PEGGY MORELAND
Mi
łość i medycyna
Tytu
ł oryginału: The Baby Doctor
ROZDZIA
Ł PIERWSZY
Cecile dzielnie
ściskała Malindę za rękę, choć tak
naprawdę miała ochotę uciec ze szpitala.
- Oddychaj, nie przyj teraz! - nakaza
ła surowo, tłumiąc
zdenerwowanie.
Malinda opad
ła do tyłu, wspierając się na łokciach.
- Sama oddychaj! - sapn
ęła, usiłując wyrwać dłoń z
uścisku Cecile. - Ja wolę przeć.
Zgrzytn
ęła zębami i znów pochyliła się do przodu. Cecile
otarła pot z czoła, z braku wolnej ręki używając do tego
łokcia. Miała troje dzieci, ale żaden z jej porodów nie
przebiegał w takim tempie. Siedziała tu od dwóch godzin i nie
była pewna, jak długo jeszcze wytrzyma. Malinda była jej
najlepszą przyjaciółką i nikt, może oprócz Jacka, nie kochał
jej bardziej niż Cecile.
Gdzie w
łaściwie podziewa się Jack Brannan? To on
powinien tu być, a nie ja, pomyślała Cecile ze złością. Otarła
przyjaciółce pot z czoła, pragnąc choćby w ten sposób ulżyć
jej w cierpieniu. Twarz Malindy ściągnęła się i
poczerwieniała.
- Nie przyj! Oddychaj! - wykrzykn
ęła Cecile histerycznie.
- Nienawidz
ę cię - warknęła Melinda.
- Prosz
ę cię bardzo - odcięła się Cecile równie
nieuprzejmym tonem. Dopóki Melinda mówiła, nie parła,
tylko oddychała. O to właśnie chodziło. - Możesz mnie
nienawidzić, nie mam nic przeciwko temu. Chociaż właściwie
powinnaś nienawidzić Jacka. To przez niego się tu znalazłaś.
Korzystaj
ąc z tego, że udało jej się odwrócić uwagę
Malindy, położyła ręce na jej brzuchu, sprawdzając siłę
skurczów. Gdzie się podziewa lekarz? myślała w popłochu.
Na litość boską, przecież ta kobieta rodzi!
Fala skurcz
ów powoli opadła. Cecile cofnęła dłoń.
Wyczerpana Malinda znów osunęła się na poduszkę i
wpatrzyła w sufit. Naraz zaśmiała się lekko.
- Co ci
ę tak bawi? - prychnęła Cecile z irytacją.
- Ty - u
śmiechnęła się Malinda, odgarniając z czoła
wilgotne włosy. - Wyglądasz okropnie. Jesteś cała
roztrzęsiona.
Cecile wiedzia
ła, że teraz przez kilka minut będzie spokój.
Puściła dłoń przyjaciółki i usiadła na krześle obok łóżka.
- Tak wygl
ąda ludzka wdzięczność - wymamrotała,
wyciągając przed siebie nogi.
- Ale
ż jestem ci wdzięczna.
- Mhm - mrukn
ęła Cecile, nie odrywając wzroku od
zamkniętych drzwi. Gdzie się podział cały personel tego
szpitala? Przecież powinni być tutaj, biegać dokoła łóżka i
dokon
ywać cudów!
- Nie krzyw si
ę tak, Cecile, bo zrobią ci się zmarszczki.
Te s
łowa, zważywszy na sytuację, były zupełnie
niedorzeczne, a poza tym brzmiały tak, jakby wyszły z ust
ciotki Hattie. Cecile wbrew sobie musiała się roześmiać.
- Bo
że, mówisz jak twoja ciotka Hattie.
- Mog
ło być gorzej.
- Mo
żliwe - mruknęła Cecile, myśląc o Agacie Prim. Jej
zdaniem ta staroświecka stara panna miała tylko jedną zaletę,
a mianowicie, to ona wychowała Malindę.
Cecile i Malinda przyja
źniły się od czasu, gdy obie miały
p
o dwanaście lat. Malinda i jej ciotka przeprowadziły się
wówczas w sąsiedztwo Cecile i dziewczynki, choć zupełnie
różne od siebie, szybko stały się nierozłączne. Cecile
uśmiechnęła się lekko, przypominając sobie ich pierwsze
spotkanie. Siedziała skryta między gałęziami wielkiego wiązu,
który rósł między domem jej rodziców a domem Hattie Prim.
Malinda wyszła przez tylne drzwi, ubrana w białą sukienkę z
koronkową lamówką, białe skarpetki i białe lakierki. Cecile
miała na sobie zwykły letni strój - odziedziczone po bracie
dżinsy z obciętymi nogawkami, wyciągniętą koszulkę i bose
stopy. Kontrast nie mógł być większy. Pomimo tego ich
przyjaźń, zawarta owego dnia, przetrwała dwadzieścia lat, a
od sześciu prowadziły wspólnie sklep z ubrankami dla dzieci.
Malinda by
ła druhną na ślubie Cecile i matką chrzestną jej
trojga dzieci. Teraz nadeszła kolej Cecile, by się odwdzięczyć.
Przed półtora roku była druhną na ślubie Malindy, a dziś
asystowała przy narodzinach jej pierwszego dziecka, którego
miała również trzymać do chrztu. - Oj, oj - jęknęła Malinda i
Cecile natychmiast poderwała się z krzesła.
- Znowu skurcz? Malinda skin
ęła głową, mocno
przygryzając dolną wargę. Po jej policzku potoczyła się łza.
Cecile zerknęła na zegarek. Dwie minuty! Boże drogi, gdzie
ten lekarz?
- Oddychaj - powtarza
ła gorączkowo, odgarniając włosy z
twarzy przyjaciółki. - Otwórz oczy i skup na czymś wzrok.
Nie walcz z bólem, współpracuj z nim.
Spod powieki Malindy wymkn
ęła się jeszcze jedna łza, ale
dziewczyna dzielnie otworzyła oczy i skupiła wzrok na
suficie. Jej oddech powoli się wyrównał.
Drzwi za plecami Cecile otworzy
ły się cicho. Obejrzała
się przez ramię i zobaczyła mężczyznę w zielonym fartuchu,
który podszedł do łóżka od drugiej strony i otoczył palcami
przegub Malindy.
- Jak tam nasza pacjentka? - zapyta
ł pogodnie. Malinda
otworzyła usta, ale wydobył się z nich tylko przeciągły jęk.
- Oddychaj, Malindo, oddychaj! - upomnia
ła ją Cecile,
obrzucając lekarza wrogim spojrzeniem. On jednak nie
zwracał na nią uwagi. Patrzył na zegarek; widziała tylko
czubek jego głowy pokryty gęstymi, jasnobrązowymi
włosami. Wyglądał na playboya. Krótko przystrzyżone włosy,
wypielęgnowane dłonie. Pod paskiem zegarka widać było
skrawek jaśniejszej skóry. Cecile ciekawa była, gdzie się tak
opalił. Może na korcie tenisowym albo na polu golfowym?
Przecież to właśnie tam lekarze spędzali wolny czas, a w
każdym razie tak brzmiała wersja oficjalna, podawana żonom.
Patrzy
ła ze złością, jak lekarz bada puls Malindy i notuje
coś na karcie szpitalnej. W końcu podniósł głowę i napotkał
jej wzrok. Zdaniem Cecile, poruszał się wolno jak żółw i
wziąwszy pod uwagę sytuację, wydawał się stanowczo zbyt
zrelaksowany.
Cecile przez ca
łe życie starała się chronić Melindę, która
była od niej słabsza i delikatniejsza. W dzieciństwie
niejednokrotnie wdawała się w bójki w obronie przyjaciółki i
teraz również poczuła, że jeśli lekarz nie zrobi czegoś, by
ulżyć cierpieniu Malindy, to za chwilę da mu w szczękę.
- Czy pani nale
ży do rodziny? - zapytał lekarz, odkładając
kartę na miejsce.
- Nie, ale...
- W takim razie b
ędzie pani musiała wyjść z sali na czas
badania.
- Ale ja... Malinda zacisn
ęła palce na dłoni Cecile. Jej
twarz ściągnęła się z bólu. Cecile bez namysłu pochyliła się
nad łóżkiem i szarpnęła poły zielonego lekarskiego fartucha.
- Niech jej pan co
ś natychmiast da! - syknęła przez
zaciśnięte zęby. - Bo jak nie, to...
- To co? - zapyta
ł lekarz spokojnie, choć w jego oczach
widać było narastającą złość.
- To... to... - zaci
ęła się Cecile, szukając w myślach
najodpowiedniejsz
ej groźby, ale Malinda pociągnęła ją za
rękę.
- Cecile, wszystko w porz
ądku. Idź, napij się kawy. Mnie
się nic nie stanie.
- Jeste
ś pewna? - zapytała Cecile niechętnie.
- Oczywi
ście, że tak.
Cecile podnios
ła się powoli i wytarła wilgotne dłonie o
spódni
cę.
- B
ędę na korytarzu - zapewniła przyjaciółkę. Malinda
przymknęła oczy i powoli skinęła głową. - Gdybyś mnie
potrzebowała, zawołaj, a natychmiast tu wrócę!
Lekarz uni
ósł brwi i obdarzył ją wyniosłym spojrzeniem,
które Cecile dobrze znała i którego nienawidziła. Z posępną
miną wyszła na korytarz i oparła się o ścianę. Kolana pod nią
drżały, serce waliło jak oszalałe, a dłonie tak się trzęsły, że
nawet przy najlepszych chęciach nie utrzymałaby w nich
kubka z kawą. Malinda miała rację: była w okropnym stanie.
Nie mogła znieść widoku cierpienia przyjaciółki. Gdyby to od
niej zależało, chętnie by za nią urodziła, tylko po to, żeby już
mieć to z głowy.
Uspokoi
ła się wysiłkiem woli, ale zapach środków
dezynfekcyjnych nie przestawał przyprawiać jej o mdłości.
Ni
enawidziła szpitali, ich charakterystycznej woni, bieganiny
pielęgniarek i lekarzy, ich tajemniczych szeptów. Gdyby nie
Malinda, jej noga za nic by tu nie postała.
- Cecile!
Drgn
ęła na dźwięk znajomego głosu. Z drugiego końca
korytarza biegł do niej Jack. Rzuciła się w jego ramiona.
- Bogu dzi
ęki, że już jesteś! - zawołała z ulgą.
- Czy co
ś się stało? - zapytał niespokojnie.
- Nie, wszystko w porz
ądku, tylko obawiałam się, że nie
zdążysz na czas.
- Przyjecha
łem najszybciej, jak mogłem. Gdzie ona jest?
Cecile pociągnęła go w głąb korytarza.
- W sali 215. Teraz bada j
ą lekarz. Kazał mi wyjść, bo nie
należę do rodziny. - Stanęli przed drzwiami. Cecile szarpnęła
Jacka za rękaw. - Ten arogancki sukinsyn nie wpuści mnie do
środka, ale powiedz mu, żeby jej dał jakiś środek
przeciwbólowy.
Na czole Jacka pojawi
ła się zmarszczka.
- Przecie
ż obydwoje z Malindą postanowiliśmy, że poród
będzie naturalny!
Cecile odsun
ęła się od niego.
- Jak chcesz - warkn
ęła, - W takim razie ty patrz, jak ona
cierpi, bo ja nie jestem w stanie.
Jack delikatnie po
łożył rękę na jej ramieniu.
- Nie martw si
ę, Cecile. Zajmę się nią. Cecile przygryzła
wargę, powstrzymując łzy. Jack szczerze kochał Malindę.
Udowodnił to niejednokrotnie w ciągu ostatnich dwóch lat.
Był jej mężem i to on powinien być w tej chwili przy
Malindzie, nie Cecile. Położyła dłoń na jego ręku.
- Wiem, Jack. Wiem. Id
ź tam. Ona cię potrzebuje. Za ich
plecami otworzyły się drzwi i na korytarz wyszła pielęgniarka
z tacą pełną lekarstw. Spojrzała na Cecile i szybko odwróciła
wzrok. Cecile zauważyła w tym spojrzeniu błysk współczucia.
Przez siedem lat Cecile by
ła żoną doktora J. Dentona
Kingsleya, a od trzech -
wdową po nim. Już dawno powinna
przywyknąć do tego rodzaju spojrzeń. Większość ludzi, którzy
znali jej męża, współczuło jej, a najbardziej ci, którzy z nim
pracowali. Ta pielęgniarka była nieco za stara jak na gust
Dentona, ale Cecile widziała w jej twarzy, że dobrze znała
reputację jej świętej pamięci męża.
Unios
ła wyżej głowę i odpowiedziała kobiecie wyniosłym
spoj
rzeniem. Pielęgniarka zarumieniła się i szybko weszła za
Jackiem do sali. Zza drzwi dobiegł przeciągły jęk. Cecile
przyłożyła dłonie do uszu i oparła się o ścianę. Och, po co
Ewa dawała Adamowi to jabłko? pomyślała. I z powodu
takiego głupiego błędu popełnionego w rajskim ogrodzie
wszystkie kobiety mają być skazane na cierpienie aż do końca
świata? Mężczyźni tylko zwodzą i uwodzą, dostarczają
nasienia, a w dziewięć miesięcy później siedzą spokojnie,
paląc papierosy, podczas gdy kobiety biorą na siebie całe
cierpienie. Gdzie tu sprawiedliwość?
Drzwi za jej plecami zn
ów się otworzyły. Cecile
wyprostowała się i czekała. W progu pojawił się lekarz.
- Jak ona si
ę czuje? - zapytała Cecile z niepokojem.
- Pe
łne rozwarcie. Zabieramy ją na salę porodową. Cecile
sięgnęła do klamki, ale lekarz przytrzymał jej dłoń.
- Nie mo
że pani teraz wejść. Pielęgniarka przygotowuje
Malindę, a Jack przebiera się w fartuch, żeby pójść razem z
nią.
- C
óż... - mruknęła Cecile z rozczarowaniem. Twarz
lekarza złagodniała.
- Mo
że przejdzie pani do poczekalni? To już nie potrwa
długo.
- Dobrze - westchn
ęła.
- Wie pani, gdzie to jest?
- Nie, ale poradz
ę sobie. - Zaprowadzę panią.
Cecile nerwowo zerkn
ęła na drzwi.
- Ale czy nie powinien pan raczej... Lekarz
łagodnie
pociągnął ją za ramię.
- Daj
ę pani słowo, że wszystko jest pod kontrolą. A poza
tym -
zaśmiał się - Jack to stary profesjonalista. Gdyby
dziecko zdecydowało się wyjść na świat, zanim tam wrócę, to
na pewno sam by sobie poradził.
Jack mia
łby odebrać poród! Cecile stanęła w miejscu jak
wryta i patrzyła na lekarza z otwartymi ustami. Ten zaś
roześmiał się i poklepał ją po dłoni.
- Tylko
żartowałem. Obiecuję, że będę tam na czas, z
siatką do łapania motyli.
Z siatk
ą do łapania motyli! Wzburzona Cecile
wyszarpnęła dłoń. To nie było miejsce ani czas na żarty! Na
Boga, jej pierwszy chrześniak wybierał się właśnie na świat!
Sz
ła obok lekarza sztywno, jakby połknęła kij, patrząc
prosto przed siebie. Ten mężczyzna wiernie odzwierciedlał
wszystkie jej wyobrażenia o lekarzach - był niegrzeczny,
arogancki i nieco zbyt poufale zachowywał się wobec kobiet.
Zatrzymała się przy drzwiach poczekalni i rzekła z kwaśnym
uśmiechem:
- Dzi
ękuję za asystę, doktorze. I niech pan lepiej
sprawdzi, czy ta siatka nie jest dziurawa.
- Czy dostaniemy zni
żkę?
Rand za
śmiał się, zdjął rękawicę chirurgiczną i poklepał
Jacka po plecach.
- Jak zwyk
łe czatujesz na jakąś okazję, co, Brannan?
Niestety, bracie, przykro mi, ale tym razem zapłacisz
podwójną cenę.
Spojrza
ł ponad ramieniem Jacka na dwa zawiniątka
spoc
zywające w ramionach Malindy. Bliźniaki. Chociaż
przyjmował porody już od dziewięciu lat, wciąż się
zdumiewał, gdy dwoje dzieci przychodziło na świat tam, gdzie
powinno być tylko jedno. USG prawdopodobnie wykazałoby
ciążę mnogą, ale nie było potrzeby przeprowadzać tego
badania. Zresztą Malinda i tak by się na to nie zgodziła.
Bardzo jej zależało, żeby wszystko odbywało się naturalnie,
on zaś nie miał nic przeciwko temu, dopóki nie widział
żadnego zagrożenia dla matki ani dla dziecka.
Wyci
ągnął rękę i dotknął malutkiej piąstki. Dziecko
zacisnęło paluszki wokół jego palca. Rand odchrząknął z
trudem. Choć prawie codziennie odbierał porody, ten cud
nigdy nie przestał go zadziwiać. Dla takich chwil warto było
przebrnąć przez długie lata studiów.
Potrz
ąsnął głową i cofnął dłoń. Nie miał tu już nic do
roboty.
- Och, Jack, a gdzie jest Cecile? - zawo
łała naraz
Malinda, podnosząc na męża pełne troski spojrzenie. - Pewnie
wariuje ze zdenerwowania!
Rand zauwa
żył wahanie Jacka. Świeżo upieczeni ojcowie
rzadko mieli ocho
tę odchodzić od żon. Chociaż Jack miał już
czworo dzieci z pierwszego małżeństwa, Rand wiedział, że ten
moment jest dla niego szczególny.
- Ja jej zanios
ę wiadomość - zaofiarował się. - Ty tu
zostań i zaprzyjaźnij się z nowymi Brannanami.
- Dzi
ękuję ci, Rand - uśmiechnęła się Malinda. - Ale
lepiej bądź przygotowany do akcji reanimacyjnej. Jestem
pewna, że Cecile zemdleje, gdy się dowie, że mamy bliźnięta.
Rand u
śmiechał się z rozbawieniem, idąc do poczekalni.
Przyjaciółka Malindy, sądząc po jej wcześniejszym
zachowaniu, wolałaby raczej doznać wstrząsu mózgu od
upadku na podłogę niż pozwolić, by Rand ją podtrzymał. Od
drzwi poczekalni dzieliło go jeszcze dobre pięć metrów, gdy
usłyszał jej podniesiony głos.
- Nie mam poj
ęcia! Czekam w tej głupiej poczekalni już
ponad godzinę i dotychczas nikt mnie o niczym nie
poinformował!
Odpowiedzi
ą było milczenie. Rand ostrożnie zajrzał do
środka. Cecile siedziała na krześle, zwrócona do niego
plecami, i rozmawiała przez telefon, nerwowo postukując
stopą o podłogę. Poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo.
- Moim zdaniem ten lekarz to zupe
łny idiota i nie mam
pojęcia, dlaczego Malinda wybrała go do prowadzenia ciąży.
Nast
ąpiła kolejna chwila ciszy. Rand oparł się o futrynę i
nasłuchiwał. Wcześniej był zaabsorbowany Malindą i nie
zwrócił większej uwagi na towarzyszącą jej kobietę. Dopiero
teraz miał okazję przyjrzeć jej się bliżej. Musiał przyznać, że
ten kłębek nerwów i irytacji opakowany był bardzo
atrakcyjnie. Spod sięgającej kolan spódnicy wyłaniały się
opalone nogi.
Wyżej Rand zobaczył jedwabną bluzkę z
trójkątnym dekoltem, a jeszcze wyżej szczupłe palce,
nerwowo
przegarniające włosy. Przyjaciółka Malindy
wyglądała bardzo ponętnie, choć Rand gotów był się założyć
o najbliższy wolny weekend, że w tej chwili zupełnie się o to
nie starała.
- Nic mnie nie Obchodzi to,
że on był przy porodach
poprzednich dzieci Jacka! -
zawołała. - To arogancki,
nieodpowiedzialny tępak, a do tego... - Obróciła się na krześle
i słowa zamarły jej na ustach. Gwałtownie pobladła i
wypuściła słuchawkę z ręki.
- Co si
ę stało? - szepnęła ledwo słyszalnie, podrywając się
z miejsca.
Rand przypomnia
ł sobie ostrzeżenie Malindy i podszedł
bliżej. Podniósł słuchawkę, a potem ujął Cecile za ramię i
posadził na krześle. Nie odrywała oczu od jego twarzy.
- Cecile! Cecile! Co si
ę dzieje? - wołał kobiecy głos w
słuchawce. Rand przyłożył ją do ucha.
- M
ówi doktor Coursey. W czym mogę pani pomóc? -
Rozpoznał głos sekretarki Jacka i uśmiechnął się. - A, cześć,
Liz. Dawno cię nie widziałem.
S
łuchając odpowiedzi, zwrócił wzrok na Cecile.
- Nie, wszystko w porz
ądku - odezwał się po chwili. -
Mama i dzieci teraz odpoczywają.
Cecile szeroko otworzy
ła oczy i pobladła jeszcze bardziej.
Rand spokojnie położył dłoń na jej karku i wcisnął jej głowę
między kolana.
- Tak - rzek
ł do słuchawki. - Dobrze słyszałaś. Bliźnięta.
- Bli
źnięta? - powtórzyła Cecile stłumionym głosem. -
Naprawdę?
Gdy lekarz nie odpowiedzia
ł, spróbowała podnieść głowę,
ale on tylko przycisnął ją mocniej.
- Dziewczynki - wyja
śnił do słuchawki. - Myślę, że
chłopcy będą szczęśliwi. Chcieli mieć siostrę, więc urodziły
się dwie - zaśmiał się. - Dobrze, Liz, przekażę im
pozdrowienia. Poczekaj chwilę - dodał, zanim sekretarka
zdążyła odłożyć słuchawkę. - Kup swojemu szefowi cygara z
różowymi wstążeczkami, nie z niebieskimi. Zdaje się, że Jack
spodziewał się kolejnego chłopca.
Roze
śmiał się i odłożył słuchawkę nad plecami Cecile, nie
zwalniając uchwytu. Była drobna, ale miała w sobie tyle
energii,
że wolał nie ryzykować. Pochylił się, aż jego twarz
znalazła się tuż przy jej twarzy. Patrzyły na niego oczy
błękitne jak u noworodka. Pod nimi znajdował się mały nos i
pełne usta, w tej chwili gniewnie zaciśnięte. Ta kobieta nie
wyglądała na delikatną piękność z Południa, która mdleje, gdy
ktoś upuści obok niej chusteczkę. Sądząc po sile, jakiej musiał
użyć, by ją utrzymać w miejscu, mogłaby startować w
zapasach w stylu wolnym.
- Czy ju
ż czuje się pani lepiej?
- Poczu
łabym się lepiej, gdyby, mnie pan puścił - rzuciła
Cecile przez zaciśnięte zęby.
Rand odpowiedzia
ł jej promiennym uśmiechem. Szósty
zmysł ostrzegł go, by jeszcze jej nie uwalniać.
- Malinda prosi
ła, żebym pani przekazał wiadomość o
bliźniętach.
- S
łyszałam - odrzekła z frustracją. - Czy już pozwoli mi
się pan podnieść?
- Ostrzeg
ła mnie, że może pani zasłabnąć. Czy ma pani
skłonności do omdleń?
- Nie, ale je
śli nie będę mogła oddychać jeszcze chwilę
dłużej, to całkiem możliwe, że zemdleję.
Rand zauwa
żył łokieć wysuwający się w jego stronę i
uznał, że bezpieczniej będzie ją puścić. Cecile poderwała się
do góry jak sprężynka i wzięła głęboki oddech.
- Zwariowa
ł pan, czy co? - burknęła. Rand zerknął na nią
spode łba.
- A to niby dlaczego?
- Bo zachowuje si
ę pan jak wariat. - Podeszła do ściany
na przeciwnym końcu pomieszczenia i skrzyżowała ręce na
p
iersiach. Po minucie milczenia zapytała szorstko:
- Wszystko w porz
ądku z Malindą?
Rand powt
órzył jej gest.
- Tak, czuje si
ę dobrze.
- A dzieci?
- Ma
łe, ale zdrowe. Wzięła następny głęboki oddech i
wbiła wzrok w podłogę.
Rand patrzy
ł na czubek jej głowy, zastanawiając się, czy
już ją kiedyś spotkał. Była przyjaciółką Malindy, a on
przyjacielem Jacka, dziwił się zatem, że dotychczas się nie
zetknęli, tym bardziej że Malinda próbowała go swatać ze
wszystkimi wolnymi kobietami w promieniu stu kilometrów
od Edmond.
Chyba
że ona nie jest wolna, pomyślał i ze zmarszczonym
czołem poszukał wzrokiem jej dłoni. Cecile jednak trzymała
lewą rękę za plecami.
- Nienawidzi pani wszystkich m
ężczyzn czy tylko mnie? -
zapytał.
Cecile skrzywi
ła usta.
- Wcale nie nienawidz
ę mężczyzn.
- Aha, zaraz uwierz
ę.
Cecile opu
ściła ręce, odrobinę zawstydzona swoim
zachowaniem.
- Nie lubi
ę lekarzy - wyjaśniła, rozglądając się po
wnętrzu. Białe ściany, cicha muzyka, przyćmione światło.
Wszystko, czego potrzeba, by się rozluźnić i uspokoić. - I
szpitali też - dodała.
- Od jak dawna ma pani ten uraz?
- Jest pan po
łożnikiem czy psychiatrą? - zapytała Cecile,
unosząc brwi.
- Mam przygotowanie w obu tych specjalno
ściach.
- Powinnam si
ę domyślić - westchnęła.
- Dlaczego?
- Lekarze zawsze wiedz
ą wszystko najlepiej.
- Czy ma pani wystarczaj
ąco wiele doświadczeń z
lekarzami, by tak twierdzić?
- Ca
łe życie. Rand pytająco uniósł brwi.
- M
ój mąż był chirurgiem - odrzekła i machnęła ręką,
jakby ten gest wyjaśniał wszystko. Randowi nie wyjaśniał
niczego, ale uznał, że w tej chwili lepiej będzie na razie
zostawić ten temat.
- By
ł - powtórzył z namysłem. - Jest pani rozwiedziona?
- Jestem wdow
ą - rzekła Cecile, wbijając dłonie w
kieszenie blezera. Po chwili uśmiechnęła się promiennie. - A
wi
ęc kiedy będę mogła zobaczyć Malindę i moje córki
chrzestne?
Rand patrzy
ł na nią jeszcze przez chwilę, zastanawiając
się, kim był jej mąż i pod wpływem jakich doświadczeń z nim
związanych Cecile nabrała urazu do całej służby zdrowia, a w
szczególności do lekarzy. Rand miał duszę naprawiacza.
Większą część życia spędził na rozwiązywaniu cudzych
problemów. Choć zdawał sobie z tego sprawę i choć ta kobieta
nie prosiła go o pomoc, korciło go, by coś z tym zrobić.
