background image

 
 
 
 
 
 

PEGGY MORELAND 

 

 

Mi

łość i medycyna   

 

 
 
 

Tytu

ł oryginału: The Baby Doctor 

background image

ROZDZIA

Ł PIERWSZY 

Cecile dzielnie 

ściskała  Malindę  za  rękę,  choć  tak 

naprawdę miała ochotę uciec ze szpitala. 

 -  Oddychaj, nie przyj teraz!  -  nakaza

ła  surowo,  tłumiąc 

zdenerwowanie. 

Malinda opad

ła do tyłu, wspierając się na łokciach. 

 -  Sama oddychaj!  -  sapn

ęła,  usiłując  wyrwać  dłoń  z 

uścisku Cecile. - Ja wolę przeć. 

Zgrzytn

ęła zębami i znów pochyliła się do przodu. Cecile 

otarła  pot  z  czoła,  z  braku  wolnej  ręki  używając  do  tego 

łokcia.  Miała  troje  dzieci,  ale  żaden  z  jej  porodów  nie 

przebiegał w takim tempie. Siedziała tu od dwóch godzin i nie 

była  pewna,  jak  długo  jeszcze  wytrzyma.  Malinda  była  jej 

najlepszą  przyjaciółką  i  nikt,  może  oprócz  Jacka,  nie  kochał 

jej bardziej niż Cecile. 

Gdzie w

łaściwie  podziewa  się  Jack  Brannan?  To  on 

powinien tu być, a nie ja, pomyślała Cecile ze złością. Otarła 

przyjaciółce pot z czoła, pragnąc choćby w ten sposób ulżyć 

jej  w  cierpieniu.  Twarz  Malindy  ściągnęła  się  i 

poczerwieniała. 

 - Nie przyj! Oddychaj! - wykrzykn

ęła Cecile histerycznie. 

 - Nienawidz

ę cię - warknęła Melinda. 

 -  Prosz

ę  cię  bardzo  -  odcięła  się  Cecile  równie 

nieuprzejmym  tonem.  Dopóki  Melinda  mówiła,  nie  parła, 

tylko  oddychała.  O  to  właśnie  chodziło.  -  Możesz  mnie 

nienawidzić, nie mam nic przeciwko temu. Chociaż właściwie 

powinnaś nienawidzić Jacka. To przez niego się tu znalazłaś. 

Korzystaj

ąc  z  tego,  że  udało  jej  się  odwrócić  uwagę 

Malindy,  położyła  ręce  na  jej  brzuchu,  sprawdzając  siłę 

skurczów.  Gdzie  się  podziewa  lekarz?  myślała  w  popłochu. 

Na litość boską, przecież ta kobieta rodzi! 

background image

Fala skurcz

ów  powoli  opadła.  Cecile  cofnęła  dłoń. 

Wyczerpana  Malinda  znów  osunęła  się  na  poduszkę  i 

wpatrzyła w sufit. Naraz zaśmiała się lekko. 

 - Co ci

ę tak bawi? - prychnęła Cecile z irytacją. 

 -  Ty  -  u

śmiechnęła  się  Malinda,  odgarniając  z  czoła 

wilgotne  włosy.  -  Wyglądasz  okropnie.  Jesteś  cała 

roztrzęsiona. 

Cecile wiedzia

ła, że teraz przez kilka minut będzie spokój. 

Puściła dłoń przyjaciółki i usiadła na krześle obok łóżka. 

 -  Tak wygl

ąda  ludzka  wdzięczność  -  wymamrotała, 

wyciągając przed siebie nogi. 

 - Ale

ż jestem ci wdzięczna. 

 -  Mhm  -  mrukn

ęła  Cecile,  nie  odrywając  wzroku  od 

zamkniętych  drzwi.  Gdzie  się  podział  cały  personel  tego 

szpitala?  Przecież  powinni  być  tutaj,  biegać  dokoła  łóżka  i 
dokon

ywać cudów! 

 - Nie krzyw si

ę tak, Cecile, bo zrobią ci się zmarszczki. 

Te s

łowa,  zważywszy  na  sytuację,  były  zupełnie 

niedorzeczne,  a  poza  tym  brzmiały  tak,  jakby  wyszły  z  ust 

ciotki Hattie. Cecile wbrew sobie musiała się roześmiać. 

 - Bo

że, mówisz jak twoja ciotka Hattie. 

 - Mog

ło być gorzej. 

 -  Mo

żliwe - mruknęła Cecile, myśląc o Agacie Prim. Jej 

zdaniem ta staroświecka stara panna miała tylko jedną zaletę, 

a mianowicie, to ona wychowała Malindę. 

Cecile i Malinda przyja

źniły się od czasu, gdy obie miały 

p

o  dwanaście  lat.  Malinda  i  jej  ciotka  przeprowadziły  się 

wówczas  w  sąsiedztwo  Cecile  i  dziewczynki,  choć  zupełnie 

różne  od  siebie,  szybko  stały  się  nierozłączne.  Cecile 

uśmiechnęła  się  lekko,  przypominając  sobie  ich  pierwsze 

spotkanie. Siedziała skryta między gałęziami wielkiego wiązu, 

który rósł między domem jej rodziców a domem Hattie Prim. 

Malinda wyszła przez tylne drzwi, ubrana w białą sukienkę z 

background image

koronkową  lamówką,  białe  skarpetki  i  białe  lakierki.  Cecile 

miała  na  sobie  zwykły  letni  strój  -  odziedziczone po bracie 

dżinsy  z  obciętymi  nogawkami,  wyciągniętą  koszulkę  i  bose 

stopy.  Kontrast  nie  mógł  być  większy.  Pomimo  tego  ich 

przyjaźń,  zawarta  owego  dnia,  przetrwała  dwadzieścia  lat,  a 

od sześciu prowadziły wspólnie sklep z ubrankami dla dzieci. 
Malinda by

ła  druhną  na  ślubie  Cecile  i  matką  chrzestną  jej 

trojga dzieci. Teraz nadeszła kolej Cecile, by się odwdzięczyć. 

Przed  półtora  roku  była  druhną  na  ślubie  Malindy,  a  dziś 

asystowała przy narodzinach jej pierwszego dziecka, którego 

miała również trzymać do chrztu. - Oj, oj - jęknęła Malinda i 

Cecile natychmiast poderwała się z krzesła. 

 -  Znowu skurcz? Malinda skin

ęła  głową,  mocno 

przygryzając  dolną  wargę.  Po  jej policzku potoczyła  się  łza. 

Cecile zerknęła na zegarek. Dwie minuty! Boże drogi, gdzie 
ten lekarz? 

 - Oddychaj - powtarza

ła gorączkowo, odgarniając włosy z 

twarzy  przyjaciółki.  -  Otwórz  oczy  i  skup  na  czymś  wzrok. 

Nie walcz z bólem, współpracuj z nim. 

Spod powieki Malindy wymkn

ęła się jeszcze jedna łza, ale 

dziewczyna  dzielnie  otworzyła  oczy  i  skupiła  wzrok na 

suficie. Jej oddech powoli się wyrównał. 

Drzwi za plecami Cecile otworzy

ły  się  cicho.  Obejrzała 

się przez ramię i zobaczyła mężczyznę w zielonym fartuchu, 

który  podszedł  do  łóżka  od  drugiej  strony  i  otoczył  palcami 
przegub Malindy. 

 -  Jak tam nasza pacjentka?  -  zapyta

ł  pogodnie.  Malinda 

otworzyła usta, ale wydobył się z nich tylko przeciągły jęk. 

 -  Oddychaj, Malindo, oddychaj!  -  upomnia

ła  ją  Cecile, 

obrzucając  lekarza  wrogim  spojrzeniem.  On  jednak  nie 

zwracał  na  nią  uwagi.  Patrzył  na  zegarek;  widziała  tylko 

czubek  jego  głowy  pokryty  gęstymi,  jasnobrązowymi 

włosami. Wyglądał na playboya. Krótko przystrzyżone włosy, 

background image

wypielęgnowane  dłonie.  Pod  paskiem  zegarka  widać  było 

skrawek jaśniejszej skóry. Cecile ciekawa była, gdzie się tak 

opalił.  Może  na  korcie tenisowym albo na polu golfowym? 

Przecież  to  właśnie  tam  lekarze  spędzali  wolny  czas,  a  w 

każdym razie tak brzmiała wersja oficjalna, podawana żonom. 

Patrzy

ła ze złością, jak lekarz bada puls Malindy i notuje 

coś na karcie szpitalnej. W końcu podniósł głowę i napotkał 

jej  wzrok.  Zdaniem  Cecile,  poruszał  się  wolno  jak  żółw  i 

wziąwszy  pod  uwagę  sytuację,  wydawał  się  stanowczo  zbyt 
zrelaksowany. 

Cecile przez ca

łe życie starała się chronić Melindę, która 

była  od  niej  słabsza  i  delikatniejsza.  W  dzieciństwie 

niejednokrotnie wdawała się w bójki w obronie przyjaciółki i 

teraz  również  poczuła,  że  jeśli  lekarz  nie  zrobi  czegoś,  by 

ulżyć cierpieniu Malindy, to za chwilę da mu w szczękę. 

 - Czy pani nale

ży do rodziny? - zapytał lekarz, odkładając 

kartę na miejsce. 

 - Nie, ale... 
 - W takim razie b

ędzie pani musiała wyjść z sali na czas 

badania. 

 -  Ale ja... Malinda zacisn

ęła  palce  na  dłoni  Cecile.  Jej 

twarz  ściągnęła  się  z  bólu.  Cecile  bez  namysłu  pochyliła  się 

nad łóżkiem i szarpnęła poły zielonego lekarskiego fartucha. 

 -  Niech jej pan co

ś  natychmiast  da!  -  syknęła  przez 

zaciśnięte zęby. - Bo jak nie, to... 

 -  To co?  -  zapyta

ł lekarz spokojnie, choć w jego oczach 

widać było narastającą złość. 

 -  To... to...  -  zaci

ęła  się  Cecile,  szukając  w  myślach 

najodpowiedniejsz

ej  groźby,  ale  Malinda  pociągnęła  ją  za 

rękę. 

 - Cecile, wszystko w porz

ądku. Idź, napij się kawy. Mnie 

się nic nie stanie. 

 - Jeste

ś pewna? - zapytała Cecile niechętnie. 

background image

 - Oczywi

ście, że tak. 

Cecile podnios

ła  się  powoli  i  wytarła  wilgotne  dłonie  o 

spódni

cę. 

 -  B

ędę  na  korytarzu  -  zapewniła  przyjaciółkę.  Malinda 

przymknęła  oczy  i  powoli  skinęła  głową.  -  Gdybyś  mnie 

potrzebowała, zawołaj, a natychmiast tu wrócę! 

Lekarz uni

ósł brwi i obdarzył ją wyniosłym spojrzeniem, 

które  Cecile  dobrze  znała  i  którego  nienawidziła.  Z  posępną 

miną wyszła na korytarz i oparła się o ścianę. Kolana pod nią 

drżały,  serce  waliło  jak  oszalałe,  a  dłonie  tak  się  trzęsły,  że 

nawet  przy  najlepszych  chęciach  nie  utrzymałaby  w  nich 

kubka z kawą. Malinda miała rację: była w okropnym stanie. 

Nie mogła znieść widoku cierpienia przyjaciółki. Gdyby to od 

niej zależało, chętnie by za nią urodziła, tylko po to, żeby już 

mieć to z głowy. 

Uspokoi

ła  się  wysiłkiem  woli,  ale  zapach  środków 

dezynfekcyjnych  nie  przestawał  przyprawiać  jej  o  mdłości. 
Ni

enawidziła szpitali, ich charakterystycznej woni, bieganiny 

pielęgniarek  i lekarzy, ich tajemniczych szeptów. Gdyby nie 

Malinda, jej noga za nic by tu nie postała. 

 - Cecile! 
Drgn

ęła  na  dźwięk  znajomego  głosu.  Z  drugiego  końca 

korytarza biegł do niej Jack. Rzuciła się w jego ramiona. 

 - Bogu dzi

ęki, że już jesteś! - zawołała z ulgą. 

 - Czy co

ś się stało? - zapytał niespokojnie. 

 - Nie, wszystko w porz

ądku, tylko obawiałam się, że nie 

zdążysz na czas. 

 -  Przyjecha

łem najszybciej, jak mogłem. Gdzie ona jest? 

Cecile pociągnęła go w głąb korytarza. 

 - W sali 215. Teraz bada j

ą lekarz. Kazał mi wyjść, bo nie 

należę do rodziny. - Stanęli przed drzwiami. Cecile szarpnęła 

Jacka za rękaw. - Ten arogancki sukinsyn nie wpuści mnie do 

background image

środka,  ale  powiedz  mu,  żeby  jej  dał  jakiś  środek 
przeciwbólowy. 

Na czole Jacka pojawi

ła się zmarszczka. 

 - Przecie

ż obydwoje z Malindą postanowiliśmy, że poród 

będzie naturalny! 

Cecile odsun

ęła się od niego. 

 - Jak chcesz - warkn

ęła, - W takim razie ty patrz, jak ona 

cierpi, bo ja nie jestem w stanie. 

Jack delikatnie po

łożył rękę na jej ramieniu. 

 - Nie martw si

ę, Cecile. Zajmę się nią. Cecile przygryzła 

wargę,  powstrzymując  łzy.  Jack  szczerze  kochał  Malindę. 

Udowodnił  to  niejednokrotnie  w  ciągu  ostatnich  dwóch  lat. 

Był  jej  mężem  i  to  on  powinien  być  w  tej  chwili  przy 

Malindzie, nie Cecile. Położyła dłoń na jego ręku. 

 - Wiem, Jack. Wiem. Id

ź tam. Ona cię potrzebuje. Za ich 

plecami otworzyły się drzwi i na korytarz wyszła pielęgniarka 

z tacą pełną lekarstw. Spojrzała na Cecile i szybko odwróciła 

wzrok. Cecile zauważyła w tym spojrzeniu błysk współczucia. 

Przez siedem lat Cecile by

ła  żoną  doktora  J.  Dentona 

Kingsleya, a od trzech  - 

wdową po nim. Już dawno powinna 

przywyknąć do tego rodzaju spojrzeń. Większość ludzi, którzy 

znali jej męża, współczuło jej, a najbardziej ci, którzy z nim 

pracowali.  Ta  pielęgniarka  była  nieco  za  stara  jak  na  gust 

Dentona,  ale  Cecile  widziała  w  jej  twarzy,  że  dobrze  znała 

reputację jej świętej pamięci męża. 

Unios

ła wyżej głowę i odpowiedziała kobiecie wyniosłym 

spoj

rzeniem. Pielęgniarka zarumieniła się i szybko weszła za 

Jackiem  do  sali.  Zza  drzwi  dobiegł  przeciągły  jęk.  Cecile 

przyłożyła  dłonie  do  uszu  i  oparła  się  o  ścianę.  Och,  po  co 

Ewa  dawała  Adamowi  to  jabłko?  pomyślała.  I  z  powodu 

takiego  głupiego  błędu  popełnionego w rajskim ogrodzie 

wszystkie kobiety mają być skazane na cierpienie aż do końca 

świata?  Mężczyźni  tylko  zwodzą  i  uwodzą,  dostarczają 

background image

nasienia,  a  w  dziewięć  miesięcy  później  siedzą  spokojnie, 

paląc  papierosy,  podczas  gdy  kobiety  biorą  na  siebie  całe 

cierpienie. Gdzie tu sprawiedliwość? 

Drzwi za jej plecami zn

ów  się  otworzyły.  Cecile 

wyprostowała się i czekała. W progu pojawił się lekarz. 

 - Jak ona si

ę czuje? - zapytała Cecile z niepokojem. 

 - Pe

łne rozwarcie. Zabieramy ją na salę porodową. Cecile 

sięgnęła do klamki, ale lekarz przytrzymał jej dłoń. 

 -  Nie mo

że  pani  teraz  wejść.  Pielęgniarka  przygotowuje 

Malindę,  a  Jack  przebiera  się  w  fartuch, żeby  pójść  razem  z 

nią. 

 -  C

óż...  -  mruknęła  Cecile  z  rozczarowaniem.  Twarz 

lekarza złagodniała. 

 -  Mo

że przejdzie pani do poczekalni? To już nie potrwa 

długo. 

 - Dobrze - westchn

ęła. 

 - Wie pani, gdzie to jest? 
 - Nie, ale poradz

ę sobie. - Zaprowadzę panią. 

Cecile nerwowo zerkn

ęła na drzwi. 

 -  Ale czy nie powinien pan raczej... Lekarz 

łagodnie 

pociągnął ją za ramię. 

 - Daj

ę pani słowo, że wszystko jest pod kontrolą. A poza 

tym  - 

zaśmiał  się  -  Jack to stary profesjonalista. Gdyby 

dziecko zdecydowało się wyjść na świat, zanim tam wrócę, to 

na pewno sam by sobie poradził. 

Jack mia

łby odebrać poród! Cecile stanęła w miejscu jak 

wryta  i  patrzyła  na  lekarza  z  otwartymi  ustami.  Ten  zaś 

roześmiał się i poklepał ją po dłoni. 

 -  Tylko 

żartowałem.  Obiecuję,  że  będę  tam  na  czas,  z 

siatką do łapania motyli. 

Z siatk

ą  do  łapania  motyli!  Wzburzona  Cecile 

wyszarpnęła dłoń. To nie było miejsce ani czas na żarty! Na 

Boga, jej pierwszy chrześniak wybierał się właśnie na świat! 

background image

Sz

ła  obok  lekarza  sztywno,  jakby  połknęła  kij,  patrząc 

prosto  przed  siebie.  Ten  mężczyzna  wiernie  odzwierciedlał 

wszystkie  jej  wyobrażenia  o  lekarzach  -  był  niegrzeczny, 

arogancki i nieco zbyt poufale zachowywał się wobec kobiet. 

Zatrzymała się przy drzwiach poczekalni i rzekła z kwaśnym 

uśmiechem: 

 -  Dzi

ękuję  za  asystę,  doktorze.  I  niech  pan  lepiej 

sprawdzi, czy ta siatka nie jest dziurawa. 

 - Czy dostaniemy zni

żkę? 

Rand za

śmiał  się,  zdjął  rękawicę  chirurgiczną  i  poklepał 

Jacka po plecach. 

 -  Jak zwyk

łe  czatujesz  na  jakąś  okazję,  co,  Brannan? 

Niestety,  bracie,  przykro  mi,  ale  tym  razem  zapłacisz 

podwójną cenę. 

Spojrza

ł  ponad  ramieniem  Jacka  na  dwa  zawiniątka 

spoc

zywające  w  ramionach  Malindy.  Bliźniaki.  Chociaż 

przyjmował  porody  już  od  dziewięciu  lat,  wciąż  się 

zdumiewał, gdy dwoje dzieci przychodziło na świat tam, gdzie 

powinno być tylko jedno. USG prawdopodobnie wykazałoby 

ciążę  mnogą,  ale  nie  było  potrzeby  przeprowadzać  tego 

badania.  Zresztą  Malinda  i  tak  by  się  na  to  nie  zgodziła. 

Bardzo  jej  zależało,  żeby  wszystko  odbywało  się  naturalnie, 

on  zaś  nie  miał  nic  przeciwko  temu,  dopóki  nie  widział 

żadnego zagrożenia dla matki ani dla dziecka. 

Wyci

ągnął  rękę  i  dotknął  malutkiej  piąstki.  Dziecko 

zacisnęło  paluszki  wokół  jego  palca.  Rand  odchrząknął  z 

trudem.  Choć  prawie  codziennie  odbierał  porody,  ten  cud 

nigdy nie przestał go zadziwiać. Dla takich chwil warto było 

przebrnąć przez długie lata studiów. 

Potrz

ąsnął  głową  i  cofnął  dłoń.  Nie  miał  tu  już  nic  do 

roboty. 

background image

 -  Och, Jack, a gdzie jest Cecile?  -  zawo

łała  naraz 

Malinda, podnosząc na męża pełne troski spojrzenie. - Pewnie 
wariuje ze zdenerwowania! 

Rand zauwa

żył wahanie Jacka. Świeżo upieczeni ojcowie 

rzadko mieli ocho

tę odchodzić od żon. Chociaż Jack miał już 

czworo dzieci z pierwszego małżeństwa, Rand wiedział, że ten 
moment jest dla niego szczególny. 

 -  Ja jej zanios

ę  wiadomość  -  zaofiarował  się.  -  Ty tu 

zostań i zaprzyjaźnij się z nowymi Brannanami. 

 -  Dzi

ękuję  ci,  Rand  -  uśmiechnęła  się  Malinda.  -  Ale 

lepiej  bądź  przygotowany  do  akcji  reanimacyjnej.  Jestem 

pewna, że Cecile zemdleje, gdy się dowie, że mamy bliźnięta. 

Rand u

śmiechał  się  z  rozbawieniem,  idąc  do  poczekalni. 

Przyjaciółka  Malindy,  sądząc  po  jej  wcześniejszym 

zachowaniu,  wolałaby  raczej  doznać  wstrząsu  mózgu  od 

upadku na podłogę niż pozwolić, by Rand ją podtrzymał. Od 

drzwi poczekalni dzieliło go jeszcze dobre pięć metrów, gdy 

usłyszał jej podniesiony głos. 

 - Nie mam poj

ęcia! Czekam w tej głupiej poczekalni już 

ponad  godzinę  i  dotychczas  nikt  mnie  o  niczym  nie 

poinformował! 

Odpowiedzi

ą  było  milczenie.  Rand  ostrożnie  zajrzał  do 

środka.  Cecile  siedziała  na  krześle,  zwrócona  do  niego 

plecami,  i  rozmawiała  przez  telefon,  nerwowo  postukując 

stopą o podłogę. Poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo. 

 -  Moim zdaniem ten lekarz to zupe

łny idiota i  nie  mam 

pojęcia, dlaczego Malinda wybrała go do prowadzenia ciąży. 

Nast

ąpiła kolejna chwila ciszy. Rand oparł się o futrynę i 

nasłuchiwał.  Wcześniej  był  zaabsorbowany  Malindą  i  nie 

zwrócił większej uwagi na towarzyszącą jej kobietę. Dopiero 

teraz miał okazję przyjrzeć jej się bliżej. Musiał przyznać, że 

ten  kłębek  nerwów  i  irytacji  opakowany  był  bardzo 

atrakcyjnie.  Spod  sięgającej  kolan  spódnicy  wyłaniały  się 

background image

opalone nogi. 

Wyżej  Rand  zobaczył  jedwabną  bluzkę  z 

trójkątnym  dekoltem,  a  jeszcze  wyżej  szczupłe  palce, 
nerwowo 

przegarniające  włosy.  Przyjaciółka  Malindy 

wyglądała bardzo ponętnie, choć Rand gotów był się założyć 

o najbliższy wolny weekend, że w tej chwili zupełnie się o to 

nie starała. 

 -  Nic mnie nie Obchodzi to, 

że  on  był  przy  porodach 

poprzednich dzieci Jacka!  - 

zawołała.  -  To arogancki, 

nieodpowiedzialny tępak, a do tego... - Obróciła się na krześle 

i  słowa  zamarły  jej  na  ustach.  Gwałtownie  pobladła  i 

wypuściła słuchawkę z ręki. 

 - Co si

ę stało? - szepnęła ledwo słyszalnie, podrywając się 

z miejsca. 

Rand przypomnia

ł  sobie  ostrzeżenie  Malindy  i  podszedł 

bliżej.  Podniósł  słuchawkę,  a  potem  ujął  Cecile  za  ramię  i 

posadził na krześle. Nie odrywała oczu od jego twarzy. 

 -  Cecile! Cecile! Co si

ę  dzieje?  -  wołał  kobiecy  głos  w 

słuchawce. Rand przyłożył ją do ucha. 

 -  M

ówi  doktor  Coursey.  W  czym  mogę  pani  pomóc?  - 

Rozpoznał głos sekretarki Jacka i uśmiechnął się. - A, cześć, 

Liz. Dawno cię nie widziałem. 

S

łuchając odpowiedzi, zwrócił wzrok na Cecile. 

 -  Nie, wszystko w porz

ądku  -  odezwał  się  po  chwili.  - 

Mama i dzieci teraz odpoczywają. 

Cecile szeroko otworzy

ła oczy i pobladła jeszcze bardziej. 

Rand spokojnie położył dłoń na jej karku i wcisnął jej głowę 

między kolana. 

 - Tak - rzek

ł do słuchawki. - Dobrze słyszałaś. Bliźnięta. 

 -  Bli

źnięta?  -  powtórzyła  Cecile  stłumionym  głosem.  - 

Naprawdę? 

Gdy lekarz nie odpowiedzia

ł, spróbowała podnieść głowę, 

ale on tylko przycisnął ją mocniej. 

background image

 -  Dziewczynki  -  wyja

śnił  do  słuchawki.  -  Myślę,  że 

chłopcy  będą  szczęśliwi.  Chcieli  mieć  siostrę,  więc  urodziły 

się  dwie  -  zaśmiał  się.  -  Dobrze,  Liz,  przekażę  im 

pozdrowienia.  Poczekaj  chwilę  -  dodał,  zanim  sekretarka 

zdążyła odłożyć słuchawkę. - Kup swojemu szefowi cygara z 

różowymi wstążeczkami, nie z niebieskimi. Zdaje się, że Jack 

spodziewał się kolejnego chłopca. 

Roze

śmiał się i odłożył słuchawkę nad plecami Cecile, nie 

zwalniając  uchwytu.  Była  drobna,  ale  miała  w  sobie  tyle 
energii, 

że  wolał  nie  ryzykować.  Pochylił  się,  aż  jego  twarz 

znalazła  się  tuż  przy  jej  twarzy.  Patrzyły  na  niego  oczy 

błękitne jak u noworodka. Pod nimi znajdował się mały nos i 

pełne  usta,  w  tej  chwili  gniewnie  zaciśnięte.  Ta  kobieta  nie 

wyglądała na delikatną piękność z Południa, która mdleje, gdy 

ktoś upuści obok niej chusteczkę. Sądząc po sile, jakiej musiał 

użyć,  by  ją  utrzymać  w  miejscu,  mogłaby  startować  w 
zapasach w stylu wolnym. 

 - Czy ju

ż czuje się pani lepiej? 

 - Poczu

łabym się lepiej, gdyby, mnie pan puścił - rzuciła 

Cecile przez zaciśnięte zęby. 

Rand odpowiedzia

ł  jej  promiennym  uśmiechem.  Szósty 

zmysł ostrzegł go, by jeszcze jej nie uwalniać. 

 -  Malinda prosi

ła,  żebym  pani  przekazał  wiadomość  o 

bliźniętach. 

 - S

łyszałam - odrzekła z frustracją. - Czy już pozwoli mi 

się pan podnieść? 

 -  Ostrzeg

ła  mnie,  że  może  pani  zasłabnąć.  Czy  ma  pani 

skłonności do omdleń? 

 -  Nie, ale je

śli  nie  będę  mogła  oddychać  jeszcze  chwilę 

dłużej, to całkiem możliwe, że zemdleję. 

Rand zauwa

żył  łokieć  wysuwający  się  w  jego  stronę  i 

uznał, że bezpieczniej będzie ją puścić. Cecile poderwała się 

do góry jak sprężynka i wzięła głęboki oddech. 

background image

 - Zwariowa

ł pan, czy co? - burknęła. Rand zerknął na nią 

spode łba. 

 - A to niby dlaczego? 
 -  Bo zachowuje si

ę pan jak wariat. - Podeszła do ściany 

na  przeciwnym  końcu  pomieszczenia  i  skrzyżowała  ręce  na 
p

iersiach. Po minucie milczenia zapytała szorstko: 

 - Wszystko w porz

ądku z Malindą? 

Rand powt

órzył jej gest. 

 - Tak, czuje si

ę dobrze. 

 - A dzieci? 
 -  Ma

łe,  ale  zdrowe.  Wzięła  następny  głęboki  oddech  i 

wbiła wzrok w podłogę. 

Rand patrzy

ł na czubek jej głowy, zastanawiając się, czy 

już  ją  kiedyś  spotkał.  Była  przyjaciółką  Malindy,  a  on 

przyjacielem  Jacka,  dziwił  się  zatem,  że  dotychczas  się  nie 

zetknęli,  tym  bardziej  że  Malinda  próbowała  go  swatać  ze 
wszystkimi wolnymi kobietami w promieniu stu kilometrów 
od Edmond. 

Chyba 

że ona nie jest wolna, pomyślał i ze zmarszczonym 

czołem  poszukał  wzrokiem  jej  dłoni.  Cecile  jednak  trzymała 

lewą rękę za plecami. 

 - Nienawidzi pani wszystkich m

ężczyzn czy tylko mnie? - 

zapytał. 

Cecile skrzywi

ła usta. 

 - Wcale nie nienawidz

ę mężczyzn. 

 - Aha, zaraz uwierz

ę. 

Cecile opu

ściła  ręce,  odrobinę  zawstydzona  swoim 

zachowaniem. 

 -  Nie lubi

ę  lekarzy  -  wyjaśniła,  rozglądając  się  po 

wnętrzu.  Białe  ściany,  cicha  muzyka,  przyćmione  światło. 

Wszystko,  czego  potrzeba,  by  się  rozluźnić  i  uspokoić.  -  I 

szpitali też - dodała. 

 - Od jak dawna ma pani ten uraz? 

background image

 -  Jest pan po

łożnikiem czy psychiatrą? - zapytała Cecile, 

unosząc brwi. 

 - Mam przygotowanie w obu tych specjalno

ściach. 

 - Powinnam si

ę domyślić - westchnęła. 

 - Dlaczego? 
 - Lekarze zawsze wiedz

ą wszystko najlepiej. 

 -  Czy ma pani wystarczaj

ąco  wiele  doświadczeń  z 

lekarzami, by tak twierdzić? 

 - Ca

łe życie. Rand pytająco uniósł brwi. 

 -  M

ój  mąż  był  chirurgiem  -  odrzekła  i  machnęła  ręką, 

jakby  ten  gest  wyjaśniał  wszystko.  Randowi  nie  wyjaśniał 

niczego,  ale  uznał,  że  w  tej  chwili  lepiej  będzie  na  razie 

zostawić ten temat. 

 - By

ł - powtórzył z namysłem. - Jest pani rozwiedziona? 

 -  Jestem wdow

ą  -  rzekła  Cecile,  wbijając  dłonie  w 

kieszenie blezera. Po chwili uśmiechnęła się promiennie. - A 
wi

ęc  kiedy  będę  mogła  zobaczyć  Malindę  i  moje  córki 

chrzestne? 

Rand patrzy

ł  na  nią  jeszcze  przez  chwilę,  zastanawiając 

się, kim był jej mąż i pod wpływem jakich doświadczeń z nim 

związanych Cecile nabrała urazu do całej służby zdrowia, a w 

szczególności  do  lekarzy.  Rand  miał  duszę  naprawiacza. 

Większą  część  życia  spędził  na  rozwiązywaniu  cudzych 

problemów. Choć zdawał sobie z tego sprawę i choć ta kobieta 

nie prosiła go o pomoc, korciło go, by coś z tym zrobić. 

Jednak jej promienny u

śmiech  i  szybka  zmiana  tematu 

wystarczająco jasno dały mu do zrozumienia, że Cecile w tej 

chwili nie ma ochoty odpowiadać na żadne osobiste pytania. 

Rand zerknął na zegarek. 

 -  Za nieca

łe  piętnaście  minut  Malinda  powinna  się 

znaleźć  w  swojej  sali.  Ale  dzieci  chyba  już  są  na  oddziale 

noworodków. Czy chciałaby pani je zobaczyć? 

Oczy Cecile rozja

śniły się. 

background image

 - Naprawd

ę mogę? 

 -  Oczy wi

ście  -  rzekł  Rand,  prowadząc  ją  korytarzem.  - 

Jeśli  pielęgniarki  będą  stawiać  opór,  to  pomacham  im  przed 
nosem dyplomem. 

Blask w oczach Cecile przygas

ł i pojawił się w nich chłód. 

 -  Dzi

ękuję,  ale  nie  chcę  żadnych  szczególnych 

przywilejów. Popatrzę na dzieci przez okno, tak jak wszyscy 

odwiedzający. 

Odwr

óciła  się  na  pięcie  i  odeszła.  Rand  patrzył  za  nią  z 

szeroko otwartymi ustami. Ta kobieta miała bardziej zmienne 

nastroje  niż  położnice!  Westchnął  i  poszedł  za  nią, 

zdecydowany dowiedzieć się jak najszybciej, dlaczego Cecile 
tak bardzo nie cierpi lekarzy... albo przynajmniej tego, jaki ma 
numer telefonu. 

background image

ROZDZIA

Ł DRUGI 

Nie uda

ło mu się jednak uzyskać odpowiedzi na żadne z 

tych  pytań,  po  części  dlatego,  że  następna  jego  pacjentka 

zaczęła  rodzić  i  wezwano  go  do  sali  porodowej.  Poza  tym 

Cecile wyraźnie nie chciała z nim rozmawiać. Rand nie miał 

pojęcia, czym sobie zasłużył na takie traktowanie. 

Gdy wreszcie uda

ło mu się na chwilę oderwać od pracy, 

poszedł  do  sali  noworodków,  wiedziony  nadzieją,  że  Cecile 

jeszcze  tam  jest.  Niestety,  nie  znalazł  jej.  Sfrustrowany  i 

zmęczony  po  ciężkim  dniu,  oparł  się  o  szybę  i  patrzył  na 

dzieci. Odwiedziny w tej sali zawsze napełniały go spokojem i 

przekonaniem  o  słuszności  wyboru  drogi  życiowej.  Widok 

dziecka, które przez chwilę młóciło rączką powietrze, a potem 

wpakowało  sobie  pięść  do  ust,  wywołał  na  jego  twarzy 

uśmiech. Tak niewiele było potrzeba, by uspokoić noworodka. 
Sucha pi

elucha,  ciepła  pierś  do  ssania,  bezpieczeństwo 

ramion...  Patrzył  na  dzieci,  zastanawiając  się,  które  z  nich 

mają rodziców chętnych, by zaspokoić te potrzeby. 

Na pewno przynajmniej dwoje, pomy

ślał,  szukając  na 

przypiętych do łóżeczek kartkach nazwiska Brannan. Malinda 

i  Jack  postarają  się  ó  to,  by  ich  dzieciom  niczego  nie 

brakowało.  Jednak  bliźniaczek  nie  było  w  sali.  Rand  znał 

Malindę,  toteż  nabrał  pewności,  że  zażyczyła  sobie,  by 

umieszczono je razem z nią. 

Na my

śl o żonie przyjaciela poczuł ukłucie zazdrości. Jack 

mia

ł szczęście. Rand także pragnąłby mieć taką żonę. Malinda 

była piękna, delikatna, ciepła i bardzo kobieca. Zupełnie inna 

niż jej przyjaciółka Cecile. 

Poszed

ł do sali 215 i zastukał do drzwi. 

 -  Jak si

ę  czuje  moja  ulubiona  pacjentka?  Malinda 

sp

ojrzała  na  niego  z  promiennym  uśmiechem  i  gestem 

zaprosiła go do środka. 

background image

 -  Wspaniale! Absolutnie wspaniale. Tak jak Rand 

przypuszcza

ł, przy jej łóżku stały dwa wózeczki. 

Pochyli

ł  się  nad  bliższym  i  połaskotał  maleństwo  pod 

brodą. 

 - A dziewczynki? 
 -  To anio

łki  -  westchnęła  Malinda  z  dumą.  -  Sam 

powiedz, czy to nie są najpiękniejsze dzieci na świecie? 

 -  Bez 

żadnych  wątpliwości  -  zaśmiał  się  Rand.  Malinda 

opadła na poduszki i poprawiła koc na kolanach. 

 -  Ale powiedz mi, co ty tu w

łaściwie  robisz?  Przecież 

obchód już dawno skończony? 

Rand bardzo lubi

ł Malindę, ale nie odważył się przyznać, 

że  zajrzał  tu,  by  wypytać  ją  o  Cecile.  Mogłaby  dojść  do 

błędnego wniosku, że kieruje nim coś więcej niż tylko zwykła 

ciekawość,  a  on  nie  potrzebował  tego  rodzaju  komplikacji. 

Wyjął  z  uchwytu  jej  kartę  szpitalną  i  przyjrzał  się  jej  z 
udawanym zainteresowaniem. 

 - Pomy

ślałem, że zajrzę i zobaczę, jak się czujesz, zanim 

pójdę do domu. 

 - Czuj

ę się dobrze. Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę, 

ale na pewno masz ważniejsze sprawy do załatwienia. 

 - Nie pilnego. 
 - Nie wierz

ę ci. Rand uniósł brwi. 

 - Nigdy si

ę nie poddajesz? 

 - Nigdy. - U

śmiechnęła się słodko. - W każdym razie nie 

poddam się, dopóki nie znajdziesz kogoś, z kim mógłbyś być 

szczęśliwy. 

Rand odwr

ócił kartę na drugą stronę. 

 - Ale ja jestem szcz

ęśliwy. Niczego mi nie brakuje. 

 -  Wiesz, o czym m

ówię.  Owszem,  wiedział.  Ostatnio 

coraz mniej bawiły go powroty do pustego domu. 

 -  Mo

że zechciałabyś rzucić Jacka i uszczęśliwić mnie? - 

zażartował. 

background image

 - Pochlebia

łoby mi to, gdybym była w stanie uwierzyć, że 

mówisz poważnie... ale nie mogłabym cię uszczęśliwić. 

Rand za

śmiał się i odłożył kartę na miejsce. 

 -  Zawsze to samo. Przez ca

łe  życie  to  słyszę.  Jack  cię 

odwiedzi? 

 -  Mam nadziej

ę,  że  niedługo  tu  będzie.  Miał  dzisiaj 

zagrać z chłopcami mecz, ale obiecał, że przyjdzie, gdy tylko 

położy  ich  spać.  Dziewczynkom  też  chciałby  powiedzieć 
dobranoc - 

uśmiechnęła się. 

Jack mia

ł  czterech  synów  z  pierwszego  małżeństwa,  a 

teraz urodziły mu się dwie córki. Razem sześcioro dzieci. Na 

samą  myśl  o  takiej  rodzinie  Rand  czuł  zawrót  głowy.  Nie 

potrafił  sobie  wyobrazić  ośmiu  osób  żyjących  pod  jednym 
dachem  - 

chociaż  właściwie  było  inaczej:  potrafił  sobie  to 

wyobrazić.  Kiedyś  obydwaj  z  Jackiem  mieszkali  w  rodzinie 

zastępczej Baxterów, która Składała się z dziewięciorga dzieci 

i dwojga dorosłych. Spali po troje w jednym pokoju. Jackowi 

zupełnie  to  nie  przeszkadzało.  Przeciwnie,  był  w  swoim 

żywiole. Rand jednak cierpiał z tego powodu. 

To w ko

ńcu sprawa Jacka, pomyślał. 

 - Na pewno b

ędzie szczęśliwy, gdy już wrócicie do domu 

rzekł. 

 -  Tak  -  stwierdzi

ła  Malinda  krótko,  przyglądając  mu  się 

przymrużonymi oczami. - Coś ci chodzi po głowie. 

Rand drgn

ął niespokojnie. 

 - Nie, dlaczego? 
 - Nie wiem. - Malinda wzruszy

ła ramionami. - Wydajesz 

się spięty. 

Rand podszed

ł  do  łóżka  i  sprawdził,  czy  w  dzbanku 

stojącym na szafce jest woda. Trzeba było przejść do rzeczy. 

Brakowało mu już pretekstów, by pozostawać tu dłużej. 

 -  Powiedzia

łem twojej przyjaciółce, że masz bliźniaczki, 

Była u ciebie? 

background image

 -  Nie  -  u

śmiechnęła  się  Malinda,  wygładzając 

prześcieradło.  -  Ale  to  mnie  wcale  nie  dziwi.  Jak  na  nią, 

została tu bardzo długo. 

Droga wolna, pomy

ślał Rand, i oparł się o łóżko. 

 - Dlaczego? 
 - Cecile nienawidzi szpitali, a szczególnie tego szpitala. 
 - Mia

ła złe doświadczenia? 

 - Mo

żna tak powiedzieć. 

