rand zapomniał o złości.

- Coś jest nie tak? - zapytał. - Coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Hm - mruknęła, przenosząc wzrok z parkingu na jego twarz. - Może. Nie jestem pewna.

Rand zauważył w jej oczach lęk. Pochwycił ją za łokieć i odciągnął od chłopców. Usiedli na drewnianej ławce.

- Dobrze, opowiedz mi wszystko od początku do końca. Cecile wahała się przez chwilę, a potem wzięła głęboki oddech.

- Nie wspominałam ci o tym, bo nie mam żadnych dowodów, tylko podejrzenia. Rodzice Joeya są rozwiedzeni. Chłopiec mieszka z matką, a ona ma nowego przyjaciela, Zdaje się, że to poważny związek i wszystko byłoby pięknie, tylko że ten facet chyba nie lubi dzieci.

Rand wyczuł, że to jeszcze nie koniec.

- I co?

- I podejrzewam, że ten przyjaciel matki parę razy uderzył Joeya - wyrzuciła z siebie Cecile, nerwowo spacerując wokół ławki.

- Skąd wiesz? Zatrzymała się i stanęła zwrócona twarzą do niego.

- Nie wiem na pewno, ale Joey kilka razy przyszedł na trening z siniakami na rękach i twarzy. Gdy go o to pytałam, mamrotał, że spadł ze schodów.

- Może mówił prawdę - rzekł Rand z nadzieją. Twarz Cecile spochmurniała.

- A jeśli nie? Rand poczuł, że zaczyna mu się zbierać na mdłości. Napływały do niego mroczne wspomnienia z dzieciństwa, odsunął je jednak i wstał.

- Nic nie możemy zrobić, dopóki Joey nie poprosi o pomoc - rzekł i odwrócił się, mając nadzieję, że w ten sposób zakończy rozmowę.

- A jeśli właśnie w tej chwili potrzebuje pomocy, tylko nie jest w stanie o nią poprosić?

Rand wplótł palce w oczka drucianej siatki otaczającej boisko i zatrzymał wzrok na parkingu, gdzie już zaczęli się gromadzić rodzice. Na jego twarzy pojawił się grymas. W innych okolicznościach natychmiast zaoferowałby swoją pomoc, ale to akurat była sytuacją, w jakiej bardzo nie chciał uczestniczyć. Jednakże jedno spojrzenie na twarz Cecile przekonało go, że nie może zostawić jej z tym samej.

- Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, to w drodze do domu wstąpię do Joeya i sprawdzę, co się z nim dzieje - rzekł i odwrócił się, chcąc odejść, Cecile jednak pochwyciła go za łokieć.

- Dzięki, Rand.

- Nie ma za co - wymamrotał. Twarz Cecile pojaśniała.

- Jeśli Joey będzie w domu, to może zaprosisz go do mnie na kolację? Będziemy smażyć hamburgery na grillu. Możecie obydwaj się do nas przyłączyć.

Rand przez chwilę patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. Bardzo się obawiał konfrontacji, jaka mogła go czekać w domu Joeya, ale nie chciał rozmawiać o tym z Cecile. Może ona miała rację. Może uda mu się odkryć prawdę na temat tych siniaków. A jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, to Joeyowi przyda się trochę rozrywki w towarzystwie rówieśników.

Tylko że jeśli przyjmie zaproszenie, to będzie musiał spędzić cały wieczór w towarzystwie Cecile. A w tej chwili nie miał na to wielkiej ochoty.

- Dobrze - zgodził się w końcu. - Jeśli zastanę go w domu i jeśli jego matka się zgodzi.

Wskazówki Cecile doprowadziły Randa do dzielnicy położonej niedaleko od centrum Edmond. Domy nie były tu zbyt okazałe, ale w większości dobrze utrzymane. Na trawnikach rosły kwitnące różowo mirty. Od czasu do czasu monotonię murów przerywało jakieś drzewo, dające okolicznym dzieciakom skrawek cienia i krąg gołej ziemi, na której można było grać w kulki.

Rand poczuł wzbierającą nostalgię. On również spędził wczesne dzieciństwo w podobnej okolicy. Od maja aż do końca sierpnia wraz z kolegami biegał boso po ulicach. Bawili się w chowanego i łapali świetliki do słoików. Wiódł swobodne życie bez trosk - dopóki na scenie nie pojawił się jego ojczym.

Z grymasem na twarzy zaparkował samochód przy krawężniku przed domem Joeya i wziął kilka głębokich oddechów. Nie był w stanie zmienić własnej przeszłości, ale być może mógł nieco osłodzić dzieciństwo tego chłopca. Choć cel był szczytny, Rand z trudem zmusił się, by wyjść na chodnik.

Na podjeździe nie było żadnego samochodu. Znów poczuł nadzieję, że Cecile była w błędzie. Może Joey po prostu pojechał gdzieś z matką, na zakupy albo do przyjaciół. Zasłony w oknach były szczelnie zasunięte. Uniósł rękę i zastukał do drzwi, przekonany, że nikogo nie ma w domu i że konfrontacja została mu oszczędzona. Już się odwracał, by odejść, gdy usłyszał stłumiony głos:

- Kto tam? To był głos Joeya.

- Tu doktor Coursey. Mogę wejść? Drzwi uchyliły się nieco, ale chłopiec pozostawał w cieniu.

- Mama mówiła mi, żebym nie wpuszczał nikogo obcego.

- To dobra rada i cieszę się, że się do niej stosujesz, ale przecież nie jestem obcym, tylko twoim trenerem, więc możesz mnie wpuścić, prawda, Joey?

Drzwi otworzyły się nieco szerzej. Rand zobaczył mroczny salon, rozjaśniony jedynie migotaniem telewizyjnego ekranu.

- Chyba tak. Po co pan przyszedł? Chłopiec wydawał się zdenerwowany, jakby miał coś do ukrycia. Choć Rand wytężał wzrok, w półmroku widział tylko zarys jego sylwetki.

- Nie przyszedłeś na trening, więc chciałem sprawdzić, co się z tobą dzieje, czy na przykład nie jesteś chory.

- Nie, nie jestem chory. Tylko nie miał mnie kto zawieźć.

- Zwykle chyba przywozi cię matka?

- Tak, ale ona i Dave... no, mieli jakieś inne plany, więc zostałem w domu.

- Aha - mruknął Rand, przypominając sobie liczne sytuacje z dzieciństwa, gdy zostawał sam w domu. Miał ochotę dowiedzieć się czegoś więcej, obawiał się jednak spłoszyć chłopca, więc powiedział tylko: - Posłuchaj, Joey, gdybyś znów znalazł się w takiej sytuacji, to mogę po ciebie wstąpić, jadąc na trening. Będzie mi po drodze.

Joey spojrzał na niego podejrzliwie.

- Naprawdę mógłby pan po mnie przyjeżdżać?

- Oczywiście. Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy, że zadzwonisz.

- Dobrze - zgodził się chłopiec, wciąż z lekkim powątpiewaniem w głosie.

- Jadłeś już kolację?

- Nie - mruknął Joey, dłubiąc w nosie. - Mama zostawiła mi potrawkę z kurczaka. Nie znoszę jej.

- Ja też - zaśmiał się Rand. - Coś ci powiem. Cecile robi dzisiaj hamburgery z grilla. Mówiła, żebym cię przywiózł. Czy myślisz, że twoja mama się zgodzi?

Joey jednym susem wyskoczył na werandę.

- Na pewno tak! Zostawię jej kartkę na lodówce.

Rand stał samotnie na podjeździe, patrząc, jak Joey i Dent znikają za domem Cecile. Odporność młodości, pomyślał i potrząsnął głową. Jeśli przyjaciel matki rzeczywiście wyrządził Joeyowi jakąś krzywdę fizyczną lub emocjonalną, to chłopiec dobrze to ukrywał. Rand przyglądał się mu uważnie, ale nie zauważył niczego podejrzanego.

W powietrzu unosił się zapach mięsa smażącego się na grillu. Rand przełknął ślinę i poszedł w stronę ogrodu. Naraz jego uszy przeszył mrożący krew w żyłach krzyk, a po nim kakofonia głosów, która sprawiała wrażenie, jakby w ogrodzie Cecile znajdowała się co najmniej setka dzieci.

Rand poczuł pokusę, by wsiąść do samochodu i odjechać, ale na dźwięk dziecinnego szlochu powstrzymał się i rozejrzał. Chodnikiem przed domem, szurając po betonie obutymi w sandałki stopami, szła kilkuletnia dziewczynka z nisko spuszczoną głową. Ciągnęła za sobą dziecinny wózek dla lalki. Miała pulchne nóżki, jaskrawożółtą sukienkę i masę jasnych loczków, krzywo zebranych w dwa kucyki nad uszami.

Podniosła głowę i Rand ujrzał błękitne, zalane łzami oczy w twarzy cherubinka. Na jego widok rozjaśniła się i w jej policzkach pojawiły się dołki.

- Cześć! Czy pan jest doktor Coursey? Mama kazała mi na pana poczekać i przyprowadzić do ogrodu, kiedy pan się pokaże. Będzie pan z nami jadł kolację? Są hamburgery i frytki i fasolka i jeszcze arbuz w chłodziarce na patio. Chce pan zobaczyć?

Rand z uśmiechem, przyklęknął obok niej na jedno kolano.

- Tak, to ja jestem doktor Coursey. Tak, będę jadł z wami kolację. Tak, bardzo chcę zobaczyć tego arbuza - dodał ze śmiechem. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz.

- CeeCee.

- Dlaczego płakałaś, CeeCee? Mała wydęła usta.

- Bo chłopcy nie chcą się ze mną bawić. Nazwali mnie dzidziusiem. - Pochyliła głowę i zaczęła wiercić dziurę w ziemi czubkiem sandałka.

- Moim zdaniem, nie wyglądasz na dzidziusia - rzekł Rand. Dziewczynka powoli podniosła głowę.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Wyglądasz na młodą damę. - Rand wstał i wyciągnął do niej rękę. - Czy chcesz być moją towarzyszką przy kolacji?

- Naprawdę? - powtórzyła CeeCee z niedowierzaniem. Wsunęła dłoń w jego rękę i patrząc na niego tak, jakby w każdej chwili mógł się rozpłynąć w powietrzu, poprowadziła go za dom.

Trawnik spowity był wielkim kłębem czarnego dymu. CeeCee zatrzymała się na skraju ceglanego patio i spojrzała na Randa z szerokim uśmiechem.

- Mam nadzieję, że lubi pan spalone hamburgery. Mama zawsze takie robi. Spalone są najlepsze.

Odnalezienie grilla w kłębach dymu zajęło Randowi dobre pięć minut. Zdjął pokrywkę i odskoczył, gdy pomarańczowe płomienie strzeliły w górę, opalając mu włosy na rękach. Znalazł łopatkę i szybko przerzucił zwęglone mięso na stojącą obok tacę.

- Już gotowe? Podniósł głowę i ujrzał uśmiechniętą Cecile, która biegła do niego przez trawnik. Zmarszczył czoło i pokazał jej tacę.

- Zależy, jak mocno chciałaś je wysmażyć - mruknął. - Czy masz jeszcze mięso?

Cecile oparła ręce na biodrach i przyjrzała się tacy.

- Oczywiście, ale dlaczego pytasz? Myślisz, że nie wystarczy dla wszystkich?

Rand miał nadzieję, iż Cecile żartuje, wewnętrzny głos ostrzegał go jednak, że raczej nie.

- Na pewno wystarczy, zastanawiam się tylko, co będzie, jeśli któreś z dzieci złamie sobie ząb na hamburgerze albo przetnie wargę.

Cecile rzuciła mu promienny uśmiech.

- Tylko mi nie mów, że oprócz czarującej osobowości masz jeszcze talenty kulinarne!

Rand nie dał się zbić z tropu jej sarkazmem. Cecile wyglądała tak ładnie w obciętych dżinsach i podkoszulku na ramiączkach, że nawet nie był w stanie się na nią rozzłościć. Odpowiedział jej uśmiechem.

- Owszem, ale za to szycie kiepsko mi wychodzi. Szkoda, nie?

Zmierzch przechodził już w zupełny mrok; gdy Rand i Cecile znaleźli się sami na patio. Siedzieli obok siebie na huśtawce. CeeCee spała już od godziny. Wcześniej zadzwoniła matka Joeya, chcąc się upewnić, że chłopiec rzeczywiście jest u Kingsleyow i że ktoś go odwiezie do domu. Cecile udało się przekonać ją, by pozwoliła chłopcu zostać na noc. Teraz, wraz z Dentem i Gordym, leżał na podłodze i oglądał w telewizji jakiś film science - fiction.

Na posadzce u stóp Randa owady wykonywały jakiś dziwny taniec. Do świec odstraszających insekty, które Cecile ustawiła na stoliku, zlatywały się ćmy.

Cecile mocniej rozkołysała huśtawkę, odpychając się stopą od posadzki, i uniosła twarz w stronę rozgwieżdżonego nieba. Rand nie mógł oderwać od niej wzroku. Chłopczyca zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się ciepła, uwodzicielska kobieta. Po konkursie plucia na odległość pestkami od arbuza, w którym brała udział na równi z dziećmi, przebrała się w miękką, białą sukienkę z falbaną, sięgającą połowy łydki. Skąpana w blasku księżyca wyglądała eterycznie, niemal anielsko. Jej jasne włosy wydawały się prawie białe. Lekki powiew wiatru zarzucił jej kosmyk włosów na twarz. Rand nie potrafił się powstrzymać, by nie wsunąć go za jej ucho.

- Wiesz, świetnie się z nimi dogadujesz - powiedział. Cecile leniwie obróciła głowę w jego stronę.

- Z kim?

- Z dziećmi. One cię uwielbiają.

- Ach, dzieci - mruknęła takim tonem, jakby to było oczywiste. - Mama mówi, że to dlatego, iż zachowuję się tak samo jak one. - Westchnęła ze smutkiem. - I chyba ma trochę racji. Od lat były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szukałam u nich rozrywki, towarzystwa i miłości. Ani razu mnie nie zawiodły.


Rand usłyszał to, czego nie powiedziała głośno: że jej mąż, który powinien był jej dać to wszystko, zawiódł.

- Czy wybaczysz mu kiedyś?

Cecile zmarszczyła czoło, zirytowana, że powiedziała więcej, niż chciała.

- Wybaczyłam mu w dniu, w którym go pochowałam. Masz jeszcze jakieś pytania?

- Przepraszam. Nie chciałem być wścibski.

- Wiem - westchnęła i znów zwróciła wzrok na niebo. - Z Joeyem chyba wszystko w porządku.

- Tak. Chociaż, moim zdaniem, jego matka trochę zaniedbuje swoje obowiązki. Nie powinna zostawiać chłopca w tym wieku samego w domu. Próbowałem dokładnie mu się przyjrzeć tak, żeby tego nie zauważył. Nie dostrzegłem żadnych siniaków.

- Ja też nie - stwierdziła Cecile, przygryzając usta. - Ale nadal myślę, że z nim coś jest nie tak. Widziałam wcześniej siniaki i spotkałam tego przyjaciela matki. Wygląda jak Rambo i zachowuje się jak zamknięty w klatce lew.

Rand naraz poczuł w żołądku ciężar zjedzonego przed kilkoma godzinami hamburgera. Dobrze wiedział, co facet o wyglądzie Rambo potrafi zrobić z małym chłopcem.

- Będę go obserwował - obiecał. Przez chwilę huśtali się w milczeniu, zatopieni w myślach.

Potem Rand przypomniał sobie swoją propozycję.

- Joey mówił, że nie przyszedł na trening, bo nie miał go kto przywieźć. Powiedziałem mu, że gdyby taka sytuacja powtórzyła się w przyszłości, to ma do mnie zadzwonić, a ja po niego wstąpię.

Cecile spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Rand, jak to ładnie z twojej strony! Wzruszył ramionami, nieco zażenowany.

- Jest mi po drodze. Poza tym dzięki temu będę miał okazję kontrolować sytuację.

Cecile ścisnęła go za udo, uśmiechając się z wdzięcznością.

- Mimo wszystko to było bardzo miłe. Naraz wzdrygnęła się i spojrzała na niego dziwnie.

- Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałam.

- Co? Że ładnie się zachowałem?

- Tak - rzekła, splatając dłonie na poręczy huśtawki. - Wyobraź sobie tylko! Ja, Cecile Kingsley, mówię, że lekarz ładnie się zachował. Cuda jednak się zdarzają.

Choć w jej głosie dźwięczała nuta rozbawienia, Rand przypuszczał, że w tym stwierdzeniu było więcej prawdy, niż Cecile miałaby ochotę przyznać. Skorzystał z okazji i położył rękę na oparciu huśtawki, muskając czubkami palców jej nagie ramię.

- Możesz w to wierzyć albo nie, ale lekarze są różni. Skrzywiła się i znów odepchnęła huśtawkę od ziemi.

- Chyba trochę ci wcześniej dopiekłam, prawda?

- Owszem, przyznaję, że tak. Ciężko byłoby policzyć wszystkie rany, jakie mi zadałaś.

- Przepraszam. - Wzruszyła ramionami. - T o nie był zamierzony akt agresji, tylko sposób samoobrony, który się we mnie rozwinął przez te wszystkie lata.

- Skoro tak, to czy możemy zostać przyjaciółmi? Cecile przechyliła głowę i przyjrzała mu się taksująco.

- Chyba tak - odrzekła w końcu i w jej oczach pojawił się dziwny błysk. - Prawdę mówiąc, nie mogłeś trafić na lepszy moment. Właśnie zwolniło się jedno miejsce na m o j e j U ś c i e przyjaciół. Brałam pod uwagę kandydaturę naszego Rambo, ale... - wzruszyła ramionami. - A co mi tam! Ty zapytałeś pierwszy.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Rand zaśmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.

- Dzięki - rzekł i przygarnął Cecile do siebie, ona zaś odruchowo oparła głowę na jego ramieniu, a dłoń na piersi. Poczuła twarde mięśnie. Siła jego uścisku była zdumiewająca. Cecile uniosła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Czy mogę ci zadać pytanie?

- Tak.

- Nawet jeśli jest ono osobiste i dość wścibskie?

- To zależy, jak bardzo osobiste i na ile wścibskie.

- Jak utrzymujesz się w tak dobrej formie? To znaczy, wybacz, że to powiem, ale nie sprawiasz wrażenia miłośnika siłowni.

Rand zaśmiał się z rozbawieniem.

- Pływam.

- Powinnam była to odgadnąć - stwierdziła Cecile, wydymając usta.

- Dlaczego?

- Twoje ramiona, barki, uda... Masz ciało pływaka. Rand znów się roześmiał.

- A skąd wiesz, jak wyglądają moje ramiona, barki i uda? Cecile nie miała ochoty przyznać, że przyjrzała się im tamtego ranka, gdy obudziła się obok niego.

- Nie jestem ślepa - mruknęła.

- Ani wstydliwa.

- Nie, ku rozpaczy mojej matki.

Położyła obie dłonie na jego piersi i bez żadnego skrępowania przesunęła je na ramiona, szacując objętość jego bicepsów.

- Przynajmniej godzina dziennie - mruknęła do siebie.

- Jak to odgadłaś? - zdziwił się Rand.

- Trzeba sporo wysiłku, żeby utrzymać mięśnie w takiej formie. Naprawdę zgadłam?

- Tak.

- Chcesz się pościgać? - zapytała prowokacyjnie. Rand potrząsnął głową, nie rozumiejąc. Trudno mu było nadążyć za tokiem myśli Cecile, zwłaszcza że jego uwagę pochłaniały bez reszty dołeczki w jej policzkach.

- Urządźmy wyścig - powtórzyła. - Dwie długości basenu. Rand uśmiechnął się z żalem.

- To brzmi bardzo zachęcająco, ale nie mam odpowiednich spodenek.

- To żaden problem - zawołała Cecile, zeskakując z huśtawki. - W kabinie obok basenu jest kilka kostiumów. Znajdź sobie jakiś, który będzie na ciebie pasował, a ja tymczasem zobaczę, co robią chłopcy, i sama też się przebiorę.

Rand usiadł na krawędzi basenu i powoli zanurzył stopy w chłodnej, prześwietlonej blaskiem księżyca wodzie. Biodra miał owinięte ręcznikiem. Nie był pewien, czy odważy się go zdjąć przy Cecile. Jedyne spodenki, które na niego pasowały, składały się ze skąpych pasków tkaniny o wzorze futra lamparta. Czuł się w nich jak Tarzan, albo, jeszcze gorzej, jak idiota. W dodatku dręczyło go pytanie, do kogo należał ten strój. Czyżby do Dentona Kingsleya? A może do jakiegoś kochanka Cecile?

- Chłopcy już śpią jak zabici. Głos Cecile dobiegał spomiędzy drzew oddzielających basen od domu. Rand podniósł głowę i zobaczył ją w cieniu. W białej sukience wyglądała jak duch.

- Znalazłeś jakieś spodenki?

- Mhm - mruknął, mocniej zaciskając ręcznik wokół pasa. - Znalazłem. O ile można to nazwać spodenkami.

Cecile jednym ruchem ściągnęła sukienkę przez głowę i rzuciła ją na trawę. Potrząsnęła głową i jej włosy rozsypały się na ramionach. Rand wstrzymał oddech. Spodziewał się skąpego bikini, ujrzał jednak czarny, jednoczęściowy kostium, kuszący i wymowny w swej prostocie.

Miękkim, kocim ruchem Cecile przysunęła się do brzegu basenu.

- Jesteś gotów? - zapytała, spoglądając na Randa.