Jednak jej promienny u
śmiech i szybka zmiana tematu
wystarczająco jasno dały mu do zrozumienia, że Cecile w tej
chwili nie ma ochoty odpowiadać na żadne osobiste pytania.
Rand zerknął na zegarek.
- Za nieca
łe piętnaście minut Malinda powinna się
znaleźć w swojej sali. Ale dzieci chyba już są na oddziale
noworodków. Czy chciałaby pani je zobaczyć?
Oczy Cecile rozja
śniły się.
- Naprawd
ę mogę?
- Oczy wi
ście - rzekł Rand, prowadząc ją korytarzem. -
Jeśli pielęgniarki będą stawiać opór, to pomacham im przed
nosem dyplomem.
Blask w oczach Cecile przygas
ł i pojawił się w nich chłód.
- Dzi
ękuję, ale nie chcę żadnych szczególnych
przywilejów. Popatrzę na dzieci przez okno, tak jak wszyscy
odwiedzający.
Odwr
óciła się na pięcie i odeszła. Rand patrzył za nią z
szeroko otwartymi ustami. Ta kobieta miała bardziej zmienne
nastroje niż położnice! Westchnął i poszedł za nią,
zdecydowany dowiedzieć się jak najszybciej, dlaczego Cecile
tak bardzo nie cierpi lekarzy... albo przynajmniej tego, jaki ma
numer telefonu.
ROZDZIA
Ł DRUGI
Nie uda
ło mu się jednak uzyskać odpowiedzi na żadne z
tych pytań, po części dlatego, że następna jego pacjentka
zaczęła rodzić i wezwano go do sali porodowej. Poza tym
Cecile wyraźnie nie chciała z nim rozmawiać. Rand nie miał
pojęcia, czym sobie zasłużył na takie traktowanie.
Gdy wreszcie uda
ło mu się na chwilę oderwać od pracy,
poszedł do sali noworodków, wiedziony nadzieją, że Cecile
jeszcze tam jest. Niestety, nie znalazł jej. Sfrustrowany i
zmęczony po ciężkim dniu, oparł się o szybę i patrzył na
dzieci. Odwiedziny w tej sali zawsze napełniały go spokojem i
przekonaniem o słuszności wyboru drogi życiowej. Widok
dziecka, które przez chwilę młóciło rączką powietrze, a potem
wpakowało sobie pięść do ust, wywołał na jego twarzy
uśmiech. Tak niewiele było potrzeba, by uspokoić noworodka.
Sucha pi
elucha, ciepła pierś do ssania, bezpieczeństwo
ramion... Patrzył na dzieci, zastanawiając się, które z nich
mają rodziców chętnych, by zaspokoić te potrzeby.
Na pewno przynajmniej dwoje, pomy
ślał, szukając na
przypiętych do łóżeczek kartkach nazwiska Brannan. Malinda
i Jack postarają się ó to, by ich dzieciom niczego nie
brakowało. Jednak bliźniaczek nie było w sali. Rand znał
Malindę, toteż nabrał pewności, że zażyczyła sobie, by
umieszczono je razem z nią.
Na my
śl o żonie przyjaciela poczuł ukłucie zazdrości. Jack
mia
ł szczęście. Rand także pragnąłby mieć taką żonę. Malinda
była piękna, delikatna, ciepła i bardzo kobieca. Zupełnie inna
niż jej przyjaciółka Cecile.
Poszed
ł do sali 215 i zastukał do drzwi.
- Jak si
ę czuje moja ulubiona pacjentka? Malinda
sp
ojrzała na niego z promiennym uśmiechem i gestem
zaprosiła go do środka.
- Wspaniale! Absolutnie wspaniale. Tak jak Rand
przypuszcza
ł, przy jej łóżku stały dwa wózeczki.
Pochyli
ł się nad bliższym i połaskotał maleństwo pod
brodą.
- A dziewczynki?
- To anio
łki - westchnęła Malinda z dumą. - Sam
powiedz, czy to nie są najpiękniejsze dzieci na świecie?
- Bez
żadnych wątpliwości - zaśmiał się Rand. Malinda
opadła na poduszki i poprawiła koc na kolanach.
- Ale powiedz mi, co ty tu w
łaściwie robisz? Przecież
obchód już dawno skończony?
Rand bardzo lubi
ł Malindę, ale nie odważył się przyznać,
że zajrzał tu, by wypytać ją o Cecile. Mogłaby dojść do
błędnego wniosku, że kieruje nim coś więcej niż tylko zwykła
ciekawość, a on nie potrzebował tego rodzaju komplikacji.
Wyjął z uchwytu jej kartę szpitalną i przyjrzał się jej z
udawanym zainteresowaniem.
- Pomy
ślałem, że zajrzę i zobaczę, jak się czujesz, zanim
pójdę do domu.
- Czuj
ę się dobrze. Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę,
ale na pewno masz ważniejsze sprawy do załatwienia.
- Nie pilnego.
- Nie wierz
ę ci. Rand uniósł brwi.
- Nigdy si
ę nie poddajesz?
- Nigdy. - U
śmiechnęła się słodko. - W każdym razie nie
poddam się, dopóki nie znajdziesz kogoś, z kim mógłbyś być
szczęśliwy.
Rand odwr
ócił kartę na drugą stronę.
- Ale ja jestem szcz
ęśliwy. Niczego mi nie brakuje.
- Wiesz, o czym m
ówię. Owszem, wiedział. Ostatnio
coraz mniej bawiły go powroty do pustego domu.
- Mo
że zechciałabyś rzucić Jacka i uszczęśliwić mnie? -
zażartował.
- Pochlebia
łoby mi to, gdybym była w stanie uwierzyć, że
mówisz poważnie... ale nie mogłabym cię uszczęśliwić.
Rand za
śmiał się i odłożył kartę na miejsce.
- Zawsze to samo. Przez ca
łe życie to słyszę. Jack cię
odwiedzi?
- Mam nadziej
ę, że niedługo tu będzie. Miał dzisiaj
zagrać z chłopcami mecz, ale obiecał, że przyjdzie, gdy tylko
położy ich spać. Dziewczynkom też chciałby powiedzieć
dobranoc -
uśmiechnęła się.
Jack mia
ł czterech synów z pierwszego małżeństwa, a
teraz urodziły mu się dwie córki. Razem sześcioro dzieci. Na
samą myśl o takiej rodzinie Rand czuł zawrót głowy. Nie
potrafił sobie wyobrazić ośmiu osób żyjących pod jednym
dachem -
chociaż właściwie było inaczej: potrafił sobie to
wyobrazić. Kiedyś obydwaj z Jackiem mieszkali w rodzinie
zastępczej Baxterów, która Składała się z dziewięciorga dzieci
i dwojga dorosłych. Spali po troje w jednym pokoju. Jackowi
zupełnie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, był w swoim
żywiole. Rand jednak cierpiał z tego powodu.
To w ko
ńcu sprawa Jacka, pomyślał.
- Na pewno b
ędzie szczęśliwy, gdy już wrócicie do domu
-
rzekł.
- Tak - stwierdzi
ła Malinda krótko, przyglądając mu się
przymrużonymi oczami. - Coś ci chodzi po głowie.
Rand drgn
ął niespokojnie.
- Nie, dlaczego?
- Nie wiem. - Malinda wzruszy
ła ramionami. - Wydajesz
się spięty.
Rand podszed
ł do łóżka i sprawdził, czy w dzbanku
stojącym na szafce jest woda. Trzeba było przejść do rzeczy.
Brakowało mu już pretekstów, by pozostawać tu dłużej.
- Powiedzia
łem twojej przyjaciółce, że masz bliźniaczki,
Była u ciebie?
- Nie - u
śmiechnęła się Malinda, wygładzając
prześcieradło. - Ale to mnie wcale nie dziwi. Jak na nią,
została tu bardzo długo.
Droga wolna, pomy
ślał Rand, i oparł się o łóżko.
- Dlaczego?
- Cecile nienawidzi szpitali, a szczególnie tego szpitala.
- Mia
ła złe doświadczenia?
- Mo
żna tak powiedzieć.
- Skoro si
ę przyjaźnicie, to dziwię się, że nie spotkałem
jej wcześniej.
Malinda z namys
łem wydęła usta.
- Nic w tym dziwnego. Zastanawiali
śmy się z Jackiem,
czy was ze sobą poznać, ale ze względu na stosunek Cecile do
lekarzy...
Malinda zawiesi
ła głos. Rand uznał, że to odpowiedni
moment, by ją nieco przycisnąć.
- A jaki jest jej stosunek do lekarzy?
- Nie znosi ich.
- Bogu dzi
ęki - rzekł Rand z ulgą.
- Jak to?
- Powiedzia
ła mi to, ale obawiałem się, że ma na myśli
tylko mnie.
Malinda roze
śmiała się.
- Czy by
ła dla ciebie niegrzeczna?
- Niezupe
łnie. Raczej... - Rand zastanawiał się przez
chwilę nad odpowiednim słowem, ale potem przypomniał
sobie rozmowę Cecile z sekretarką Jacka. - Zresztą, owszem,
„niegrzeczna" to odpowiedni
e słowo.
- Przykro mi, Rand - rzek
ła Malinda. - To naprawdę
bardzo miła osoba, tylko że ma uraz do lekarzy.
- Wspomnia
ła, że jej mąż był chirurgiem. Malinda
przymrużyła oczy.
- Owszem. Doktor J. Denton Kingsley. Rand zna
ł to
nazwisko, a także towarzyszącą mu reputację.
- Och... Chyba rozumiem, dlaczego... - zaci
ął się. Drzwi
sali otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich wielki pęk
różowych baloników z białymi i różowymi wstążeczkami, a
niżej para zgrabnych, opalonych nóg w brudnych białych
skarpetkach i zniszczonych adidasach.
- Pom
óż mi, Jack, bo wszystkie popękają! - zawołał
kobiecy głos.
Ponad balonikami ukaza
ła się teraz głowa Jacka, który
próbował przepchnąć cały pęk przez drzwi. Baloniki ocierały
się o siebie, piszcząc przeraźliwie. Rand zerwał się z miejsca i
otworzył drzwi na całą szerokość. Malinda przyglądała się
całej scenie ze śmiechem.
- Och! To ja! - zawo
łała Cecile z oburzeniem.
- Przepraszam - odrzek
ł skruszony Jack. - Myślałem, że to
jeszcze jeden balon.
- Bardzo zabawne - prychn
ęła.
Wreszcie balony unios
ły się do góry, odsłaniając
zarumienioną Cecile i uśmiechniętego od ucha do ucha Jacka.
Obydwoje przyszli tu prosto z meczu baseballowego Małej
Ligi. Pełnili funkcję trenerów drużyny, do której należeli
synowie Jacka. Ubrani byli w czarne szorty i czarne koszulki z
emblematem białej skarpetki na piersiach.
- Gratuluj
ę, mamusiu! - zawołała Cecile. Puściła sznurek i
baloniki wzbiły się pod sufit, sama zaś podbiegła do
wózeczków. -
Oooch, jakie śliczne! - westchnęła. Zsunęła
czapkę baseballową na tył głowy i oparła dłonie na kolanach. -
Czy mogę wziąć którąś na ręce?
- Oczywi
ście - odrzekła Malinda. Cecile starannie wytarła
ręce o spodnie, podniosła jedną z dziewczynek i przytuliła ją
do policzka.
- Cze
ść, skarbie. Jestem twoją ciotką Cecile. Chcesz
zobaczyć człowieka na Księżycu?
Rand nie by
łby bardziej zaskoczony, gdyby powiedziała,
że to ona sama jest człowiekiem z Księżyca. Patrzył na nią
oniemiały, oszołomiony kontrastem między baseballowym
strojem i brudnymi tenisówkami a głosem miękkim jak płynny
miód. Trzymała dziecko pewnie, bez lęku, z jakim większość
ludzi dotyka noworodków.
Jack rzuci
ł na podłogę brązową papierową torbę,
pochwycił koniec sznurka i przywiązał baloniki do poręczy
łóżka.
- Lepiej zaniknij drzwi, bo piel
ęgniarki pomyślą, że
urządzamy tu przyjęcie, i wyrzucą nas stąd - powiedział do
Randa.
- Masz racj
ę - rzekł Rand w zamyśleniu i odszedł od
drzwi. Na dźwięk jego głosu Cecile obróciła się na pięcie i w
jej wzroku natychmiast zab
łysł gniew. Po chwili przesunęła
spojrzenie na Malindę.
- Kogo mam na r
ękach?
- Madison.
- A jak si
ę nazywa ta młoda dama? - zapytała Cecile,
zaglądając do drugiego wózeczka.
- Lila.
- Madison i Lila. Podoba mi si
ę - stwierdziła Cecile.
Odłożyła dziecko na miejsce i natychmiast wzięła na ręce
drugie. -
Cześć, mała - rzekła, przyglądając się jej uważnie. -
Zobaczysz, będziemy się świetnie bawić. Ciotka Cecile
nauczy cię grać w baseball, w tenisa, jeździć na nartach
wodnych i...
Rand nie us
łyszał dalszego ciągu tych obietnic, bo
Malind
a zapytała głośno:
- A gdzie s
ą dzieci?
- Rodzice Cecile zabrali je na pizz
ę.
- Kto wygra
ł mecz?
- My! Dzi
ęki Jackowi juniorowi. Duma Malindy nie
mogłaby być większa, nawet gdyby mały
Jack by
ł jej własnym synem.
- Dzielny ch
łopak! Grał przez cały mecz?
- Nie, potem zmieni
ł go Joey.
- To dobrze. Trzeba uwa
żać na rękę Jacka. Madison
zaczęła płakać. Jack podszedł do niej i wziął ją na
r
ęce.
- Hej, kochanie. Czujesz si
ę zaniedbana? Mała uspokoiła
się i zamrugała powiekami.
- Jest podobna do ciebie - stwierdzi
ł Jack, patrząc na
żonę, która nie kryła zadowolenia.
- Mo
żliwe, ale ma twój nos. Rand omal nie zakrztusił się
śmiechem. Nos Jacka? Boże drogi, wszystko, tylko nie to!
Pocieszy
ł się jednak myślą, że może Madison jakoś sobie
poradzi w życiu z tym nosem, jeśli w przeciwieństwie do ojca
będzie unikać bójek i nie da go sobie złamać.
Cho
ć szpitalna sala pełna ludzi była znacznie
przyjemniejszym miejscem niż pusty dom, Rand czuł, że jest
tu intruzem.
- Chyba musz
ę już lecieć. Malindo, jeśli będziesz czegoś
potrzebowała, to powiedz pielęgniarce, żeby do mnie
zadzwoniła.
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko - zawo
łał Jack. Włożył
Madison w ramiona Malindy i sięgnął do torby. Wyjął z niej
butelkę szampana i plastikowe kieliszki. - Najpierw musimy
wznieść toast.
Rand zmarszczy
ł brwi i rzucił szybkie spojrzenie na
zamknięte drzwi, oczekując, że lada moment do sali wtargnie
któraś z pielęgniarek i da im po łapach za łamanie szpitalnych
przepisów.
- Spokojnie, Rand - za
śmiał się Jack. - To bezalkoholowy.
Rand odetchn
ął z ulgą i poczuł się winny. Przy Jacku zawsze
mia
ł wrażenie, że robi z siebie idiotę. Zauważył to już w
rodzinie zastępczej, w której przebywali razem, dopóki nie
poszedł do college'u.
Jack otworzy
ł butelkę i napełnił kieliszki, a potem
przywołał gestem Cecile i Randa do łóżka Malindy. Cecile
podeszła, trzymając Lilę na rękach i starając się wyminąć
Randa jak największym łukiem. Jack wzniósł kieliszek.
- Za nowe
życie i nowych przyjaciół. Dziękuję wam
obydwojgu za rolę, jaką odegraliście przy narodzinach tych
dzieci.
Cztery kieliszki stukn
ęły o siebie nad łóżkiem. Jack upił
łyk szampana i wskazał na Randa.
- Nie wiem, czy ju
ż o tym wiesz, Cecile, ale Rand
odbierał również porody moich chłopców. To świetny lekarz i
bardzo dobry przyjaciel.
Rand z za
żenowaniem odwrócił wzrok, czując na sobie
spojrzenie Cecile. Jack uśmiechnął się do żony.
- Poniewa
ż są tu obydwoje, to myślę, że możemy im
powiedzieć, prawda, kochanie?
- Oczywi
ście - przytaknęła Malinda. Teraz Jack zwrócił
się do Randa.
- Gdy rodzili si
ę chłopcy, nie zastanawiałem się wiele nad
rolą, jaką musieliby spełnić rodzice chrzestni czy
opiekunowie, gdyby coś się stało mojej żonie albo mnie.
Potem Laurel zmarła i... no cóż, zacząłem myśleć o
przyszłości swojej i dzieci. A potem spotkałem Malindę. -
Spojrzał na żonę z miłością i przeniósł wzrok na Cecile. - Jak
wiesz, obydwoje chcielibyśmy, żebyś została matką chrzestną
naszych dziewczynek.
A ty, Rand - doda
ł i otoczył przyjaciela ramieniem - jesteś
dla mnie kimś w rodzaju brata i najlepszym przyjacielem,
jakiego miałem w życiu. Dużo rozmawialiśmy o tym z
Malindą i mamy nadzieję, że zechcesz być ojcem chrzestnym
dziewczynek i w razie gdyby coś się stało Malindzie i mnie,
przejąć część odpowiedzialności za nie.
Rand prze
łknął ślinę, wzruszony i dumny.
- Chcia
łbym... Jack jednak nie pozwolił mu skończyć.
- Zanim odpowiesz, chcia
łbym, żebyś usłyszał wszystko
do
ko
ńca. Postanowiliśmy wyznaczyć was również
opiekunami chłopców.
Rand wiedzia
ł, jak ważni byli dla Jacka synowie, i zdawał
sobie sprawę z ogromu zaufania, jakim obdarzył go przyjaciel.
Wiedział również, jaką odpowiedzialność bierze na siebie.
Nigdy jednak nie próbował unikać odpowiedzialności, choćby
największej.
- To dla mnie zaszczyt - rzek
ł po prostu. Wszystkie oczy
zwróciły się z wyczekiwaniem na Cecile, ona zaś poczuła
ucisk w żołądku. Nie na to się zgadzała, gdy Malinda prosiła
ją, by została matką chrzestną! I bynajmniej nie przerażała jej
perspektywa opie
ki nad czterema chłopcami. Wychowywała
już trójkę własnych dzieci i nie miałaby nic przeciwko
dwojgu, a właściwie sześciorgu więcej. Poza tym kochała
dzieci Jacka jak własne. Ale ten ojciec chrzestny? Przecież
musiałaby z nim rozmawiać, zawierać kompromisy i dzielić
się odpowiedzialnością. Rzuciła szybkie spojrzenie na twarz
Randa. Usta miał odrobinę skrzywione. Nikt wcześniej nie
wspominał o ojcu chrzestnym!
- Cecile? - odezwa
ła się Malinda, zaniepokojona
milczeniem przyjaciółki.
- C
óż... - odrzekła Cecile niepewnie i jeszcze raz zerknęła
na Randa. Napotkała inteligentne spojrzenie, przed którym
tym razem nie mogła uciec. W oczach Randa odbijało się
jakieś uczucie, którego nie potrafiła sprecyzować. Zdziwienie?
Owszem, był zdziwiony jej wahaniem, ale nie o to chodziło.
Litość? Nie. Litość innych nigdy jej nie cieszyła.
Zrozumienie? Owszem,
być może, ale jeszcze coś innego
przykuwało jej uwagę.
Wzrok Randa wyra
źnie mówił, że Cecile wywarła na nim
wrażenie. Żachnęła się w duchu. Nawet jeśli tak rzeczywiście
by
ło, to wrażenie było jednostronne. Uwodziciele z dyplomem
lekarskim zdecydowanie nie
byli w jej typie/Patrzyła na
Randa ze zmarszczonym czołem i nagle zrozumiała.
Współczucie! To było to. Och, Boże, pomyślała, i kolana
ugięły się pod nią. To właśnie współczucie rozświetlało te
brązowe oczy, współczucie, które otula człowieka niczym
miękka poduszka i pozwała mu czuć się bezpiecznym i
kochanym. Rand patrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej
duszy, jakby znał jej najskrytsze myśli i ofiarowywał jej
miłość i zrozumienie. Poczuła ochotę, by do niego podejść i
zanurzyć się w tej bezpiecznej otoczce. Otrząsnęła się szybko
z tego wrażenia. Już od lat przekonywała samą siebie, że nie
potrzebuje od żadnego mężczyzny współczucia ani miłości.
Nie miała zamiaru znów wpadać w tę samą pułapkę.
- Chyba nie zmieni
łaś zdania? - zapytała Malinda z
niepokojem.
- Ale
ż nie! - wykrzyknęła Cecile tak głośno, że dziecko w
jej ramionach zaniosło się płaczem. - Nie - powtórzyła ciszej,
kołysząc małą, - Chcę być ich matką chrzestną.
Zn
ów zerknęła na Randa. Czy naprawdę ma dzielić się
odpowiedzialnością z człowiekiem, którego zupełnie nie zna,
a który w dodatku jest lekarzem? Poczuła na plecach dreszcz i
przymknęła oczy. Uspokój się, powtarzała w myślach. Szansa
na to, że Jack i Malinda równocześnie zginą i zostawią dzieci
pod ich opieką, wynosi pewnie jeden do miliona. Ale z drugiej
strony los nigdy jej nie sprzyjał. Nie udało jej się utrzymać
mężczyzny w domu i w wieku dwudziestu dziewięciu lat
została wdową. Nie mogła jednak zawieść Malindy, ani teraz,
ani w przyszłości, nawet gdyby miało to oznaczać dzielenie
s
ię odpowiedzialnością za dzieci z doktorem Randem
Courseyem. Otworzyła oczy i spojrzała na przyjaciółkę.
- Czu
łabym się zaszczycona, gdybym miała zostać matką
chrzestną wszystkich waszych dzieci. Ale - dodała surowo -
musicie mi coś obiecać.
- Co?
-
Że nigdy nie będziecie podróżować razem.
- Na lito
ść boską, dlaczego? - zdumiała się Malinda,
- Nie chc
ę ryzykować, że obydwoje zginiecie w
katastrofie lotniczej albo w wypadku samochodowym i
zostawicie dzieci pod wspólną opieką moją i tego doktorka -
wskaz
ała na Randa ruchem głowy. - Bo nic by z tego nie
wyszło. W żadnym wypadku - powtórzyła z przekonaniem.
Rand sta
ł przy stanowisku pielęgniarek i ostentacyjnie
przeglądał kartę choroby, ale ukradkiem przez cały czas zerkał
na drzwi sali Malindy, czekając, aż pojawi się w nich Cecile.
Choć miał opinię człowieka, którego nie sposób wyprowadzić
z równowagi, w tej chwili resztką sił panował nad sobą, by nie
wybuchnąć gniewem. W myślach wciąż na nowo
rozbrzmiewały mu słowa Cecile: „Nic z tego nie będzie".
Słuchał informacji, którymi karmiła go pielęgniarka, jednym
uchem, ale zapamiętywał wszystko. Lata spędzone na oddziale
chirurgicznym, zawsze pełnym napięć, pozwoliły mu
opanować tę umiejętność do perfekcji.
Zastanawia
ł się, dlaczego Cecile była tak pewna, że nic
nie wyjdzie z ich ewentualnej współpracy. On sam nie był co
do tego przekonany. Przed podjęciem każdej decyzji zawsze
starannie rozważał wszelkie jej aspekty, ale dzięki temu, gdy
już wyrobił sobie zdanie na jakiś temat, wszyscy znajomi je
szanowali.
- A pani Conradt z sali 202, ta po naci
ęciu krocza, skarży
się, że szwy doprowadzają ją do szału.
Rand zacz
ął coś mówić, ale drzwi otworzyły się wreszcie i
pojawiła się w nich Cecile. Szybko złożył papiery.
- Musi robi
ć nasiadówki co cztery godziny - odrzekł ze
spojrzeniem utkwionym w oddalającej się Cecile. - To
powinno zmniejszyć swędzenie. Jeśli to nie pomoże, proszę
do mnie zadzwonić.
Odda
ł pielęgniarce kartę i dogonił Cecile.
- Idziesz do domu? - zapyta
ł, bladym uśmiechem
pokrywając irytację.
- Tak - mrukn
ęła i nie patrząc na niego, wcisnęła guzik
windy.
- Czy mog
ę cię zaprosić na kawę? Drzwi windy
otworzyły się z cichym szumem. Cecile obróciła głowę i
spojrzała na Randa pochmurnie.
- Nie - rzek
ła stanowczo.
Rand w
ślizgnął się do windy tuż za nią i spojrzał na
zegarek.
- Rzeczywi
ście, trochę już za późno na kawę. Może
napijemy się czegoś zimnego?
- Nie udawaj,
że nie rozumiesz, doktorku - rzekła Cecile
ze wzrokiem wlepionym w tablicę ze światełkami. - Nie
jestem zainteresowana.
Winda zatrzyma
ła się na parterze. Cecile wyszła do holu,
nie oglądając się. Rand w dwóch susach znalazł się obok niej i
pochwycił ją za ramię.
- Chcia
łbym z tobą porozmawiać - rzekł, zdumiony
własnym tupetem.
- Przykro mi, ale ja nie mam ochoty rozmawia
ć z tobą -
powiedziała i szybko poszła do wyjścia.
Recepcjonistka przy biurku obserwowa
ła rozgrywającą się
scen
ę z wyraźnym zainteresowaniem. Rand wiedział, że
następnego ranka cały szpital będzie huczał od plotek.
- Dobrze! - zawo
łał za Cecile. - W takim razie tylko ja
będę mówił.
Rzuci
ła mu wymowne spojrzenie przez ramię i gniewnie
pchnęła obrotowe drzwi, ale gdy znalazła się na zewnątrz,
Rand już tam na nią czekał. Obejrzała się ze zdziwieniem i
dopiero
teraz
zauważyła
rozsuwane
drzwi
dla
niepełnosprawnych. Przymrużyła oczy i wymamrotała coś pod
nosem.
- Oszukujesz - warkn
ęła. - Widocznie to jest warunek,
żeby zostać lekarzem. Uczą was tego na studiach?
Rand wbi
ł pięści w kieszenie spodni, ale nie dał się
zniechęcić.
- Kiedy wreszcie przestaniesz wini
ć wszystkich mężczyzn
za grzechy jednego?
Cecile obr
óciła się na pięcie i jej oczy rozbłysły złością.
- Nie obwiniam m
ężczyzn o nic, a już na pewno nie o
grzechy mojego świętej pamięci męża.
- W takim razie co w
łaściwie masz przeciwko mnie?
Cecile wzięła głęboki oddech i opuściła dłoń, w której
trzymała kluczyki do samochodu.