 -  Skoro si

ę przyjaźnicie, to  dziwię się, że nie spotkałem 

jej wcześniej. 

Malinda z namys

łem wydęła usta. 

 -  Nic w tym dziwnego. Zastanawiali

śmy  się  z  Jackiem, 

czy was ze sobą poznać, ale ze względu na stosunek Cecile do 
lekarzy... 

Malinda zawiesi

ła  głos.  Rand  uznał,  że  to  odpowiedni 

moment, by ją nieco przycisnąć. 

 - A jaki jest jej stosunek do lekarzy? 
 - Nie znosi ich. 
 - Bogu dzi

ęki - rzekł Rand z ulgą. 

 - Jak to? 
 -  Powiedzia

ła mi  to,  ale  obawiałem  się,  że  ma  na  myśli 

tylko mnie. 

Malinda roze

śmiała się. 

 - Czy by

ła dla ciebie niegrzeczna? 

 -  Niezupe

łnie.  Raczej...  -  Rand  zastanawiał  się  przez 

chwilę  nad  odpowiednim  słowem,  ale  potem  przypomniał 

sobie rozmowę Cecile z sekretarką Jacka. - Zresztą, owszem, 
„niegrzeczna" to odpowiedni

e słowo. 

 -  Przykro mi, Rand  -  rzek

ła  Malinda.  -  To  naprawdę 

bardzo miła osoba, tylko że ma uraz do lekarzy. 

 -  Wspomnia

ła,  że  jej  mąż  był  chirurgiem.  Malinda 

przymrużyła oczy. 

background image

 -  Owszem. Doktor J. Denton Kingsley. Rand zna

ł  to 

nazwisko, a także towarzyszącą mu reputację. 

 -  Och... Chyba rozumiem, dlaczego...  -  zaci

ął się. Drzwi 

sali otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich wielki pęk 

różowych  baloników  z  białymi  i  różowymi  wstążeczkami,  a 

niżej  para  zgrabnych,  opalonych  nóg  w  brudnych  białych 
skarpetkach i zniszczonych adidasach. 

 -  Pom

óż  mi,  Jack,  bo  wszystkie  popękają!  -  zawołał 

kobiecy głos. 

Ponad balonikami ukaza

ła  się  teraz  głowa  Jacka,  który 

próbował przepchnąć cały pęk przez drzwi. Baloniki ocierały 

się o siebie, piszcząc przeraźliwie. Rand zerwał się z miejsca i 

otworzył  drzwi  na  całą  szerokość.  Malinda  przyglądała  się 

całej scenie ze śmiechem. 

 - Och! To ja! - zawo

łała Cecile z oburzeniem. 

 - Przepraszam - odrzek

ł skruszony Jack. - Myślałem, że to 

jeszcze jeden balon. 

 - Bardzo zabawne - prychn

ęła. 

Wreszcie balony unios

ły  się  do  góry,  odsłaniając 

zarumienioną Cecile i uśmiechniętego od ucha do ucha Jacka. 

Obydwoje  przyszli  tu  prosto  z  meczu  baseballowego  Małej 

Ligi.  Pełnili  funkcję  trenerów  drużyny,  do  której  należeli 
synowie Jacka. Ubrani byli w czarne szorty i czarne koszulki z 

emblematem białej skarpetki na piersiach. 

 - Gratuluj

ę, mamusiu! - zawołała Cecile. Puściła sznurek i 

baloniki  wzbiły  się  pod  sufit,  sama  zaś  podbiegła  do 
wózeczków.  - 

Oooch,  jakie  śliczne!  -  westchnęła.  Zsunęła 

czapkę baseballową na tył głowy i oparła dłonie na kolanach. - 

Czy mogę wziąć którąś na ręce? 

 - Oczywi

ście - odrzekła Malinda. Cecile starannie wytarła 

ręce o spodnie, podniosła jedną z dziewczynek i przytuliła ją 
do policzka. 

background image

 -  Cze

ść,  skarbie.  Jestem  twoją  ciotką  Cecile.  Chcesz 

zobaczyć człowieka na Księżycu? 

Rand nie by

łby bardziej zaskoczony,  gdyby  powiedziała, 

że  to  ona  sama  jest  człowiekiem  z  Księżyca.  Patrzył  na  nią 

oniemiały,  oszołomiony  kontrastem  między  baseballowym 

strojem i brudnymi tenisówkami a głosem miękkim jak płynny 

miód. Trzymała dziecko pewnie, bez lęku, z jakim większość 
ludzi dotyka noworodków. 

Jack rzuci

ł  na  podłogę  brązową  papierową  torbę, 

pochwycił  koniec  sznurka  i  przywiązał  baloniki  do  poręczy 

łóżka. 

 -  Lepiej zaniknij drzwi, bo piel

ęgniarki  pomyślą,  że 

urządzamy  tu  przyjęcie,  i  wyrzucą  nas  stąd  -  powiedział  do 
Randa. 

 -  Masz racj

ę  -  rzekł  Rand  w  zamyśleniu  i  odszedł  od 

drzwi. Na dźwięk jego głosu Cecile obróciła się na pięcie i w 
jej  wzroku natychmiast zab

łysł  gniew.  Po  chwili  przesunęła 

spojrzenie na Malindę. 

 - Kogo mam na r

ękach? 

 - Madison. 
 -  A jak si

ę  nazywa  ta  młoda  dama?  -  zapytała  Cecile, 

zaglądając do drugiego wózeczka. 

 - Lila. 
 -  Madison i Lila. Podoba mi si

ę  -  stwierdziła  Cecile. 

Odłożyła  dziecko  na  miejsce  i  natychmiast  wzięła  na  ręce 
drugie. - 

Cześć, mała - rzekła, przyglądając się jej uważnie. - 

Zobaczysz,  będziemy  się  świetnie  bawić.  Ciotka  Cecile 

nauczy  cię  grać  w  baseball,  w  tenisa,  jeździć  na  nartach 
wodnych i... 

Rand nie us

łyszał  dalszego  ciągu  tych  obietnic,  bo 

Malind

a zapytała głośno: 

 - A gdzie s

ą dzieci? 

 - Rodzice Cecile zabrali je na pizz

ę. 

background image

 - Kto wygra

ł mecz? 

 -  My! Dzi

ęki  Jackowi  juniorowi.  Duma  Malindy  nie 

mogłaby być większa, nawet gdyby mały 

Jack by

ł jej własnym synem. 

 - Dzielny ch

łopak! Grał przez cały mecz? 

 - Nie, potem zmieni

ł go Joey. 

 -  To dobrze. Trzeba uwa

żać  na  rękę  Jacka.  Madison 

zaczęła płakać. Jack podszedł do niej i wziął ją na 

r

ęce. 

 - Hej, kochanie. Czujesz si

ę zaniedbana? Mała uspokoiła 

się i zamrugała powiekami. 

 -  Jest podobna do ciebie  -  stwierdzi

ł  Jack,  patrząc  na 

żonę, która nie kryła zadowolenia. 

 - Mo

żliwe, ale ma twój nos. Rand omal nie zakrztusił się 

śmiechem.  Nos  Jacka?  Boże  drogi, wszystko, tylko nie to! 
Pocieszy

ł  się  jednak  myślą,  że  może  Madison  jakoś  sobie 

poradzi w życiu z tym nosem, jeśli w przeciwieństwie do ojca 

będzie unikać bójek i nie da go sobie złamać. 

Cho

ć  szpitalna  sala  pełna  ludzi  była  znacznie 

przyjemniejszym miejscem niż pusty dom, Rand czuł, że jest 
tu intruzem. 

 - Chyba musz

ę już lecieć. Malindo, jeśli będziesz czegoś 

potrzebowała,  to  powiedz  pielęgniarce,  żeby  do  mnie 

zadzwoniła. 

 -  Zaraz, zaraz, nie tak szybko  -  zawo

łał  Jack.  Włożył 

Madison w ramiona Malindy i sięgnął do torby. Wyjął z niej 

butelkę  szampana  i  plastikowe  kieliszki.  -  Najpierw musimy 

wznieść toast. 

Rand zmarszczy

ł  brwi  i  rzucił  szybkie  spojrzenie  na 

zamknięte drzwi, oczekując, że lada moment do sali wtargnie 

któraś z pielęgniarek i da im po łapach za łamanie szpitalnych 
przepisów. 

background image

 - Spokojnie, Rand - za

śmiał się Jack. - To bezalkoholowy. 

Rand odetchn

ął z ulgą i poczuł się winny. Przy Jacku zawsze 

mia

ł wrażenie, że robi z siebie idiotę. Zauważył to już w 

rodzinie  zastępczej,  w  której  przebywali  razem,  dopóki  nie 

poszedł do college'u. 

Jack otworzy

ł  butelkę  i  napełnił  kieliszki,  a  potem 

przywołał  gestem  Cecile  i  Randa  do  łóżka  Malindy.  Cecile 

podeszła,  trzymając  Lilę  na  rękach  i  starając  się  wyminąć 

Randa jak największym łukiem. Jack wzniósł kieliszek. 

 -  Za nowe 

życie  i  nowych  przyjaciół.  Dziękuję  wam 

obydwojgu  za  rolę,  jaką  odegraliście  przy  narodzinach  tych 
dzieci. 

Cztery kieliszki stukn

ęły  o  siebie  nad  łóżkiem.  Jack  upił 

łyk szampana i wskazał na Randa. 

 -  Nie wiem, czy ju

ż  o  tym  wiesz,  Cecile,  ale  Rand 

odbierał również porody moich chłopców. To świetny lekarz i 
bardzo dobry przyjaciel. 

Rand z za

żenowaniem  odwrócił  wzrok,  czując  na  sobie 

spojrzenie Cecile. Jack uśmiechnął się do żony. 

 -  Poniewa

ż  są  tu  obydwoje,  to  myślę,  że  możemy  im 

powiedzieć, prawda, kochanie? 

 -  Oczywi

ście  -  przytaknęła  Malinda.  Teraz  Jack  zwrócił 

się do Randa. 

 - Gdy rodzili si

ę chłopcy, nie zastanawiałem się wiele nad 

rolą,  jaką  musieliby  spełnić  rodzice  chrzestni  czy 

opiekunowie,  gdyby  coś  się  stało  mojej  żonie  albo  mnie. 

Potem  Laurel  zmarła  i...  no  cóż,  zacząłem  myśleć  o 

przyszłości  swojej  i  dzieci.  A  potem  spotkałem  Malindę.  - 

Spojrzał na żonę z miłością i przeniósł wzrok na Cecile. - Jak 

wiesz, obydwoje chcielibyśmy, żebyś została matką chrzestną 
naszych dziewczynek. 

A ty, Rand - doda

ł i otoczył przyjaciela ramieniem - jesteś 

dla  mnie  kimś  w  rodzaju  brata  i  najlepszym  przyjacielem, 

background image

jakiego  miałem  w  życiu.  Dużo  rozmawialiśmy  o  tym  z 

Malindą i mamy nadzieję, że zechcesz być ojcem chrzestnym 

dziewczynek i w razie gdyby coś się stało Malindzie i mnie, 

przejąć część odpowiedzialności za nie. 

Rand prze

łknął ślinę, wzruszony i dumny. 

 - Chcia

łbym... Jack jednak nie pozwolił mu skończyć. 

 -  Zanim odpowiesz, chcia

łbym, żebyś usłyszał wszystko 

do 

ko

ńca.  Postanowiliśmy  wyznaczyć  was  również 

opiekunami chłopców. 

Rand wiedzia

ł, jak ważni byli dla Jacka synowie, i zdawał 

sobie sprawę z ogromu zaufania, jakim obdarzył go przyjaciel. 

Wiedział  również,  jaką  odpowiedzialność  bierze  na  siebie. 

Nigdy jednak nie próbował unikać odpowiedzialności, choćby 

największej. 

 - To dla mnie zaszczyt - rzek

ł po prostu. Wszystkie oczy 

zwróciły  się  z  wyczekiwaniem  na Cecile,  ona zaś  poczuła 

ucisk w żołądku. Nie na to się zgadzała, gdy Malinda prosiła 

ją, by została matką chrzestną! I bynajmniej nie przerażała jej 
perspektywa opie

ki  nad  czterema  chłopcami.  Wychowywała 

już  trójkę  własnych  dzieci  i  nie  miałaby  nic  przeciwko 

dwojgu,  a  właściwie  sześciorgu  więcej.  Poza  tym  kochała 

dzieci  Jacka  jak  własne.  Ale  ten  ojciec  chrzestny?  Przecież 

musiałaby  z  nim  rozmawiać,  zawierać  kompromisy  i  dzielić 

się  odpowiedzialnością.  Rzuciła  szybkie  spojrzenie  na  twarz 

Randa.  Usta  miał  odrobinę  skrzywione.  Nikt  wcześniej  nie 

wspominał o ojcu chrzestnym! 

 -  Cecile?  -  odezwa

ła  się  Malinda,  zaniepokojona 

milczeniem przyjaciółki. 

 - C

óż... - odrzekła Cecile niepewnie i jeszcze raz zerknęła 

na  Randa.  Napotkała  inteligentne  spojrzenie,  przed  którym 

tym  razem  nie  mogła  uciec.  W  oczach  Randa  odbijało  się 

jakieś uczucie, którego nie potrafiła sprecyzować. Zdziwienie? 

Owszem, był zdziwiony jej wahaniem, ale nie o to chodziło. 

background image

Litość?  Nie.  Litość  innych  nigdy  jej  nie  cieszyła. 
Zrozumienie? Owszem, 

być  może,  ale  jeszcze  coś  innego 

przykuwało jej uwagę. 

Wzrok Randa wyra

źnie mówił, że Cecile wywarła na nim 

wrażenie. Żachnęła się w duchu. Nawet jeśli tak rzeczywiście 
by

ło, to wrażenie było jednostronne. Uwodziciele z dyplomem 

lekarskim zdecydowanie nie 

byli  w  jej  typie/Patrzyła  na 

Randa  ze  zmarszczonym  czołem  i  nagle  zrozumiała. 

Współczucie!  To  było  to.  Och,  Boże,  pomyślała,  i  kolana 

ugięły  się  pod  nią.  To  właśnie  współczucie  rozświetlało  te 

brązowe  oczy,  współczucie,  które  otula  człowieka  niczym 

miękka  poduszka  i  pozwała  mu  czuć  się  bezpiecznym  i 

kochanym. Rand patrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej 

duszy,  jakby  znał  jej  najskrytsze  myśli  i  ofiarowywał  jej 

miłość i zrozumienie. Poczuła ochotę, by do niego podejść i 

zanurzyć się w tej bezpiecznej otoczce. Otrząsnęła się szybko 

z tego wrażenia. Już od lat przekonywała samą siebie, że nie 

potrzebuje  od  żadnego  mężczyzny  współczucia  ani  miłości. 

Nie miała zamiaru znów wpadać w tę samą pułapkę. 

 -  Chyba nie zmieni

łaś  zdania?  -  zapytała  Malinda  z 

niepokojem. 

 - Ale

ż nie! - wykrzyknęła Cecile tak głośno, że dziecko w 

jej ramionach zaniosło się płaczem. - Nie - powtórzyła ciszej, 

kołysząc małą, - Chcę być ich matką chrzestną. 

Zn

ów  zerknęła  na  Randa.  Czy  naprawdę  ma  dzielić  się 

odpowiedzialnością z człowiekiem, którego zupełnie nie zna, 

a który w dodatku jest lekarzem? Poczuła na plecach dreszcz i 

przymknęła oczy. Uspokój się, powtarzała w myślach. Szansa 

na to, że Jack i Malinda równocześnie zginą i zostawią dzieci 

pod ich opieką, wynosi pewnie jeden do miliona. Ale z drugiej 

strony  los  nigdy  jej  nie  sprzyjał.  Nie  udało  jej  się  utrzymać 

mężczyzny  w  domu  i  w  wieku  dwudziestu  dziewięciu  lat 

została wdową. Nie mogła jednak zawieść Malindy, ani teraz, 

background image

ani  w  przyszłości,  nawet  gdyby  miało  to  oznaczać  dzielenie 
s

ię  odpowiedzialnością  za  dzieci  z  doktorem  Randem 

Courseyem. Otworzyła oczy i spojrzała na przyjaciółkę. 

 - Czu

łabym się zaszczycona, gdybym miała zostać matką 

chrzestną  wszystkich  waszych  dzieci.  Ale  -  dodała  surowo  - 

musicie mi coś obiecać. 

 - Co? 
 - 

Że nigdy nie będziecie podróżować razem. 

 - Na lito

ść boską, dlaczego? - zdumiała się Malinda, 

 -  Nie chc

ę  ryzykować,  że  obydwoje  zginiecie  w 

katastrofie lotniczej albo w wypadku samochodowym i 

zostawicie dzieci pod wspólną opieką moją i tego doktorka - 
wskaz

ała  na  Randa  ruchem  głowy.  -  Bo nic by z tego nie 

wyszło. W żadnym wypadku - powtórzyła z przekonaniem. 

Rand sta

ł  przy  stanowisku  pielęgniarek  i  ostentacyjnie 

przeglądał kartę choroby, ale ukradkiem przez cały czas zerkał 

na drzwi sali Malindy, czekając, aż pojawi się w nich Cecile. 

Choć miał opinię człowieka, którego nie sposób wyprowadzić 

z równowagi, w tej chwili resztką sił panował nad sobą, by nie 

wybuchnąć  gniewem.  W  myślach  wciąż  na  nowo 

rozbrzmiewały  mu  słowa  Cecile:  „Nic  z  tego  nie  będzie". 

Słuchał  informacji,  którymi  karmiła  go  pielęgniarka,  jednym 

uchem, ale zapamiętywał wszystko. Lata spędzone na oddziale 

chirurgicznym,  zawsze  pełnym  napięć,  pozwoliły  mu 

opanować tę umiejętność do perfekcji. 

Zastanawia

ł  się,  dlaczego  Cecile  była  tak  pewna,  że  nic 

nie wyjdzie z ich ewentualnej współpracy. On sam nie był co 

do  tego  przekonany.  Przed  podjęciem  każdej  decyzji  zawsze 

starannie rozważał wszelkie jej aspekty, ale dzięki temu, gdy 

już  wyrobił  sobie  zdanie  na  jakiś  temat,  wszyscy  znajomi  je 
szanowali. 

 - A pani Conradt z sali 202, ta po naci

ęciu krocza, skarży 

się, że szwy doprowadzają ją do szału. 

background image

Rand zacz

ął coś mówić, ale drzwi otworzyły się wreszcie i 

pojawiła się w nich Cecile. Szybko złożył papiery. 

 -  Musi robi

ć  nasiadówki  co  cztery  godziny  -  odrzekł  ze 

spojrzeniem  utkwionym  w  oddalającej  się  Cecile.  -  To 

powinno  zmniejszyć  swędzenie.  Jeśli  to  nie  pomoże,  proszę 

do mnie zadzwonić. 

Odda

ł pielęgniarce kartę i dogonił Cecile. 

 -  Idziesz do domu?  -  zapyta

ł,  bladym  uśmiechem 

pokrywając irytację. 

 -  Tak  -  mrukn

ęła  i  nie  patrząc na  niego,  wcisnęła  guzik 

windy. 

 -  Czy mog

ę  cię  zaprosić  na  kawę?  Drzwi  windy 

otworzyły  się  z  cichym  szumem.  Cecile  obróciła  głowę  i 

spojrzała na Randa pochmurnie. 

 - Nie - rzek

ła stanowczo. 

Rand w

ślizgnął  się  do  windy  tuż  za  nią  i  spojrzał  na 

zegarek. 

 -  Rzeczywi

ście,  trochę  już  za  późno  na  kawę.  Może 

napijemy się czegoś zimnego? 

 - Nie udawaj, 

że nie rozumiesz, doktorku - rzekła Cecile 

ze  wzrokiem  wlepionym  w  tablicę  ze  światełkami.  -  Nie 
jestem zainteresowana. 

Winda zatrzyma

ła się na parterze. Cecile wyszła do holu, 

nie oglądając się. Rand w dwóch susach znalazł się obok niej i 

pochwycił ją za ramię. 

 -  Chcia

łbym  z  tobą  porozmawiać  -  rzekł,  zdumiony 

własnym tupetem. 

 -  Przykro mi, ale ja nie mam ochoty rozmawia

ć z tobą - 

powiedziała i szybko poszła do wyjścia. 

Recepcjonistka przy biurku obserwowa

ła rozgrywającą się 

scen

ę  z  wyraźnym  zainteresowaniem.  Rand  wiedział,  że 

następnego ranka cały szpital będzie huczał od plotek. 

background image

 -  Dobrze!  -  zawo

łał  za  Cecile.  -  W takim razie tylko ja 

będę mówił. 

Rzuci

ła mu wymowne spojrzenie przez ramię i gniewnie 

pchnęła  obrotowe  drzwi,  ale  gdy  znalazła  się  na  zewnątrz, 

Rand  już  tam  na  nią  czekał.  Obejrzała  się  ze  zdziwieniem  i 

dopiero 

teraz 

zauważyła 

rozsuwane 

drzwi 

dla 

niepełnosprawnych. Przymrużyła oczy i wymamrotała coś pod 
nosem. 

 -  Oszukujesz  -  warkn

ęła.  -  Widocznie to jest warunek, 

żeby zostać lekarzem. Uczą was tego na studiach? 

Rand wbi

ł  pięści  w  kieszenie  spodni,  ale  nie  dał  się 

zniechęcić. 

 - Kiedy wreszcie przestaniesz wini

ć wszystkich mężczyzn 

za grzechy jednego? 

Cecile obr

óciła się na pięcie i jej oczy rozbłysły złością. 

 -  Nie obwiniam m

ężczyzn  o  nic,  a  już  na  pewno  nie  o 

grzechy mojego świętej pamięci męża. 

 -  W takim razie co w

łaściwie  masz  przeciwko  mnie? 

Cecile  wzięła  głęboki  oddech  i  opuściła  dłoń,  w  której 

trzymała kluczyki do samochodu. 

 -  Osobi

ście nic. A tak w ogóle, wszystko. - Gniew w jej 

spojrzeniu  przeraził  Randa.  -  Mój  mąż  był  wyjątkowym 
padal

cem.  Uwiódł  więcej  kobiet,  niż  większość  mężczyzn 

spotyka  przez  całe  życie.  A  to  była  scena  tego spektaklu  - 

wskazała  na  szpital.  -  Pielęgniarki,  salowe,  nawet  żony  i 

krewne  pacjentów.  Za  każdym  razem,  kiedy  tam  wchodzę, 

wszyscy się na mnie gapią. Na widok każdej pielęgniarki czy 

salowej  zaczynam  się  zastanawiać,  czy  była  jedną  ze 

szczęśliwych wybranek Dentona. 

Ich oczy spotka

ły  się  w  półmroku  parkingu 

rozświetlonego  jarzeniowymi  lampami.  Cecile  wiedziała,  że 

ma  przed  sobą  Randa Courseya, ale zaślepiona  gniewem, 

zamiast  jego  twarzy  widziała  twarz  Dentona  Kingsleya. 

background image

Podobnie jak Denton, Rand wykor

zystywał  tytuł  lekarza  do 

zdobywania  władzy  nad  kobietami.  Udowodnił  to,  gdy 

oświadczył,  że  pomacha  plakietką  lekarza  przed  nosem 

pielęgniarek,  jeśli  będą  zabraniały  im  wstępu  do  sali 

noworodków.  A  poza  tym  dotykał  jej,  niby  przypadkiem. 

Muśnięcie dłoni na łokciu, ramię otaczające jej barki. Cecile 

widziała, jak jej mąż w ten sam sposób dotykał innych kobiet. 

Gdy  mu  to  wyrzucała,  odpowiadał,  że  ma  zbyt  bujną 

wyobraźnię,  że  to  zupełnie  niewinne  gesty.  A  ona,  głupia, 

wierzyła  mu,  aż  w  końcu  się  przekonała,  że  jej podejrzenia 

były słuszne. 

Patrz

ąc  na  Randa,  myślała,  że  nie  ma  w  nim  nic,  co 

mogłoby  jej  się  spodobać.  Krótko  ostrzyżone  włosy  -  była 

pewna,  że  ułożone  za  pomocą  pianki  -  ego  wielkie  jak  cały 

Teksas  i  nieodparty  wdzięk.  Miała  powyżej  uszu  tego  typu 

mężczyzn. Fakt, że mimo wszystko ten człowiek pociągał ją 

fizycznie, napełniał ją niesmakiem. 

 - Mniejsza o to - wymamrota

ła i wsiadła do dżipa. 

Rand sta

ł na parkingu i patrzył za nią, gdy wyjeżdżała z 

piskiem  opon.  Nie  ruszył  się  z  miejsca  nawet  wtedy,  gdy 

światła dżipa zniknęły za zakrętem. Miał wrażenie, że Cecile 

bierze  na  siebie  wszystkie  grzechy,  jakie  popełnił  jej  mąż,  i 

obwinia  się  o  nie  jak  o  własne.  Szkoda.  Była  intrygującą 

kobietą,  pełną  życia  i  energii.  Zadanie  wydawało  się  trudne, 

ale  Rand  był  przekonany,  że  przy  odrobinie  cierpliwości  i 

szczęścia uda mu się wyzwolić Cecile od upiorów przeszłości 

i nauczyć ją znów kochać. Pod warunkiem, oczywiście, że ona 
mu na to pozwoli. 

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI 

Cecile wyci

ągnęła  z  bagażnika  samochodu  ciężkie 

płócienne  torby  ze  sprzętem  baseballowym,  przeklinając  w 

duchu własnego pecha. Jakby mało było tego, że miała dzielić 

z Randem Courseyem obowiązki rodziców chrzestnych, to na 

dodatek teraz jeszcze musiała razem z nim prowadzić drużynę. 

W głębi duszy rozumiała Jacka. Naprawdę był teraz potrzebny 

w  domu.  Dlaczego  jednak  musiał  wyznaczyć  właśnie  Randa 

na  swego  zastępcę?  A  w  dodatku  nawet  nie  zapytał  jej  o 
zdanie. 

Spojrza

ła  przez  ramię  na  pusty  parking  i  ze  złością 

szarpnęła torbę. Randa jeszcze nie było. No tak! Na lekarzach 

nigdy nie można polegać. Ile razy Denton kazał jej na siebie 

czekać?  Wyglądało  na  to,  że  sama  będzie  musiała  zająć  się 

treningiem chłopców. 

W ko

ńcu udało jej się uwolnić zakleszczoną torbę, która O 

m a l nie przygwoździła jej swym ciężarem. Piłki baseballowe 

rozsypały  się  po  całym  parkingu.  Cecile  westchnęła  ciężko, 

padła  na  kolana  i  zaczęła  je  zbierać.  Za  plecami  usłyszała 

trzaśnięcie  drzwiczek.  Była  pewna,  że  to  Joey,  rezerwowy 

zawodnik, który zawsze się spóźniał. 

 -  Do

łącz  do  pozostałych  chłopców.  Robią  rozgrzewkę. 

Zawołam  was,  kiedy  przygotuję  boisko  -  zawołała  z  głową 
pod samochodem. 

 - Potrzebujesz pomocy? 
Na d

źwięk  tego  głosu  zastygła,  leżąc  płasko  na  brzuchu. 

Powoli  obróciła  głowę  i  spojrzała,  żeby  się  upewnić. 

Zobaczyła  wielkie  adidasy,  a  nad  nimi  białe  skarpetki,  tak 

czyste,  jakby  pochodziły  prosto  ze  sklepowej  półki.  Otarła 

twarz brudnymi rękami i westchnęła z rezygnacją. 

Rand przykucn

ął  obok  niej  i  zajrzał  pod  samochód. 

Atrakcyjniejszy  jednak  był  widok  rozpłaszczonej  na  ziemi 

Cecile, czy też tych fragmentów jej sylwetki, które wystawały 

background image

spod  samochodu,  a  konkretnie  długich,  opalonych  nóg  i 

zgrabnych pośladków w sportowych szortach. Ze względu na 

nadmiar  zajęć  i  brak  doświadczenia  Rand  początkowo 

niechętnie odniósł się do propozycji Jacka, by zastąpić go w 

roli trenera drużyny. Teraz jednak uznał, że nie był to taki zły 

pomysł. 

 -  Pom

óc  ci  stamtąd  wyjść?  -  zapytał,  powściągając 

uśmiech. 

Cecile wyd

ęła usta. 

 - Nie trzeba. Wypr

ężyła całe ciało i udało jej się dotknąć 

piłki czubkami 

palców. Po chw

ili  trzymała  ją  w  ręku.  Rand  patrzył  jak 

zahipnotyzowany na pasek białego ciała, który przy tym ruchu 

wyłonił się spod nogawki szortów. 

Cecile wygramoli

ła się spod samochodu i napotkała jego 

pełne  podziwu  spojrzenie.  Wzruszyła  ramionami  i  wytarła 

brudne ręce o kolana. 

 - Sp

óźniłeś się. Trening zaczął się o wpół do szóstej. 

 -  Przepraszam. Obch

ód  trochę  się  przeciągnął  -  odparł 

Rand, chowając piłkę do torby. - Co mam robić? 

 - Mamy nauczy

ć tych chłopców, jak się gra w baseball, a 

przy  okazji  może  także  wygrać  kilka  meczów  -  wyjaśniła 
Cecile sucho.  - 

Jack  zwykle  ćwiczył  z  nimi  obronę  i 

rozgrywanie pi

łki pośrodku pola, a ja atak i uderzenia. Joey, 

rezerwowy, ma kłopoty z podkręconymi piłkami, więc gdy się 

pojawi,  możesz  z  nim  poćwiczyć  -  wyjaśniła  i  rzuciła  mu 

rękawicę. Rand pochwycił ją i zmarszczył czoło. 

 - Masz jaki

ś problem? - zapytała Cecile. 

 - Hm... - mrukn

ął, obracając rękawicę w dłoniach. 

 - O co chodzi? - zniecierpliwi

ła się. 

 - Nie umiem rzuca

ć podkręcanych piłek. Cecile wzniosła 

oczy ku niebu. 

 - W takim razie 

ćwicz z nim krótkie piłki. 

background image

 - Cecile? Zatrzyma

ła się i spojrzała na Randa przez ramię. 

 - Co znowu? 
 - W kr

ótkich piłkach też nie jestem dobry. 

 - Czy ty w og

óle potrafisz rzucać piłką? - zirytowała się, 

ale na widok wyrazu jego twarzy tylko ma

chnęła  ręką.  - 

Mniejsza o to. Wiesz chyba, do czego służy kij? 

 - Owszem, wiem - rzek

ł Rand, powściągając uśmiech. 

 - Potrafisz wyrzuci

ć piłkę w głąb pola? 

 - Jasne. Rzuci

ła mu kij. Pochwycił go w ostatniej chwili, 

unikając uderzenia w głowę. 

 -  To zrób to!  - 

prychnęła i odeszła, mrucząc pod nosem 

coś  o  idiotach  i  bawidamkach.  Rand  patrzył  za  nią  z 

uśmiechem.  Przyszło  mu  do  głowy,  że  winien  jest  Jackowi 

butelkę dobrego wina. Lato zapowiadało się coraz ciekawiej. 

Cecile przymru

żyła  oczy  w  ostrym  słońcu  i  otarła  czoło 

przedramieniem.  Było  chyba  ze  trzydzieści  pięć  stopni  w 

cieniu. Zgrzana, spocona i zirytowana, oddałaby w tej chwili 
swego  pierworodnego syna za co

ś  zimnego  do  picia.  Do 

zakończenia treningu pozostało jednak jeszcze pół godziny. 

 - Dobrze, ch

łopcy, chodźcie wszyscy tutaj. - Ustawiła ich 

w  luźnym  półokręgu,  twarzami  w  stronę  linii  przy  trzeciej 
bazie.  - 

W  ostatnim  meczu  nie  za  dobrze  wychodziło  wam 

prześlizgiwanie się z piłką przez tę część boiska, więc może 

popracujemy nad tym przez chwilę. 

Podnios

ła wzrok na Randa. 

 -  Doktor Coursey rzuci pi

łkę,  a  ja  pobiegnę  z  nią  do 

własnej bazy. Pokażemy wam, jak się to robi, a potem każdy z 
was sam spróbuje. Gotów? - 

zapytała, patrząc na Randa. 

Rand poprawi

ł  rękawicę  i  uśmiechnął  się  z  wielką 

pewnością siebie. 

 -  Oczywi

ście,  trenerze.  Przykucnął,  trzymając  w  ręku 

piłkę.  Cecile  odbiegła  o  jakieś  trzy czwarte odległości  do 

background image

trzeciej  bazy  i  stanęła  pochylona,  z  rękami  opartymi  na 
kolanach. 

 - Pami

ętajcie, chłopcy - ostrzegła - przechwytywanie piłki 

może  być  niebezpieczne,  jeśli  nie  robi  się  tego  prawidłowo. 

Biegnijcie  w  stronę  rzucającego  jak  najszybciej,  nie 

spuszczając oczu z jego rękawicy. Tuż przed nim padacie na 

lewe  biodro,  lewa  noga  podkurczona,  palce  prawej  dotykają 
linii. Jasne? 

 - Jasne - odrzekli ch

łopcy chórem. Cecile wystartowała ze 

swojej pozycji i pomknęła w stronę 

Randa, nie spuszczaj

ąc  wzroku  z  jego  rękawicy.  O  pół 

metra przed nim rzuciła się na ziemię, próbując przechwycić 

piłkę.  Nie  miała  pojęcia,  co  stało  się  w  następnej  chwili. 

Oślepił  ją  tuman  kurzu,  stopa  uderzyła  w  coś  twardego  i 

poczuła  przeszywający  ból  w  kostce.  Wykrzyknęła  i 

jednocześnie silne uderzenie w pierś odebrało jej dech. Upadła 

płasko  na  plecy  i  z  otwartymi  szeroko  oczami  próbowała 

złapać oddech. 

 -  Wyeliminowa

łem  cię  z  gry!  -  oznajmił  dumnie 

rozpromieniony  Rand,  wyciągając  do  niej  rękę.  Gdy  Cecile 

nie zareagowała, uśmiech na jego twarzy powoli zniknął. - Nic 

ci się nie stało? - zaniepokoił się i ukląkł obok niej. 

Cecile nie powiedzia

ła  ani  słowa.  Z  szeroko  otwartymi 

ustami próbowała złapać powietrze. 

 -  Przynie

ś  mi  trochę  wody  i  ręcznik  -  nakazał  Rand 

najbliżej  stojącemu  chłopcu,  sam  zaś  uniósł  nieco  Cecile  i 

położył  jej  głowę  na  swoim  kolanie.  Gdy  chłopak  wrócił, 

Rand  zmoczył  ręcznik  i  otarł  jej  twarz.  Jedenastu 

dziewięciolatków  otaczało  ich  kręgiem.  Rand  próbował 

uspokoić  Cecile.  Wiedział,  że  uda  jej  się  złapać  powietrze 

dopiero wtedy, gdy przestanie walczyć o oddech. 

background image

 -  Czy pan j

ą  zabił?  -  zapytał  cienki  głosik  zza  jego 

pleców. Rand obejrzał się i zobaczył oskarżycielsko utkwione 
w sobie spojrzenie Denta Kingsleya, najstarszego syna Cecile. 

 -  Nie, nie zabi

łem  jej  -  odrzekł,  choć  czuł  się  jak 

morderca. 

 - Nic jej nie b

ędzie? - upewniał się chłopiec. 

 - Nic. Cecile unios

ła się i oparła na łokciach. 

 -  N... nic mi nie jest  -  wykrztusi

ła, przyciskając dłoń do 

piersi. Spróbowała wstać, ale gdy oparła prawą stopę na ziemi, 

zatoczyła się prosto na Randa. 

 - Kostka - wymamrota

ła, krzywiąc się z bólu. - Chyba jest 

złamana. 

Rand bez namys

łu wziął ją na ręce i zaniósł na najbliższą 

ławkę.  Chłopcy  rządkiem  poszli  za  nim.  Położył  Cecile  na 

ławce i objął jej prawą stopę obiema dłońmi. Cecile syknęła z 

bólu. Twarz miała bladą, a usta mocno zaciśnięte. 

 -  Nie jest z

łamana, tylko skręcona - rzekł Rand z ulgą i 

gestem  przywołał  Denta.  -  Przynieś  mi  trochę  lodu  z 

chłodziarki. Zrobimy jej zimny okład. 

Naraz pad

ł  na  nich  długi  cień.  Rand  podniósł  głowę  i 

zobaczył Jacka Brannana. 

 - Co si

ę tu dzieje? Omawiacie taktykę? 

 -  Nie, mamy kontuzj

ę - odrzekł Rand z przygnębieniem. 

Jack jednym spojrzeniem oszacowa

ł sytuację. 

 -  Chod

źcie,  chłopcy,  musimy  pozbierać  sprzęt  -  rzekł, 

zagarniając całą gromadkę i ruszając w stronę parkingu. Rand 

z westchnieniem przyłożył lód do opuchniętej kostki Cecile. 

 - Przepraszam ci

ę. Zdaje się, że trochę przesadziłem. 

 -  Nic si

ę  nie  stało  -  odpowiedziała  stłumionym  głosem. 

Rand delikatnie rozmasował jej łydkę. 

 -  Owszem, sta

ło  się.  Za  wszelką  cenę  chciałem  ci 

udowodnić, że nie jestem bezużyteczny, i trochę przesadziłem. 

background image

To moja wina i bardzo mi przykro  - 

rzekł z przygnębieniem, 

patr

ząc na nią tymi swoimi brązowymi oczami. 
Cecile patrzy

ła  na  niego  jak  oniemiała.  Żadne  z 

dotychczasowych  doświadczeń  z  mężczyznami  nie 

przygotowało jej na coś takiego. Wychowała się w otoczeniu 

trzech braci i jedyne przeprosiny, jakie zdarzało jej się od nich 

słyszeć, były wymuszone przez rodziców i więcej w nich było 

groźby niż szczerej skruchy. Natomiast jej były mąż z zasady 

nie przepraszał nigdy i za nic, bez względu na to, co uczynił. 

Poruszy

ła się niespokojnie na ławce. 

 -  Naprawd

ę,  Rand,  nic  takiego  się  nie  stało.  Wykonałeś 

dobry rzut.  - 

Zaśmiała się. - Prawdę mówiąc, lepszy, niż się 

spodziewałam.  Nie  przypuszczałam,  że  zechcesz  mnie 

naprawdę zatrzymać. 

 -  Ju

ż  wszystko  w  porządku?  Cecile  podniosła  głowę  i 

zobaczyła Jacka. Ten widok sprawił jej ulgę. 

 - Tak - zapewni

ła go. 

 - Pom

óc ci dojechać do domu? 

 - Ja j

ą zawiozę - wtrącił się Rand. - Byłbym ci wdzięczny, 

gdybyś mógł zabrać stąd mój samochód. 

 - Nie ma problemu - stwierdzi

ł Jack i znów zwrócił się do 

Cecile. - 

Czy Gordy i CeeCee są u twojej matki? 

 - Tak. 
 -  Zawioz

ę  tam  Denta  i  powiem  jej,  co  się  stało.  Znając 

twoją  matkę,  jestem  pewien,  że  zechce  zatrzymać  dzieci  do 
jutra. 

Cecile westchn

ęła.  Jack  miał  rację.  Jej  matka  wiecznie 

szukała  pretekstu,  by  zabrać  dzieci  do  siebie.  Tym  razem 

nadarzała się jej wyjątkowa okazja. 

 - Nie mam co do tego 

żadnych wątpliwości. Dzięki, Jack. 

 - Nie ma za co. Uwa

żaj na tę nogę. Jack odszedł i Cecile 

znów została sama z Randem. 

background image

Nie przychodzi

ło  jej  do  głowy  nic,  co  mogłaby 

powiedzieć.  Rand  w  dalszym  ciągu  trzymał  dłonie na jej 

łydce.  Stopą  dotykała  jego  brzucha.  Intymność  sytuacji  była 

bardzo niezręczna. 

 - No dobrze! - zawo

łała w końcu z udawaną wesołością. - 

Chyba trzeba wracać do domu. 

Rand ostro

żnie zdjął z kolan jej stopę, wstał i wziął Cecile 

na ręce. Próbowała się opierać. 