- Tak, chyba tak - zająknął się Rand i wstał, wciąż przytrzymując ręcznik w pasie.

Cecile powściągnęła uśmiech, odgadując, które spodenki Rand nałożył, i z namysłem przyłożyła czubek palca do kącika ust.

- Zdaje się, że jest taka piosenka z lat pięćdziesiątych, która doskonale pasuje do tej sytuacji. Coś o malutkich, wąziutkich majteczkach.

Rand poczuł, że się rumieni.

- Nie mogłem znaleźć innych - wyjąkał; Cecile obeszła go dokoła i jednym ruchem zerwała ręcznik z jego bioder.

- No, no, no, doktorze Coursey - zawołała z aprobatą i obeszła go jeszcze raz. - Muszę przyznać, że wyglądasz w nich znacznie lepiej niż Tony.

- Tony?

- Mój brat, policjant. Pamiętasz? Ten, który dał mi pałkę. Rand poczuł dziwną ulgę.

- Tak, pamiętam.

- Ładny tyłek. - Cecile bezceremonialnie klepnęła go w pośladki i znów stanęła na krawędzi basenu. - Gotów? - zapytała z przewrotnym uśmieszkiem.

Rand nagle poczuł, że jest w niej zakochany po uszy, i sam nie wiedział, dlaczego. Przywykł już do tego, że Cecile starała się zachować dystans, a tymczasem naraz wykonała niespodziewany zwrot i potraktowała go jak męskiego striptizera, który znalazł się tu wyłącznie gwoli jej uciechy. Uważał ją za zimną kobietę, może nawet oziębłą, a tu nagle zobaczył w jej zachowaniu czystą, wyzwoloną seksualność. Trudno mu było dojść z tym do ładu.

Wziął głęboki oddech i stanął obok niej.

- Gotów.

- Na stanowiska! Gotowi! Start! - zawołała Cecile i wskoczyła do wody, a Rand o ułamek sekundy za nią. Szybko się z nią zrównał i płynął w tym samym tempie co ona, próbując oszacować jej siły i wytrzymałość. Był dobrym pływakiem i nie miał ochoty dać się wyprzedzić kobiecie, a szczególnie Cecile. Miał wrażenie, że gdyby z nim wygrała, to nigdy nie pozwoliłaby mu o tym zapomnieć.

Nie spuszczając z niej oka, dotarł do przeciwległego krańca basenu, odbił się zręcznie i w jednej chwili znalazł się kilkanaście metrów przed nią. W połowie długości basenu przyszło mu jednak do głowy, że wygrana może się okazać jeszcze gorsza od porażki. Cecile wydawała mu się typem osoby, która lubi rywalizację i nie spocznie, dopóki nie wyrówna rachunków.

Gdyby przegrała, zapewne domagałaby się rewanżu. Rand nie mógł się zdecydować, co byłoby gorsze: jej złość z powodu porażki czy też dumna satysfakcja, gdyby zwyciężyła. Żadna z tych możliwości nie przemawiała do niego.

Zwolnił tempo, próbując znaleźć jakieś wyjście. Natchnienie nadeszło przy samym końcu wyścigu. Zanurkował na dno i czekał, a gdy zauważył nad sobą sylwetkę Cecile, wynurzył się na powierzchnię tuż pod nią, pochwycił ją wpół i wciągnął pod wodę.

Cecile, zwrócona twarzą do niego, z wyciągniętymi na boki ramionami i wydętymi policzkami, wyglądała jak wielka ryba. Pokusa była nie do odparcia. Rand przyciągnął ją do siebie i pocałował.

Po chwili zabrakło mu tchu. Wynurzył się na powierzchnię, ciągnąc Cecile za sobą. Stanęli na płytkim dnie, patrząc sobie w oczy. Z ich twarzy spływały strugi wody. Obydwoje czuli zdumienie, ale to Cecile odezwała się pierwsza.

- Zrób to jeszcze raz - wydyszała.

- Co mam zrobić?

- Pocałuj mnie. Rand natychmiast wykonał to polecenie. Cecile przymknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu.

- Och, Boże! - wymamrotała, wbijając paznokcie w jego ramię.

- Czy coś ci się stało? - zapytał Rand z troską.

- Byłam pewna, że to tylko moja wyobraźnia.

- Co?

- Moja reakcja na ciebie. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Tamtego dnia, gdy obudziłam się obok ciebie, wmawiałam sobie, że widocznie musiało mi się coś przyśnić, bo to niemożliwe, żebyś tak mnie podniecał.

- No i?

- Myliłam się. Na ustach Randa pojawił się lekki uśmiech.

- Jak bardzo się myliłaś?

- Bardzo - szepnęła, znów przymykając oczy. Objęła jego twarz dłońmi i przywarła do niego całym ciałem. Nacisk piersi osłoniętych elastyczną tkaniną na jego tors zarówno intrygował, jak i frustrował Randa. Objął biodra Cecile i uniósł ją do góry, oplatając jej nogi wokół siebie. Czuł nieprzepartą ochotę, by zerwać z niej rozdzielające ich skrawki materiału i zanurzyć się w jej ciele.

Przywarł ustami do jej szyi i powiódł nimi w dół, aż natrafił na skraj kostiumu kąpielowego. Wsunął palce pod elastyczne ramiączka i ściągnął je, obnażając piersi Cecile.

- Boże drogi, Cecile! - szepnął z zachwytem. Objęła jego głowę dłońmi i przyciągnęła go do siebie. Gdy jego usta odnalazły nabrzmiałą sutkę, Cecile jęknęła, coraz szybciej ocierając się biodrami o jego podbrzusze. Dłonie Randa delikatnie uciskały jej pośladki. Wsunął palec pod elastyczną tkaninę i odnalazł gorące, wilgotne miejsce.

Jego palec zataczał powolne kręgi. Cecile jak zahipnotyzowana poruszała się w rytm jego dotyku. Gdy Rand poczuł, że nadeszła odpowiednia chwila, wsunął palec do środka i poczuł zaciskające się wokół niego mięśnie.

- Och, Rand! - zawołała Cecile, wyprężając się.

- Wszystko w porządku - szepnął. - Rozluźnij się!

- Ale...

- Żadnych: ale. Rozluźnij się.

- Och, Rand! - powtórzyła słabym głosem, odchylając tułów do tyłu. Rand skorzystał z okazji i pochwycił zębami czubek jej piersi.

- Rand! - wykrzyknęła Cecile. - Och, Rand, proszę... - Urwała w pół zdania, gdy jej ciało od stóp do głów przeszył dreszcz. Po długiej chwili, ciężko oddychając, oparła głowę na ramieniu Randa.

- Przepraszam - wydyszała. - Powinnam była...

- Nie - przerwał jej, przyciskając usta do jej włosów. - Absolutnie nie masz mnie za co przepraszać.

Otoczył ją ramionami i wtulił twarz w jej włosy, czując, jak chłodna woda łagodzi tępe, nie rozładowane napięcie jego ciała.

Rand obudził się nagle, drżący i zlany potem. Od pasa w dół owinięty był pomiętym prześcieradłem. Przez chwilę leżał nieruchomo, słuchając dudnienia swojego serca i patrząc w sufit. Próbował sobie przypomnieć, co go obudziło.

Sen?

Z jękiem przetarł oczy pięścią i poczuł zbierające się pod powiekami łzy. Wrócił do niego obraz chłopca ze snu.

Chłopiec stał na krawędzi chodnika z ramionami wyciągniętymi przed siebie. Po jego twarzy spływały gorące łzy. Krzyczał, aż poczerwieniał i dostał czkawki. Ale samochód, w którym siedziała jego matka, oddalał się coraz bardziej, obojętny na jego nieszczęście.

Obok chłopca pojawiła się kobieta. Mówiła coś do niego łagodnym głosem i chciała go wziąć za rękę, chłopiec jednak wyszarpnął dłoń i oślepiony łzami, pobiegł ulicą. Potknął się i upadł, zdzierając sobie skórę na kolanach i łokciach. Uniósł twarz, na której krew mieszała się ze łzami, i patrzył, aż samochód zniknął z zasięgu wzroku.

Rand poczuł przeszywający dreszcz. Ten sen nie pojawiał się już od lat. Dlaczego teraz powrócił? Rand zmarszczył czoło, ale zamiast wyjaśnienia powróciła do niego druga część snu.

Mężczyzna i kobieta stali po dwóch stronach przepaści, wyciągając do siebie ręce. Gdy ich palce już miały się zetknąć, rozległ się głos dziecka. Kobieta obejrzała się i zobaczyła za swymi plecami gromadkę dzieci o smutnych twarzach. W tej samej chwili przepaść rozszerzyła się nagle i pochłonęła ją, mężczyzna zaś pozostał z ramionami zawieszonymi w powietrzu.

Rand przełknął ślinę i otarł czoło z potu. Nie potrzebował psychoanalityka, by zrozumieć ten sen. Rozumiał go aż za dobrze. To był omen, ostrzeżenie. Związek z Cecile Kingsley mógł przynieść mu tylko cierpienie, podobne do tego, którego doznał w dzieciństwie. A ponieważ wiedział, co przeżywały dzieci o smutnych twarzach, zdawał sobie sprawę, że nigdy nie byłby w stanie zmusić Cecile do wyboru pomiędzy sobą a nimi.

Sztucznie sklejane rodziny rzadko bywają szczęśliwe. On sam najlepiej o tym wiedział.

Cecile podniosła głowę i zobaczyła samochód Randa. Serce natychmiast zaczęło jej bić szybciej, a dłonie zwilgotniały. Miała ochotę przypisać te objawy uldze, jaką sprawił jej widok Joeya siedzącego na miejscu pasażera, nie uznawała jednak okłamywania siebie i wiedziała, że prawdziwą przyczyną jej radości był Rand.

Patrzyła, jak idzie w jej stronę, przepychając się przez tłum rodziców na chodniku, z ręką opartą na ramieniu chłopca. Ubrany był w czarne spodenki sportowe i śnieżnobiałą koszulkę do gry w golfa. Był przystojny i niezmiernie męski. Cecile stała przy bramie z rękami splecionymi na plecach, nie próbując ukrywać zadowolenia.

- Wyglądasz jak prawdziwy trener - stwierdziła z uznaniem.

We wzroku Randa pojawiła się podejrzliwość.

- Naprawdę?

- No, prawie - mruknęła, obchodząc go dokoła. - Ale jeszcze lepiej wyglądałbyś w tym.

Wyciągnęła rękę zza pleców i podała mu czarną koszulkę z emblematem Białych Skarpetek. Na plecach wielkimi literami napisane było: Trener.

- Chłopcy prosili, żeby ci to dać. Wszyscy złożyli się na ten zakup.

Rand poczuł ucisk w gardle. Oznaczało to, że chłopcy go zaakceptowali.

- Czuję się zaszczycony - rzekł. - Czy wszyscy już są?

- Tak. Robią rozgrzewkę. Idź do nich, Joey - zwróciła się do chłopca.

Zostali sami. Rand patrzył w ślad za odbiegającym Joeyem. Cecile dostrzegła w jego twarzy napięcie.

- Wszystko u niego w porządku? - zapytała.

- Chyba tak - odrzekł Rand, przenosząc na nią wzrok. - Ale jest bardzo zdenerwowany.

Cecile z uśmiechem poklepała go po plecach.

- T y też.

- Mam tremę przed premierą - uśmiechnął się blado.

- Dasz sobie radę. Pamiętaj tylko, kto ma być przy której bazie. Niektórzy chłopcy są szybcy, inni wolą zwodzić przeciwnika. A na przykład Brandta trzeba zostawiać z tyłu. Dobrze wyrzuca piłkę, ale jest powolny jak żółw. Jeśli nie będziesz pewien, że sobie poradzi, to sygnalizuj mu, żeby został przy bazie. Wszystko jasne?

- Chyba tak - westchnął Rand.

- Odpręż się i włóż tę koszulkę.

- Teraz? - zdziwił się.

- Tak, teraz. Chłopcy będą rozczarowani, jeśli w niej nie wystąpisz, a mecz zaraz się zacznie.

Rand nie poruszył się.

- No? - zniecierpliwiła się Cecile.

Miał nadzieję, że ona odejdzie albo przynajmniej się odwróci, zauważył jednak, że niczego takiego nie ma zamiaru robić. Z ociąganiem wyciągnął koszulkę z szortów. Cecile stała przy nim, najwyraźniej gotowa mu pomóc w ubieraniu. Niecierpliwie wyszarpnął koszulkę z jej ręki.

- Dziękuję ci, ale potrafię sam się ubrać - prychnął z irytacją. Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa, a potem wydęła usta.

- Dobrze, Coursey. O co ci właściwie chodzi?

- O nic, tylko nie lubię się publicznie obnażać.

- Wydaje mi się, że zdjęcie koszuli trudno nazwać obnażaniem się. Co cię ugryzło?

Rand powoli wsunął koszulkę w spodenki.

- Chodzi ci o wczorajszy wieczór, tak? - zapytała, mrużąc oczy. - Czy martwisz się, że byłeś zbyt natarczywy, czy też złości cię to, że sam nie miałeś żadnej przyjemności?

- Och, daj mi spokój! - zawołał Rand, zrywając się na równe nogi. Cecile jednak położyła dłoń na jego piersi i pchnęła go z powrotem na ławkę. Rand nie chciał wywoływać sceny, więc tylko się skrzywił.

- Dobrze, skoro się tak upierasz. Owszem, chodzi mi o ostatni wieczór - rzekł z napięciem. - I nie, nie obawiam się, że byłem zbyt natarczywy ani nie jestem zły o to, że nie miałem żadnej przyjemności. Mogę cię zapewnić, że jednak miałem.

- To o co ci chodzi? Rand nie miał ochoty rozmawiać o tym w tej chwili. Oparł

łokcie na kolanach, splótł palce i wpatrzył się w ziemię. Nie chciał urazić Cecile, ale musiał powiedzieć, co czuje.

- Po prostu myślę, że to nie byłoby mądre, gdybyśmy się za bardzo zaangażowali.

- Dlaczego? Rand westchnął głęboko.

- Cecile, jesteś bardzo miłą kobietą, ale nie jestem gotów, by wziąć sobie na głowę rodzinę.

Cecile ze zdumienia otworzyła szeroko oczy.

- Rodzinę! A kto cię prosił, żebyś brał sobie na głowę moją rodzinę? - Odsunęła się o krok, mamrocząc coś pod nosem. - Jeśli chcesz wiedzieć, to nie szukam męża. Kochanka, owszem, i tu mogłabym brać pod uwagę twoją kandydaturę. Ale nie na męża! Wielkie dzięki!

Słowa Cecile bardzo dotknęły Randa. Z drugiej strony wiedział, że to, co czuje, może być źródłem kłopotów, bo przecież sam chciał zakończyć romans z tą kobietą, zanim ktokolwiek poczuje się zraniony.

Patrzył na Cecile z wysokości trzeciej bazy. Ona stała przy pierwszej. Włosy miała związane w kucyk i nakryte czapeczką baseballową, ręce oparte na biodrach, a wzrok utkwiony w drugiej bazie, do której miał szansę dotrzeć jeden z chłopców. Denerwowało go to, że Cecile bez żadnego trudu potrafiła się skupić na grze. On potrafił myśleć tylko o tym, że nie traktuje go jak kandydata na męża.

Jakby była Bóg wie kim! pomyślał ze złością, starając się przypomnieć sobie wszystkie jej wady. Ubiera się jak włóczęga i klnie jak pijany marynarz. Jest porywcza, uparta, pełna uprzedzeń i...

W tej chwili jednak Cecile uniosła ramiona do góry i zaczęła sygnalizować coś chłopcom. Koszulka opięła się na jej piersiach, podkreślając ich pełny kształt. Bogu dzięki, tym razem miała na sobie biustonosz. Rand jednak nie potrafił odpędzić od siebie wspomnienia tych piersi, ich kształtu i dotyku.

- Do diabła z nią! - mruknął pod nosem i odwrócił się plecami.

Naraz publiczność zaczęła szaleć. Brandt biegł do pierwszej bazy. Cecile machała do niego gorączkowo. Przy drugiej bazie czekał już Joey. Patrzył na Randa wyczekująco, ten zaś, przypominając sobie o obowiązkach trenera, gestem dłoni nakazał mu pobiec dalej. Piłka przeleciała nad głową prawego skrzydłowego.

Podskakując w miejscu, Rand skierował Joeya za trzecią bazę, na własne pole. Brandt był już przy drugiej. Randa ogarnęła panika i szybko spojrzał na tablicę z wynikami. Było 6:5. Czy Brandt sobie poradzi? Jeśli tak, to Skarpetki wygrają, a Brandt z najgorszego gracza w drużynie przeistoczy się w bohatera.

Z drugiej strony, Cecile ostrzegała go, że chłopiec jest bardzo powolny. Rand spojrzał na boisko, a potem na Cecile. Patrzyła na niego, gestem nakazując mu zatrzymać Brandta przy trzeciej bazie. Prawoskrzydłowy wyrzucił piłkę. Brand był już tylko o krok od trzeciej bazy.

W ułamku sekundy Rand podjął decyzję. Gdy stopa Brandta dotknęła trzeciej bazy, wykrzyknął co sił w płucach:

- Biegnij, mały, poradzisz sobie! Zauważył przerażenie na twarzy Cecile i zacisnął powieki, modląc się, by Brandtowi się udało. Po chwili otworzył oczy. Brandt opadł na ziemię i bokiem prześlizgnął się przez linię; Piłka uderzyła w rękawicę, a potem wszystko zakrył tuman czerwonego kurzu.

- Czysto! - zawołał sędzia. - Koniec gry. Z dudniącym sercem i szerokim uśmiechem na twarzy Rand podbiegł do trzeciej bazy, porwał Brandta na ręce i posadził go sobie na ramionach. Reszta chłopców, krzycząc i wiwatując, skupiła się wokół nich.

- Nieźle - mruknęła Cecile, przyłączając się do zawodników. Rand postawił Brandta na ziemi i poprowadził drużynę na środek pola. Chłopcy wymienili uściski dłoni z przeciwnikami, a potem pobiegli do stoiska z napojami. Rand skierował kroki do szatni. Cecile już tam była i z gniewną miną pakowała sprzęt do torby.

- Nie trzeba było go zachęcać - mruknęła na widok Randa.

- Może nie, ale jednak dał sobie radę - odparł, wciąż będąc w euforii.

- A gdyby mu się nie udało?

- Wtedy byłaby dogrywka. Cecile wzniosła oczy ku niebu.

- Nie mówię o wyniku, tylko o Brandcie. Gdyby sobie nie dał rady, to czułby się podle.

Rand wyjął torbę z jej ręki i zarzucił sobie na ramię.

- Ale udało mu się i teraz jest bohaterem. Cecile, musisz się nauczyć ryzykować. Bez tego życie jest nudne.

Ruszył przed siebie, ale po kilku krokach zatrzymał się i spojrzał na Cecile przez ramię.

- Chcę też dodać - rzekł z przewrotnym uśmiechem - że przyjmuję twoją ofertę i zgadzam się zostać twoim kochankiem.

Przyłożył dłoń do daszka czapeczki baseballowej i odszedł, pogwizdując jakąś wesołą melodyjkę.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Cecile włożyła klucz do zamka w tylnych drzwiach domu, ale zamiast go przekręcić, opuściła rękę. Chłopcy byli u Brannanów, gdzie rozbili sobie namiot na podwórzu, a CeeCee została na noc u babci. Jej dom był ciemny i pusty. Cecile czuła się samotna, a poza tym w ogóle nie chciało jej się spać. W y - ciągnęła klucz z zamka i poszła ceglaną ścieżką w stronę basenu.

Przysiadła na ogrodowym krześle i oparła policzek na dłoni. Lekki wiatr niosący zapach chloru chłodził jej twarz i zachęcał, by się zanurzyć w wodzie. Cecile jednak nie dała się skusić.

- Rand Coursey to palant - mruknęła, patrząc na wodę. - Egocentryczny, napuszony palant!

„Przyjmuję twoją propozycję i zgadzam się zostać twoim kochankiem". Co za bezczelność! Jakby był jej do czegoś potrzebny! Owszem, w jej życiu akurat teraz nie było żadnego mężczyzny. Ale winę za to ponosił Josh Wagner, ostatni z długiej listy mężczyzn, którzy szukali jej towarzystwa po śmierci Dentona. Po sześciu miesiącach trwania ich związku Josh zaczął się zachowywać tak, jakby był jej mężem. Chciał, żeby poświęcała mu każdą wolną chwilę, wiecznie był zazdrosny o wszystko, co odwracało od niego uwagę Cecile, i oczekiwał, że będzie gotowa na każde jego skinienie. Ostatnim gwoździem do trumny tej znajomości stała się postawa Josha wobec jej dzieci. Josh traktował je tak, jakby nie w pełni były ludzkimi istotami.

Nie tęskniła za nim. Była przekonana, że rozstali się o co najmniej dwa miesiące za późno. Mieli wiele wspólnego, ale Cecile nie potrzebowała dużo czasu, by się przekonać, że Josh miał dziesięć razy więcej mięśni niż mózgu. A poza tym jako kochanek był samolubny. Interesowało go tylko własne zadowolenie i nie zwracał uwagi na jej satysfakcję. Odwrotnie niż Rand.

Podniosła się z krzesła i zaczęła się przechadzać wokół basenu. Jak zwykle ruch uspokoił ją i pomógł rozjaśnić myśli. No dobrze, przyznała niechętnie po kilku minutach, z Randem można porozmawiać na ciekawe tematy, a poza tym ma tak dobre serce, że to aż denerwujące.