- Osobi
ście nic. A tak w ogóle, wszystko. - Gniew w jej
spojrzeniu przeraził Randa. - Mój mąż był wyjątkowym
padal
cem. Uwiódł więcej kobiet, niż większość mężczyzn
spotyka przez całe życie. A to była scena tego spektaklu -
wskazała na szpital. - Pielęgniarki, salowe, nawet żony i
krewne pacjentów. Za każdym razem, kiedy tam wchodzę,
wszyscy się na mnie gapią. Na widok każdej pielęgniarki czy
salowej zaczynam się zastanawiać, czy była jedną ze
szczęśliwych wybranek Dentona.
Ich oczy spotka
ły się w półmroku parkingu
rozświetlonego jarzeniowymi lampami. Cecile wiedziała, że
ma przed sobą Randa Courseya, ale zaślepiona gniewem,
zamiast jego twarzy widziała twarz Dentona Kingsleya.
Podobnie jak Denton, Rand wykor
zystywał tytuł lekarza do
zdobywania władzy nad kobietami. Udowodnił to, gdy
oświadczył, że pomacha plakietką lekarza przed nosem
pielęgniarek, jeśli będą zabraniały im wstępu do sali
noworodków. A poza tym dotykał jej, niby przypadkiem.
Muśnięcie dłoni na łokciu, ramię otaczające jej barki. Cecile
widziała, jak jej mąż w ten sam sposób dotykał innych kobiet.
Gdy mu to wyrzucała, odpowiadał, że ma zbyt bujną
wyobraźnię, że to zupełnie niewinne gesty. A ona, głupia,
wierzyła mu, aż w końcu się przekonała, że jej podejrzenia
były słuszne.
Patrz
ąc na Randa, myślała, że nie ma w nim nic, co
mogłoby jej się spodobać. Krótko ostrzyżone włosy - była
pewna, że ułożone za pomocą pianki - ego wielkie jak cały
Teksas i nieodparty wdzięk. Miała powyżej uszu tego typu
mężczyzn. Fakt, że mimo wszystko ten człowiek pociągał ją
fizycznie, napełniał ją niesmakiem.
- Mniejsza o to - wymamrota
ła i wsiadła do dżipa.
Rand sta
ł na parkingu i patrzył za nią, gdy wyjeżdżała z
piskiem opon. Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy
światła dżipa zniknęły za zakrętem. Miał wrażenie, że Cecile
bierze na siebie wszystkie grzechy, jakie popełnił jej mąż, i
obwinia się o nie jak o własne. Szkoda. Była intrygującą
kobietą, pełną życia i energii. Zadanie wydawało się trudne,
ale Rand był przekonany, że przy odrobinie cierpliwości i
szczęścia uda mu się wyzwolić Cecile od upiorów przeszłości
i nauczyć ją znów kochać. Pod warunkiem, oczywiście, że ona
mu na to pozwoli.
ROZDZIA
Ł TRZECI
Cecile wyci
ągnęła z bagażnika samochodu ciężkie
płócienne torby ze sprzętem baseballowym, przeklinając w
duchu własnego pecha. Jakby mało było tego, że miała dzielić
z Randem Courseyem obowiązki rodziców chrzestnych, to na
dodatek teraz jeszcze musiała razem z nim prowadzić drużynę.
W głębi duszy rozumiała Jacka. Naprawdę był teraz potrzebny
w domu. Dlaczego jednak musiał wyznaczyć właśnie Randa
na swego zastępcę? A w dodatku nawet nie zapytał jej o
zdanie.
Spojrza
ła przez ramię na pusty parking i ze złością
szarpnęła torbę. Randa jeszcze nie było. No tak! Na lekarzach
nigdy nie można polegać. Ile razy Denton kazał jej na siebie
czekać? Wyglądało na to, że sama będzie musiała zająć się
treningiem chłopców.
W ko
ńcu udało jej się uwolnić zakleszczoną torbę, która O
m a l nie przygwoździła jej swym ciężarem. Piłki baseballowe
rozsypały się po całym parkingu. Cecile westchnęła ciężko,
padła na kolana i zaczęła je zbierać. Za plecami usłyszała
trzaśnięcie drzwiczek. Była pewna, że to Joey, rezerwowy
zawodnik, który zawsze się spóźniał.
- Do
łącz do pozostałych chłopców. Robią rozgrzewkę.
Zawołam was, kiedy przygotuję boisko - zawołała z głową
pod samochodem.
- Potrzebujesz pomocy?
Na d
źwięk tego głosu zastygła, leżąc płasko na brzuchu.
Powoli obróciła głowę i spojrzała, żeby się upewnić.
Zobaczyła wielkie adidasy, a nad nimi białe skarpetki, tak
czyste, jakby pochodziły prosto ze sklepowej półki. Otarła
twarz brudnymi rękami i westchnęła z rezygnacją.
Rand przykucn
ął obok niej i zajrzał pod samochód.
Atrakcyjniejszy jednak był widok rozpłaszczonej na ziemi
Cecile, czy też tych fragmentów jej sylwetki, które wystawały
spod samochodu, a konkretnie długich, opalonych nóg i
zgrabnych pośladków w sportowych szortach. Ze względu na
nadmiar zajęć i brak doświadczenia Rand początkowo
niechętnie odniósł się do propozycji Jacka, by zastąpić go w
roli trenera drużyny. Teraz jednak uznał, że nie był to taki zły
pomysł.
- Pom
óc ci stamtąd wyjść? - zapytał, powściągając
uśmiech.
Cecile wyd
ęła usta.
- Nie trzeba. Wypr
ężyła całe ciało i udało jej się dotknąć
piłki czubkami
palców. Po chw
ili trzymała ją w ręku. Rand patrzył jak
zahipnotyzowany na pasek białego ciała, który przy tym ruchu
wyłonił się spod nogawki szortów.
Cecile wygramoli
ła się spod samochodu i napotkała jego
pełne podziwu spojrzenie. Wzruszyła ramionami i wytarła
brudne ręce o kolana.
- Sp
óźniłeś się. Trening zaczął się o wpół do szóstej.
- Przepraszam. Obch
ód trochę się przeciągnął - odparł
Rand, chowając piłkę do torby. - Co mam robić?
- Mamy nauczy
ć tych chłopców, jak się gra w baseball, a
przy okazji może także wygrać kilka meczów - wyjaśniła
Cecile sucho. -
Jack zwykle ćwiczył z nimi obronę i
rozgrywanie pi
łki pośrodku pola, a ja atak i uderzenia. Joey,
rezerwowy, ma kłopoty z podkręconymi piłkami, więc gdy się
pojawi, możesz z nim poćwiczyć - wyjaśniła i rzuciła mu
rękawicę. Rand pochwycił ją i zmarszczył czoło.
- Masz jaki
ś problem? - zapytała Cecile.
- Hm... - mrukn
ął, obracając rękawicę w dłoniach.
- O co chodzi? - zniecierpliwi
ła się.
- Nie umiem rzuca
ć podkręcanych piłek. Cecile wzniosła
oczy ku niebu.
- W takim razie
ćwicz z nim krótkie piłki.
- Cecile? Zatrzyma
ła się i spojrzała na Randa przez ramię.
- Co znowu?
- W kr
ótkich piłkach też nie jestem dobry.
- Czy ty w og
óle potrafisz rzucać piłką? - zirytowała się,
ale na widok wyrazu jego twarzy tylko ma
chnęła ręką. -
Mniejsza o to. Wiesz chyba, do czego służy kij?
- Owszem, wiem - rzek
ł Rand, powściągając uśmiech.
- Potrafisz wyrzuci
ć piłkę w głąb pola?
- Jasne. Rzuci
ła mu kij. Pochwycił go w ostatniej chwili,
unikając uderzenia w głowę.
- To zrób to! -
prychnęła i odeszła, mrucząc pod nosem
coś o idiotach i bawidamkach. Rand patrzył za nią z
uśmiechem. Przyszło mu do głowy, że winien jest Jackowi
butelkę dobrego wina. Lato zapowiadało się coraz ciekawiej.
Cecile przymru
żyła oczy w ostrym słońcu i otarła czoło
przedramieniem. Było chyba ze trzydzieści pięć stopni w
cieniu. Zgrzana, spocona i zirytowana, oddałaby w tej chwili
swego pierworodnego syna za co
ś zimnego do picia. Do
zakończenia treningu pozostało jednak jeszcze pół godziny.
- Dobrze, ch
łopcy, chodźcie wszyscy tutaj. - Ustawiła ich
w luźnym półokręgu, twarzami w stronę linii przy trzeciej
bazie. -
W ostatnim meczu nie za dobrze wychodziło wam
prześlizgiwanie się z piłką przez tę część boiska, więc może
popracujemy nad tym przez chwilę.
Podnios
ła wzrok na Randa.
- Doktor Coursey rzuci pi
łkę, a ja pobiegnę z nią do
własnej bazy. Pokażemy wam, jak się to robi, a potem każdy z
was sam spróbuje. Gotów? -
zapytała, patrząc na Randa.
Rand poprawi
ł rękawicę i uśmiechnął się z wielką
pewnością siebie.
- Oczywi
ście, trenerze. Przykucnął, trzymając w ręku
piłkę. Cecile odbiegła o jakieś trzy czwarte odległości do
trzeciej bazy i stanęła pochylona, z rękami opartymi na
kolanach.
- Pami
ętajcie, chłopcy - ostrzegła - przechwytywanie piłki
może być niebezpieczne, jeśli nie robi się tego prawidłowo.
Biegnijcie w stronę rzucającego jak najszybciej, nie
spuszczając oczu z jego rękawicy. Tuż przed nim padacie na
lewe biodro, lewa noga podkurczona, palce prawej dotykają
linii. Jasne?
- Jasne - odrzekli ch
łopcy chórem. Cecile wystartowała ze
swojej pozycji i pomknęła w stronę
Randa, nie spuszczaj
ąc wzroku z jego rękawicy. O pół
metra przed nim rzuciła się na ziemię, próbując przechwycić
piłkę. Nie miała pojęcia, co stało się w następnej chwili.
Oślepił ją tuman kurzu, stopa uderzyła w coś twardego i
poczuła przeszywający ból w kostce. Wykrzyknęła i
jednocześnie silne uderzenie w pierś odebrało jej dech. Upadła
płasko na plecy i z otwartymi szeroko oczami próbowała
złapać oddech.
- Wyeliminowa
łem cię z gry! - oznajmił dumnie
rozpromieniony Rand, wyciągając do niej rękę. Gdy Cecile
nie zareagowała, uśmiech na jego twarzy powoli zniknął. - Nic
ci się nie stało? - zaniepokoił się i ukląkł obok niej.
Cecile nie powiedzia
ła ani słowa. Z szeroko otwartymi
ustami próbowała złapać powietrze.
- Przynie
ś mi trochę wody i ręcznik - nakazał Rand
najbliżej stojącemu chłopcu, sam zaś uniósł nieco Cecile i
położył jej głowę na swoim kolanie. Gdy chłopak wrócił,
Rand zmoczył ręcznik i otarł jej twarz. Jedenastu
dziewięciolatków otaczało ich kręgiem. Rand próbował
uspokoić Cecile. Wiedział, że uda jej się złapać powietrze
dopiero wtedy, gdy przestanie walczyć o oddech.
- Czy pan j
ą zabił? - zapytał cienki głosik zza jego
pleców. Rand obejrzał się i zobaczył oskarżycielsko utkwione
w sobie spojrzenie Denta Kingsleya, najstarszego syna Cecile.
- Nie, nie zabi
łem jej - odrzekł, choć czuł się jak
morderca.
- Nic jej nie b
ędzie? - upewniał się chłopiec.
- Nic. Cecile unios
ła się i oparła na łokciach.
- N... nic mi nie jest - wykrztusi
ła, przyciskając dłoń do
piersi. Spróbowała wstać, ale gdy oparła prawą stopę na ziemi,
zatoczyła się prosto na Randa.
- Kostka - wymamrota
ła, krzywiąc się z bólu. - Chyba jest
złamana.
Rand bez namys
łu wziął ją na ręce i zaniósł na najbliższą
ławkę. Chłopcy rządkiem poszli za nim. Położył Cecile na
ławce i objął jej prawą stopę obiema dłońmi. Cecile syknęła z
bólu. Twarz miała bladą, a usta mocno zaciśnięte.
- Nie jest z
łamana, tylko skręcona - rzekł Rand z ulgą i
gestem przywołał Denta. - Przynieś mi trochę lodu z
chłodziarki. Zrobimy jej zimny okład.
Naraz pad
ł na nich długi cień. Rand podniósł głowę i
zobaczył Jacka Brannana.
- Co si
ę tu dzieje? Omawiacie taktykę?
- Nie, mamy kontuzj
ę - odrzekł Rand z przygnębieniem.
Jack jednym spojrzeniem oszacowa
ł sytuację.
- Chod
źcie, chłopcy, musimy pozbierać sprzęt - rzekł,
zagarniając całą gromadkę i ruszając w stronę parkingu. Rand
z westchnieniem przyłożył lód do opuchniętej kostki Cecile.
- Przepraszam ci
ę. Zdaje się, że trochę przesadziłem.
- Nic si
ę nie stało - odpowiedziała stłumionym głosem.
Rand delikatnie rozmasował jej łydkę.
- Owszem, sta
ło się. Za wszelką cenę chciałem ci
udowodnić, że nie jestem bezużyteczny, i trochę przesadziłem.
To moja wina i bardzo mi przykro -
rzekł z przygnębieniem,
patr
ząc na nią tymi swoimi brązowymi oczami.
Cecile patrzy
ła na niego jak oniemiała. Żadne z
dotychczasowych doświadczeń z mężczyznami nie
przygotowało jej na coś takiego. Wychowała się w otoczeniu
trzech braci i jedyne przeprosiny, jakie zdarzało jej się od nich
słyszeć, były wymuszone przez rodziców i więcej w nich było
groźby niż szczerej skruchy. Natomiast jej były mąż z zasady
nie przepraszał nigdy i za nic, bez względu na to, co uczynił.
Poruszy
ła się niespokojnie na ławce.
- Naprawd
ę, Rand, nic takiego się nie stało. Wykonałeś
dobry rzut. -
Zaśmiała się. - Prawdę mówiąc, lepszy, niż się
spodziewałam. Nie przypuszczałam, że zechcesz mnie
naprawdę zatrzymać.
- Ju
ż wszystko w porządku? Cecile podniosła głowę i
zobaczyła Jacka. Ten widok sprawił jej ulgę.
- Tak - zapewni
ła go.
- Pom
óc ci dojechać do domu?
- Ja j
ą zawiozę - wtrącił się Rand. - Byłbym ci wdzięczny,
gdybyś mógł zabrać stąd mój samochód.
- Nie ma problemu - stwierdzi
ł Jack i znów zwrócił się do
Cecile. -
Czy Gordy i CeeCee są u twojej matki?
- Tak.
- Zawioz
ę tam Denta i powiem jej, co się stało. Znając
twoją matkę, jestem pewien, że zechce zatrzymać dzieci do
jutra.
Cecile westchn
ęła. Jack miał rację. Jej matka wiecznie
szukała pretekstu, by zabrać dzieci do siebie. Tym razem
nadarzała się jej wyjątkowa okazja.
- Nie mam co do tego
żadnych wątpliwości. Dzięki, Jack.
- Nie ma za co. Uwa
żaj na tę nogę. Jack odszedł i Cecile
znów została sama z Randem.
Nie przychodzi
ło jej do głowy nic, co mogłaby
powiedzieć. Rand w dalszym ciągu trzymał dłonie na jej
łydce. Stopą dotykała jego brzucha. Intymność sytuacji była
bardzo niezręczna.
- No dobrze! - zawo
łała w końcu z udawaną wesołością. -
Chyba trzeba wracać do domu.
Rand ostro
żnie zdjął z kolan jej stopę, wstał i wziął Cecile
na ręce. Próbowała się opierać.
- Rand, to nie jest konieczne. Mog
ę iść sama - zawołała.
Zatrzymał się i spojrzał na nią groźnie.
- A ja mog
ę cię zanieść, więc lepiej mocno się mnie
trzymaj.
- Czy masz elektryczn
ą poduszkę? Cecile stłumiła
westchnienie. Ciekawe, co ten facet jeszcze wymy
śli? Jak na
jeden dzień, miała już zupełnie dosyć bycia niańczoną. Droga
do domu była dla niej ciężką próbą cierpliwości. Rand
prowadził samochód w żółwim tempie, żeby za bardzo nie
trzęsło. A jakby jeszcze tego było mało, uparł się wnieść ją do
domu, położył do łóżka, umieścił poduszki pod plecami i
przyłożył do ułożonej wysoko nogi worek z lodem. Cecile
pomyślała, że jeśli Rand ugotuje jej rosół, to wyleje mu go na
głowę. Może wtedy wreszcie dotrze do niego, że ona nie
życzy sobie, by koło niej skakał!
- Nie mam - sk
łamała z nadzieją, że Rand wreszcie sobie
pójdzie.
- Skocz
ę do apteki i kupię ci poduszkę - odrzekł i sięgnął
do kieszeni po kluczyki od samochodu.
- Poczekaj! - zawo
łała Cecile z desperacją. - Chyba
jednak ją mam. Poszukaj w holu, w szafie z bielizną.
W p
ół minuty później Rand już stał przy jej łóżku z
poduszką elektryczną. Włączył ją do kontaktu, zabrał worek z
lodem i położył poduszkę na kostce swojej pacjentki. Cecile
patrzyła na jego dłonie, duże i mocne, o grzbietach pokrytych
jasnobrązowymi włoskami. Długie palce o krótko obciętych
paznokciach przesuwały się sprawnie po jej skórze. Ręce
Dentona wyglądały podobnie, coś jednak różniło je od dłoni
Randa. Cecile zaczęła się zastanawiać, co to takiego, i po
chwili zrozumiała: te ręce były dobre. Właśnie tak, pomyślała
z twarzą ściągniętą grymasem. Dotyk Randa był równie
mocny i zręczny jak dotyk Dentona, ale wyczuwało się w nim
łagodność i ciepło, podczas gdy dotyk Dentona zawsze był
chłodny, niemiły.
- Trzeba co pi
ętnaście minut zmieniać zimny kompres na
ciep
ły i odwrotnie, żeby noga nie spuchła - rzekł Rand,
zwijając poduszkę, którą następnie podłożył jej pod stopę.
Cecile odniosła wrażenie, że zacznie krzyczeć, jeśli Rand
zrobi dla niej coś jeszcze. Miała ochotę sklonować go i
podesłać kopię którejś ze swoich samotnych przyjaciółek.
- Rand, naprawd
ę, dosyć już dla mnie zrobiłeś -
westchnęła. Powoli odsunął się od jej łóżka. Cecile nie chciała
go urazić. W końcu robił, co mógł, by ulżyć jej w bólu.
Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.
- Naprawd
ę doceniam twoją pomoc, ale już wystarczy.
Wracaj do domu.
- Przecie
ż nie możesz chodzić. Jak sobie poradzisz, jeśli
będziesz czegoś potrzebować?
- Niczego ju
ż nie potrzebuję. Poza tym zawsze mogę
zadzwonić do mamy albo do Malindy.
Wyraz jego twarzy powiedzia
ł jej, że Rand nie ustąpi tak
łatwo. Uśmiechnęła się z jeszcze większą słodyczą.
- Zanim p
ójdziesz, czy mógłbyś przynieść mi z kuchni
szklankę wody i dwie aspiryny? To wszystko, czego
potrzebuję przed snem.
- Przynios
ę, ale i tak stąd nie pójdę.
- Jak chcesz - westchn
ęła Cecile, skrywając irytację. Gdy
Rand zniknął za drzwiami, otworzyła szufladę nocnego stolika
i mamrocz
ąc coś pod nosem, wyciągnęła z niej książkę
telefoniczną. Znalazła właściwą stronę i szybko wystukała
numer.
- Tu sekretarka doktora Courseya. W czym mog
ę pomóc?
- Jestem pacjentk
ą doktora Courseya i właśnie zaczynam
rodzić - wydyszała Cecile. - Mam skurcze co trzy minuty.
Proszę poprosić doktora, żeby jak najszybciej przyjechał do
Szpitala Miłosierdzia.
Od
łożyła słuchawkę, zanim kobieta zdążyła zapytać ją o
nazwisko.
- Gdzie masz aspiryn
ę? - zawołał Rand z kuchni.
- W szafce ko
ło zlewu, na górnej półce. - odkrzyknęła i
szybko schowała książkę telefoniczną do szuflady. Z kuchni
dobiegło ciche, lecz wyraźne: piiip - piiip - piiip, Cecile
uśmiechnęła się. Po chwili do sypialni wbiegł zdyszany Rand
ze szklanką wody i butelką aspiryny.
- W
łaśnie dostałem wiadomość przez pager. Jedna z
moich pacjentek zaczęła rodzić. Muszę pojechać do szpitala.
Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu,
żeby mi pożyczyć samochód. Czy coś jeszcze mam dla ciebie
zrobić przed wyjściem?
- Nie, dzi
ękuję - odrzekła Cecile z niewinnym wyrazem
twarzy.
- Zajrz
ę do ciebie później - rzucił Rand, idąc do drzwi.
- Nie rób sobie
kłopotu. Niczego mi nie trzeba. Dziękuję
za wszystko! -
zawołała za nim.
Gdy us
łyszała trzaśnięcie tylnych drzwi, usiadła na łóżku z
uśmiechem satysfakcji. W końcu udało jej się go pozbyć.
Wyciągnęła ręce z rękawów koszulki i z ulgą zdjęła
biustonosz. Nigd
y nie była to jej ulubiona część garderoby;
nosiła go jedynie dlatego, że matka ją przekonała, iż w jej
wieku nie wypada już chodzić bez stanika.
Ostro
żnie ściągnęła szorty, rzuciła je na podłogę, wtuliła
twarz w poduszkę i zamknęła oczy, modląc się, by noga
wydobrzała do rana.
Rand zatrzyma
ł samochód przed domem Cecile, wciąż się
zastanawiając, dlaczego nie zastał w szpitalu żadnej swojej
pacjentki. Czeka
ł ponad godzinę, aż wreszcie doszedł do
wniosku, że ktoś mu zrobił głupi kawał. Takie rzeczy czasami
si
ę zdarzały, ale sekretarka była przekonana, że tym razem
wezwanie było prawdziwe. Twierdziła, że w głosie kobiety
słychać było strach i cierpienie.
Rand potrz
ąsnął głową i wyjął z kieszeni pęk kluczy.
Któryś z nich musiał pasować do zamka w drzwiach. Za
tr
zecim razem trafił. Wetknął głowę przez drzwi i
nasłuchiwał, ale. w całym domu panowała cisza. Na palcach
wszedł do kuchni i zawołał cicho:
- Cecile?
Żadnej odpowiedzi. Poszedł do sypialni. Lampka przy
łóżku była już zgaszona, ale przez szpary w okiennicach do
pomieszczenia wpadało światło księżyca. Cecile leżała na
łóżku, przykryta kocem. Rand przycupnął obok niej i
wyciągnął rękę do wyłącznika lampki. Chciał obejrzeć jej
kostkę.
Jako jedyna doros
ła osoba w domu zamieszkanym przez
troje dzieci, Cecile od
wielu już lat miała bardzo lekki sen. Na
skrzypnięcie kuchennych drzwi natychmiast się obudziła i
nasłuchując, patrzyła w mrok.
W holu rozleg
ły się ciche kroki. Usiadła, ale natychmiast
poczuła przeszywający ból w kostce i z cichym jękiem opadła
na poduszk
ę. Zacisnęła mocno usta i sięgnęła pod materac,
gdzie spoczywał jej „przyjaciel" - solidna pałka policyjna.
Zauwa
żyła cień i nabrała pewności, że intruzem jest
mężczyzna. Nie poruszała się, udając, że śpi, ale mocno
ściskała pałkę w dłoni.
W chwili gdy cie
ń podniósł rękę, Cecile wydała z siebie
okrzyk, jakiego nie powstydziłby się instruktor karate
Gerdy'ego, i zamachn
ęła się z całej siły, wymierzając cios w
skroń mężczyzny. Z przerażeniem patrzyła, jak ciemna postać
zachwiała się, postąpiła dwa kroki do tyłu i runęła prosto na
nią. Przejęta odrazą, próbowała się wysunąć spod ciężaru
bezwładnego ciała, ale nie była w stanie poruszyć się nawet o
cal Zdawało jej się, że mężczyzna waży co najmniej tonę.
Przy najlżejszym ruchu jej kostkę przeszywał nieznośny ból,
- Och, Bo
że, i co ja mam teraz zrobić? - jęknęła,
przygryzając wargi.
Bro
ń! Przede wszystkim trzeba sprawdzić, czy napastnik
jest uzbrojony. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dosięgnąć
wyłącznika lampki. Zapaliła światło, ale gdy ujrzała twarz
przeci
wnika, zrobiło się jej słabo.
- Bo
że drogi! - szepnęła, przyciskając palce do ust. -
Zabiłam go!
Niepewnie, dr
żącymi palcami, dotknęła jego szyi w
miejscu, gdzie powinien być puls. Wstrzymała oddech. Na
szczęście znalazła tętno. Z radości opadła bezwładnie na
poduszkę. Rand oddychał, była jednak pewna, że ocknie się z
potwornym bólem głowy.
Przez chwil
ę siedziała nieruchomo, zagryzając usta i
modląc się, by Rand się poruszył. Po chwili, która wydawała
jej się wiecznością, drgnął i jęknął. Cecile ostrożnie pochyliła
się nad nim.
- Rand? - szepn
ęła, dotykając jego skroni, na której już
zaczynał się formować wielki guz. - Rand, nic ci nie jest?
Powoli podni
ósł rękę do głowy i z grymasem przetoczył
się na plecy.
- Co si
ę stało? - zapytał ochryple.
- Nnno... uderzy
łam cię;
Rand przymru
żył oczy.
- Uderzy
łaś mnie?
- Tak. Wzi
ęłam cię za włamywacza.
- Czym to zrobi
łaś? Młotem kowalskim? Cecile
uśmiechnęła się lekko.
- Nie. Tylko tym - rzek
ła, unosząc pałkę do góry. - Mój
młodszy brat, Tony, jest policjantem. Po śmierci Dentona
namawiał mnie, żebym sobie kupiła pistolet, ale ze względu
na dzieci nie chciałam mieć w domu broni, więc zostawił mi
pałkę.
Rand przyjrza
ł się pałce z powątpiewaniem i przetarł oczy
dłonią.
- Bogu dzi
ęki, że nie zdecydowałaś się na pistolet -
mruknął. Przez chwilę jeszcze leżał nieruchomo, a potem
spróbował się podnieść. Gdyby w głowie tak mu nie huczało,
uznałby tę sytuację za zabawną. Pomyśleć tylko, że co sił
pędził ze szpitala, by sprawdzić, czy Cecile czuje się dobrze!
Ta kobieta st
anowczo nie potrzebowała niczyjej opieki.
Poczuł się jak bezużyteczny idiota.