 - Rand, to nie jest konieczne. Mog

ę iść sama - zawołała. 

Zatrzymał się i spojrzał na nią groźnie. 

 -  A ja mog

ę  cię  zanieść,  więc  lepiej  mocno  się  mnie 

trzymaj. 

 -  Czy masz elektryczn

ą  poduszkę?  Cecile  stłumiła 

westchnienie. Ciekawe, co ten facet jeszcze  wymy

śli? Jak na 

jeden dzień, miała już zupełnie dosyć bycia niańczoną. Droga 

do  domu  była  dla  niej  ciężką  próbą  cierpliwości.  Rand 

prowadził  samochód  w  żółwim  tempie,  żeby  za  bardzo  nie 

trzęsło. A jakby jeszcze tego było mało, uparł się wnieść ją do 

domu,  położył  do  łóżka,  umieścił  poduszki  pod  plecami  i 

przyłożył  do  ułożonej  wysoko  nogi  worek  z  lodem.  Cecile 

pomyślała, że jeśli Rand ugotuje jej rosół, to wyleje mu go na 

głowę.  Może  wtedy  wreszcie  dotrze  do  niego,  że  ona  nie 

życzy sobie, by koło niej skakał! 

 - Nie mam - sk

łamała z nadzieją, że Rand wreszcie sobie 

pójdzie. 

 - Skocz

ę do apteki i kupię ci poduszkę - odrzekł i sięgnął 

do kieszeni po kluczyki od samochodu. 

 -  Poczekaj!  -  zawo

łała  Cecile  z  desperacją.  -  Chyba 

jednak ją mam. Poszukaj w holu, w szafie z bielizną. 

W p

ół  minuty  później  Rand  już  stał  przy  jej  łóżku  z 

poduszką elektryczną. Włączył ją do kontaktu, zabrał worek z 

lodem  i  położył  poduszkę  na  kostce  swojej  pacjentki.  Cecile 

patrzyła na jego dłonie, duże i mocne, o grzbietach pokrytych 

background image

jasnobrązowymi  włoskami.  Długie  palce  o  krótko  obciętych 

paznokciach  przesuwały  się  sprawnie  po  jej  skórze.  Ręce 

Dentona  wyglądały  podobnie,  coś  jednak  różniło  je  od  dłoni 

Randa.  Cecile  zaczęła  się  zastanawiać,  co  to  takiego,  i  po 

chwili zrozumiała: te ręce były dobre. Właśnie tak, pomyślała 

z  twarzą  ściągniętą  grymasem.  Dotyk  Randa  był  równie 

mocny i zręczny jak dotyk Dentona, ale wyczuwało się w nim 

łagodność  i  ciepło,  podczas  gdy  dotyk  Dentona  zawsze  był 

chłodny, niemiły. 

 - Trzeba co pi

ętnaście minut zmieniać zimny kompres na 

ciep

ły  i  odwrotnie,  żeby  noga  nie  spuchła  -  rzekł  Rand, 

zwijając  poduszkę,  którą  następnie  podłożył  jej  pod  stopę. 

Cecile  odniosła  wrażenie,  że  zacznie  krzyczeć,  jeśli  Rand 

zrobi  dla  niej  coś  jeszcze.  Miała  ochotę  sklonować  go  i 

podesłać kopię którejś ze swoich samotnych przyjaciółek. 

 -  Rand, naprawd

ę,  dosyć  już  dla  mnie  zrobiłeś  - 

westchnęła. Powoli odsunął się od jej łóżka. Cecile nie chciała 

go  urazić.  W  końcu  robił,  co  mógł,  by  ulżyć  jej  w  bólu. 

Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech. 

 -  Naprawd

ę  doceniam  twoją  pomoc,  ale  już  wystarczy. 

Wracaj do domu. 

 -  Przecie

ż nie możesz chodzić. Jak sobie poradzisz, jeśli 

będziesz czegoś potrzebować? 

 -  Niczego ju

ż  nie  potrzebuję.  Poza  tym  zawsze  mogę 

zadzwonić do mamy albo do Malindy. 

Wyraz jego twarzy powiedzia

ł jej, że Rand nie ustąpi tak 

łatwo. Uśmiechnęła się z jeszcze większą słodyczą. 

 -  Zanim p

ójdziesz,  czy  mógłbyś  przynieść  mi  z  kuchni 

szklankę  wody  i  dwie  aspiryny?  To  wszystko,  czego 

potrzebuję przed snem. 

 - Przynios

ę, ale i tak stąd nie pójdę. 

 - Jak chcesz - westchn

ęła Cecile, skrywając irytację. Gdy 

Rand zniknął za drzwiami, otworzyła szufladę nocnego stolika 

background image

i mamrocz

ąc  coś  pod  nosem,  wyciągnęła  z  niej  książkę 

telefoniczną.  Znalazła  właściwą  stronę  i  szybko  wystukała 
numer. 

 - Tu sekretarka doktora Courseya. W czym mog

ę pomóc? 

 - Jestem pacjentk

ą doktora Courseya i właśnie zaczynam 

rodzić  -  wydyszała  Cecile.  -  Mam skurcze co trzy minuty. 

Proszę  poprosić  doktora,  żeby  jak  najszybciej  przyjechał  do 

Szpitala Miłosierdzia. 

Od

łożyła  słuchawkę,  zanim  kobieta  zdążyła  zapytać  ją  o 

nazwisko. 

 - Gdzie masz aspiryn

ę? - zawołał Rand z kuchni. 

 -  W szafce ko

ło zlewu, na górnej półce. - odkrzyknęła i 

szybko  schowała  książkę  telefoniczną  do  szuflady.  Z  kuchni 

dobiegło  ciche,  lecz  wyraźne:  piiip  -  piiip  -  piiip, Cecile 

uśmiechnęła się. Po chwili do sypialni wbiegł zdyszany Rand 

ze szklanką wody i butelką aspiryny. 

 -  W

łaśnie  dostałem  wiadomość  przez  pager.  Jedna  z 

moich pacjentek zaczęła rodzić. Muszę pojechać do szpitala. 

Mam  nadzieję,  że  nie  będziesz  miała  nic  przeciwko  temu, 

żeby mi pożyczyć samochód. Czy coś jeszcze mam dla ciebie 

zrobić przed wyjściem? 

 -  Nie, dzi

ękuję - odrzekła Cecile z niewinnym wyrazem 

twarzy. 

 - Zajrz

ę do ciebie później - rzucił Rand, idąc do drzwi. 

 - Nie rób sobie 

kłopotu. Niczego mi nie trzeba. Dziękuję 

za wszystko! - 

zawołała za nim. 

Gdy us

łyszała trzaśnięcie tylnych drzwi, usiadła na łóżku z 

uśmiechem  satysfakcji.  W  końcu  udało  jej  się  go  pozbyć. 

Wyciągnęła  ręce  z  rękawów  koszulki  i  z  ulgą  zdjęła 
biustonosz. Nigd

y  nie  była  to  jej  ulubiona  część  garderoby; 

nosiła  go  jedynie  dlatego,  że  matka  ją  przekonała,  iż  w  jej 

wieku nie wypada już chodzić bez stanika. 

background image

Ostro

żnie  ściągnęła  szorty, rzuciła  je  na  podłogę,  wtuliła 

twarz  w  poduszkę  i  zamknęła  oczy,  modląc  się,  by  noga 

wydobrzała do rana. 

Rand zatrzyma

ł samochód przed domem Cecile, wciąż się 

zastanawiając,  dlaczego  nie  zastał  w  szpitalu  żadnej  swojej 
pacjentki. Czeka

ł  ponad  godzinę,  aż  wreszcie  doszedł  do 

wniosku, że ktoś mu zrobił głupi kawał. Takie rzeczy czasami 
si

ę  zdarzały,  ale  sekretarka  była  przekonana,  że  tym  razem 

wezwanie  było  prawdziwe.  Twierdziła,  że  w  głosie  kobiety 

słychać było strach i cierpienie. 

Rand potrz

ąsnął  głową  i  wyjął  z  kieszeni  pęk  kluczy. 

Któryś  z  nich  musiał  pasować  do  zamka  w  drzwiach.  Za 
tr

zecim  razem  trafił.  Wetknął  głowę  przez  drzwi  i 

nasłuchiwał, ale. w całym domu panowała cisza. Na palcach 

wszedł do kuchni i zawołał cicho: 

 - Cecile? 

Żadnej  odpowiedzi.  Poszedł  do  sypialni.  Lampka  przy 

łóżku  była  już  zgaszona,  ale  przez  szpary  w  okiennicach do 

pomieszczenia  wpadało  światło  księżyca.  Cecile  leżała  na 

łóżku,  przykryta  kocem.  Rand  przycupnął  obok  niej  i 

wyciągnął  rękę  do  wyłącznika  lampki.  Chciał  obejrzeć  jej 

kostkę. 

Jako jedyna doros

ła  osoba  w  domu  zamieszkanym  przez 

troje dzieci, Cecile od 

wielu już lat miała bardzo lekki sen. Na 

skrzypnięcie  kuchennych  drzwi  natychmiast  się  obudziła  i 

nasłuchując, patrzyła w mrok. 

W holu rozleg

ły się ciche kroki. Usiadła, ale natychmiast 

poczuła przeszywający ból w kostce i z cichym jękiem opadła 
na poduszk

ę.  Zacisnęła  mocno  usta  i  sięgnęła  pod  materac, 

gdzie spoczywał jej „przyjaciel" - solidna pałka policyjna. 

Zauwa

żyła  cień  i  nabrała  pewności,  że  intruzem  jest 

mężczyzna.  Nie  poruszała  się,  udając,  że  śpi,  ale  mocno 

ściskała pałkę w dłoni. 

background image

W chwili gdy cie

ń podniósł rękę, Cecile wydała z siebie 

okrzyk,  jakiego  nie  powstydziłby  się  instruktor  karate 
Gerdy'ego, i zamachn

ęła się z całej siły, wymierzając cios w 

skroń mężczyzny. Z przerażeniem patrzyła, jak ciemna postać 

zachwiała się, postąpiła dwa kroki do tyłu i runęła prosto na 

nią.  Przejęta  odrazą,  próbowała  się  wysunąć  spod  ciężaru 

bezwładnego ciała, ale nie była w stanie poruszyć się nawet o 

cal  Zdawało  jej  się,  że  mężczyzna  waży  co  najmniej  tonę. 

Przy najlżejszym ruchu jej kostkę przeszywał nieznośny ból, 

 -  Och, Bo

że,  i  co  ja  mam  teraz  zrobić?  -  jęknęła, 

przygryzając wargi. 

Bro

ń!  Przede  wszystkim  trzeba  sprawdzić,  czy napastnik 

jest uzbrojony. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dosięgnąć 

wyłącznika  lampki.  Zapaliła  światło,  ale  gdy  ujrzała  twarz 
przeci

wnika, zrobiło się jej słabo. 

 -  Bo

że  drogi!  -  szepnęła,  przyciskając  palce  do  ust.  - 

Zabiłam go! 

Niepewnie, dr

żącymi  palcami,  dotknęła  jego  szyi  w 

miejscu,  gdzie  powinien  być  puls.  Wstrzymała  oddech.  Na 

szczęście  znalazła  tętno.  Z  radości  opadła  bezwładnie na 

poduszkę. Rand oddychał, była jednak pewna, że ocknie się z 

potwornym bólem głowy. 

Przez chwil

ę  siedziała  nieruchomo,  zagryzając  usta  i 

modląc się, by Rand się poruszył. Po chwili, która wydawała 

jej się wiecznością, drgnął i jęknął. Cecile ostrożnie pochyliła 

się nad nim. 

 -  Rand?  -  szepn

ęła,  dotykając  jego  skroni,  na  której  już 

zaczynał się formować wielki guz. - Rand, nic ci nie jest? 

Powoli podni

ósł  rękę  do  głowy i  z  grymasem  przetoczył 

się na plecy. 

 - Co si

ę stało? - zapytał ochryple. 

 - Nnno... uderzy

łam cię; 

Rand przymru

żył oczy. 

background image

 - Uderzy

łaś mnie? 

 - Tak. Wzi

ęłam cię za włamywacza. 

 -  Czym to zrobi

łaś?  Młotem  kowalskim?  Cecile 

uśmiechnęła się lekko. 

 -  Nie. Tylko tym  -  rzek

ła, unosząc pałkę do góry. - Mój 

młodszy  brat,  Tony,  jest  policjantem.  Po  śmierci  Dentona 

namawiał  mnie,  żebym  sobie  kupiła  pistolet,  ale  ze  względu 

na dzieci nie chciałam mieć w domu broni, więc zostawił mi 

pałkę. 

Rand przyjrza

ł się pałce z powątpiewaniem i przetarł oczy 

dłonią. 

 -  Bogu dzi

ęki,  że  nie  zdecydowałaś  się  na  pistolet  - 

mruknął.  Przez  chwilę  jeszcze  leżał  nieruchomo,  a  potem 

spróbował się podnieść. Gdyby w głowie tak mu nie huczało, 

uznałby  tę  sytuację  za  zabawną.  Pomyśleć  tylko,  że  co  sił 

pędził ze szpitala, by sprawdzić, czy Cecile czuje się dobrze! 
Ta kobieta st

anowczo  nie  potrzebowała  niczyjej  opieki. 

Poczuł się jak bezużyteczny idiota. 

 -  Chyba ju

ż  pójdę  -  mruknął,  unosząc  się  na  łokciu,  ale 

natychmiast zrobiło mu się ciemno przed oczami i znów opadł 

na  łóżko.  W  głowie  mu  huczało,  w  uszach  dzwoniło,  a  całe 
jego 

ciało było bezwładne. 

Cecile z niepokojem patrzy

ła na jego pobladłą twarz. 

 - Chyba nie b

ędziesz wymiotował? - zapytała niepewnie. 

 -  Nie  -  mrukn

ął Rand, choć właśnie na to miał ogromną 

ochotę. 

 - Ludzie po wypadkach czasami wymiotuj

ą. 

 -  Wiem o tym. Cecile uda

ło  się  wreszcie  uwolnić  nogi 

spod jego ciężaru. 

Nie zwa

żając na ból w kostce, uklękła obok niego. 

 - Gzy mog

ę coś dla ciebie zrobić? 

 - Dzi

ękuję, zrobiłaś już dosyć. 

 - Ale na pewno jest co

ś... 

background image

 -  N i e !  -  zawo

łał  Rand  i  dodał  łagodniej:  -  Poczekaj 

chwilę.  Zaraz  przestanie  mi  się  kręcić  w  głowie  i  pójdę  do 
domu. 

Cecile przypomnia

ła sobie o worku z lodem. Wygrzebała 

go spod kołdry. 

 - To ci pomo

że - stwierdziła, przykładając worek do jego 

czoła.  Lód  jeszcze  nie  zdążył  całkiem  się  rozpuścić.  Rand 
westc

hnął z rezygnacją i przymknął oczy. Cecile siedziała bez 

ruchu,  z  napięciem  wpatrując  się  w  jego  twarz.  Po  chwili 

policzki  Randa  zaróżowiły  się  nieco.  Odetchnęła  z  ulgą  i 

przypomniała  sobie  o  kostce,  która  już  od  dłuższej  chwili 

boleśnie dawała znać o sobie. Aby wyprostować nogę, Cecile 

musiała się położyć obok Randa. Oparła się na łokciu, drugą 

dłonią przytrzymując worek z lodem przy jego skroni. 

Pier

ś Randa unosiła się równomiernie. Cecile uśmiechnęła 

się  lekko.  Lekarze  znani  byli  ze  swej  umiejętności 

błyskawicznego  zapadania  w  sen  w  każdych  warunkach. 

Cecile przypuszczała, że wynoszą tę umiejętność ze studiów. 

W każdym razie dopóki biedak śpi, nie czuje bólu, pomyślała 

z  zadowoleniem  i  wytarła  strużki  wody  spływające  po  jego 

szyi. Guz był coraz większy. Dotknęła go delikatnie. 

Rand wymrucza

ł  coś  przez  sen  i  wtulił  policzek  we 

wnętrze  jej  dłoni.  Cecile  znieruchomiała.  Wstrzymując 

oddech,  zaczekała,  aż  Rand  znów  uśnie,  a  potem  przyjrzała 

mu się uważnie w świetle nocnej lampki. Lekko uchylone usta 
i rytmiczny 

oddech  przekonały  ją,  że  Rand  naprawdę  śpi. 

Długie,  ciemne  rzęsy  rzucały  cień  na  zaróżowione  policzki. 

Cecile  powiodła  wzrokiem  po  jego  ciele.  Miał  szerokie 

ramiona, szczupłą talię, dobrze umięśnione nogi. Nie wyglądał 

na atletę, ale miał piękne ciało. Cecile zastanawiała się, w jaki 
sposób Rand utrzymuje je w takiej formie. 

We 

śnie jego twarz miała chłopięcy, niewinny Wyraz. Ale 

przez sen wszyscy mężczyźni tak wyglądali. Cecile nauczyła 

background image

się  już  nie  wierzyć  pozorom.  Zresztą,  uczynkom  też.  Przy 
Dentonie prz

ekonała  się,  że  mężczyźni  to  wytrawni  aktorzy, 

gotowi zagrać każdą rolę, byle osiągnąć swój cel. 

Przymkn

ęła oczy i oparła głowę na ramieniu, myśląc, że 

już nigdy więcej nie nabierze się na męski urok. 

background image

ROZDZIA

Ł C Z W A R T Y 

Rand Coursey od lat mieszka

ł sam i wyrobił sobie wiele 

nawyków.  Jednym  z  nich  było  spanie  na  plecach. 

Rozciągnięty na wielkim łóżku, zajmował większą jego część, 

a  ponieważ  sypiał  samotnie,  nikt  przeciwko  temu  nie 

protestował.  Zawsze  też  budził  się  w  tej  samej  pozycji  -  z 

prawą  dłonią  pod  karkiem,  a  lewą  wsuniętą  pod  gumkę 
bokserek. 

Dlatego te

ż  zdziwiło  go,  że  tego  ranka  obudził  się 

odrętwiały,  leżąc  na  boku  w  niewygodnej  pozycji.  Głowę 

opartą  miał  w  zagłębieniu  prawego  ramienia,  lewe 

obejmowało  talię  kobiety,  a  dłoń  dotykała  nagiej  piersi. 

Kobieta,  zwrócona  do  niego  plecami,  zataczała  powolne, 

zmysłowe kręgi wtulonymi w jego podbrzusze pośladkami. 

Najbardziej jednak zdumia

ło  Randa  to,  że  sytuacja  w 

najmniejszym  stopniu  nie  wydawała  mu  się  nieprzyjemna. 

Prawdę mówiąc, jego ciało bardzo przychylnie reagowało na 
ruchy kobiety. 

Oszo

łomiony, otworzył oczy i zobaczył przed sobą burzę 

złocistych  włosów.  Odsunął  je i  zerknął  przez ramię  kobiety 

na jej twarz. W jego oczach odbiło się niedowierzanie. Choć 

dostrzegał  jedynie  fragment  twarzy,  nie  miał  żadnych 

wątpliwości, kto śpi obok niego. 

By

ła to Cecile Kingsley. 

Przypomnia

ł  sobie  wydarzenia  ostatniego  wieczoru,  po 

czym powoli opu

ścił głowę na ramię, przymknął oczy i jęknął. 

To  przez  to  uderzenie  pałką,  pomyślał.  Cecile  Kingsley 

powiedziała  mu  przecież  bardzo  wyraźnie,  co  sądzi  o 

mężczyznach.  Nienawidziła  całego  rodzaju  męskiego  ze 

szczególnym  uwzględnieniem  lekarzy.  Niemożliwe,  by  ta 

kobieta  dobrowolnie  usnęła  u  jego  boku.  To  na  pewno 

halucynacja spowodowana wstrząsem mózgu. 

background image

Aby sprawdzi

ć  swoją  poczytalność,  Rand  metodycznie 

wyliczył w myślach wszystkie kości, z jakich składa się ludzki 

szkielet,  zaczynając  od  paliczków  palców,  a  kończąc  na 

kościach  czaszki.  Potem  przebiegł  przez  układ  okresowy 

pierwiastków od wodoru aż po lorens, wymieniając ich liczby 

atomowe, symbole, a także ciężar atomowy. 

Zadowolony z siebie, powoli otworzy

ł  oczy  i  przekonał 

się,  że  nie  była  to  halucynacja.  Cecile  Kingsley  w  dalszym 

ciągu  leżała  przy  nim,  zwinięta  w  kłębek,  i  ocierała  się 

biodrami  o  jego  brzuch.  Rand  westchnął.  Wiedział,  że 

powinien  ją  obudzić  i  poprosić, by  przestała,  zanim  sytuacja 

wymknie  się  spod  kontroli.  ..  ale  to  uczucie  było  zbyt 
przyjemne. 

Cecile poruszy

ła  się,  gdy  pierwszy  brzask  zaróżowił 

niebo. Uparte pożądanie, płonące w jej podbrzuszu, domagało 

się  natychmiastowego  zaspokojenia.  W  półśnie  wtuliła  się 

mocniej w męskie biodra dotykające jej pośladków i mrucząc 

jak  zadowolony  kot,  owinęła  wyprężone  palce  stóp  wokół 

muskularnej łydki. 

Gdy zaj

ęta  była  szacowaniem  stopnia  podniecenia 

mężczyzny,  jego  usta,  ciepłe  i  wilgotne,  odnalazły  wrażliwe 

miejsce  za  jej  uchem  i  stamtąd  powędrowały  w  dół.  Cecile 

zamruczała miękko i wyprężyła się. 

Kochanek z jej snu odsun

ął  na  bok  koszulkę  i 

kontynuował zmysłową podróż po jej ramieniu. Cecile miała 

wrażenie, że po jej ciele przeleciał milion drobnych iskierek. 

Zawsze  wysoko  ceniła  i  lubiła  seks,  toteż  nie  dostrzegała  w 

swym  obecnym  stanie  niczego  niepokojącego...  dopóki  nie 

przypomniała sobie, z kim dzieli łóżko. Zesztywniała, szeroko 

otworzyła oczy i powoli odwróciła głowę, żeby się upewnić. 

Z ustami wci

ąż  na  jej  ramieniu,  Rand  uniósł  głowę  i 

spojrzał  na  nią  przymglonymi  oczami.  Nie  spuszczając 

background image

wzroku z jej twarzy, oderwał usta od jej skóry i uśmiechnął się 

zmysłowo. 

 -  Dzie

ń dobry - wymruczał. Te słowa wyrwały Cecile z 

o

drętwienia. 

 -  Co ty w

łaściwie wyrabiasz? - krzyknęła i nie czekając 

na odpowiedź, zepchnęła jego rękę ze swej piersi. Obciągnęła 

koszulkę, odsunęła się od niego i uklękła na łóżku. 

Z twarzy Randa znikn

ął uśmiech. 

 - Daj

ę ci to, o co prosiłaś - odrzekł, mrużąc oczy. 

 - Nie prosi

łam cię, żebyś mnie obmacywał! - oburzyła się 

i skrzyżowała ręce na piersiach. 

Rand uni

ósł się powoli i oparł na łokciu. 

 -  Mo

że  nie  prosiłaś,  ale  twoje  ciało  wyraźnie  mi  to 

mówiło. 

 -  Och, tak? A co w

łaściwie powiedziało ci moje ciało? - 

obruszyła się Cecile. 

Rand wyd

ął usta i uniósł brwi. 

 - Czy mam ci to opowiedzie

ć w szczegółach? 

 -  Bardzo prosz

ę  -  rzekła  lodowatym  tonem.  -  Nie 

chciałabym popełnić tego błędu po raz drugi. 

Rand westchn

ął.  Nie  miał  ochoty  na  kłótnie  z  Cecile. 

Chciał  się  z  nią  kochać,  złagodzić  własne  napięcie. 

Najwyraźniej  jednak  doświadczenia  z  mężem  pozostawiły  w 
jej psychice urazy,  kt

óre  sprawiały,  że  nie  potrafiła  sobie 

poradzić z fizycznymi potrzebami własnego ciała. 

 -  Cecile  -  rzek

ł  łagodnie  -  seks nie jest niczym 

wstydliwym  ani  przerażającym.  Fizyczny  pociąg  między 

mężczyzną  a  kobietą  może  być  zarówno  zdrowy,  jak  i 

przyjemny, jeśli tylko obydwie strony potrafią do tego podejść 

w dojrzały, odpowiedzialny sposób. 

Cecile przez chwil

ę  patrzyła  na  niego  ze  zdumieniem, a 

potem  wybuchnęła  śmiechem.  Nie  był  to  wstydliwy chichot, 

jakiego  Rand  mógłby  się  spodziewać  u  innej  kobiety  w 

background image

podobnych  okolicznościach,  lecz  pełny,  głęboki,  głośny 

śmiech. 

 -  Czy powiedzia

łem  coś  zabawnego?  -  obruszył  się. 

Cecile tylko machnęła ręką. 

 -  Nie. Nie, tylko 

że  trafiłeś  jak  kulą  w  płot.  Z  jakiegoś 

niezrozumiałego powodu uznałeś, że nie lubię seksu. - Wciąż 

się śmiejąc, przysiadła na krawędzi łóżka i odgarnęła z twarzy 

splątane włosy. - Zupełnie nie o to mi chodzi! 

Wsta

ła i przez chwilę przyglądała mu się z rozbawieniem. 

 -  Je

śli  cię  to  interesuje,  to  bardzo  lubię  zdrowy  seks  - 

rzuciła  i  bez  dalszych  wyjaśnień  pokuśtykała  do  drzwi 

sypialni,  zostawiając  Randa  samego  w  łóżku.  Na  progu 

łazienki  zatrzymała  się  jednak  i  spojrzała  na  niego  przez 
r

amię. 

 -  Tylko 

że  jestem  bardzo  wybredna  w  wyborze 

kochanków. A ty, doktorku, nie kwalifikujesz się! 

Ze swego miejsca na boisku Rand mia

ł doskonały widok 

na  Cecile  i  czterech  zawodników  grających  pośrodku  pola. 

Patrząc na nią, zmarszczył brwi. Choć od owego pamiętnego 

poranka  minęły  już  cztery  dni,  nadal  czuł  się  poirytowany. 

Rzadko  musiał  przeżywać  odtrącenie  i  trudno  mu  się  było  z 

tym pogodzić. 

Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować, za każdym razem, 

gdy Cecile pochylała się, by podnieść piłkę, jej szorty unosiły 

się do góry i wyglądał spod nich rąbek jaśniejszej skóry. Rand 

musiałby  być  ślepy,  żeby  tego  nie  zauważyć.  Do  tego 
przepo

cona koszulka przyklejała się jej do piersi, a tego dnia 

Cecile  nie  miała  na  sobie  biustonosza.  Na  pewno  robiła  to 

wszystko umyślnie, po to tylko, by utrzeć mu nosa, z nadzieją, 

że  Rand  przyjdzie  do  niej  na  kolanach,  a  ona  znów  będzie 

mogła go odtrącić! 

 -  Dobrze, ch

łopcy,  czas  na  przerwę!  -  zawołała  Cecile i 

rzuciła  rękawicę  na  ziemię  obok  sterty  piłek.  Gdy  chłopcy 

background image

pobiegli w stro

nę chłodziarki z napojami, podeszła do Randa. 

Nie chciał, by zauważyła, że ją obserwował, toteż natychmiast 

zajął się okopywaniem dołka. 

 -  Joey jeszcze nie przyszed

ł? - zapytała, zatrzymując się 

obok niego. 

 - Nie - wymamrota

ł, grzebiąc nogą w ziemi. Cecile oparła 

ręce na biodrach i przygryzła wargi. 

 -  Zawsze si

ę spóźnia, ale jednak przychodzi - mruknęła, 

patrząc na parking ze zmarszczonym czołem. - Czy któryś z 

chłopców wie, dlaczego go nie ma? 

 -  Nie  -  rzek

ł  Rand,  zirytowany  tym,  iż  uwagę  Cecile 

pochłania jeden z zawodników, a nie jego osoba. - Nikt nic nie 

mówił. Pewnie po prostu zapomniał. 

Cecile tylko potrz

ąsnęła głową. 

 - Joey nigdy nie zapomina o treningach. 
Przez chwil

ę niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. 

Rand zerknął na zegarek. 

 - Prawie wp

ół do siódmej. Gdyby miał zamiar przyjść, to 

już by tu był. 

 -  Wiem. W

łaśnie  to  mnie  martwi.  Widząc  jej  niepokój, 

Rand zapomniał o złości. 

 -  Co

ś jest nie tak? - zapytał. - Coś, o czym powinienem 

wiedzieć? 

 -  Hm  -  mrukn

ęła,  przenosząc  wzrok  z  parkingu  na  jego 

twarz. - 

Może. Nie jestem pewna. 

Rand zauwa

żył w jej oczach lęk. Pochwycił ją za łokieć i 

odciągnął od chłopców. Usiedli na drewnianej ławce. 

 -  Dobrze, opowiedz mi wszystko od pocz

ątku do końca. 

Cecile  wahała  się  przez  chwilę,  a  potem  wzięła  głęboki 
oddech. 

 -  Nie wspomina

łam  ci  o  ty m,  b o  n ie  mam  żad nych 

dowodów,  tylko  podejrzenia.  Rodzice  Joeya  są  rozwiedzeni. 

Chłopiec  mieszka  z  matką,  a  ona  ma  nowego  przyjaciela, 

background image

Zdaje się, że to poważny związek i wszystko byłoby pięknie, 

tylko że ten facet chyba nie lubi dzieci. 

Rand wyczu

ł, że to jeszcze nie koniec. 

 - I co? 
 - I podejrzewam, 

że ten przyjaciel matki parę razy uderzył 

Joeya - 

wyrzuciła z siebie Cecile, nerwowo spacerując wokół 

ławki. 

 -  Sk

ąd wiesz? Zatrzymała się i stanęła zwrócona twarzą 

do niego. 

 -  Nie wiem na pewno, ale Joey kilka razy przyszed

ł  na 

trening z siniakami na rękach i twarzy. Gdy go o to pytałam, 

mamrotał, że spadł ze schodów. 

 -  Mo

że  mówił  prawdę  -  rzekł  Rand  z  nadzieją.  Twarz 

Cecile spochmurniała. 

 - A je

śli nie? Rand poczuł, że zaczyna mu się zbierać na 

mdłości.  Napływały  do  niego  mroczne  wspomnienia  z 

dzieciństwa, odsunął je jednak i wstał. 

 -  Nic nie mo

żemy  zrobić,  dopóki  Joey  nie  poprosi  o 

pomoc - 

rzekł i odwrócił się, mając nadzieję, że w ten sposób 

zakończy rozmowę. 

 -  A je

śli  właśnie  w  tej  chwili  potrzebuje  pomocy,  tylko 

nie jest w stanie o nią poprosić? 

Rand wpl

ótł  palce  w  oczka  drucianej  siatki  otaczającej 

boisko  i  zatrzymał  wzrok  na  parkingu,  gdzie  już  zaczęli  się 

gromadzić  rodzice.  Na  jego  twarzy  pojawił  się  grymas.  W 
innyc

h  okolicznościach  natychmiast  zaoferowałby  swoją 

pomoc, ale to akurat była sytuacją, w jakiej bardzo nie chciał 

uczestniczyć.  Jednakże  jedno  spojrzenie  na  twarz  Cecile 

przekonało go, że nie może zostawić jej z tym samej. 

 -  Je

śli to sprawi, że poczujesz się lepiej, to w drodze do 

domu wstąpię do Joeya i sprawdzę, co się z nim dzieje - rzekł 

i odwrócił się, chcąc odejść, Cecile jednak pochwyciła go za 

łokieć. 

background image

 - Dzi

ęki, Rand. 

 - Nie ma za co - wymamrota

ł. Twarz Cecile pojaśniała. 

 - Je

śli Joey będzie w domu, to może zaprosisz go do mnie 

na kolację? Będziemy smażyć hamburgery na grillu. Możecie 

obydwaj się do nas przyłączyć. 

Rand przez chwil

ę patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. 

Bardzo  się  obawiał  konfrontacji,  jaka  mogła  go  czekać  w 

domu Joeya, ale nie chciał rozmawiać o tym z Cecile. Może 

ona  miała  rację.  Może  uda  mu  się  odkryć  prawdę  na  temat 

tych  siniaków.  A  jeśli  jej  podejrzenia  okażą  się  słuszne,  to 

Joeyowi  przyda  się  trochę  rozrywki  w  towarzystwie 

rówieśników. 

Tylko 

że  jeśli  przyjmie  zaproszenie,  to  będzie  musiał 

spędzić  cały  wieczór  w  towarzystwie  Cecile.  A  w  tej  chwili 

nie miał na to wielkiej ochoty. 

 - Dobrze - zgodzi

ł się w końcu. - Jeśli zastanę go w domu 

i jeśli jego matka się zgodzi. 

Wskaz

ówki  Cecile  doprowadziły  Randa  do  dzielnicy 

położonej  niedaleko  od  centrum  Edmond.  Domy  nie  były  tu 

zbyt  okazałe,  ale  w  większości  dobrze  utrzymane.  Na 

trawnikach  rosły  kwitnące  różowo  mirty.  Od  czasu  do  czasu 

monotonię  murów  przerywało  jakieś  drzewo,  dające 

okolicznym dzieciakom skrawek cienia i krąg gołej ziemi, na 

której można było grać w kulki. 

Rand poczu

ł  wzbierającą  nostalgię.  On  również  spędził 

wczesne  dzieciństwo  w  podobnej  okolicy.  Od  maja  aż  do 

końca sierpnia wraz z kolegami biegał boso po ulicach. Bawili 

się  w  chowanego  i  łapali  świetliki  do  słoików.  Wiódł 

swobodne życie bez trosk - dopóki na scenie nie pojawił się 
jego ojczym. 

Z grymasem na twarzy zaparkowa

ł  samochód  przy 

krawężniku  przed  domem  Joeya  i  wziął  kilka  głębokich 

oddechów. Nie był w stanie zmienić własnej przeszłości, ale 

background image

być może mógł nieco osłodzić dzieciństwo tego chłopca. Choć 

cel  był  szczytny,  Ran d  z  tru dem  zmu sił  się,  by  wyjść  na 
chodnik. 

Na podje

ździe nie było żadnego samochodu. Znów poczuł 

nadzieję,  że  Cecile  była  w  błędzie.  Może  Joey  po  prostu 

pojechał  gdzieś  z  matką,  na  zakupy  albo  do  przyjaciół. 

Zasłony  w  oknach  były  szczelnie  zasunięte.  Uniósł  rękę  i 

zastukał do drzwi, przekonany, że nikogo nie ma w domu i że 

konfrontacja  została  mu  oszczędzona.  Już  się  odwracał,  by 

odejść, gdy usłyszał stłumiony głos: 

 - Kto tam? To by

ł głos Joeya. 

 -  Tu doktor Coursey. Mog

ę  wejść?  Drzwi  uchyliły  się 

nieco, ale chłopiec pozostawał w cieniu. 

 - Mama m

ówiła mi, żebym nie wpuszczał nikogo obcego. 

 -  To dobra rada i ciesz

ę się, że się do niej stosujesz, ale 

przecież  nie  jestem  obcym,  tylko  twoim  trenerem,  więc 

możesz mnie wpuścić, prawda, Joey? 

Drzwi otworzy

ły  się  nieco  szerzej.  Rand  zobaczył 

mroczny salon, rozjaśniony jedynie migotaniem telewizyjnego 
ekranu. 

 - Chyba tak. Po co pan przyszed

ł? Chłopiec wydawał się 

zdenerwowany,  jakby  miał  coś  do  ukrycia. Choć  Rand 

wytężał wzrok, w półmroku widział tylko zarys jego sylwetki. 

 - Nie przyszed

łeś na trening, więc chciałem sprawdzić, co 

się z tobą dzieje, czy na przykład nie jesteś chory. 

 - Nie, nie jestem chory. Tylko nie mia

ł mnie kto zawieźć. 

 - Zwykle chyba przywozi ci

ę matka? 

 -  Tak, ale ona i Dave... no, mieli jakie

ś inne plany, więc 

zostałem w domu. 

 -  Aha  -  mrukn

ął  Rand,  przypominając  sobie  liczne 

sytuacje  z  dzieciństwa,  gdy  zostawał  sam  w  domu.  Miał 

ochotę  dowiedzieć  się  czegoś  więcej,  obawiał  się  jednak 

spłoszyć  chłopca,  więc  powiedział  tylko:  -  Posłuchaj,  Joey, 

background image

gdybyś znów znalazł się w takiej sytuacji, to mogę po ciebie 

wstąpić, jadąc na trening. Będzie mi po drodze. 

Joey spojrza

ł na niego podejrzliwie. 

 - Naprawd

ę mógłby pan po mnie przyjeżdżać? 

 -  Oczywi

ście.  Kiedy  tylko  zechcesz.  Wystarczy,  że 

zadzwonisz. 

 -  Dobrze  -  zgodzi

ł  się  chłopiec,  wciąż  z  lekkim 

powątpiewaniem w głosie. 

 - Jad

łeś już kolację? 

 - Nie - mrukn

ął Joey, dłubiąc w nosie. - Mama zostawiła 

mi potrawkę z kurczaka. Nie znoszę jej. 

 - Ja te

ż - zaśmiał się Rand. - Coś ci powiem. Cecile robi 

dzisiaj  hamburgery  z  grilla.  Mówiła,  żebym  cię  przywiózł. 

Czy myślisz, że twoja mama się zgodzi? 

Joey jednym susem wyskoczy

ł na werandę. 

 - Na pewno tak! Zostawi

ę jej kartkę na lodówce. 

Rand sta

ł samotnie na podjeździe, patrząc, jak Joey i Dent 

znikają  za  domem  Cecile.  Odporność  młodości,  pomyślał  i 

potrząsnął  głową.  Jeśli  przyjaciel  matki  rzeczywiście 

wyrządził  Joeyowi  jakąś  krzywdę  fizyczną  lub  emocjonalną, 

to  chłopiec  dobrze  to  ukrywał.  Rand  przyglądał  się  mu 

uważnie, ale nie zauważył niczego podejrzanego. 

W powietrzu unosi

ł  się  zapach  mięsa  smażącego  się  na 

grillu. Rand przełknął ślinę i poszedł w stronę ogrodu. Naraz 

jego  uszy  przeszył  mrożący  krew  w  żyłach  krzyk,  a  po  nim 

kakofonia głosów, która sprawiała wrażenie, jakby w ogrodzie 

Cecile znajdowała się co najmniej setka dzieci. 

Rand poczu

ł pokusę, by wsiąść do samochodu i odjechać, 

ale na dźwięk dziecinnego szlochu powstrzymał się i rozejrzał. 

Chodnikiem  przed  domem,  szurając  po  betonie  obutymi  w 

sandałki  stopami,  szła  kilkuletnia  dziewczynka  z  nisko 

spuszczoną  głową.  Ciągnęła  za  sobą  dziecinny  wózek  dla 

lalki.  Miała  pulchne  nóżki,  jaskrawożółtą  sukienkę  i  masę 

background image

jasnych loczków, krzywo zebranych w dwa kucyki nad 
uszami. 

Podnios

ła głowę i Rand ujrzał błękitne, zalane łzami oczy 

w twarzy cherubinka. Na jego widok rozja

śniła  się  i  w  jej 

policzkach pojawiły się dołki. 

 -  Cze

ść! Czy pan jest doktor Coursey? Mama kazała mi 

na  pana  poczekać  i  przyprowadzić  do  ogrodu,  kiedy  pan  się 

pokaże.  Będzie  pan  z  nami  jadł  kolację?  Są  hamburgery  i 

frytki  i  fasolka i  jeszcze arbuz w  chłodziarce  na  patio.  Chce 

pan zobaczyć? 

Rand z u

śmiechem,  przyklęknął  obok  niej  na  jedno 

kolano. 

 - Tak, to ja jestem doktor Coursey. Tak, b

ędę jadł z wami 

kolację.  Tak,  bardzo  chcę  zobaczyć  tego arbuza  -  dodał  ze 

śmiechem. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz. 

 - CeeCee. 
 - Dlaczego p

łakałaś, CeeCee? Mała wydęła usta. 