Dotyczyło to również dzieci. Zatrzymała się na krawędzi basenu i wpatrzyła we własne rozmazane odbicie na tafli wody. Przypomniała sobie, jak po zakończeniu meczu Rand z entuzjazmem pędził w stronę Brandta, machając rękami jak helikopter, a potem posadził sobie chłopca na ramieniu. Wyraz twarzy Brandta świadczył o tym, że ten mecz mógł się stać punktem zwrotnym w sportowej karierze chłopca. Brandt udowodnił swoją wartość innym chłopcom z drużyny - i była to zasługa Randa.

Cecile znów usiadła, zdjęła buty i zanurzyła stopy w wodzie. Noc była upalna i wilgotna. Chłodna woda przyjemnie masowała jej stopy. Cecile przymknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Wspomnienia dłoni Randa przesuwających się po jej skórze przyprawiały ją o gęsią skórkę. Bez żadnych wątpliwości był utalentowanym kochankiem.

Otworzyła oczy i z osłupieniem zdała sobie sprawę, że jej oddech stał się znacznie szybszy. Niezgrabnie podniosła się i ruszyła w stronę domu, zostawiając za sobą mokre ślady.

- Co za łajdak - wysapała. - Jak on to robi?

Zaspany Rand otworzył drzwi i poczuł czyjąś dłoń na swojej piersi. Cecile odsunęła go i wpadła do środka jak bomba.

- Musimy ustalić kilka szczegółów - zawołała, zatrzaskując za sobą drzwi. - Gdzie jest twoja sypialnia?

- Co?

- No, twoja sypialnia. To miejsce, gdzie śpisz. Półprzytomny Rand wskazał jej ręką drzwi po lewej stronie i poszedł za nią, nic nie rozumiejąc. Zaraz za drzwiami Cecile zrzuciła buty i skarpetki.

- Po pierwsze, nie szukam męża, to możesz sobie zapamiętać raz na zawsze! - Ściągnęła koszulkę przez głowę i rzuciła ją na podłogę. - Po drugie, nie potrzebuję twoich pieniędzy. Mam ich dosyć dzięki Dentonowi. - Dorzuciła do kolekcji biustonosz i rozpięła pasek szortów, a potem ściągnęła je wraz z czarnymi majtkami o kroju bikini. Naga, bez cienia zażenowania, podeszła do łóżka i odrzuciła kołdrę na bok. - Po trzecie, nasz związek pozostanie czysto fizyczny - dodała, sprawdzając ręką miękkość materaca. - No, może nie tylko fizyczny - poprawiła się po chwili zastanowienia. - Będziemy się dzielić odpowiedzialnością jako rodzice chrzestni dzieci Brannanów i trenerzy drużyny baseballowej, ale jeśli chodzi o nas dwoje, sprawa ogranicza się, wyłącznie do płaszczyzny fizycznej. Nie oczekuję ani nie chcę, byś mnie adorował, a jeśli słowo „miłość" kiedykolwiek pojawi się na twoich ustach, znikam na zawsze.

Usatysfakcjonowana wygłoszoną przemową oraz jakością łóżka spojrzała na Randa przez ramię.

- Zgoda? Rand ledwie mógł oddychać. Już w kostiumie kąpielowym widok Cecile przyprawiał go o zawroty głowy. Teraz, gdy była naga, nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Spod jej ramienia kusząco wyglądał czubek piersi, na których wspomnienie przeszywał go dreszcz. Opalona skóra okrywała płaski brzuch i zgrabne biodra. Pośladki Cecile miała jędrne i zaokrąglone, akurat takiej wielkości, by można było je objąć parą męskich dłoni.

Rand jednak z natury był ostrożny i nie odważył się do niej podejść, dopóki nie był pewien, w co się właściwie pakuje.

- Czysto fizyczny związek - powtórzył powoli.

- Aha - mruknęła Cecile, siadając na łóżku.

- Żadnych zobowiązań.

- Właśnie tak. Więc co ty na to? - zapytała, spoglądając na niego wyzywająco.

Rand uniósł dłoń.

- Jeszcze jedna sprawa.

- Co takiego?

- Jeśli którekolwiek z nas zdecyduje się zakończyć ten związek, druga strona musi się na to zgodzić bez urazy i pozostaniemy w przyjaznych stosunkach.

Cecile nonszalancko wzruszyła ramionami.

- To mi odpowiada.

Rand westchnął głęboko. Układ był zawarty, ale on nie wiedział, co ma zrobić dalej. Wszystko to wydawało mu się jakieś dziwne, nienaturalne.

- Masz ochotę na kieliszek wina? - zapytał. Cecile skinęła głową, kryjąc uśmiech. Nie była przygotowana na demonstrację nieśmiałości, teraz jednak doszła do wniosku, że trudno było spodziewać się po Randzie innego zachowania.

Rand wyszedł i po chwili wrócił, niosąc bambusową tacę, na której stała butelka wina, dwa wysokie kieliszki oraz talerz z serem, krakersami i owocami. Postawił tacę na stoliku, ale Cecile natychmiast przeniosła ją na środek łóżka i zapraszająco poklepała miejsce obok siebie. Przyklękła i pochwyciła z talerza kiść winogron, zjadła jeden owoc, a następny wsunęła Randowi do ust.

Podniósł rękę, ona jednak odsunęła ją na bok i spojrzała na niego z uśmiechem. Gdy przysunął się bliżej, wsunęła owoc do jego ust. Pochwycił go zębami, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.

- Dobre, co? - zapytała niskim, zdumiewająco spokojnym głosem.

- Dobre - odrzekł i niepewny, czego Cecile się po nim spodziewa, sięgnął po butelkę z winem. Było to musujące chardonnay. Napełnił dwa kieliszki, świadomy, że Cecile obserwuje każdy jego ruch.

Przechyliła się, ocierając się piersiami o jego ramię, i wzięła do ręki jeden z kieliszków. Kropla wina spadła na jej szyję i powoli stoczyła się niżej. Rand postawił tacę na podłodze, oparł ręce na biodrach Cecile i zlizał kropelkę zawieszoną na czubku piersi. Cecile przymknęła oczy i ze zmysłowym uśmiechem opadła niżej na poduszki.

- Bardzo mi się to podoba - szepnęła.

- Naprawdę?

W odpowiedzi zanurzyła palec w kieliszku i otarła go o drugą pierś. Odstawiła kieliszek na stolik i pociągnęła Randa na siebie, myśląc, że ze wszystkich nie przemyślanych decyzji, jakie podjęła w życiu, ta była najlepsza;

- Rand?

- Hm? - mruknął.

- Czy Jack dzwonił do ciebie dzisiaj? Rand odrobinę uniósł głowę.

- Chodzi ci o chrzciny?

- Tak.

Znów pochylił głowę i potarł policzkiem o jej brzuch.

- Zdaje się, że coś o tym wspominał. Kiedy to ma być?

- W niedzielę, idioto - odrzekła, mierzwiąc mu włosy. - O dziewiątej rano. Spróbuj nie zapomnieć. - Zamyśliła się głęboko, masując mu kark. - Przyszło mi do głowy, że mogłabym urządzić przyjęcie u siebie w domu. Co o tym myślisz?

- Chcesz zamówić jedzenie i obsługę? Zaskoczona Cecile zmarszczyła brwi.

- Nie, myślałam raczej o skromnej imprezie. Tylko rodzina. Poprosiłam matkę o kilka przepisów. Mogłabym zrobić quiche z kiełbaskami i szpinakiem, upiec bułeczki z jagodami i grzanki z serem. Widziałam w jakimś piśmie śliczne zdjęcie kołyski dziecinnej wyrzeźbionej w łupinie arbuza i wypełnionej owocami. Coś takiego wspaniale wyglądałoby pośrodku stołu.

Gdy Rand nie odpowiedział, pociągnęła go za włosy i uniosła głowę tak, by móc spojrzeć mu w twarz.

- Jakoś nie widzę, żebyś reagował z entuzjazmem.

Rand rzeczywiście nie potrafił się zdobyć na entuzjazm. Zbyt dobrze pamiętał spalone hamburgery. Nie chciał jednak urazić Cecile, zapytał więc dyplomatycznie:

- Czy sądzisz, że będziesz miała na to czas? Przecież twoje obowiązki matki chrzestnej... - zająknął się.

- Myślisz, że sobie nie poradzę, tak? - zapytała Cecile, mrużąc oczy.

Rand podniósł się i usiadł.

- Oczywiście, kochanie, że sobie poradzisz. Tylko że...

- Daruj sobie, Coursey - rzekła z irytacją, odsuwając się od niego. - Zapewniam cię, że taki drobiazg jak przyjęcie dla dwudziestu osób nie sprawi mi najmniejszego kłopotu.

Rand powtarzał sobie, że wcale nie wątpi w umiejętności Cecile. Był pewien, że jeśli ta kobieta postanowi coś zrobić, to dopnie swego. Miał jednak wrażenie, że powinien jej pomóc. W końcu był ojcem chrzestnym, więc był to również i jego obowiązek. Taka uroczystość zdarza się tylko raz w życiu każdego dziecka.

Powtarzał to sobie, objeżdżając dom Cecile już po raz czwarty. Jakoś brakowało mu odwagi, by zaparkować samochód i wejść do środka. W kuchni paliło się światło. Kilkakrotnie zauważył za szybą sylwetkę Cecile i już zamierzał zatrzymać samochód, bał się jednak, że jego obecność tylko ją zirytuje. Z drugiej strony nie mógł pozwolić na to, by zaserwowała dwudziestu przyjaciołom nie nadające się do jedzenia potrawy. To byłoby dla niej zbyt wielkim upokorzeniem.

Zacisnął zęby i wjechał na podjazd. Przez chwilę siedział nieruchomo, zbierając siły, a potem podszedł do kuchennych drzwi. Spodziewał się, że Cecile odrzuci jego pomoc, każe mu wynosić się do wszystkich diabłów i nigdy tu nie wracać, obrzuci go przekleństwami albo rzuci w niego kuchennym nożem i zapewne nie chybi. Z ciężkim sercem zastukał do drzwi i w tej samej chwili usłyszał krzyk. Serce zamarło mu w piersi. Bez wahania pchnął drzwi i wpadł do środka.

Cecile stała przed otwartym piekarnikiem, z którego wydobywały się kłęby czarnego dymu. Odwróciła się i spojrzała na niego z rozpaczą. Nos miała ubrudzony mąką

- Och, Rand! - zawołała. Wybuchnęła płaczem i kopnęła drzwiczki piekarnika. Rand natychmiast znalazł się przy niej i przytrzymał ją, zanim zdążyła się oparzyć.

- Dobrze już, dobrze, Cecile - powiedział uspokajająco.

- Miałeś rację - wyszlochała, szarpiąc palcami włosy. - Nic mi się nie udaje. Quiche się spaliło, a babeczki są twarde jak kamień. - Pociągnęła nosem i wytarła twarz w rękaw. - Jedyną rzeczą jadalną są owoce, a to chyba tylko dlatego, że jeszcze nie zaczęłam ich kroić.

- Nie może być aż tak źle - pocieszał ją Rand.

- Jest jeszcze gorzej - mruknęła z goryczą. Podeszła do szafki i podsunęła mu pod nos blachę z jakąś żółtą mazią

- To budyń? - zapytał Rand z nadzieją.

- Nie - sapnęła Cecile. - Grzanki z serem.

Odwróciła blachę do góry dnem. Grzanki sklejone w jeden duży prostokąt z głośnym stukiem spadły na podłogę. Cecile spojrzała na zegar.

- Prawie dziesiąta. O tej porze nikt już nie przyjmie zamówienia na jutro. Powinnam była ciebie posłuchać.

Rand ostrożnie położył rękę na jej ramieniu. Gdy Cecile jej nie odtrąciła, zebrał się na odwagę i przytulił ją mocno. - Nie martw się, Cecile. Zaraz ci pomogę. Podniosła głowę i spojrzała ha niego przez łzy. - Rand; tu nie chodzi o hamburgery z grilla, tylko o przyjęcie!

Rand cierpliwie gładził jej ramię.

- Wiem, Cecile, ale zapewniam cię, że razem na pewno sobie z tym poradzimy.

Podprowadził ją do kuchennego stołka.

- Usiądź tutaj i odpręż się, a ja zrobię ciasto na quiche. Cecile pomachała ręką, wskazując na zastawioną naczyniami szafkę.

- Gdzieś tam powinien być przepis. Chyba pod pojemnikiem na mąkę.

Rand sprawnie uprzątnął bałagan, odkładając w jedno miejsce wszystkie potrzebne składniki.

- Nie potrzebuję przepisu - rzucił mimochodem, wkładając do zlewu stertę brudnych naczyń.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Nauczyłem się piec jeszcze w dzieciństwie. Cecile zmarszczyła nos.

- To straszne.

- Wiem - zaśmiał się Rand. - Prawdziwi mężczyźni nawet nie jedzą quiche, cóż dopiero mówić o pieczeniu. To chciałaś powiedzieć?

- Nie zamierzałam cię urazić. Tylko że mnie nigdy nie udało się niczego upiec.

- Ja mam duże doświadczenie - rzekł Rand, odmierzając mąkę. - Byłem chorowitym dzieckiem, miałem alergię praktycznie na wszystko. Moja przybrana matka, pani Baxter, była dobrą kucharką. Piekła ciastka na sprzedaż. Gdy moja alergia się nasilała i nie mogłem się bawić na dworze razem z innymi dziećmi, pomagałem jej w kuchni. - Dolał wody do mąki, zamieszał i dodał jeszcze odrobinę wody. - Dzięki temu jestem dobry w pieczeniu ciasta.

Cecile z jednakową fascynacją słuchała jego opowieści i obserwowała ruchy.

- Nie wiedziałam, że wychowałeś się w rodzinie zastępczej.

- Od czasu, gdy miałem dziesięć lat. Tam właśnie poznałem Jacka. Obydwaj mieszkaliśmy u Baxterów. Dziewięcioro dzieci pod jednym dachem. - Rand wzdrygnął się na to wspomnienie.

- Co się stało z twoimi rodzicami? Zastygł na chwilę, po czym wrócił do wyrabiania ciasta.

- Gdzieś tam byli.

- Gdzie?

- Rozwiedli się, kiedy miałem sześć lat. Ojciec wyjechał do Wyoming i od tamtej pory nie miałem od niego żadnej wiadomości. Moja matka wyszła po raz dragi za mąż. Mieszka niedaleko stąd.

- Skoro żyje, to dlaczego oddała cię do rodziny zastępczej?

- Powiedzmy, że stałem się dla niej ciężarem - rzekł Rand z wymuszonym uśmiechem i podał jej wałek do ciasta. - Masz ochotę trochę powałkować?

Cecile spojrzała na wałek z nie skrywaną niechęcią.

- Jeśli to nie sprawia ci wielkiej różnicy, to wolałabym tego nie robić.

Rand zaśmiał się i zabrał się do wałkowania ciasta.

- Skoro gotowanie nie jest twoją mocną stroną, to jak ci się udaje wykarmić dzieci?

Cecile uniosła wysoko brwi.

- Słyszałeś kiedyś o mikrofalówce?

- Nie masz zamiaru tego uprasować? Cecile jeszcze raz strzepnęła lniany obrus i rozłożyła go na stole.

- Nie - powiedziała krótko, wygładzając zagniecenia rękami.

- Ale on jest taki... taki pomięty.

Cecile cofnęła się o krok i obrzuciła stół krytycznym spojrzeniem.

- Masz rację - przyznała niechętnie i ściągnęła obrus ze stołu. Była już bardzo zmęczona i marzyła tylko o łóżku. Wzdychając, poczłapała do pralni.

- Wrzucę go do na kilka minut do suszarki razem z mokrym ręcznikiem.

Rand pochwycił ją za łokieć.

- A nie lepiej po prostu wyprasować? - zdziwił się.

- Jest druga w nocy i czuję się zmęczona. Poza tym - dodała, ziewając - nienawidzę prasowania.

Wyglądała tak żałośnie, przygarbiona ze zmęczenia, że Rand miał ochotę wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka. Delikatnie posadził ją na sofie.

- Oprzyj nogi wysoko. Ja to uprasuję.

- Zrobiłeś już wystarczająco dużo - rzekła Cecile bez przekonania, nie wypuszczając z rąk obrusa. Rand jednak tylko potrząsnął głową.

- To zajmie tylko chwilę.

- Dobrze, skoro się upierasz - zgodziła się, ziewając jak hipopotam. - Deska i żelazko są w pralni. Gdybyś jeszcze czegoś potrzebował... - wymruczała, opierając głowę na poduszkach sofy.

Rand zaśmiał się cicho i pozwolił jej się zdrzemnąć, sam zaś poszedł po żelazko. Rozstawił deskę i pogwizdując, zabrał się do pracy. Właściwie o tej porze, po kilku godzinach spędzonych w kuchni, powinien już być zupełnie wyczerpany. Nie czuł jednak zmęczenia. Od dawna nie bawił się tak świetnie. Niektórzy ludzie, na przykład Cecile, uważali pracę w kuchni za dopust boży, dla niego jednak zawsze był to znakomity relaks. Choć Cecile przez cały czas plątała mu się pod nogami, gadała, śmiała się i na dobrą sprawę tylko przeszkadzała, przygotowania do przyjęcia sprawiły mu wielką przyjemność.

Odstawił żelazko na bok i przesunął obrus na desce, myśląc o tym, że Cecile w kuchni to zupełny koszmar. Nie było z niej żadnego pożytku, ale potrafiła go rozbawić do łez. Śmiała się, żartowała z nim i cztery godziny minęły jak z bicza strzelił. Zupełnie inaczej niż w inne sobotnie wieczory.

Naraz zatrzymał się, rażony tą myślą jak piorunem. Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, żeby umówić się na sobotni wieczór z kimś takim jak Cecile. Kobiety, które zwykle wybierał, były znacznie bardziej podobne do niego samego: spokojne i zrelaksowane, lubiły stymulującą intelektualnie rozmowę, wyrafinowane posiłki i szklaneczkę wina. Cecile zaś miotała się po kuchni jak niezdarny szczeniak, wciąż go potrącając i przewracając wszystko, co znalazło się pod ręką. A do tego ciągle poklepywała go po plecach. A jednak już dawno nie bawił się tak świetnie!

- Usłyszałam jakiś hałas. Rand ze zdziwieniem podniósł głowę i ujrzał CeeCee stojącą w progu, z lalką przyciśniętą do piersi. Rąbek różowej koszuli nocnej wlókł się za nią po podłodze. Włosy miała potargane, a w jej wielkich, niebieskich oczach czaił się lęk.

- Naprawdę? - zapytał Rand, niepewny, jak powinien zareagować.

- Tak. Pod moim łóżkiem jest potwór. Rand obszedł dokoła deskę do prasowania i przyklęknął przed dziewczynką.

- Jaki potwór?

- Wielki, straszny i okropny - odrzekła, pocierając oczy piąstką. Rand pomyślał, że Cecile w jej wieku musiała wyglądać tak samo.

- Na pewno już sobie poszedł - powiedział. - Możesz wrócić do łóżka.

- Nie mogę - jęknęła CeeCee. Podciągnęła koszulę, przysiadła na jego kolanie i Objęła go za szyję. Rand musiał oprzeć się dłonią o podłogę, żeby nie upaść.

- Dlaczego? - zapytał.

- Bo on sobie nie pójdzie, dopóki mama go nie wypędzi.

- Och - mruknął Rand. Przez chwilę zastanawiał się, co robić, a potem powiedział:

- Twoja mama zasnęła na sofie i nie chciałbym jej budzić. Czy myślisz, że ja potrafiłbym przepędzić tego potwora?

- Nie wiem - odrzekła dziewczynka z powątpiewaniem. - Ale możesz spróbować. Tylko musisz zachowywać się naprawdę wstrętnie, bo inaczej on wróci.

- Umiem się zachowywać wyjątkowo wstrętnie - ucieszył się Rand. Wstał i wziął CeeCee na ręce. - Pokaż mi, gdzie jest ten potwór.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Promienie słońca wpadały do kościoła przez barwne witraże, rzucając na stojące wokół ołtarza postacie różową i złotą poświatę. Cecile, trzymająca na rękach Madison, stała po jednej strome Jacka i Malindy, a Rand z Lilą po drugiej. Za nimi ustawili się szeregiem chłopcy Brannanów w odświętnych ubraniach.

To była cała rodzina Jacka i jego żony, nie licząc rodziców Malindy, którzy jak zwykle byli nieobecni. Malinda mówiła, że z Arabii Saudyjskiej przysłali jej kartkę z gratulacjami oraz czek na pokaźną kwotę z przeznaczeniem na opłacenie college'u dziewczynek. Jak to miło z ich strony, pomyślała Cecile ironicznie. Takie zachowanie było jednak typowe dla rodziców Malindy.

Spojrzała z westchnieniem na swoich rodziców ulokowanych w pierwszej ławce, zajmujących strategiczną pozycję między Dentem a Gordym. CeeCee przycupnęła na kolanach babci. Z grzecznie złożonymi rączkami wyglądała jak aniołek.