- Chyba ju
ż pójdę - mruknął, unosząc się na łokciu, ale
natychmiast zrobiło mu się ciemno przed oczami i znów opadł
na łóżko. W głowie mu huczało, w uszach dzwoniło, a całe
jego
ciało było bezwładne.
Cecile z niepokojem patrzy
ła na jego pobladłą twarz.
- Chyba nie b
ędziesz wymiotował? - zapytała niepewnie.
- Nie - mrukn
ął Rand, choć właśnie na to miał ogromną
ochotę.
- Ludzie po wypadkach czasami wymiotuj
ą.
- Wiem o tym. Cecile uda
ło się wreszcie uwolnić nogi
spod jego ciężaru.
Nie zwa
żając na ból w kostce, uklękła obok niego.
- Gzy mog
ę coś dla ciebie zrobić?
- Dzi
ękuję, zrobiłaś już dosyć.
- Ale na pewno jest co
ś...
- N i e ! - zawo
łał Rand i dodał łagodniej: - Poczekaj
chwilę. Zaraz przestanie mi się kręcić w głowie i pójdę do
domu.
Cecile przypomnia
ła sobie o worku z lodem. Wygrzebała
go spod kołdry.
- To ci pomo
że - stwierdziła, przykładając worek do jego
czoła. Lód jeszcze nie zdążył całkiem się rozpuścić. Rand
westc
hnął z rezygnacją i przymknął oczy. Cecile siedziała bez
ruchu, z napięciem wpatrując się w jego twarz. Po chwili
policzki Randa zaróżowiły się nieco. Odetchnęła z ulgą i
przypomniała sobie o kostce, która już od dłuższej chwili
boleśnie dawała znać o sobie. Aby wyprostować nogę, Cecile
musiała się położyć obok Randa. Oparła się na łokciu, drugą
dłonią przytrzymując worek z lodem przy jego skroni.
Pier
ś Randa unosiła się równomiernie. Cecile uśmiechnęła
się lekko. Lekarze znani byli ze swej umiejętności
błyskawicznego zapadania w sen w każdych warunkach.
Cecile przypuszczała, że wynoszą tę umiejętność ze studiów.
W każdym razie dopóki biedak śpi, nie czuje bólu, pomyślała
z zadowoleniem i wytarła strużki wody spływające po jego
szyi. Guz był coraz większy. Dotknęła go delikatnie.
Rand wymrucza
ł coś przez sen i wtulił policzek we
wnętrze jej dłoni. Cecile znieruchomiała. Wstrzymując
oddech, zaczekała, aż Rand znów uśnie, a potem przyjrzała
mu się uważnie w świetle nocnej lampki. Lekko uchylone usta
i rytmiczny
oddech przekonały ją, że Rand naprawdę śpi.
Długie, ciemne rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki.
Cecile powiodła wzrokiem po jego ciele. Miał szerokie
ramiona, szczupłą talię, dobrze umięśnione nogi. Nie wyglądał
na atletę, ale miał piękne ciało. Cecile zastanawiała się, w jaki
sposób Rand utrzymuje je w takiej formie.
We
śnie jego twarz miała chłopięcy, niewinny Wyraz. Ale
przez sen wszyscy mężczyźni tak wyglądali. Cecile nauczyła
się już nie wierzyć pozorom. Zresztą, uczynkom też. Przy
Dentonie prz
ekonała się, że mężczyźni to wytrawni aktorzy,
gotowi zagrać każdą rolę, byle osiągnąć swój cel.
Przymkn
ęła oczy i oparła głowę na ramieniu, myśląc, że
już nigdy więcej nie nabierze się na męski urok.
ROZDZIA
Ł C Z W A R T Y
Rand Coursey od lat mieszka
ł sam i wyrobił sobie wiele
nawyków. Jednym z nich było spanie na plecach.
Rozciągnięty na wielkim łóżku, zajmował większą jego część,
a ponieważ sypiał samotnie, nikt przeciwko temu nie
protestował. Zawsze też budził się w tej samej pozycji - z
prawą dłonią pod karkiem, a lewą wsuniętą pod gumkę
bokserek.
Dlatego te
ż zdziwiło go, że tego ranka obudził się
odrętwiały, leżąc na boku w niewygodnej pozycji. Głowę
opartą miał w zagłębieniu prawego ramienia, lewe
obejmowało talię kobiety, a dłoń dotykała nagiej piersi.
Kobieta, zwrócona do niego plecami, zataczała powolne,
zmysłowe kręgi wtulonymi w jego podbrzusze pośladkami.
Najbardziej jednak zdumia
ło Randa to, że sytuacja w
najmniejszym stopniu nie wydawała mu się nieprzyjemna.
Prawdę mówiąc, jego ciało bardzo przychylnie reagowało na
ruchy kobiety.
Oszo
łomiony, otworzył oczy i zobaczył przed sobą burzę
złocistych włosów. Odsunął je i zerknął przez ramię kobiety
na jej twarz. W jego oczach odbiło się niedowierzanie. Choć
dostrzegał jedynie fragment twarzy, nie miał żadnych
wątpliwości, kto śpi obok niego.
By
ła to Cecile Kingsley.
Przypomnia
ł sobie wydarzenia ostatniego wieczoru, po
czym powoli opu
ścił głowę na ramię, przymknął oczy i jęknął.
To przez to uderzenie pałką, pomyślał. Cecile Kingsley
powiedziała mu przecież bardzo wyraźnie, co sądzi o
mężczyznach. Nienawidziła całego rodzaju męskiego ze
szczególnym uwzględnieniem lekarzy. Niemożliwe, by ta
kobieta dobrowolnie usnęła u jego boku. To na pewno
halucynacja spowodowana wstrząsem mózgu.
Aby sprawdzi
ć swoją poczytalność, Rand metodycznie
wyliczył w myślach wszystkie kości, z jakich składa się ludzki
szkielet, zaczynając od paliczków palców, a kończąc na
kościach czaszki. Potem przebiegł przez układ okresowy
pierwiastków od wodoru aż po lorens, wymieniając ich liczby
atomowe, symbole, a także ciężar atomowy.
Zadowolony z siebie, powoli otworzy
ł oczy i przekonał
się, że nie była to halucynacja. Cecile Kingsley w dalszym
ciągu leżała przy nim, zwinięta w kłębek, i ocierała się
biodrami o jego brzuch. Rand westchnął. Wiedział, że
powinien ją obudzić i poprosić, by przestała, zanim sytuacja
wymknie się spod kontroli. .. ale to uczucie było zbyt
przyjemne.
Cecile poruszy
ła się, gdy pierwszy brzask zaróżowił
niebo. Uparte pożądanie, płonące w jej podbrzuszu, domagało
się natychmiastowego zaspokojenia. W półśnie wtuliła się
mocniej w męskie biodra dotykające jej pośladków i mrucząc
jak zadowolony kot, owinęła wyprężone palce stóp wokół
muskularnej łydki.
Gdy zaj
ęta była szacowaniem stopnia podniecenia
mężczyzny, jego usta, ciepłe i wilgotne, odnalazły wrażliwe
miejsce za jej uchem i stamtąd powędrowały w dół. Cecile
zamruczała miękko i wyprężyła się.
Kochanek z jej snu odsun
ął na bok koszulkę i
kontynuował zmysłową podróż po jej ramieniu. Cecile miała
wrażenie, że po jej ciele przeleciał milion drobnych iskierek.
Zawsze wysoko ceniła i lubiła seks, toteż nie dostrzegała w
swym obecnym stanie niczego niepokojącego... dopóki nie
przypomniała sobie, z kim dzieli łóżko. Zesztywniała, szeroko
otworzyła oczy i powoli odwróciła głowę, żeby się upewnić.
Z ustami wci
ąż na jej ramieniu, Rand uniósł głowę i
spojrzał na nią przymglonymi oczami. Nie spuszczając
wzroku z jej twarzy, oderwał usta od jej skóry i uśmiechnął się
zmysłowo.
- Dzie
ń dobry - wymruczał. Te słowa wyrwały Cecile z
o
drętwienia.
- Co ty w
łaściwie wyrabiasz? - krzyknęła i nie czekając
na odpowiedź, zepchnęła jego rękę ze swej piersi. Obciągnęła
koszulkę, odsunęła się od niego i uklękła na łóżku.
Z twarzy Randa znikn
ął uśmiech.
- Daj
ę ci to, o co prosiłaś - odrzekł, mrużąc oczy.
- Nie prosi
łam cię, żebyś mnie obmacywał! - oburzyła się
i skrzyżowała ręce na piersiach.
Rand uni
ósł się powoli i oparł na łokciu.
- Mo
że nie prosiłaś, ale twoje ciało wyraźnie mi to
mówiło.
- Och, tak? A co w
łaściwie powiedziało ci moje ciało? -
obruszyła się Cecile.
Rand wyd
ął usta i uniósł brwi.
- Czy mam ci to opowiedzie
ć w szczegółach?
- Bardzo prosz
ę - rzekła lodowatym tonem. - Nie
chciałabym popełnić tego błędu po raz drugi.
Rand westchn
ął. Nie miał ochoty na kłótnie z Cecile.
Chciał się z nią kochać, złagodzić własne napięcie.
Najwyraźniej jednak doświadczenia z mężem pozostawiły w
jej psychice urazy, kt
óre sprawiały, że nie potrafiła sobie
poradzić z fizycznymi potrzebami własnego ciała.
- Cecile - rzek
ł łagodnie - seks nie jest niczym
wstydliwym ani przerażającym. Fizyczny pociąg między
mężczyzną a kobietą może być zarówno zdrowy, jak i
przyjemny, jeśli tylko obydwie strony potrafią do tego podejść
w dojrzały, odpowiedzialny sposób.
Cecile przez chwil
ę patrzyła na niego ze zdumieniem, a
potem wybuchnęła śmiechem. Nie był to wstydliwy chichot,
jakiego Rand mógłby się spodziewać u innej kobiety w
podobnych okolicznościach, lecz pełny, głęboki, głośny
śmiech.
- Czy powiedzia
łem coś zabawnego? - obruszył się.
Cecile tylko machnęła ręką.
- Nie. Nie, tylko
że trafiłeś jak kulą w płot. Z jakiegoś
niezrozumiałego powodu uznałeś, że nie lubię seksu. - Wciąż
się śmiejąc, przysiadła na krawędzi łóżka i odgarnęła z twarzy
splątane włosy. - Zupełnie nie o to mi chodzi!
Wsta
ła i przez chwilę przyglądała mu się z rozbawieniem.
- Je
śli cię to interesuje, to bardzo lubię zdrowy seks -
rzuciła i bez dalszych wyjaśnień pokuśtykała do drzwi
sypialni, zostawiając Randa samego w łóżku. Na progu
łazienki zatrzymała się jednak i spojrzała na niego przez
r
amię.
- Tylko
że jestem bardzo wybredna w wyborze
kochanków. A ty, doktorku, nie kwalifikujesz się!
Ze swego miejsca na boisku Rand mia
ł doskonały widok
na Cecile i czterech zawodników grających pośrodku pola.
Patrząc na nią, zmarszczył brwi. Choć od owego pamiętnego
poranka minęły już cztery dni, nadal czuł się poirytowany.
Rzadko musiał przeżywać odtrącenie i trudno mu się było z
tym pogodzić.
Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować, za każdym razem,
gdy Cecile pochylała się, by podnieść piłkę, jej szorty unosiły
się do góry i wyglądał spod nich rąbek jaśniejszej skóry. Rand
musiałby być ślepy, żeby tego nie zauważyć. Do tego
przepo
cona koszulka przyklejała się jej do piersi, a tego dnia
Cecile nie miała na sobie biustonosza. Na pewno robiła to
wszystko umyślnie, po to tylko, by utrzeć mu nosa, z nadzieją,
że Rand przyjdzie do niej na kolanach, a ona znów będzie
mogła go odtrącić!
- Dobrze, ch
łopcy, czas na przerwę! - zawołała Cecile i
rzuciła rękawicę na ziemię obok sterty piłek. Gdy chłopcy
pobiegli w stro
nę chłodziarki z napojami, podeszła do Randa.
Nie chciał, by zauważyła, że ją obserwował, toteż natychmiast
zajął się okopywaniem dołka.
- Joey jeszcze nie przyszed
ł? - zapytała, zatrzymując się
obok niego.
- Nie - wymamrota
ł, grzebiąc nogą w ziemi. Cecile oparła
ręce na biodrach i przygryzła wargi.
- Zawsze si
ę spóźnia, ale jednak przychodzi - mruknęła,
patrząc na parking ze zmarszczonym czołem. - Czy któryś z
chłopców wie, dlaczego go nie ma?
- Nie - rzek
ł Rand, zirytowany tym, iż uwagę Cecile
pochłania jeden z zawodników, a nie jego osoba. - Nikt nic nie
mówił. Pewnie po prostu zapomniał.
Cecile tylko potrz
ąsnęła głową.
- Joey nigdy nie zapomina o treningach.
Przez chwil
ę niespokojnie przestępowała z nogi na nogę.
Rand zerknął na zegarek.
- Prawie wp
ół do siódmej. Gdyby miał zamiar przyjść, to
już by tu był.
- Wiem. W
łaśnie to mnie martwi. Widząc jej niepokój,
Rand zapomniał o złości.
- Co
ś jest nie tak? - zapytał. - Coś, o czym powinienem
wiedzieć?
- Hm - mrukn
ęła, przenosząc wzrok z parkingu na jego
twarz. -
Może. Nie jestem pewna.
Rand zauwa
żył w jej oczach lęk. Pochwycił ją za łokieć i
odciągnął od chłopców. Usiedli na drewnianej ławce.
- Dobrze, opowiedz mi wszystko od pocz
ątku do końca.
Cecile wahała się przez chwilę, a potem wzięła głęboki
oddech.
- Nie wspomina
łam ci o ty m, b o n ie mam żad nych
dowodów, tylko podejrzenia. Rodzice Joeya są rozwiedzeni.
Chłopiec mieszka z matką, a ona ma nowego przyjaciela,
Zdaje się, że to poważny związek i wszystko byłoby pięknie,
tylko że ten facet chyba nie lubi dzieci.
Rand wyczu
ł, że to jeszcze nie koniec.
- I co?
- I podejrzewam,
że ten przyjaciel matki parę razy uderzył
Joeya -
wyrzuciła z siebie Cecile, nerwowo spacerując wokół
ławki.
- Sk
ąd wiesz? Zatrzymała się i stanęła zwrócona twarzą
do niego.
- Nie wiem na pewno, ale Joey kilka razy przyszed
ł na
trening z siniakami na rękach i twarzy. Gdy go o to pytałam,
mamrotał, że spadł ze schodów.
- Mo
że mówił prawdę - rzekł Rand z nadzieją. Twarz
Cecile spochmurniała.
- A je
śli nie? Rand poczuł, że zaczyna mu się zbierać na
mdłości. Napływały do niego mroczne wspomnienia z
dzieciństwa, odsunął je jednak i wstał.
- Nic nie mo
żemy zrobić, dopóki Joey nie poprosi o
pomoc -
rzekł i odwrócił się, mając nadzieję, że w ten sposób
zakończy rozmowę.
- A je
śli właśnie w tej chwili potrzebuje pomocy, tylko
nie jest w stanie o nią poprosić?
Rand wpl
ótł palce w oczka drucianej siatki otaczającej
boisko i zatrzymał wzrok na parkingu, gdzie już zaczęli się
gromadzić rodzice. Na jego twarzy pojawił się grymas. W
innyc
h okolicznościach natychmiast zaoferowałby swoją
pomoc, ale to akurat była sytuacją, w jakiej bardzo nie chciał
uczestniczyć. Jednakże jedno spojrzenie na twarz Cecile
przekonało go, że nie może zostawić jej z tym samej.
- Je
śli to sprawi, że poczujesz się lepiej, to w drodze do
domu wstąpię do Joeya i sprawdzę, co się z nim dzieje - rzekł
i odwrócił się, chcąc odejść, Cecile jednak pochwyciła go za
łokieć.
- Dzi
ęki, Rand.
- Nie ma za co - wymamrota
ł. Twarz Cecile pojaśniała.
- Je
śli Joey będzie w domu, to może zaprosisz go do mnie
na kolację? Będziemy smażyć hamburgery na grillu. Możecie
obydwaj się do nas przyłączyć.
Rand przez chwil
ę patrzył na nią nieruchomym wzrokiem.
Bardzo się obawiał konfrontacji, jaka mogła go czekać w
domu Joeya, ale nie chciał rozmawiać o tym z Cecile. Może
ona miała rację. Może uda mu się odkryć prawdę na temat
tych siniaków. A jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, to
Joeyowi przyda się trochę rozrywki w towarzystwie
rówieśników.
Tylko
że jeśli przyjmie zaproszenie, to będzie musiał
spędzić cały wieczór w towarzystwie Cecile. A w tej chwili
nie miał na to wielkiej ochoty.
- Dobrze - zgodzi
ł się w końcu. - Jeśli zastanę go w domu
i jeśli jego matka się zgodzi.
Wskaz
ówki Cecile doprowadziły Randa do dzielnicy
położonej niedaleko od centrum Edmond. Domy nie były tu
zbyt okazałe, ale w większości dobrze utrzymane. Na
trawnikach rosły kwitnące różowo mirty. Od czasu do czasu
monotonię murów przerywało jakieś drzewo, dające
okolicznym dzieciakom skrawek cienia i krąg gołej ziemi, na
której można było grać w kulki.
Rand poczu
ł wzbierającą nostalgię. On również spędził
wczesne dzieciństwo w podobnej okolicy. Od maja aż do
końca sierpnia wraz z kolegami biegał boso po ulicach. Bawili
się w chowanego i łapali świetliki do słoików. Wiódł
swobodne życie bez trosk - dopóki na scenie nie pojawił się
jego ojczym.
Z grymasem na twarzy zaparkowa
ł samochód przy
krawężniku przed domem Joeya i wziął kilka głębokich
oddechów. Nie był w stanie zmienić własnej przeszłości, ale
być może mógł nieco osłodzić dzieciństwo tego chłopca. Choć
cel był szczytny, Ran d z tru dem zmu sił się, by wyjść na
chodnik.
Na podje
ździe nie było żadnego samochodu. Znów poczuł
nadzieję, że Cecile była w błędzie. Może Joey po prostu
pojechał gdzieś z matką, na zakupy albo do przyjaciół.
Zasłony w oknach były szczelnie zasunięte. Uniósł rękę i
zastukał do drzwi, przekonany, że nikogo nie ma w domu i że
konfrontacja została mu oszczędzona. Już się odwracał, by
odejść, gdy usłyszał stłumiony głos:
- Kto tam? To by
ł głos Joeya.
- Tu doktor Coursey. Mog
ę wejść? Drzwi uchyliły się
nieco, ale chłopiec pozostawał w cieniu.
- Mama m
ówiła mi, żebym nie wpuszczał nikogo obcego.
- To dobra rada i ciesz
ę się, że się do niej stosujesz, ale
przecież nie jestem obcym, tylko twoim trenerem, więc
możesz mnie wpuścić, prawda, Joey?
Drzwi otworzy
ły się nieco szerzej. Rand zobaczył
mroczny salon, rozjaśniony jedynie migotaniem telewizyjnego
ekranu.
- Chyba tak. Po co pan przyszed
ł? Chłopiec wydawał się
zdenerwowany, jakby miał coś do ukrycia. Choć Rand
wytężał wzrok, w półmroku widział tylko zarys jego sylwetki.
- Nie przyszed
łeś na trening, więc chciałem sprawdzić, co
się z tobą dzieje, czy na przykład nie jesteś chory.
- Nie, nie jestem chory. Tylko nie mia
ł mnie kto zawieźć.
- Zwykle chyba przywozi ci
ę matka?
- Tak, ale ona i Dave... no, mieli jakie
ś inne plany, więc
zostałem w domu.
- Aha - mrukn
ął Rand, przypominając sobie liczne
sytuacje z dzieciństwa, gdy zostawał sam w domu. Miał
ochotę dowiedzieć się czegoś więcej, obawiał się jednak
spłoszyć chłopca, więc powiedział tylko: - Posłuchaj, Joey,
gdybyś znów znalazł się w takiej sytuacji, to mogę po ciebie
wstąpić, jadąc na trening. Będzie mi po drodze.
Joey spojrza
ł na niego podejrzliwie.
- Naprawd
ę mógłby pan po mnie przyjeżdżać?
- Oczywi
ście. Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy, że
zadzwonisz.
- Dobrze - zgodzi
ł się chłopiec, wciąż z lekkim
powątpiewaniem w głosie.
- Jad
łeś już kolację?
- Nie - mrukn
ął Joey, dłubiąc w nosie. - Mama zostawiła
mi potrawkę z kurczaka. Nie znoszę jej.
- Ja te
ż - zaśmiał się Rand. - Coś ci powiem. Cecile robi
dzisiaj hamburgery z grilla. Mówiła, żebym cię przywiózł.
Czy myślisz, że twoja mama się zgodzi?
Joey jednym susem wyskoczy
ł na werandę.
- Na pewno tak! Zostawi
ę jej kartkę na lodówce.
Rand sta
ł samotnie na podjeździe, patrząc, jak Joey i Dent
znikają za domem Cecile. Odporność młodości, pomyślał i
potrząsnął głową. Jeśli przyjaciel matki rzeczywiście
wyrządził Joeyowi jakąś krzywdę fizyczną lub emocjonalną,
to chłopiec dobrze to ukrywał. Rand przyglądał się mu
uważnie, ale nie zauważył niczego podejrzanego.
W powietrzu unosi
ł się zapach mięsa smażącego się na
grillu. Rand przełknął ślinę i poszedł w stronę ogrodu. Naraz
jego uszy przeszył mrożący krew w żyłach krzyk, a po nim
kakofonia głosów, która sprawiała wrażenie, jakby w ogrodzie
Cecile znajdowała się co najmniej setka dzieci.
Rand poczu
ł pokusę, by wsiąść do samochodu i odjechać,
ale na dźwięk dziecinnego szlochu powstrzymał się i rozejrzał.
Chodnikiem przed domem, szurając po betonie obutymi w
sandałki stopami, szła kilkuletnia dziewczynka z nisko
spuszczoną głową. Ciągnęła za sobą dziecinny wózek dla
lalki. Miała pulchne nóżki, jaskrawożółtą sukienkę i masę
jasnych loczków, krzywo zebranych w dwa kucyki nad
uszami.
Podnios
ła głowę i Rand ujrzał błękitne, zalane łzami oczy
w twarzy cherubinka. Na jego widok rozja
śniła się i w jej
policzkach pojawiły się dołki.
- Cze
ść! Czy pan jest doktor Coursey? Mama kazała mi
na pana poczekać i przyprowadzić do ogrodu, kiedy pan się
pokaże. Będzie pan z nami jadł kolację? Są hamburgery i
frytki i fasolka i jeszcze arbuz w chłodziarce na patio. Chce
pan zobaczyć?
Rand z u
śmiechem, przyklęknął obok niej na jedno
kolano.
- Tak, to ja jestem doktor Coursey. Tak, b
ędę jadł z wami
kolację. Tak, bardzo chcę zobaczyć tego arbuza - dodał ze
śmiechem. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz.
- CeeCee.
- Dlaczego p
łakałaś, CeeCee? Mała wydęła usta.
- Bo ch
łopcy nie chcą się ze mną bawić. Nazwali mnie
dzidziusiem. -
Pochyliła głowę i zaczęła wiercić dziurę w
ziemi
czubkiem sandałka.
- Moim zdaniem, nie wygl
ądasz na dzidziusia - rzekł
Rand. Dziewczynka powoli podniosła głowę.
- Naprawd
ę?
- Naprawd
ę. Wyglądasz na młodą damę. - Rand wstał i
wyciągnął do niej rękę. - Czy chcesz być moją towarzyszką
przy kolacji?
- Naprawd
ę? - powtórzyła CeeCee z niedowierzaniem.
Wsunęła dłoń w jego rękę i patrząc na niego tak, jakby w
każdej chwili mógł się rozpłynąć w powietrzu, poprowadziła
go za dom.
Trawnik spowity by
ł wielkim kłębem czarnego dymu.
CeeCee zatrzymała się na skraju ceglanego patio i spojrzała na
Randa z szerokim uśmiechem.
- Mam nadziej
ę, że lubi pan spalone hamburgery. Mama
zawsze takie robi. Spalone są najlepsze.
Odnalezienie grilla w k
łębach dymu zajęło Randowi dobre
pięć minut. Zdjął pokrywkę i odskoczył, gdy pomarańczowe
płomienie strzeliły w górę, opalając mu włosy na rękach.
Znalazł łopatkę i szybko przerzucił zwęglone mięso na stojącą
obok tacę.
- Ju
ż gotowe? Podniósł głowę i ujrzał uśmiechniętą
Cecile, która biegła do niego przez trawnik. Zmarszczył czoło
i pokazał jej tacę.
- Zale
ży, jak mocno chciałaś je wysmażyć - mruknął. -
Czy masz jeszcze mięso?
Cecile opar
ła ręce na biodrach i przyjrzała się tacy.
- Oczywi
ście, ale dlaczego pytasz? Myślisz, że nie
wystarczy dla wszystkich?
Rand mia
ł nadzieję, iż Cecile żartuje, wewnętrzny głos
ostrzegał go jednak, że raczej nie.
- Na pewno wystarczy, zastanawiam si
ę tylko, co będzie,
jeśli któreś z dzieci złamie sobie ząb na hamburgerze albo
przetnie wargę.
Cecile rzuci
ła mu promienny uśmiech.
- Tylko mi nie mów,
że oprócz czarującej osobowości
masz jeszcze talenty kulinarne!
Rand nie da
ł się zbić z tropu jej sarkazmem. Cecile
wyglądała tak ładnie w obciętych dżinsach i podkoszulku na
ramiączkach, że nawet nie był w stanie się na nią rozzłościć.
Odpowiedział jej uśmiechem.
- Owszem, ale za to szycie kiepsko mi wychodzi. Szkoda,
nie?
Zmierzch przechodzi
ł już w zupełny mrok; gdy Rand i
Cecile znaleźli się sami na patio. Siedzieli obok siebie na
huśtawce. CeeCee spała już od godziny. Wcześniej
zadzwoniła matka Joeya, chcąc się upewnić, że chłopiec
rzeczywiście jest u Kingsleyow i że ktoś go odwiezie do
domu. Cecile udało się przekonać ją, by pozwoliła chłopcu
zostać na noc. Teraz, wraz z Dentem i Gordym, leżał na
podłodze i oglądał w telewizji jakiś film science - fiction.
Na posadzce u st
óp Randa owady wykonywały jakiś
dziwny taniec. Do świec odstraszających insekty, które Cecile
ustawiła na stoliku, zlatywały się ćmy.