 -  Bo ch

łopcy  nie  chcą  się  ze  mną  bawić.  Nazwali  mnie 

dzidziusiem.  - 

Pochyliła  głowę  i  zaczęła  wiercić  dziurę  w 

ziemi 

czubkiem sandałka. 

 -  Moim zdaniem, nie wygl

ądasz  na  dzidziusia  -  rzekł 

Rand. Dziewczynka powoli podniosła głowę. 

 - Naprawd

ę? 

 -  Naprawd

ę.  Wyglądasz  na  młodą  damę.  -  Rand  wstał  i 

wyciągnął  do  niej  rękę.  -  Czy  chcesz  być  moją  towarzyszką 
przy kolacji? 

 -  Naprawd

ę?  -  powtórzyła  CeeCee  z  niedowierzaniem. 

Wsunęła  dłoń  w  jego  rękę  i  patrząc  na  niego  tak,  jakby  w 

każdej chwili mógł się rozpłynąć w powietrzu, poprowadziła 
go za dom. 

Trawnik spowity by

ł  wielkim  kłębem  czarnego  dymu. 

CeeCee zatrzymała się na skraju ceglanego patio i spojrzała na 

Randa z szerokim uśmiechem. 

background image

 -  Mam nadziej

ę, że lubi pan spalone hamburgery. Mama 

zawsze takie robi. Spalone są najlepsze. 

Odnalezienie grilla w k

łębach dymu zajęło Randowi dobre 

pięć  minut. Zdjął  pokrywkę  i  odskoczył,  gdy  pomarańczowe 

płomienie  strzeliły  w  górę,  opalając  mu  włosy  na  rękach. 

Znalazł łopatkę i szybko przerzucił zwęglone mięso na stojącą 

obok tacę. 

 -  Ju

ż  gotowe?  Podniósł  głowę  i  ujrzał  uśmiechniętą 

Cecile, która biegła do niego przez trawnik. Zmarszczył czoło 

i pokazał jej tacę. 

 -  Zale

ży,  jak  mocno  chciałaś  je  wysmażyć  -  mruknął.  - 

Czy masz jeszcze mięso? 

Cecile opar

ła ręce na biodrach i przyjrzała się tacy. 

 -  Oczywi

ście,  ale  dlaczego  pytasz?  Myślisz,  że  nie 

wystarczy dla wszystkich? 

Rand mia

ł  nadzieję,  iż  Cecile  żartuje,  wewnętrzny  głos 

ostrzegał go jednak, że raczej nie. 

 - Na pewno wystarczy, zastanawiam si

ę tylko, co będzie, 

jeśli  któreś  z  dzieci  złamie  sobie  ząb  na  hamburgerze  albo 

przetnie wargę. 

Cecile rzuci

ła mu promienny uśmiech. 

 -  Tylko mi nie mów, 

że  oprócz  czarującej  osobowości 

masz jeszcze talenty kulinarne! 

Rand nie da

ł  się  zbić  z  tropu  jej  sarkazmem.  Cecile 

wyglądała tak ładnie w obciętych dżinsach i podkoszulku na 

ramiączkach, że nawet nie był w stanie się na nią rozzłościć. 

Odpowiedział jej uśmiechem. 

 - Owszem, ale za to szycie kiepsko mi wychodzi. Szkoda, 

nie? 

Zmierzch przechodzi

ł  już  w  zupełny  mrok;  gdy  Rand  i 

Cecile  znaleźli  się  sami  na  patio.  Siedzieli  obok  siebie  na 

huśtawce.  CeeCee  spała  już  od  godziny.  Wcześniej 

zadzwoniła  matka  Joeya,  chcąc  się  upewnić,  że  chłopiec 

background image

rzeczywiście  jest  u  Kingsleyow  i  że  ktoś  go  odwiezie  do 

domu.  Cecile  udało  się  przekonać  ją,  by  pozwoliła  chłopcu 

zostać  na  noc.  Teraz,  wraz  z  Dentem  i  Gordym,  leżał  na 

podłodze i oglądał w telewizji jakiś film science - fiction. 

Na posadzce u st

óp  Randa  owady  wykonywały  jakiś 

dziwny taniec. Do świec odstraszających insekty, które Cecile 

ustawiła na stoliku, zlatywały się ćmy. 

Cecile mocniej rozko

łysała  huśtawkę,  odpychając  się 

stopą od posadzki, i uniosła twarz w stronę rozgwieżdżonego 

nieba.  Rand  nie  mógł  oderwać  od  niej  wzroku.  Chłopczyca 

zniknęła,  a  na  jej  miejscu  pojawiła  się  ciepła,  uwodzicielska 

kobieta. Po konkursie plucia na odległość pestkami od arbuza, 

w  którym  brała  udział  na  równi  z  dziećmi,  przebrała  się  w 

miękką,  białą  sukienkę  z  falbaną,  sięgającą  połowy  łydki. 

Skąpana  w  blasku  księżyca  wyglądała  eterycznie,  niemal 

anielsko.  Jej  jasne  włosy  wydawały  się  prawie  białe.  Lekki 

powiew wiatru zarzucił jej kosmyk włosów na twarz. Rand nie 

potrafił się powstrzymać, by nie wsunąć go za jej ucho. 

 -  Wiesz, 

świetnie  się  z  nimi  dogadujesz  -  powiedział. 

Cecile leniwie obróciła głowę w jego stronę. 

 - Z kim? 
 - Z dzie

ćmi. One cię uwielbiają. 

 -  Ach, dzieci  -  mrukn

ęła  takim  tonem,  jakby  to  było 

oczywiste. - 

Mama mówi, że to dlatego, iż zachowuję się tak 

samo jak one. - 

Westchnęła ze smutkiem. - I chyba ma trochę 

racji. Od lat były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szukałam 

u  nich  rozrywki,  towarzystwa  i  miłości.  Ani  razu  mnie  nie 

zawiodły.

background image

Rand us

łyszał  to,  czego  nie  powiedziała  głośno:  że  jej 

mąż, który powinien był jej dać to wszystko, zawiódł. 

 - Czy wybaczysz mu kiedy

ś? 

Cecile zmarszczy

ła  czoło,  zirytowana,  że  powiedziała 

więcej, niż chciała. 

 -  Wybaczy

łam  mu  w  dniu,  w  którym  go  pochowałam. 

Masz jeszcze jakieś pytania? 

 - Przepraszam. Nie chcia

łem być wścibski. 

 - Wiem - westchn

ęła i znów zwróciła wzrok na niebo. - Z 

Joeyem chyba wszystko w porządku. 

 -  Tak. Chocia

ż,  moim  zdaniem,  jego  matka  trochę 

zaniedbuje swoje obowiązki. Nie powinna zostawiać chłopca 
w tym wieku samego w dom

u. Próbowałem dokładnie mu się 

przyjrzeć  tak,  żeby  tego  nie  zauważył.  Nie  dostrzegłem 

żadnych siniaków. 

 -  Ja te

ż nie - stwierdziła Cecile, przygryzając usta. - Ale 

nadal myślę, że z nim coś jest nie tak. Widziałam wcześniej 

siniaki  i  spotkałam  tego  przyjaciela  matki.  Wygląda  jak 

Rambo i zachowuje się jak zamknięty w klatce lew. 

Rand naraz poczu

ł  w  żołądku  ciężar  zjedzonego  przed 

kilkoma  godzinami  hamburgera.  Dobrze  wiedział,  co  facet  o 

wyglądzie Rambo potrafi zrobić z małym chłopcem. 

 - B

ędę go obserwował - obiecał. Przez chwilę huśtali się 

w milczeniu, zatopieni w myślach. 

Potem Rand przypomnia

ł sobie swoją propozycję. 

 - Joey m

ówił, że nie przyszedł na trening, bo nie miał go 

kto  przywieźć.  Powiedziałem  mu,  że  gdyby  taka  sytuacja 

powtórzyła się w przyszłości, to ma do mnie zadzwonić, a ja 

po niego wstąpię. 

Cecile spojrza

ła na niego ze zdumieniem. 

 -  Rand, jak to 

ładnie  z  twojej  strony!  Wzruszył 

ramionami, nieco zażenowany. 

background image

 -  Jest mi po drodze. Poza tym dzi

ęki  temu  będę  miał 

okazję kontrolować sytuację. 

Cecile 

ścisnęła  go  za  udo,  uśmiechając  się  z 

wdzięcznością. 

 - Mimo wszystko to by

ło bardzo miłe. Naraz wzdrygnęła 

się i spojrzała na niego dziwnie. 

 - Nie mog

ę uwierzyć, że to powiedziałam. 

 - Co? 

Że ładnie się zachowałem? 

 -  Tak  -  rzek

ła,  splatając  dłonie  na  poręczy  huśtawki.  - 

Wyobraź  sobie  tylko!  Ja,  Cecile  Kingsley,  mówię,  że  lekarz 

ładnie się zachował. Cuda jednak się zdarzają. 

Cho

ć  w  jej  głosie  dźwięczała  nuta  rozbawienia,  Rand 

przypuszczał, że w tym stwierdzeniu było więcej prawdy, niż 

Cecile miałaby ochotę przyznać. Skorzystał z okazji i położył 

rękę  na  oparciu  huśtawki,  muskając  czubkami  palców  jej 

nagie ramię. 

 -  Mo

żesz  w  to  wierzyć  albo  nie,  ale  lekarze  są  różni. 

Skrzywiła się i znów odepchnęła huśtawkę od ziemi. 

 - Chyba troch

ę ci wcześniej dopiekłam, prawda? 

 -  Owszem, przyznaj

ę,  że  tak.  Ciężko  byłoby  policzyć 

wszystkie rany, jakie mi zadałaś. 

 -  Przepraszam.  -  Wzruszy

ła  ramionami.  -  T  o  nie  był 

zamierzony  akt  agresji,  tylko  sposób  samoobrony,  który  się 

we mnie rozwinął przez te wszystkie lata. 

 -  Skoro tak, to czy mo

żemy zostać przyjaciółmi? Cecile 

przechyliła głowę i przyjrzała mu się taksująco. 

 - Chyba tak - odrzek

ła w końcu i w jej oczach pojawił się 

dziwny błysk. - Prawdę mówiąc, nie mogłeś trafić na lepszy 

moment. Właśnie zwolniło się jedno miejsce na m o j e j U ś c 

i  e  przyjaciół.  Brałam  pod  uwagę  kandydaturę  naszego 
Rambo, ale...  - 

wzruszyła  ramionami.  -  A co mi tam! Ty 

zapytałeś pierwszy. 

background image

ROZDZIA

Ł PIĄTY 

Rand za

śmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu. 

 -  Dzi

ęki  -  rzekł  i  przygarnął  Cecile  do  siebie,  ona  zaś 

odruchowo  oparła  głowę  na  jego  ramieniu,  a  dłoń  na  piersi. 

Poczuła twarde mięśnie. Siła jego uścisku była zdumiewająca. 

Cecile uniosła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem. 

 - Czy mog

ę ci zadać pytanie? 

 - Tak. 
 - Nawet je

śli jest ono osobiste i dość wścibskie? 

 - To zale

ży, jak bardzo osobiste i na ile wścibskie. 

 -  Jak utrzymujesz si

ę  w  tak  dobrej  formie?  To  znaczy, 

wybacz, że to powiem, ale nie sprawiasz wrażenia miłośnika 

siłowni. 

Rand za

śmiał się z rozbawieniem. 

 - P

ływam. 

 -  Powinnam by

ła  to  odgadnąć  -  stwierdziła  Cecile, 

wydymając usta. 

 - Dlaczego? 
 - Twoje ramiona, barki, uda... Masz cia

ło pływaka. Rand 

znów się roześmiał. 

 - A sk

ąd wiesz, jak wyglądają moje ramiona, barki i uda? 

Cecile nie miała ochoty przyznać, że przyjrzała się im tamtego 

ranka, gdy obudziła się obok niego. 

 - Nie jestem 

ślepa - mruknęła. 

 - Ani wstydliwa. 
 - Nie, ku rozpaczy mojej matki. 
Po

łożyła  obie  dłonie  na  jego  piersi  i  bez  żadnego 

skrępowania przesunęła je na ramiona, szacując objętość jego 
bicepsów. 

 - Przynajmniej godzina dziennie - mrukn

ęła do siebie. 

 - Jak to odgad

łaś? - zdziwił się Rand. 

 -  Trzeba sporo wysi

łku, żeby utrzymać mięśnie w takiej 

formie. Naprawdę zgadłam? 

background image

 - Tak. 
 -  Chcesz si

ę  pościgać?  -  zapytała  prowokacyjnie.  Rand 

potrząsnął głową, nie rozumiejąc. Trudno mu było nadążyć za 

tokiem myśli Cecile, zwłaszcza że jego uwagę pochłaniały bez 

reszty dołeczki w jej policzkach. 

 - Urz

ądźmy wyścig - powtórzyła. - Dwie długości basenu. 

Rand uśmiechnął się z żalem. 

 -  To brzmi bardzo zach

ęcająco,  ale  nie  mam 

odpowiednich spodenek. 

 -  To 

żaden  problem  -  zawołała  Cecile,  zeskakując  z 

huśtawki.  -  W kabinie obok basenu jest kilka kostiumów. 

Znajdź  sobie  jakiś,  który  będzie  na  ciebie  pasował,  a  ja 

tymczasem  zobaczę,  co  robią  chłopcy,  i  sama  też  się 

przebiorę. 

Rand usiad

ł na krawędzi basenu i powoli zanurzył stopy w 

chłodnej,  prześwietlonej  blaskiem  księżyca  wodzie.  Biodra 

miał owinięte ręcznikiem. Nie był pewien, czy odważy się go 

zdjąć przy Cecile. Jedyne spodenki, które na niego pasowały, 

składały  się  ze  skąpych  pasków  tkaniny  o  wzorze  futra 

lamparta. Czuł się w nich jak Tarzan, albo, jeszcze gorzej, jak 

idiota.  W  dodatku  dręczyło  go  pytanie,  do  kogo  należał  ten 

strój.  Czyżby  do  Dentona  Kingsleya?  A  może  do  jakiegoś 
kochanka Cecile? 

 -  Ch

łopcy  już  śpią  jak  zabici.  Głos  Cecile  dobiegał 

spomiędzy  drzew  oddzielających  basen  od domu. Rand 
podni

ósł  głowę  i  zobaczył  ją  w  cieniu.  W  białej  sukience 

wyglądała jak duch. 

 - Znalaz

łeś jakieś spodenki? 

 - Mhm - mrukn

ął, mocniej zaciskając ręcznik wokół pasa. 

Znalazłem. O ile można to nazwać spodenkami. 

Cecile jednym ruchem 

ściągnęła  sukienkę  przez  głowę  i 

rzuciła ją na trawę. Potrząsnęła głową i jej włosy rozsypały się 

na  ramionach.  Rand  wstrzymał  oddech.  Spodziewał  się 

background image

skąpego bikini, ujrzał jednak czarny, jednoczęściowy kostium, 

kuszący i wymowny w swej prostocie. 

Mi

ękkim, kocim ruchem Cecile przysunęła się do brzegu 

basenu. 

 - Jeste

ś gotów? - zapytała, spoglądając na Randa. 

 -  Tak, chyba tak  -  zaj

ąknął  się  Rand  i  wstał,  wciąż 

przytrzymując ręcznik w pasie. 

Cecile pow

ściągnęła  uśmiech,  odgadując,  które  spodenki 

Rand nałożył, i z namysłem przyłożyła czubek palca do kącika 
ust. 

 -  Zdaje si

ę,  że  jest  taka  piosenka  z  lat  pięćdziesiątych, 

która  doskonale  pasuje  do  tej  sytuacji.  Coś  o  malutkich, 

wąziutkich majteczkach. 

Rand poczu

ł, że się rumieni. 

 - Nie mog

łem znaleźć innych - wyjąkał; Cecile obeszła go 

dokoła i jednym ruchem zerwała ręcznik z jego bioder. 

 -  No, no, no, doktorze Coursey  -  zawo

łała  z  aprobatą  i 

obeszła  go  jeszcze  raz.  -  Muszę  przyznać,  że  wyglądasz w 

nich znacznie lepiej niż Tony. 

 - Tony? 
 - M

ój brat, policjant. Pamiętasz? Ten, który dał mi pałkę. 

Rand poczuł dziwną ulgę. 

 - Tak, pami

ętam. 

 - 

Ładny  tyłek.  -  Cecile  bezceremonialnie  klepnęła  go  w 

pośladki  i  znów  stanęła  na  krawędzi  basenu.  -  Gotów?  - 

zapytała z przewrotnym uśmieszkiem. 

Rand nagle poczu

ł,  że  jest  w  niej  zakochany  po  uszy,  i 

sam  nie  wiedział,  dlaczego.  Przywykł już  do tego,  że  Cecile 

starała  się  zachować  dystans,  a  tymczasem  naraz  wykonała 

niespodziewany  zwrot  i  potraktowała  go  jak  męskiego 

striptizera,  który  znalazł  się  tu  wyłącznie  gwoli  jej  uciechy. 

Uważał ją za zimną kobietę, może nawet oziębłą, a tu nagle 

background image

zobaczył  w  jej  zachowaniu  czystą,  wyzwoloną  seksualność. 

Trudno mu było dojść z tym do ładu. 

Wzi

ął głęboki oddech i stanął obok niej. 

 - Gotów. 
 -  Na stanowiska! Gotowi! Start!  -  zawo

łała  Cecile  i 

wskoczyła do wody, a Rand o ułamek sekundy za nią. Szybko 

się  z  n ią  zró wn ał  i  p łynął  w  tym  samym  temp ie  co  o na, 

próbując  oszacować  jej  siły  i  wytrzymałość.  Był  dobrym 

pływakiem  i  nie  miał  ochoty  dać  się  wyprzedzić  kobiecie,  a 

szczególnie Cecile. Miał wrażenie, że gdyby z nim wygrała, to 

nigdy nie pozwoliłaby mu o tym zapomnieć. 

Nie spuszczaj

ąc  z  niej  oka,  dotarł  do  przeciwległego 

krańca basenu, odbił się zręcznie i w jednej chwili znalazł się 

kilkanaście  metrów  przed  nią.  W  połowie  długości  basenu 

przyszło  mu  jednak  do  głowy,  że  wygrana  może  się  okazać 

jeszcze  gorsza  od  porażki.  Cecile  wydawała  mu  się  typem 

osoby,  która  lubi  rywalizację  i  nie  spocznie,  dopóki  nie 
wyrówna rachunków. 

Gdyby przegra

ła, zapewne domagałaby się rewanżu. Rand 

nie  mógł  się  zdecydować,  co  byłoby  gorsze:  jej  złość  z 

powodu porażki czy też dumna satysfakcja, gdyby zwyciężyła. 

Żadna z tych możliwości nie przemawiała do niego. 

Zwolni

ł  tempo,  próbując  znaleźć  jakieś  wyjście. 

Natchnienie  nadeszło  przy  samym  końcu  wyścigu. 

Zanurkował  na  dno  i  czekał,  a  gdy  zauważył  nad  sobą 

sylwetkę  Cecile,  wynurzył  się  na  powierzchnię  tuż  pod  nią, 

pochwycił ją wpół i wciągnął pod wodę. 

Cecile, zwr

ócona  twarzą  do  niego,  z  wyciągniętymi  na 

bok

i ramionami i wydętymi policzkami, wyglądała jak wielka 

ryba.  Pokusa  była  nie  do  odparcia.  Rand  przyciągnął  ją  do 

siebie i pocałował. 

Po chwili zabrak

ło  mu  tchu.  Wynurzył  się  na 

powierzchnię, ciągnąc Cecile za sobą. Stanęli na płytkim dnie, 

background image

patrząc  sobie  w  oczy.  Z  ich  twarzy  spływały  strugi  wody. 

Obydwoje  czuli  zdumienie,  ale  to  Cecile  odezwała  się 
pierwsza. 

 - Zrób to jeszcze raz - 

wydyszała. 

 - Co mam zrobi

ć? 

 -  Poca

łuj mnie. Rand natychmiast wykonał to polecenie. 

Cecile przymknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu. 

 -  Och, Bo

że! - wymamrotała, wbijając paznokcie w jego 

ramię. 

 - Czy co

ś ci się stało? - zapytał Rand z troską. 

 - By

łam pewna, że to tylko moja wyobraźnia. 

 - Co? 
 - Moja reakcja na ciebie. - Spojrza

ła mu prosto w oczy. - 

Tamtego dnia, gdy obudzi

łam  się  obok  ciebie,  wmawiałam 

sobie,  że  widocznie  musiało  mi  się  coś  przyśnić,  bo  to 

niemożliwe, żebyś tak mnie podniecał. 

 - No i? 
 - Myli

łam się. Na ustach Randa pojawił się lekki uśmiech. 

 - Jak bardzo si

ę myliłaś? 

 - Bardzo - szepn

ęła, znów przymykając oczy. Objęła jego 

twarz dłońmi i przywarła do niego całym ciałem. Nacisk piersi 

osłoniętych  elastyczną  tkaniną  na  jego  tors  zarówno 

intrygował,  jak  i  frustrował  Randa.  Objął  biodra  Cecile  i 

uniósł  ją  do  góry,  oplatając  jej  nogi  wokół  siebie.  Czuł 
nieprze

partą  ochotę,  by  zerwać  z  niej  rozdzielające  ich 

skrawki materiału i zanurzyć się w jej ciele. 

Przywar

ł  ustami  do  jej  szyi  i  powiódł  nimi  w  dół,  aż 

natrafił  na  skraj  kostiumu  kąpielowego.  Wsunął  palce  pod 

elastyczne ramiączka i ściągnął je, obnażając piersi Cecile. 

 - Bo

że drogi, Cecile! - szepnął z zachwytem. Objęła jego 

głowę  dłońmi  i  przyciągnęła  go  do  siebie.  Gdy  jego usta 
odnalaz

ły  nabrzmiałą  sutkę,  Cecile  jęknęła,  coraz  szybciej 

ocierając  się  biodrami  o  jego  podbrzusze.  Dłonie  Randa 

background image

delikatnie uciskały jej pośladki. Wsunął palec pod elastyczną 

tkaninę i odnalazł gorące, wilgotne miejsce. 

Jego palec zatacza

ł  powolne  kręgi.  Cecile  jak 

zahipnotyzowana poruszała się w rytm jego dotyku. Gdy Rand 

poczuł,  że  nadeszła  odpowiednia  chwila,  wsunął  palec  do 

środka i poczuł zaciskające się wokół niego mięśnie. 

 - Och, Rand! - zawo

łała Cecile, wyprężając się. 

 - Wszystko w porz

ądku - szepnął. - Rozluźnij się! 

 - Ale... 
 - 

Żadnych: ale. Rozluźnij się. 

 -  Och, Rand!  -  powt

órzyła  słabym  głosem,  odchylając 

tułów  do  tyłu.  Rand  skorzystał  z  okazji  i  pochwycił  zębami 
czubek jej piersi. 

 -  Rand!  -  wykrzykn

ęła  Cecile.  -  Och,  Rand,  proszę...  - 

Urwała w pół zdania, gdy jej ciało od stóp do głów przeszył 

dreszcz. Po długiej chwili, ciężko oddychając, oparła głowę na 
ramieniu Randa. 

 - Przepraszam - wydysza

ła. - Powinnam była... 

 -  Nie  -  przerwa

ł  jej,  przyciskając  usta  do  jej  włosów.  - 

Absolutnie nie masz mnie za co przepraszać. 

Otoczy

ł ją ramionami i wtulił twarz w jej włosy, czując, 

jak chłodna woda łagodzi tępe, nie rozładowane napięcie jego 

ciała. 

Rand obudzi

ł się nagle, drżący i zlany potem. Od pasa w 

dół owinięty był pomiętym prześcieradłem. Przez chwilę leżał 

nieruchomo,  słuchając  dudnienia  swojego  serca  i  patrząc  w 

sufit. Próbował sobie przypomnieć, co go obudziło. 

Sen? 
Z j

ękiem przetarł oczy pięścią i poczuł zbierające się pod 

powiekami łzy. Wrócił do niego obraz chłopca ze snu. 

Ch

łopiec  stał  na  krawędzi  chodnika  z  ramionami 

wyciągniętymi przed  siebie.  Po  jego  twarzy  spływały gorące 

łzy.  Krzyczał,  aż  poczerwieniał  i  dostał  czkawki. Ale 

background image

samochód,  w  którym  siedziała  jego  matka,  oddalał  się  coraz 

bardziej, obojętny na jego nieszczęście. 

Obok ch

łopca pojawiła się kobieta. Mówiła coś do niego 

łagodnym głosem i chciała go wziąć za rękę, chłopiec jednak 

wyszarpnął dłoń i oślepiony łzami, pobiegł ulicą. Potknął się i 

upadł,  zdzierając  sobie  skórę  na  kolanach  i  łokciach.  Uniósł 

twarz,  na  której  krew  mieszała  się  ze  łzami,  i  patrzył,  aż 

samochód zniknął z zasięgu wzroku. 

Rand poczu

ł przeszywający dreszcz. Ten sen nie pojawiał 

się  już  od  lat.  Dlaczego  teraz  powrócił?  Rand  zmarszczył 

czoło, ale zamiast wyjaśnienia powróciła do niego druga część 
snu. 

M

ężczyzna  i  kobieta  stali  po  dwóch  stronach  przepaści, 

wyciągając  do  siebie  ręce.  Gdy  ich  palce  już  miały  się 

zetknąć,  rozległ  się  głos  dziecka.  Kobieta  obejrzała  się  i 

zobaczyła  za  swymi  plecami  gromadkę  dzieci  o  smutnych 

twarzach. W tej samej chwili przepaść rozszerzyła się nagle i 

pochłonęła  ją,  mężczyzna  zaś  pozostał  z  ramionami 
zawieszonymi w powietrzu. 

Rand prze

łknął ślinę i otarł czoło z potu. Nie potrzebował 

psychoanalityka,  by  zrozumieć  ten  sen.  Rozumiał  go  aż  za 

dobrze. To był omen, ostrzeżenie. Związek z Cecile Kingsley 

mógł przynieść mu tylko cierpienie, podobne do tego, którego 

doznał  w  dzieciństwie.  A  ponieważ  wiedział,  co  przeżywały 

dzieci  o  smutnych  twarzach,  zdawał  sobie  sprawę,  że  nigdy 

nie byłby w stanie zmusić Cecile do wyboru pomiędzy sobą a 
nimi. 

Sztucznie sklejane rodziny rzadko bywaj

ą szczęśliwe. On 

sam najlepiej o tym wiedział. 

Cecile podnios

ła  głowę  i  zobaczyła  samochód  Randa. 

Serce  natychmiast  zaczęło  jej  bić  szybciej,  a  dłonie 

zwilgotniały.  Miała  ochotę  przypisać  te  objawy  uldze,  jaką 

sprawił  jej  widok  Joeya  siedzącego  na  miejscu  pasażera,  nie 

background image

uznawała  jednak  okłamywania  siebie  i  wiedziała,  że 

prawdziwą przyczyną jej radości był Rand. 

Patrzy

ła,  jak  idzie  w  jej  stronę,  przepychając  się  przez 

tłum  rodziców  na  chodniku,  z  ręką  opartą  na  ramieniu 

chłopca.  Ubrany  był  w  czarne  spodenki  sportowe  i 

śnieżnobiałą  koszulkę  do  gry  w  golfa.  Był  przystojny  i 

niezmiernie  męski.  Cecile  stała  przy bramie z rękami 

splecionymi na plecach, nie próbując ukrywać zadowolenia. 

 -  Wygl

ądasz  jak  prawdziwy  trener  -  stwierdziła  z 

uznaniem. 

We wzroku Randa pojawi

ła się podejrzliwość. 

 - Naprawd

ę? 

 -  No, prawie  -  mrukn

ęła,  obchodząc  go  dokoła.  -  Ale 

je

szcze lepiej wyglądałbyś w tym. 

Wyci

ągnęła rękę zza pleców i podała mu czarną koszulkę 

z  emblematem  Białych  Skarpetek.  Na  plecach  wielkimi 

literami napisane było: Trener. 

 -  Ch

łopcy prosili, żeby ci to dać. Wszyscy złożyli się na 

ten zakup. 

Rand poczu

ł ucisk w gardle. Oznaczało to, że chłopcy go 

zaakceptowali. 

 - Czuj

ę się zaszczycony - rzekł. - Czy wszyscy już są? 

 - Tak. Robi

ą rozgrzewkę. Idź do nich, Joey - zwróciła się 

do chłopca. 

Zostali sami. Rand patrzy

ł  w  ślad  za  odbiegającym 

Joeyem. Cecile dostrzeg

ła w jego twarzy napięcie. 

 - Wszystko u niego w porz

ądku? - zapytała. 

 -  Chyba tak  -  odrzek

ł  Rand,  przenosząc  na  nią  wzrok.  - 

Ale jest bardzo zdenerwowany. 

Cecile z u

śmiechem poklepała go po plecach. 

 - T y te

ż. 

 - Mam trem

ę przed premierą - uśmiechnął się blado. 

background image

 - Dasz sobie rad

ę. Pamiętaj tylko, kto ma być przy której 

bazie.  Niektórzy  chłopcy  są  szybcy,  inni  wolą  zwodzić 

przeciwnika.  A  na  przykład  Brandta  trzeba  zostawiać  z  tyłu. 

Dobrze  wyrzuca  piłkę,  ale  jest  powolny  jak  żółw.  Jeśli  nie 

będziesz  pewien,  że  sobie  poradzi,  to  sygnalizuj  mu,  żeby 

został przy bazie. Wszystko jasne? 

 - Chyba tak - westchn

ął Rand. 

 - Odpr

ęż się i włóż tę koszulkę. 

 - Teraz? - zdziwi

ł się. 

 -  Tak, teraz. Ch

łopcy będą rozczarowani, jeśli w niej nie 

wystąpisz, a mecz zaraz się zacznie. 

Rand nie poruszy

ł się. 

 - No? - zniecierpliwi

ła się Cecile. 

Mia

ł  nadzieję,  że  ona  odejdzie  albo  przynajmniej  się 

odwróci, zauważył jednak, że niczego takiego nie ma zamiaru 

robić.  Z  ociąganiem  wyciągnął  koszulkę  z  szortów.  Cecile 

stała przy nim, najwyraźniej gotowa mu pomóc w ubieraniu. 

Niecierpliwie wyszarpnął koszulkę z jej ręki. 

 -  Dzi

ękuję  ci,  ale  potrafię  sam  się  ubrać  -  prychnął  z 

irytacją.  Przez  chwilę  patrzyła  na  niego  bez  słowa,  a  potem 

wydęła usta. 

 - Dobrze, Coursey. O co ci w

łaściwie chodzi? 

 - O nic, tylko nie lubi

ę się publicznie obnażać. 

 -  Wydaje mi si

ę,  że  zdjęcie  koszuli  trudno  nazwać 

obnażaniem się. Co cię ugryzło? 

Rand powoli wsun

ął koszulkę w spodenki. 

 - Chodzi ci o wczorajszy wieczór, tak? - 

zapytała, mrużąc 

oczy.  -  Czy martwis

z  się,  że  byłeś  zbyt  natarczywy,  czy  też 

złości cię to, że sam nie miałeś żadnej przyjemności? 

 -  Och, daj mi spokój!  - 

zawołał  Rand,  zrywając  się  na 

równe  nogi.  Cecile  jednak  położyła  dłoń  na  jego  piersi  i 

pchnęła go z powrotem na ławkę. Rand nie chciał wywoływać 

sceny, więc tylko się skrzywił. 

background image

 -  Dobrze, skoro si

ę  tak  upierasz.  Owszem,  chodzi  mi  o 

ostatni wieczór  - 

rzekł z napięciem. - I nie, nie obawiam się, 

że  byłem  zbyt  natarczywy  ani  nie  jestem  zły  o  to,  że  nie 

miałem  żadnej  przyjemności.  Mogę  cię  zapewnić,  że  jednak 

miałem. 

 -  To o co ci chodzi? Rand nie mia

ł ochoty rozmawiać o 

tym w tej chwili. Oparł 

łokcie  na  kolanach,  splótł  palce  i  wpatrzył  się  w  ziemię. 

Nie chciał urazić Cecile, ale musiał powiedzieć, co czuje. 

 - Po prostu my

ślę, że to nie byłoby mądre, gdybyśmy się 

za bardzo zaangażowali. 

 - Dlaczego? Rand westchn

ął głęboko. 

 - Cecile, jeste

ś bardzo miłą kobietą, ale nie jestem gotów, 

by wziąć sobie na głowę rodzinę. 

Cecile ze zdumienia otworzy

ła szeroko oczy. 

 -  Rodzin

ę!  A  kto  cię  prosił,  żebyś  brał  sobie  na  głowę 

moją  rodzinę?  -  Odsunęła  się  o  krok,  mamrocząc  coś  pod 
nosem.  - 

Jeśli  chcesz  wiedzieć,  to  nie  szukam  męża. 

Kochanka,  owszem,  i  tu  mogłabym  brać  pod  uwagę  twoją 

kandydaturę. Ale nie na męża! Wielkie dzięki! 

S

łowa  Cecile  bardzo  dotknęły  Randa. Z drugiej strony 

wiedział,  że  to,  co  czuje,  może  być  źródłem  kłopotów,  bo 

przecież  sam  chciał  zakończyć  romans  z  tą  kobietą,  zanim 

ktokolwiek poczuje się zraniony. 

Patrzy

ł na Cecile z wysokości trzeciej bazy. Ona stała przy 

pierwszej. Włosy miała związane w kucyk i nakryte czapeczką 

baseballową,  ręce  oparte  na  biodrach,  a  wzrok  utkwiony  w 

drugiej bazie, do której miał szansę dotrzeć jeden z chłopców. 

Denerwowało go to, że Cecile bez żadnego trudu potrafiła się 
skupi

ć na grze. On potrafił myśleć tylko o tym, że nie traktuje 

go jak kandydata na męża. 

Jakby by

ła Bóg wie kim! pomyślał ze złością, starając się 

przypomnieć  sobie  wszystkie  jej  wady.  Ubiera  się  jak 

background image

włóczęga i klnie jak pijany marynarz. Jest porywcza, uparta, 

pełna uprzedzeń i... 

W tej chwili jednak Cecile unios

ła  ramiona  do  góry  i 

zaczęła sygnalizować coś chłopcom. Koszulka opięła się na jej 

piersiach,  podkreślając  ich  pełny  kształt.  Bogu  dzięki,  tym 

razem  miała  na  sobie  biustonosz.  Rand  jednak  nie  potrafił 

odpędzić  od  siebie  wspomnienia  tych  piersi,  ich  kształtu  i 
dotyku. 

 -  Do diab

ła  z  nią!  -  mruknął  pod  nosem  i  odwrócił  się 

plecami. 

Naraz publiczno

ść  zaczęła  szaleć.  Brandt  biegł  do 

pierwszej  bazy.  Cecile  machała  do  niego  gorączkowo.  Przy 

drugiej bazie czekał już Joey. Patrzył na Randa wyczekująco, 

ten  zaś,  przypominając  sobie  o  obowiązkach  trenera,  gestem 

dłoni  nakazał  mu  pobiec  dalej.  Piłka  przeleciała  nad  głową 

prawego skrzydłowego. 

Podskakuj

ąc w miejscu, Rand skierował Joeya za trzecią 

bazę,  na  własne  pole.  Brandt  był  już  przy  drugiej.  Randa 

ogarnęła panika i szybko spojrzał na tablicę z wynikami. Było 

6:5. Czy Brandt sobie poradzi? Jeśli tak, to Skarpetki wygrają, 

a  Brandt  z  najgorszego  gracza  w  drużynie  przeistoczy  się  w 
bohatera. 

Z drugiej strony, Cecile ostrzega

ła  go,  że  chłopiec  jest 

b

ardzo powolny. Rand spojrzał na boisko, a potem na Cecile. 

Patrzyła  na  niego,  gestem  nakazując  mu  zatrzymać  Brandta 

przy  trzeciej  bazie.  Prawoskrzydłowy  wyrzucił  piłkę.  Brand 

był już tylko o krok od trzeciej bazy. 

W u

łamku  sekundy  Rand  podjął  decyzję.  Gdy  stopa 

Brandta dotknęła trzeciej bazy, wykrzyknął co sił w płucach: 

 - Biegnij, ma

ły, poradzisz sobie! Zauważył przerażenie na 

twarzy Cecile i zacisnął powieki, modląc się, by Brandtowi się 

udało.  Po  chwili  otworzył  oczy.  Brandt  opadł  na  ziemię  i 

background image

bokiem prz

eślizgnął  się  przez  linię;  Piłka  uderzyła  w 

rękawicę, a potem wszystko zakrył tuman czerwonego kurzu. 

 -  Czysto!  -  zawo

łał  sędzia.  -  Koniec  gry.  Z  dudniącym 

sercem  i  szerokim  uśmiechem  na  twarzy  Rand  podbiegł  do 

trzeciej  bazy,  porwał  Brandta  na  ręce  i  posadził  go  sobie  na 

ramionach.  Reszta  chłopców,  krzycząc  i  wiwatując,  skupiła 

się wokół nich. 

 -  Nie

źle  -  mruknęła  Cecile,  przyłączając  się  do 

zawodników.  Rand  postawił  Brandta  na  ziemi  i  poprowadził 

drużynę  na  środek  pola.  Chłopcy  wymienili  uściski  dłoni  z 
przeciwnikami, a potem pobiegli do stoiska z napojami. Rand 

skierował  kroki  do  szatni.  Cecile  już  tam  była  i  z  gniewną 

miną pakowała sprzęt do torby. 

 -  Nie trzeba by

ło  go  zachęcać  -  mruknęła  na  widok 

Randa. 

 -  Mo

że  nie,  ale  jednak  dał  sobie  radę  -  odparł,  wciąż 

będąc w euforii. 

 - A gdyby mu si

ę nie udało? 

 -  Wtedy by

łaby  dogrywka.  Cecile  wzniosła  oczy  ku 

niebu. 

 - Nie m

ówię o wyniku, tylko o Brandcie. Gdyby sobie nie 

dał rady, to czułby się podle. 

Rand wyj

ął torbę z jej ręki i zarzucił sobie na ramię. 

 - Ale uda

ło mu się i teraz jest bohaterem. Cecile, musisz 

się nauczyć ryzykować. Bez tego życie jest nudne. 

Ruszy

ł przed siebie, ale po kilku krokach zatrzymał się i 

spojrzał na Cecile przez ramię. 

 -  Chc

ę też dodać - rzekł z przewrotnym uśmiechem - że 

przyjm

uję  twoją  ofertę  i  zgadzam  się  zostać  twoim 

kochankiem. 

Przy

łożył  dłoń  do  daszka  czapeczki  baseballowej  i 

odszedł, pogwizdując jakąś wesołą melodyjkę. 

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY 

Cecile w

łożyła klucz do zamka w tylnych drzwiach domu, 

ale  zamiast  go  przekręcić,  opuściła  rękę.  Chłopcy  byli  u 
Brannanów, gdzie rozbili sobie namiot na podwórzu, a 

CeeCee została na noc u babci. Jej dom był ciemny i pusty. 

Cecile czuła się samotna, a poza tym w ogóle nie chciało jej 

się  spać.  W  y  -  ciągnęła  klucz  z  zamka  i  poszła  ceglaną 

ścieżką w stronę basenu. 

Przysiad

ła  na  ogrodowym  krześle  i  oparła  policzek  na 

dłoni. Lekki wiatr niosący zapach chloru chłodził jej twarz i 

zachęcał, by się zanurzyć w wodzie. Cecile jednak nie dała się 

skusić. 

 -  Rand Coursey to palant  -  mrukn

ęła, patrząc na wodę. - 

Egocentryczny, napuszony palant! 

„Przyjmuję twoją propozycję i zgadzam się zostać twoim 

kochankiem".  Co  za  bezczelność!  Jakby  był  jej  do  czegoś 

potrzebny! Owszem, w jej życiu akurat teraz nie było żadnego 

mężczyzny.  Ale  winę  za  to  ponosił  Josh  Wagner,  ostatni  z 

długiej  listy  mężczyzn,  którzy  szukali  jej  towarzystwa  po 

śmierci  Dentona.  Po  sześciu  miesiącach trwania  ich związku 

Josh zaczął się zachowywać tak, jakby był jej mężem. Chciał, 

żeby  poświęcała  mu  każdą  wolną  chwilę,  wiecznie  był 

zazdrosny o wszystko, co odwracało od niego uwagę Cecile, i 

oczekiwał,  że  będzie  gotowa  na  każde  jego  skinienie. 