Mam wielkie szczęście, że moi rodzice interesują się swoimi dziećmi i wnukami, zreflektowała się Cecile i przypomniała sobie, co Rand poprzedniego wieczoru opowiadał jej o swoim dzieciństwie. Te zwierzenia pomogły jej zrozumieć go trochę lepiej. Zastępcze rodziny nie są najlepszym środowiskiem dla dorastającego chłopca i Cecile była pewna, że te lata zostawiły swój ślad w psychice Randa. Znała przeszłość Jacka i wiedziała, że rekompensował sobie chłopięce frustracje w dorosłym życiu, zakładając własną rodzinę, której próbował zapewnić wszystko, czego sam był pozbawiony. Wydawało się jednak, że na Randa okres dorastania wywarł zupełnie przeciwny wpływ. Doktor Coursey unikał życia rodzinnego. Wolał samotność. Jego spokój, rezerwa, brak zdolności sportowych, którymi szczycili się niemal wszyscy młodzi Amerykanie, wszystkie te cechy prawdopodobnie miały źródło w zaniedbaniu, którego doświadczył ze strony ojca i matki.

Cecile spojrzała na Randa, stojącego obok Jacka, Garnitur w drobne prążki nadawał mu nobliwy wygląd. Słuchał pastora ze skupieniem. On bierze wszystko tak poważnie, pomyślała Cecile. Wiedziała, że gdyby go o to poprosiła, to byłby w stanie opowiedzieć jej przebieg tej ceremonii bardzo szczegółowo. Rozproszone wokół smugi światła sprawiały, że wyglądał jak postać nierzeczywista. Wydawał się spokojny, zrelaksowany i chłodny.

Cecile spróbowała się do niego uśmiechnąć, poczuła jednak, że usta ma zupełnie zdrętwiałe. Rand odpowiedział na jej uśmiech i znów skupił uwagę na pastorze. Jedno jego spojrzenie wystarczyło, by pod Cecile ugięły się kolana.

Po chwili cicho westchnęła i uśmiechnęła się lekko. Rand Coursey był piekielnie przystojny, miły i inteligentny, a do tego wszystkiego był również znakomitym kochankiem. Ona zaś zamierzała cieszyć się tym w pełni.

- Wygląda na to, że przyjęcie bardzo ci się udało. Oddech Randa łaskotał Cecile w ucho. Odstawiła pustą blachę na stół i objęła go w pasie.

- Nie poradziłabym sobie bez ciebie. Dziękuję - rzekła, całując go w policzek.

Rand przyciągnął ją do siebie.

- Zrób to jeszcze raz, tylko trochę niżej i na lewo - szepnął.

- Och, ty! - zaśmiała się Cecile i lekko uderzyła go w pierś. Wyraz oczu Randa świadczył jednak o tym, że pod przykrywką żartu kryła się prawdziwa namiętność. Cecile uwodzicielsko zatrzepotała rzęsami i uniosła twarz.

- Ależ, doktorze Coursey, mam wrażenie, że usiłuje pan mnie uwieść.

- Od kiedy to trzeba cię uwodzić? Zanim Cecile zdążyła odpowiedzieć, Rand pochylił głowę i pocałował ją szybko, obejmując dłońmi jej biodra.

- Mama? Cecile miała wrażenie, że głos CeeCee dochodzi z bardzo daleka.

- Hm? - wymruczała z ustami tuż przy wargach Randa.

- Malinda powiedziała, że będę mogła potrzymać jedną z dziewczynek, jeśli pomoże mi ktoś dorosły.

Cecile wystarczyło siły woli tylko na to, by oderwać twarz od twarzy Randa i oprzeć się na jego ramieniu.

- Chwileczkę, CeeCee - wymamrotała, z trudem łapiąc oddech.

- Mamo, proszę cię! Malinda powiedziała, że zaraz będzie je karmić, a potem pójdą spać!

- Teraz nie mogę, kochanie. Muszę posprzątać ze stołu i podać deser.

- A czy ja mógłbym być tym dorosłym? Na głos Randa Cecile z niedowierzaniem podniosła głowę.

- Skończyłem już dwadzieścia jeden lat i, jak na swój wiek, jestem bardzo dojrzały. A poza tym mam wielkie doświadczenie w trzymaniu niemowląt. - Uśmiechnął się, nie wiedząc o tym, jak wiele punktów zarobił w tym momencie u Cecile. Ona sama nie potrafiłaby mu tego wyjaśnić, nawet gdyby chciała. Oderwała się od niego i cofnęła o krok.

- Dobrze, myślę, że się nadajesz do tej funkcji. Rand wyciągnął rękę do CeeCee, która omal nie pękła z podniecenia.

- Proszę bardzo. Jestem do twoich usług. Mała, chichocząc, pochwyciła jego dłoń i pociągnęła go do salonu. Cecile potrząsnęła głową, śmiejąc się cicho, i zajęła się zbieraniem naczyń. To było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Po czterech wyprawach z salonu do kuchni brudne naczynia zostały uprzątnięte, a po dwóch kolejnych na stole stał deser, który Rand przygotował poprzedniego wieczoru. Był doskonałym kucharzem. Każda porcja wyglądała jak małe dzieło sztuki, a smakowała jeszcze wspanialej. Cecile strzepnęła okruch ze stołu i znów się zaśmiała, przypominając sobie debatę na temat prasowania obrusa. Potrząsnęła głową i poszła po widelczyki do ciasta.

W salonie rozległ się śmiech CeeCee. Cecile podniosła głowę. Mała siedziała na sofie, trzymając w ramionach jedną z bliźniaczek. Siedzący obok Rand troskliwie podtrzymywał główkę dziecka i z uwagą słuchał podnieconego trajkotu CeeCee. Cecile poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Och, nie, pomyślała z przerażeniem. Tylko nie to! Żadnych wzruszeń! Zauważyła jednak, że dłonie jej zwilgotniały. Wytarła je o sukienkę i odruchowo zaczęła obgryzać paznokieć.

Z czego oni tak się śmiali? I czemu CeeCee tak przyjaźnie odnosiła się do Randa? Nikt nie wiedział lepiej od Cecile, jak okropnie mała potrafiła się zachowywać, gdy przy jej matce pojawiał się jakiś mężczyzna, oczywiście z wyjątkiem byłego męża. Teraz jednak dziewczynka promieniała. Co jej się stało? Dlaczego zaakceptowała właśnie Randa? Cecile poczuła się nieswojo.

- Dlaczego obgryzasz paznokieć, skoro tuż przed tobą stoi tyle dobrego jedzenia?

Szybko schowała rękę za plecy i podniosła głowę. Malinda przyglądała się jej z uśmiechem.

- Pięknie wyglądają, prawda?

- Kto? - zapytała Cecile, niepotrzebnie przesuwając sztućce na stole.

Malinda wskazała głową na sofę.

- Rand i CeeCee. Mała nie odstępuje go na krok. Cecile niechętnie spojrzała w tę stronę.

- A, tak. Wiesz, jaka jest CeeCee. Uwielbia mężczyzn.

- Naprawdę? - zdziwiła się Malinda. - Zdawało mi się, że jedynym mężczyzną, którego akceptowała, był jej własny ojciec. Ale Rand również wydaje się nią zauroczony. - Uśmiechnęła się, patrząc, jak Rand odgarnia kosmyk włosów z czoła dziewczynki.

- A kto nie byłby nią zauroczony? - mruknęła Cecile, rozkładając widelczyki ze zbyt wielkim impetem. - Gdy CeeCee chce być czarująca, nie sposób jej się oprzeć.

- To prawda - rzekła Malinda z namysłem. - Ale wydaje mi się, że ona naprawdę lubi Randa. Może widzi w nim postać ojcowską albo kogoś w tym rodzaju.

Cecile zachmurzyła się. Malinda pocieszająco poklepała ją po ramieniu.

- Nie słuchaj mnie. Gadam jak domorosły psychoanalityk! - Machnęła ręką i pochyliła się nad ciastem truskawkowym udekorowanym bitą śmietaną. - Pachnie wspaniale, a ja mam jeszcze dziesięć kilogramów do zrzucenia. Wiesz, kiedy zaproponowałaś, że urządzisz przyjęcie, trochę się martwiłam - dodała i uśmiechnęła się.

- No cóż, bardzo ci dziękuję. Malinda objęła przyjaciółkę ramieniem.

- Nie gniewaj się, Cecile, ale obydwie dobrze wiemy, że gotowanie nie jest twoim hobby. Tymczasem wszystko jest pyszne! Wspaniale sobie poradziłaś.

Zmarszczka na czole Cecile pogłębiła się.

- To nie ja. To Rand - przyznała niechętnie.

- Jak to?

- To Rand zrobił quiche. I babeczki. I grzanki z serem. - Cecile wskazała ręką na stół. - I wyrzeźbił arbuza, i przygotował owoce. I jeszcze wyprasował obrus.

- Kogoś takiego warto chyba byłoby zatrzymać na stałe. Cecile wzniosła oczy ku niebu.

- Tylko nie wyobrażaj sobie za wiele.

- Nie mam zamiaru czegokolwiek sobie wyobrażać. Tym bardziej że chyba radzicie sobie dobrze bez niczyjej pomocy.

Cecile wpatrzyła się w nią, oniemiała.

- Co ty właściwie masz na myśli?

- Widziałam, jak Rand na ciebie patrzy.

Cecile otworzyła usta ze zdumienia. Ona sama nie zauważyła we wzroku Randa niczego niezwykłego.

- Widziałam też ten pocałunek, który przerwała wam CeeCee - ciągnęła Malinda, unosząc brwi. - Nie, zdecydowanie nie potrzeba wam swatki. Choć, prawdę mówiąc, trochę mnie to dziwi. W końcu Rand jest przecież lekarzem. Ale z drugiej strony, któż mógłby przypuszczać, że, na przykład, ja zakocham się w Jacku?

- A kto tu mówi o zakochiwaniu się? - zdziwiła się Cecile z tępym wyrazem twarzy.

Zanim Malinda zdążyła odpowiedzieć, rozległ się płacz Madison.

- Chyba jest głodna - zawołał Rand. Malinda poderwała się od stołu.

- Obowiązki mnie wzywają - mruknęła. Pobiegła do salonu i zabrała córkę z rąk CeeCee. Cecile ze zdumieniem patrzyła, jak Rand wyciągnął rękę do dziewczynki i posadził ją sobie na kolanach. CeeCee zwykle nie lubiła, gdy traktowano ją jak małe dziecko, tym razem jednak zarzuciła ramiona na szyję Randa i przytuliła policzek do jego policzka.

Postać ojcowska? zadumała się Cecile. Nie, CeeCee z pewnością nie szukała zastępczego ojca. Po prostu była ufnym, przyjaźnie nastawionym do świata dzieckiem i gdy kogoś polubiła, okazywała mu to wprost. A jak można było nie lubić Randa?

Cecile zamknęła drzwi za ostatnim gościem i oparła się o nie z całej siły.

- Zmęczona?. - zagadnął ją Rand.

- Bardzo. A ty? - zapytała, obejmując go w pasie. Razem poszli do salonu.

- Trochę. Cecile jęknęła na widok brudnych naczyń i stert papierów po prezentach zaśmiecających podłogę. Rand pocieszająco uścisnął jej ramię.

- Nie martw się, pomogę ci tu posprzątać.

- Proponuję, żeby dziś nie sprzątać i zdrzemnąć się przy basenie, gdy chłopcy będą pływać.

- A ja proponuję, żebyśmy wszyscy razem zajęli się sprzątaniem, a potem dopiero zdrzemnęli się przy basenie.

- Wszyscy razem, to znaczy ja i ty?

- Dzieci też mogą pomóc.

- Dzieci? - spytała Cecile z powątpiewaniem. Dobrze znała niechęć swoich dzieci do wszelkich prac domowych.

- Jasne - rzekł Rand krótko. Włożył dwa palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. Po kilku sekundach, ku wielkiemu zdumieniu Cecile, cała trójka wpadła do salonu.

- Co się dzieje? - wydyszał Dent.

- Sprzątanie.

Chłopiec popatrzył na Randa, jakby ten był niespełna rozumu.

- To co z tego?

- Wyciągaj odkurzacz. A ty, Gordy, możesz powynosić te naczynia do kuchni.

CeeCee pociągnęła Randa za rękaw.

- A ja?

- A ty, aniołku - rzekł Rand, biorąc ją na ręce i podrzucając do góry - możesz pozbierać te wszystkie papiery i wstążki. Widziałem chyba w kuchni pustą torbę po zakupach. Możesz to powkładać do środka.

CeeCee natychmiast pobiegła do kuchni. Dent i Gordy nie ruszyli się nawet o krok.

- Chcecie pójść popływać?

- Jasne.

- Ale ktoś dorosły musi być przy was, prawda?

- Aha.

- W takim razie lepiej bierzcie się do roboty, bo jak nie, to nie będzie dzisiaj pływania.

W trakcie trwania tej wymiany zdań Cecile po prostu stała i patrzyła, zbyt zdumiona, by się odezwać. Nikt oprócz niej nie wydawał jej dzieciom żadnych poleceń. Owszem, niektórzy próbowali, na przykład Josh, ale prowadziło to tylko do buntów, których skutki Cecile musiała potem zwalczać całymi tygodniami. Wskutek tego stała się nadopiekuńcza i przywykła rezerwować prawa rodzicielskie wyłącznie dla siebie.

Gdy chłopcy zwrócili na nią wzrok, czekając na jej reakcję, w pierwszej chwili miała ochotę powiedzieć im, że to tylko żart i że sprzątanie nie jest ich sprawą. Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, Gordy wziął ze stołu talerz, potem drugi, i poczłapał do kuchni.

Zdumienie Cecile wzrosło jeszcze, gdy Dent westchnął z frustracją i zapytał:

- To gdzie jest ten odkurzacz?

Cecile ugryzła się w język, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Wspólnymi siłami błyskawicznie doprowadzili dom do porządku i zdumiona Cecile już wkrótce ułożyła się na brzuchu obok basenu, patrząc, jak Rand gra z dziećmi w wodne polo. Była to ulubiona zabawa chłopców. Cecile często z nimi grywała. Raz nawet udało się jej namówić Josha, by się do nich przyłączył, on jednak nie chciał wziąć pod uwagę różnicy wieku i zepsuł całą zabawę nadmiernym pragnieniem rywalizacji.

Rand z kolei sprawiał wrażenie, jakby nie miał nic przeciwko temu, by przegrać z kimś o połowę mniejszym i ponad dwadzieścia lat młodszym od siebie. Wyglądało wręcz na to, że cieszy się, gdy chłopcy wygrywają. Cecile wiedziała, że porównywanie tych dwóch mężczyzn nie było rzeczą słuszną, ale nie potrafiła się powstrzymać od myśli, że umiejętność pogodzenia się z porażką, jaką przejawiał Rand, sprawiała, że był on prawdziwym zwycięzcą.

Zerknęła w jego stronę. Stał właśnie na schodkach przy płytszym końcu basenu. Słońce lśniło w kropelkach wody pokrywających jego tors i ramiona. Odgarnął mokre włosy do tyłu i spojrzał na nią, a potem wyszedł z basenu i sięgnął po ręcznik.

- Dobrze ci się spało?

- Świetnie - wymruczała Cecile. - A tobie?

- Nie mogłem zasnąć.

- Przykro mi - odrzekła ze współczuciem. - Czy dzieci za bardzo hałasowały?

- Nie. Za dobrze się bawiły. Pozazdrościłem im i postanowiłem się przyłączyć.

Usiadł, zwrócony do niej plecami, a potem przechylił się do tyłu i oparł głowę na jej piersiach.

- Chyba się zakochałem.

- Co takiego?! - zawołała Cecile, ogarnięta paniką. Rand zaśmiał się cicho i wskazał głową na chlapiące się w basenie dzieci.

- W CeeCee. Co za uroczy aniołek! Czy mówiła ci, że wczoraj wieczorem wypędziłem potwora z jej pokoju?

Cecile spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Nie, ale dzisiaj rano nie miałam czasu na rozmowy. Śpieszyliśmy się, żeby zdążyć do kościoła.

Rand znów się zaśmiał, ocierając się ramionami o jej kolana.

- Ślicznie wyglądała, kiedy tak stała w nocnej koszuli, przyciskając do siebie lalkę. Próbowałem ją namówić, żeby wróciła do łóżka, bo potwór na pewno już sobie poszedł, ale ona się upierała, że ty musisz go wypędzić. - Przechylił głowę i napotkał wzrok Cecile. W jego oczach czaił się śmiech. - W końcu udało mi się ją przekonać, że jestem wystarczająco wstrętny i potwór na pewno ucieknie, kiedy mnie zobaczy.

Cecile wbrew sobie musiała się uśmiechnąć. Rand wstrętny? Nie dziwiła się, że CeeCee nie chciała w to uwierzyć.

- I naprawdę okazałeś się wstrętny?

- A czy CeeCee wróciła potem po ciebie?

- Nie.

- Więc chyba potwór się przestraszył. Cecile przegarnęła jego włosy i pocałowała go w czoło.

- Dobrze, że mi o tym powiedziałeś. Kiedy następnym razem CeeCee obudzi mnie o trzeciej w nocy i każe mi zabijać potwory, zadzwonię po ciebie.

- Zabójca potworów! - rzekł Rand z namysłem. - Czy z tą pracą związane są jakieś korzyści uboczne?

W kącikach ust Cecile pojawił się uśmiech.

- Może - bąknęła cicho. - Masz na myśli coś konkretnego?

- Ciebie.

Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz CeeCee, by Cecile powiedziała stanowczo:

- Nawet mnie nie proś.

- Ale mamo, on jest taki śliczny! Cecile odwróciła się plecami do córki i futrzanego kłębka,

który siedział obok na ziemi, i zajęła się upychaniem sprzętu baseballowego do płóciennej torby. Nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by CeeCee sterroryzowała ją żałosnym wyrazem twarzy.

- Małe są śliczne, ale z dużymi tylko same kłopoty - rzekła bez odrobiny współczucia.

- Będę go codziennie karmiła, zabierała na spacery i kąpała. Ty nic nie będziesz musiała przy nim robić, mamo. Obiecuję ci!

- Słyszałam to już przedtem - odrzekła Cecile sucho.

- Mamo, proooszę! Proszę, proszę, tak strasznie cię proszę! Cecile zasunęła torbę i westchnęła z desperacją. Musiała być twarda, choć trudno się było oprzeć CeeCee. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła dotyk mokrego, zimnego nosa na kolanie.

- Och, mamo, zobacz! On już cię polubił! Cecile skrzywiła się.

- Wcale mnie nie polubił, tylko na pewno jest głodny. Zobacz, jaka to wielka bestia! - mruknęła, machnąwszy ręką.

Pies najwyraźniej wziął ten gest za zaproszenie, bo stanął na tylnych łapach, a przednimi oparł się o pierś Cecile. Zaskoczona, upadła pod ciężarem zwierzęcia, które natychmiast dokładnie wylizało jej twarz.

- Zejdź ze mnie, ty potworze! - zawołała Cecile, odpychając psa. - CeeCee; na litość boską, zabierz go stąd!

- Shaggy, nie! Siad, piesku!

- Jakiś kłopot? Cecile podniosła głowę i zobaczyła nad sobą Randa.

- Tak. Zdejmij ze mnie to zwierzę. Rand pochwycił psa za sierść na karku i odciągnął go na bok.

CeeCee natychmiast rzuciła się na kolana i objęła psa ramionami.

- Wszystko; będzie dobrze, Shaggy - mruczała mu do ucha; - Mama wcale nie chciała cię przestraszyć.

- Kto tu kogo przestraszył! - oburzyła się Cecile.

Rand roześmiał się i pomógł jej się podnieść z ziemi.

- Nie wiedziałem, że macie psa!

- Nie mamy - powiedziała stanowczo, otrzepując się z kurzu. - Przyszedł na trening i CeeCee bawiła się z nim, a teraz chce go zabrać do domu. A ty gdzie byłeś? - zaatakowała Randa. - Zapomniałeś, że mamy dodatkowy trening przed meczem?

- Nie, nie zapomniałem, tylko miałem przedwczesny poród. Próbowałem zadzwonić do ciebie ze szpitala, ale już cię nie zastałem w domu. Tęskniłaś za mną?

- Nie - mruknęła, powściągając złość. - Ale przydałby mi się ktoś do pomocy.

- Czy chłopcy bardzo cię zmęczyli? - zapytał Rand, masując jej kark.

- Nie - westchnęła i wtuliła policzek w jego dłoń. - Właściwie nie, tylko że są spięci przed meczem. Gramy z niezwyciężonymi Royals. Chłopcy mają ochotę ich rozgromić.

- I tak się stanie. Cecile otworzyła oczy i zmarszczyła czoło.

- Dlaczego jesteś tego taki pewny? Rand mrugnął do niej z tajemniczym uśmiechem,

- Bo czuję, że dzisiaj szczęście mi dopisuje. Chodź, CeeCee - dodał, sięgając po torbę ze sprzętem - i zabierz psa. Skoro ma zostać członkiem rodziny, to równie dobrze może posłużyć za maskotkę zespołu.

Cała trójka ruszyła w stronę boiska. CeeCee podskakiwała u boku Randa, a zwierzę biegło ich śladem. Cecile patrzyła za nimi jak oniemiała/Członkiem rodziny? Przecież nie pozwoliła małej zatrzymać psa!

- Zaraz, poczekajcie chwilę! - zawołała. - Nie zatrzymamy tego psa!

- Oczywiście, że zatrzymacie! - odkrzyknął Rand przez ramię. - Będzie świetny do pilnowania domu.

Cecile zwinęła dłonie w pięści. O, nie, pomyślała. Nie pozwoli sobą tak łatwo manipulować.

Jednak w połowie meczu jej nastrój dramatycznie się zmienił. Zupełnie zapomniała o psie. Białe Skarpetki prowadziły czterema punktami. Gracze byli przekonani, że Shaggy, teraz już, za sprawą Randa, oficjalna maskotka zespołu, przynosi im szczęście. Każdy zawodnik, na którego przypadała kolejka do wykonywania rzutów, najpierw głaskał go po łbie.