Cecile mocniej rozko
łysała huśtawkę, odpychając się
stopą od posadzki, i uniosła twarz w stronę rozgwieżdżonego
nieba. Rand nie mógł oderwać od niej wzroku. Chłopczyca
zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się ciepła, uwodzicielska
kobieta. Po konkursie plucia na odległość pestkami od arbuza,
w którym brała udział na równi z dziećmi, przebrała się w
miękką, białą sukienkę z falbaną, sięgającą połowy łydki.
Skąpana w blasku księżyca wyglądała eterycznie, niemal
anielsko. Jej jasne włosy wydawały się prawie białe. Lekki
powiew wiatru zarzucił jej kosmyk włosów na twarz. Rand nie
potrafił się powstrzymać, by nie wsunąć go za jej ucho.
- Wiesz,
świetnie się z nimi dogadujesz - powiedział.
Cecile leniwie obróciła głowę w jego stronę.
- Z kim?
- Z dzie
ćmi. One cię uwielbiają.
- Ach, dzieci - mrukn
ęła takim tonem, jakby to było
oczywiste. -
Mama mówi, że to dlatego, iż zachowuję się tak
samo jak one. -
Westchnęła ze smutkiem. - I chyba ma trochę
racji. Od lat były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szukałam
u nich rozrywki, towarzystwa i miłości. Ani razu mnie nie
zawiodły.
Rand us
łyszał to, czego nie powiedziała głośno: że jej
mąż, który powinien był jej dać to wszystko, zawiódł.
- Czy wybaczysz mu kiedy
ś?
Cecile zmarszczy
ła czoło, zirytowana, że powiedziała
więcej, niż chciała.
- Wybaczy
łam mu w dniu, w którym go pochowałam.
Masz jeszcze jakieś pytania?
- Przepraszam. Nie chcia
łem być wścibski.
- Wiem - westchn
ęła i znów zwróciła wzrok na niebo. - Z
Joeyem chyba wszystko w porządku.
- Tak. Chocia
ż, moim zdaniem, jego matka trochę
zaniedbuje swoje obowiązki. Nie powinna zostawiać chłopca
w tym wieku samego w dom
u. Próbowałem dokładnie mu się
przyjrzeć tak, żeby tego nie zauważył. Nie dostrzegłem
żadnych siniaków.
- Ja te
ż nie - stwierdziła Cecile, przygryzając usta. - Ale
nadal myślę, że z nim coś jest nie tak. Widziałam wcześniej
siniaki i spotkałam tego przyjaciela matki. Wygląda jak
Rambo i zachowuje się jak zamknięty w klatce lew.
Rand naraz poczu
ł w żołądku ciężar zjedzonego przed
kilkoma godzinami hamburgera. Dobrze wiedział, co facet o
wyglądzie Rambo potrafi zrobić z małym chłopcem.
- B
ędę go obserwował - obiecał. Przez chwilę huśtali się
w milczeniu, zatopieni w myślach.
Potem Rand przypomnia
ł sobie swoją propozycję.
- Joey m
ówił, że nie przyszedł na trening, bo nie miał go
kto przywieźć. Powiedziałem mu, że gdyby taka sytuacja
powtórzyła się w przyszłości, to ma do mnie zadzwonić, a ja
po niego wstąpię.
Cecile spojrza
ła na niego ze zdumieniem.
- Rand, jak to
ładnie z twojej strony! Wzruszył
ramionami, nieco zażenowany.
- Jest mi po drodze. Poza tym dzi
ęki temu będę miał
okazję kontrolować sytuację.
Cecile
ścisnęła go za udo, uśmiechając się z
wdzięcznością.
- Mimo wszystko to by
ło bardzo miłe. Naraz wzdrygnęła
się i spojrzała na niego dziwnie.
- Nie mog
ę uwierzyć, że to powiedziałam.
- Co?
Że ładnie się zachowałem?
- Tak - rzek
ła, splatając dłonie na poręczy huśtawki. -
Wyobraź sobie tylko! Ja, Cecile Kingsley, mówię, że lekarz
ładnie się zachował. Cuda jednak się zdarzają.
Cho
ć w jej głosie dźwięczała nuta rozbawienia, Rand
przypuszczał, że w tym stwierdzeniu było więcej prawdy, niż
Cecile miałaby ochotę przyznać. Skorzystał z okazji i położył
rękę na oparciu huśtawki, muskając czubkami palców jej
nagie ramię.
- Mo
żesz w to wierzyć albo nie, ale lekarze są różni.
Skrzywiła się i znów odepchnęła huśtawkę od ziemi.
- Chyba troch
ę ci wcześniej dopiekłam, prawda?
- Owszem, przyznaj
ę, że tak. Ciężko byłoby policzyć
wszystkie rany, jakie mi zadałaś.
- Przepraszam. - Wzruszy
ła ramionami. - T o nie był
zamierzony akt agresji, tylko sposób samoobrony, który się
we mnie rozwinął przez te wszystkie lata.
- Skoro tak, to czy mo
żemy zostać przyjaciółmi? Cecile
przechyliła głowę i przyjrzała mu się taksująco.
- Chyba tak - odrzek
ła w końcu i w jej oczach pojawił się
dziwny błysk. - Prawdę mówiąc, nie mogłeś trafić na lepszy
moment. Właśnie zwolniło się jedno miejsce na m o j e j U ś c
i e przyjaciół. Brałam pod uwagę kandydaturę naszego
Rambo, ale... -
wzruszyła ramionami. - A co mi tam! Ty
zapytałeś pierwszy.
ROZDZIA
Ł PIĄTY
Rand za
śmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.
- Dzi
ęki - rzekł i przygarnął Cecile do siebie, ona zaś
odruchowo oparła głowę na jego ramieniu, a dłoń na piersi.
Poczuła twarde mięśnie. Siła jego uścisku była zdumiewająca.
Cecile uniosła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Czy mog
ę ci zadać pytanie?
- Tak.
- Nawet je
śli jest ono osobiste i dość wścibskie?
- To zale
ży, jak bardzo osobiste i na ile wścibskie.
- Jak utrzymujesz si
ę w tak dobrej formie? To znaczy,
wybacz, że to powiem, ale nie sprawiasz wrażenia miłośnika
siłowni.
Rand za
śmiał się z rozbawieniem.
- P
ływam.
- Powinnam by
ła to odgadnąć - stwierdziła Cecile,
wydymając usta.
- Dlaczego?
- Twoje ramiona, barki, uda... Masz cia
ło pływaka. Rand
znów się roześmiał.
- A sk
ąd wiesz, jak wyglądają moje ramiona, barki i uda?
Cecile nie miała ochoty przyznać, że przyjrzała się im tamtego
ranka, gdy obudziła się obok niego.
- Nie jestem
ślepa - mruknęła.
- Ani wstydliwa.
- Nie, ku rozpaczy mojej matki.
Po
łożyła obie dłonie na jego piersi i bez żadnego
skrępowania przesunęła je na ramiona, szacując objętość jego
bicepsów.
- Przynajmniej godzina dziennie - mrukn
ęła do siebie.
- Jak to odgad
łaś? - zdziwił się Rand.
- Trzeba sporo wysi
łku, żeby utrzymać mięśnie w takiej
formie. Naprawdę zgadłam?
- Tak.
- Chcesz si
ę pościgać? - zapytała prowokacyjnie. Rand
potrząsnął głową, nie rozumiejąc. Trudno mu było nadążyć za
tokiem myśli Cecile, zwłaszcza że jego uwagę pochłaniały bez
reszty dołeczki w jej policzkach.
- Urz
ądźmy wyścig - powtórzyła. - Dwie długości basenu.
Rand uśmiechnął się z żalem.
- To brzmi bardzo zach
ęcająco, ale nie mam
odpowiednich spodenek.
- To
żaden problem - zawołała Cecile, zeskakując z
huśtawki. - W kabinie obok basenu jest kilka kostiumów.
Znajdź sobie jakiś, który będzie na ciebie pasował, a ja
tymczasem zobaczę, co robią chłopcy, i sama też się
przebiorę.
Rand usiad
ł na krawędzi basenu i powoli zanurzył stopy w
chłodnej, prześwietlonej blaskiem księżyca wodzie. Biodra
miał owinięte ręcznikiem. Nie był pewien, czy odważy się go
zdjąć przy Cecile. Jedyne spodenki, które na niego pasowały,
składały się ze skąpych pasków tkaniny o wzorze futra
lamparta. Czuł się w nich jak Tarzan, albo, jeszcze gorzej, jak
idiota. W dodatku dręczyło go pytanie, do kogo należał ten
strój. Czyżby do Dentona Kingsleya? A może do jakiegoś
kochanka Cecile?
- Ch
łopcy już śpią jak zabici. Głos Cecile dobiegał
spomiędzy drzew oddzielających basen od domu. Rand
podni
ósł głowę i zobaczył ją w cieniu. W białej sukience
wyglądała jak duch.
- Znalaz
łeś jakieś spodenki?
- Mhm - mrukn
ął, mocniej zaciskając ręcznik wokół pasa.
-
Znalazłem. O ile można to nazwać spodenkami.
Cecile jednym ruchem
ściągnęła sukienkę przez głowę i
rzuciła ją na trawę. Potrząsnęła głową i jej włosy rozsypały się
na ramionach. Rand wstrzymał oddech. Spodziewał się
skąpego bikini, ujrzał jednak czarny, jednoczęściowy kostium,
kuszący i wymowny w swej prostocie.
Mi
ękkim, kocim ruchem Cecile przysunęła się do brzegu
basenu.
- Jeste
ś gotów? - zapytała, spoglądając na Randa.
- Tak, chyba tak - zaj
ąknął się Rand i wstał, wciąż
przytrzymując ręcznik w pasie.
Cecile pow
ściągnęła uśmiech, odgadując, które spodenki
Rand nałożył, i z namysłem przyłożyła czubek palca do kącika
ust.
- Zdaje si
ę, że jest taka piosenka z lat pięćdziesiątych,
która doskonale pasuje do tej sytuacji. Coś o malutkich,
wąziutkich majteczkach.
Rand poczu
ł, że się rumieni.
- Nie mog
łem znaleźć innych - wyjąkał; Cecile obeszła go
dokoła i jednym ruchem zerwała ręcznik z jego bioder.
- No, no, no, doktorze Coursey - zawo
łała z aprobatą i
obeszła go jeszcze raz. - Muszę przyznać, że wyglądasz w
nich znacznie lepiej niż Tony.
- Tony?
- M
ój brat, policjant. Pamiętasz? Ten, który dał mi pałkę.
Rand poczuł dziwną ulgę.
- Tak, pami
ętam.
-
Ładny tyłek. - Cecile bezceremonialnie klepnęła go w
pośladki i znów stanęła na krawędzi basenu. - Gotów? -
zapytała z przewrotnym uśmieszkiem.
Rand nagle poczu
ł, że jest w niej zakochany po uszy, i
sam nie wiedział, dlaczego. Przywykł już do tego, że Cecile
starała się zachować dystans, a tymczasem naraz wykonała
niespodziewany zwrot i potraktowała go jak męskiego
striptizera, który znalazł się tu wyłącznie gwoli jej uciechy.
Uważał ją za zimną kobietę, może nawet oziębłą, a tu nagle
zobaczył w jej zachowaniu czystą, wyzwoloną seksualność.
Trudno mu było dojść z tym do ładu.
Wzi
ął głęboki oddech i stanął obok niej.
- Gotów.
- Na stanowiska! Gotowi! Start! - zawo
łała Cecile i
wskoczyła do wody, a Rand o ułamek sekundy za nią. Szybko
się z n ią zró wn ał i p łynął w tym samym temp ie co o na,
próbując oszacować jej siły i wytrzymałość. Był dobrym
pływakiem i nie miał ochoty dać się wyprzedzić kobiecie, a
szczególnie Cecile. Miał wrażenie, że gdyby z nim wygrała, to
nigdy nie pozwoliłaby mu o tym zapomnieć.
Nie spuszczaj
ąc z niej oka, dotarł do przeciwległego
krańca basenu, odbił się zręcznie i w jednej chwili znalazł się
kilkanaście metrów przed nią. W połowie długości basenu
przyszło mu jednak do głowy, że wygrana może się okazać
jeszcze gorsza od porażki. Cecile wydawała mu się typem
osoby, która lubi rywalizację i nie spocznie, dopóki nie
wyrówna rachunków.
Gdyby przegra
ła, zapewne domagałaby się rewanżu. Rand
nie mógł się zdecydować, co byłoby gorsze: jej złość z
powodu porażki czy też dumna satysfakcja, gdyby zwyciężyła.
Żadna z tych możliwości nie przemawiała do niego.
Zwolni
ł tempo, próbując znaleźć jakieś wyjście.
Natchnienie nadeszło przy samym końcu wyścigu.
Zanurkował na dno i czekał, a gdy zauważył nad sobą
sylwetkę Cecile, wynurzył się na powierzchnię tuż pod nią,
pochwycił ją wpół i wciągnął pod wodę.
Cecile, zwr
ócona twarzą do niego, z wyciągniętymi na
bok
i ramionami i wydętymi policzkami, wyglądała jak wielka
ryba. Pokusa była nie do odparcia. Rand przyciągnął ją do
siebie i pocałował.
Po chwili zabrak
ło mu tchu. Wynurzył się na
powierzchnię, ciągnąc Cecile za sobą. Stanęli na płytkim dnie,
patrząc sobie w oczy. Z ich twarzy spływały strugi wody.
Obydwoje czuli zdumienie, ale to Cecile odezwała się
pierwsza.
- Zrób to jeszcze raz -
wydyszała.
- Co mam zrobi
ć?
- Poca
łuj mnie. Rand natychmiast wykonał to polecenie.
Cecile przymknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu.
- Och, Bo
że! - wymamrotała, wbijając paznokcie w jego
ramię.
- Czy co
ś ci się stało? - zapytał Rand z troską.
- By
łam pewna, że to tylko moja wyobraźnia.
- Co?
- Moja reakcja na ciebie. - Spojrza
ła mu prosto w oczy. -
Tamtego dnia, gdy obudzi
łam się obok ciebie, wmawiałam
sobie, że widocznie musiało mi się coś przyśnić, bo to
niemożliwe, żebyś tak mnie podniecał.
- No i?
- Myli
łam się. Na ustach Randa pojawił się lekki uśmiech.
- Jak bardzo si
ę myliłaś?
- Bardzo - szepn
ęła, znów przymykając oczy. Objęła jego
twarz dłońmi i przywarła do niego całym ciałem. Nacisk piersi
osłoniętych elastyczną tkaniną na jego tors zarówno
intrygował, jak i frustrował Randa. Objął biodra Cecile i
uniósł ją do góry, oplatając jej nogi wokół siebie. Czuł
nieprze
partą ochotę, by zerwać z niej rozdzielające ich
skrawki materiału i zanurzyć się w jej ciele.
Przywar
ł ustami do jej szyi i powiódł nimi w dół, aż
natrafił na skraj kostiumu kąpielowego. Wsunął palce pod
elastyczne ramiączka i ściągnął je, obnażając piersi Cecile.
- Bo
że drogi, Cecile! - szepnął z zachwytem. Objęła jego
głowę dłońmi i przyciągnęła go do siebie. Gdy jego usta
odnalaz
ły nabrzmiałą sutkę, Cecile jęknęła, coraz szybciej
ocierając się biodrami o jego podbrzusze. Dłonie Randa
delikatnie uciskały jej pośladki. Wsunął palec pod elastyczną
tkaninę i odnalazł gorące, wilgotne miejsce.
Jego palec zatacza
ł powolne kręgi. Cecile jak
zahipnotyzowana poruszała się w rytm jego dotyku. Gdy Rand
poczuł, że nadeszła odpowiednia chwila, wsunął palec do
środka i poczuł zaciskające się wokół niego mięśnie.
- Och, Rand! - zawo
łała Cecile, wyprężając się.
- Wszystko w porz
ądku - szepnął. - Rozluźnij się!
- Ale...
-
Żadnych: ale. Rozluźnij się.
- Och, Rand! - powt
órzyła słabym głosem, odchylając
tułów do tyłu. Rand skorzystał z okazji i pochwycił zębami
czubek jej piersi.
- Rand! - wykrzykn
ęła Cecile. - Och, Rand, proszę... -
Urwała w pół zdania, gdy jej ciało od stóp do głów przeszył
dreszcz. Po długiej chwili, ciężko oddychając, oparła głowę na
ramieniu Randa.
- Przepraszam - wydysza
ła. - Powinnam była...
- Nie - przerwa
ł jej, przyciskając usta do jej włosów. -
Absolutnie nie masz mnie za co przepraszać.
Otoczy
ł ją ramionami i wtulił twarz w jej włosy, czując,
jak chłodna woda łagodzi tępe, nie rozładowane napięcie jego
ciała.
Rand obudzi
ł się nagle, drżący i zlany potem. Od pasa w
dół owinięty był pomiętym prześcieradłem. Przez chwilę leżał
nieruchomo, słuchając dudnienia swojego serca i patrząc w
sufit. Próbował sobie przypomnieć, co go obudziło.
Sen?
Z j
ękiem przetarł oczy pięścią i poczuł zbierające się pod
powiekami łzy. Wrócił do niego obraz chłopca ze snu.
Ch
łopiec stał na krawędzi chodnika z ramionami
wyciągniętymi przed siebie. Po jego twarzy spływały gorące
łzy. Krzyczał, aż poczerwieniał i dostał czkawki. Ale
samochód, w którym siedziała jego matka, oddalał się coraz
bardziej, obojętny na jego nieszczęście.
Obok ch
łopca pojawiła się kobieta. Mówiła coś do niego
łagodnym głosem i chciała go wziąć za rękę, chłopiec jednak
wyszarpnął dłoń i oślepiony łzami, pobiegł ulicą. Potknął się i
upadł, zdzierając sobie skórę na kolanach i łokciach. Uniósł
twarz, na której krew mieszała się ze łzami, i patrzył, aż
samochód zniknął z zasięgu wzroku.
Rand poczu
ł przeszywający dreszcz. Ten sen nie pojawiał
się już od lat. Dlaczego teraz powrócił? Rand zmarszczył
czoło, ale zamiast wyjaśnienia powróciła do niego druga część
snu.
M
ężczyzna i kobieta stali po dwóch stronach przepaści,
wyciągając do siebie ręce. Gdy ich palce już miały się
zetknąć, rozległ się głos dziecka. Kobieta obejrzała się i
zobaczyła za swymi plecami gromadkę dzieci o smutnych
twarzach. W tej samej chwili przepaść rozszerzyła się nagle i
pochłonęła ją, mężczyzna zaś pozostał z ramionami
zawieszonymi w powietrzu.
Rand prze
łknął ślinę i otarł czoło z potu. Nie potrzebował
psychoanalityka, by zrozumieć ten sen. Rozumiał go aż za
dobrze. To był omen, ostrzeżenie. Związek z Cecile Kingsley
mógł przynieść mu tylko cierpienie, podobne do tego, którego
doznał w dzieciństwie. A ponieważ wiedział, co przeżywały
dzieci o smutnych twarzach, zdawał sobie sprawę, że nigdy
nie byłby w stanie zmusić Cecile do wyboru pomiędzy sobą a
nimi.
Sztucznie sklejane rodziny rzadko bywaj
ą szczęśliwe. On
sam najlepiej o tym wiedział.
Cecile podnios
ła głowę i zobaczyła samochód Randa.
Serce natychmiast zaczęło jej bić szybciej, a dłonie
zwilgotniały. Miała ochotę przypisać te objawy uldze, jaką
sprawił jej widok Joeya siedzącego na miejscu pasażera, nie
uznawała jednak okłamywania siebie i wiedziała, że
prawdziwą przyczyną jej radości był Rand.
Patrzy
ła, jak idzie w jej stronę, przepychając się przez
tłum rodziców na chodniku, z ręką opartą na ramieniu
chłopca. Ubrany był w czarne spodenki sportowe i
śnieżnobiałą koszulkę do gry w golfa. Był przystojny i
niezmiernie męski. Cecile stała przy bramie z rękami
splecionymi na plecach, nie próbując ukrywać zadowolenia.
- Wygl
ądasz jak prawdziwy trener - stwierdziła z
uznaniem.
We wzroku Randa pojawi
ła się podejrzliwość.
- Naprawd
ę?
- No, prawie - mrukn
ęła, obchodząc go dokoła. - Ale
je
szcze lepiej wyglądałbyś w tym.
Wyci
ągnęła rękę zza pleców i podała mu czarną koszulkę
z emblematem Białych Skarpetek. Na plecach wielkimi
literami napisane było: Trener.
- Ch
łopcy prosili, żeby ci to dać. Wszyscy złożyli się na
ten zakup.
Rand poczu
ł ucisk w gardle. Oznaczało to, że chłopcy go
zaakceptowali.
- Czuj
ę się zaszczycony - rzekł. - Czy wszyscy już są?
- Tak. Robi
ą rozgrzewkę. Idź do nich, Joey - zwróciła się
do chłopca.
Zostali sami. Rand patrzy
ł w ślad za odbiegającym
Joeyem. Cecile dostrzeg
ła w jego twarzy napięcie.
- Wszystko u niego w porz
ądku? - zapytała.
- Chyba tak - odrzek
ł Rand, przenosząc na nią wzrok. -
Ale jest bardzo zdenerwowany.
Cecile z u
śmiechem poklepała go po plecach.
- T y te
ż.
- Mam trem
ę przed premierą - uśmiechnął się blado.
- Dasz sobie rad
ę. Pamiętaj tylko, kto ma być przy której
bazie. Niektórzy chłopcy są szybcy, inni wolą zwodzić
przeciwnika. A na przykład Brandta trzeba zostawiać z tyłu.
Dobrze wyrzuca piłkę, ale jest powolny jak żółw. Jeśli nie
będziesz pewien, że sobie poradzi, to sygnalizuj mu, żeby
został przy bazie. Wszystko jasne?
- Chyba tak - westchn
ął Rand.
- Odpr
ęż się i włóż tę koszulkę.
- Teraz? - zdziwi
ł się.
- Tak, teraz. Ch
łopcy będą rozczarowani, jeśli w niej nie
wystąpisz, a mecz zaraz się zacznie.
Rand nie poruszy
ł się.
- No? - zniecierpliwi
ła się Cecile.
Mia
ł nadzieję, że ona odejdzie albo przynajmniej się
odwróci, zauważył jednak, że niczego takiego nie ma zamiaru
robić. Z ociąganiem wyciągnął koszulkę z szortów. Cecile
stała przy nim, najwyraźniej gotowa mu pomóc w ubieraniu.
Niecierpliwie wyszarpnął koszulkę z jej ręki.
- Dzi
ękuję ci, ale potrafię sam się ubrać - prychnął z
irytacją. Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa, a potem
wydęła usta.
- Dobrze, Coursey. O co ci w
łaściwie chodzi?
- O nic, tylko nie lubi
ę się publicznie obnażać.
- Wydaje mi si
ę, że zdjęcie koszuli trudno nazwać
obnażaniem się. Co cię ugryzło?
Rand powoli wsun
ął koszulkę w spodenki.
- Chodzi ci o wczorajszy wieczór, tak? -
zapytała, mrużąc
oczy. - Czy martwis
z się, że byłeś zbyt natarczywy, czy też
złości cię to, że sam nie miałeś żadnej przyjemności?
- Och, daj mi spokój! -
zawołał Rand, zrywając się na
równe nogi. Cecile jednak położyła dłoń na jego piersi i
pchnęła go z powrotem na ławkę. Rand nie chciał wywoływać
sceny, więc tylko się skrzywił.
- Dobrze, skoro si
ę tak upierasz. Owszem, chodzi mi o
ostatni wieczór -
rzekł z napięciem. - I nie, nie obawiam się,
że byłem zbyt natarczywy ani nie jestem zły o to, że nie
miałem żadnej przyjemności. Mogę cię zapewnić, że jednak
miałem.
- To o co ci chodzi? Rand nie mia
ł ochoty rozmawiać o
tym w tej chwili. Oparł
łokcie na kolanach, splótł palce i wpatrzył się w ziemię.
Nie chciał urazić Cecile, ale musiał powiedzieć, co czuje.
- Po prostu my
ślę, że to nie byłoby mądre, gdybyśmy się
za bardzo zaangażowali.
- Dlaczego? Rand westchn
ął głęboko.
- Cecile, jeste
ś bardzo miłą kobietą, ale nie jestem gotów,
by wziąć sobie na głowę rodzinę.
Cecile ze zdumienia otworzy
ła szeroko oczy.
- Rodzin
ę! A kto cię prosił, żebyś brał sobie na głowę
moją rodzinę? - Odsunęła się o krok, mamrocząc coś pod
nosem. -
Jeśli chcesz wiedzieć, to nie szukam męża.
Kochanka, owszem, i tu mogłabym brać pod uwagę twoją
kandydaturę. Ale nie na męża! Wielkie dzięki!
S
łowa Cecile bardzo dotknęły Randa. Z drugiej strony
wiedział, że to, co czuje, może być źródłem kłopotów, bo
przecież sam chciał zakończyć romans z tą kobietą, zanim
ktokolwiek poczuje się zraniony.
Patrzy
ł na Cecile z wysokości trzeciej bazy. Ona stała przy
pierwszej. Włosy miała związane w kucyk i nakryte czapeczką
baseballową, ręce oparte na biodrach, a wzrok utkwiony w
drugiej bazie, do której miał szansę dotrzeć jeden z chłopców.
Denerwowało go to, że Cecile bez żadnego trudu potrafiła się
skupi
ć na grze. On potrafił myśleć tylko o tym, że nie traktuje
go jak kandydata na męża.
Jakby by
ła Bóg wie kim! pomyślał ze złością, starając się
przypomnieć sobie wszystkie jej wady. Ubiera się jak
włóczęga i klnie jak pijany marynarz. Jest porywcza, uparta,
pełna uprzedzeń i...
W tej chwili jednak Cecile unios
ła ramiona do góry i
zaczęła sygnalizować coś chłopcom. Koszulka opięła się na jej
piersiach, podkreślając ich pełny kształt. Bogu dzięki, tym
razem miała na sobie biustonosz. Rand jednak nie potrafił
odpędzić od siebie wspomnienia tych piersi, ich kształtu i
dotyku.
- Do diab
ła z nią! - mruknął pod nosem i odwrócił się
plecami.
Naraz publiczno
ść zaczęła szaleć. Brandt biegł do
pierwszej bazy. Cecile machała do niego gorączkowo. Przy
drugiej bazie czekał już Joey. Patrzył na Randa wyczekująco,
ten zaś, przypominając sobie o obowiązkach trenera, gestem
dłoni nakazał mu pobiec dalej. Piłka przeleciała nad głową
prawego skrzydłowego.
Podskakuj
ąc w miejscu, Rand skierował Joeya za trzecią
bazę, na własne pole. Brandt był już przy drugiej. Randa
ogarnęła panika i szybko spojrzał na tablicę z wynikami. Było
6:5. Czy Brandt sobie poradzi? Jeśli tak, to Skarpetki wygrają,
a Brandt z najgorszego gracza w drużynie przeistoczy się w
bohatera.