Ostatnim  gwoździem  do  trumny tej znajomości  stała  się 

postawa  Josha  wobec  jej  dzieci.  Josh  traktował  je tak, jakby 

nie w pełni były ludzkimi istotami. 

Nie t

ęskniła za nim. Była przekonana, że rozstali się o co 

najmniej dwa miesiące za późno. Mieli wiele wspólnego, ale 

Cecile nie potrzebowała dużo czasu, by się przekonać, że Josh 

miał dziesięć razy więcej mięśni niż mózgu. A poza tym jako 

kochanek  był  samolubny.  Interesowało  go  tylko  własne 

background image

zadowolenie i nie zwracał uwagi na jej satysfakcję. Odwrotnie 

niż Rand. 

Podnios

ła  się  z  krzesła  i  zaczęła  się  przechadzać  wokół 

basenu. Jak zwykle ruch uspokoił ją i pomógł rozjaśnić myśli. 

No dobrze, przyznała niechętnie po kilku minutach, z Randem 

można  porozmawiać  na  ciekawe  tematy,  a  poza  tym  ma  tak 

dobre serce, że to aż denerwujące. 

Dotyczy

ło to również dzieci. Zatrzymała się na krawędzi 

basenu  i  wpatrzyła  we  własne  rozmazane odbicie na tafli 

wody. Przypomniała sobie, jak po zakończeniu meczu Rand z 

entuzjazmem  pędził  w  stronę  Brandta,  machając  rękami  jak 

helikopter,  a  potem  posadził  sobie  chłopca  na  ramieniu. 

Wyraz twarzy Brandta świadczył o tym, że ten mecz mógł się 
st

ać punktem zwrotnym w sportowej karierze chłopca. Brandt 

udowodnił swoją wartość innym chłopcom z drużyny - i była 

to zasługa Randa. 

Cecile zn

ów  usiadła,  zdjęła  buty  i  zanurzyła  stopy  w 

wodzie.  Noc  była  upalna  i  wilgotna.  Chłodna  woda 

przyjemnie  masowała  jej  stopy.  Cecile  przymknęła  oczy  i 

odchyliła  głowę  do  tyłu.  Wspomnienia  dłoni  Randa 

przesuwających  się  po  jej  skórze  przyprawiały  ją  o  gęsią 

skórkę.  Bez  żadnych  wątpliwości  był  utalentowanym 
kochankiem. 

Otworzy

ła oczy i z osłupieniem zdała sobie sprawę, że jej 

oddech sta

ł się znacznie szybszy. Niezgrabnie podniosła się i 

ruszyła w stronę domu, zostawiając za sobą mokre ślady. 

 - Co za 

łajdak - wysapała. - Jak on to robi? 

Zaspany Rand otworzy

ł  drzwi  i  poczuł  czyjąś  dłoń  na 

swojej  piersi.  Cecile  odsunęła  go  i  wpadła  do  środka  jak 
bomba. 

 -  Musimy ustali

ć  kilka  szczegółów  -  zawołała, 

zatrzaskując za sobą drzwi. - Gdzie jest twoja sypialnia? 

 - Co? 

background image

 -  No, twoja sypialnia. To miejsce, gdzie 

śpisz. 

Półprzytomny Rand wskazał jej ręką drzwi po lewej stronie i 
poszed

ł za nią, nic nie rozumiejąc. Zaraz za drzwiami Cecile 

zrzuciła buty i skarpetki. 

 -  Po pierwsze, nie szukam m

ęża,  to  możesz  sobie 

zapamiętać raz na zawsze! - Ściągnęła koszulkę przez głowę i 

rzuciła  ją  na  podłogę.  -  Po  drugie,  nie  potrzebuję  twoich 

pieniędzy. Mam ich dosyć dzięki Dentonowi. - Dorzuciła do 

kolekcji  biustonosz  i  rozpięła  pasek  szortów,  a  potem 

ściągnęła je wraz z czarnymi majtkami o kroju bikini. Naga, 

bez cienia zażenowania, podeszła do łóżka i odrzuciła kołdrę 
na bok. - Po trzecie, nasz zw

iązek pozostanie czysto fizyczny - 

dodała, sprawdzając ręką miękkość materaca. - No, może nie 
tylko fizyczny  - 

poprawiła  się  po  chwili  zastanowienia.  - 

Będziemy  się  dzielić  odpowiedzialnością  jako  rodzice 

chrzestni  dzieci Brannanów  i  trenerzy  drużyny  baseballowej, 

ale jeśli chodzi o nas dwoje, sprawa ogranicza się, wyłącznie 

do płaszczyzny fizycznej. Nie oczekuję ani nie chcę, byś mnie 

adorował, a jeśli słowo „miłość" kiedykolwiek pojawi się na 
twoich ustach, znikam na zawsze. 

Usatysfakcjonowana wyg

łoszoną przemową oraz jakością 

łóżka spojrzała na Randa przez ramię. 

 -  Zgoda? Rand ledwie m

ógł  oddychać.  Już  w  kostiumie 

kąpielowym  widok Cecile przyprawiał  go  o  zawroty  głowy. 

Teraz, gdy była naga, nie był w stanie wykrztusić ani słowa. 

Spod jej ramienia kusząco wyglądał czubek piersi, na których 

wspomnienie przeszywał go dreszcz. Opalona skóra okrywała 

płaski brzuch i zgrabne biodra. Pośladki Cecile miała jędrne i 

zaokrąglone, akurat takiej wielkości, by można było je objąć 

parą męskich dłoni. 

Rand jednak z natury by

ł  ostrożny  i  nie  odważył  się  do 

niej  podejść,  dopóki  nie  był  pewien,  w  co  się  właściwie 
pakuje. 

background image

 - Czysto fizyczny zwi

ązek - powtórzył powoli. 

 - Aha - mrukn

ęła Cecile, siadając na łóżku. 

 - 

Żadnych zobowiązań. 

 -  W

łaśnie tak. Więc co ty na to? - zapytała, spoglądając 

na niego wyzywająco. 

Rand uni

ósł dłoń. 

 - Jeszcze jedna sprawa. 
 - Co takiego? 
 -  Je

śli  którekolwiek  z  nas  zdecyduje  się  zakończyć  ten 

związek,  druga  strona  musi  się  na  to  zgodzić  bez  urazy  i 
pozostaniemy w przyjaznych stosunkach. 

Cecile nonszalancko wzruszy

ła ramionami. 

 - To mi odpowiada. 
Rand westchn

ął  głęboko.  Układ  był  zawarty,  ale  on  nie 

wiedział, co  ma  zrobić  dalej.  Wszystko to  wydawało  mu  się 

jakieś dziwne, nienaturalne. 

 - Masz ochot

ę na kieliszek wina? - zapytał. Cecile skinęła 

g

łową,  kryjąc  uśmiech.  Nie  była  przygotowana na 

demonstracj

ę nieśmiałości, teraz jednak doszła do wniosku, że 

trudno było spodziewać się po Randzie innego zachowania. 

Rand wyszed

ł i po chwili wrócił, niosąc bambusową tacę, 

na której stała butelka wina, dwa wysokie kieliszki oraz talerz 

z serem, krakersami i owocami. Postawił tacę na stoliku, ale 

Cecile  natychmiast  przeniosła  ją  na  środek  łóżka  i 

zapraszająco  poklepała  miejsce  obok  siebie.  Przyklękła  i 

pochwyciła  z  talerza  kiść  winogron,  zjadła  jeden  owoc,  a 

następny wsunęła Randowi do ust. 

Podni

ósł rękę, ona jednak odsunęła ją na bok i spojrzała na 

niego z  uśmiechem.  Gdy  przysunął  się  bliżej,  wsunęła  owoc 

do jego ust. Pochwycił go zębami, nie spuszczając wzroku z 
jej twarzy. 

 - Dobre, co? - zapyta

ła niskim, zdumiewająco spokojnym 

głosem. 

background image

 -  Dobre  -  odrzek

ł  i  niepewny,  czego  Cecile  się  po  nim 

spodziewa,  sięgnął  po  butelkę  z  winem.  Było  to  musujące 
chardon

nay.  Napełnił  dwa  kieliszki,  świadomy,  że  Cecile 

obserwuje każdy jego ruch. 

Przechyli

ła  się,  ocierając  się  piersiami  o  jego  ramię,  i 

wzięła do ręki jeden z kieliszków. Kropla wina spadła na jej 

szyję  i  powoli  stoczyła  się  niżej.  Rand  postawił  tacę  na 

podłodze,  oparł  ręce  na  biodrach  Cecile  i  zlizał  kropelkę 

zawieszoną  na  czubku  piersi.  Cecile  przymknęła  oczy  i  ze 

zmysłowym uśmiechem opadła niżej na poduszki. 

 - Bardzo mi si

ę to podoba - szepnęła. 

 - Naprawd

ę? 

W odpowiedzi zanurzy

ła  palec  w  kieliszku  i  otarła  go  o 

drugą pierś. Odstawiła kieliszek na stolik i pociągnęła Randa 
na  siebie, my

śląc,  że  ze  wszystkich  nie  przemyślanych 

decyzji, jakie podjęła w życiu, ta była najlepsza; 

 - Rand? 
 - Hm? - mrukn

ął. 

 -  Czy Jack dzwoni

ł  do  ciebie  dzisiaj?  Rand  odrobinę 

uniósł głowę. 

 - Chodzi ci o chrzciny? 
 - Tak. 
Zn

ów pochylił głowę i potarł policzkiem o jej brzuch. 

 - Zdaje si

ę, że coś o tym wspominał. Kiedy to ma być? 

 - W niedziel

ę, idioto - odrzekła, mierzwiąc mu włosy. - O 

dziewiątej  rano.  Spróbuj  nie  zapomnieć.  -  Zamyśliła  się 

głęboko,  masując  mu  kark.  -  Przyszło  mi  do  głowy,  że 

mogłabym  urządzić  przyjęcie  u  siebie  w  domu. Co o tym 

myślisz? 

 - Chcesz zam

ówić jedzenie i obsługę? Zaskoczona Cecile 

zmarszczyła brwi. 

 -  Nie, my

ślałam  raczej  o  skromnej  imprezie.  Tylko 

rodzina.  Poprosiłam  matkę  o  kilka  przepisów.  Mogłabym 

background image

zrobić  quiche  z  kiełbaskami  i  szpinakiem,  upiec  bułeczki  z 

jagodami  i  grzanki  z  serem.  Widziałam  w  jakimś  piśmie 

śliczne  zdjęcie  kołyski  dziecinnej  wyrzeźbionej  w  łupinie 

arbuza  i  wypełnionej  owocami.  Coś  takiego  wspaniale 

wyglądałoby pośrodku stołu. 

Gdy Rand nie odpowiedzia

ł,  pociągnęła  go  za  włosy  i 

uniosła głowę tak, by móc spojrzeć mu w twarz. 

 - Jako

ś nie widzę, żebyś reagował z entuzjazmem. 

Rand rzeczywi

ście  nie  potrafił  się  zdobyć  na  entuzjazm. 

Zbyt dobrze pamiętał spalone hamburgery. Nie chciał jednak 

urazić Cecile, zapytał więc dyplomatycznie: 

 -  Czy s

ądzisz,  że  będziesz  miała  na  to  czas?  Przecież 

twoje obowiązki matki chrzestnej... - zająknął się. 

 -  My

ślisz,  że  sobie  nie  poradzę,  tak?  -  zapytała  Cecile, 

mrużąc oczy. 

Rand podni

ósł się i usiadł. 

 - Oczywi

ście, kochanie, że sobie poradzisz. Tylko że... 

 -  Daruj sobie, Coursey  -  rzek

ła z irytacją, odsuwając się 

od niego. - 

Zapewniam cię, że taki drobiazg jak przyjęcie dla 

dwudziestu osób nie sprawi mi najmniejszego kłopotu. 

Rand powtarza

ł sobie, że wcale nie wątpi w umiejętności 

Cecile. Był pewien, że jeśli ta kobieta postanowi coś zrobić, to 

dopnie swego. Miał jednak wrażenie, że powinien jej pomóc. 

W  końcu  był  ojcem  chrzestnym,  więc  był  to  również  i  jego 

obowiązek.  Taka  uroczystość  zdarza  się  tylko  raz  w  życiu 

każdego dziecka. 

Powtarza

ł  to  sobie,  objeżdżając  dom  Cecile  już  po  raz 

czwarty.  Jakoś  brakowało  mu  odwagi,  by  zaparkować 

samochód  i  wejść  do  środka.  W  kuchni  paliło  się  światło. 

Kilkakrotnie  zauważył  za  szybą  sylwetkę  Cecile  i  już 

zamierzał  zatrzymać  samochód,  bał  się  jednak,  że  jego 

obecność tylko ją zirytuje. Z drugiej strony nie mógł pozwolić 

na to, by zaserwowała dwudziestu przyjaciołom nie nadające 

background image

się  do  jedzenia  potrawy.  To  byłoby  dla  niej  zbyt  wielkim 
upokorzeniem. 

Zacisn

ął zęby i wjechał na podjazd. Przez chwilę siedział 

nieruchomo, zbierając siły, a potem podszedł do kuchennych 

drzwi. Spodziewał się, że Cecile odrzuci jego pomoc, każe mu 

wynosić  się  do  wszystkich  diabłów  i  nigdy  tu  nie  wracać, 

obrzuci  go  przekleństwami  albo  rzuci  w  niego  kuchennym 

nożem  i  zapewne  nie  chybi.  Z  ciężkim  sercem  zastukał  do 
drzwi i w tej samej chwili us

łyszał krzyk. Serce zamarło mu w 

piersi. Bez wahania pchnął drzwi i wpadł do środka. 

Cecile sta

ła  przed  otwartym  piekarnikiem,  z  którego 

wydobywały  się  kłęby  czarnego  dymu.  Odwróciła  się  i 

spojrzała na niego z rozpaczą. Nos miała ubrudzony mąką 

 - Och, Rand! - zawo

łała. Wybuchnęła płaczem i kopnęła 

drzwiczki piekarnika. Rand natychmiast znalazł się przy niej i 

przytrzymał ją, zanim zdążyła się oparzyć. 

 - Dobrze ju

ż, dobrze, Cecile - powiedział uspokajająco. 

 -  Mia

łeś  rację  -  wyszlochała,  szarpiąc  palcami  włosy.  - 

Nic mi się nie udaje. Quiche się spaliło, a babeczki są twarde 

jak  kamień.  -  Pociągnęła  nosem  i  wytarła  twarz  w  rękaw.  - 

Jedyną rzeczą jadalną są owoce, a to chyba tylko dlatego, że 

jeszcze nie zaczęłam ich kroić. 

 - Nie mo

że być aż tak źle - pocieszał ją Rand. 

 -  Jest jeszcze gorzej  -  mrukn

ęła  z  goryczą.  Podeszła  do 

szafki i podsunęła mu pod nos blachę z jakąś żółtą mazią 

 - To budy

ń? - zapytał Rand z nadzieją. 

 - Nie - sapn

ęła Cecile. - Grzanki z serem. 

Odwró

ciła blachę do góry dnem. Grzanki sklejone w jeden 

duży prostokąt z głośnym stukiem spadły na podłogę. Cecile 

spojrzała na zegar. 

 -  Prawie dziesi

ąta.  O  tej  porze  nikt  już  nie  przyjmie 

zamówienia na jutro. Powinnam była ciebie posłuchać. 

background image

Rand ostro

żnie położył  rękę  na  jej  ramieniu.  Gdy  Cecile 

jej nie odtrąciła, zebrał się na odwagę i przytulił ją mocno. - 

Nie  martw  się,  Cecile.  Zaraz  ci  pomogę.  Podniosła  głowę  i 

spojrzała  ha  niego  przez  łzy.  -  Rand; tu nie chodzi o 

hamburgery z grilla, tylko o przyjęcie! 

Rand cierpliwie g

ładził jej ramię. 

 -  Wiem, Cecile, ale zapewniam ci

ę,  że  razem  na  pewno 

sobie z tym poradzimy. 

Podprowadzi

ł ją do kuchennego stołka. 

 -  Usi

ądź  tutaj  i  odpręż  się,  a  ja  zrobię  ciasto  na quiche. 

Cecile pomachała ręką, wskazując na zastawioną naczyniami 
szafk

ę. 

 -  Gdzie

ś  tam  powinien  być  przepis.  Chyba  pod 

pojemnikiem na mąkę. 

Rand sprawnie uprz

ątnął  bałagan,  odkładając  w  jedno 

miejsce wszystkie potrzebne składniki. 

 -  Nie potrzebuj

ę  przepisu  -  rzucił  mimochodem, 

wkładając do zlewu stertę brudnych naczyń. 

 - Naprawd

ę? 

 -  Naprawd

ę. Nauczyłem się piec jeszcze w dzieciństwie. 

Cecile zmarszczyła nos. 

 - To straszne. 
 - Wiem - za

śmiał się Rand. - Prawdziwi mężczyźni nawet 

nie jedzą quiche, cóż dopiero mówić o pieczeniu. To chciałaś 

powiedzieć? 

 -  Nie  zamierza

łam  cię  urazić.  Tylko  że  mnie  nigdy  nie 

udało się niczego upiec. 

 -  Ja mam du

że doświadczenie - rzekł Rand, odmierzając 

mąkę.  -  Byłem  chorowitym  dzieckiem,  miałem  alergię 
praktycznie na wszystko. Moja przybrana matka, pani Baxter, 

była  dobrą  kucharką.  Piekła  ciastka  na  sprzedaż.  Gdy  moja 

alergia się nasilała i nie mogłem się bawić na dworze razem z 

innymi  dziećmi,  pomagałem  jej  w  kuchni.  -  Dolał  wody  do 

background image

mąki, zamieszał i dodał jeszcze odrobinę wody. - Dzięki temu 
jestem dobry w pieczeniu ciasta. 

Cecile z jednakow

ą  fascynacją  słuchała  jego  opowieści  i 

obserwowała ruchy. 

 -  Nie wiedzia

łam,  że  wychowałeś  się  w  rodzinie 

zastępczej. 

 -  Od czasu, gdy mia

łem  dziesięć  lat.  Tam  właśnie 

poznałem  Jacka.  Obydwaj  mieszkaliśmy  u  Baxterów. 

Dziewięcioro  dzieci  pod  jednym dachem.  -  Rand  wzdrygnął 

się na to wspomnienie. 

 - Co si

ę stało z twoimi rodzicami? Zastygł na chwilę, po 

czym wrócił do wyrabiania ciasta. 

 - Gdzie

ś tam byli. 

 - Gdzie? 
 -  Rozwiedli si

ę, kiedy miałem sześć lat. Ojciec wyjechał 

do Wyoming i od tamtej 

pory  nie  miałem  od  niego  żadnej 

wiadomości. Moja matka wyszła po raz dragi za mąż. Mieszka 

niedaleko stąd. 

 -  Skoro 

żyje,  to  dlaczego  oddała  cię  do  rodziny 

zastępczej? 

 - Powiedzmy, 

że stałem się dla niej ciężarem - rzekł Rand 

z wymuszonym uśmiechem i podał jej wałek do ciasta. - Masz 

ochotę trochę powałkować? 

Cecile spojrza

ła na wałek z nie skrywaną niechęcią. 

 -  Je

śli  to  nie  sprawia  ci  wielkiej  różnicy,  to  wolałabym 

tego nie robić. 

Rand za

śmiał się i zabrał się do wałkowania ciasta. 

 -  Skoro gotowanie nie jest twoj

ą mocną stroną, to jak ci 

się udaje wykarmić dzieci? 

Cecile unios

ła wysoko brwi. 

 - S

łyszałeś kiedyś o mikrofalówce? 

 -  Nie masz zamiaru tego uprasowa

ć?  Cecile  jeszcze  raz 

strzepnęła lniany obrus i rozłożyła go na stole. 

background image

 -  Nie  -  powiedzia

ła  krótko,  wygładzając  zagniecenia 

rękami. 

 - Ale on jest taki... taki pomi

ęty. 

Cecile cofn

ęła  się  o  krok  i  obrzuciła  stół  krytycznym 

spojrzeniem. 

 -  Masz racj

ę  - przyznała  niechętnie  i  ściągnęła  obrus  ze 

stołu.  Była  już  bardzo  zmęczona  i  marzyła  tylko  o  łóżku. 

Wzdychając, poczłapała do pralni. 

 -  Wrzuc

ę  go  do  na  kilka  minut  do  suszarki  razem  z 

mokrym ręcznikiem. 

Rand pochwyci

ł ją za łokieć. 

 - A nie lepiej po prostu wyprasowa

ć? - zdziwił się. 

 -  Jest druga w nocy i czuj

ę  się  zmęczona.  Poza  tym  - 

dodała, ziewając - nienawidzę prasowania. 

Wygl

ądała  tak  żałośnie,  przygarbiona  ze  zmęczenia,  że 

Rand  miał  ochotę  wziąć  ją  na  ręce  i  zanieść  do  łóżka. 

Delikatnie posadził ją na sofie. 

 - Oprzyj nogi wysoko. Ja to uprasuj

ę. 

 -  Zrobi

łeś  już  wystarczająco  dużo  -  rzekła  Cecile  bez 

przekonania,  nie  wypuszczając  z  rąk  obrusa.  Rand  jednak 

tylko potrząsnął głową. 

 - To zajmie tylko chwil

ę. 

 -  Dobrze, skoro si

ę upierasz - zgodziła się, ziewając jak 

hipopotam.  - 

Deska  i  żelazko  są  w  pralni.  Gdybyś  jeszcze 

czegoś  potrzebował...  -  wymruczała,  opierając  głowę  na 
poduszkach sofy. 

Rand za

śmiał się cicho i pozwolił jej się zdrzemnąć, sam 

zaś poszedł po żelazko. Rozstawił deskę i pogwizdując, zabrał 

się  do  pracy.  Właściwie  o  tej  porze,  po  kilku  godzinach 

spędzonych w kuchni, powinien już być zupełnie wyczerpany. 

Nie  czuł  jednak  zmęczenia.  Od  dawna  nie  bawił  się  tak 

świetnie. Niektórzy ludzie, na przykład Cecile, uważali pracę 

w  kuchni  za  dopust  boży,  dla  niego  jednak  zawsze  był  to 

background image

znakomity relaks. Choć Cecile przez cały czas plątała mu się 
p

od  nogami,  gadała,  śmiała  się  i  na  dobrą  sprawę  tylko 

przeszkadzała,  przygotowania  do  przyjęcia  sprawiły  mu 

wielką przyjemność. 

Odstawi

ł  żelazko  na  bok  i  przesunął  obrus  na  desce, 

myśląc  o  tym,  że  Cecile  w  kuchni  to  zupełny  koszmar.  Nie 

było z niej żadnego pożytku, ale potrafiła go rozbawić do łez. 

Śmiała  się,  żartowała  z  nim  i  cztery  godziny  minęły  jak  z 

bicza strzelił. Zupełnie inaczej niż w inne sobotnie wieczory. 

Naraz zatrzyma

ł się, rażony tą myślą jak piorunem. Nigdy 

w  życiu  nie  przyszłoby  mu  do  głowy,  żeby  u mó wić  się  na 

sobotni  wieczór  z  kimś  takim  jak  Cecile.  Kobiety,  które 

zwykle  wybierał,  były  znacznie  bardziej  podobne  do  niego 

samego:  spokojne  i  zrelaksowane,  lubiły  stymulującą 

intelektualnie  rozmowę,  wyrafinowane  posiłki  i  szklaneczkę 
wina. Cecil

e  zaś  miotała  się  po  kuchni  jak  niezdarny 

szczeniak,  wciąż  go  potrącając  i  przewracając  wszystko,  co 

znalazło  się  pod  ręką.  A  do  tego  ciągle  poklepywała  go  po 

plecach. A jednak już dawno nie bawił się tak świetnie! 

 -  Us

łyszałam jakiś hałas. Rand ze zdziwieniem podniósł 

głowę i ujrzał CeeCee stojącą w progu, z lalką przyciśniętą do 

piersi.  Rąbek  różowej  koszuli  nocnej  wlókł  się  za  nią  po 

podłodze.  Włosy  miała  potargane,  a  w  jej  wielkich, 

niebieskich oczach czaił się lęk. 

 -  Naprawd

ę?  -  zapytał  Rand,  niepewny, jak powinien 

zareagować. 

 -  Tak. Pod moim 

łóżkiem  jest  potwór.  Rand  obszedł 

dokoła deskę do prasowania i przyklęknął przed dziewczynką. 

 - Jaki potwór? 
 -  Wielki, straszny i okropny  -  odrzek

ła,  pocierając  oczy 

piąstką.  Rand  pomyślał,  że  Cecile  w  jej  wieku  musiała 

wyglądać tak samo. 

background image

 -  Na pewno ju

ż  sobie  poszedł  -  powiedział.  -  Możesz 

wrócić do łóżka. 

 -  Nie mog

ę  -  jęknęła  CeeCee.  Podciągnęła  koszulę, 

przysiadła na jego kolanie i Objęła go za szyję. Rand musiał 

oprzeć się dłonią o podłogę, żeby nie upaść. 

 - Dlaczego? - zapyta

ł. 

 - Bo on sobie nie p

ójdzie, dopóki mama go nie wypędzi. 

 -  Och  -  mrukn

ął  Rand.  Przez  chwilę  zastanawiał  się,  co 

robić, a potem powiedział: 

 - Twoja mama zasn

ęła na sofie i nie chciałbym jej budzić. 

Czy myślisz, że ja potrafiłbym przepędzić tego potwora? 

 - Nie wiem - odrzek

ła dziewczynka z powątpiewaniem. - 

Ale  możesz  spróbować.  Tylko  musisz  zachowywać  się 

naprawdę wstrętnie, bo inaczej on wróci. 

 - Umiem si

ę zachowywać wyjątkowo wstrętnie - ucieszył 

się Rand. Wstał i wziął CeeCee na ręce. - Pokaż mi, gdzie jest 
ten potwór. 

background image

ROZDZIA

Ł SIÓDMY 

Promienie s

łońca  wpadały  do  kościoła  przez  barwne 

witraże,  rzucając  na  stojące  wokół  ołtarza  postacie  różową  i 

złotą poświatę. Cecile, trzymająca na rękach Madison, stała po 
jednej strome Jacka i 

Malindy, a Rand z Lilą po drugiej. Za 

nimi  ustawili  się  szeregiem  chłopcy  Brannanów  w 

odświętnych ubraniach. 

To by

ła cała rodzina Jacka i jego żony, nie licząc rodziców 

Malindy, którzy jak zwykle byli nieobecni. Malinda mówiła, 

że z Arabii Saudyjskiej przysłali jej kartkę z gratulacjami oraz 

czek  na  pokaźną  kwotę  z  przeznaczeniem  na  opłacenie 

college'u  dziewczynek.  Jak  to  miło  z  ich  strony,  pomyślała 

Cecile  ironicznie.  Takie  zachowanie  było  jednak  typowe  dla 
rodziców Malindy. 

Spojrza

ła  z  westchnieniem  na  swoich rodziców 

ulokowanych  w  pierwszej  ławce,  zajmujących  strategiczną 

pozycję  między  Dentem  a  Gordym.  CeeCee  przycupnęła  na 

kolanach  babci.  Z  grzecznie  złożonymi  rączkami  wyglądała 

jak aniołek. 

Mam wielkie szcz

ęście,  że  moi  rodzice  interesują  się 

swoimi dz

iećmi  i  wnukami,  zreflektowała  się  Cecile  i 

przypomniała  sobie,  co  Rand  poprzedniego  wieczoru 

opowiadał  jej  o swoim  dzieciństwie. Te zwierzenia  pomogły 

jej  zrozumieć  go  trochę  lepiej.  Zastępcze  rodziny  nie  są 

najlepszym  środowiskiem  dla  dorastającego  chłopca i Cecile 

była pewna, że te lata zostawiły swój ślad w psychice Randa. 

Znała  przeszłość  Jacka  i  wiedziała,  że  rekompensował  sobie 

chłopięce  frustracje  w  dorosłym  życiu,  zakładając  własną 

rodzinę,  której  próbował  zapewnić  wszystko,  czego  sam  był 
pozbawion

y.  Wydawało  się  jednak,  że  na  Randa  okres 

dorastania  wywarł  zupełnie  przeciwny  wpływ.  Doktor 

Coursey  unikał  życia  rodzinnego.  Wolał  samotność.  Jego 

spokój, rezerwa, brak zdolności sportowych, którymi szczycili 

background image

się  niemal  wszyscy  młodzi  Amerykanie,  wszystkie te cechy 

prawdopodobnie  miały  źródło  w  zaniedbaniu,  którego 

doświadczył ze strony ojca i matki. 

Cecile spojrza

ła na Randa, stojącego obok Jacka, Garnitur 

w drobne prążki nadawał mu nobliwy wygląd. Słuchał pastora 
ze skupieniem. On bierze wszystko tak pow

ażnie, pomyślała 

Cecile.  Wiedziała,  że  gdyby  go  o  to  poprosiła,  to  byłby  w 

stanie  opowiedzieć  jej  przebieg  tej  ceremonii  bardzo 

szczegółowo. Rozproszone wokół smugi światła sprawiały, że 

wyglądał  jak  postać  nierzeczywista.  Wydawał  się  spokojny, 
zrelaksowan

y i chłodny. 

Cecile spr

óbowała  się  do  niego  uśmiechnąć,  poczuła 

jednak, że usta ma zupełnie zdrętwiałe. Rand odpowiedział na 

jej  uśmiech  i  znów  skupił  uwagę  na  pastorze.  Jedno  jego 

spojrzenie wystarczyło, by pod Cecile ugięły się kolana. 

Po chwili cicho westchn

ęła i uśmiechnęła się lekko. Rand 

Coursey  był  piekielnie  przystojny,  miły  i  inteligentny,  a  do 

tego wszystkiego był również znakomitym kochankiem. Ona 

zaś zamierzała cieszyć się tym w pełni. 

 - Wygl

ąda na to, że przyjęcie bardzo ci się udało. Oddech 

R

anda łaskotał Cecile w ucho. Odstawiła pustą blachę na stół i 

objęła go w pasie. 

 -  Nie poradzi

łabym  sobie  bez  ciebie.  Dziękuję  -  rzekła, 

całując go w policzek. 

Rand przyci

ągnął ją do siebie. 

 -  Zr

ób  to  jeszcze  raz,  tylko  trochę  niżej  i  na  lewo  - 

szepnął. 

 -  Och, ty!  -  za

śmiała  się  Cecile  i  lekko  uderzyła  go  w 

pierś.  Wyraz  oczu  Randa  świadczył  jednak  o  tym,  że  pod 

przykrywką  żartu  kryła  się  prawdziwa  namiętność.  Cecile 

uwodzicielsko zatrzepotała rzęsami i uniosła twarz. 

 -  Ale

ż, doktorze Coursey, mam wrażenie, że usiłuje pan 

mnie uwieść. 

background image

 -  Od kiedy to trzeba ci

ę uwodzić? Zanim Cecile zdążyła 

odpowiedzieć,  Rand  pochylił  głowę  i pocałował  ją  szybko, 

obejmując dłońmi jej biodra. 

 - Mama? Cecile mia

ła wrażenie, że głos CeeCee dochodzi 

z bardzo daleka. 

 - Hm? - wymrucza

ła z ustami tuż przy wargach Randa. 

 - Malinda powiedzia

ła, że będę mogła potrzymać jedną z 

dziewczynek, jeśli pomoże mi ktoś dorosły. 

Cecile wystarczy

ło siły woli tylko na to, by oderwać twarz 

od twarzy Randa i oprzeć się na jego ramieniu. 

 -  Chwileczk

ę,  CeeCee  -  wymamrotała,  z  trudem  łapiąc 

oddech. 

 - Mamo, prosz

ę cię! Malinda powiedziała, że zaraz będzie 

je karmić, a potem pójdą spać! 

 -  Teraz nie mog

ę, kochanie. Muszę posprzątać ze stołu i 

podać deser. 

 -  A czy ja m

ógłbym być tym dorosłym? Na głos Randa 

Cecile z niedowierzaniem podniosła głowę. 

 -  Sko

ńczyłem  już  dwadzieścia  jeden  lat  i,  jak  na  swój 

wiek,  jestem bardzo dojrza

ły.  A  poza  tym  mam  wielkie 

doświadczenie w trzymaniu niemowląt. - Uśmiechnął się, nie 

wiedząc o tym, jak wiele punktów zarobił w tym momencie u 

Cecile.  Ona  sama  nie  potrafiłaby  mu  tego  wyjaśnić,  nawet 

gdyby chciała. Oderwała się od niego i cofnęła o krok. 

 -  Dobrze, my

ślę,  że  się  nadajesz  do  tej  funkcji.  Rand 

wyciągnął  rękę  do  CeeCee,  która  omal  nie  pękła  z 
podniecenia. 

 -  Prosz

ę  bardzo.  Jestem  do  twoich  usług.  Mała, 

chichocząc, pochwyciła jego dłoń i pociągnęła go do salonu. 
Cecile potrz

ąsnęła  głową,  śmiejąc  się  cicho,  i  zajęła  się 

zbieraniem naczyń. To było niemal zbyt piękne, by mogło być 
prawdziwe. 

background image

Po czterech wyprawach z salonu do kuchni brudne 

naczynia zosta

ły  uprzątnięte,  a  po  dwóch  kolejnych  na  stole 

stał  deser,  który  Rand  przygotował  poprzedniego  wieczoru. 

Był doskonałym kucharzem. Każda porcja wyglądała jak małe 

dzieło  sztuki,  a  smakowała  jeszcze  wspanialej.  Cecile 
strz

epnęła okruch ze stołu i znów się zaśmiała, przypominając 

sobie debatę na temat prasowania obrusa. Potrząsnęła głową i 

poszła po widelczyki do ciasta. 

W salonie rozleg

ł  się  śmiech  CeeCee.  Cecile  podniosła 

głowę. Mała siedziała na sofie, trzymając w ramionach jedną z 

bliźniaczek.  Siedzący  obok  Rand  troskliwie  podtrzymywał 

główkę  dziecka  i  z  uwagą  słuchał  podnieconego  trajkotu 

CeeCee.  Cecile  poczuła,  że  łzy  napływają  jej  do  oczu.  Och, 

nie,  pomyślała  z  przerażeniem.  Tylko  nie  to!  Żadnych 

wzruszeń!  Zauważyła  jednak,  że  dłonie  jej  zwilgotniały. 

Wytarła  je  o  sukienkę  i  odruchowo  zaczęła  obgryzać 

paznokieć. 

Z czego oni tak si

ę śmiali? I czemu CeeCee tak przyjaźnie 

odnosi

ła się do Randa? Nikt nie wiedział lepiej od Cecile, jak 

okropnie  mała  potrafiła  się  zachowywać,  gdy przy jej matce 

pojawiał się jakiś mężczyzna, oczywiście z wyjątkiem byłego 

męża. Teraz jednak dziewczynka promieniała. Co jej się stało? 

Dlaczego  zaakceptowała  właśnie  Randa?  Cecile  poczuła  się 
nieswojo. 

 - Dlaczego obgryzasz paznokie

ć, skoro tuż przed tobą stoi 

tyle dobrego jedzenia? 

Szybko schowa

ła  rękę  za  plecy  i  podniosła  głowę. 

Malinda przyglądała się jej z uśmiechem. 

 - Pi

ęknie wyglądają, prawda? 

 -  Kto?  -  zapyta

ła  Cecile,  niepotrzebnie  przesuwając 

sztućce na stole. 

Malinda wskaza

ła głową na sofę. 

background image

 -  Rand i CeeCee. Ma

ła nie odstępuje go na krok. Cecile 

niechętnie spojrzała w tę stronę. 

 - A, tak. Wiesz, jaka jest CeeCee. Uwielbia m

ężczyzn. 

 - Naprawd

ę? - zdziwiła się Malinda. - Zdawało mi się, że 

jedynym  mężczyzną,  którego  akceptowała,  był  jej  własny 

ojciec.  Ale  Rand  również  wydaje  się  nią  zauroczony.  - 

Uśmiechnęła się, patrząc, jak Rand odgarnia kosmyk włosów 

z czoła dziewczynki. 

 -  A kto nie by

łby  nią  zauroczony?  -  mruknęła  Cecile, 

rozkładając  widelczyki  ze  zbyt  wielkim  impetem.  -  Gdy 
CeeCee chce 

być czarująca, nie sposób jej się oprzeć. 

 -  To prawda  - rzek

ła Malinda z namysłem. - Ale wydaje 

mi się, że ona naprawdę lubi Randa. Może widzi w nim postać 

ojcowską albo kogoś w tym rodzaju. 

Cecile zachmurzy

ła się. Malinda pocieszająco poklepała ją 

po ramieniu. 

 - Nie s

łuchaj mnie. Gadam jak domorosły psychoanalityk! 

Machnęła  ręką  i  pochyliła  się  nad  ciastem  truskawkowym 

udekorowanym bitą śmietaną. - Pachnie wspaniale, a ja mam 

jeszcze  dziesięć  kilogramów  do  zrzucenia.  Wiesz,  kiedy 

zaproponowałaś, że urządzisz przyjęcie, trochę się martwiłam 

dodała i uśmiechnęła się. 

 - No c

óż, bardzo ci dziękuję. Malinda objęła przyjaciółkę 

ramieniem. 

 - Nie gniewaj si

ę, Cecile, ale obydwie dobrze wiemy, że 

gotowanie nie jest twoim hobby. Tymczasem wszystko jest 
pyszn

e! Wspaniale sobie poradziłaś. 

Zmarszczka na czole Cecile pog

łębiła się. 

 - To nie ja. To Rand - przyzna

ła niechętnie. 

 - Jak to? 
 - To Rand zrobi

ł quiche. I babeczki. I grzanki z serem. - 

Cecile  wskazała  ręką  na  stół.  -  I  wyrzeźbił  arbuza,  i 

przygotował owoce. I jeszcze wyprasował obrus. 

background image

 -  Kogo

ś takiego warto chyba byłoby zatrzymać na stałe. 

Cecile wzniosła oczy ku niebu. 

 - Tylko nie wyobra

żaj sobie za wiele. 

 - Nie mam zamiaru czegokolwiek sobie wyobra

żać. Tym 

bardziej że chyba radzicie sobie dobrze bez niczyjej pomocy. 

Cecile wpatrzy

ła się w nią, oniemiała. 

 - Co ty w

łaściwie masz na myśli? 

 - Widzia

łam, jak Rand na ciebie patrzy. 

Cecile otworzy

ła  usta  ze  zdumienia.  Ona  sama  nie 

zauważyła we wzroku Randa niczego niezwykłego. 

 -  Widzia

łam  też  ten  pocałunek,  który  przerwała  wam 

CeeCee  - 

ciągnęła  Malinda,  unosząc  brwi.  -  Nie, 

zdecydowanie  nie  potrzeba  wam  swatki.  Choć,  prawdę 

mówiąc,  trochę  mnie  to dziwi. W końcu  Rand  jest  przecież 

lekarzem. Ale z drugiej strony, któż mógłby przypuszczać, że, 

na przykład, ja zakocham się w Jacku? 

 - 

A kto tu mówi o zakochiwaniu się? - zdziwiła się Cecile 

z tępym wyrazem twarzy. 

Zanim Malinda zd

ążyła  odpowiedzieć,  rozległ  się  płacz 

Madison. 

 -  Chyba jest g

łodna - zawołał Rand. Malinda poderwała 

się od stołu. 

 -  Obowi

ązki  mnie  wzywają  -  mruknęła.  Pobiegła  do 

salonu  i  zabrała  córkę  z  rąk  CeeCee.  Cecile  ze  zdumieniem 

patrzyła, jak Rand wyciągnął rękę do dziewczynki i posadził 

ją  sobie  na  kolanach.  CeeCee  zwykle  nie  lubiła,  gdy 

traktowano  ją  jak  małe  dziecko,  tym  razem  jednak  zarzuciła 

ramiona na szyję Randa i przytuliła policzek do jego policzka. 