Cecile nie wierzyła w szczęście - przyzwyczajona była raczej do pecha - ale stopniowo zaczęła patrzeć na zwierzę życzliwszym okiem. Nie straciła cierpliwości nawet wtedy, gdy potknęła się o nie i omal nie przewróciła. Skoro chłopcy wierzyli, że Shaggy przynosi im szczęście, tym lepiej. Grali skuteczniej niż zwykle i zanosiło się na to, że zwyciężą. Wygrana z drużyną Royals to by było dopiero coś!

Publiczność podzielała entuzjazm Cecile. Na ławkach zasiadły rodziny i przyjaciele zawodników. Jedli prażoną kukurydzę i pili napoje z puszek, a w wolnych chwilach wznosili okrzyki na cześć Białych Skarpetek. Najtwardsi kibice zebrali się przy łańcuchach oddzielających boisko od publiczności i siedzieli na rozciągniętych na ziemi kocach albo wprost na trawie.

Ze swego miejsca na wysokości pierwszej bazy Cecile widziała Denta, który właśnie dobiegał do środka pola. Rodzicielska duma omal nie rozsadziła jej piersi. Była pewna, że jej syn zdobędzie punkt. Pierwszy rzut wyszedł na out. Draga piłka była mocna, skierowana do środka pola. Dent lubił takie uderzenia. Zamachnął się mocno, trafił kijem w piłkę i posłał ją wysoko w powietrze... Niestety, ta również poszła na out.

Dwie matki siedzące na trawie na rozkładanych krzesłach i pogrążone w rozmowie nie zauważyły, że piłka zmierza w ich stronę. Dostrzegł to natomiast Rand. Błyskawicznie przeskoczył przez łańcuchy i w ostatniej chwili pochwycił piłkę gołą ręką.

Wśród publiczności rozległy się okrzyki uznania. Rand uniósł piłkę do góry i skłonił się uprzejmie. Cecile wybuchnęła śmiechem i w tej samej chwili z gwaru wybił się kobiecy głos:

- Brawo, Rand! Wciąż jesteś moim bohaterem!

Cecile spojrzała w tamtą stronę i poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Młoda kobieta - bardzo młoda i bardzo piękna dziewczyna w uniformie pielęgniarki - machała ręką do Randa. Przepchnęła się między ludźmi i podeszła do niego, on zaś ze śmiechem pochwycił ją w ramiona, przytulił i pocałował.

Cecile przymknęła oczy i odwróciła się. Poczuła mdłości. Chciała pójść do domu i ukryć się przed całym światem, ale musiała doczekać do końca meczu. Nie mogła zawieść chłopców.

Zresztą co ją obchodziło, kogo całował Rand? Przecież nie była w nim zakochana. Ich związek był czysto fizyczny. Sama ustaliła takie zasady.

Wzięła głęboki oddech i otworzyła oczy. Rand może całować, kogo chce, pomyślała, patrząc na Denta, który właśnie przygotowywał się do przejęcia kolejnej piłki. A nawet jeśli ją to obchodzi, to Rand i tak nigdy się o tym nie dowie. Tego była zupełnie pewna.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Cecile wkroczyła do sypialni Randa i tuż za progiem zrzuciła buty.

- Nadal nie wiem, jak ci się to udało. Rand zaśmiał się cicho. Podniósł jej buty z podłogi i ustawił równo obok łóżka. Druga wizyta Cecile w jego sypialni wyglądała podobnie jak pierwsza: Cecile już od progu zaczynała się rozbierać.

- Mówiłem ci, że dzisiaj szczęście mi dopisuje.

- Dobrze, ale szczęście to jedno, a pozbycie się trojga dzieci na całą noc to zupełnie co innego - odparła, ściągając koszulkę przez głowę.

Rand tylko uśmiechnął się dumnie.

- Założyłem się z Jackiem. Powiedziałem mu, że jeśli wygramy, to musi zabrać twoje dzieci na weekend.

- A gdybyśmy przegrali? Rand skrzywił się boleśnie.

- No cóż, wówczas zamiast trojga dzieci plączących się pod nogami, mielibyśmy ich dziewięcioro.

Cecile zastygła z szortami spuszczonymi do kolan.

- Chcesz powiedzieć, że obiecałeś zabrać wszystkie dzieci Brannanów na noc?

- Taka była umowa. Cecile powoli zdjęła szorty i przycisnęła je do piersi, nie spuszczając z Randa podejrzliwego spojrzenia.

- I naprawdę myślałeś, że poradzisz sobie z całą szóstką małych Brannanów, włącznie z bliźniaczkami?

- Chyba tak - powiedział Rand nieśmiało. - Prawdę mówiąc, liczyłem na twoją pomoc.

- Aha, więc brałeś mnie pod uwagę, proponując ten zakład? - zawołała i zamierzyła się na niego szortami, on jednak w porę pochwycił ją za rękę.

- Wydawało mi się, że tak będzie sprawiedliwie, bo w razie wygranej ty również skorzystałabyś.

- A to niby dlaczego?

- Zyskując noc bez dzieci. To byłaby jedyna okazja, żebyśmy mogli pobyć sam na sam.

- A kto ci powiedział, że ja chcę być z tobą sam na sam? - mruknęła, ocierając się piersiami o jego tors.

- Czy zawsze jesteś taka kłótliwa?

- Tylko wtedy, gdy ktoś próbuje mną manipulować.

- Czy mi wybaczysz, jeśli ci obiecam, że na drugi raz najpierw zapytam ciebie o zdanie?

Cecile wybaczyła mu już dawno, ale miała ochotę jeszcze trochę się z nim podrażnić.

- Sama nie wiem - rzekła z wahaniem. - Tym bardziej że wrobiłeś mnie w tego przeklętego psa.

- Chciałaś mieć tego psa tak samo jak CeeCee. Tylko upór nie pozwala ci się do tego przyznać.

Cecile musiała się uśmiechnąć.

- Na pewno myślisz, że jesteś bardzo sprytny.

- Jestem błyskotliwy.

Cecile przyłożyła palec do zagłębienia w jego podbródku i uniosła mu twarz. Rand westchnął głęboko.

- Może weźmiemy prysznic? Ty umyjesz mi plecy, a ja tobie, zgoda?

- Umowa stoi.

Gorąca para spowijała ich ciała gęstym obłokiem. Z rękami śliskimi od mydła Cecile krążyła wokół Randa w obszernym brodziku, masując i trąc jego skórę ze wszystkich sił. Mydło pachniało ziołami i polnymi kwiatami. Cecile głęboko wdychała ten zapach, czując, jak wszystkie mięśnie w jej ciele zaczynają się rozluźniać. Wszystkie oprócz jednego, upartego mięśnia w karku, który napinał się na nowo za każdym razem, gdy przypominała sobie piękną pielęgniarkę obecną na meczu.

Westchnęła i ustawiła Randa plecami do siebie, a on ugiął kolano i oparł się rękami o ścianę.

- Wynajmujesz się na godziny?

- Nie - uśmiechnęła się. - Stosuję wyłącznie barter. Za chwilę moja kolej!

Znów wzięła mydło do ręki, nie przestając się zastanawiać, czy tamta kobieta również chadzała z Randem pod prysznic. Zła na siebie, zbyt mocno zaczęła szorować mu plecy.

- Oj - skrzywił się Rand i odsunął się o krok. - Nie musisz tego robić tak mocno.

- Przepraszam - mruknęła Cecile. - Rand?

- Hm?

- Kim była ta kobieta, którą całowałeś na meczu? Odwrócił nieco głowę, ale nie udało mu się pochwycić jej spojrzenia.

- Jaka kobieta?

Cecile z irytacją wbiła palce w jego plecy.

- Przepraszam - powiedziała jeszcze raz. - Ta, którą pocałowałeś.

- A, ta! To tylko znajoma - odrzekł Rand, pochylając głowę.

- Chyba dość bliska znajoma - drążyła Cecile. Usłyszała w swoim głosie nutę zazdrości i szybko dodała: - Oczywiście to nie moja sprawa.

Rand odwrócił się, ale zobaczył tylko czubek głowy Cecile, która w tej chwili masowała mu pośladki. Pomyślał, że jeśli zacznie je trzeć jeszcze odrobinę mocniej, to zupełnie obedrze go ze skóry. Stłumił jednak uśmiech, gdyż wiedział, co kryło się za jej zachowaniem.

- Nie, jasne, że nie - powiedział miękko. - Ale masz rację, nie ze wszystkimi znajomymi witam się w ten sposób. Marcia jest dla mnie kimś wyjątkowym. Traktuję ją bardziej jak siostrę niż jak przyjaciółkę.

Cecile znieruchomiała. Słyszała już wcześniej takie tłumaczenia od męża. Zawsze, gdy przyłapywała go w dwuznacznej sytuacji z jakąś kobietą, usiłował ją przekonać ją o platoniczności swych uczuć.

Podniosła głowę. Rand patrzył wprost na nią. W jego brązowych oczach błyszczała szczerość i zrozumienie. Te oczy nie były podobne do oczu Denta. Tamte zawsze były puste. Brak jakiegokolwiek wyrazu miał ukryć poczucie winy.

Tymczasem we wzroku Randa pojawiała się cała skala emocji. Było tam zrozumienie, współczucie, namiętność. Cecile z trudem odwróciła głowę. Czuła się winna, że porównywała tych dwóch mężczyzn. Rand nie był Dentonem. Jeśli mówił, że ta kobieta była tylko jego znajomą, to tak właśnie było.

A zresztą, jakie to ma znaczenie? pomyślała. Ich związek nie niósł za sobą żadnych zobowiązań. Byli przyjaciółmi i kochankami, niczym więcej.

Rand pochylił się, aż jego twarz znalazła się na wysokości twarzy Cecile i pochwycił ją za rękę. W jego oczach płonął żar.

- Twoja kolej - powiedział cicho i ustawił ją przed sobą. Mydło upadło na podłogę. Rand położył dłonie na ramionach

Cecile i powoli, kojącymi ruchami zaczął masować jej kark. Dotarł w końcu do napiętego miejsca i zaczął ugniatać mięsień.

- Cecile, to naprawdę tylko moja znajoma. Nigdy bym cię nie próbował okłamywać.

Jak zwykle potrafił przeniknąć jej myśli. Cecile przymknęła oczy, niezdolna dłużej wytrzymać jego spojrzenia, i oparła głowę o ścianę. Pod jej powiekami zbierały się palące łzy. Ostatni napięty mięsień w jej karku rozluźnił się wreszcie.

Rand również to poczuł i ogarnęła go dojmująca ulga. Nie chciał, by tego wieczoru cokolwiek stanęło między Cecile a nim. Przycisnął usta do jej szyi i odnalazł pulsującą żyłę. Jego dłonie powędrowały po jej ramionach na biodra, a potem objęły piersi. Cecile westchnęła z rozkoszy. Igiełki wody wciąż kłuły jej nagą skórę, ona jednak nie czuła niczego oprócz dotyku Randa. Wsunęła palce w jego włosy i uniosła twarz do góry, a potem odnalazła jego usta. Tęskniła do ich dotyku, pragnęła go, nade wszystko jednak chciała zetrzeć z nich smak i wspomnienie ust tamtej kobiety. Mocno objęła ramionami jego szyję i przywarła do niego całym ciałem. Rand również otoczył ją ramionami i podniósł do góry. Ich biodra zetknęły się. Cecile objęła go nogami. Stąpając ostrożnie po mokrych płytkach podłogi, Rand oparł Cecile plecami o ścianę i powoli w nią wszedł.

Gdy już byli połączeni, przycisnął czoło do jej czoła i zaczął się poruszać niezmiernie powoli. Cecile krzyknęła, odrzucając głowę do tyłu. Nie zważając na spływającą jej po twarzy wodę, wbijała paznokcie w ramiona Randa.

- Teraz, Cecile - wydyszał Rand z twarzą przy jej piersiach. - Już!

Cecile z ochrypłym okrzykiem wygięła ciało w łuk. Rand z głębokim westchnieniem oparł czoło na jej ramieniu. Obydwoje znieruchomieli w strugach obmywającej ich ciała wody.

Obudził się i zobaczył twarz Cecile tuż obok swojej. Widok tej kobiety, spokojnie śpiącej w jego łóżku, sprawił mu niespodziewaną przyjemność. Nie miał nic przeciwko temu zakłóceniu rutyny niedzielnego poranka. Sam to zaplanował. On, człowiek, którego nigdy nie pociągał hazard, z głupia frant założył się z przyjacielem po to tylko, by przeprowadzić swój plan. I udało się. W kącikach jego ust pojawił się uśmiech. Warto było zaryzykować.

Dwadzieścia cztery godziny z Cecile to nie było małe osiągnięcie. Ta kobieta była nieustannie czymś zajęta. Troje dzieci, funkcja trenera drużyny baseballowej i sklep zostawiały jej niewiele wolnego czasu. Rand, który zawsze uważał się za bardzo zajętego człowieka, nie mógł się nadziwić, jak Cecile radzi sobie z tym wszystkim.

Patrzył na nią z głową opartą na łokciu. Usta miała lekko rozchylone. Blask księżyca rozświetlał opadające na ramiona, potargane włosy. We śnie wyglądała słodko i niewinnie jak CeeCee. Delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej policzka. Była taka piękna i pełna temperamentu. Do tego stopnia, że skóra mu cierpła ze strachu, gdy próbował sobie wyobrazić; co mogłaby powiedzieć - albo, co gorsza, zrobić - gdyby jej wyznał, jak bardzo mu na niej zależy.

Z głębokim westchnieniem oparł głowę w zagięciu łokcia i czekał na świt.

Cecile przetoczyła się na bok, nie otwierając oczu, i przesunęła ręką po poduszce, gdzie powinna znajdować się głowa Randa. Palce jednak dotknęły tylko wykrochmalonej pościeli. Rozchyliła powieki. Łóżko obok niej było puste. Westchnęła z rozczarowaniem i przycisnęła do piersi poduszkę Randa. Coś zaszeleściło pod jej ręką. Usiadła i dopiero teraz dostrzegła przypiętą do poduszki kartkę.

Cecile, musiałem pojechać do szpitala odebrać poród. Niedługo wrócę. Czuj się jak u siebie.

Kocham cię, Rand.

Kocham cię? Palce Cecile zadrżały. Przesunęła po tych słowach palcami, a potem przeczytała je jeszcze raz na głos. Z trudem przeszły jej przez gardło. Przez całe życie popadała w zdenerwowanie na każdą wzmiankę o miłości.

To nic takiego, przekonywała s a m ą siebie, w a c h l u j ą c kartką rozpaloną nagłe twarz. Miłość? Cecile nie lubiła analizować własnych uczuć, choć potrafiła je rozpoznawać. Przecież była już kiedyś zakochana i dotychczas nosiła blizny po tym uczuciu. Kochała Dentona, choć był skończonym łajdakiem. Oczywiście, gdy za niego wychodziła, nie wiedziała o tym. Przekonała się dopiero później, gdy akt ślubu był już podpisany, a jej ojciec przekazał Dentonowi - swoją praktykę lekarską i przeszedł na emeryturę.

Te wspomnienia były bolesne, ale Cecile już dawno nauczyła się z nimi żyć. Jednak po swych doświadczeniach z Dentonem nie ufała mężczyznom.

Usiadła na łóżku, wyciągając ramiona wysoko nad głową. Może już nadszedł czas, by zrewidować dotychczasowe poglądy. Może powinna zaryzykować i szczerze wyznać Randowi, co do niego czuje.

Znów wzięła do ręki kartkę. „Czuj się jak u siebie"'— przeczytała na głos i zaśmiała się.

- Dziękuję, doktorze Coursey. Chyba to nie będzie trudne - powiedziała do siebie, wkładając koszulkę.

W kuchni znalazła banana. Jedząc go, ruszyła na obchód domu. Rand był niezwykłym pedantem. Każda rzecz leżała na swoim miejscu. Dom był urządzony kosztownie i ze znakomitym gustem, ale nic w nim nie ujawniało osobowości gospodarza i żaden pokój nie sprawiał wrażenia zamieszkanego. Zupełnie inaczej niż w jej domu.

Przeszła przez hol i zatrzymała się przy jedynych zamkniętych drzwiach. Z wahaniem położyła rękę na klamce. To było wścibstwo. Z drugiej strony Rand przecież zachęcał ją, by czuła się tu jak u siebie.

- No dobrze, będę wścibska i już - mruknęła pod nosem i pchnęła drzwi. Za nimi znajdowało się coś w rodzaju gabinetu. Ściany wyłożone były mahoniową boazerią, a przy nich stały półki pełne książek, albumów i kaset wideo. Przy jednej ze ścian stał telewizor, a naprzeciwko znajdowała się wielka otomana i fotel. Cecile niepewnie przycupnęła na fotelu. Był wygodny i pachniał Randem.

Dojadając banana, rozglądała się po królestwie Randa. Przy półkach, ustawione tak, by padało nań poranne światło, znajdowało się biurko z komputerem i telefonem. Panujący na biurku porządek zupełnie nie dziwił Cecile. Obok, na małym stoliku, zobaczyła jakąś oprawioną w ramki fotografię. Pochyliła się i wzięła ją do ręki. Po jednej stronie znajdowało się stare zdjęcie pary młodych łudzi, a po drugiej podobizna pięcio - lub sześcioletniego chłopca w towarzystwie mężczyzny i kobiety. Cecile przyjrzała się fotografii uważnie. Tak, ten chłopiec to musiał być Rand. Miał chude nogi i kościste kolana. A mężczyzna i kobieta, do których się przytulał, to na pewno jego rodzice.

Cecile poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Rand odziedziczył dołek w brodzie po ojcu, ale uśmiech miał matki: otwarty, przyjacielski i pełen uroku. Odstawiła fotografię na stolik, ale jeszcze przez chwilę nie odwracała od niej wzroku.

Rand mówił, że nie chce zakładać rodziny. Cecile otarła łzę z oka. Było oczywiste, że tęsknił za rodziną, tylko upór albo lęk nie pozwalały mu się do tego przyznać. Gdyby tak nie było, po co trzymałby fotografię sprzed dwudziestu kilku lat w pokoju, w którym spędzał najwięcej czasu?

Telefon na biurku zadzwonił. Cecile drgnęła i upuściła na podłogę skórkę od banana. Czy powinna odebrać? Po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że tak, bo to może być Rand. Podeszła do biurka, ale zanim zdążyła wziąć do ręki słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.

Cecile zatrzymała się przy biurku i słuchała.

- Rand? Tu Amber. Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Kim, do diabła, jest Amber? Intuicja podpowiadała jej, że lepiej byłoby nie słuchać tej wiadomości, stała jednak przy biurku jak zahipnotyzowana.

- Potrzebuję twojej pomocy. - Nastąpiła chwila przerwy. Cecile mogłaby przysiąc, że usłyszała stłumiony szloch.

- Jestem w ciąży. Dłoń Cecile zacisnęła się mocno na krawędzi biurka.

- Jesteś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand! Proszę, musisz mi pomóc.

Cecile wybiegła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi, mimo to jednak do jej uszu dobiegł dalszy ciąg wiadomości:

- Wiem, że obiecywałam uważać, ale... znasz mnie przecież. Kocham cię, Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.

Cecile zakryła uszy dłońmi i po jej policzkach popłynęły gorące łzy.

Błyskawicznie zebrała swoje rzeczy z sypialni, wybiegła z domu, otworzyła samochód i przez chwilę siedziała nieruchomo za kierownicą, walcząc z mdłościami. Miała wrażenie, jakby zawisła nad przepaścią. Bogu dzięki, że nie zdążyła jeszcze uczynić kolejnego kroku naprzód. Gdyby nie ten telefon...

Przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła z piskiem opon. Rand był taki sam jak wszyscy mężczyźni, tylko że umiał kłamać bardziej przekonująco. Ciekawa była, ile miał dzieci, o których zapomniał jej powiedzieć.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Rand skręcił ze szpitala Mercy w Kilpatrick Turnpike z niezwykłą dla siebie szybkością. Bardzo mu się śpieszyło. Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu miał po co wracać do domu. Ktoś tam na niego czekał. Myślał o tym i nie przestawał się uśmiechać. Od chwili gdy się obudził, uśmiech praktycznie nie znikał z jego twarzy.

Pierwsze, co zobaczył, gdy otworzył oczy, to była Cecile. Spała obok niego zwinięta w kłębek. Gęste rzęsy rzucały cień na policzki. Jedną pięść wepchnęła pod poduszkę, a drugą ręką obejmowała go wpół. W tym geście było coś tak wzruszającego, że Rand poczuł ściskanie w gardle.

Miał nadzieję, że gdy wróci, Cecile będzie jeszcze spała i uda mu się wsunąć do łóżka obok niej. Myślał o tym przez cały czas, gdy przyjmował poród - ponad czterokilogramowego chłopca. Wyobrażał sobie, jak będzie ją całował, aż Cecile powoli się obudzi, przeciągnie i obdarzy go tym swoim zmysłowym uśmiechem, a potem zarzuci mu ramiona na szyję, przyciągnie go do siebie i będą się kochali przez wiele godzin. Była kobietą pełną namiętności, zarówno w łóżku, jak i poza nim. Nawet przez całe życie nie zdołałby się nią nasycić.

Na tę myśl mocniej nacisnął pedał gazu i na jego czole pojawiły się kropelki potu. Otarł je przedramieniem. Przez całe życie? Nigdy nie myślał o związaniu się z kimś na resztę życia.