Z drugiej strony, Cecile ostrzega
ła go, że chłopiec jest
b
ardzo powolny. Rand spojrzał na boisko, a potem na Cecile.
Patrzyła na niego, gestem nakazując mu zatrzymać Brandta
przy trzeciej bazie. Prawoskrzydłowy wyrzucił piłkę. Brand
był już tylko o krok od trzeciej bazy.
W u
łamku sekundy Rand podjął decyzję. Gdy stopa
Brandta dotknęła trzeciej bazy, wykrzyknął co sił w płucach:
- Biegnij, ma
ły, poradzisz sobie! Zauważył przerażenie na
twarzy Cecile i zacisnął powieki, modląc się, by Brandtowi się
udało. Po chwili otworzył oczy. Brandt opadł na ziemię i
bokiem prz
eślizgnął się przez linię; Piłka uderzyła w
rękawicę, a potem wszystko zakrył tuman czerwonego kurzu.
- Czysto! - zawo
łał sędzia. - Koniec gry. Z dudniącym
sercem i szerokim uśmiechem na twarzy Rand podbiegł do
trzeciej bazy, porwał Brandta na ręce i posadził go sobie na
ramionach. Reszta chłopców, krzycząc i wiwatując, skupiła
się wokół nich.
- Nie
źle - mruknęła Cecile, przyłączając się do
zawodników. Rand postawił Brandta na ziemi i poprowadził
drużynę na środek pola. Chłopcy wymienili uściski dłoni z
przeciwnikami, a potem pobiegli do stoiska z napojami. Rand
skierował kroki do szatni. Cecile już tam była i z gniewną
miną pakowała sprzęt do torby.
- Nie trzeba by
ło go zachęcać - mruknęła na widok
Randa.
- Mo
że nie, ale jednak dał sobie radę - odparł, wciąż
będąc w euforii.
- A gdyby mu si
ę nie udało?
- Wtedy by
łaby dogrywka. Cecile wzniosła oczy ku
niebu.
- Nie m
ówię o wyniku, tylko o Brandcie. Gdyby sobie nie
dał rady, to czułby się podle.
Rand wyj
ął torbę z jej ręki i zarzucił sobie na ramię.
- Ale uda
ło mu się i teraz jest bohaterem. Cecile, musisz
się nauczyć ryzykować. Bez tego życie jest nudne.
Ruszy
ł przed siebie, ale po kilku krokach zatrzymał się i
spojrzał na Cecile przez ramię.
- Chc
ę też dodać - rzekł z przewrotnym uśmiechem - że
przyjm
uję twoją ofertę i zgadzam się zostać twoim
kochankiem.
Przy
łożył dłoń do daszka czapeczki baseballowej i
odszedł, pogwizdując jakąś wesołą melodyjkę.
ROZDZIA
Ł SZÓSTY
Cecile w
łożyła klucz do zamka w tylnych drzwiach domu,
ale zamiast go przekręcić, opuściła rękę. Chłopcy byli u
Brannanów, gdzie rozbili sobie namiot na podwórzu, a
CeeCee została na noc u babci. Jej dom był ciemny i pusty.
Cecile czuła się samotna, a poza tym w ogóle nie chciało jej
się spać. W y - ciągnęła klucz z zamka i poszła ceglaną
ścieżką w stronę basenu.
Przysiad
ła na ogrodowym krześle i oparła policzek na
dłoni. Lekki wiatr niosący zapach chloru chłodził jej twarz i
zachęcał, by się zanurzyć w wodzie. Cecile jednak nie dała się
skusić.
- Rand Coursey to palant - mrukn
ęła, patrząc na wodę. -
Egocentryczny, napuszony palant!
„Przyjmuję twoją propozycję i zgadzam się zostać twoim
kochankiem". Co za bezczelność! Jakby był jej do czegoś
potrzebny! Owszem, w jej życiu akurat teraz nie było żadnego
mężczyzny. Ale winę za to ponosił Josh Wagner, ostatni z
długiej listy mężczyzn, którzy szukali jej towarzystwa po
śmierci Dentona. Po sześciu miesiącach trwania ich związku
Josh zaczął się zachowywać tak, jakby był jej mężem. Chciał,
żeby poświęcała mu każdą wolną chwilę, wiecznie był
zazdrosny o wszystko, co odwracało od niego uwagę Cecile, i
oczekiwał, że będzie gotowa na każde jego skinienie.
Ostatnim gwoździem do trumny tej znajomości stała się
postawa Josha wobec jej dzieci. Josh traktował je tak, jakby
nie w pełni były ludzkimi istotami.
Nie t
ęskniła za nim. Była przekonana, że rozstali się o co
najmniej dwa miesiące za późno. Mieli wiele wspólnego, ale
Cecile nie potrzebowała dużo czasu, by się przekonać, że Josh
miał dziesięć razy więcej mięśni niż mózgu. A poza tym jako
kochanek był samolubny. Interesowało go tylko własne
zadowolenie i nie zwracał uwagi na jej satysfakcję. Odwrotnie
niż Rand.
Podnios
ła się z krzesła i zaczęła się przechadzać wokół
basenu. Jak zwykle ruch uspokoił ją i pomógł rozjaśnić myśli.
No dobrze, przyznała niechętnie po kilku minutach, z Randem
można porozmawiać na ciekawe tematy, a poza tym ma tak
dobre serce, że to aż denerwujące.
Dotyczy
ło to również dzieci. Zatrzymała się na krawędzi
basenu i wpatrzyła we własne rozmazane odbicie na tafli
wody. Przypomniała sobie, jak po zakończeniu meczu Rand z
entuzjazmem pędził w stronę Brandta, machając rękami jak
helikopter, a potem posadził sobie chłopca na ramieniu.
Wyraz twarzy Brandta świadczył o tym, że ten mecz mógł się
st
ać punktem zwrotnym w sportowej karierze chłopca. Brandt
udowodnił swoją wartość innym chłopcom z drużyny - i była
to zasługa Randa.
Cecile zn
ów usiadła, zdjęła buty i zanurzyła stopy w
wodzie. Noc była upalna i wilgotna. Chłodna woda
przyjemnie masowała jej stopy. Cecile przymknęła oczy i
odchyliła głowę do tyłu. Wspomnienia dłoni Randa
przesuwających się po jej skórze przyprawiały ją o gęsią
skórkę. Bez żadnych wątpliwości był utalentowanym
kochankiem.
Otworzy
ła oczy i z osłupieniem zdała sobie sprawę, że jej
oddech sta
ł się znacznie szybszy. Niezgrabnie podniosła się i
ruszyła w stronę domu, zostawiając za sobą mokre ślady.
- Co za
łajdak - wysapała. - Jak on to robi?
Zaspany Rand otworzy
ł drzwi i poczuł czyjąś dłoń na
swojej piersi. Cecile odsunęła go i wpadła do środka jak
bomba.
- Musimy ustali
ć kilka szczegółów - zawołała,
zatrzaskując za sobą drzwi. - Gdzie jest twoja sypialnia?
- Co?
- No, twoja sypialnia. To miejsce, gdzie
śpisz.
Półprzytomny Rand wskazał jej ręką drzwi po lewej stronie i
poszed
ł za nią, nic nie rozumiejąc. Zaraz za drzwiami Cecile
zrzuciła buty i skarpetki.
- Po pierwsze, nie szukam m
ęża, to możesz sobie
zapamiętać raz na zawsze! - Ściągnęła koszulkę przez głowę i
rzuciła ją na podłogę. - Po drugie, nie potrzebuję twoich
pieniędzy. Mam ich dosyć dzięki Dentonowi. - Dorzuciła do
kolekcji biustonosz i rozpięła pasek szortów, a potem
ściągnęła je wraz z czarnymi majtkami o kroju bikini. Naga,
bez cienia zażenowania, podeszła do łóżka i odrzuciła kołdrę
na bok. - Po trzecie, nasz zw
iązek pozostanie czysto fizyczny -
dodała, sprawdzając ręką miękkość materaca. - No, może nie
tylko fizyczny -
poprawiła się po chwili zastanowienia. -
Będziemy się dzielić odpowiedzialnością jako rodzice
chrzestni dzieci Brannanów i trenerzy drużyny baseballowej,
ale jeśli chodzi o nas dwoje, sprawa ogranicza się, wyłącznie
do płaszczyzny fizycznej. Nie oczekuję ani nie chcę, byś mnie
adorował, a jeśli słowo „miłość" kiedykolwiek pojawi się na
twoich ustach, znikam na zawsze.
Usatysfakcjonowana wyg
łoszoną przemową oraz jakością
łóżka spojrzała na Randa przez ramię.
- Zgoda? Rand ledwie m
ógł oddychać. Już w kostiumie
kąpielowym widok Cecile przyprawiał go o zawroty głowy.
Teraz, gdy była naga, nie był w stanie wykrztusić ani słowa.
Spod jej ramienia kusząco wyglądał czubek piersi, na których
wspomnienie przeszywał go dreszcz. Opalona skóra okrywała
płaski brzuch i zgrabne biodra. Pośladki Cecile miała jędrne i
zaokrąglone, akurat takiej wielkości, by można było je objąć
parą męskich dłoni.
Rand jednak z natury by
ł ostrożny i nie odważył się do
niej podejść, dopóki nie był pewien, w co się właściwie
pakuje.
- Czysto fizyczny zwi
ązek - powtórzył powoli.
- Aha - mrukn
ęła Cecile, siadając na łóżku.
-
Żadnych zobowiązań.
- W
łaśnie tak. Więc co ty na to? - zapytała, spoglądając
na niego wyzywająco.
Rand uni
ósł dłoń.
- Jeszcze jedna sprawa.
- Co takiego?
- Je
śli którekolwiek z nas zdecyduje się zakończyć ten
związek, druga strona musi się na to zgodzić bez urazy i
pozostaniemy w przyjaznych stosunkach.
Cecile nonszalancko wzruszy
ła ramionami.
- To mi odpowiada.
Rand westchn
ął głęboko. Układ był zawarty, ale on nie
wiedział, co ma zrobić dalej. Wszystko to wydawało mu się
jakieś dziwne, nienaturalne.
- Masz ochot
ę na kieliszek wina? - zapytał. Cecile skinęła
g
łową, kryjąc uśmiech. Nie była przygotowana na
demonstracj
ę nieśmiałości, teraz jednak doszła do wniosku, że
trudno było spodziewać się po Randzie innego zachowania.
Rand wyszed
ł i po chwili wrócił, niosąc bambusową tacę,
na której stała butelka wina, dwa wysokie kieliszki oraz talerz
z serem, krakersami i owocami. Postawił tacę na stoliku, ale
Cecile natychmiast przeniosła ją na środek łóżka i
zapraszająco poklepała miejsce obok siebie. Przyklękła i
pochwyciła z talerza kiść winogron, zjadła jeden owoc, a
następny wsunęła Randowi do ust.
Podni
ósł rękę, ona jednak odsunęła ją na bok i spojrzała na
niego z uśmiechem. Gdy przysunął się bliżej, wsunęła owoc
do jego ust. Pochwycił go zębami, nie spuszczając wzroku z
jej twarzy.
- Dobre, co? - zapyta
ła niskim, zdumiewająco spokojnym
głosem.
- Dobre - odrzek
ł i niepewny, czego Cecile się po nim
spodziewa, sięgnął po butelkę z winem. Było to musujące
chardon
nay. Napełnił dwa kieliszki, świadomy, że Cecile
obserwuje każdy jego ruch.
Przechyli
ła się, ocierając się piersiami o jego ramię, i
wzięła do ręki jeden z kieliszków. Kropla wina spadła na jej
szyję i powoli stoczyła się niżej. Rand postawił tacę na
podłodze, oparł ręce na biodrach Cecile i zlizał kropelkę
zawieszoną na czubku piersi. Cecile przymknęła oczy i ze
zmysłowym uśmiechem opadła niżej na poduszki.
- Bardzo mi si
ę to podoba - szepnęła.
- Naprawd
ę?
W odpowiedzi zanurzy
ła palec w kieliszku i otarła go o
drugą pierś. Odstawiła kieliszek na stolik i pociągnęła Randa
na siebie, my
śląc, że ze wszystkich nie przemyślanych
decyzji, jakie podjęła w życiu, ta była najlepsza;
- Rand?
- Hm? - mrukn
ął.
- Czy Jack dzwoni
ł do ciebie dzisiaj? Rand odrobinę
uniósł głowę.
- Chodzi ci o chrzciny?
- Tak.
Zn
ów pochylił głowę i potarł policzkiem o jej brzuch.
- Zdaje si
ę, że coś o tym wspominał. Kiedy to ma być?
- W niedziel
ę, idioto - odrzekła, mierzwiąc mu włosy. - O
dziewiątej rano. Spróbuj nie zapomnieć. - Zamyśliła się
głęboko, masując mu kark. - Przyszło mi do głowy, że
mogłabym urządzić przyjęcie u siebie w domu. Co o tym
myślisz?
- Chcesz zam
ówić jedzenie i obsługę? Zaskoczona Cecile
zmarszczyła brwi.
- Nie, my
ślałam raczej o skromnej imprezie. Tylko
rodzina. Poprosiłam matkę o kilka przepisów. Mogłabym
zrobić quiche z kiełbaskami i szpinakiem, upiec bułeczki z
jagodami i grzanki z serem. Widziałam w jakimś piśmie
śliczne zdjęcie kołyski dziecinnej wyrzeźbionej w łupinie
arbuza i wypełnionej owocami. Coś takiego wspaniale
wyglądałoby pośrodku stołu.
Gdy Rand nie odpowiedzia
ł, pociągnęła go za włosy i
uniosła głowę tak, by móc spojrzeć mu w twarz.
- Jako
ś nie widzę, żebyś reagował z entuzjazmem.
Rand rzeczywi
ście nie potrafił się zdobyć na entuzjazm.
Zbyt dobrze pamiętał spalone hamburgery. Nie chciał jednak
urazić Cecile, zapytał więc dyplomatycznie:
- Czy s
ądzisz, że będziesz miała na to czas? Przecież
twoje obowiązki matki chrzestnej... - zająknął się.
- My
ślisz, że sobie nie poradzę, tak? - zapytała Cecile,
mrużąc oczy.
Rand podni
ósł się i usiadł.
- Oczywi
ście, kochanie, że sobie poradzisz. Tylko że...
- Daruj sobie, Coursey - rzek
ła z irytacją, odsuwając się
od niego. -
Zapewniam cię, że taki drobiazg jak przyjęcie dla
dwudziestu osób nie sprawi mi najmniejszego kłopotu.
Rand powtarza
ł sobie, że wcale nie wątpi w umiejętności
Cecile. Był pewien, że jeśli ta kobieta postanowi coś zrobić, to
dopnie swego. Miał jednak wrażenie, że powinien jej pomóc.
W końcu był ojcem chrzestnym, więc był to również i jego
obowiązek. Taka uroczystość zdarza się tylko raz w życiu
każdego dziecka.
Powtarza
ł to sobie, objeżdżając dom Cecile już po raz
czwarty. Jakoś brakowało mu odwagi, by zaparkować
samochód i wejść do środka. W kuchni paliło się światło.
Kilkakrotnie zauważył za szybą sylwetkę Cecile i już
zamierzał zatrzymać samochód, bał się jednak, że jego
obecność tylko ją zirytuje. Z drugiej strony nie mógł pozwolić
na to, by zaserwowała dwudziestu przyjaciołom nie nadające
się do jedzenia potrawy. To byłoby dla niej zbyt wielkim
upokorzeniem.
Zacisn
ął zęby i wjechał na podjazd. Przez chwilę siedział
nieruchomo, zbierając siły, a potem podszedł do kuchennych
drzwi. Spodziewał się, że Cecile odrzuci jego pomoc, każe mu
wynosić się do wszystkich diabłów i nigdy tu nie wracać,
obrzuci go przekleństwami albo rzuci w niego kuchennym
nożem i zapewne nie chybi. Z ciężkim sercem zastukał do
drzwi i w tej samej chwili us
łyszał krzyk. Serce zamarło mu w
piersi. Bez wahania pchnął drzwi i wpadł do środka.
Cecile sta
ła przed otwartym piekarnikiem, z którego
wydobywały się kłęby czarnego dymu. Odwróciła się i
spojrzała na niego z rozpaczą. Nos miała ubrudzony mąką
- Och, Rand! - zawo
łała. Wybuchnęła płaczem i kopnęła
drzwiczki piekarnika. Rand natychmiast znalazł się przy niej i
przytrzymał ją, zanim zdążyła się oparzyć.
- Dobrze ju
ż, dobrze, Cecile - powiedział uspokajająco.
- Mia
łeś rację - wyszlochała, szarpiąc palcami włosy. -
Nic mi się nie udaje. Quiche się spaliło, a babeczki są twarde
jak kamień. - Pociągnęła nosem i wytarła twarz w rękaw. -
Jedyną rzeczą jadalną są owoce, a to chyba tylko dlatego, że
jeszcze nie zaczęłam ich kroić.
- Nie mo
że być aż tak źle - pocieszał ją Rand.
- Jest jeszcze gorzej - mrukn
ęła z goryczą. Podeszła do
szafki i podsunęła mu pod nos blachę z jakąś żółtą mazią
- To budy
ń? - zapytał Rand z nadzieją.
- Nie - sapn
ęła Cecile. - Grzanki z serem.
Odwró
ciła blachę do góry dnem. Grzanki sklejone w jeden
duży prostokąt z głośnym stukiem spadły na podłogę. Cecile
spojrzała na zegar.
- Prawie dziesi
ąta. O tej porze nikt już nie przyjmie
zamówienia na jutro. Powinnam była ciebie posłuchać.
Rand ostro
żnie położył rękę na jej ramieniu. Gdy Cecile
jej nie odtrąciła, zebrał się na odwagę i przytulił ją mocno. -
Nie martw się, Cecile. Zaraz ci pomogę. Podniosła głowę i
spojrzała ha niego przez łzy. - Rand; tu nie chodzi o
hamburgery z grilla, tylko o przyjęcie!
Rand cierpliwie g
ładził jej ramię.
- Wiem, Cecile, ale zapewniam ci
ę, że razem na pewno
sobie z tym poradzimy.
Podprowadzi
ł ją do kuchennego stołka.
- Usi
ądź tutaj i odpręż się, a ja zrobię ciasto na quiche.
Cecile pomachała ręką, wskazując na zastawioną naczyniami
szafk
ę.
- Gdzie
ś tam powinien być przepis. Chyba pod
pojemnikiem na mąkę.
Rand sprawnie uprz
ątnął bałagan, odkładając w jedno
miejsce wszystkie potrzebne składniki.
- Nie potrzebuj
ę przepisu - rzucił mimochodem,
wkładając do zlewu stertę brudnych naczyń.
- Naprawd
ę?
- Naprawd
ę. Nauczyłem się piec jeszcze w dzieciństwie.
Cecile zmarszczyła nos.
- To straszne.
- Wiem - za
śmiał się Rand. - Prawdziwi mężczyźni nawet
nie jedzą quiche, cóż dopiero mówić o pieczeniu. To chciałaś
powiedzieć?
- Nie zamierza
łam cię urazić. Tylko że mnie nigdy nie
udało się niczego upiec.
- Ja mam du
że doświadczenie - rzekł Rand, odmierzając
mąkę. - Byłem chorowitym dzieckiem, miałem alergię
praktycznie na wszystko. Moja przybrana matka, pani Baxter,
była dobrą kucharką. Piekła ciastka na sprzedaż. Gdy moja
alergia się nasilała i nie mogłem się bawić na dworze razem z
innymi dziećmi, pomagałem jej w kuchni. - Dolał wody do
mąki, zamieszał i dodał jeszcze odrobinę wody. - Dzięki temu
jestem dobry w pieczeniu ciasta.
Cecile z jednakow
ą fascynacją słuchała jego opowieści i
obserwowała ruchy.
- Nie wiedzia
łam, że wychowałeś się w rodzinie
zastępczej.
- Od czasu, gdy mia
łem dziesięć lat. Tam właśnie
poznałem Jacka. Obydwaj mieszkaliśmy u Baxterów.
Dziewięcioro dzieci pod jednym dachem. - Rand wzdrygnął
się na to wspomnienie.
- Co si
ę stało z twoimi rodzicami? Zastygł na chwilę, po
czym wrócił do wyrabiania ciasta.
- Gdzie
ś tam byli.
- Gdzie?
- Rozwiedli si
ę, kiedy miałem sześć lat. Ojciec wyjechał
do Wyoming i od tamtej
pory nie miałem od niego żadnej
wiadomości. Moja matka wyszła po raz dragi za mąż. Mieszka
niedaleko stąd.
- Skoro
żyje, to dlaczego oddała cię do rodziny
zastępczej?
- Powiedzmy,
że stałem się dla niej ciężarem - rzekł Rand
z wymuszonym uśmiechem i podał jej wałek do ciasta. - Masz
ochotę trochę powałkować?
Cecile spojrza
ła na wałek z nie skrywaną niechęcią.
- Je
śli to nie sprawia ci wielkiej różnicy, to wolałabym
tego nie robić.
Rand za
śmiał się i zabrał się do wałkowania ciasta.
- Skoro gotowanie nie jest twoj
ą mocną stroną, to jak ci
się udaje wykarmić dzieci?
Cecile unios
ła wysoko brwi.
- S
łyszałeś kiedyś o mikrofalówce?
- Nie masz zamiaru tego uprasowa
ć? Cecile jeszcze raz
strzepnęła lniany obrus i rozłożyła go na stole.
- Nie - powiedzia
ła krótko, wygładzając zagniecenia
rękami.
- Ale on jest taki... taki pomi
ęty.
Cecile cofn
ęła się o krok i obrzuciła stół krytycznym
spojrzeniem.
- Masz racj
ę - przyznała niechętnie i ściągnęła obrus ze
stołu. Była już bardzo zmęczona i marzyła tylko o łóżku.
Wzdychając, poczłapała do pralni.
- Wrzuc
ę go do na kilka minut do suszarki razem z
mokrym ręcznikiem.
Rand pochwyci
ł ją za łokieć.
- A nie lepiej po prostu wyprasowa
ć? - zdziwił się.
- Jest druga w nocy i czuj
ę się zmęczona. Poza tym -
dodała, ziewając - nienawidzę prasowania.
Wygl
ądała tak żałośnie, przygarbiona ze zmęczenia, że
Rand miał ochotę wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka.
Delikatnie posadził ją na sofie.
- Oprzyj nogi wysoko. Ja to uprasuj
ę.
- Zrobi
łeś już wystarczająco dużo - rzekła Cecile bez
przekonania, nie wypuszczając z rąk obrusa. Rand jednak
tylko potrząsnął głową.
- To zajmie tylko chwil
ę.
- Dobrze, skoro si
ę upierasz - zgodziła się, ziewając jak
hipopotam. -
Deska i żelazko są w pralni. Gdybyś jeszcze
czegoś potrzebował... - wymruczała, opierając głowę na
poduszkach sofy.
Rand za
śmiał się cicho i pozwolił jej się zdrzemnąć, sam
zaś poszedł po żelazko. Rozstawił deskę i pogwizdując, zabrał
się do pracy. Właściwie o tej porze, po kilku godzinach
spędzonych w kuchni, powinien już być zupełnie wyczerpany.
Nie czuł jednak zmęczenia. Od dawna nie bawił się tak
świetnie. Niektórzy ludzie, na przykład Cecile, uważali pracę
w kuchni za dopust boży, dla niego jednak zawsze był to
znakomity relaks. Choć Cecile przez cały czas plątała mu się
p
od nogami, gadała, śmiała się i na dobrą sprawę tylko
przeszkadzała, przygotowania do przyjęcia sprawiły mu
wielką przyjemność.
Odstawi
ł żelazko na bok i przesunął obrus na desce,
myśląc o tym, że Cecile w kuchni to zupełny koszmar. Nie
było z niej żadnego pożytku, ale potrafiła go rozbawić do łez.
Śmiała się, żartowała z nim i cztery godziny minęły jak z
bicza strzelił. Zupełnie inaczej niż w inne sobotnie wieczory.
Naraz zatrzyma
ł się, rażony tą myślą jak piorunem. Nigdy
w życiu nie przyszłoby mu do głowy, żeby u mó wić się na
sobotni wieczór z kimś takim jak Cecile. Kobiety, które
zwykle wybierał, były znacznie bardziej podobne do niego
samego: spokojne i zrelaksowane, lubiły stymulującą
intelektualnie rozmowę, wyrafinowane posiłki i szklaneczkę
wina. Cecil
e zaś miotała się po kuchni jak niezdarny
szczeniak, wciąż go potrącając i przewracając wszystko, co
znalazło się pod ręką. A do tego ciągle poklepywała go po
plecach. A jednak już dawno nie bawił się tak świetnie!
- Us
łyszałam jakiś hałas. Rand ze zdziwieniem podniósł
głowę i ujrzał CeeCee stojącą w progu, z lalką przyciśniętą do
piersi. Rąbek różowej koszuli nocnej wlókł się za nią po
podłodze. Włosy miała potargane, a w jej wielkich,
niebieskich oczach czaił się lęk.
- Naprawd
ę? - zapytał Rand, niepewny, jak powinien
zareagować.
- Tak. Pod moim
łóżkiem jest potwór. Rand obszedł
dokoła deskę do prasowania i przyklęknął przed dziewczynką.
- Jaki potwór?
- Wielki, straszny i okropny - odrzek
ła, pocierając oczy
piąstką. Rand pomyślał, że Cecile w jej wieku musiała
wyglądać tak samo.
- Na pewno ju
ż sobie poszedł - powiedział. - Możesz
wrócić do łóżka.
- Nie mog
ę - jęknęła CeeCee. Podciągnęła koszulę,
przysiadła na jego kolanie i Objęła go za szyję. Rand musiał
oprzeć się dłonią o podłogę, żeby nie upaść.
- Dlaczego? - zapyta
ł.
- Bo on sobie nie p
ójdzie, dopóki mama go nie wypędzi.
- Och - mrukn
ął Rand. Przez chwilę zastanawiał się, co
robić, a potem powiedział:
- Twoja mama zasn
ęła na sofie i nie chciałbym jej budzić.
Czy myślisz, że ja potrafiłbym przepędzić tego potwora?
- Nie wiem - odrzek
ła dziewczynka z powątpiewaniem. -
Ale możesz spróbować. Tylko musisz zachowywać się
naprawdę wstrętnie, bo inaczej on wróci.
- Umiem si
ę zachowywać wyjątkowo wstrętnie - ucieszył
się Rand. Wstał i wziął CeeCee na ręce. - Pokaż mi, gdzie jest
ten potwór.
ROZDZIA
Ł SIÓDMY
Promienie s
łońca wpadały do kościoła przez barwne
witraże, rzucając na stojące wokół ołtarza postacie różową i
złotą poświatę. Cecile, trzymająca na rękach Madison, stała po
jednej strome Jacka i
Malindy, a Rand z Lilą po drugiej. Za
nimi ustawili się szeregiem chłopcy Brannanów w
odświętnych ubraniach.