Posta

ć  ojcowska?  zadumała  się  Cecile.  Nie,  CeeCee  z 

pewnością  nie  szukała  zastępczego  ojca.  Po  prostu  była 

ufnym,  przyjaźnie  nastawionym  do  świata  dzieckiem  i  gdy 

kogoś  polubiła,  okazywała  mu  to  wprost.  A  jak  można  było 

nie lubić Randa? 

background image

Cecile zamkn

ęła drzwi za ostatnim gościem i oparła się o 

nie z całej siły. 

 - Zm

ęczona?. - zagadnął ją Rand. 

 - Bardzo. A ty? - zapyta

ła, obejmując go w pasie. Razem 

poszli do salonu. 

 - Troch

ę. Cecile jęknęła na widok brudnych naczyń i stert 

papierów  po prezentach za

śmiecających  podłogę.  Rand 

pocieszająco uścisnął jej ramię. 

 - Nie martw si

ę, pomogę ci tu posprzątać. 

 -  Proponuj

ę, żeby dziś nie sprzątać i zdrzemnąć się przy 

basenie, gdy chłopcy będą pływać. 

 -  A ja proponuj

ę,  żebyśmy  wszyscy  razem  zajęli  się 

sprzątaniem, a potem dopiero zdrzemnęli się przy basenie. 

 - Wszyscy razem, to znaczy ja i ty? 
 - Dzieci te

ż mogą pomóc. 

 -  Dzieci?  -  spyta

ła  Cecile  z  powątpiewaniem.  Dobrze 

znała niechęć swoich dzieci do wszelkich prac domowych. 

 -  Jasne  -  rzek

ł  Rand  krótko.  Włożył  dwa  palce  do  ust  i 

gwizdnął  przeraźliwie.  Po  kilku  sekundach,  ku  wielkiemu 

zdumieniu Cecile, cała trójka wpadła do salonu. 

 - Co si

ę dzieje? - wydyszał Dent. 

 - Sprz

ątanie. 

Ch

łopiec  popatrzył  na  Randa,  jakby  ten  był  niespełna 

rozumu. 

 - To co z tego? 
 - Wyci

ągaj odkurzacz. A ty, Gordy, możesz powynosić te 

naczynia do kuchni. 

CeeCee poci

ągnęła Randa za rękaw. 

 - A ja? 
 -  A ty, anio

łku  -  rzekł  Rand,  biorąc  ją  na  ręce  i 

podrzucając do góry - możesz pozbierać te wszystkie papiery i 

wstążki. Widziałem chyba w kuchni pustą torbę po zakupach. 

Możesz to powkładać do środka. 

background image

CeeCee natychmiast pobieg

ła do kuchni. Dent i Gordy nie 

ruszyli się nawet o krok. 

 - Chcecie p

ójść popływać? 

 - Jasne. 
 - Ale kto

ś dorosły musi być przy was, prawda? 

 - Aha. 
 - W takim razie lepiej bierzcie si

ę do roboty, bo jak nie, to 

nie będzie dzisiaj pływania. 

W trakcie trwania tej wymiany zda

ń Cecile po prostu stała 

i  patrzyła,  zbyt  zdumiona,  by  się  odezwać.  Nikt  oprócz  niej 
nie 

wydawał  jej  dzieciom  żadnych  poleceń.  Owszem, 

niektórzy próbowali, na przykład Josh, ale prowadziło to tylko 

do  buntów,  których  skutki  Cecile  musiała  potem  zwalczać 

całymi  tygodniami.  Wskutek  tego  stała  się  nadopiekuńcza  i 

przywykła  rezerwować  prawa  rodzicielskie  wyłącznie  dla 
siebie. 

Gdy ch

łopcy  zwrócili  na  nią  wzrok,  czekając  na  jej 

reakcję, w pierwszej chwili miała ochotę powiedzieć im, że to 

tylko  żart  i  że  sprzątanie  nie  jest  ich  sprawą.  Zanim  jednak 

zdążyła  otworzyć  usta,  Gordy  wziął  ze  stołu  talerz,  potem 

drugi, i poczłapał do kuchni. 

Zdumienie Cecile wzros

ło jeszcze, gdy Dent westchnął z 

frustracją i zapytał: 

 - To gdzie jest ten odkurzacz? 
Cecile ugryz

ła  się  w  język,  zanim  zdążyła  cokolwiek 

powiedzieć. 

Wsp

ólnymi  siłami  błyskawicznie  doprowadzili  dom do 

porządku  i  zdumiona  Cecile  już  wkrótce  ułożyła  się  na 

brzuchu  obok  basenu,  patrząc,  jak  Rand  gra  z  dziećmi  w 

wodne polo. Była to ulubiona zabawa chłopców. Cecile często 

z nimi grywała. Raz nawet udało się jej namówić Josha, by się 

do  nich  przyłączył,  on  jednak  nie  chciał  wziąć  pod  uwagę 

background image

różnicy wieku i zepsuł całą zabawę nadmiernym pragnieniem 
rywalizacji. 

Rand z kolei sprawia

ł  wrażenie,  jakby  nie  miał  nic 

przeciwko  temu,  by  przegrać  z  kimś  o  połowę  mniejszym  i 

ponad dwadzieścia lat młodszym od siebie. Wyglądało wręcz 

na to, że cieszy się, gdy chłopcy wygrywają. Cecile wiedziała, 

że  porównywanie  tych  dwóch  mężczyzn  nie  było  rzeczą 

słuszną,  ale  nie  potrafiła  się  powstrzymać  od  myśli,  że 

umiejętność pogodzenia się z porażką, jaką przejawiał Rand, 

sprawiała, że był on prawdziwym zwycięzcą. 

Zerkn

ęła  w  jego  stronę.  Stał  właśnie  na  schodkach  przy 

płytszym  końcu  basenu.  Słońce  lśniło  w  kropelkach  wody 

pokrywających jego tors i ramiona. Odgarnął mokre włosy do 

tyłu i spojrzał na nią, a potem wyszedł z basenu i sięgnął po 

ręcznik. 

 - Dobrze ci si

ę spało? 

 - 

Świetnie - wymruczała Cecile. - A tobie? 

 - Nie mog

łem zasnąć. 

 - Przykro mi - odrzek

ła ze współczuciem. - Czy dzieci za 

bardzo hałasowały? 

 -  Nie. Za dobrze si

ę  bawiły.  Pozazdrościłem  im  i 

postanowiłem się przyłączyć. 

Usiad

ł, zwrócony do niej plecami, a potem przechylił się 

do tyłu i oparł głowę na jej piersiach. 

 - Chyba si

ę zakochałem. 

 - Co takiego?! -  zawo

łała Cecile, ogarnięta paniką. Rand 

zaśmiał się cicho i wskazał głową na chlapiące się w basenie 
dzieci. 

 -  W CeeCee. Co za uroczy anio

łek!  Czy  mówiła  ci,  że 

wczoraj wieczorem wypędziłem potwora z jej pokoju? 

Cecile spojrza

ła na niego ze zdziwieniem. 

 -  Nie, ale dzisiaj rano nie mia

łam  czasu  na  rozmowy. 

Śpieszyliśmy się, żeby zdążyć do kościoła. 

background image

Rand znów s

ię  zaśmiał,  ocierając  się  ramionami  o  jej 

kolana. 

 - 

Ślicznie  wyglądała,  kiedy  tak  stała  w  nocnej  koszuli, 

przyciskając  do  siebie  lalkę.  Próbowałem  ją  namówić,  żeby 

wróciła do łóżka, bo potwór na pewno już sobie poszedł, ale 

ona się upierała, że ty musisz go wypędzić. - Przechylił głowę 

i napotkał wzrok Cecile. W jego oczach czaił się śmiech. - W 

końcu  udało  mi  się  ją  przekonać,  że  jestem  wystarczająco 

wstrętny i potwór na pewno ucieknie, kiedy mnie zobaczy. 

Cecile wbrew sobie musia

ła  się  uśmiechnąć.  Rand 

w

strętny?  Nie  dziwiła  się,  że  CeeCee  nie  chciała  w  to 

uwierzyć. 

 - I naprawd

ę okazałeś się wstrętny? 

 - A czy CeeCee wr

óciła potem po ciebie? 

 - Nie. 
 - Wi

ęc chyba potwór się przestraszył. Cecile przegarnęła 

jego włosy i pocałowała go w czoło. 

 -  Dobrze, 

że  mi  o  tym  powiedziałeś.  Kiedy  następnym 

razem CeeCee obudzi mnie o trzeciej w nocy i każe mi zabijać 

potwory, zadzwonię po ciebie. 

 - Zabójca potworów! - 

rzekł Rand z namysłem. - Czy z tą 

pracą związane są jakieś korzyści uboczne? 

W k

ącikach ust Cecile pojawił się uśmiech. 

 -  Mo

że  -  bąknęła  cicho.  -  Masz  na  myśli  coś 

konkretnego? 

 - Ciebie. 
Wystarczy

ło jedno spojrzenie na twarz CeeCee, by Cecile 

powiedziała stanowczo: 

 - Nawet mnie nie pro

ś. 

 -  Ale mamo, on jest taki 

śliczny!  Cecile  odwróciła  się 

plecami do 

córki i futrzanego kłębka, 

kt

óry  siedział  obok  na  ziemi,  i  zajęła  się  upychaniem 

sprzętu  baseballowego  do  płóciennej  torby.  Nie  miała 

background image

najmniejszego zamiaru pozwolić, by CeeCee sterroryzowała ją 

żałosnym wyrazem twarzy. 

 -  Ma

łe  są  śliczne,  ale  z  dużymi  tylko  same  kłopoty  - 

rzekła bez odrobiny współczucia. 

 -  B

ędę  go  codziennie  karmiła,  zabierała  na  spacery  i 

kąpała.  Ty  nic  nie  będziesz  musiała  przy  nim  robić,  mamo. 

Obiecuję ci! 

 - S

łyszałam to już przedtem - odrzekła Cecile sucho. 

 -  Mamo, prooosz

ę!  Proszę,  proszę,  tak  strasznie  cię 

proszę!  Cecile  zasunęła  torbę  i  westchnęła  z  desperacją. 

Musiała  być  twarda, choć  trudno  się  było  oprzeć  CeeCee. 

Zanim  jednak  zdążyła  cokolwiek  powiedzieć,  poczuła  dotyk 
mokrego, zimnego nosa na kolanie. 

 -  Och, mamo, zobacz! On ju

ż  cię  polubił!  Cecile 

skrzywiła się. 

 -  Wcale mnie nie polubi

ł,  tylko  na  pewno  jest  głodny. 

Zobacz, jaka to wielka bestia! - 

mruknęła, machnąwszy ręką. 

Pies najwyra

źniej wziął ten gest za zaproszenie, bo stanął 

na  tylnych  łapach,  a  przednimi  oparł  się  o  pierś  Cecile. 

Zaskoczona,  upadła  pod  ciężarem  zwierzęcia,  które 

natychmiast dokładnie wylizało jej twarz. 

 -  Zejd

ź  ze  mnie,  ty  potworze!  -  zawołała  Cecile, 

odpychając psa. - CeeCee; na litość boską, zabierz go stąd! 

 - Shaggy, nie! Siad, piesku! 
 -  Jaki

ś  kłopot?  Cecile  podniosła  głowę  i  zobaczyła  nad 

sobą Randa. 

 - Tak. Zdejmij ze mnie to zwierz

ę. Rand pochwycił psa za 

sierść na karku i odciągnął go na bok. 

CeeCee natychmiast rzuci

ła  się  na  kolana  i  objęła  psa 

ramionami. 

 -  Wszystko; b

ędzie  dobrze,  Shaggy  -  mruczała  mu  do 

ucha; - 

Mama wcale nie chciała cię przestraszyć. 

 - Kto tu kogo przestraszy

ł! - oburzyła się Cecile. 

background image

Rand roze

śmiał się i pomógł jej się podnieść z ziemi. 

 - Nie wiedzia

łem, że macie psa! 

 -  Nie mamy  -  powiedzia

ła  stanowczo,  otrzepując  się  z 

kurzu.  - 

Przyszedł  na  trening  i  CeeCee  bawiła  się  z  nim,  a 

teraz chce go zabrać do domu. A ty gdzie byłeś? - zaatakowała 
Randa.  - 

Zapomniałeś,  że  mamy  dodatkowy  trening  przed 

meczem? 

 -  Nie, nie zapomnia

łem,  tylko  miałem  przedwczesny 

poród.  Próbowałem  zadzwonić  do  ciebie  ze  szpitala,  ale  już 

cię nie zastałem w domu. Tęskniłaś za mną? 

 - Nie - mrukn

ęła, powściągając złość. - Ale przydałby mi 

się ktoś do pomocy. 

 -  Czy ch

łopcy  bardzo  cię  zmęczyli?  -  zapytał  Rand, 

masując jej kark. 

 -  Nie  -  westchn

ęła  i  wtuliła  policzek  w  jego  dłoń.  - 

Właściwie  nie,  tylko  że  są  spięci  przed  meczem.  Gramy  z 

niezwyciężonymi Royals. Chłopcy mają ochotę ich rozgromić. 

 -  I tak si

ę  stanie.  Cecile  otworzyła  oczy  i  zmarszczyła 

czoło. 

 - Dlaczego jeste

ś tego taki pewny? Rand mrugnął do niej 

z tajemniczym uśmiechem, 

 -  Bo czuj

ę,  że  dzisiaj  szczęście  mi  dopisuje.  Chodź, 

CeeCee - 

dodał, sięgając po torbę ze sprzętem - i zabierz psa. 

Skoro  ma  zostać  członkiem  rodziny,  to  równie  dobrze  może 

posłużyć za maskotkę zespołu. 

Ca

ła trójka ruszyła w stronę boiska. CeeCee podskakiwała 

u boku Randa, a zwierzę biegło ich śladem. Cecile patrzyła za 

nimi  jak  oniemiała/Członkiem  rodziny?  Przecież  nie 

pozwoliła małej zatrzymać psa! 

 -  Zaraz, poczekajcie chwil

ę!  -  zawołała.  -  Nie 

zatrzymamy tego psa! 

 -  Oczywi

ście,  że  zatrzymacie!  -  odkrzyknął  Rand  przez 

ramię. - Będzie świetny do pilnowania domu. 

background image

Cecile zwin

ęła  dłonie  w  pięści.  O,  nie,  pomyślała.  Nie 

pozwoli sobą tak łatwo manipulować. 

Jednak w po

łowie  meczu  jej  nastrój  dramatycznie  się 

zmienił.  Zupełnie  zapomniała  o  psie.  Białe  Skarpetki 

prowadziły  czterema  punktami.  Gracze  byli  przekonani,  że 

Shaggy,  teraz  już,  za  sprawą  Randa,  oficjalna  maskotka 

zespołu,  przynosi  im  szczęście.  Każdy zawodnik,  na  którego 

przypadała kolejka do wykonywania rzutów, najpierw głaskał 

go po łbie. 

Cecile nie wierzy

ła  w  szczęście  -  przyzwyczajona  była 

raczej do pecha  - 

ale  stopniowo  zaczęła  patrzeć  na  zwierzę 

życzliwszym  okiem.  Nie  straciła  cierpliwości  nawet  wtedy, 

gdy potknęła się o nie i omal nie przewróciła. Skoro chłopcy 
wier

zyli,  że  Shaggy  przynosi  im  szczęście,  tym  lepiej.  Grali 

skuteczniej  niż  zwykle  i  zanosiło  się  na  to,  że  zwyciężą. 

Wygrana z drużyną Royals to by było dopiero coś! 

Publiczno

ść  podzielała  entuzjazm  Cecile.  Na  ławkach 

zasiadły  rodziny  i  przyjaciele  zawodników.  Jedli  prażoną 

kukurydzę  i  pili  napoje  z  puszek,  a  w  wolnych  chwilach 

wznosili  okrzyki  na  cześć  Białych  Skarpetek.  Najtwardsi 

kibice  zebrali  się  przy  łańcuchach  oddzielających  boisko  od 

publiczności  i  siedzieli  na  rozciągniętych  na  ziemi  kocach 
albo wprost na trawie. 

Ze swego miejsca na wysoko

ści  pierwszej  bazy  Cecile 

widziała  Denta,  który  właśnie  dobiegał  do  środka  pola. 

Rodzicielska duma omal nie rozsadziła jej piersi. Była pewna, 

że  jej  syn  zdobędzie  punkt.  Pierwszy  rzut  wyszedł  na  out. 

Draga  piłka  była  mocna,  skierowana  do  środka  pola.  Dent 

lubił  takie  uderzenia.  Zamachnął  się  mocno,  trafił  kijem  w 

piłkę  i  posłał  ją  wysoko  w  powietrze...  Niestety,  ta  również 

poszła na out. 

Dwie matki siedz

ące na trawie na rozkładanych krzesłach 

i  pogrążone  w  rozmowie  nie  zauważyły,  że  piłka  zmierza  w 

background image

ich  stronę.  Dostrzegł  to  natomiast  Rand.  Błyskawicznie 

przeskoczył  przez  łańcuchy  i  w  ostatniej  chwili  pochwycił 

piłkę gołą ręką. 

W

śród  publiczności  rozległy  się  okrzyki  uznania.  Rand 

uniósł  piłkę  do  góry  i  skłonił  się  uprzejmie. Cecile 

wybuchnęła śmiechem i w tej samej chwili z gwaru wybił się 

kobiecy głos: 

 - Brawo, Rand! Wci

ąż jesteś moim bohaterem! 

Cecile spojrza

ła  w  tamtą  stronę  i  poczuła,  że  serce 

podchodzi  jej  do  gardła.  Młoda  kobieta  -  bardzo  młoda  i 

bardzo piękna dziewczyna w uniformie pielęgniarki - machała 

ręką do Randa. Przepchnęła się między ludźmi i podeszła do 

niego, on zaś ze śmiechem pochwycił ją w ramiona, przytulił i 

pocałował. 

Cecile przymkn

ęła oczy i odwróciła się. Poczuła mdłości. 

Chciała pójść do domu i ukryć się przed całym światem, ale 

musiała  doczekać  do  końca  meczu.  Nie  mogła  zawieść 

chłopców. 

Zreszt

ą co ją obchodziło, kogo całował Rand? Przecież nie 

była w nim zakochana. Ich związek był czysto fizyczny. Sama 

ustaliła takie zasady. 

Wzi

ęła  głęboki  oddech  i  otworzyła  oczy.  Rand  może 

całować,  kogo  chce,  pomyślała,  patrząc  na  Denta,  który 

właśnie  przygotowywał  się  do  przejęcia  kolejnej  piłki.  A 

nawet jeśli ją to obchodzi, to Rand i tak nigdy się o tym nie 

dowie. Tego była zupełnie pewna. 

background image

ROZDZIA

Ł ÓSMY 

Cecile wkroczy

ła  do  sypialni  Randa  i  tuż  za  progiem 

zrzuciła buty. 

 -  Nadal nie wiem, jak ci si

ę  to  udało.  Rand  zaśmiał  się 

cicho. Podniósł jej buty z podłogi i ustawił równo obok łóżka. 

Druga wizyta Cecile w jego sypialni wyglądała podobnie jak 
pierwsza: Ce

cile już od progu zaczynała się rozbierać. 

 - M

ówiłem ci, że dzisiaj szczęście mi dopisuje. 

 -  Dobrze, ale szcz

ęście  to  jedno,  a  pozbycie  się  trojga 

dzieci na całą noc to zupełnie co innego - odparła, ściągając 

koszulkę przez głowę. 

Rand tylko u

śmiechnął się dumnie. 

 -  Za

łożyłem  się  z  Jackiem.  Powiedziałem  mu,  że  jeśli 

wygramy, to musi zabrać twoje dzieci na weekend. 

 - A gdyby

śmy przegrali? Rand skrzywił się boleśnie. 

 -  No c

óż,  wówczas  zamiast  trojga  dzieci  plączących  się 

pod nogami, mielibyśmy ich dziewięcioro. 

Cecile zastyg

ła z szortami spuszczonymi do kolan. 

 - Chcesz powiedzie

ć, że obiecałeś zabrać wszystkie dzieci 

Brannanów na noc? 

 -  Taka by

ła  umowa.  Cecile  powoli  zdjęła  szorty  i 

przycisnęła  je  do  piersi,  nie  spuszczając  z  Randa 
podejrzliwego spojrzenia. 

 -  I naprawd

ę myślałeś, że poradzisz sobie z całą szóstką 

małych Brannanów, włącznie z bliźniaczkami? 

 -  Chyba tak  -  powiedzia

ł  Rand  nieśmiało.  -  Prawdę 

mówiąc, liczyłem na twoją pomoc. 

 -  Aha, wi

ęc  brałeś  mnie  pod  uwagę,  proponując  ten 

zakład?  -  zawołała  i  zamierzyła  się  na  niego  szortami,  on 

jednak w porę pochwycił ją za rękę. 

 -  Wydawa

ło  mi  się,  że  tak  będzie  sprawiedliwie,  bo  w 

razie wygranej ty również skorzystałabyś. 

 - A to niby dlaczego? 

background image

 -  Zyskuj

ąc  noc  bez  dzieci.  To  byłaby  jedyna  okazja, 

żebyśmy mogli pobyć sam na sam. 

 - A kto ci powiedzia

ł, że ja chcę być z tobą sam na sam? - 

mrukn

ęła, ocierając się piersiami o jego tors. 

 - Czy zawsze jeste

ś taka kłótliwa? 

 - Tylko wtedy, gdy kto

ś próbuje mną manipulować. 

 -  Czy mi wybaczysz, je

śli  ci  obiecam,  że  na  drugi  raz 

najpierw zapytam ciebie o zdanie? 

Cecile wybaczy

ła mu już dawno, ale miała ochotę jeszcze 

trochę się z nim podrażnić. 

 - Sama nie wiem - rzek

ła z wahaniem. - Tym bardziej że 

wrobiłeś mnie w tego przeklętego psa. 

 -  Chcia

łaś  mieć  tego  psa tak samo jak CeeCee. Tylko 

upór nie pozwala ci się do tego przyznać. 

Cecile musia

ła się uśmiechnąć. 

 - Na pewno my

ślisz, że jesteś bardzo sprytny. 

 - Jestem b

łyskotliwy. 

Cecile przy

łożyła palec do zagłębienia w jego podbródku i 

uniosła mu twarz. Rand westchnął głęboko. 

 -  Mo

że  weźmiemy  prysznic?  Ty  umyjesz  mi  plecy,  a ja 

tobie, zgoda? 

 - Umowa stoi. 
Gor

ąca  para  spowijała  ich  ciała  gęstym  obłokiem.  Z 

rękami  śliskimi  od  mydła  Cecile  krążyła  wokół  Randa  w 

obszernym brodziku, masując i trąc jego skórę ze wszystkich 

sił.  Mydło  pachniało  ziołami  i  polnymi  kwiatami.  Cecile 

głęboko wdychała ten zapach, czując, jak wszystkie mięśnie w 

jej ciele zaczynają się rozluźniać. Wszystkie oprócz jednego, 

upartego  mięśnia  w  karku,  który  napinał  się  na  nowo  za 

każdym  razem,  gdy  przypominała  sobie  piękną  pielęgniarkę 

obecną na meczu. 

Westchn

ęła i ustawiła Randa plecami do siebie, a on ugiął 

kolano i oparł się rękami o ścianę. 

background image

 - Wynajmujesz si

ę na godziny? 

 -  Nie  -  u

śmiechnęła  się.  -  Stosuję  wyłącznie  barter.  Za 

chwilę moja kolej! 

Zn

ów  wzięła  mydło  do  ręki,  nie  przestając  się 

zastanawiać,  czy  tamta  kobieta  również  chadzała  z  Randem 

pod prysznic. Zła na siebie, zbyt mocno zaczęła szorować mu 
plecy. 

 - Oj - skrzywi

ł się Rand i odsunął się o krok. - Nie musisz 

tego robić tak mocno. 

 - Przepraszam - mrukn

ęła Cecile. - Rand? 

 - Hm? 
 -  Kim by

ła  ta  kobieta,  którą  całowałeś  na  meczu? 

Odwrócił  nieco  głowę,  ale  nie  udało  mu  się  pochwycić  jej 
spojrzenia. 

 - Jaka kobieta? 
Cecile z irytacj

ą wbiła palce w jego plecy. 

 -  Przepraszam  -  powiedzia

ła  jeszcze  raz.  -  Ta,  którą 

pocałowałeś. 

 -  A, ta! To tylko znajoma  -  odrzek

ł  Rand,  pochylając 

głowę. 

 -  Chyba do

ść bliska znajoma - drążyła Cecile. Usłyszała 

w swoim głosie nutę zazdrości i szybko dodała: - Oczywiście 
to nie moja sprawa. 

Rand odwr

ócił  się,  ale  zobaczył  tylko  czubek  głowy 

Cecile, która w tej chwili masowała mu pośladki. Pomyślał, że 

jeśli  zacznie  je  trzeć  jeszcze  odrobinę  mocniej,  to  zupełnie 

obedrze go ze skóry. Stłumił jednak uśmiech, gdyż wiedział, 

co kryło się za jej zachowaniem. 

 - Nie, jasne, 

że nie - powiedział miękko. - Ale masz rację, 

nie ze wszystkimi znajomymi witam się w ten sposób. Marcia 

jest  dla  mnie  kimś  wyjątkowym.  Traktuję  ją  bardziej  jak 

siostrę niż jak przyjaciółkę. 

background image

Cecile znieruchomia

ła.  Słyszała  już  wcześniej  takie 

tłumaczenia  od  męża.  Zawsze,  gdy  przyłapywała  go  w 

dwuznacznej sytuacji z jakąś kobietą, usiłował ją przekonać ją 
o platoniczno

ści swych uczuć. 

Podnios

ła  głowę.  Rand  patrzył  wprost  na  nią.  W  jego 

brązowych  oczach  błyszczała  szczerość  i  zrozumienie.  Te 
oczy nie 

były  podobne  do  oczu  Denta.  Tamte  zawsze  były 

puste. Brak jakiegokolwiek wyrazu miał ukryć poczucie winy. 

Tymczasem we wzroku Randa pojawia

ła  się  cała  skala 

emocji.  Było  tam  zrozumienie,  współczucie,  namiętność. 

Cecile  z  trudem  odwróciła  głowę.  Czuła  się  winna,  że 

porównywała tych dwóch mężczyzn. Rand nie był Dentonem. 

Jeśli  mówił,  że  ta  kobieta  była  tylko  jego  znajomą,  to  tak 

właśnie było. 

A zreszt

ą, jakie to ma znaczenie? pomyślała. Ich związek 

nie  ni

ósł  za  sobą  żadnych  zobowiązań.  Byli  przyjaciółmi  i 

ko

chankami, niczym więcej. 

Rand pochyli

ł się, aż jego twarz znalazła się na wysokości 

twarzy  Cecile  i  pochwycił  ją  za  rękę.  W  jego  oczach  płonął 

żar. 

 - Twoja kolej  - powiedzia

ł cicho i ustawił ją przed sobą. 

Mydło upadło na podłogę. Rand położył dłonie na ramionach 

Cecile i powoli, koj

ącymi  ruchami  zaczął  masować  jej 

kark. Dotarł w końcu do napiętego miejsca i zaczął ugniatać 

mięsień. 

 - Cecile, to naprawd

ę tylko moja znajoma. Nigdy bym cię 

nie próbował okłamywać. 

Jak zwykle potrafi

ł  przeniknąć  jej  myśli.  Cecile 

przymknęła  oczy,  niezdolna  dłużej  wytrzymać  jego 

spojrzenia,  i  oparła  głowę  o  ścianę.  Pod  jej  powiekami 

zbierały  się  palące  łzy.  Ostatni  napięty  mięsień  w  jej  karku 

rozluźnił się wreszcie. 

background image

Rand r

ównież to poczuł i ogarnęła go dojmująca ulga. Nie 

chcia

ł,  by  tego  wieczoru  cokolwiek  stanęło  między  Cecile  a 

nim. Przycisnął usta do jej szyi i odnalazł pulsującą żyłę. Jego 

dłonie  powędrowały  po  jej  ramionach  na  biodra,  a  potem 

objęły  piersi.  Cecile  westchnęła  z  rozkoszy.  Igiełki  wody 

wciąż  kłuły  jej  nagą  skórę,  ona  jednak  nie  czuła  niczego 

oprócz dotyku Randa. Wsunęła palce w jego włosy i uniosła 

twarz  do  góry, a  potem  odnalazła  jego  usta.  Tęskniła  do  ich 

dotyku,  pragnęła  go,  nade  wszystko  jednak  chciała  zetrzeć  z 
nich smak i wspomnienie ust tamtej kobiety. M

ocno  objęła 

ramionami  jego  szyję  i  przywarła  do  niego  całym  ciałem. 

Rand  również  otoczył  ją  ramionami  i  podniósł  do  góry.  Ich 

biodra  zetknęły  się.  Cecile  objęła  go  nogami.  Stąpając 

ostrożnie  po  mokrych  płytkach  podłogi,  Rand  oparł  Cecile 

plecami o ścianę i powoli w nią wszedł. 

Gdy ju

ż  byli  połączeni,  przycisnął  czoło  do  jej  czoła  i 

zaczął  się  poruszać  niezmiernie  powoli.  Cecile  krzyknęła, 

odrzucając głowę do tyłu. Nie zważając na spływającą jej po 

twarzy wodę, wbijała paznokcie w ramiona Randa. 

 -  Teraz, Cecile  -  wydysza

ł  Rand  z  twarzą  przy  jej 

piersiach. - 

Już! 

Cecile z ochryp

łym okrzykiem wygięła ciało w łuk. Rand 

z  głębokim  westchnieniem  oparł  czoło  na  jej  ramieniu. 

Obydwoje  znieruchomieli  w  strugach  obmywającej  ich  ciała 
wody. 

Obudzi

ł  się  i  zobaczył  twarz  Cecile  tuż  obok  swojej. 

Widok tej kobiety, spokojnie śpiącej w jego łóżku, sprawił mu 

niespodziewaną  przyjemność.  Nie  miał  nic  przeciwko  temu 

zakłóceniu  rutyny  niedzielnego  poranka.  Sam  to  zaplanował. 

On,  człowiek,  którego  nigdy  nie  pociągał  hazard,  z  głupia 

frant założył się z przyjacielem po to tylko, by przeprowadzić 

swój  plan.  I  udało  się.  W  kącikach  jego  ust  pojawił  się 

uśmiech. Warto było zaryzykować. 

background image

Dwadzie

ścia  cztery  godziny  z  Cecile  to  nie  było  małe 

osiągnięcie.  Ta  kobieta  była  nieustannie  czymś  zajęta.  Troje 

dzieci,  funkcja  trenera  drużyny  baseballowej  i  sklep 

zostawiały  jej  niewiele  wolnego  czasu.  Rand,  który  zawsze 

uważał  się  za  bardzo  zajętego  człowieka,  nie  mógł  się 

nadziwić, jak Cecile radzi sobie z tym wszystkim. 

Patrzy

ł na nią z głową opartą na łokciu. Usta miała lekko 

rozchylone. Blask księżyca rozświetlał opadające na ramiona, 

potargane  włosy.  We  śnie  wyglądała  słodko  i  niewinnie  jak 

CeeCee.  Delikatnie  odsunął  kosmyk  włosów  z  jej  policzka. 

Była  taka  piękna  i  pełna  temperamentu.  Do  tego  stopnia,  że 

skóra  mu  cierpła  ze  strachu,  gdy  próbował  sobie  wyobrazić; 

co mogłaby powiedzieć - albo, co gorsza, zrobić - gdyby jej 

wyznał, jak bardzo mu na niej zależy. 

Z g

łębokim westchnieniem oparł głowę w zagięciu łokcia 

i czekał na świt. 

Cecile przetoczy

ła  się  na  bok,  nie  otwierając  oczu,  i 

przesunęła  ręką  po  poduszce,  gdzie  powinna  znajdować  się 

głowa  Randa.  Palce  jednak  dotknęły  tylko  wykrochmalonej 

pościeli.  Rozchyliła  powieki.  Łóżko  obok  niej  było  puste. 

Westchnęła  z  rozczarowaniem  i  przycisnęła  do  piersi 

poduszkę  Randa.  Coś  zaszeleściło  pod  jej  ręką.  Usiadła  i 

dopiero teraz dostrzegła przypiętą do poduszki kartkę. 

Cecile, musia

łem  pojechać  do  szpitala  odebrać  poród. 

Niedługo wrócę. Czuj się jak u siebie. 

Kocham ci

ę, Rand. 

Kocham ci

ę?  Palce  Cecile  zadrżały.  Przesunęła  po  tych 

słowach palcami, a potem przeczytała je jeszcze raz na głos. Z 

trudem przeszły jej przez gardło. Przez całe życie popadała w 

zdenerwowanie na każdą wzmiankę o miłości. 

To nic takiego, przekonywa

ła s a m ą siebie, w a c h l u j ą 

kartką  rozpaloną  nagłe  twarz.  Miłość?  Cecile  nie  lubiła 

analizować  własnych  uczuć,  choć  potrafiła  je  rozpoznawać. 

background image

Przecież była już kiedyś zakochana i dotychczas nosiła blizny 

po  tym  uczuciu.  Kochała  Dentona,  choć  był  skończonym 

łajdakiem.  Oczywiście,  gdy  za  niego  wychodziła,  nie 

wiedziała o tym. Przekonała się dopiero później, gdy akt ślubu 

był  już  podpisany,  a  jej  ojciec  przekazał  Dentonowi  -  swoją 

praktykę lekarską i przeszedł na emeryturę. 

Te wspomnienia by

ły  bolesne,  ale  Cecile  już  dawno 

nauczyła się z nimi żyć. Jednak po swych doświadczeniach z 

Dentonem nie ufała mężczyznom. 

Usiad

ła na łóżku, wyciągając ramiona wysoko nad głową. 

Może  już  nadszedł  czas,  by  zrewidować  dotychczasowe 

poglądy.  Może  powinna  zaryzykować  i  szczerze  wyznać 
Randowi, co do niego czuje. 

Zn

ów  wzięła  do  ręki  kartkę.  „Czuj  się  jak  u  siebie"'— 

przeczytała na głos i zaśmiała się. 

 - Dzi

ękuję, doktorze Coursey. Chyba to nie będzie trudne 

powiedziała do siebie, wkładając koszulkę. 

W kuchni znalaz

ła banana. Jedząc go, ruszyła na obchód 

domu. Rand był niezwykłym pedantem. Każda rzecz leżała na 

swoim  miejscu.  Dom  był  urządzony  kosztownie  i  ze 

znakomitym gustem, ale nic w nim nie ujawniało osobowości 

gospodarza  i  żaden  pokój  nie  sprawiał  wrażenia 

zamieszkanego. Zupełnie inaczej niż w jej domu. 

Przesz

ła  przez  hol  i  zatrzymała  się  przy  jedynych 

zamkniętych drzwiach. Z wahaniem położyła rękę na klamce. 

To było wścibstwo. Z drugiej strony Rand przecież zachęcał 

ją, by czuła się tu jak u siebie. 

 - No dobrze, b

ędę wścibska i już - mruknęła pod nosem i 

pchnęła  drzwi.  Za  nimi  znajdowało  się  coś  w  rodzaju 

gabinetu. Ściany wyłożone były mahoniową boazerią, a przy 

nich  stały  półki  pełne  książek,  albumów  i  kaset  wideo.  Przy 

jednej  ze  ścian  stał  telewizor,  a  naprzeciwko  znajdowała  się 

background image

wielka otomana i fo

tel.  Cecile  niepewnie  przycupnęła  na 

fotelu. Był wygodny i pachniał Randem. 

Dojadaj

ąc  banana,  rozglądała  się  po  królestwie  Randa. 

Przy półkach, ustawione tak, by padało nań poranne światło, 

znajdowało się biurko z komputerem i telefonem. Panujący na 
biurku 

porządek zupełnie nie dziwił Cecile. Obok, na małym 

stoliku,  zobaczyła  jakąś  oprawioną  w  ramki  fotografię. 

Pochyliła się i wzięła ją do ręki. Po jednej stronie znajdowało 

się stare zdjęcie pary młodych łudzi, a po drugiej podobizna 

pięcio  -  lub  sześcioletniego  chłopca  w  towarzystwie 

mężczyzny i kobiety. Cecile przyjrzała się fotografii uważnie. 

Tak,  ten  chłopiec  to  musiał  być  Rand.  Miał  chude  nogi  i 

kościste  kolana.  A  mężczyzna  i  kobieta,  do  których  się 

przytulał, to na pewno jego rodzice. 

Cecile poczu

ła,  że  łzy  napływają  jej  do  oczu.  Rand 

odziedziczył dołek w brodzie po ojcu, ale uśmiech miał matki: 

otwarty,  przyjacielski  i  pełen  uroku.  Odstawiła  fotografię  na 

stolik, ale jeszcze przez chwilę nie odwracała od niej wzroku. 

Rand m

ówił,  że  nie  chce  zakładać  rodziny.  Cecile  otarła 

łzę  z  oka.  Było  oczywiste,  że  tęsknił  za  rodziną,  tylko  upór 

albo lęk nie pozwalały mu się do tego przyznać. Gdyby tak nie 

było, po co trzymałby fotografię sprzed dwudziestu kilku lat w 

pokoju, w którym spędzał najwięcej czasu? 

Telefon na biurku zadzwoni

ł. Cecile drgnęła i upuściła na 

podłogę skórkę od banana. Czy powinna odebrać? Po chwili 

zastanowienia  doszła  do  wniosku,  że  tak,  bo  to  może  być 

Rand.  Podeszła  do  biurka,  ale  zanim  zdążyła  wziąć  do  ręki 

słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka. 

Cecile zatrzyma

ła się przy biurku i słuchała. 

 - Rand? Tu Amber. Poczu

ła, że żołądek podchodzi jej do 

gardła. Kim, do diabła, jest Amber? Intuicja podpowiadała jej, 

że lepiej byłoby nie słuchać tej wiadomości, stała jednak przy 
biurku jak zahipnotyzowana. 

background image

 -  Potrzebuj

ę twojej pomocy. - Nastąpiła chwila przerwy. 

Cecile mogłaby przysiąc, że usłyszała stłumiony szloch. 

 -  Jestem w ci

ąży.  Dłoń  Cecile  zacisnęła  się  mocno  na 

krawędzi biurka. 

 - Jeste

ś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand! 

Proszę, musisz mi pomóc. 

Cecile wybieg

ła  z  pokoju,  zatrzaskując  za  sobą  drzwi, 

mimo to jednak do jej uszu dobiegł dalszy ciąg wiadomości: 

 -  Wiem, 

że  obiecywałam  uważać,  ale...  znasz  mnie 

przecież. Kocham cię, Rand. Proszę, zadzwoń do mnie. 

Cecile zakry

ła uszy dłońmi i po jej policzkach popłynęły 

gorące łzy. 

B

łyskawicznie zebrała swoje rzeczy z sypialni, wybiegła z 

domu,  otworzyła  samochód  i  przez  chwilę  siedziała 

nieruchomo  za  kierownicą,  walcząc  z  mdłościami.  Miała 

wrażenie,  jakby  zawisła  nad  przepaścią.  Bogu  dzięki,  że  nie 

zdążyła jeszcze uczynić kolejnego kroku naprzód. Gdyby nie 
ten telefon... 

Przekr

ęciła kluczyk w stacyjce i ruszyła z piskiem opon. 

Rand  był  taki  sam  jak  wszyscy  mężczyźni,  tylko  że  umiał 

kłamać bardziej przekonująco. Ciekawa była, ile miał dzieci, o 

których zapomniał jej powiedzieć. 

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY 

Rand skr

ęcił  ze  szpitala  Mercy  w  Kilpatrick  Turnpike  z 

niezwykłą dla siebie szybkością. Bardzo mu się śpieszyło. Po 

raz pierwszy w swoim dorosłym życiu miał po co wracać do 

domu.  Ktoś  tam  na  niego  czekał.  Myślał  o  tym  i  nie 

przestawał się uśmiechać. Od chwili gdy się obudził, uśmiech 

praktycznie nie znikał z jego twarzy. 

Pierwsze, co zobaczy

ł, gdy otworzył oczy, to była Cecile. 