A już na pewno nie z kobietą obarczoną dziećmi. Uspokój się, Coufsey, tłumaczył sobie. Jesteś przecież rozsądnym mężczyzną. Przemyśl to wszystko dokładnie. Przymknął oczy i wyobraził sobie Denta, Gordy'ego i CeeCee. Z dziewczynką zdążył już się zaprzyjaźnić i zdawało się, że został przez nią zaakceptowany bez zastrzeżeń. Z chłopcami chyba również nie byłoby większych problemów. Gordy był bystrym dzieciakiem, podobnym do Randa w jego wieku. Potrzebował wiele aprobaty i łagodnego prowadzenia. Rand bardzo dobrze go rozumiał, a poza tym łączyły ich wspólne zainteresowania, uznał więc, że mógłby stać się dla Gordy'ego znakomitym przewodnikiem w życiu.

Dent to była zupełnie inna sprawa. Bardzo przypominał matkę. Był równie uparty jak ona i z całej trójki chyba właśnie jemu najtrudniej było zaakceptować Randa. Zapewne powodem było to, iż Dent, jako najstarszy, najlepiej pamiętał zmarłego ojca. Rand nie miał jednak zamiaru okradać Denta ze wspomnień, chciał tylko dołożyć do nich inne.

Nagle wyminął go jakiś samochód. Rand wyrwał się z zamyślenia i powoli wypuścił oddech.

- Rany boskie - mruknął pod nosem. - Jak ja mam ją przekonać, żeby za mnie. wyszła?

Ta myśl prześladowała go przez całą drogę do domu. Gdy znalazł się przed drzwiami, wątpliwości gwałtownie się nasiliły.

- Cecile! - zawołał i zajrzał najpierw do kuchni, a gdy tu jej nie znalazł, poszedł do sypialni, w której zostawił ją przed kilkoma godzinami. Pokój pogrążony był w półmroku, zauważył jednak, że łóżko jest puste.

- Cecile? Kochanie, już jestem! Zatrzymał się i przez chwilę nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy dźwięk telewizora. Kreskówki, pomyślał z uśmiechem, idąc w stronę swojego gabinetu. Uśmiech jednak przygasł, gdy otworzył drzwi i zobaczył, że ten pokój również jest pusty.

Na pewno znudziło się jej czekanie i wróciła do domu, żeby wziąć prysznic i przebrać się. Zauważył migoczące światełko automatycznej sekretarki. Podszedł do biurka i przycisnął guzik z nadzieją, że usłyszy wiadomość od Cecile.

- Rand? Tu Amber. Potrzebuję twojej pomocy. Na dźwięk stłumionego szlochu Rand westchnął ciężko. Co się stało tym razem? Mandat, którego nie może zapłacić z braku pieniędzy? Zabrakło jej na czynsz? Odcięto jej prąd albo telefon?

- Jestem w ciąży. Rand jęknął, przymknął oczy i oparł czoło na łokciu. Jezu, co jeszcze!?

- Jesteś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand, proszę, musisz mi pomóc. - Pełen desperacji ton głosu Amber nie był dla Randa niczym nowym, mimo to jednak zawsze go poruszał. - Wiem, że obiecywałam uważać, ale... - Tu rozległ się histeryczny śmiech. - Znasz mnie przecież. Kocham cię, Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.

Cichy dźwięk zasygnalizował koniec wiadomości. Rand ze znużeniem przewinął taśmę. Jest w ciąży. Potrzebuje jego pomocy. Tego rodzaju prośba w ustach Amber mogła oznaczać wszystko, od aborcji aż po długoterminową pożyczkę. Ponieważ Rand nie przeprowadzał zabiegów usunięcia ciąży, musiała to być prośba o pożyczkę. Amber i tak była mu już winna sporo pieniędzy.

Podniósł się z westchnieniem i sięgnął po pilota od telewizora. Na podłodze obok stołu leżała skórka od banana. Przykucnął i wziął ją do ręki, na chwilę zapominając o Amber. Zapewne było to śniadanie Cecile. Wrzucił skórkę do kosza, postanawiając, że zadzwoni do niej i zaproponuje, by spędzili razem resztę dnia. Wyznanie miłości wymagało pewnych przygotowań. Świece, wino. A może mecz baseballowy byłby bardziej w guście Cecile, pomyślał i zaśmiał się głośno.

Telefon zadzwonił. Rand poderwał się z miejsca z nadzieją, że to Cecile, zanim jednak zdążył podnieść słuchawkę, włączyła się sekretarka i znów usłyszał głos Amber,

- Och, Rand, zapomniałam podać ci mój nowy numer telefonu.

Uśmiech Randa zgasł. Opadł na fotel, wpatrując się w aparat.

- Mieszkam teraz u przyjaciółki. Numer 555 - 0789. Dzięki, Rand.

- Och, Boże, nie - mruknął, opierając głowę na dłoni. Naraz zrozumiał powód nieobecności Cecile.

Usłyszała wiadomość od Amber!

Cecile otworzyła tylne drzwi sklepu, sprawdziła, czy alarm jest wyłączony, i zawołała:

- Cześć, to ja! Na zapleczu pojawiła się Malinda z naręczem sukienek.

- A co ty tu robisz? - zapytała, zdziwiona. - Zdawało mi się, że miałaś spędzić cały dzień z Randem!

Cecile zmarszczyła brwi.

- Zmieniłam plany, Czy dotarła już jesienna dostawa?

- Tak - odrzekła Malinda. - Właśnie ją oglądam.

- To dobrze. Pomogę ci.

Cecile przeszła przez pomieszczenie, przykucnęła przy pudłach z ubraniami i spojrzała na nie bez większego zainteresowania.

- Czy coś się stało? - spytała Malinda. Cecile gwałtownie podniosła na nią wzrok.

- Nie, dlaczego?

- Bo wyglądasz tak, jakbyś miała ochotę dać komuś w zęby. Pokłóciłaś się z Randem?

- Nie. Nie było go, gdy się obudziłam. Zostawił wiadomość, że pojechał do szpitala.

- I dlatego jesteś na niego zła? - Nie.

- A dlaczego?

- Z powodu Amber. Malinda spojrzała na przyjaciółkę ze zdziwieniem.

- Jakiej Amber? Cecile tylko pomachała ręką.

- Nieważne. Od czego zaczniemy? - wskazała na pudła. Malinda wyjęła fakturę z jej ręki.

- Nie zaczniemy, dopóki mi nie powiesz, co się stało.

Cecile obrzuciła ją pochmurnym spojrzeniem, po czym ciężko westchnęła. Dobrze wiedziała, że Malinda nie zostawi jej w spokoju, dopóki nie pozna wszystkich szczegółów.

- Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale jakaś kobieta o imieniu Amber zadzwoniła do Randa pod jego nieobecność i zostawiła wiadomość. Powiedziała, że jest w ciąży i potrzebuje jego pomocy.

- I co z tego? Rand jest położnikiem. Codziennie jakieś kobiety dzwonią do niego i mówią, że są w ciąży. Co cię tak dziwi?

- Rzecz w tym, że to on jest ojcem. Malinda szeroko otworzyła oczy.

- Rand? Jesteś tego pewna?

- Tak - mruknęła Cecile, podnosząc się z podłogi. - Powiedziała, że przykro jej, iż nie była ostrożniejsza, i że go kocha.

Malinda nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- Pytałaś go, o co tu chodzi?

- Po co? - rzuciła Cecile ze złością. - Żeby mi opowiedział jakieś urocze kłamstwo?

- Cecile, Rand nie jest taki jak Denton - rzekła Malinda stanowczo.

- Nie - stwierdziła Cecile z oczami pełnymi łez. - Jest jeszcze gorszy.

Sporo czasu minęło, nim Rand ją znalazł. Najpierw zadzwonił do domu, potem do jej matki, a w końcu do Brannanów. Jack zasugerował mu, żeby szukał jej w sklepie. Rand wolał pojechać tam osobiście, obawiając się, że jeśli zadzwoni, to Cecile odłoży słuchawkę.

Przed budynkiem zobaczył jej samochód obok samochodu Malindy. Nie wziął pod uwagę tego, że Malinda również tu będzie, szybko jednak doszedł do w n i o s k u , że może się to obrócić na jego korzyść. Malinda miała duże poczucie sprawiedliwości i zawsze gotowa była posłuchać głosu rozsądku, a poza tym lubiła go. Może zechce pełnić rolę negocjatora. Z tą myślą zaparkował samochód obok dżipa Cecile i wysiadł.

Zastukał do drzwi i czekał ze ściśniętym gardłem. Czuł się tak jak wtedy, gdy miał jedenaście lat i pani Baxter zmusiła go, by poszedł do sąsiadki i wyznał, że zerwał róże z jej ogródka. Wówczas jego lęk był zrozumiały, gdyż był winny. Tym razem jednak nie zrobił nic złego.

Usłyszał jakieś poruszenie po drugiej stronie drzwi i w duchu przygotował się do konfrontacji. Drzwi jednak otworzyła mu Malinda. Ku jego zdumieniu, obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.

- Czy jest tu Cecile?

- Tak - odrzekła Malinda, ale nie poruszyła się. Rand westchnął z frustracją. A więc już go osądziły.

- Czy mógłbym z nią porozmawiać?

- Zapytam ją - powiedziała Malinda i odeszła, zostawiając go na progu.

Rand wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ze sklepu dochodziły przytłumione głosy.

- Rand tu jest - powiedziała Malinda.

- Powiedz mu, żeby się wynosił do diabła.

- Przynajmniej z nim porozmawiaj, Cecile.

- O czym? On nie musi mi się tłumaczyć, a zresztą jego tłumaczenia nic mnie nie obchodzą.

A więc domyślił się prawdy. Cecile usłyszała wiadomość od Amber i natychmiast wysnuła własne wnioski. Przepchnął się pomiędzy pudłami zagracającymi całą podłogę i wszedł do sklepu.

- Mimo wszystko usłyszysz wyjaśnienie - oznajmił stanowczo.

Cecile podniosła na niego wzrok, ale nie odezwała się.

- Przepraszam was, ale muszę sprawdzić faktury - powiedziała cicho Malinda. - Będę w biurze.

Cecile przerzuciła stos swetrów na ladzie i zaczęła przypinać do nich metki.

- Mów, co masz mi do powiedzenia. Jestem zajęta. Rand zacisnął usta.

- Przypuszczam, że usłyszałaś wiadomość od Amber.

- Jeśli mówisz o tej kobiecie, która zadzwoniła, aby cię powiadomić, że jest w ciąży, to zgadza się, słyszałam - rzekła Cecile, unikając jego wzroku. - Chociaż stało się to przypadkiem. Oglądałam telewizję.

- Wiem. Widziałem skórkę od banana - mruknął Rand i podszedł o krok bliżej. - Cecile, to nie jest moje dziecko, jeśli o to ci chodzi.

Dłonie Cecile zastygły na chwilę, ale zaraz wróciły do przerzucania swetrów.

- Przecież nie mówię, że to twoje dziecko.

- Amber to tylko moja znajoma. Cecile zacisnęła dłonie na metkownicy tak mocno, że kostki jej palców zbielały.

- Masz wiele znajomych i przyjaciółek, prawda? Jej ironia rozzłościła Randa. Wiedział, że Cecile myśli o Marcii, ale to już jej przecież wyjaśnił.

- Nie, ale ty tak najwyraźniej uważasz - rzekł, stając tuż przed nią. - Cecile, Amber to naprawdę tylko moja znajoma. Nikt więcej. Chciałbym, żebyś w to uwierzyła.

- Nie ma żadnego znaczenia, czy ci wierzę, czy nie - odparowała.

- Dla mnie ma - wyznał cicho Rand, kładąc dłoń na jej dłoni.

Ich oczy się spotkały. Cecile poczuła ucisk w gardle. Widok twarzy Randa sprawiał jej ból, ale nie potrafiła mu uwierzyć. To. wszystko już było, powtarzała sobie. Odwróciła wzrok i pochyliła się nad następnym pudłem.

- Przepraszam cię, ale naprawdę jestem zajęta - powiedziała i wyszła na zaplecze.

Najpierw usłyszała odgłos kroków na dywanie, a potem poczuła na swojej szyi ciepły oddech, pachnący truskawkami. Nie otwierała oczu w nadziei, że jeśli będzie udawać, że śpi, to mała zostawi ją w spokoju.

- Mamo? Cecile nadal się nie poruszała, ale CeeCee nie ustępowała łatwo.

- Mamo! - powtórzyła głośniej.

- Tak, CeeCee? - westchnęła Cecile.

- Nudzi mi się, a chłopcy nie chcą się ze mną bawić. Cecile dobrze o tym wiedziała. Słyszała wcześniej odgłosy kłótni w sąsiednim pokoju, ale świadomie je zignorowała. Zajęta była użalaniem się nad sobą i nie miała teraz cierpliwości do rozsądzania dziecięcych sporów.

- Przykro mi, kochanie. Może pobawisz się lalkami? CeeCee westchnęła głęboko.

- Sama? To żadna zabawa. Mogę kogoś zaprosić?

- Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem, że później posprzątacie po sobie.

- Obiecuję! - pisnęła CeeCee i obdarzyła matkę truskawkowym pocałunkiem. Cecile wbrew sobie musiała się uśmiechnąć. Otworzyła oczy i zdążyła jeszcze dostrzec plecy córki, która odbiegła w podskokach. Kucyki zabawnie podrygiwały jej nad uszami. Cecile znów przymknęła powieki i skupiła się na swoich myślach. Jak mogła się tak dać nabrać? Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy. Co za łajdak! Łajdak i oszust! A ona sama wpadła mu w ręce. Ułożyła się na boku i wpatrzyła w oparcie kanapy. Dała sobie jedno popołudnie na żałobę po własnych marzeniach - czy też po własnej głupocie. Potem miała zamiar się pozbierać i zapomnieć, że kiedykolwiek poznała mężczyznę o nazwisku Rand Coursey:

U drzwi zadźwięczał dzwonek. Cecile schowała głowę pod poduszkę. Dzieci były w domu, więc nie musiała się fatygować. Gdy dzwonek odezwał się powtórnie, podniosła głowę i zawołała:

- CeeCee! Jenny już tu jest! Otwórz drzwi! Przy trzecim dzwonku podniosła się niechętnie.

- Już idę, już idę! - zawołała z irytacją i otworzyła drzwi jednym szarpnięciem. Jednak zamiast rudych włosów Jenny ujrzała męski pasek od spodni. Powiodła wzrokiem w górę. Zobaczyła nienagannie wyprasowaną dżinsową koszulę, a nad nią podbródek z dołkiem, znajome usta i brązowe oczy. Krew w żyłach Cecile zmieniła się w lód.

- Zrozum wreszcie, że nie mam ochoty z tobą rozmawiać - rzuciła ostro i chciała zamknąć drzwi, ale Rand przytrzymał je stanowczo.

- Nie przyszedłem rozmawiać z tobą, tylko zobaczyć się z CeeCee.

- CeeCee? - powtórzyła Cecile jak papuga.

- Tak. Zaprosiła mnie, żebym przyszedł się z nią pobawić. Cecile oniemiała.

- I ty się zgodziłeś? - wyjąkała po chwili.

- Oczywiście. Czy to dla ciebie jakiś kłopot?

- Tak! Nie! - zawołała Cecile i wsunęła palce we włosy, opanowując się z całej siły, żeby nie zacząć krzyczeć. Po dłuższej chwili podniosła na niego wzrok.

- Posłuchaj, wiem, dlaczego tu przyszedłeś, ale nic z tego. Nasz związek jest skończony. Koniec, kropka. To wszystko. Rozumiesz?

- Rozumiem doskonale.

- To dlaczego jeszcze tu jesteś?

- Bo CeeCee zadzwoniła i prosiła mnie...

- Już to mówiłeś.

- Chyba tak. Cecile zacisnęła usta.

- I mam uwierzyć, że właśnie dlatego przyszedłeś?

- Możesz wierzyć, w co chcesz - odparł Rand, unosząc brwi. - Zresztą zawsze tak robisz.

Jego oskarżycielski ton zranił ją boleśnie. Wiedziała jednak, że słusznie postępuje, zrywając ten związek. Przeciąganie sprawy mogłoby tylko powiększyć jej cierpienie.

Rand zauważył grymas na jej twarzy i poczuł się winny.

- Przepraszam cię, Cecile. Niepotrzebnie to powiedziałem.

- Nic się nie stało - odrzekła, zmuszając się do uśmiechu. - CeeCee jest w swoim pokoju. Zawołam ją.

Odwróciła się, ale Rand pochwycił ją za ramię.

- Zdawało mi się, że mieliśmy pozostać przyjaciółmi. Taka była umowa.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Mam nadzieję, że jej dotrzymasz. Cecile cofnęła się o krok.

- Nie mówmy teraz o tym. Zawołam CeeCee. Odwróciła się i odeszła powoli, choć miała ochotę uciekać na oślep.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rand starannie powiesił biały fartuch na oparciu krzesła, a potem usiadł przy biurku. Na blacie leżały trzy sterty dokumentów: pierwsza - to były karty pacjentów, z którymi był umówiony na następny ranek, druga - listy, które powinien podpisać, i trzecia - z wiadomościami telefonicznymi, na które powinien odpowiedzieć.

Rand kochał ten idealny porządek, rutynę swego sprawnie prowadzonego gabinetu. Szczególnie dzisiaj była mu ona bardzo potrzebna.

Jak miał w zwyczaju, najpierw zajął się wiadomościami telefonicznymi i ułożył je według ważności. Jego dłonie poruszały się w sprawnym, równym, celowo powolnym rytmie, choć modlił się, by zobaczyć na którejś z kartek imię Cecile.

Na pierwszej kartce zanotowana była wiadomość od kolegi, Bena Trumana, który dziękował mu za konsultację. Następnie zobaczył nazwisko Marjorie Stewart, która prosiła go o wystąpienie w lokalnym klubie kobiet podczas wieczoru poświęconego problemom rodzenia dzieci w latach dziewięćdziesiątych. Rand szybko przerzucał kartki, odkładając na bok te, które wymagały odpowiedzi. Zatrzymał się, gdy natrafił na wiadomość podpisaną nazwiskiem Barker, oznaczoną jako pilna. Sekretarka zanotowała, że wiadomość nadeszła o czwartej czterdzieści pięć. Rand spojrzał na zegarek i zdziwił się widząc, że jest już prawie ósma.

Przez chwilę wpatrywał się w kartkę, próbując sobie przypomnieć, kto z jego znajomych nosi nazwisko Barker. Nie pamiętał takiej pacjentki. Naraz zacisnął palce na kartce. Joey.

Szybko sięgnął po słuchawkę i wystukał numer Cecile.

- Halo?

- Cecile, tu Rand. Czy Joey ma na nazwisko Barker? Nastąpiła dłuższa chwila milczenia.

- Tak czy nie? - ponaglił Rand, obawiając się, by Cecile nie odłożyła słuchawki.

- Tak, a dlaczego pytasz?

- Zostawił mi wiadomość. Prosi, żeby do niego zadzwonić. Powiedział, że to pilne. Poczekaj chwilę. - Rand wcisnął guzik oczekiwania i wystukał numer Joeya. Numer był zajęty.

Z czołem zroszonym potem znów połączył się z Cecile.

- Numer jest zajęty. Zaraz tam pojadę.

- Jadę z tobą.

- To nie jest...

- Dobrze, w takim razie spotkamy się przed domem Joeya - przerwała mu Cecile i odłożyła słuchawkę.

- Cholera! - warknął Rand i podniósł się z krzesła. Nie chciał, żeby Cecile jechała do Joeya. Nie wiedział, co się tam stało, ale jeśli zdarzyło się to, czego się spodziewał, to wolałby oszczędzić Cecile widoku obrażeń, jakie dorosły i silny mężczyzna mógł zadać małemu chłopcu. Wiedział z doświadczenia, że nie jest to miły widok.

W dziesięć minut później zaparkował samochód przed domem Joeya. Dżip Cecile już tam stał. Na szczęście ona sama wciąż siedziała za kierownicą. Rand wyskoczył z samochodu i w tej samej chwili Cecile wysiadła ze swojego auta. Błysk w jej oczach i prowokacyjnie uniesiony podbródek świadczyły o tym, że nie miała zamiaru łatwo ustąpić.

Rand położył dłonie na jej ramionach i zmusił ją, by na niego spojrzała.

- Wracaj do domu, Cecile. Ja się tym zajmę.

- Dobrze, możesz się tym zająć, ale ja idę z tobą. Wyminęła go i podeszła do wejścia. Rand dogonił ją w dwóch susach i pochwycił za łokieć.

- Posłuchaj, Cecile. Nie wiemy, co się tu zdarzyło. Miejmy nadzieję, że nic, ale jeśli ten facet pobił Joeya i nadal tu jest, to wolałbym, żebyś na to nie patrzyła.

Cecile nie poddała się.

- Trudno. Chcesz zadzwonić, czy ja mam to zrobić? Rand zrozumiał, że traci czas. Bez dalszych dyskusji poprowadził ją na schodki.

- Niech będzie, ale jeśli przytrafią się nam jakieś kłopoty, to masz natychmiast uciekać i zawiadomić policję, jasne?

- Jasne, szefie.

Rand nacisnął dzwonek i czekał. Za drzwiami panowała cisza. Nacisnął dzwonek po raz drugi, a potem zabębnił w drzwi pięścią.

- Kto tam? - zawołał kobiecy głos.

- Joanne, tu Cecile Kingsley - odezwała się Cecile, zanim Rand zdążył cokolwiek powiedzieć. - Chciałabym z tobą porozmawiać.

- Nie jestem ubrana - rzekła kobieta z lekkim wahaniem. - Czy możesz chwilę poczekać?