To by
ła cała rodzina Jacka i jego żony, nie licząc rodziców
Malindy, którzy jak zwykle byli nieobecni. Malinda mówiła,
że z Arabii Saudyjskiej przysłali jej kartkę z gratulacjami oraz
czek na pokaźną kwotę z przeznaczeniem na opłacenie
college'u dziewczynek. Jak to miło z ich strony, pomyślała
Cecile ironicznie. Takie zachowanie było jednak typowe dla
rodziców Malindy.
Spojrza
ła z westchnieniem na swoich rodziców
ulokowanych w pierwszej ławce, zajmujących strategiczną
pozycję między Dentem a Gordym. CeeCee przycupnęła na
kolanach babci. Z grzecznie złożonymi rączkami wyglądała
jak aniołek.
Mam wielkie szcz
ęście, że moi rodzice interesują się
swoimi dz
iećmi i wnukami, zreflektowała się Cecile i
przypomniała sobie, co Rand poprzedniego wieczoru
opowiadał jej o swoim dzieciństwie. Te zwierzenia pomogły
jej zrozumieć go trochę lepiej. Zastępcze rodziny nie są
najlepszym środowiskiem dla dorastającego chłopca i Cecile
była pewna, że te lata zostawiły swój ślad w psychice Randa.
Znała przeszłość Jacka i wiedziała, że rekompensował sobie
chłopięce frustracje w dorosłym życiu, zakładając własną
rodzinę, której próbował zapewnić wszystko, czego sam był
pozbawion
y. Wydawało się jednak, że na Randa okres
dorastania wywarł zupełnie przeciwny wpływ. Doktor
Coursey unikał życia rodzinnego. Wolał samotność. Jego
spokój, rezerwa, brak zdolności sportowych, którymi szczycili
się niemal wszyscy młodzi Amerykanie, wszystkie te cechy
prawdopodobnie miały źródło w zaniedbaniu, którego
doświadczył ze strony ojca i matki.
Cecile spojrza
ła na Randa, stojącego obok Jacka, Garnitur
w drobne prążki nadawał mu nobliwy wygląd. Słuchał pastora
ze skupieniem. On bierze wszystko tak pow
ażnie, pomyślała
Cecile. Wiedziała, że gdyby go o to poprosiła, to byłby w
stanie opowiedzieć jej przebieg tej ceremonii bardzo
szczegółowo. Rozproszone wokół smugi światła sprawiały, że
wyglądał jak postać nierzeczywista. Wydawał się spokojny,
zrelaksowan
y i chłodny.
Cecile spr
óbowała się do niego uśmiechnąć, poczuła
jednak, że usta ma zupełnie zdrętwiałe. Rand odpowiedział na
jej uśmiech i znów skupił uwagę na pastorze. Jedno jego
spojrzenie wystarczyło, by pod Cecile ugięły się kolana.
Po chwili cicho westchn
ęła i uśmiechnęła się lekko. Rand
Coursey był piekielnie przystojny, miły i inteligentny, a do
tego wszystkiego był również znakomitym kochankiem. Ona
zaś zamierzała cieszyć się tym w pełni.
- Wygl
ąda na to, że przyjęcie bardzo ci się udało. Oddech
R
anda łaskotał Cecile w ucho. Odstawiła pustą blachę na stół i
objęła go w pasie.
- Nie poradzi
łabym sobie bez ciebie. Dziękuję - rzekła,
całując go w policzek.
Rand przyci
ągnął ją do siebie.
- Zr
ób to jeszcze raz, tylko trochę niżej i na lewo -
szepnął.
- Och, ty! - za
śmiała się Cecile i lekko uderzyła go w
pierś. Wyraz oczu Randa świadczył jednak o tym, że pod
przykrywką żartu kryła się prawdziwa namiętność. Cecile
uwodzicielsko zatrzepotała rzęsami i uniosła twarz.
- Ale
ż, doktorze Coursey, mam wrażenie, że usiłuje pan
mnie uwieść.
- Od kiedy to trzeba ci
ę uwodzić? Zanim Cecile zdążyła
odpowiedzieć, Rand pochylił głowę i pocałował ją szybko,
obejmując dłońmi jej biodra.
- Mama? Cecile mia
ła wrażenie, że głos CeeCee dochodzi
z bardzo daleka.
- Hm? - wymrucza
ła z ustami tuż przy wargach Randa.
- Malinda powiedzia
ła, że będę mogła potrzymać jedną z
dziewczynek, jeśli pomoże mi ktoś dorosły.
Cecile wystarczy
ło siły woli tylko na to, by oderwać twarz
od twarzy Randa i oprzeć się na jego ramieniu.
- Chwileczk
ę, CeeCee - wymamrotała, z trudem łapiąc
oddech.
- Mamo, prosz
ę cię! Malinda powiedziała, że zaraz będzie
je karmić, a potem pójdą spać!
- Teraz nie mog
ę, kochanie. Muszę posprzątać ze stołu i
podać deser.
- A czy ja m
ógłbym być tym dorosłym? Na głos Randa
Cecile z niedowierzaniem podniosła głowę.
- Sko
ńczyłem już dwadzieścia jeden lat i, jak na swój
wiek, jestem bardzo dojrza
ły. A poza tym mam wielkie
doświadczenie w trzymaniu niemowląt. - Uśmiechnął się, nie
wiedząc o tym, jak wiele punktów zarobił w tym momencie u
Cecile. Ona sama nie potrafiłaby mu tego wyjaśnić, nawet
gdyby chciała. Oderwała się od niego i cofnęła o krok.
- Dobrze, my
ślę, że się nadajesz do tej funkcji. Rand
wyciągnął rękę do CeeCee, która omal nie pękła z
podniecenia.
- Prosz
ę bardzo. Jestem do twoich usług. Mała,
chichocząc, pochwyciła jego dłoń i pociągnęła go do salonu.
Cecile potrz
ąsnęła głową, śmiejąc się cicho, i zajęła się
zbieraniem naczyń. To było niemal zbyt piękne, by mogło być
prawdziwe.
Po czterech wyprawach z salonu do kuchni brudne
naczynia zosta
ły uprzątnięte, a po dwóch kolejnych na stole
stał deser, który Rand przygotował poprzedniego wieczoru.
Był doskonałym kucharzem. Każda porcja wyglądała jak małe
dzieło sztuki, a smakowała jeszcze wspanialej. Cecile
strz
epnęła okruch ze stołu i znów się zaśmiała, przypominając
sobie debatę na temat prasowania obrusa. Potrząsnęła głową i
poszła po widelczyki do ciasta.
W salonie rozleg
ł się śmiech CeeCee. Cecile podniosła
głowę. Mała siedziała na sofie, trzymając w ramionach jedną z
bliźniaczek. Siedzący obok Rand troskliwie podtrzymywał
główkę dziecka i z uwagą słuchał podnieconego trajkotu
CeeCee. Cecile poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Och,
nie, pomyślała z przerażeniem. Tylko nie to! Żadnych
wzruszeń! Zauważyła jednak, że dłonie jej zwilgotniały.
Wytarła je o sukienkę i odruchowo zaczęła obgryzać
paznokieć.
Z czego oni tak si
ę śmiali? I czemu CeeCee tak przyjaźnie
odnosi
ła się do Randa? Nikt nie wiedział lepiej od Cecile, jak
okropnie mała potrafiła się zachowywać, gdy przy jej matce
pojawiał się jakiś mężczyzna, oczywiście z wyjątkiem byłego
męża. Teraz jednak dziewczynka promieniała. Co jej się stało?
Dlaczego zaakceptowała właśnie Randa? Cecile poczuła się
nieswojo.
- Dlaczego obgryzasz paznokie
ć, skoro tuż przed tobą stoi
tyle dobrego jedzenia?
Szybko schowa
ła rękę za plecy i podniosła głowę.
Malinda przyglądała się jej z uśmiechem.
- Pi
ęknie wyglądają, prawda?
- Kto? - zapyta
ła Cecile, niepotrzebnie przesuwając
sztućce na stole.
Malinda wskaza
ła głową na sofę.
- Rand i CeeCee. Ma
ła nie odstępuje go na krok. Cecile
niechętnie spojrzała w tę stronę.
- A, tak. Wiesz, jaka jest CeeCee. Uwielbia m
ężczyzn.
- Naprawd
ę? - zdziwiła się Malinda. - Zdawało mi się, że
jedynym mężczyzną, którego akceptowała, był jej własny
ojciec. Ale Rand również wydaje się nią zauroczony. -
Uśmiechnęła się, patrząc, jak Rand odgarnia kosmyk włosów
z czoła dziewczynki.
- A kto nie by
łby nią zauroczony? - mruknęła Cecile,
rozkładając widelczyki ze zbyt wielkim impetem. - Gdy
CeeCee chce
być czarująca, nie sposób jej się oprzeć.
- To prawda - rzek
ła Malinda z namysłem. - Ale wydaje
mi się, że ona naprawdę lubi Randa. Może widzi w nim postać
ojcowską albo kogoś w tym rodzaju.
Cecile zachmurzy
ła się. Malinda pocieszająco poklepała ją
po ramieniu.
- Nie s
łuchaj mnie. Gadam jak domorosły psychoanalityk!
-
Machnęła ręką i pochyliła się nad ciastem truskawkowym
udekorowanym bitą śmietaną. - Pachnie wspaniale, a ja mam
jeszcze dziesięć kilogramów do zrzucenia. Wiesz, kiedy
zaproponowałaś, że urządzisz przyjęcie, trochę się martwiłam
-
dodała i uśmiechnęła się.
- No c
óż, bardzo ci dziękuję. Malinda objęła przyjaciółkę
ramieniem.
- Nie gniewaj si
ę, Cecile, ale obydwie dobrze wiemy, że
gotowanie nie jest twoim hobby. Tymczasem wszystko jest
pyszn
e! Wspaniale sobie poradziłaś.
Zmarszczka na czole Cecile pog
łębiła się.
- To nie ja. To Rand - przyzna
ła niechętnie.
- Jak to?
- To Rand zrobi
ł quiche. I babeczki. I grzanki z serem. -
Cecile wskazała ręką na stół. - I wyrzeźbił arbuza, i
przygotował owoce. I jeszcze wyprasował obrus.
- Kogo
ś takiego warto chyba byłoby zatrzymać na stałe.
Cecile wzniosła oczy ku niebu.
- Tylko nie wyobra
żaj sobie za wiele.
- Nie mam zamiaru czegokolwiek sobie wyobra
żać. Tym
bardziej że chyba radzicie sobie dobrze bez niczyjej pomocy.
Cecile wpatrzy
ła się w nią, oniemiała.
- Co ty w
łaściwie masz na myśli?
- Widzia
łam, jak Rand na ciebie patrzy.
Cecile otworzy
ła usta ze zdumienia. Ona sama nie
zauważyła we wzroku Randa niczego niezwykłego.
- Widzia
łam też ten pocałunek, który przerwała wam
CeeCee -
ciągnęła Malinda, unosząc brwi. - Nie,
zdecydowanie nie potrzeba wam swatki. Choć, prawdę
mówiąc, trochę mnie to dziwi. W końcu Rand jest przecież
lekarzem. Ale z drugiej strony, któż mógłby przypuszczać, że,
na przykład, ja zakocham się w Jacku?
-
A kto tu mówi o zakochiwaniu się? - zdziwiła się Cecile
z tępym wyrazem twarzy.
Zanim Malinda zd
ążyła odpowiedzieć, rozległ się płacz
Madison.
- Chyba jest g
łodna - zawołał Rand. Malinda poderwała
się od stołu.
- Obowi
ązki mnie wzywają - mruknęła. Pobiegła do
salonu i zabrała córkę z rąk CeeCee. Cecile ze zdumieniem
patrzyła, jak Rand wyciągnął rękę do dziewczynki i posadził
ją sobie na kolanach. CeeCee zwykle nie lubiła, gdy
traktowano ją jak małe dziecko, tym razem jednak zarzuciła
ramiona na szyję Randa i przytuliła policzek do jego policzka.
Posta
ć ojcowska? zadumała się Cecile. Nie, CeeCee z
pewnością nie szukała zastępczego ojca. Po prostu była
ufnym, przyjaźnie nastawionym do świata dzieckiem i gdy
kogoś polubiła, okazywała mu to wprost. A jak można było
nie lubić Randa?
Cecile zamkn
ęła drzwi za ostatnim gościem i oparła się o
nie z całej siły.
- Zm
ęczona?. - zagadnął ją Rand.
- Bardzo. A ty? - zapyta
ła, obejmując go w pasie. Razem
poszli do salonu.
- Troch
ę. Cecile jęknęła na widok brudnych naczyń i stert
papierów po prezentach za
śmiecających podłogę. Rand
pocieszająco uścisnął jej ramię.
- Nie martw si
ę, pomogę ci tu posprzątać.
- Proponuj
ę, żeby dziś nie sprzątać i zdrzemnąć się przy
basenie, gdy chłopcy będą pływać.
- A ja proponuj
ę, żebyśmy wszyscy razem zajęli się
sprzątaniem, a potem dopiero zdrzemnęli się przy basenie.
- Wszyscy razem, to znaczy ja i ty?
- Dzieci te
ż mogą pomóc.
- Dzieci? - spyta
ła Cecile z powątpiewaniem. Dobrze
znała niechęć swoich dzieci do wszelkich prac domowych.
- Jasne - rzek
ł Rand krótko. Włożył dwa palce do ust i
gwizdnął przeraźliwie. Po kilku sekundach, ku wielkiemu
zdumieniu Cecile, cała trójka wpadła do salonu.
- Co si
ę dzieje? - wydyszał Dent.
- Sprz
ątanie.
Ch
łopiec popatrzył na Randa, jakby ten był niespełna
rozumu.
- To co z tego?
- Wyci
ągaj odkurzacz. A ty, Gordy, możesz powynosić te
naczynia do kuchni.
CeeCee poci
ągnęła Randa za rękaw.
- A ja?
- A ty, anio
łku - rzekł Rand, biorąc ją na ręce i
podrzucając do góry - możesz pozbierać te wszystkie papiery i
wstążki. Widziałem chyba w kuchni pustą torbę po zakupach.
Możesz to powkładać do środka.
CeeCee natychmiast pobieg
ła do kuchni. Dent i Gordy nie
ruszyli się nawet o krok.
- Chcecie p
ójść popływać?
- Jasne.
- Ale kto
ś dorosły musi być przy was, prawda?
- Aha.
- W takim razie lepiej bierzcie si
ę do roboty, bo jak nie, to
nie będzie dzisiaj pływania.
W trakcie trwania tej wymiany zda
ń Cecile po prostu stała
i patrzyła, zbyt zdumiona, by się odezwać. Nikt oprócz niej
nie
wydawał jej dzieciom żadnych poleceń. Owszem,
niektórzy próbowali, na przykład Josh, ale prowadziło to tylko
do buntów, których skutki Cecile musiała potem zwalczać
całymi tygodniami. Wskutek tego stała się nadopiekuńcza i
przywykła rezerwować prawa rodzicielskie wyłącznie dla
siebie.
Gdy ch
łopcy zwrócili na nią wzrok, czekając na jej
reakcję, w pierwszej chwili miała ochotę powiedzieć im, że to
tylko żart i że sprzątanie nie jest ich sprawą. Zanim jednak
zdążyła otworzyć usta, Gordy wziął ze stołu talerz, potem
drugi, i poczłapał do kuchni.
Zdumienie Cecile wzros
ło jeszcze, gdy Dent westchnął z
frustracją i zapytał:
- To gdzie jest ten odkurzacz?
Cecile ugryz
ła się w język, zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć.
Wsp
ólnymi siłami błyskawicznie doprowadzili dom do
porządku i zdumiona Cecile już wkrótce ułożyła się na
brzuchu obok basenu, patrząc, jak Rand gra z dziećmi w
wodne polo. Była to ulubiona zabawa chłopców. Cecile często
z nimi grywała. Raz nawet udało się jej namówić Josha, by się
do nich przyłączył, on jednak nie chciał wziąć pod uwagę
różnicy wieku i zepsuł całą zabawę nadmiernym pragnieniem
rywalizacji.
Rand z kolei sprawia
ł wrażenie, jakby nie miał nic
przeciwko temu, by przegrać z kimś o połowę mniejszym i
ponad dwadzieścia lat młodszym od siebie. Wyglądało wręcz
na to, że cieszy się, gdy chłopcy wygrywają. Cecile wiedziała,
że porównywanie tych dwóch mężczyzn nie było rzeczą
słuszną, ale nie potrafiła się powstrzymać od myśli, że
umiejętność pogodzenia się z porażką, jaką przejawiał Rand,
sprawiała, że był on prawdziwym zwycięzcą.
Zerkn
ęła w jego stronę. Stał właśnie na schodkach przy
płytszym końcu basenu. Słońce lśniło w kropelkach wody
pokrywających jego tors i ramiona. Odgarnął mokre włosy do
tyłu i spojrzał na nią, a potem wyszedł z basenu i sięgnął po
ręcznik.
- Dobrze ci si
ę spało?
-
Świetnie - wymruczała Cecile. - A tobie?
- Nie mog
łem zasnąć.
- Przykro mi - odrzek
ła ze współczuciem. - Czy dzieci za
bardzo hałasowały?
- Nie. Za dobrze si
ę bawiły. Pozazdrościłem im i
postanowiłem się przyłączyć.
Usiad
ł, zwrócony do niej plecami, a potem przechylił się
do tyłu i oparł głowę na jej piersiach.
- Chyba si
ę zakochałem.
- Co takiego?! - zawo
łała Cecile, ogarnięta paniką. Rand
zaśmiał się cicho i wskazał głową na chlapiące się w basenie
dzieci.
- W CeeCee. Co za uroczy anio
łek! Czy mówiła ci, że
wczoraj wieczorem wypędziłem potwora z jej pokoju?
Cecile spojrza
ła na niego ze zdziwieniem.
- Nie, ale dzisiaj rano nie mia
łam czasu na rozmowy.
Śpieszyliśmy się, żeby zdążyć do kościoła.
Rand znów s
ię zaśmiał, ocierając się ramionami o jej
kolana.
-
Ślicznie wyglądała, kiedy tak stała w nocnej koszuli,
przyciskając do siebie lalkę. Próbowałem ją namówić, żeby
wróciła do łóżka, bo potwór na pewno już sobie poszedł, ale
ona się upierała, że ty musisz go wypędzić. - Przechylił głowę
i napotkał wzrok Cecile. W jego oczach czaił się śmiech. - W
końcu udało mi się ją przekonać, że jestem wystarczająco
wstrętny i potwór na pewno ucieknie, kiedy mnie zobaczy.
Cecile wbrew sobie musia
ła się uśmiechnąć. Rand
w
strętny? Nie dziwiła się, że CeeCee nie chciała w to
uwierzyć.
- I naprawd
ę okazałeś się wstrętny?
- A czy CeeCee wr
óciła potem po ciebie?
- Nie.
- Wi
ęc chyba potwór się przestraszył. Cecile przegarnęła
jego włosy i pocałowała go w czoło.
- Dobrze,
że mi o tym powiedziałeś. Kiedy następnym
razem CeeCee obudzi mnie o trzeciej w nocy i każe mi zabijać
potwory, zadzwonię po ciebie.
- Zabójca potworów! -
rzekł Rand z namysłem. - Czy z tą
pracą związane są jakieś korzyści uboczne?
W k
ącikach ust Cecile pojawił się uśmiech.
- Mo
że - bąknęła cicho. - Masz na myśli coś
konkretnego?
- Ciebie.
Wystarczy
ło jedno spojrzenie na twarz CeeCee, by Cecile
powiedziała stanowczo:
- Nawet mnie nie pro
ś.
- Ale mamo, on jest taki
śliczny! Cecile odwróciła się
plecami do
córki i futrzanego kłębka,
kt
óry siedział obok na ziemi, i zajęła się upychaniem
sprzętu baseballowego do płóciennej torby. Nie miała
najmniejszego zamiaru pozwolić, by CeeCee sterroryzowała ją
żałosnym wyrazem twarzy.
- Ma
łe są śliczne, ale z dużymi tylko same kłopoty -
rzekła bez odrobiny współczucia.
- B
ędę go codziennie karmiła, zabierała na spacery i
kąpała. Ty nic nie będziesz musiała przy nim robić, mamo.
Obiecuję ci!
- S
łyszałam to już przedtem - odrzekła Cecile sucho.
- Mamo, prooosz
ę! Proszę, proszę, tak strasznie cię
proszę! Cecile zasunęła torbę i westchnęła z desperacją.
Musiała być twarda, choć trudno się było oprzeć CeeCee.
Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła dotyk
mokrego, zimnego nosa na kolanie.
- Och, mamo, zobacz! On ju
ż cię polubił! Cecile
skrzywiła się.
- Wcale mnie nie polubi
ł, tylko na pewno jest głodny.
Zobacz, jaka to wielka bestia! -
mruknęła, machnąwszy ręką.
Pies najwyra
źniej wziął ten gest za zaproszenie, bo stanął
na tylnych łapach, a przednimi oparł się o pierś Cecile.
Zaskoczona, upadła pod ciężarem zwierzęcia, które
natychmiast dokładnie wylizało jej twarz.
- Zejd
ź ze mnie, ty potworze! - zawołała Cecile,
odpychając psa. - CeeCee; na litość boską, zabierz go stąd!
- Shaggy, nie! Siad, piesku!
- Jaki
ś kłopot? Cecile podniosła głowę i zobaczyła nad
sobą Randa.
- Tak. Zdejmij ze mnie to zwierz
ę. Rand pochwycił psa za
sierść na karku i odciągnął go na bok.
CeeCee natychmiast rzuci
ła się na kolana i objęła psa
ramionami.
- Wszystko; b
ędzie dobrze, Shaggy - mruczała mu do
ucha; -
Mama wcale nie chciała cię przestraszyć.
- Kto tu kogo przestraszy
ł! - oburzyła się Cecile.
Rand roze
śmiał się i pomógł jej się podnieść z ziemi.
- Nie wiedzia
łem, że macie psa!
- Nie mamy - powiedzia
ła stanowczo, otrzepując się z
kurzu. -
Przyszedł na trening i CeeCee bawiła się z nim, a
teraz chce go zabrać do domu. A ty gdzie byłeś? - zaatakowała
Randa. -
Zapomniałeś, że mamy dodatkowy trening przed
meczem?
- Nie, nie zapomnia
łem, tylko miałem przedwczesny
poród. Próbowałem zadzwonić do ciebie ze szpitala, ale już
cię nie zastałem w domu. Tęskniłaś za mną?
- Nie - mrukn
ęła, powściągając złość. - Ale przydałby mi
się ktoś do pomocy.
- Czy ch
łopcy bardzo cię zmęczyli? - zapytał Rand,
masując jej kark.
- Nie - westchn
ęła i wtuliła policzek w jego dłoń. -
Właściwie nie, tylko że są spięci przed meczem. Gramy z
niezwyciężonymi Royals. Chłopcy mają ochotę ich rozgromić.
- I tak si
ę stanie. Cecile otworzyła oczy i zmarszczyła
czoło.
- Dlaczego jeste
ś tego taki pewny? Rand mrugnął do niej
z tajemniczym uśmiechem,
- Bo czuj
ę, że dzisiaj szczęście mi dopisuje. Chodź,
CeeCee -
dodał, sięgając po torbę ze sprzętem - i zabierz psa.
Skoro ma zostać członkiem rodziny, to równie dobrze może
posłużyć za maskotkę zespołu.
Ca
ła trójka ruszyła w stronę boiska. CeeCee podskakiwała
u boku Randa, a zwierzę biegło ich śladem. Cecile patrzyła za
nimi jak oniemiała/Członkiem rodziny? Przecież nie
pozwoliła małej zatrzymać psa!
- Zaraz, poczekajcie chwil
ę! - zawołała. - Nie
zatrzymamy tego psa!
- Oczywi
ście, że zatrzymacie! - odkrzyknął Rand przez
ramię. - Będzie świetny do pilnowania domu.
Cecile zwin
ęła dłonie w pięści. O, nie, pomyślała. Nie
pozwoli sobą tak łatwo manipulować.
Jednak w po
łowie meczu jej nastrój dramatycznie się
zmienił. Zupełnie zapomniała o psie. Białe Skarpetki
prowadziły czterema punktami. Gracze byli przekonani, że
Shaggy, teraz już, za sprawą Randa, oficjalna maskotka
zespołu, przynosi im szczęście. Każdy zawodnik, na którego
przypadała kolejka do wykonywania rzutów, najpierw głaskał
go po łbie.
Cecile nie wierzy
ła w szczęście - przyzwyczajona była
raczej do pecha -
ale stopniowo zaczęła patrzeć na zwierzę
życzliwszym okiem. Nie straciła cierpliwości nawet wtedy,
gdy potknęła się o nie i omal nie przewróciła. Skoro chłopcy
wier
zyli, że Shaggy przynosi im szczęście, tym lepiej. Grali
skuteczniej niż zwykle i zanosiło się na to, że zwyciężą.
Wygrana z drużyną Royals to by było dopiero coś!
Publiczno
ść podzielała entuzjazm Cecile. Na ławkach
zasiadły rodziny i przyjaciele zawodników. Jedli prażoną
kukurydzę i pili napoje z puszek, a w wolnych chwilach
wznosili okrzyki na cześć Białych Skarpetek. Najtwardsi
kibice zebrali się przy łańcuchach oddzielających boisko od
publiczności i siedzieli na rozciągniętych na ziemi kocach
albo wprost na trawie.
Ze swego miejsca na wysoko
ści pierwszej bazy Cecile
widziała Denta, który właśnie dobiegał do środka pola.
Rodzicielska duma omal nie rozsadziła jej piersi. Była pewna,
że jej syn zdobędzie punkt. Pierwszy rzut wyszedł na out.
Draga piłka była mocna, skierowana do środka pola. Dent
lubił takie uderzenia. Zamachnął się mocno, trafił kijem w
piłkę i posłał ją wysoko w powietrze... Niestety, ta również
poszła na out.
Dwie matki siedz
ące na trawie na rozkładanych krzesłach
i pogrążone w rozmowie nie zauważyły, że piłka zmierza w
ich stronę. Dostrzegł to natomiast Rand. Błyskawicznie
przeskoczył przez łańcuchy i w ostatniej chwili pochwycił
piłkę gołą ręką.
W
śród publiczności rozległy się okrzyki uznania. Rand
uniósł piłkę do góry i skłonił się uprzejmie. Cecile
wybuchnęła śmiechem i w tej samej chwili z gwaru wybił się
kobiecy głos:
- Brawo, Rand! Wci
ąż jesteś moim bohaterem!
Cecile spojrza
ła w tamtą stronę i poczuła, że serce
podchodzi jej do gardła. Młoda kobieta - bardzo młoda i
bardzo piękna dziewczyna w uniformie pielęgniarki - machała
ręką do Randa. Przepchnęła się między ludźmi i podeszła do
niego, on zaś ze śmiechem pochwycił ją w ramiona, przytulił i
pocałował.