Spała obok niego zwinięta w kłębek. Gęste rzęsy rzucały cień 

na  policzki.  Jedną  pięść  wepchnęła  pod  poduszkę,  a  drugą 

ręką  obejmowała  go  wpół.  W  tym  geście  było  coś  tak 

wzruszającego, że Rand poczuł ściskanie w gardle. 

Mia

ł nadzieję, że gdy wróci, Cecile będzie jeszcze spała i 

uda  mu  się  wsunąć  do  łóżka  obok  niej.  Myślał  o  tym  przez 

cały 

czas, 

gdy 

przyjmował 

poród 

– 

ponad 

czterokilogramowego chłopca. Wyobrażał sobie, jak będzie ją 

całował, aż Cecile powoli się obudzi, przeciągnie i obdarzy go 

tym  swoim  zmysłowym  uśmiechem,  a  potem  zarzuci  mu 

ramiona na szyję, przyciągnie go do siebie i będą się kochali 

przez wiele godzin. Była kobietą pełną namiętności, zarówno 

w łóżku, jak i poza nim. Nawet przez całe życie nie zdołałby 

się nią nasycić. 

Na t

ę  myśl  mocniej  nacisnął  pedał  gazu  i  na  jego  czole 

pojawiły  się  kropelki  potu.  Otarł  je  przedramieniem.  Przez 

całe życie? Nigdy nie myślał o związaniu się z kimś na resztę 

życia. 

A ju

ż na pewno nie z kobietą obarczoną dziećmi. Uspokój 

się,  Coufsey,  tłumaczył  sobie.  Jesteś  przecież  rozsądnym 

mężczyzną. Przemyśl to wszystko dokładnie. Przymknął oczy 

i wyobraził sobie Denta, Gordy'ego i CeeCee. Z dziewczynką 

zdążył już się zaprzyjaźnić i zdawało się, że został przez nią 

zaakceptowany  bez  zastrzeżeń.  Z  chłopcami  chyba  również 

nie  byłoby  większych  problemów.  Gordy  był  bystrym 

background image

dzieciakiem

, podobnym do Randa w jego wieku. Potrzebował 

wiele aprobaty i łagodnego prowadzenia. Rand bardzo dobrze 

go rozumiał, a poza tym łączyły ich wspólne zainteresowania, 

uznał  więc,  że  mógłby  stać  się  dla  Gordy'ego  znakomitym 

przewodnikiem w życiu. 

Dent to by

ła  zupełnie  inna  sprawa.  Bardzo  przypominał 

matkę. Był równie uparty jak ona i z całej trójki chyba właśnie 

jemu  najtrudniej  było  zaakceptować  Randa.  Zapewne 

powodem było to, iż Dent, jako najstarszy, najlepiej pamiętał 

zmarłego ojca. Rand nie miał jednak zamiaru okradać Denta 

ze wspomnień, chciał tylko dołożyć do nich inne. 

Nagle wymin

ął  go  jakiś  samochód.  Rand  wyrwał  się  z 

zamyślenia i powoli wypuścił oddech. 

 -  Rany boskie  -  mrukn

ął  pod  nosem.  -  Jak  ja  mam  ją 

przekonać, żeby za mnie. wyszła? 

Ta my

śl prześladowała go przez całą drogę do domu. Gdy 

znalazł  się  przed  drzwiami,  wątpliwości  gwałtownie  się 

nasiliły. 

 - Cecile! - zawo

łał i zajrzał najpierw do kuchni, a gdy tu 

jej nie znalazł, poszedł do sypialni, w której zostawił ją przed 
kilkoma godzinami. Pokój 

pogrążony  był  w  półmroku, 

zauważył jednak, że łóżko jest puste. 

 -  Cecile? Kochanie, ju

ż  jestem!  Zatrzymał  się  i  przez 

chwilę  nasłuchiwał.  Zdawało  mu  się,  że  słyszy  dźwięk 
telewizo

ra. Kreskówki, pomyślał z uśmiechem, idąc w stronę 

swojego  gabinetu.  Uśmiech  jednak  przygasł,  gdy  otworzył 

drzwi i zobaczył, że ten pokój również jest pusty. 

Na pewno znudzi

ło  się  jej  czekanie  i  wróciła  do  domu, 

żeby  wziąć  prysznic  i  przebrać  się.  Zauważył  migoczące 

światełko  automatycznej  sekretarki.  Podszedł  do  biurka  i 
przycis

nął guzik z nadzieją, że usłyszy wiadomość od Cecile. 

 - Rand? Tu Amber. Potrzebuj

ę twojej pomocy. Na dźwięk 

stłumionego szlochu Rand westchnął ciężko. Co się stało tym 

background image

razem? Mandat, którego nie może zapłacić z braku pieniędzy? 

Zabrakło jej na czynsz? Odcięto jej prąd albo telefon? 

 -  Jestem w ci

ąży.  Rand  jęknął,  przymknął  oczy  i  oparł 

czoło na łokciu. Jezu, co jeszcze!? 

 - Jeste

ś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand, 

proszę, musisz mi pomóc. - Pełen desperacji ton głosu Amber 

nie był dla Randa niczym nowym, mimo to jednak zawsze go 

poruszał. - Wiem, że obiecywałam uważać, ale... - Tu rozległ 

się  histeryczny  śmiech.  -  Znasz  mnie  przecież.  Kocham  cię, 

Rand. Proszę, zadzwoń do mnie. 

Cichy d

źwięk  zasygnalizował  koniec  wiadomości.  Rand 

ze znużeniem przewinął taśmę. Jest w ciąży. Potrzebuje jego 

pomocy.  Tego  rodzaju  prośba  w  ustach  Amber  mogła 

oznaczać  wszystko,  od  aborcji  aż  po  długoterminową 

pożyczkę.  Ponieważ  Rand  nie  przeprowadzał  zabiegów 

usunięcia  ciąży,  musiała  to  być  prośba  o  pożyczkę.  Amber i 
t

ak była mu już winna sporo pieniędzy. 

Podni

ósł  się  z  westchnieniem  i  sięgnął  po  pilota  od 

telewizora. Na podłodze obok stołu leżała skórka od banana. 

Przykucnął i wziął ją do ręki, na chwilę zapominając o Amber. 
Zapewne  by

ło to śniadanie Cecile. Wrzucił skórkę do kosza, 

postanawiając, że zadzwoni do niej i zaproponuje, by spędzili 

razem  resztę  dnia.  Wyznanie  miłości  wymagało  pewnych 

przygotowań. Świece, wino. A może mecz baseballowy byłby 

bardziej w guście Cecile, pomyślał i zaśmiał się głośno. 

Telefon zadzwoni

ł.  Rand  poderwał  się  z  miejsca  z 

nadzieją,  że  to  Cecile,  zanim  jednak  zdążył  podnieść 

słuchawkę,  włączyła  się  sekretarka  i  znów  usłyszał  głos 
Amber, 

 -  Och, Rand, zapomnia

łam  podać  ci  mój  nowy  numer 

telefonu. 

U

śmiech  Randa  zgasł.  Opadł  na  fotel,  wpatrując  się  w 

aparat. 

background image

 -  Mieszkam teraz u przyjaci

ółki.  Numer  555  -  0789. 

Dzięki, Rand. 

 -  Och, Bo

że,  nie  -  mruknął,  opierając  głowę  na  dłoni. 

Naraz zrozumiał powód nieobecności Cecile. 

Us

łyszała wiadomość od Amber! 

Cecile otworzy

ła  tylne  drzwi  sklepu,  sprawdziła,  czy 

alarm jest wyłączony, i zawołała: 

 -  Cze

ść,  to  ja!  Na  zapleczu  pojawiła  się  Malinda  z 

naręczem sukienek. 

 -  A co ty tu robisz?  -  zapyta

ła, zdziwiona. - Zdawało mi 

się, że miałaś spędzić cały dzień z Randem! 

Cecile zmarszczy

ła brwi. 

 - Zmieni

łam plany, Czy dotarła już jesienna dostawa? 

 - Tak - odrzek

ła Malinda. - Właśnie ją oglądam. 

 - To dobrze. Pomog

ę ci. 

Cecile przesz

ła  przez  pomieszczenie,  przykucnęła  przy 

pudłach  z  ubraniami  i  spojrzała  na  nie  bez  większego 
zainteresowania. 

 - Czy co

ś się stało? - spytała Malinda. Cecile gwałtownie 

podniosła na nią wzrok. 

 - Nie, dlaczego? 
 -  Bo wygl

ądasz  tak,  jakbyś  miała  ochotę  dać  komuś  w 

zęby. Pokłóciłaś się z Randem? 

 -  Nie. Nie by

ło  go,  gdy  się  obudziłam.  Zostawił 

wiadomość, że pojechał do szpitala. 

 - I dlatego jeste

ś na niego zła? - Nie. 

 - A dlaczego? 
 - Z powodu Amber. Malinda spojrza

ła na przyjaciółkę ze 

zdziwieniem. 

 - Jakiej Amber? Cecile tylko pomacha

ła ręką. 

 -  Niewa

żne.  Od  czego zaczniemy?  -  wskazała  na  pudła. 

Malinda wyjęła fakturę z jej ręki. 

 - Nie zaczniemy, dop

óki mi nie powiesz, co się stało. 

background image

Cecile obrzuci

ła  ją  pochmurnym  spojrzeniem,  po  czym 

ciężko westchnęła. Dobrze wiedziała, że Malinda nie zostawi 

jej w spokoju, dopóki nie pozna wszystkich szczegółów. 

 -  Nie wiem dok

ładnie,  o  co  chodzi,  ale  jakaś  kobieta  o 

imieniu Amber zadzwoniła do Randa pod jego nieobecność i 

zostawiła  wiadomość.  Powiedziała,  że  jest  w  ciąży  i 
potrzebuje jego pomocy. 

 -  I co z tego? Rand jest po

łożnikiem.  Codziennie  jakieś 

kobiety dzwonią do niego i mówią, że są w ciąży. Co cię tak 
dziwi? 

 -  Rzecz w tym, 

że  to  on  jest  ojcem.  Malinda  szeroko 

otworzyła oczy. 

 - Rand? Jeste

ś tego pewna? 

 -  Tak  -  mrukn

ęła  Cecile,  podnosząc  się  z  podłogi.  - 

Powiedziała, że przykro jej, iż nie była ostrożniejsza, i że go 
kocha. 

Malinda nie mog

ła uwierzyć własnym uszom. 

 - Pyta

łaś go, o co tu chodzi? 

 - Po co? - rzuci

ła Cecile ze złością. - Żeby mi opowiedział 

jakieś urocze kłamstwo? 

 -  Cecile, Rand nie jest taki jak Denton  -  rzek

ła Malinda 

stanowczo. 

 -  Nie  -  stwierdzi

ła  Cecile  z  oczami  pełnymi  łez.  -  Jest 

jeszcze gorszy. 

Sporo czasu min

ęło,  nim  Rand  ją  znalazł.  Najpierw 

zadzwonił  do  domu,  potem  do  jej  matki,  a  w  końcu  do 

Brannanów. Jack zasugerował mu, żeby szukał jej w sklepie. 

Rand  wolał  pojechać  tam  osobiście,  obawiając  się,  że  jeśli 
zadzw

oni, to Cecile odłoży słuchawkę. 

Przed budynkiem zobaczy

ł jej samochód obok samochodu 

Malindy.  Nie  wziął  pod  uwagę  tego,  że  Malinda  również  tu 

będzie, szybko jednak doszedł do w n i o s k u , że może się to 

obrócić  na  jego  korzyść.  Malinda  miała  duże  poczucie 

background image

sprawiedliwości  i  zawsze  gotowa  była  posłuchać  głosu 

rozsądku,  a  poza  tym  lubiła  go.  Może  zechce  pełnić  rolę 

negocjatora.  Z  tą  myślą  zaparkował  samochód  obok  dżipa 

Cecile i wysiadł. 

Zastuka

ł do drzwi i czekał ze ściśniętym gardłem. Czuł się 

tak jak wte

dy,  gdy  miał  jedenaście lat  i  pani  Baxter  zmusiła 

go,  by  poszedł  do  sąsiadki  i  wyznał,  że  zerwał  róże  z  jej 

ogródka. Wówczas jego lęk był zrozumiały, gdyż był winny. 

Tym razem jednak nie zrobił nic złego. 

Us

łyszał  jakieś  poruszenie  po  drugiej  stronie  drzwi  i w 

duchu  przygotował  się  do  konfrontacji.  Drzwi  jednak 

otworzyła  mu  Malinda. Ku jego zdumieniu, obrzuciła  go 
lodowatym spojrzeniem. 

 - Czy jest tu Cecile? 
 -  Tak  -  odrzek

ła  Malinda,  ale  nie  poruszyła  się.  Rand 

westchnął z frustracją. A więc już go osądziły. 

 - Czy m

ógłbym z nią porozmawiać? 

 - Zapytam j

ą - powiedziała Malinda i odeszła, zostawiając 

go na progu. 

Rand wszed

ł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ze sklepu 

dochodziły przytłumione głosy. 

 - Rand tu jest - powiedzia

ła Malinda. 

 - Powiedz mu, 

żeby się wynosił do diabła. 

 - Przynajmniej z nim porozmawiaj, Cecile. 
 -  O czym? On nie musi mi si

ę tłumaczyć, a zresztą jego 

tłumaczenia nic mnie nie obchodzą. 

A wi

ęc domyślił się prawdy. Cecile usłyszała wiadomość 

od Amber i natychmiast wysnuła własne wnioski. Przepchnął 

się pomiędzy pudłami zagracającymi całą podłogę i wszedł do 
sklepu. 

 -  Mimo wszystko us

łyszysz  wyjaśnienie  -  oznajmił 

stanowczo. 

Cecile podnios

ła na niego wzrok, ale nie odezwała się. 

background image

 -  Przepraszam was, ale musz

ę  sprawdzić  faktury  - 

powiedz

iała cicho Malinda. - Będę w biurze. 

Cecile przerzuci

ła  stos  swetrów  na  ladzie  i  zaczęła 

przypinać do nich metki. 

 - M

ów, co masz mi do powiedzenia. Jestem zajęta. Rand 

zacisnął usta. 

 - Przypuszczam, 

że usłyszałaś wiadomość od Amber. 

 -  Je

śli  mówisz  o  tej  kobiecie,  która  zadzwoniła,  aby  cię 

powiadomi

ć, że jest w ciąży, to zgadza się, słyszałam - rzekła 

Cecile,  unikając  jego  wzroku.  -  Chociaż  stało  się  to 

przypadkiem. Oglądałam telewizję. 

 -  Wiem. Widzia

łem skórkę od banana - mruknął Rand i 

podszedł o krok bliżej. - Cecile, to nie jest moje dziecko, jeśli 
o to ci chodzi. 

D

łonie  Cecile  zastygły  na  chwilę,  ale  zaraz  wróciły  do 

przerzucania swetrów. 

 - Przecie

ż nie mówię, że to twoje dziecko. 

 -  Amber to tylko moja znajoma. Cecile zacisn

ęła  dłonie 

na metkownicy 

tak mocno, że kostki jej palców zbielały. 

 - Masz wiele znajomych i przyjaci

ółek, prawda? Jej ironia 

rozzłościła Randa. Wiedział, że Cecile myśli o Marcii, ale to 
ju

ż jej przecież wyjaśnił. 

 -  Nie, ale ty tak najwyra

źniej uważasz - rzekł, stając tuż 

przed 

nią. - Cecile, Amber to naprawdę tylko moja znajoma. 

Nikt więcej. Chciałbym, żebyś w to uwierzyła. 

 -  Nie ma 

żadnego  znaczenia,  czy  ci  wierzę,  czy  nie  - 

odparowała. 

 -  Dla mnie ma  -  wyzna

ł  cicho  Rand,  kładąc  dłoń  na  jej 

dłoni. 

Ich oczy si

ę  spotkały.  Cecile  poczuła  ucisk  w  gardle. 

Widok  twarzy  Randa  sprawiał  jej  ból,  ale  nie  potrafiła  mu 

uwierzyć. To. wszystko już było, powtarzała sobie. Odwróciła 

wzrok i pochyliła się nad następnym pudłem. 

background image

 -  Przepraszam ci

ę,  ale  naprawdę  jestem  zajęta  - 

powiedziała i wyszła na zaplecze. 

Najpierw us

łyszała  odgłos kroków na dywanie, a potem 

poczu

ła na swojej szyi ciepły oddech, pachnący truskawkami. 

Nie otwierała oczu w nadziei, że jeśli będzie udawać, że śpi, 

to mała zostawi ją w spokoju. 

 -  Mamo? Cecile nadal si

ę nie poruszała, ale CeeCee nie 

ustępowała łatwo. 

 - Mamo! - powt

órzyła głośniej. 

 - Tak, CeeCee? - westchn

ęła Cecile. 

 -  Nudzi mi si

ę,  a  chłopcy  nie  chcą  się  ze  mną  bawić. 

Cecile  dobrze  o  tym  wiedziała.  Słyszała  wcześniej  odgłosy 
k

łótni  w  sąsiednim  pokoju,  ale  świadomie  je  zignorowała. 

Zajęta  była  użalaniem  się  nad  sobą  i  nie  miała  teraz 

cierpliwości do rozsądzania dziecięcych sporów. 

 -  Przykro mi, kochanie. Mo

że  pobawisz  się  lalkami? 

CeeCee westchnęła głęboko. 

 - Sama? To 

żadna zabawa. Mogę kogoś zaprosić? 

 -  Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem, 

że 

później posprzątacie po sobie. 

 -  Obiecuj

ę!  -  pisnęła  CeeCee  i  obdarzyła  matkę 

truskawkowym pocałunkiem. Cecile wbrew sobie musiała się 

uśmiechnąć. Otworzyła oczy i zdążyła jeszcze dostrzec plecy 
córki, która odbieg

ła  w  podskokach.  Kucyki  zabawnie 

podrygiwały jej nad uszami. Cecile znów przymknęła powieki 

i skupiła się na swoich myślach. Jak mogła się tak dać nabrać? 

Powinna  była  wcześniej  przejrzeć  na  oczy.  Co  za  łajdak! 

Łajdak i oszust! A ona sama wpadła mu w ręce. Ułożyła się na 

boku  i  wpatrzyła  w  oparcie  kanapy.  Dała  sobie  jedno 

popołudnie  na  żałobę  po  własnych  marzeniach  -  czy  też  po 

własnej  głupocie.  Potem  miała  zamiar  się  pozbierać  i 

zapomnieć,  że  kiedykolwiek  poznała  mężczyznę  o  nazwisku 
Rand Coursey: 

background image

U drzwi zad

źwięczał  dzwonek.  Cecile  schowała  głowę 

pod  poduszkę.  Dzieci  były  w  domu,  więc  nie  musiała  się 

fatygować.  Gdy  dzwonek  odezwał  się  powtórnie,  podniosła 

głowę i zawołała: 

 -  CeeCee! Jenny ju

ż tu jest! Otwórz drzwi! Przy trzecim 

dzwonku podniosła się niechętnie. 

 - Ju

ż idę, już idę! - zawołała z irytacją i otworzyła drzwi 

jednym  szarpnięciem.  Jednak  zamiast  rudych  włosów  Jenny 

ujrzała  męski  pasek  od  spodni.  Powiodła  wzrokiem  w  górę. 

Zobaczyła nienagannie wyprasowaną dżinsową koszulę, a nad 

nią podbródek z dołkiem, znajome usta i brązowe oczy. Krew 

w żyłach Cecile zmieniła się w lód. 

 - Zrozum wreszcie, 

że nie mam ochoty z tobą rozmawiać 

rzuciła ostro i chciała zamknąć drzwi, ale Rand przytrzymał 

je stanowczo. 

 - Nie przyszed

łem rozmawiać z tobą, tylko zobaczyć się z 

CeeCee. 

 - CeeCee? - powt

órzyła Cecile jak papuga. 

 - Tak. Zaprosi

ła mnie, żebym przyszedł się z nią pobawić. 

Cecile oniemiała. 

 - I ty si

ę zgodziłeś? - wyjąkała po chwili. 

 - Oczywi

ście. Czy to dla ciebie jakiś kłopot? 

 -  Tak! Nie!  -  zawo

łała Cecile i wsunęła palce we włosy, 

opanowując  się  z  całej  siły,  żeby  nie  zacząć  krzyczeć.  Po 

dłuższej chwili podniosła na niego wzrok. 

 - Pos

łuchaj, wiem, dlaczego tu przyszedłeś, ale nic z tego. 

Nasz  związek  jest  skończony.  Koniec,  kropka.  To  wszystko. 
Rozumiesz? 

 - Rozumiem doskonale. 
 - To dlaczego jeszcze tu jeste

ś? 

 - Bo CeeCee zadzwoni

ła i prosiła mnie... 

 - Ju

ż to mówiłeś. 

 - Chyba tak. Cecile zacisn

ęła usta. 

background image

 - I mam uwierzy

ć, że właśnie dlatego przyszedłeś? 

 -  Mo

żesz  wierzyć,  w  co  chcesz  -  odparł  Rand,  unosząc 

brwi. - 

Zresztą zawsze tak robisz. 

Jego 

oskarżycielski  ton zranił  ją  boleśnie.  Wiedziała 

jednak,  że  słusznie  postępuje,  zrywając  ten  związek. 

Przeciąganie sprawy mogłoby tylko powiększyć jej cierpienie. 

Rand zauwa

żył grymas na jej twarzy i poczuł się winny. 

 - 

Przepraszam ci

ę,  Cecile.  Niepotrzebnie  to 

powiedziałem. 

 - Nic si

ę nie stało - odrzekła, zmuszając się do uśmiechu. 

CeeCee jest w swoim pokoju. Zawołam ją. 

Odwr

óciła się, ale Rand pochwycił ją za ramię. 

 -  Zdawa

ło  mi  się,  że  mieliśmy  pozostać  przyjaciółmi. 

Taka była umowa. 

 - Naprawd

ę? 

 -  Naprawd

ę.  Mam  nadzieję,  że  jej  dotrzymasz.  Cecile 

cofnęła się o krok. 

 - Nie m

ówmy teraz o tym. Zawołam CeeCee. Odwróciła 

się i odeszła powoli, choć miała ochotę uciekać na oślep. 

background image

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY 

Rand starannie powiesi

ł biały fartuch na oparciu krzesła, a 

potem  usiadł  przy  biurku.  Na  blacie  leżały  trzy  sterty 
dokumentów: pierwsza  - 

to  były  karty  pacjentów,  z  którymi 

był umówiony na następny ranek, druga - listy, które powinien 

podpisać, i trzecia - z wiadomościami telefonicznymi, na które 

powinien odpowiedzieć. 

Rand kocha

ł ten idealny porządek, rutynę swego sprawnie 

prowadzonego  gabinetu.  Szczególnie  dzisiaj  była  mu  ona 
bardzo potrzebna. 

Jak mia

ł  w  zwyczaju,  najpierw  zajął  się  wiadomościami 

telefonicznym

i  i  ułożył  je  według  ważności.  Jego  dłonie 

poruszały  się  w  sprawnym,  równym,  celowo  powolnym 

rytmie, choć modlił się, by zobaczyć na którejś z kartek imię 
Cecile. 

Na pierwszej kartce zanotowana by

ła  wiadomość  od 

kolegi,  Bena  Trumana,  który  dziękował  mu  za  konsultację. 

Następnie  zobaczył  nazwisko  Marjorie  Stewart, która  prosiła 

go o wystąpienie w lokalnym klubie kobiet podczas wieczoru 

poświęconego  problemom  rodzenia  dzieci  w  latach 

dziewięćdziesiątych.  Rand  szybko  przerzucał  kartki, 

odkładając na bok te, które wymagały odpowiedzi. Zatrzymał 

się, gdy natrafił na wiadomość podpisaną nazwiskiem Barker, 

oznaczoną  jako  pilna.  Sekretarka  zanotowała,  że  wiadomość 

nadeszła  o  czwartej  czterdzieści  pięć.  Rand  spojrzał  na 

zegarek i zdziwił się widząc, że jest już prawie ósma. 

Przez chwil

ę  wpatrywał  się  w  kartkę,  próbując  sobie 

przypomnieć, kto z jego znajomych nosi nazwisko Barker. Nie 

pamiętał takiej pacjentki. Naraz zacisnął palce na kartce. Joey. 

Szybko si

ęgnął po słuchawkę i wystukał numer Cecile. 

 - Halo? 
 -  Cecile, tu Rand. Czy Joey ma na nazwisko Barker? 

Nast

ąpiła dłuższa chwila milczenia. 

background image

 -  Tak czy nie?  -  ponagli

ł Rand, obawiając się, by Cecile 

nie odłożyła słuchawki. 

 - Tak, a dlaczego pytasz? 
 -  Zostawi

ł  mi  wiadomość.  Prosi,  żeby  do  niego 

zadzwonić.  Powiedział,  że  to  pilne.  Poczekaj  chwilę.  -  Rand 

wcisnął  guzik  oczekiwania  i  wystukał  numer  Joeya.  Numer 

był zajęty. 

Z czo

łem zroszonym potem znów połączył się z Cecile. 

 - Numer jest zaj

ęty. Zaraz tam pojadę. 

 - Jad

ę z tobą. 

 - To nie jest... 
 - Dobrze, w takim razie spotkamy si

ę przed domem Joeya 

przerwała mu Cecile i odłożyła słuchawkę. 

 -  Cholera!  -  warkn

ął  Rand  i  podniósł  się  z  krzesła.  Nie 

chciał, żeby Cecile jechała do Joeya. Nie wiedział, co się tam 

stało,  ale  jeśli  zdarzyło  się  to,  czego  się  spodziewał,  to 

wolałby  oszczędzić  Cecile  widoku  obrażeń,  jakie  dorosły  i 

silny  mężczyzna  mógł  zadać  małemu  chłopcu.  Wiedział  z 

doświadczenia, że nie jest to miły widok. 

W dziesi

ęć  minut  później  zaparkował  samochód  przed 

domem  Joeya.  Dżip  Cecile  już  tam  stał.  Na  szczęście ona 

sama  wciąż  siedziała  za  kierownicą.  Rand  wyskoczył  z 
samochodu i  w tej samej chwili Cecile wysiad

ła  ze  swojego 

auta. Błysk w jej oczach i prowokacyjnie uniesiony podbródek 

świadczyły o tym, że nie miała zamiaru łatwo ustąpić. 

Rand po

łożył  dłonie  na  jej  ramionach  i  zmusił  ją,  by  na 

niego spojrzała. 

 - Wracaj do domu, Cecile. Ja si

ę tym zajmę. 

 -  Dobrze, mo

żesz  się  tym  zająć,  ale  ja  idę  z  tobą. 

Wyminęła go i podeszła do wejścia. Rand dogonił ją w dwóch 

susach i pochwycił za łokieć. 

background image

 -  Pos

łuchaj,  Cecile.  Nie  wiemy,  co  się  tu  zdarzyło. 

Miejmy nadzieję, że nic, ale jeśli ten facet pobił Joeya i nadal 

tu jest, to wolałbym, żebyś na to nie patrzyła. 

Cecile nie podda

ła się. 

 - Trudno. Chcesz zadzwoni

ć, czy ja mam to zrobić? Rand 

zrozumiał, że traci czas. Bez dalszych dyskusji poprowadził ją 
na schodki. 

 - Niech b

ędzie, ale jeśli przytrafią się nam jakieś kłopoty, 

to masz natychmiast uciekać i zawiadomić policję, jasne? 

 - Jasne, szefie. 
Rand nacisn

ął  dzwonek  i  czekał.  Za  drzwiami  panowała 

cisza.  Nacisnął  dzwonek  po  raz  drugi,  a  potem  zabębnił  w 

drzwi pięścią. 

 - Kto tam? - zawo

łał kobiecy głos. 

 - Joanne, tu Cecile Kingsley - odezwa

ła się Cecile, zanim 

Rand  zdążył  cokolwiek  powiedzieć.  -  Chciałabym  z  tobą 

porozmawiać. 

 - Nie jestem ubrana - rzek

ła kobieta z lekkim wahaniem. - 

Czy możesz chwilę poczekać? 

 - Oczywi

ście - odparła Cecile z wyraźną ulgą. 

 - Przecie

ż mówiłem, że ja się tym zajmę - mruknął Rand. 

 -  Ta kobieta jest 

śmiertelnie  przerażona.  Jak  myślisz, 

komu prędzej otworzyłaby drzwi? Tobie czy mnie? 

Rand bez s

łowa skrzyżował ramiona na piersiach i czekał. 

Po jakichś pięciu minutach drzwi uchyliły się lekko i pojawiła 

się  w  nich  drobna  kobieta  o  dziecinnym  wyglądzie.  Jej 
ufarbowane 

na  blond  włosy  były  rozrzucone  w  nieładzie. 

Patrzyła na nich rozbieganym wzrokiem. 

 -  Przykro mi, 

że  kazałam  wam  czekać  -  powiedziała, 

przytrzymując ręką poły szlafroka. - O co chodzi? 

 -  Joey dzwoni

ł.  Mówił,  że  to  coś  pilnego.  Oczy  Joanne 

rozszerzyły się ze zdziwienia. Po chwili jednak opanowała się 

i zaśmiała z przymusem. 

background image

 - Wiesz, jacy s

ą chłopcy w jego wieku! Wiecznie m a j ą 

jakieś  kłopoty.  Pewnie  chciał  wam  zrobić  kawał. 

Porozmawiam z nim. Przepraszam, że zawracał wam głowę. 

Si

ęgnęła  do  klamki,  ale  Rand  w  porę  wsunął  stopę  w 

drzwi. 

 -  Chcieliby

śmy  go  zobaczyć.  Joanne  obejrzała  się 

niespokojnie. 

 -  No c

óż  -  mruknęła,  nerwowo  skubiąc  poły  szlafroka  - 

Joey teraz śpi i nie chciałabym go budzić. 

Rand mia

ł wrażenie, jakby walił głową w mur, udało mu 

się jednak zachować spokój. 

 - To wa

żne - oświadczył stanowczo. 

 - Powiem mu, 

żeby jutro do pana zadzwonił. 

 - Nie odejdziemy st

ąd, dopóki się z nim nie zobaczymy - 

upierał się Rand. 

Usta kobiety zadr

żały i w jej oczach pojawiły się łzy. 

 -  Ja tego nie zrobi

łam! Przysięgam! To Dave. Wiem, że 

nie  chciał  go  skrzywdzić,  ale  był  trochę  nietrzeźwy,  a  Joey 

zaczął mu się odszczekiwać. 

Rand stanowczo odsun

ął  Joanne  na  bok  i  pchnął  drzwi. 

Kobieta pobiegła za nim. 

 -  Pr

óbowałam  wytłumaczyć  Joeyowi,  żeby  się  nie 

odzywał,  to  Dave  zostawi  go  w  spokoju.  Ale  on  mnie  nie 

chciał słuchać. A teraz... - Przycisnęła dłonie do ust, widząc, 

że  Rand  zmierza  prosto  do  drzwi  pokoju  Joeya  i  ostrożnie 

wchodzi do środka. 

Pok

ój  wyglądał  jak  po  przejściu  cyklonu.  Na  podłodze 

leżały porozrzucane książki, zabawki i ubrania. Nad poobijaną 

komodą krzywo wisiało lustro. 

 -  Joey?  -  zawo

łał  Rand,  omiatając  pokój  wzrokiem.  - 

Joey, to ja, Rand Coursey. Jesteś tutaj? 

Drzwi do szafy skrzypn

ęły i po chwili pojawił się w nich 

chłopiec z brodą przyciśniętą do piersi. 

background image

 -  Joey?  -  zaniepokoi

ł  się  Rand,  podchodząc  do  niego.  - 

Wszystko w po

rządku? 

Ch

łopiec  powoli  uniósł  głowę.  Rand  poczuł,  że  serce 

zamiera  mu  w  piersi.  Za  plecami  usłyszał  głębokie 

westchnienie  Cecile.  Podbiegł  do  Joeya  i  przyklęknął  przed 

nim na podłodze. 

 -  Och, Joey!  -  szepn

ął ze smutkiem i chwycił chłopca w 

ramiona. Joey 

stał nieruchomo, sztywny i spięty. - Wszystko 

już  dobrze,  synku  -  szepnął  mu  do  ucha.  -  Jestem tutaj i 

zaopiekuję się tobą. 

Ch

łopiec  zadrżał  i  Rand  poczuł  na  swej  koszuli  jego 

gorące łzy. Przycisnął go do siebie mocniej i powtórzył: 

 - Wszystko ju

ż dobrze, Joey. Płacz, jeśli chcesz. Nikt już 

nigdy cię nie skrzywdzi. Masz na to moje słowo! 

Rand poprosi

ł  Cecile,  by  pomogła  Joeyowi  posprzątać 

pokój.  Chciał  zostać  sam  na  sam  z  matką  chłopca.  Siedział 

teraz przy stole w kuchni, a Joanne parzyła kawę. 

 - Jest pan pewien, 

że nic mu się nie stało? - zapytała go po 

raz dwudziesty. 

 -  Wygl

ąda na to, że nic. Na wszelki wypadek wolałbym 

jednak,  żebyś  zawiozła  go  rano  na  prześwietlenie.  Usiądź, 
Joanne

. Musimy porozmawiać. 

Kobieta dr

żącymi rękami postawiła przed nim kubek kawy 

i usiadła po drugiej stronie stołu. 

 - Doktorze Coursey, ja nie jestem z

łą matką. Rand wziął 

głęboki oddech, szukając właściwych słów. 

 - Niczego takiego nie powiedzia

łem. Ale musisz dokonać 

pewnych wyborów. 

Oczy Joanne pociemnia

ły od lęku. 

 -  Nie zabierze go pan ode mnie, prawda? Joey to moje 

dziecko. Oprócz niego nie mam nikogo. 

Rand po

łożył dłoń na jej dłoni. 

background image

 -  Nie, Joanne. Nie mam prawa zabiera

ć ci Joeya. Ale on 

potrzebuje  domu.  Bezpiecznego  domu.  Jeśli  ty  mu  tego  nie 

możesz  zapewnić,  to  chyba  powinnaś  się  zastanowić  nad 

oddaniem  go  pod  opiekę  komuś  innemu.  Czy  masz  jakąś 

rodzinę? 

Joanne rozpaczliwie pokr

ęciła głową i otarła łzy. 

 -  Nie, nie mam nikogo. Opr

ócz  syna.  Za  oknem  coś 

załomotało. Joanne poderwała się ze strachem. 

Rand podszed

ł do okna i ostrożnie wyjrzał. Po płocie szedł 

kot. 

 - To tylko kot - powiedzia

ł i pomógł Joannie usiąść. - Czy 

boisz się Dave'a? 

 -  Tylko wtedy, gdy pije. Gdy jest trze

źwy,  to  naprawdę 

miły z niego facet - odrzekła, zerkając niespokojnie na tylne 
drzwi. 

Rand zna

ł  ten  typ  mężczyzny.  Jego  matka  po  raz  drugi 

wyszła właśnie za kogoś takiego. 

Joanne rozejrza

ła się, splatając nerwowo palce. 

 - Nie wiem, co bym zrobi

ła bez Dave'a. Pomaga mi płacić 

czynsz i rachunki. - 

Z jej oczu znów popłynęły łzy. - Pewnie 

pan  pomyśli,  że  zwariowałam, ale  kocham  Dave'a,  doktorze. 

Naprawdę go kocham! 

Rand nie by

ł  zaskoczony  tym  wyznaniem.  Wiedział,  że 

miłość potrafi się łączyć z cierpieniem. 

 -  Wierz

ę  ci  -  odrzekł  z  ciężkim  sercem.  -  Ale Dave 

potrzebuje pomocy i dopóki jej nie otrzyma, ani ty, ani Joey 

nie będziecie bezpieczni. Istnieją miejsca, w których możecie 

się  schronić,  gdzie  się  wami  zaopiekują.  Tam  też  Dave 

otrzyma pomoc, jakiej potrzebuje. Może zgodzisz się, żebym 

tu i ówdzie zadzwonił i zorientował się, co można zrobić? A 
potem ty i Joey sami pojedziecie i zobaczycie, jak tam jest. Co 
ty na to? 

Palce Joanne nie ustawa

ły w nerwowym ruchu. 

background image

 -  Ale co z Dave'em? Co b

ędzie,  jeśli  się  rozzłości  i 

odrzuci pomoc?  - 

Rozchyliła  wargi  i  w  jej  oczach  znów 

pojawił się błysk lęku. - Och, Boże, a jeśli on mnie zostawi? 

Rand pow

ściągnął  odruch,  by  podejść  i  przytulić  tę 

biedną, zrozpaczoną kobietę. 

 -  To jest ryzyko, kt

óre  musisz  podjąć.  Alternatywą  jest 

utrata  Joeya.  To  nie  jest  łatwy  wybór,  ale  musisz  się  na  coś 

zdecydować. 

Czeka

ł, modląc się w duchu, by Joanne podjęła właściwą 

decyzję. W końcu wstała z oczami pełnymi łez. 

 -  Niech pan dzwoni, doktorze Coursey. Spakuj

ę  rzeczy 

swoje i Joeya. 

Podr

óż  do  domu  ze  schroniska,  w  którym  zatrzymali  się 

Joey  i  jego  matka,  była  najdłuższą  drogą  w  życiu  Cecile. 

Miała  wrażenie,  że  za  chwilę  rozsypie  się  na  milion 

kawałków.  Nie  potrafiła  pozbyć  się  wspomnienia  twarzy 

Joeya  w  chwili,  gdy  wyjeżdżali.  Chłopiec  stał  w  odrapanym 

holu schroniska, mocno ściskając matkę za rękę. Twarz miał 

opuchniętą  i  posiniaczoną,  ale  próbował  chronić  matkę  jak 

dorosły mężczyzna. 

A przecie

ż  był  jeszcze  dzieckiem.  Cecile  wiedziała,  że 

Joey obraziłby się, gdyby go tak nazwała, ale to była prawda. 

Miał zaledwie dziesięć lat, ale był znacznie dojrzalszy, niżby 

na  to  wskazywał  jego  wiek.  Cecile  mocno  zacisnęła  dłoń  na 

oparciu fotela. Nie, nie będzie płakać! W każdym razie jeszcze 

nie teraz. Obawiała się, że jeśli zacznie, to nie będzie potrafiła 

skończyć. 

Westchn

ęła  spazmatycznie,  gdy  samochód  Randa 

zaparkował za jej dżipem. Wysiadła z samochodu i bez słowa 

pobiegła do drzwi domu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się 

w  samotności.  Z  oczami  pełnymi  łez  nie  zauważyła  Randa  i 

zderzyła się z nim. 

 - Cecile? 

background image

 -  Musz

ę  iść  do  domu  -  wymamrotała.  On  jednak 

przytrzymał ją łagodnie. 

 -  Nie, poczekaj, prosz

ę.  Podniosła  głowę.  W  świetle 

ulicznej  latarni  Rand  ujrzał  twarz przepełnioną  cierpieniem  i 

szeroko  otworzył  ramiona.  Cecile  przylgnęła  do  niego  ze 
szlochem. 

 -  O m

ój  Boże,  Rand!  Widziałeś  jego  twarz?  Biedne 

dziecko! Jak można być tak podłym? 

 -  Wiem, Cecile  -  powiedzia

ł  cicho  Rand,  kołysząc  ją  w 

ramionach. - Wiem. 

Po chwili Cecile odsun

ęła  się  od  niego,  ocierając  oczy 

dłońmi. 

 -  Chcia

łabym  dostać  tego  drania  w  swoje  ręce.  Ja  bym 

go... Rand znów przytulił ją do siebie. 

 - Cicho, cicho. Nie mów takich rzeczy. 
 - Kiedy ja naprawd

ę tak myślę - zawołała z gniewem. 

 -  Wiem, Cecile. Ale zemsta w niczym nie pomo

że 

Joeyowi. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Mam nadzieję, 

że jego matka znajdzie w sobie wystarczająco wiele odwagi i 

nie wycofa się. 

 - Je

śli wróci do tego drania, a on jeszcze raz tknie Joeya 

choćby palcem, to pożałuje, że się w ogóle urodził. 

 -  Jestem pewien, 

że  pożałuje!  -  uśmiechnął  się  Rand, 

wtulając twarz w jej włosy. - Słyszałem, że świetnie potrafisz 

przepędzać potwory. 