- Oczywiście - odparła Cecile z wyraźną ulgą.

- Przecież mówiłem, że ja się tym zajmę - mruknął Rand.

- Ta kobieta jest śmiertelnie przerażona. Jak myślisz, komu prędzej otworzyłaby drzwi? Tobie czy mnie?

Rand bez słowa skrzyżował ramiona na piersiach i czekał. Po jakichś pięciu minutach drzwi uchyliły się lekko i pojawiła się w nich drobna kobieta o dziecinnym wyglądzie. Jej ufarbowane na blond włosy były rozrzucone w nieładzie. Patrzyła na nich rozbieganym wzrokiem.

- Przykro mi, że kazałam wam czekać - powiedziała, przytrzymując ręką poły szlafroka. - O co chodzi?

- Joey dzwonił. Mówił, że to coś pilnego. Oczy Joanne rozszerzyły się ze zdziwienia. Po chwili jednak opanowała się i zaśmiała z przymusem.

- Wiesz, jacy są chłopcy w jego wieku! Wiecznie m a j ą jakieś kłopoty. Pewnie chciał wam zrobić kawał. Porozmawiam z nim. Przepraszam, że zawracał wam głowę.

Sięgnęła do klamki, ale Rand w porę wsunął stopę w drzwi.

- Chcielibyśmy go zobaczyć. Joanne obejrzała się niespokojnie.

- No cóż - mruknęła, nerwowo skubiąc poły szlafroka - Joey teraz śpi i nie chciałabym go budzić.

Rand miał wrażenie, jakby walił głową w mur, udało mu się jednak zachować spokój.

- To ważne - oświadczył stanowczo.

- Powiem mu, żeby jutro do pana zadzwonił.

- Nie odejdziemy stąd, dopóki się z nim nie zobaczymy - upierał się Rand.

Usta kobiety zadrżały i w jej oczach pojawiły się łzy.

- Ja tego nie zrobiłam! Przysięgam! To Dave. Wiem, że nie chciał go skrzywdzić, ale był trochę nietrzeźwy, a Joey zaczął mu się odszczekiwać.

Rand stanowczo odsunął Joanne na bok i pchnął drzwi. Kobieta pobiegła za nim.

- Próbowałam wytłumaczyć Joeyowi, żeby się nie odzywał, to Dave zostawi go w spokoju. Ale on mnie nie chciał słuchać. A teraz... - Przycisnęła dłonie do ust, widząc, że Rand zmierza prosto do drzwi pokoju Joeya i ostrożnie wchodzi do środka.

Pokój wyglądał jak po przejściu cyklonu. Na podłodze leżały porozrzucane książki, zabawki i ubrania. Nad poobijaną komodą krzywo wisiało lustro.

- Joey? - zawołał Rand, omiatając pokój wzrokiem. - Joey, to ja, Rand Coursey. Jesteś tutaj?

Drzwi do szafy skrzypnęły i po chwili pojawił się w nich chłopiec z brodą przyciśniętą do piersi.

- Joey? - zaniepokoił się Rand, podchodząc do niego. - Wszystko w porządku?

Chłopiec powoli uniósł głowę. Rand poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Za plecami usłyszał głębokie westchnienie Cecile. Podbiegł do Joeya i przyklęknął przed nim na podłodze.

- Och, Joey! - szepnął ze smutkiem i chwycił chłopca w ramiona. Joey stał nieruchomo, sztywny i spięty. - Wszystko już dobrze, synku - szepnął mu do ucha. - Jestem tutaj i zaopiekuję się tobą.

Chłopiec zadrżał i Rand poczuł na swej koszuli jego gorące łzy. Przycisnął go do siebie mocniej i powtórzył:

- Wszystko już dobrze, Joey. Płacz, jeśli chcesz. Nikt już nigdy cię nie skrzywdzi. Masz na to moje słowo!

Rand poprosił Cecile, by pomogła Joeyowi posprzątać pokój. Chciał zostać sam na sam z matką chłopca. Siedział teraz przy stole w kuchni, a Joanne parzyła kawę.

- Jest pan pewien, że nic mu się nie stało? - zapytała go po raz dwudziesty.

- Wygląda na to, że nic. Na wszelki wypadek wolałbym jednak, żebyś zawiozła go rano na prześwietlenie. Usiądź, Joanne. Musimy porozmawiać.

Kobieta drżącymi rękami postawiła przed nim kubek kawy i usiadła po drugiej stronie stołu.

- Doktorze Coursey, ja nie jestem złą matką. Rand wziął głęboki oddech, szukając właściwych słów.

- Niczego takiego nie powiedziałem. Ale musisz dokonać pewnych wyborów.

Oczy Joanne pociemniały od lęku.

- Nie zabierze go pan ode mnie, prawda? Joey to moje dziecko. Oprócz niego nie mam nikogo.

Rand położył dłoń na jej dłoni.

- Nie, Joanne. Nie mam prawa zabierać ci Joeya. Ale on potrzebuje domu. Bezpiecznego domu. Jeśli ty mu tego nie możesz zapewnić, to chyba powinnaś się zastanowić nad oddaniem go pod opiekę komuś innemu. Czy masz jakąś rodzinę?

Joanne rozpaczliwie pokręciła głową i otarła łzy.

- Nie, nie mam nikogo. Oprócz syna. Za oknem coś załomotało. Joanne poderwała się ze strachem.

Rand podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał. Po płocie szedł kot.

- To tylko kot - powiedział i pomógł Joannie usiąść. - Czy boisz się Dave'a?

- Tylko wtedy, gdy pije. Gdy jest trzeźwy, to naprawdę miły z niego facet - odrzekła, zerkając niespokojnie na tylne drzwi.

Rand znał ten typ mężczyzny. Jego matka po raz drugi wyszła właśnie za kogoś takiego.

Joanne rozejrzała się, splatając nerwowo palce.

- Nie wiem, co bym zrobiła bez Dave'a. Pomaga mi płacić czynsz i rachunki. - Z jej oczu znów popłynęły łzy. - Pewnie pan pomyśli, że zwariowałam, ale kocham Dave'a, doktorze. Naprawdę go kocham!

Rand nie był zaskoczony tym wyznaniem. Wiedział, że miłość potrafi się łączyć z cierpieniem.

- Wierzę ci - odrzekł z ciężkim sercem. - Ale Dave potrzebuje pomocy i dopóki jej nie otrzyma, ani ty, ani Joey nie będziecie bezpieczni. Istnieją miejsca, w których możecie się schronić, gdzie się wami zaopiekują. Tam też Dave otrzyma pomoc, jakiej potrzebuje. Może zgodzisz się, żebym tu i ówdzie zadzwonił i zorientował się, co można zrobić? A potem ty i Joey sami pojedziecie i zobaczycie, jak tam jest. Co ty na to?

Palce Joanne nie ustawały w nerwowym ruchu.

- Ale co z Dave'em? Co będzie, jeśli się rozzłości i odrzuci pomoc? - Rozchyliła wargi i w jej oczach znów pojawił się błysk lęku. - Och, Boże, a jeśli on mnie zostawi?

Rand powściągnął odruch, by podejść i przytulić tę biedną, zrozpaczoną kobietę.

- To jest ryzyko, które musisz podjąć. Alternatywą jest utrata Joeya. To nie jest łatwy wybór, ale musisz się na coś zdecydować.

Czekał, modląc się w duchu, by Joanne podjęła właściwą decyzję. W końcu wstała z oczami pełnymi łez.

- Niech pan dzwoni, doktorze Coursey. Spakuję rzeczy swoje i Joeya.

Podróż do domu ze schroniska, w którym zatrzymali się Joey i jego matka, była najdłuższą drogą w życiu Cecile. Miała wrażenie, że za chwilę rozsypie się na milion kawałków. Nie potrafiła pozbyć się wspomnienia twarzy Joeya w chwili, gdy wyjeżdżali. Chłopiec stał w odrapanym holu schroniska, mocno ściskając matkę za rękę. Twarz miał opuchniętą i posiniaczoną, ale próbował chronić matkę jak dorosły mężczyzna.

A przecież był jeszcze dzieckiem. Cecile wiedziała, że Joey obraziłby się, gdyby go tak nazwała, ale to była prawda. Miał zaledwie dziesięć lat, ale był znacznie dojrzalszy, niżby na to wskazywał jego wiek. Cecile mocno zacisnęła dłoń na oparciu fotela. Nie, nie będzie płakać! W każdym razie jeszcze nie teraz. Obawiała się, że jeśli zacznie, to nie będzie potrafiła skończyć.

Westchnęła spazmatycznie, gdy samochód Randa zaparkował za jej dżipem. Wysiadła z samochodu i bez słowa pobiegła do drzwi domu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w samotności. Z oczami pełnymi łez nie zauważyła Randa i zderzyła się z nim.

- Cecile?

- Muszę iść do domu - wymamrotała. On jednak przytrzymał ją łagodnie.

- Nie, poczekaj, proszę. Podniosła głowę. W świetle ulicznej latarni Rand ujrzał twarz przepełnioną cierpieniem i szeroko otworzył ramiona. Cecile przylgnęła do niego ze szlochem.

- O mój Boże, Rand! Widziałeś jego twarz? Biedne dziecko! Jak można być tak podłym?

- Wiem, Cecile - powiedział cicho Rand, kołysząc ją w ramionach. - Wiem.

Po chwili Cecile odsunęła się od niego, ocierając oczy dłońmi.

- Chciałabym dostać tego drania w swoje ręce. Ja bym go... Rand znów przytulił ją do siebie.

- Cicho, cicho. Nie mów takich rzeczy.

- Kiedy ja naprawdę tak myślę - zawołała z gniewem.

- Wiem, Cecile. Ale zemsta w niczym nie pomoże Joeyowi. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Mam nadzieję, że jego matka znajdzie w sobie wystarczająco wiele odwagi i nie wycofa się.

- Jeśli wróci do tego drania, a on jeszcze raz tknie Joeya choćby palcem, to pożałuje, że się w ogóle urodził.

- Jestem pewien, że pożałuje! - uśmiechnął się Rand, wtulając twarz w jej włosy. - Słyszałem, że świetnie potrafisz przepędzać potwory.

Osiągnął cel, gdyż na ustach Cecile pojawił się blady uśmiech. Westchnęła, podniosła głowę i lekko dotknęła jego policzka.

- Joey mą szczęście, że trafił mu się taki przyjaciel jak ty. Rand poczuł ucisk w gardle. Powoli pochylił głowę i dotknął ustami jej ust. Cecile westchnęła, ale nie odsunęła twarzy.

- Kocham cię, Cecile - wymruczał Rand, obejmując ją mocniej. - Tak bardzo mi ciebie brakowało.

Cecile zesztywniała. To tylko słowa, powtarzała sobie w myślach, słowa, które ranią. Wysunęła się z ramion Randa, zakryła twarz rękami i pobiegła do domu.

- On nie gra uczciwie - stwierdziła Cecile, wyjmując Madison z przenośnej huśtawki i sadzając ją sobie na kolanach.

Malinda, która właśnie zmieniała pieluchę Lili, podniosła wzrok znad stolika do przewijania.

- Joey czy Rand?

- Rand, oczywiście. Czy ty w ogóle słuchasz, co ja mówię?

- Tak, tylko że przeskakujesz z tematu na temat i czasem nie mogę za tobą nadążyć. Więc dlaczego Rand nie gra uczciwie?

- Bo zachowuje się wobec mnie jak przyjaciel.

- O, tak, to bardzo nieuczciwe! - prychnęła Malinda.

- Nic nie rozumiesz. Wiedział, że byłam zdenerwowana z powodu Joeya, i wykorzystał mój stan.

- Może po prostu chciał cię pocieszyć.

- Może - powtórzyła Cecile z powątpiewaniem. - Ale przecież nie musiał mnie całować.

Malinda spojrzała na nią przez ramię.

- Pocałował cię?

- Pocałował.

- A ty jak zareagowałaś? Cecile przygryzła wargę. To nieomylny znak, że czuje się winna, pomyślała Malinda, tłumiąc uśmiech.

- Jestem pewna, że nie miał na myśli nic zdrożnego.

- Ale to nie wszystko! - wykrzyknęła Cecile. - On mnie doprowadza do szału! Niespodziewanie wpada w odwiedziny. Przynosi prezenty dla CeeCee. Nawet zabrał Gordy'ego na jakieś targi techniczne. Teraz Gordy chce być lekarzem, tak jak Rand!

- Co za koszmar - mruknęła Malinda.

- Owszem - rzuciła Cecile obronnie. - W końcu ten facet będzie ojcem. Powinien spędzać czas z matką swojego dziecka, a nie u mnie w domu.

Malinda potrząsnęła głową.

- Rand będzie ojcem niechcianego dziecka! Rany boskie! W końcu ten facet jest lekarzem, położnikiem! Jeśli ktokolwiek ma wiedzieć coś o metodach zapobiegania ciąży, to chyba przede wszystkim on! A poza tym Rand nie jest kobieciarzem i nic nie wspominał ani mnie, ani Jackowi, że w jego życiu jest jakaś kobieta.

- A czy powiedział wam, że sypia ze mną? - zapytała Cecile zaczepnie.

- Nie, ale...

- Więc sama widzisz! Malinda wydęła usta.

- Chciałam powiedzieć, że nie musiał nam o tym mówić, bo to było oczywiste. Poza tym wiem, że mu na tobie zależy.

Cecile zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu.

- Przyznaję, że on jest świetnym aktorem.

- To nie była żadna gra. Naprawdę mu na tobie zależy.

- A skąd ty możesz o tym wiedzieć?

- Wiem - odrzekła Malinda krótko. Cecile znów się zaśmiała z goryczą, łaskocząc małą Madison

w podbródek.

- Twoja mama sądzi, że jest bardzo bystra, ale tym razem okropnie się myli.

- Mogę wejść, czy to babskie zebranie? Obydwie kobiety spojrzały na stojącego w drzwiach Jacka.

Malinda wstała i podała mu Lilę.

- Owszem, to babskie zebranie, ale możesz wejść. Nadstawiła usta do pocałunku, a potem zapytała wprost:

- Czy znasz przyjaciółkę Randa o imieniu Amber?

- Boże, ona znów się pojawiła?! - wykrzyknął Jack i potrząsnął głową. - Owszem, znam ją, chociaż nie jestem z tego szczególnie dumny.

Cecile rzuciła przyjaciółce spojrzenie, które miało oznaczać: „a nie mówiłam", ta jednak nie spuszczała wzroku z twarzy męża.

- Amber była jednym z dzieci, które Baxterowie wzięli na wychowanie. Leniwa i zupełnie nieodpowiedzialna. Gdy się stamtąd wyprowadziłem, była nastolatką - opowiadał Jack. - Ciągle były z nią jakieś kłopoty. Jak nie w szkole, to z policją. Z jakiegoś powodu Rand się nad nią litował, a ona, możecie mi wierzyć albo nie, wykorzystywała to, jak tylko mogła. Ciągle się za nią ujmował, wyręczał ją w obowiązkach, pomagał jej w lekcjach, wstawiał się za nią u Baxterów. Gdyby nie Rand, Amber jeszcze przed ukończeniem szesnastu lat wylądowałaby w poprawczaku.

Cecile słuchała go, czując, że w jej gardle zaczyna się tworzyć wielka kula.

- Więc ona nie jest dziewczyną Randa? - zapytała Malinda cicho.

Jack wpatrzył się w żonę ze zdumieniem.

- Dziewczyną? - powtórzył i wybuchnął śmiechem. - Chyba raczej pijawką!

Cecile w końcu podniosła głowę. Malinda przypatrywała się jej, mrużąc powieki.

- No, a skąd ja mogłam o tym wiedzieć? - mruknęła niepewnie.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Przepraszam cię - powtórzyła Cecile po raz kolejny, wsłuchując się w brzmienie tych słów. Choć były szczere, pozostawiały po sobie gorzki smak. Przeprosiny nigdy nie przychodziły jej łatwo, a te były tym trudniejsze, że zaległe, a poza tym cała wina leżała po jej stronie.

Od czterech dni walczyła ze sobą. Obwiniała się o to, że nie zaufała Randowi i nie chciała słuchać jego wyjaśnień. Była głupia i uparta jak muł. Nic nowego, pomyślała ze smutkiem. Tym razem jednak ten głupi upór mógł ją kosztować zbyt wiele. Postanowiła, że zadzwoni do Randa i powie mu, jak jej przykro.

Wepchnęła ręczniki do suszarki i nacisnęła guzik. Urządzenie cicho zaszumiało. Za jej plecami rozległo się skamlenie.

- Poczekaj chwilę, Shaggy - skrzywiła się Cecile. Choć starała się nie okazywać swych uczuć do tego psa, pokochała go niemal równie wielką miłością jak CeeCee. Podrapała zwierzę za uszami i wypuściła na dwór. Shaggy z trudem przecisnął się przez uchylone drzwi. Z dnia na dzień stawał się coraz grubszy. Cecile pomyślała, że trzeba mu będzie ograniczyć racje żywnościowe. Robił się gruby jak beczka!

Z pokoju chłopców dochodziły odgłosy gry nintendo. Cecile przemknęła się do swojej sypialni. Nie chciała, by dzieci słyszały jej rozmowę z Randem. Drżącymi dłońmi podniosła słuchawkę i wystukała jego numer domowy. Po trzech sygnałach odezwał się głos z taśmy:

- Dzień dobry. Tu dom doktora Randa Courseya. Nie mogę w tej chwili podejść do telefonu, ale proszę zostawić wiadomość. Jeśli to coś pilnego, proszę zadzwonić pod numer 555 - 2875.

Cecile westchnęła ciężko. Kusiło ją, by stchórzyć i nagrać przeprosiny na sekretarce, odłożyła jednak słuchawkę. Rand zasługiwał na szczerą rozmowę. Przygryzła wargę, zastanawiając się, czy powinna mu przesłać wiadomość przez pager, ale po chwili potrząsnęła głową. Nie, ten numer był zarezerwowany dla pilnych spraw.

Zadzwoni później. Miała zamiar próbować do skutku, nawet do późna w nocy. Oby tylko żaden poród nie zatrzymał Randa w szpitalu do rana.

Zgarnęła z podłogi stertę brudnych ubrań i poszła w stronę drzwi, zatrzymała się jednak, gdy usłyszała jakiś hałas na zewnątrz. Wsłuchała się uważniej: było to skamlenie psa.

- Ten cholerny pies - mruknęła z irytacją. Zapewne CeeCee znów nakarmiła go batonikami. Otworzyła przeszklone drzwi i wyjrzała na patio.

- Shaggy? - zawołała, rozglądając się dokoła. Psa nie było nigdzie widać. Cecile zacisnęła usta na widok rozsypanej na posadzce ziemi.

- Jeśli to zwierzę uważa, że pozwolę mu wykopać wszystkie kwiaty, to bardzo się myli - mruknęła, rozgarniając gałęzie krzewów. Shaggy leżał w zagłębieniu wygrzebanym w ziemi i ciężko dyszał.

- Wyłaź stąd - nakazała ostro Cecile, pies jednak nie poruszył się. Chwyciła za obrożę, chcąc go wyciągnąć z zarośli, stanęła jednak jak wryta, gdy Shaggy warknął nieprzyjaźnie, obnażając wszystkie zęby. Po chwili znów ostrożnie zajrzała między gałęzie. To, co zobaczyła, sprawiło, że oniemiała.

- O mój Boże - szepnęła zszokowana i jeszcze bardziej rozsunęła gałęzie, by lepiej widzieć szczeniaka, który właśnie wydostawał się na świat. - A myśmy przez cały czas myśleli, że jesteś chłopcem!

Z pobliskiej grządki dobiegł jakiś pisk. Cecile znieruchomiała, nasłuchując uważnie. Gdy dźwięk się powtórzył, rozgarnęła gałęzie sąsiedniego krzewu. Zobaczyła tam drugie zagłębienie, a w nim malutki kłębek, z wierzchu przysypany ziemią.

- Boże! - zawołała znów i zerwała się na nogi. - Ten głupi pies zagrzebuje swoje dzieci!

Pobiegła do domu i przyniosła kilka ręczników. Położyła szczeniaka na jednym z nich i delikatnie otrzepała go z ziemi. Po chwili znów usłyszała jakiś dźwięk. Shaggy stała na skraju patio, gorączkowo zagrzebując coś w miejscu, gdzie przed chwilą leżała.

- Przestań, Shaggy! - wykrzyknęła Cecile z przerażeniem. - Dent! Gordy! Chodźcie tu natychmiast!

Przycisnęła ręcznik ze szczeniakiem do piersi, a drugą ręką mocno pochwyciła psa za obrożę, ignorując jego warczenie. Z domu wybiegła CeeCee.

- Co się stało, mamo?

- Shaggy właśnie rodzi szczeniaki. Niech Dent zadzwoni po doktora.

Mała szeroko otworzyła oczy.

- Naprawdę? Gdzie one są? Cecile pochwyciła córkę za ramię.

- Słuchaj mnie uważnie i zrób to, co ci każę. Idź do Denta i powiedz mu, żeby zadzwonił po lekarza, a gdy się z nim połączy, niech mi przyniesie słuchawkę.

CeeCee tyłem wycofała się do domu, nie spuszczając wzroku z psa. Po chwili Cecile usłyszała jej wołanie:

- Dent! Gordy! Chodźcie tutaj! Shaggy rodzi dzieci! Po chwili obaj chłopcy wybiegli z domu. Cecile podała Gordy'emu zawiniętego w ręcznik szczeniaka.

- Trzymaj. Nie rozwijaj go, żeby się nie przeziębił - rzuciła i na kolanach podpełzła do drugiego zagłębienia.

- Gdzie telefon? - zapytała z niepokojem.

- CeeCee zaraz przyniesie. Walcząc z lękiem, Cecile delikatnie rozgarnęła grudki ziemi i zawinęła drugiego szczeniaka w ręcznik, który podał jej Dent. Sprawdziła, czy szczeniak oddycha, i rozejrzała się za Shaggy. Pies znów zniknął, Tym razem skamlenie dochodziło z samego środka gęstej kępy krzewów.

W tej chwili na patio wpadła CeeCee i podsunęła matce telefon pod nos.

- Masz, mamo!

Cecile podała jej drugiego szczeniaka i wzięła do ręki słuchawkę.

- Doktorze, potrzebuję pomocy. Nasz pies rodzi szczeniaki.

- Shaggy? Na dźwięk głosu Randa Cecile szeroko otworzyła usta ze zdumienia i zakryła mikrofon ręką.

- Przecież kazałam ci zadzwonić do weterynarza - syknęła do CeeCee.

- Powiedziałaś, że mam zadzwonić do doktora! Cecile wzniosła oczy ku niebu.

- Cecile? Jesteś tam? - odezwał się Rand.

- Jestem - westchnęła.

- Masz jakiś problem?

- Tak - zaszlochała, bliska histerii. - Shaggy rodzi szczeniaki i od razu zagrzebuje je w ziemi.

- Musisz ją jakoś uspokoić.

- Ja mam ją uspokajać? - wykrzyknęła Cecile. - A kto mnie uspokoi? Mam tylko dwie ręce i nie nadążam z ich wygrzebywaniem!

- Zabierz ją do garażu. Nie uda jej się wygrzebać dziury w betonie.

Cecile spojrzała na psa, który właśnie wypełzał spod krzaków.

- Dobrze. A potem co mam robić?

- Przyjadę do siebie, gdy tylko będę mógł.

- Nie musisz... - zaczęła mówić Cecile, ale Rand już odłożył słuchawkę. Jęknęła i rzuciła telefon na patio.

- Dobrze, dzieci - powiedziała z westchnieniem. - Oto plan działania. Gordy, ty i CeeCee otwórzcie garaż i zabierzcie ze sobą szczeniaki. Dent, ty musisz mi pomóc zaciągnąć Shaggy do garażu.

Wyraz twarzy jej najstarszego syna świadczył o tym, że taki podział pracy zupełnie mu nie odpowiada.

- Chodź, Shaggy. Dobry piesek - powiedziała Cecile łagodnie. - Chodź tu, mała. Zrobimy ci wygodne posłanie.

Potrzebowali jednak dobrych dziesięciu minut, by zaciągnąć opierającą się sukę do garażu. Gdy ta sztuka wreszcie się udała, Cecile zamknęła drzwi i szybko ułożyła posłanie ze starych poduszek i koców. Shaggy obeszła je dokoła i obwąchała, nie przestając skamleć. Ledwie Cecile skończyła układać koce, suka weszła na nie i zaczęła rodzić trzeciego szczeniaka.

Cała czwórka w milczeniu stała obok i przyglądała się temu szeroko otwartymi oczami. Cecile uznała, że to równie dobra metoda edukacji seksualnej dzieci jak każda inna. W krótkim czasie na świat przyszły jeszcze dwa szczeniaki.

- Jak się czuje matka? Cecile obróciła się i tuż za sobą ujrzała Randa. Tak była pochłonięta obserwowaniem porodu, że nie usłyszała, jak wchodził. Jak zwykle, jego widok podtrzymał ją na duchu.

- Już mi lepiej, dziękuję - odrzekła.

- Miałem na myśli Shaggy - zaśmiał się Rand. Cecile zarumieniła się.

- Ona chyba też czuje się lepiej. W każdym razie tak mi się wydaje. Do tej pory urodziła cztery małe. Po czym można poznać, że to już koniec?

- Nie mam pojęcia - uśmiechnął się Rand. Zrzucił kurtkę, powiesił ją na kosiarce do trawy i podwinął rękawy koszuli. - Przyjrzyjmy się temu bliżej.

Ku zdumieniu Cecile poród trwał jeszcze dwie godziny. Gdy dzieci dowiedziały się, że nie będą mogły od razu bawić się ze szczeniakami, znudziły się patrzeniem i wróciły do gry nintendo.

Rand pozostał przy Cecile. Wyglądał jak uosobienie spokoju. Cecile miała mu to za złe. Ona sama była kompletnie roztrzęsiona, i to bynajmniej nie z winy Shaggy. Teraz, gdy Rand tu był i miała okazję go przeprosić, słowa zamierały jej w gardle.

- Przepraszam cię - wykrztusiła w końcu, przysuwając jednego ze szczeniaków do brzucha matki.

Rand przyjrzał się jej, przechylając głowę na bok.

- Co takiego?

- Powiedziałam, że cię przepraszam - powtórzyła ponuro, wtykając dłonie między kolana.

Rand zmarszczył czoło.

- Zapewniam cię, że przyjazd tutaj nie sprawił mi żadnego kłopotu.

Cecile jęknęła w duchu. Zmuszał ją, żeby powiedziała wszystko głośno i wyraźnie.

- Nie przepraszam za to, że dzieci do ciebie zadzwoniły, tylko... no wiesz, za co. Za Amber, za to, że ci nie uwierzyłam.

- Aha.

- No właśnie. Jack wszystko mi opowiedział. Rand czekał w milczeniu, patrząc na nią.

- Powiedział, że to twoja przybrana siostra, która wykorzystuje twoje dobre serce.

Rand w dalszym ciągu się nie odzywał. Cecile skrzywiła się boleśnie.

- Nie masz zamiaru nic powiedzieć?

- Na przykład: co?

- Na przykład: no przecież ci mówiłem, albo: nie ma sprawy, Cecile, nic dziwnego, że wysnułaś niewłaściwe wnioski.

- Nie, wydaje mi się, że żadne z tych stwierdzeń nie jest tu odpowiednie - mruknął Rand. Shaggy zaskamlała. Położył rękę na jej łbie. Suka polizała jego palce. Cecile naraz zapragnęła zrobić to samo, choć była to niedorzeczna myśl.

- Chyba to już koniec porodu - rzekł Rand spokojnie, oglądając Shaggy. - Zdaje się, że zaraz wydali łożysko.

Cecile odwróciła wzrok. Zadowolona była, że dzieci już sobie poszły i nie widziały tej części porodu. To nie był przyjemny widok.

Shaggy nieźle radziła sobie bez niczyjej pomocy. Cecile wstała i odgarnęła włosy z twarzy.

- Chodźmy do domu. Zrobię jakieś kanapki.

- Zapraszasz mnie? - zapytał Rand, sięgając po kurtkę. Cecile ze zdziwieniem zmarszczyła brwi.

- Oczywiście, a dlaczego nie?

- Po prostu jestem tym zdziwiony. - Wzruszył ramionami. - Ostatnio nie przyjmowałaś mnie zbyt serdecznie.

- Przecież nie wiedziałam... - odrzekła Cecile ze skrępowaniem, patrząc na swoje buty. - Ale teraz, gdy już wiem, kim jest Amber i że to dziecko nie jest twoje... Przysunęła się do niego i otarła piersiami o jego tors. - To stawia wszystko w innym świetle.

- Naprawdę?

W głosie Randa słychać było stłumiony gniew. Cecile podniosła wzrok na jego twarz.

- Oczywiście - odrzekła, powstrzymując lęk. - Skoro już to małe nieporozumienie zostało wyjaśnione, to myślałam, że...

W oczach Randa zabłysnął jawny gniew.

- Myślałaś, że co? Że mnie przeprosisz i znów będzie tak jak przedtem? Że znów będziemy kochankami? Bo nimi przecież byliśmy, niczym więcej. Ale co się stanie następnym razem, Cecile? Co będzie, jeśli jakaś inna kobieta zostawi mi wiadomość albo obejmie mnie na przywitanie? Czy wtedy znów będziemy przez to wszystko przechodzić? Czy będziesz potrafiła mi uwierzyć, jeśli ci powiem, że to tylko znajoma?

Cecile patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, niezdolna się poruszyć ani odpowiedzieć na jego oskarżenia. Rand odwrócił się gwałtownie.

- Mniejsza o to - mruknął.

Cecile kopniakiem zrzuciła z siebie kołdrę i usiadła, opierając dłonie na kolanach.

- Co za tupet! - mruknęła, patrząc na ścianę. - Przecież go przeprosiłam. Czego on jeszcze chce?

Tańczące na ścianie cienie nie dały jej jednak żądnej odpowiedzi. Cecile zmarszczyła brwi i w myślach jeszcze raz odtworzyła całą rozmowę, słowo po słowie, próbując dojść, co Randa tak rozzłościło.

W końcu, zrezygnowana, zeszła z łóżka, nałożyła szorty i boso poszła do pokoju Dentona.

- Dent? - powiedziała, potrząsając go za ramię. Chłopiec przewrócił się na bok i przetarł oczy.

- Co się stało, mamo? - zapytał zaspanym głosem.

- Nic - odrzekła Cecile, splatając nerwowo palce. - Muszę... mam pewną sprawę do załatwienia i zostawiam ci dom pod opieką.

Dent spojrzał w okno.

- Która to godzina?

- Parę minut po trzeciej. Dent gwałtownie usiadł na łóżku.

- Masz sprawę do załatwienia o trzeciej nad ranem? Jezu! Mamo, czyś ty zwariowała?

- Nie. Posłuchaj, na lodówce zostawię kartkę z numerem, pod którym będziesz mógł mnie znaleźć. - Cecile zauważyła, że chłopiec ma zamknięte oczy. - Mam nadzieję, że nie śpisz?

- Nie, nie śpię - wymamrotał, naciągając poduszkę na głowę.

- Zadzwonisz, gdybyś mnie potrzebował?

- Tak, zadzwonię. Cecile na wszelki wypadek podniosła róg poduszki.

- A gdzie zostawiam numer?

- Na lodówce - odrzekł Dent stłumionym głosem. Cecile puściła poduszkę i wyszła. Dent odczekał chwilę, a gdy usłyszał odgłos zamykanych drzwi wejściowych i ruszającego dżipa, wyskoczył z łóżka i poszedł do kuchni. W świetle żarówki palącej się na werandzie przeczytał kartkę na lodówce: „Jestem u Randa, 555 - 7869. Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebował; Mama".

- Cholera jasna! - zaklął Dent i uderzył pięścią w kartkę, po czym rozejrzał się szybko, sprawdzając, czy nikt nie słyszał. - Cholera - powtórzył szeptem i otworzył lodówkę. Skoro i tak nie spał, a w dodatku jego życie legło w gruzach, to mógł przynajmniej coś przekąsić.

- Powiem mamie. Dent z wrażenia uderzył głową w drzwi lodówki. Odwrócił się z ponurym grymasem na twarzy.

- Co ty tu robisz, CeeCee?

- Usłyszałam hałas. Powiem mamie - powtórzyła mała, unosząc wysoko głowę.

- Co powiesz?

- Że przeklinasz.

- To co z tego? Ty też byś klęła, gdybyś straciła swoją najcenniejszą rzecz.

CeeCee z dezaprobatą wydęła usta.

- Znowu się o coś założyłeś z Gordym?

- Mhm - mruknął Dent niechętnie.

- O co tym razem?

- O to, czy mama i Rand pogodzą się jeszcze w tym tygodniu. Ja postawiłem kolekcję kart baseballowych, a on mikroskop.

CeeCee szeroko otworzyła oczy,

- Pogodzili się?

- Mama jest teraz u Randa - odrzekł Dent, wskazując na kartkę.

Na twarzy małej pojawił się szeroki uśmiech.

- Naprawdę?

- Tak. A to znaczy, że przegrałem zakład - mruknął Dent. Wetknął głowę do lodówki i wyjął stamtąd talerz z pizzą.

- Mogliby chyba poczekać do końca tygodnia, nie? Mam nadzieję, że on ją wyrzuci za drzwi - dodał, niosąc talerz do stołu.

- Myślałam, że lubisz Randa? - zdziwiła się dziewczynka.

- Lubię go - odpowiedział Dent z ustami pełnymi pizzy.

- Jest całkiem fajny.

- To dlaczego chciałbyś, żeby wyrzucił mamę z domu?

- Bo gdyby to zrobił, to Gordy nigdy by się nie dowiedział, że mama do niego pojechała - wyjaśnił Dent, spoglądając na siostrę ostrzegawczo - i może wygrałbym ten zakład.

Usta dziewczynki zadrżały.

- Ale ja chcę, żeby oni się pogodzili. Lubię Randa.

- Nie martw się - rzekł Dent, podsuwając jej talerz. - Pogodzą się. Świetnie do siebie pasują.

CeeCee wzięła kawałek pizzy, zlizała z niej sos pomidorowy i powoli skinęła głową.

- Ale i tak powiem mamie - uśmiechnęła się, patrząc na brata spod rzęs.

Dzwonek do drzwi o wpół do czwartej nad ranem z pewnością obudziłby Randa, ale on akurat tej nocy i tak nie spał. Po porodzie Shaggy i frustrującej rozmowie z Cecile wrócił do domu, wziął prysznic, wczołgał się do łóżka i czekał na sen.

Sen jednak nie nadszedł.

Dzwonek terkotał uporczywie. Rand w końcu poszedł do drzwi, niejasno podejrzewając, kogo za nimi zobaczy. Na widok Cecile na jego twarzy pojawił się uśmiech, który jednak przeszedł w bolesny grymas, gdy jej pięść trafiła go w żołądek.

- No dobra, Coursey - mruknęła Cecile, przeciskając się obok niego do środka. Zatrzasnęła drzwi i oparła ręce na biodrach. - Czego chcesz? Mam się pokajać? Czy poczujesz się lepiej, jeśli padnę przed tobą na kolana? - Wzięła głęboki oddech i obróciła się na pięcie. - No dobrze! Przepraszam! Jest mi cholernie przykro, że ci nie uwierzyłam, i jeszcze bardziej przykro, że nie chciałam słuchać twoich wyjaśnień.

Rand wyprostował się powoli, przyciskając dłoń do brzucha. Nastawił się na uniknięcie kolejnego ciosu, ale ku jego zdumieniu Cecile rzuciła się na kolana i złożyła ręce jak do modlitwy.

- Błagam cię o wybaczenie. Wystarczy już? Jesteś szczęśliwy? O to ci chodziło?

Rand spojrzał na nią chłodno.

- Nie, nie o to mi chodziło. Spod powieki Cecile wymknęła się łza.

- W takim razie chyba winna ci jestem inne przeprosiny.

- A za co chcesz tym razem przeprosić?

- Za to, że zrobiłam z siebie idiotkę - odparła, ocierając dłonią łzy z policzka. Twarz miała pogrążoną w mroku, Rand dostrzegał jedynie zarys jej sylwetki.

Powoli podniosła się z kolan i stanęła tuż przed nim.

- W takim razie chyba lepiej wrócę do domu - powiedziała cicho, powstrzymując płacz. Po chwili wyciągnęła do niego rękę. - Pozostaniemy przyjaciółmi? Zgadzasz się?

Wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź, Rand jednak nie śpieszył się z podaniem jej dłoni.

- Nie na twoich warunkach - rzekł w końcu.

Cecile sądziła, że Rand nie może jej zranić już bardziej niż dotychczas, teraz jednak cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz.

- Jak to?

- Nie rozumiesz, prawda? - zapytał Rand i wyszedł z cienia w blask księżyca. Ich oczy spotkały się. - Kocham cię. Chyba cię pokochałem już podczas pierwszego spotkania. Ale nie zdecyduję się na to, by spędzić życie z kobietą, która mi nie ufa.

Cecile poczuła przypływ nadziei. Może jeszcze nie wszystko było stracone.

- Ale ja ci ufam, Rand - rzekła z podnieceniem. - Nie słuchałeś, co mówię? Powiedziałam przecież, że przepraszam za to, iż źle cię oceniłam. Nie masz pojęcia, jak podle się czułam, gdy Jack opowiedział mi o Amber. Ja...

Rand potrząsnął nią tak mocno, że Cecile zachwiała się.

- Czy ty słyszysz, co mówisz? Owszem, wybaczyłaś mi, ale dopiero wtedy, gdy Jack potwierdził, że Amber nie jest moją dziewczyną. Nie chcę od ciebie miłości, jeśli masz zamiar dawać ją dopiero po sprawdzeniu wszystkich faktów. Nie rozumiesz tego, Cecile? Pragnę, żebyś mnie kochała bezwarunkowo.

Cecile wpatrywała się w niego z przerażeniem.

- Kocham cię, Rand - szepnęła z nadzieją, że to wystarczy.

- A ja kocham ciebie. Przymknęła oczy i westchnęła głęboko. To były słowa, które

pragnęła usłyszeć, czegoś w nich jednak brakowało. W tym wyznaniu nie było żadnych emocji. Rand chciał wszystkiego albo niczego, ona zaś nie była pewna, czy potrafi dać mu wszystko.

- Chodzi o Dentona, prawda? - zapytał. - To przez to, co on ci zrobił?

Cecile zacisnęła mocniej powieki, walcząc z zalewem emocji, i powoli skinęła głową. Rand wziął ją w ramiona.

- Cecile, nie jestem Dentonem - szepnął, przyciskając usta do jej włosów. - Nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby cię zranić.

Cecile cofnęła się o krok. Rand zasługiwał na szczerość.

- Chcę ci wierzyć, Rand. Z całego serca chciałabym ci uwierzyć. Ale kiedyś już słyszałam to wszystko od Dentona. Za każdym razem, gdy mnie oszukiwał, a ja go na tym przyłapywałam, przysięgał, że to się nigdy nie powtórzy i że nigdy więcej mnie nie skrzywdzi. Wiem, że ty jesteś dobrym człowiekiem. Mówi mi to serce. Ale potem włącza się rozsądek i... I zaczynam reagować po staremu. Tak jak przy Dentonie.

- Cecile...

- Pozwól mi skończyć - poprosiła, kładąc dłoń na jego piersi. - Chciałabym ci obiecać, że nigdy nie będę wątpić w twoje słowa i dam ci swoje bezwarunkowe zaufanie. Ale to by nie było uczciwe, a nie zasługujesz na kłamstwa. - Ujęła jego dłoń w obie swoje i mocno uścisnęła. - Ale mogę ci obiecać coś innego: że za każdym razem, gdy będę miała jakieś wątpliwości albo pytania, przyjdę z nimi do ciebie i będę słuchała tego, co mi powiesz.

Wstrzymała oddech i czekała na jego reakcję. Twarz Randa jednak nie wyrażała żadnych uczuć.

- Czy to są oświadczyny? Cecile wybuchnęła nerwowym śmiechem.

- Nie wiem! Może. A jeśli tak? Rand niespodziewanie wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.

- Jeśli tak, to je przyjmuję. Ale najpierw musimy ustalić kilka spraw.

Cecile otoczyła jego szyję ramionami.

- Och, tak? - mruknęła nieśmiało. - A co takiego chciałby pan ustalić, doktorze Coursey?

Rand spojrzał na nią groźnie.

- Najpierw rzeczy oczywiste - rzekł, niosąc ją przez hol. - Po pierwsze, mam na imię Rand. Nie: doktor, nie Coursey... po prostu Rand. - Otworzył kopniakiem drzwi sypialni. - I ja się zajmę gotowaniem. - Położył ją na łóżku i pochylił się nad nią. - Przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejną kucharką.

- Czuję się zdruzgotana.

- Słusznie - rzekł Rand ze zmarszczonym czołem. - I od tej pory to ja będę ustalał zasady. - Cecile otworzyła usta z zamiarem sprzeciwu, zaraz je jednak zamknęła, gdy Rand groźnie zmarszczył brwi. - Jeśli zechcę cię adorować, to będę to robił. A jeśli przyjdzie mi ochota powtarzać ci codziennie, że cię kocham, to również będę tak robił! Zrozumiano?

- Tak, proszę pana - zaśmiała się Cecile.

- I chcę mieć dzieci - ciągnął Rand. - Całe mnóstwo dzieci. Śmiech zamarł Cecile w gardle.

- Naprawdę chcesz?

- Naprawdę.

- Ale myślałam... Rand zamknął jej usta pocałunkiem.

- Cecile, proszę cię, nie myśl! Za każdym razem, gdy zaczynasz myśleć, pojawiają się jakieś kłopoty. Po prostu czuj.

Cecile oparła ręce na jego piersiach.

- Jak chcesz, doktorze... to znaczy, Rand. Nie spuszczając wzroku z jego twarzy, powiodła dłońmi

w dół, aż natrafiła na gumkę spodenek. Jednym szarpnięciem ściągnęła je i wsunęła palce między jego uda.


- Rand - szepnęła mu do ucha, nie potrafiąc się oprzeć pokusie - czuję, że...

Rand znów przykrył jej usta swoimi.

- Po prostu pocałuj mnie, Cecile. Całuj mnie i nie zawracaj sobie głowy niczym więcej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
D417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
Moreland Peggy Milosc i medycyna
GRD0799 Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny miłości
GR702 Moreland Peggy Rodzina Tannerów 03 W pogoni za marzeniem
Miłość, medycyna i cuda ?rnie S Siese
Siegel?rnie S Miłość, medycyna i cuda
423 Moreland Peggy Anioł w za dużej sukience
0796 Moreland Peggy Dziedzictwo
0692 Moreland Peggy Dom dla Laury
Moreland Peggy Dziedzictwo
GRD0796 Moreland Peggy Dziedzictwo

więcej podobnych podstron