Osi

ągnął  cel,  gdyż  na  ustach  Cecile  pojawił  się  blady 

uśmiech.  Westchnęła,  podniosła  głowę  i  lekko dotknęła jego 
policzka. 

 - Joey m

ą szczęście, że trafił mu się taki przyjaciel jak ty. 

Rand poczuł ucisk w gardle. Powoli pochylił głowę i dotknął 
ustami jej ust. Cecile westchn

ęła, ale nie odsunęła twarzy. 

 -  Kocham ci

ę,  Cecile  -  wymruczał  Rand,  obejmując  ją 

mocniej. - 

Tak bardzo mi ciebie brakowało. 

background image

Cecile zesztywnia

ła. To  tylko  słowa,  powtarzała  sobie  w 

myślach,  słowa,  które  ranią.  Wysunęła  się  z  ramion  Randa, 

zakryła twarz rękami i pobiegła do domu. 

 -  On nie gra uczciwie  -  stwierdzi

ła  Cecile,  wyjmując 

Madison  z  przenośnej  huśtawki  i  sadzając  ją  sobie  na 
kolanach. 

Malinda, kt

óra właśnie zmieniała pieluchę Lili, podniosła 

wzrok znad stolika do przewijania. 

 - Joey czy Rand? 
 -  Rand, oczywi

ście.  Czy  ty  w  ogóle  słuchasz,  co  ja 

mówię? 

 - Tak, tylko 

że przeskakujesz z tematu na temat i czasem 

nie  mogę  za  tobą  nadążyć.  Więc  dlaczego  Rand  nie  gra 
uczciwie? 

 - Bo zachowuje si

ę wobec mnie jak przyjaciel. 

 - O, tak, to bardzo nieuczciwe! - prychn

ęła Malinda. 

 - Nic nie rozumiesz. Wiedzia

ł, że byłam zdenerwowana z 

powodu Joeya, i wykorzystał mój stan. 

 - Mo

że po prostu chciał cię pocieszyć. 

 -  Mo

że  -  powtórzyła  Cecile  z  powątpiewaniem.  -  Ale 

przecież nie musiał mnie całować. 

Malinda spojrza

ła na nią przez ramię. 

 - Poca

łował cię? 

 - Poca

łował. 

 -  A ty jak zareagowa

łaś?  Cecile  przygryzła  wargę.  To 

nieomylny  znak,  że  czuje  się  winna, pomyślała  Malinda, 

tłumiąc uśmiech. 

 - Jestem pewna, 

że nie miał na myśli nic zdrożnego. 

 -  Ale to nie wszystko!  -  wykrzykn

ęła Cecile. - On mnie 

doprowadza do szału! Niespodziewanie wpada w odwiedziny. 

Przynosi  prezenty  dla  CeeCee.  Nawet  zabrał  Gordy'ego  na 

jakieś  targi  techniczne.  Teraz  Gordy  chce  być  lekarzem,  tak 
jak Rand! 

background image

 - Co za koszmar - mrukn

ęła Malinda. 

 - Owszem - rzuci

ła Cecile obronnie. - W końcu ten facet 

będzie  ojcem.  Powinien  spędzać  czas  z  matką  swojego 
dziecka, a nie u mnie w domu. 

Malinda potrz

ąsnęła głową. 

 - Rand b

ędzie ojcem niechcianego dziecka! Rany boskie! 

W  końcu  ten  facet  jest  lekarzem,  położnikiem!  Jeśli 

ktokolwiek ma wiedzieć coś o metodach zapobiegania ciąży, 
to chyba przede wszystkim on! A poza tym Rand nie jest 

kobieciarzem i nic nie wspominał ani mnie, ani Jackowi, że w 

jego życiu jest jakaś kobieta. 

 -  A czy powiedzia

ł  wam,  że  sypia  ze  mną?  -  zapytała 

Cecile zaczepnie. 

 - Nie, ale... 
 - Wi

ęc sama widzisz! Malinda wydęła usta. 

 - Chcia

łam powiedzieć, że nie musiał nam o tym mówić, 

bo to było oczywiste. Poza tym wiem, że mu na tobie zależy. 

Cecile za

śmiała się, odrzucając głowę do tyłu. 

 - Przyznaj

ę, że on jest świetnym aktorem. 

 - To nie by

ła żadna gra. Naprawdę mu na tobie zależy. 

 - A sk

ąd ty możesz o tym wiedzieć? 

 -  Wiem  -  odrzek

ła  Malinda  krótko.  Cecile  znów  się 

zaśmiała z goryczą, łaskocząc małą Madison 

w podbródek. 
 - Twoja mama s

ądzi, że jest bardzo bystra, ale tym razem 

okropnie się myli. 

 - Mog

ę wejść, czy to babskie zebranie? Obydwie kobiety 

spojrzały na stojącego w drzwiach Jacka. 

Malinda wsta

ła i podała mu Lilę. 

 -  Owszem, to babskie zebranie, ale mo

żesz  wejść. 

Nadstawiła usta do pocałunku, a potem zapytała wprost: 

 - Czy znasz przyjaci

ółkę Randa o imieniu Amber? 

background image

 -  Bo

że,  ona  znów  się  pojawiła?!  -  wykrzyknął  Jack  i 

potrząsnął  głową.  -  Owszem,  znam  ją,  chociaż  nie  jestem  z 
tego szczególnie dumny. 

Cecile rzuci

ła  przyjaciółce  spojrzenie,  które  miało 

oznaczać: „a nie mówiłam", ta jednak nie spuszczała wzroku z 

twarzy męża. 

 - Amber by

ła jednym z dzieci, które Baxterowie wzięli na 

wychowanie.  Leniwa  i  zupełnie  nieodpowiedzialna.  Gdy  się 
stamt

ąd  wyprowadziłem,  była  nastolatką  -  opowiadał  Jack.  - 

Ciągle były z nią jakieś kłopoty. Jak nie w szkole, to z policją. 

Z jakiegoś powodu Rand się nad nią litował, a ona, możecie 

mi  wierzyć  albo  nie,  wykorzystywała  to,  jak  tylko  mogła. 

Ciągle  się  za  nią  ujmował,  wyręczał  ją  w  obowiązkach, 

pomagał  jej  w  lekcjach,  wstawiał  się  za  nią  u  Baxterów. 

Gdyby nie Rand, Amber jeszcze przed ukończeniem szesnastu 

lat wylądowałaby w poprawczaku. 

Cecile s

łuchała  go,  czując,  że  w  jej  gardle  zaczyna  się 

tworzyć wielka kula. 

 -  Wi

ęc  ona  nie  jest  dziewczyną  Randa?  -  zapytała 

Malinda cicho. 

Jack wpatrzy

ł się w żonę ze zdumieniem. 

 -  Dziewczyn

ą?  -  powtórzył  i  wybuchnął  śmiechem.  - 

Chyba raczej pijawką! 

Cecile w ko

ńcu podniosła głowę. Malinda przypatrywała 

się jej, mrużąc powieki. 

 -  No, a sk

ąd  ja  mogłam  o  tym  wiedzieć?  -  mruknęła 

niepewnie. 

background image

ROZDZIA

Ł JEDENASTY 

 -  Przepraszam ci

ę  -  powtórzyła  Cecile  po  raz  kolejny, 

wsłuchując  się  w  brzmienie  tych  słów.  Choć  były  szczere, 

pozostawiały  po  sobie  gorzki  smak.  Przeprosiny  nigdy  nie 

przychodziły jej łatwo, a te były tym trudniejsze, że zaległe, a 

poza tym cała wina leżała po jej stronie. 

Od czterech dni walczy

ła ze sobą. Obwiniała się o to, że 

nie  zaufała  Randowi  i  nie  chciała  słuchać  jego  wyjaśnień. 

Była  głupia  i  uparta  jak  muł.  Nic  nowego,  pomyślała  ze 
smutkiem. Tym razem jedna

k  ten  głupi  upór  mógł  ją 

kosztować  zbyt  wiele.  Postanowiła,  że  zadzwoni  do  Randa  i 
powie mu, jak jej przykro. 

Wepchn

ęła  ręczniki  do  suszarki  i  nacisnęła  guzik. 

Urządzenie  cicho  zaszumiało.  Za  jej  plecami  rozległo  się 
skamlenie. 

 -  Poczekaj chwil

ę,  Shaggy  -  skrzywiła  się  Cecile.  Choć 

starała się nie okazywać swych uczuć do tego psa, pokochała 

go  niemal  równie  wielką  miłością  jak  CeeCee.  Podrapała 

zwierzę  za  uszami  i  wypuściła  na  dwór.  Shaggy  z  trudem 

przecisnął się przez uchylone drzwi. Z dnia na dzień stawał się 

coraz  grubszy.  Cecile  pomyślała,  że  trzeba  mu  będzie 

ograniczyć racje żywnościowe. Robił się gruby jak beczka! 

Z pokoju ch

łopców  dochodziły  odgłosy  gry  nintendo. 

Cecile  przemknęła  się  do  swojej  sypialni.  Nie  chciała,  by 

dzieci  słyszały  jej  rozmowę  z  Randem.  Drżącymi  dłońmi 

podniosła  słuchawkę  i  wystukała  jego  numer  domowy.  Po 

trzech sygnałach odezwał się głos z taśmy: 

 -  Dzie

ń  dobry.  Tu  dom  doktora  Randa  Courseya.  Nie 

mogę  w  tej  chwili  podejść  do  telefonu,  ale  proszę  zostawić 

wiadomość. Jeśli to coś pilnego, proszę zadzwonić pod numer 
555 - 2875. 

Cecile westchn

ęła ciężko. Kusiło ją, by stchórzyć i nagrać 

przeprosiny  na  sekretarce,  odłożyła  jednak  słuchawkę.  Rand 

background image

zasługiwał  na  szczerą  rozmowę.  Przygryzła  wargę, 

zastanawiając się, czy powinna mu przesłać wiadomość przez 

pager,  ale  po  chwili  potrząsnęła  głową.  Nie,  ten  numer  był 
zarezerwowany dla pilnych spraw. 

Zadzwoni p

óźniej.  Miała  zamiar  próbować  do  skutku, 

nawet do późna w nocy. Oby tylko żaden poród nie zatrzymał 
Randa w szpitalu do rana. 

Zgarn

ęła z podłogi stertę brudnych ubrań i poszła w stronę 

drzwi,  zatrzymała  się  jednak,  gdy  usłyszała  jakiś  hałas  na 

zewnątrz. Wsłuchała się uważniej: było to skamlenie psa. 

 -  Ten cholerny pies  -  mrukn

ęła  z  irytacją.  Zapewne 

CeeCee  znów  nakarmiła  go  batonikami.  Otworzyła 

przeszklone drzwi i wyjrzała na patio. 

 - Shaggy? - zawo

łała, rozglądając się dokoła. Psa nie było 

nigdzie  widać. Cecile zacisnęła  usta  na  widok rozsypanej na 
posadzce ziemi. 

 -  Je

śli  to  zwierzę  uważa,  że  pozwolę  mu  wykopać 

wszystkie kwiaty, to bard

zo się myli - mruknęła, rozgarniając 

gałęzie krzewów. Shaggy leżał w zagłębieniu wygrzebanym w 

ziemi i ciężko dyszał. 

 -  Wy

łaź  stąd  -  nakazała  ostro  Cecile,  pies  jednak  nie 

poruszył  się.  Chwyciła  za  obrożę,  chcąc  go  wyciągnąć  z 

zarośli,  stanęła  jednak  jak  wryta,  gdy  Shaggy  warknął 

nieprzyjaźnie,  obnażając  wszystkie  zęby.  Po  chwili  znów 

ostrożnie zajrzała między gałęzie. To, co zobaczyła, sprawiło, 

że oniemiała. 

 -  O m

ój  Boże  -  szepnęła  zszokowana  i  jeszcze  bardziej 

rozsunęła gałęzie, by lepiej widzieć szczeniaka, który właśnie 

wydostawał się na świat. - A myśmy przez cały czas myśleli, 

że jesteś chłopcem! 

Z pobliskiej grz

ądki  dobiegł  jakiś  pisk.  Cecile 

znieruchomiała,  nasłuchując  uważnie.  Gdy  dźwięk  się 

powtórzył, rozgarnęła gałęzie sąsiedniego krzewu. Zobaczyła 

background image

tam  drugie  zagłębienie,  a  w  nim  malutki  kłębek,  z  wierzchu 

przysypany ziemią. 

 - Bo

że! - zawołała znów i zerwała się na nogi. - Ten głupi 

pies zagrzebuje swoje dzieci! 

Pobieg

ła do domu i przyniosła kilka ręczników. Położyła 

szczeniaka na jednym z nich 

i delikatnie otrzepała go z ziemi. 

Po chwili znów usłyszała jakiś dźwięk. Shaggy stała na skraju 

patio,  gorączkowo  zagrzebując  coś  w  miejscu,  gdzie  przed 

chwilą leżała. 

 - Przesta

ń, Shaggy! - wykrzyknęła Cecile z przerażeniem. 

Dent! Gordy! Chodźcie tu natychmiast! 

Przycisn

ęła  ręcznik  ze  szczeniakiem  do  piersi,  a  drugą 

ręką  mocno  pochwyciła  psa  za  obrożę,  ignorując  jego 

warczenie. Z domu wybiegła CeeCee. 

 - Co si

ę stało, mamo? 

 - Shaggy w

łaśnie rodzi szczeniaki. Niech Dent zadzwoni 

po doktora. 

Ma

ła szeroko otworzyła oczy. 

 -  Naprawd

ę?  Gdzie  one  są?  Cecile  pochwyciła  córkę  za 

ramię. 

 - S

łuchaj mnie uważnie i zrób to, co ci każę. Idź do Denta 

i powiedz mu, 

żeby  zadzwonił  po  lekarza,  a  gdy  się  z  nim 

połączy, niech mi przyniesie słuchawkę. 

CeeCee ty

łem  wycofała  się  do  domu,  nie  spuszczając 

wzroku z psa. Po chwili Cecile usłyszała jej wołanie: 

 -  Dent! Gordy! Chod

źcie  tutaj!  Shaggy  rodzi  dzieci!  Po 

chwili  obaj  chłopcy  wybiegli  z  domu.  Cecile  podała 
Gor

dy'emu zawiniętego w ręcznik szczeniaka. 

 -  Trzymaj. Nie rozwijaj go, 

żeby  się  nie  przeziębił  - 

rzuciła i na kolanach podpełzła do drugiego zagłębienia. 

 - Gdzie telefon? - zapyta

ła z niepokojem. 

 -  CeeCee zaraz przyniesie. Walcz

ąc  z  lękiem,  Cecile 

delikatnie  rozgarnęła  grudki  ziemi  i zawinęła  drugiego 

background image

szczeniaka w 

ręcznik,  który  podał  jej  Dent.  Sprawdziła,  czy 

szczeniak  oddycha,  i  rozejrzała  się  za  Shaggy.  Pies  znów 

zniknął,  Tym  razem  skamlenie  dochodziło  z  samego  środka 

gęstej kępy krzewów. 

W tej chwili na patio wpad

ła  CeeCee  i  podsunęła  matce 

telefon pod nos. 

 - Masz, mamo! 
Cecile poda

ła  jej  drugiego  szczeniaka  i  wzięła  do  ręki 

słuchawkę. 

 -  Doktorze, potrzebuj

ę  pomocy.  Nasz  pies  rodzi 

szczeniaki. 

 -  Shaggy? Na d

źwięk  głosu  Randa  Cecile  szeroko 

otworzyła usta ze zdumienia i zakryła mikrofon ręką. 

 - Przecie

ż kazałam ci zadzwonić do weterynarza - syknęła 

do CeeCee. 

 -  Powiedzia

łaś,  że  mam  zadzwonić  do  doktora!  Cecile 

wzniosła oczy ku niebu. 

 - Cecile? Jeste

ś tam? - odezwał się Rand. 

 - Jestem - westchn

ęła. 

 - Masz jaki

ś problem? 

 -  Tak  -  zaszlocha

ła,  bliska  histerii.  -  Shaggy rodzi 

szczeniaki i od razu zagrzebuje je w ziemi. 

 - Musisz j

ą jakoś uspokoić. 

 -  Ja mam j

ą  uspokajać?  -  wykrzyknęła  Cecile.  -  A kto 

mnie  uspokoi?  Mam  tylko  dwie  ręce  i  nie  nadążam  z  ich 
wygrzebywaniem! 

 - Zabierz j

ą do garażu. Nie uda jej się wygrzebać dziury w 

betonie. 

Cecile spojrza

ła  na  psa,  który  właśnie  wypełzał  spod 

krzaków. 

 - Dobrze. A potem co mam robi

ć? 

 - Przyjad

ę do siebie, gdy tylko będę mógł. 

background image

 -  Nie musisz...  -  zacz

ęła  mówić  Cecile,  ale  Rand  już 

odłożył słuchawkę. Jęknęła i rzuciła telefon na patio. 

 -  Dobrze, dzieci  -  powiedzia

ła  z  westchnieniem.  -  Oto 

plan  działania.  Gordy,  ty  i  CeeCee  otwórzcie  garaż  i 

zabierzcie  ze  sobą  szczeniaki.  Dent,  ty  musisz  mi  pomóc 

zaciągnąć Shaggy do garażu. 

Wyraz twarzy jej najstarszego syna 

świadczył  o  tym,  że 

taki podział pracy zupełnie mu nie odpowiada. 

 - 

Chodź, Shaggy. Dobry piesek  -  powiedziała  Cecile 

łagodnie. - Chodź tu, mała. Zrobimy ci wygodne posłanie. 

Potrzebowali jednak dobrych dziesi

ęciu  minut,  by 

zaciągnąć  opierającą  się  sukę  do  garażu.  Gdy ta sztuka 

wreszcie  się  udała,  Cecile  zamknęła  drzwi  i  szybko  ułożyła 

posłanie  ze  starych  poduszek  i  koców.  Shaggy  obeszła  je 

dokoła  i  obwąchała,  nie  przestając  skamleć.  Ledwie  Cecile 

skończyła  układać  koce,  suka  weszła  na  nie  i  zaczęła  rodzić 
trzeciego szczeniaka. 

Ca

ła  czwórka  w  milczeniu  stała  obok  i  przyglądała  się 

temu  szeroko otwartymi oczami. Cecile uzna

ła, że to równie 

dobra  metoda  edukacji  seksualnej  dzieci  jak  każda  inna.  W 

krótkim czasie na świat przyszły jeszcze dwa szczeniaki. 

 -  Jak si

ę  czuje  matka?  Cecile  obróciła  się  i  tuż  za  sobą 

ujrzała Randa. Tak była pochłonięta obserwowaniem porodu, 

że  nie  usłyszała,  jak  wchodził.  Jak  zwykle,  jego  widok 

podtrzymał ją na duchu. 

 - Ju

ż mi lepiej, dziękuję - odrzekła. 

 -  Mia

łem  na  myśli  Shaggy  -  zaśmiał  się  Rand. Cecile 

zarumieniła się. 

 -  Ona chyba te

ż czuje się lepiej. W każdym razie tak mi 

się wydaje. Do tej pory urodziła cztery małe. Po czym można 

poznać, że to już koniec? 

background image

 - Nie mam poj

ęcia - uśmiechnął się Rand. Zrzucił kurtkę, 

powiesił ją na kosiarce do trawy i podwinął rękawy koszuli. - 

Przyjrzyjmy się temu bliżej. 

Ku zdumieniu Cecile por

ód  trwał  jeszcze  dwie  godziny. 

Gdy dzieci dowiedziały się, że nie będą mogły od razu bawić 

się ze szczeniakami, znudziły się patrzeniem i wróciły do gry 
nintendo. 

Rand pozosta

ł  przy  Cecile.  Wyglądał  jak  uosobienie 

spokoju. Cecile miała mu to za złe. Ona sama była kompletnie 

roztrzęsiona,  i  to  bynajmniej  nie  z  winy  Shaggy.  Teraz,  gdy 

Rand tu był i miała okazję go przeprosić, słowa zamierały jej 
w gardle. 

 -  Przepraszam  ci

ę  -  wykrztusiła  w  końcu,  przysuwając 

jednego ze szczeniaków do brzucha matki. 

Rand przyjrza

ł się jej, przechylając głowę na bok. 

 - Co takiego? 
 - Powiedzia

łam, że cię przepraszam - powtórzyła ponuro, 

wtykając dłonie między kolana. 

Rand zmarszczy

ł czoło. 

 - Zapewniam ci

ę, że przyjazd tutaj nie sprawił mi żadnego 

kłopotu. 

Cecile j

ęknęła  w  duchu.  Zmuszał  ją,  żeby  powiedziała 

wszystko głośno i wyraźnie. 

 -  Nie przepraszam za to, 

że dzieci do ciebie zadzwoniły, 

tylko...  no  wiesz,  za  co.  Za  Amber,  za  to,  że  ci  nie 

uwierzyłam. 

 - Aha. 
 - No w

łaśnie. Jack wszystko mi opowiedział. Rand czekał 

w milczeniu, patrząc na nią. 

 -  Powiedzia

ł,  że  to  twoja  przybrana  siostra,  która 

wykorzystuje twoje dobre serce. 

Rand w dalszym ci

ągu się nie odzywał. Cecile skrzywiła 

się boleśnie. 

background image

 - Nie masz zamiaru nic powiedzie

ć? 

 - Na przyk

ład: co? 

 -  Na przyk

ład:  no  przecież  ci  mówiłem,  albo:  nie  ma 

sprawy,  Cecile,  nic  dziwnego,  że  wysnułaś  niewłaściwe 
wnioski. 

 -  Nie, wydaje mi si

ę, że żadne z tych stwierdzeń nie jest 

tu odpowiednie  - 

mruknął Rand. Shaggy zaskamlała. Położył 

rękę  na  jej  łbie.  Suka  polizała  jego  palce.  Cecile  naraz 

zapragnęła zrobić to samo, choć była to niedorzeczna myśl. 

 -  Chyba to ju

ż  koniec  porodu  -  rzekł  Rand  spokojnie, 

oglądając Shaggy. - Zdaje się, że zaraz wydali łożysko. 

Cecile odwr

óciła  wzrok.  Zadowolona  była,  że  dzieci  już 

sobie  poszły  i  nie  widziały  tej  części  porodu.  To  nie  był 
przyjemny widok. 

Shaggy nie

źle  radziła  sobie  bez  niczyjej  pomocy.  Cecile 

wstała i odgarnęła włosy z twarzy. 

 - Chod

źmy do domu. Zrobię jakieś kanapki. 

 -  Zapraszasz mnie?  -  zapyta

ł  Rand,  sięgając  po  kurtkę. 

Cecile ze zdziwieniem zmarszczyła brwi. 

 - Oczywi

ście, a dlaczego nie? 

 - Po prostu jestem tym zdziwiony. - Wzruszy

ł ramionami. 

Ostatnio nie przyjmowałaś mnie zbyt serdecznie. 

 -  Przecie

ż  nie  wiedziałam...  -  odrzekła  Cecile  ze 

skrępowaniem,  patrząc  na  swoje  buty.  -  Ale  teraz,  gdy  już 

wiem,  kim  jest  Amber  i  że  to  dziecko  nie  jest  twoje... 

Przysunęła  się  do  niego  i  otarła  piersiami  o  jego  tors.  -  To 

stawia wszystko w innym świetle. 

 - Naprawd

ę? 

W g

łosie  Randa  słychać  było  stłumiony  gniew.  Cecile 

podniosła wzrok na jego twarz. 

 -  Oczywi

ście - odrzekła, powstrzymując lęk. - Skoro już 

to  małe  nieporozumienie  zostało  wyjaśnione,  to  myślałam, 

że... 

background image

W oczach Randa zab

łysnął jawny gniew. 

 - My

ślałaś, że co? Że mnie przeprosisz i znów będzie tak 

jak  przedtem?  Że  znów  będziemy  kochankami?  Bo  nimi 

przecież byliśmy, niczym więcej. Ale co się stanie następnym 

razem, Cecile? Co będzie, jeśli jakaś inna kobieta zostawi mi 

wiadomość  albo  obejmie  mnie  na przywitanie? Czy wtedy 

znów będziemy przez to wszystko przechodzić? Czy będziesz 

potrafiła mi uwierzyć, jeśli ci powiem, że to tylko znajoma? 

Cecile patrzy

ła  na  niego  szeroko  otwartymi  oczami, 

niezdolna się poruszyć ani odpowiedzieć na jego oskarżenia. 

Rand odwrócił się gwałtownie. 

 - Mniejsza o to - mrukn

ął. 

Cecile kopniakiem zrzuci

ła  z  siebie  kołdrę  i  usiadła, 

opierając dłonie na kolanach. 

 - Co za tupet! - 

mruknęła, patrząc na ścianę. - Przecież go 

przeprosiłam. Czego on jeszcze chce? 

Ta

ńczące  na  ścianie  cienie  nie  dały  jej  jednak  żądnej 

odpowiedzi. Cecile zmarszczyła brwi i w myślach jeszcze raz 

odtworzyła całą rozmowę, słowo po słowie, próbując dojść, co 

Randa tak rozzłościło. 

W ko

ńcu, zrezygnowana, zeszła z łóżka, nałożyła szorty i 

boso poszła do pokoju Dentona. 

 - Dent? -  powiedzia

ła, potrząsając go za ramię. Chłopiec 

przewrócił się na bok i przetarł oczy. 

 - Co si

ę stało, mamo? - zapytał zaspanym głosem. 

 -  Nic  -  odrzek

ła  Cecile,  splatając  nerwowo  palce.  - 

Muszę...  mam  pewną  sprawę  do  załatwienia  i zostawiam ci 

dom pod opieką. 

Dent spojrza

ł w okno. 

 - Która to godzina? 
 - Par

ę minut po trzeciej. Dent gwałtownie usiadł na łóżku. 

 - Masz spraw

ę do załatwienia o trzeciej nad ranem? Jezu! 

Mamo, czyś ty zwariowała? 

background image

 - Nie. Pos

łuchaj, na lodówce zostawię kartkę z numerem, 

pod którym będziesz mógł mnie znaleźć. - Cecile zauważyła, 

że chłopiec ma zamknięte oczy. - Mam nadzieję, że nie śpisz? 

 -  Nie, nie 

śpię  -  wymamrotał,  naciągając  poduszkę  na 

głowę. 

 - Zadzwonisz, gdyby

ś mnie potrzebował? 

 -  Tak, zadzwoni

ę. Cecile na wszelki wypadek podniosła 

róg poduszki. 

 - A gdzie zostawiam numer? 
 -  Na lodówce  - 

odrzekł Dent stłumionym głosem. Cecile 

puściła  poduszkę  i  wyszła.  Dent  odczekał  chwilę,  a gdy 
us

łyszał odgłos zamykanych drzwi wejściowych i ruszającego 

dżipa,  wyskoczył  z  łóżka  i  poszedł  do  kuchni.  W  świetle 

żarówki  palącej  się  na  werandzie  przeczytał  kartkę  na 
lodówce: „Jestem u Randa, 555  - 

7869.  Zadzwoń,  gdybyś 

mnie potrzebował; Mama". 

 - Cholera jasna! - zakl

ął Dent i uderzył pięścią w kartkę, 

po czym rozej

rzał  się  szybko,  sprawdzając,  czy  nikt  nie 

słyszał.  -  Cholera  -  powtórzył  szeptem  i  otworzył  lodówkę. 

Skoro i tak nie spał, a w dodatku jego życie legło w gruzach, 

to mógł przynajmniej coś przekąsić. 

 - Powiem mamie. Dent z wra

żenia uderzył głową w drzwi 

l

odówki. Odwrócił się z ponurym grymasem na twarzy. 

 - Co ty tu robisz, CeeCee? 
 -  Us

łyszałam  hałas.  Powiem  mamie  -  powtórzyła  mała, 

unosząc wysoko głowę. 

 - Co powiesz? 
 - 

Że przeklinasz. 

 -  To co z tego? Ty te

ż  byś  klęła,  gdybyś  straciła  swoją 

najcenniejs

zą rzecz. 

CeeCee z dezaprobat

ą wydęła usta. 

 - Znowu si

ę o coś założyłeś z Gordym? 

 - Mhm - mrukn

ął Dent niechętnie. 

background image

 - O co tym razem? 
 -  O to, czy mama i Rand pogodz

ą  się  jeszcze  w  tym 

tygodniu.  Ja  postawiłem  kolekcję  kart  baseballowych,  a  on 
mikroskop. 

CeeCee szeroko otworzy

ła oczy, 

 - Pogodzili si

ę? 

 -  Mama jest teraz u Randa  -  odrzek

ł Dent, wskazując na 

kartkę. 

Na twarzy ma

łej pojawił się szeroki uśmiech. 

 - Naprawd

ę? 

 - Tak. A to znaczy, 

że przegrałem zakład - mruknął Dent. 

Wetknął głowę do lodówki i wyjął stamtąd talerz z pizzą. 

 - Mogliby chyba poczeka

ć do końca tygodnia, nie? Mam 

nadzieję, że on ją wyrzuci za drzwi - dodał, niosąc talerz do 

stołu. 

 - My

ślałam, że lubisz Randa? - zdziwiła się dziewczynka. 

 - Lubi

ę go - odpowiedział Dent z ustami pełnymi pizzy. 

 - Jest ca

łkiem fajny. 

 - To dlaczego chcia

łbyś, żeby wyrzucił mamę z domu? 

 -  Bo gdyby to zrobi

ł,  to  Gordy  nigdy  by  się  nie 

dowiedział,  że  mama  do  niego  pojechała  -  wyjaśnił  Dent, 

spoglądając na siostrę ostrzegawczo - i może wygrałbym ten 

zakład. 

Usta dziewczynki zadr

żały. 

 - Ale ja chc

ę, żeby oni się pogodzili. Lubię Randa. 

 -  Nie martw si

ę  -  rzekł  Dent,  podsuwając  jej  talerz.  - 

Pogodzą się. Świetnie do siebie pasują. 

CeeCee wzi

ęła  kawałek  pizzy,  zlizała  z  niej  sos 

pomidorowy i powoli skinęła głową. 

 -  Ale i tak powiem mamie  -  u

śmiechnęła się, patrząc na 

brata spod rzęs. 

Dzwonek do drzwi o wp

ół  do  czwartej  nad  ranem  z 

pewnością  obudziłby  Randa,  ale  on  akurat  tej  nocy  i  tak  nie 

background image

spał.  Po  porodzie  Shaggy  i  frustrującej  rozmowie  z  Cecile 

wrócił do domu, wziął prysznic, wczołgał się do łóżka i czekał 
na sen. 

Sen jednak nie nadszed

ł. 

Dzwonek terkota

ł uporczywie. Rand w końcu poszedł do 

drzwi,  niejasno  podejrzewając,  kogo  za  nimi  zobaczy.  Na 
widok Cecile na jego twarzy pojawi

ł się uśmiech, który jednak 

przeszedł  w  bolesny  grymas,  gdy  jej  pięść  trafiła  go  w 

żołądek. 

 -  No dobra, Coursey  -  mrukn

ęła Cecile, przeciskając się 

obok  niego  do  środka.  Zatrzasnęła  drzwi  i  oparła  ręce  na 
biodrach.  - 

Czego  chcesz?  Mam  się  pokajać?  Czy  poczujesz 

się lepiej, jeśli padnę przed tobą na kolana? - Wzięła głęboki 

oddech i obróciła się na pięcie. - No dobrze! Przepraszam! Jest 

mi cholernie przykro, że ci nie uwierzyłam, i jeszcze bardziej 

przykro, że nie chciałam słuchać twoich wyjaśnień. 

Rand wyprostowa

ł  się  powoli,  przyciskając  dłoń  do 

brzucha.  Nastawił  się  na  uniknięcie  kolejnego  ciosu,  ale  ku 

jego zdumieniu Cecile rzuciła się na kolana i złożyła ręce jak 
do modlitwy. 

 -  B

łagam  cię  o  wybaczenie.  Wystarczy  już?  Jesteś 

szczęśliwy? O to ci chodziło? 

Rand spojrza

ł na nią chłodno. 

 -  Nie, nie o to mi chodzi

ło.  Spod  powieki  Cecile 

wymknęła się łza. 

 - W takim razie chyba winna ci jestem inne przeprosiny. 
 - A za co chcesz tym razem przeprosi

ć? 

 -  Za to, 

że zrobiłam z siebie idiotkę - odparła, ocierając 

dłonią łzy z policzka. Twarz miała pogrążoną w mroku, Rand 

dostrzegał jedynie zarys jej sylwetki. 

Powoli podnios

ła się z kolan i stanęła tuż przed nim. 

 -  W takim razie chyba lepiej wr

ócę  do  domu  - 

powiedziała  cicho,  powstrzymując  płacz.  Po  chwili 

background image

wyciągnęła  do  niego  rękę.  -  Pozostaniemy  przyjaciółmi? 

Zgadzasz się? 

Wstrzyma

ła oddech, czekając na odpowiedź, Rand jednak 

nie śpieszył się z podaniem jej dłoni. 

 - Nie na twoich warunkach - rzek

ł w końcu. 

Cecile s

ądziła, że Rand nie może jej zranić już bardziej niż 

dotychczas, teraz jednak 

cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz. 

 - Jak to? 
 -  Nie rozumiesz, prawda?  -  zapyta

ł  Rand  i  wyszedł  z 

cienia w blask księżyca. Ich oczy spotkały się. - Kocham cię. 

Chyba cię pokochałem już podczas pierwszego spotkania. Ale 

nie zdecyduję się na to, by spędzić życie z kobietą, która mi 
nie ufa. 

Cecile poczu

ła  przypływ  nadziei.  Może  jeszcze  nie 

wszystko było stracone. 

 -  Ale ja ci ufam, Rand  -  rzek

ła  z  podnieceniem.  -  Nie 

słuchałeś, co mówię? Powiedziałam przecież, że przepraszam 

za  to,  iż  źle  cię  oceniłam.  Nie  masz  pojęcia,  jak  podle  się 

czułam, gdy Jack opowiedział mi o Amber. Ja... 

Rand potrz

ąsnął nią tak mocno, że Cecile zachwiała się. 

 -  Czy ty s

łyszysz, co mówisz? Owszem, wybaczyłaś mi, 

ale  dopiero  wtedy,  gdy  Jack  potwierdził,  że  Amber  nie  jest 

moją  dziewczyną.  Nie  chcę  od  ciebie  miłości,  jeśli  masz 

zamiar dawać ją dopiero po sprawdzeniu wszystkich faktów. 

Nie  rozumiesz  tego,  Cecile?  Pragnę,  żebyś  mnie  kochała 
bezwarunkowo. 

Cecile wpatrywa

ła się w niego z przerażeniem. 

 -  Kocham ci

ę,  Rand  -  szepnęła  z  nadzieją,  że  to 

wystarczy. 

 -  A ja kocham ciebie. Przymkn

ęła  oczy  i  westchnęła 

głęboko. To były słowa, które 

pragn

ęła  usłyszeć,  czegoś  w  nich  jednak  brakowało.  W 

tym  wyznaniu  nie  było  żadnych  emocji.  Rand  chciał 

background image

wszystkiego albo niczego, ona zaś nie była pewna, czy potrafi 

dać mu wszystko. 

 - Chodzi o Dentona, prawda? - zapyta

ł. - To przez to, co 

on ci zrobił? 

Cecile zacisn

ęła  mocniej  powieki,  walcząc  z  zalewem 

emocji, i powoli skinęła głową. Rand wziął ją w ramiona. 

 - Cecile, nie jestem Dentonem - szepn

ął, przyciskając usta 

do  jej  włosów.  -  Nigdy  nie  zrobię  niczego,  co  mogłoby  cię 

zranić. 

Cecile cofn

ęła się o krok. Rand zasługiwał na szczerość. 

 -  Chc

ę  ci  wierzyć,  Rand.  Z  całego  serca  chciałabym  ci 

uwierzyć. Ale kiedyś już słyszałam to wszystko od Dentona. 
Z

a  każdym  razem,  gdy  mnie  oszukiwał,  a  ja  go  na  tym 

przyłapywałam, przysięgał, że to się nigdy nie powtórzy i że 

nigdy więcej mnie nie skrzywdzi. Wiem, że ty jesteś dobrym 

człowiekiem.  Mówi  mi  to  serce.  Ale  potem  włącza  się 

rozsądek  i...  I  zaczynam  reagować  po staremu. Tak jak przy 
Dentonie. 

 - Cecile... 
 -  Pozw

ól  mi  skończyć  -  poprosiła,  kładąc  dłoń  na  jego 

piersi.  - 

Chciałabym  ci  obiecać,  że  nigdy  nie  będę  wątpić  w 

twoje słowa i dam ci swoje bezwarunkowe zaufanie. Ale to by 

nie było uczciwe, a nie zasługujesz na kłamstwa. - Ujęła jego 

dłoń w obie swoje i mocno uścisnęła. - Ale mogę ci obiecać 

coś  innego:  że  za  każdym  razem,  gdy  będę  miała  jakieś 

wątpliwości  albo  pytania,  przyjdę  z  nimi  do  ciebie  i  będę 

słuchała tego, co mi powiesz. 

Wstrzyma

ła  oddech  i  czekała  na  jego  reakcję.  Twarz 

Randa jednak nie wyrażała żadnych uczuć. 

 - Czy to s

ą oświadczyny? Cecile wybuchnęła nerwowym 

śmiechem. 

 -  Nie wiem! Mo

że.  A  jeśli  tak?  Rand  niespodziewanie 

wziął ją na ręce i przycisnął do piersi. 

background image

 -  Je

śli tak, to je przyjmuję. Ale najpierw musimy ustalić 

kilka spraw. 

Cecile otoczy

ła jego szyję ramionami. 

 - Och, tak? - mrukn

ęła nieśmiało. - A co takiego chciałby 

pan ustalić, doktorze Coursey? 

Rand spojrza

ł na nią groźnie. 

 - Najpierw rzeczy oczywiste - rzek

ł, niosąc ją przez hol. - 

Po pierwsze, mam na imię Rand. Nie: doktor, nie Coursey... 
po prostu Rand.  - 

Otworzył kopniakiem drzwi sypialni. - I ja 

się zajmę gotowaniem. - Położył ją na łóżku i pochylił się nad 

nią. - Przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejną kucharką. 

 - Czuj

ę się zdruzgotana. 

 -  S

łusznie - rzekł Rand ze zmarszczonym czołem. - I od 

tej  pory  to  ja  będę  ustalał  zasady.  -  Cecile  otworzyła  usta  z 

zamiarem  sprzeciwu,  zaraz  je  jednak  zamknęła,  gdy  Rand 

groźnie zmarszczył brwi. - Jeśli zechcę cię adorować, to będę 
to 

robił. A jeśli przyjdzie mi ochota powtarzać ci codziennie, 

że cię kocham, to również będę tak robił! Zrozumiano? 

 - Tak, prosz

ę pana - zaśmiała się Cecile. 

 -  I chc

ę  mieć  dzieci  -  ciągnął  Rand.  -  Całe  mnóstwo 

dzieci. Śmiech zamarł Cecile w gardle. 

 - Naprawd

ę chcesz? 

 - Naprawd

ę. 

 - Ale my

ślałam... Rand zamknął jej usta pocałunkiem. 

 -  Cecile, prosz

ę  cię,  nie  myśl!  Za  każdym  razem,  gdy 

zaczynasz  myśleć,  pojawiają  się  jakieś  kłopoty.  Po  prostu 
czuj. 

Cecile opar

ła ręce na jego piersiach. 

 - Jak chcesz, doktorze... to znaczy, Rand. Nie spuszczaj

ąc 

wzroku z jego twarzy, powiodła dłońmi 

w d

ół,  aż  natrafiła  na  gumkę  spodenek.  Jednym 

szarpnięciem  ściągnęła  je  i  wsunęła  palce  między  jego  uda.

background image

 -  Rand  -  szepn

ęła  mu  do  ucha,  nie  potrafiąc  się  oprzeć 

pokusie - 

czuję, że... 

Rand zn

ów przykrył jej usta swoimi. 

 -  Po prostu poca

łuj  mnie,  Cecile.  Całuj  mnie  i  nie 

zawracaj sobie głowy niczym więcej.