Cecile przymkn
ęła oczy i odwróciła się. Poczuła mdłości.
Chciała pójść do domu i ukryć się przed całym światem, ale
musiała doczekać do końca meczu. Nie mogła zawieść
chłopców.
Zreszt
ą co ją obchodziło, kogo całował Rand? Przecież nie
była w nim zakochana. Ich związek był czysto fizyczny. Sama
ustaliła takie zasady.
Wzi
ęła głęboki oddech i otworzyła oczy. Rand może
całować, kogo chce, pomyślała, patrząc na Denta, który
właśnie przygotowywał się do przejęcia kolejnej piłki. A
nawet jeśli ją to obchodzi, to Rand i tak nigdy się o tym nie
dowie. Tego była zupełnie pewna.
ROZDZIA
Ł ÓSMY
Cecile wkroczy
ła do sypialni Randa i tuż za progiem
zrzuciła buty.
- Nadal nie wiem, jak ci si
ę to udało. Rand zaśmiał się
cicho. Podniósł jej buty z podłogi i ustawił równo obok łóżka.
Druga wizyta Cecile w jego sypialni wyglądała podobnie jak
pierwsza: Ce
cile już od progu zaczynała się rozbierać.
- M
ówiłem ci, że dzisiaj szczęście mi dopisuje.
- Dobrze, ale szcz
ęście to jedno, a pozbycie się trojga
dzieci na całą noc to zupełnie co innego - odparła, ściągając
koszulkę przez głowę.
Rand tylko u
śmiechnął się dumnie.
- Za
łożyłem się z Jackiem. Powiedziałem mu, że jeśli
wygramy, to musi zabrać twoje dzieci na weekend.
- A gdyby
śmy przegrali? Rand skrzywił się boleśnie.
- No c
óż, wówczas zamiast trojga dzieci plączących się
pod nogami, mielibyśmy ich dziewięcioro.
Cecile zastyg
ła z szortami spuszczonymi do kolan.
- Chcesz powiedzie
ć, że obiecałeś zabrać wszystkie dzieci
Brannanów na noc?
- Taka by
ła umowa. Cecile powoli zdjęła szorty i
przycisnęła je do piersi, nie spuszczając z Randa
podejrzliwego spojrzenia.
- I naprawd
ę myślałeś, że poradzisz sobie z całą szóstką
małych Brannanów, włącznie z bliźniaczkami?
- Chyba tak - powiedzia
ł Rand nieśmiało. - Prawdę
mówiąc, liczyłem na twoją pomoc.
- Aha, wi
ęc brałeś mnie pod uwagę, proponując ten
zakład? - zawołała i zamierzyła się na niego szortami, on
jednak w porę pochwycił ją za rękę.
- Wydawa
ło mi się, że tak będzie sprawiedliwie, bo w
razie wygranej ty również skorzystałabyś.
- A to niby dlaczego?
- Zyskuj
ąc noc bez dzieci. To byłaby jedyna okazja,
żebyśmy mogli pobyć sam na sam.
- A kto ci powiedzia
ł, że ja chcę być z tobą sam na sam? -
mrukn
ęła, ocierając się piersiami o jego tors.
- Czy zawsze jeste
ś taka kłótliwa?
- Tylko wtedy, gdy kto
ś próbuje mną manipulować.
- Czy mi wybaczysz, je
śli ci obiecam, że na drugi raz
najpierw zapytam ciebie o zdanie?
Cecile wybaczy
ła mu już dawno, ale miała ochotę jeszcze
trochę się z nim podrażnić.
- Sama nie wiem - rzek
ła z wahaniem. - Tym bardziej że
wrobiłeś mnie w tego przeklętego psa.
- Chcia
łaś mieć tego psa tak samo jak CeeCee. Tylko
upór nie pozwala ci się do tego przyznać.
Cecile musia
ła się uśmiechnąć.
- Na pewno my
ślisz, że jesteś bardzo sprytny.
- Jestem b
łyskotliwy.
Cecile przy
łożyła palec do zagłębienia w jego podbródku i
uniosła mu twarz. Rand westchnął głęboko.
- Mo
że weźmiemy prysznic? Ty umyjesz mi plecy, a ja
tobie, zgoda?
- Umowa stoi.
Gor
ąca para spowijała ich ciała gęstym obłokiem. Z
rękami śliskimi od mydła Cecile krążyła wokół Randa w
obszernym brodziku, masując i trąc jego skórę ze wszystkich
sił. Mydło pachniało ziołami i polnymi kwiatami. Cecile
głęboko wdychała ten zapach, czując, jak wszystkie mięśnie w
jej ciele zaczynają się rozluźniać. Wszystkie oprócz jednego,
upartego mięśnia w karku, który napinał się na nowo za
każdym razem, gdy przypominała sobie piękną pielęgniarkę
obecną na meczu.
Westchn
ęła i ustawiła Randa plecami do siebie, a on ugiął
kolano i oparł się rękami o ścianę.
- Wynajmujesz si
ę na godziny?
- Nie - u
śmiechnęła się. - Stosuję wyłącznie barter. Za
chwilę moja kolej!
Zn
ów wzięła mydło do ręki, nie przestając się
zastanawiać, czy tamta kobieta również chadzała z Randem
pod prysznic. Zła na siebie, zbyt mocno zaczęła szorować mu
plecy.
- Oj - skrzywi
ł się Rand i odsunął się o krok. - Nie musisz
tego robić tak mocno.
- Przepraszam - mrukn
ęła Cecile. - Rand?
- Hm?
- Kim by
ła ta kobieta, którą całowałeś na meczu?
Odwrócił nieco głowę, ale nie udało mu się pochwycić jej
spojrzenia.
- Jaka kobieta?
Cecile z irytacj
ą wbiła palce w jego plecy.
- Przepraszam - powiedzia
ła jeszcze raz. - Ta, którą
pocałowałeś.
- A, ta! To tylko znajoma - odrzek
ł Rand, pochylając
głowę.
- Chyba do
ść bliska znajoma - drążyła Cecile. Usłyszała
w swoim głosie nutę zazdrości i szybko dodała: - Oczywiście
to nie moja sprawa.
Rand odwr
ócił się, ale zobaczył tylko czubek głowy
Cecile, która w tej chwili masowała mu pośladki. Pomyślał, że
jeśli zacznie je trzeć jeszcze odrobinę mocniej, to zupełnie
obedrze go ze skóry. Stłumił jednak uśmiech, gdyż wiedział,
co kryło się za jej zachowaniem.
- Nie, jasne,
że nie - powiedział miękko. - Ale masz rację,
nie ze wszystkimi znajomymi witam się w ten sposób. Marcia
jest dla mnie kimś wyjątkowym. Traktuję ją bardziej jak
siostrę niż jak przyjaciółkę.
Cecile znieruchomia
ła. Słyszała już wcześniej takie
tłumaczenia od męża. Zawsze, gdy przyłapywała go w
dwuznacznej sytuacji z jakąś kobietą, usiłował ją przekonać ją
o platoniczno
ści swych uczuć.
Podnios
ła głowę. Rand patrzył wprost na nią. W jego
brązowych oczach błyszczała szczerość i zrozumienie. Te
oczy nie
były podobne do oczu Denta. Tamte zawsze były
puste. Brak jakiegokolwiek wyrazu miał ukryć poczucie winy.
Tymczasem we wzroku Randa pojawia
ła się cała skala
emocji. Było tam zrozumienie, współczucie, namiętność.
Cecile z trudem odwróciła głowę. Czuła się winna, że
porównywała tych dwóch mężczyzn. Rand nie był Dentonem.
Jeśli mówił, że ta kobieta była tylko jego znajomą, to tak
właśnie było.
A zreszt
ą, jakie to ma znaczenie? pomyślała. Ich związek
nie ni
ósł za sobą żadnych zobowiązań. Byli przyjaciółmi i
ko
chankami, niczym więcej.
Rand pochyli
ł się, aż jego twarz znalazła się na wysokości
twarzy Cecile i pochwycił ją za rękę. W jego oczach płonął
żar.
- Twoja kolej - powiedzia
ł cicho i ustawił ją przed sobą.
Mydło upadło na podłogę. Rand położył dłonie na ramionach
Cecile i powoli, koj
ącymi ruchami zaczął masować jej
kark. Dotarł w końcu do napiętego miejsca i zaczął ugniatać
mięsień.
- Cecile, to naprawd
ę tylko moja znajoma. Nigdy bym cię
nie próbował okłamywać.
Jak zwykle potrafi
ł przeniknąć jej myśli. Cecile
przymknęła oczy, niezdolna dłużej wytrzymać jego
spojrzenia, i oparła głowę o ścianę. Pod jej powiekami
zbierały się palące łzy. Ostatni napięty mięsień w jej karku
rozluźnił się wreszcie.
Rand r
ównież to poczuł i ogarnęła go dojmująca ulga. Nie
chcia
ł, by tego wieczoru cokolwiek stanęło między Cecile a
nim. Przycisnął usta do jej szyi i odnalazł pulsującą żyłę. Jego
dłonie powędrowały po jej ramionach na biodra, a potem
objęły piersi. Cecile westchnęła z rozkoszy. Igiełki wody
wciąż kłuły jej nagą skórę, ona jednak nie czuła niczego
oprócz dotyku Randa. Wsunęła palce w jego włosy i uniosła
twarz do góry, a potem odnalazła jego usta. Tęskniła do ich
dotyku, pragnęła go, nade wszystko jednak chciała zetrzeć z
nich smak i wspomnienie ust tamtej kobiety. M
ocno objęła
ramionami jego szyję i przywarła do niego całym ciałem.
Rand również otoczył ją ramionami i podniósł do góry. Ich
biodra zetknęły się. Cecile objęła go nogami. Stąpając
ostrożnie po mokrych płytkach podłogi, Rand oparł Cecile
plecami o ścianę i powoli w nią wszedł.
Gdy ju
ż byli połączeni, przycisnął czoło do jej czoła i
zaczął się poruszać niezmiernie powoli. Cecile krzyknęła,
odrzucając głowę do tyłu. Nie zważając na spływającą jej po
twarzy wodę, wbijała paznokcie w ramiona Randa.
- Teraz, Cecile - wydysza
ł Rand z twarzą przy jej
piersiach. -
Już!
Cecile z ochryp
łym okrzykiem wygięła ciało w łuk. Rand
z głębokim westchnieniem oparł czoło na jej ramieniu.
Obydwoje znieruchomieli w strugach obmywającej ich ciała
wody.
Obudzi
ł się i zobaczył twarz Cecile tuż obok swojej.
Widok tej kobiety, spokojnie śpiącej w jego łóżku, sprawił mu
niespodziewaną przyjemność. Nie miał nic przeciwko temu
zakłóceniu rutyny niedzielnego poranka. Sam to zaplanował.
On, człowiek, którego nigdy nie pociągał hazard, z głupia
frant założył się z przyjacielem po to tylko, by przeprowadzić
swój plan. I udało się. W kącikach jego ust pojawił się
uśmiech. Warto było zaryzykować.
Dwadzie
ścia cztery godziny z Cecile to nie było małe
osiągnięcie. Ta kobieta była nieustannie czymś zajęta. Troje
dzieci, funkcja trenera drużyny baseballowej i sklep
zostawiały jej niewiele wolnego czasu. Rand, który zawsze
uważał się za bardzo zajętego człowieka, nie mógł się
nadziwić, jak Cecile radzi sobie z tym wszystkim.
Patrzy
ł na nią z głową opartą na łokciu. Usta miała lekko
rozchylone. Blask księżyca rozświetlał opadające na ramiona,
potargane włosy. We śnie wyglądała słodko i niewinnie jak
CeeCee. Delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej policzka.
Była taka piękna i pełna temperamentu. Do tego stopnia, że
skóra mu cierpła ze strachu, gdy próbował sobie wyobrazić;
co mogłaby powiedzieć - albo, co gorsza, zrobić - gdyby jej
wyznał, jak bardzo mu na niej zależy.
Z g
łębokim westchnieniem oparł głowę w zagięciu łokcia
i czekał na świt.
Cecile przetoczy
ła się na bok, nie otwierając oczu, i
przesunęła ręką po poduszce, gdzie powinna znajdować się
głowa Randa. Palce jednak dotknęły tylko wykrochmalonej
pościeli. Rozchyliła powieki. Łóżko obok niej było puste.
Westchnęła z rozczarowaniem i przycisnęła do piersi
poduszkę Randa. Coś zaszeleściło pod jej ręką. Usiadła i
dopiero teraz dostrzegła przypiętą do poduszki kartkę.
Cecile, musia
łem pojechać do szpitala odebrać poród.
Niedługo wrócę. Czuj się jak u siebie.
Kocham ci
ę, Rand.
Kocham ci
ę? Palce Cecile zadrżały. Przesunęła po tych
słowach palcami, a potem przeczytała je jeszcze raz na głos. Z
trudem przeszły jej przez gardło. Przez całe życie popadała w
zdenerwowanie na każdą wzmiankę o miłości.
To nic takiego, przekonywa
ła s a m ą siebie, w a c h l u j ą
c
kartką rozpaloną nagłe twarz. Miłość? Cecile nie lubiła
analizować własnych uczuć, choć potrafiła je rozpoznawać.
Przecież była już kiedyś zakochana i dotychczas nosiła blizny
po tym uczuciu. Kochała Dentona, choć był skończonym
łajdakiem. Oczywiście, gdy za niego wychodziła, nie
wiedziała o tym. Przekonała się dopiero później, gdy akt ślubu
był już podpisany, a jej ojciec przekazał Dentonowi - swoją
praktykę lekarską i przeszedł na emeryturę.
Te wspomnienia by
ły bolesne, ale Cecile już dawno
nauczyła się z nimi żyć. Jednak po swych doświadczeniach z
Dentonem nie ufała mężczyznom.
Usiad
ła na łóżku, wyciągając ramiona wysoko nad głową.
Może już nadszedł czas, by zrewidować dotychczasowe
poglądy. Może powinna zaryzykować i szczerze wyznać
Randowi, co do niego czuje.
Zn
ów wzięła do ręki kartkę. „Czuj się jak u siebie"'—
przeczytała na głos i zaśmiała się.
- Dzi
ękuję, doktorze Coursey. Chyba to nie będzie trudne
-
powiedziała do siebie, wkładając koszulkę.
W kuchni znalaz
ła banana. Jedząc go, ruszyła na obchód
domu. Rand był niezwykłym pedantem. Każda rzecz leżała na
swoim miejscu. Dom był urządzony kosztownie i ze
znakomitym gustem, ale nic w nim nie ujawniało osobowości
gospodarza i żaden pokój nie sprawiał wrażenia
zamieszkanego. Zupełnie inaczej niż w jej domu.
Przesz
ła przez hol i zatrzymała się przy jedynych
zamkniętych drzwiach. Z wahaniem położyła rękę na klamce.
To było wścibstwo. Z drugiej strony Rand przecież zachęcał
ją, by czuła się tu jak u siebie.
- No dobrze, b
ędę wścibska i już - mruknęła pod nosem i
pchnęła drzwi. Za nimi znajdowało się coś w rodzaju
gabinetu. Ściany wyłożone były mahoniową boazerią, a przy
nich stały półki pełne książek, albumów i kaset wideo. Przy
jednej ze ścian stał telewizor, a naprzeciwko znajdowała się
wielka otomana i fo
tel. Cecile niepewnie przycupnęła na
fotelu. Był wygodny i pachniał Randem.
Dojadaj
ąc banana, rozglądała się po królestwie Randa.
Przy półkach, ustawione tak, by padało nań poranne światło,
znajdowało się biurko z komputerem i telefonem. Panujący na
biurku
porządek zupełnie nie dziwił Cecile. Obok, na małym
stoliku, zobaczyła jakąś oprawioną w ramki fotografię.
Pochyliła się i wzięła ją do ręki. Po jednej stronie znajdowało
się stare zdjęcie pary młodych łudzi, a po drugiej podobizna
pięcio - lub sześcioletniego chłopca w towarzystwie
mężczyzny i kobiety. Cecile przyjrzała się fotografii uważnie.
Tak, ten chłopiec to musiał być Rand. Miał chude nogi i
kościste kolana. A mężczyzna i kobieta, do których się
przytulał, to na pewno jego rodzice.
Cecile poczu
ła, że łzy napływają jej do oczu. Rand
odziedziczył dołek w brodzie po ojcu, ale uśmiech miał matki:
otwarty, przyjacielski i pełen uroku. Odstawiła fotografię na
stolik, ale jeszcze przez chwilę nie odwracała od niej wzroku.
Rand m
ówił, że nie chce zakładać rodziny. Cecile otarła
łzę z oka. Było oczywiste, że tęsknił za rodziną, tylko upór
albo lęk nie pozwalały mu się do tego przyznać. Gdyby tak nie
było, po co trzymałby fotografię sprzed dwudziestu kilku lat w
pokoju, w którym spędzał najwięcej czasu?
Telefon na biurku zadzwoni
ł. Cecile drgnęła i upuściła na
podłogę skórkę od banana. Czy powinna odebrać? Po chwili
zastanowienia doszła do wniosku, że tak, bo to może być
Rand. Podeszła do biurka, ale zanim zdążyła wziąć do ręki
słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.
Cecile zatrzyma
ła się przy biurku i słuchała.
- Rand? Tu Amber. Poczu
ła, że żołądek podchodzi jej do
gardła. Kim, do diabła, jest Amber? Intuicja podpowiadała jej,
że lepiej byłoby nie słuchać tej wiadomości, stała jednak przy
biurku jak zahipnotyzowana.
- Potrzebuj
ę twojej pomocy. - Nastąpiła chwila przerwy.
Cecile mogłaby przysiąc, że usłyszała stłumiony szloch.
- Jestem w ci
ąży. Dłoń Cecile zacisnęła się mocno na
krawędzi biurka.
- Jeste
ś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand!
Proszę, musisz mi pomóc.
Cecile wybieg
ła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi,
mimo to jednak do jej uszu dobiegł dalszy ciąg wiadomości:
- Wiem,
że obiecywałam uważać, ale... znasz mnie
przecież. Kocham cię, Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.
Cecile zakry
ła uszy dłońmi i po jej policzkach popłynęły
gorące łzy.
B
łyskawicznie zebrała swoje rzeczy z sypialni, wybiegła z
domu, otworzyła samochód i przez chwilę siedziała
nieruchomo za kierownicą, walcząc z mdłościami. Miała
wrażenie, jakby zawisła nad przepaścią. Bogu dzięki, że nie
zdążyła jeszcze uczynić kolejnego kroku naprzód. Gdyby nie
ten telefon...
Przekr
ęciła kluczyk w stacyjce i ruszyła z piskiem opon.
Rand był taki sam jak wszyscy mężczyźni, tylko że umiał
kłamać bardziej przekonująco. Ciekawa była, ile miał dzieci, o
których zapomniał jej powiedzieć.
ROZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
Rand skr
ęcił ze szpitala Mercy w Kilpatrick Turnpike z
niezwykłą dla siebie szybkością. Bardzo mu się śpieszyło. Po
raz pierwszy w swoim dorosłym życiu miał po co wracać do
domu. Ktoś tam na niego czekał. Myślał o tym i nie
przestawał się uśmiechać. Od chwili gdy się obudził, uśmiech
praktycznie nie znikał z jego twarzy.
Pierwsze, co zobaczy
ł, gdy otworzył oczy, to była Cecile.
Spała obok niego zwinięta w kłębek. Gęste rzęsy rzucały cień
na policzki. Jedną pięść wepchnęła pod poduszkę, a drugą
ręką obejmowała go wpół. W tym geście było coś tak
wzruszającego, że Rand poczuł ściskanie w gardle.
Mia
ł nadzieję, że gdy wróci, Cecile będzie jeszcze spała i
uda mu się wsunąć do łóżka obok niej. Myślał o tym przez
cały
czas,
gdy
przyjmował
poród
–
ponad
czterokilogramowego chłopca. Wyobrażał sobie, jak będzie ją
całował, aż Cecile powoli się obudzi, przeciągnie i obdarzy go
tym swoim zmysłowym uśmiechem, a potem zarzuci mu
ramiona na szyję, przyciągnie go do siebie i będą się kochali
przez wiele godzin. Była kobietą pełną namiętności, zarówno
w łóżku, jak i poza nim. Nawet przez całe życie nie zdołałby
się nią nasycić.
Na t
ę myśl mocniej nacisnął pedał gazu i na jego czole
pojawiły się kropelki potu. Otarł je przedramieniem. Przez
całe życie? Nigdy nie myślał o związaniu się z kimś na resztę
życia.
A ju
ż na pewno nie z kobietą obarczoną dziećmi. Uspokój
się, Coufsey, tłumaczył sobie. Jesteś przecież rozsądnym
mężczyzną. Przemyśl to wszystko dokładnie. Przymknął oczy
i wyobraził sobie Denta, Gordy'ego i CeeCee. Z dziewczynką
zdążył już się zaprzyjaźnić i zdawało się, że został przez nią
zaakceptowany bez zastrzeżeń. Z chłopcami chyba również
nie byłoby większych problemów. Gordy był bystrym
dzieciakiem
, podobnym do Randa w jego wieku. Potrzebował
wiele aprobaty i łagodnego prowadzenia. Rand bardzo dobrze
go rozumiał, a poza tym łączyły ich wspólne zainteresowania,
uznał więc, że mógłby stać się dla Gordy'ego znakomitym
przewodnikiem w życiu.
Dent to by
ła zupełnie inna sprawa. Bardzo przypominał
matkę. Był równie uparty jak ona i z całej trójki chyba właśnie
jemu najtrudniej było zaakceptować Randa. Zapewne
powodem było to, iż Dent, jako najstarszy, najlepiej pamiętał
zmarłego ojca. Rand nie miał jednak zamiaru okradać Denta
ze wspomnień, chciał tylko dołożyć do nich inne.
Nagle wymin
ął go jakiś samochód. Rand wyrwał się z
zamyślenia i powoli wypuścił oddech.
- Rany boskie - mrukn
ął pod nosem. - Jak ja mam ją
przekonać, żeby za mnie. wyszła?
Ta my
śl prześladowała go przez całą drogę do domu. Gdy
znalazł się przed drzwiami, wątpliwości gwałtownie się
nasiliły.
- Cecile! - zawo
łał i zajrzał najpierw do kuchni, a gdy tu
jej nie znalazł, poszedł do sypialni, w której zostawił ją przed
kilkoma godzinami. Pokój
pogrążony był w półmroku,
zauważył jednak, że łóżko jest puste.
- Cecile? Kochanie, ju
ż jestem! Zatrzymał się i przez
chwilę nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy dźwięk
telewizo
ra. Kreskówki, pomyślał z uśmiechem, idąc w stronę
swojego gabinetu. Uśmiech jednak przygasł, gdy otworzył
drzwi i zobaczył, że ten pokój również jest pusty.
Na pewno znudzi
ło się jej czekanie i wróciła do domu,
żeby wziąć prysznic i przebrać się. Zauważył migoczące
światełko automatycznej sekretarki. Podszedł do biurka i
przycis
nął guzik z nadzieją, że usłyszy wiadomość od Cecile.
- Rand? Tu Amber. Potrzebuj
ę twojej pomocy. Na dźwięk
stłumionego szlochu Rand westchnął ciężko. Co się stało tym
razem? Mandat, którego nie może zapłacić z braku pieniędzy?
Zabrakło jej na czynsz? Odcięto jej prąd albo telefon?
- Jestem w ci
ąży. Rand jęknął, przymknął oczy i oparł
czoło na łokciu. Jezu, co jeszcze!?
- Jeste
ś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand,
proszę, musisz mi pomóc. - Pełen desperacji ton głosu Amber
nie był dla Randa niczym nowym, mimo to jednak zawsze go
poruszał. - Wiem, że obiecywałam uważać, ale... - Tu rozległ
się histeryczny śmiech. - Znasz mnie przecież. Kocham cię,
Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.
Cichy d
źwięk zasygnalizował koniec wiadomości. Rand
ze znużeniem przewinął taśmę. Jest w ciąży. Potrzebuje jego
pomocy. Tego rodzaju prośba w ustach Amber mogła
oznaczać wszystko, od aborcji aż po długoterminową
pożyczkę. Ponieważ Rand nie przeprowadzał zabiegów
usunięcia ciąży, musiała to być prośba o pożyczkę. Amber i
t
ak była mu już winna sporo pieniędzy.
Podni
ósł się z westchnieniem i sięgnął po pilota od
telewizora. Na podłodze obok stołu leżała skórka od banana.
Przykucnął i wziął ją do ręki, na chwilę zapominając o Amber.
Zapewne by
ło to śniadanie Cecile. Wrzucił skórkę do kosza,
postanawiając, że zadzwoni do niej i zaproponuje, by spędzili
razem resztę dnia. Wyznanie miłości wymagało pewnych
przygotowań. Świece, wino. A może mecz baseballowy byłby
bardziej w guście Cecile, pomyślał i zaśmiał się głośno.
Telefon zadzwoni
ł. Rand poderwał się z miejsca z
nadzieją, że to Cecile, zanim jednak zdążył podnieść
słuchawkę, włączyła się sekretarka i znów usłyszał głos
Amber,
- Och, Rand, zapomnia
łam podać ci mój nowy numer
telefonu.
U
śmiech Randa zgasł. Opadł na fotel, wpatrując się w
aparat.
- Mieszkam teraz u przyjaci
ółki. Numer 555 - 0789.
Dzięki, Rand.
- Och, Bo
że, nie - mruknął, opierając głowę na dłoni.
Naraz zrozumiał powód nieobecności Cecile.
Us
łyszała wiadomość od Amber!
Cecile otworzy
ła tylne drzwi sklepu, sprawdziła, czy
alarm jest wyłączony, i zawołała:
- Cze
ść, to ja! Na zapleczu pojawiła się Malinda z
naręczem sukienek.
- A co ty tu robisz? - zapyta
ła, zdziwiona. - Zdawało mi
się, że miałaś spędzić cały dzień z Randem!
Cecile zmarszczy
ła brwi.
- Zmieni
łam plany, Czy dotarła już jesienna dostawa?
- Tak - odrzek
ła Malinda. - Właśnie ją oglądam.
- To dobrze. Pomog
ę ci.
Cecile przesz
ła przez pomieszczenie, przykucnęła przy
pudłach z ubraniami i spojrzała na nie bez większego
zainteresowania.
- Czy co
ś się stało? - spytała Malinda. Cecile gwałtownie
podniosła na nią wzrok.
- Nie, dlaczego?
- Bo wygl
ądasz tak, jakbyś miała ochotę dać komuś w
zęby. Pokłóciłaś się z Randem?
- Nie. Nie by
ło go, gdy się obudziłam. Zostawił
wiadomość, że pojechał do szpitala.
- I dlatego jeste
ś na niego zła? - Nie.
- A dlaczego?
- Z powodu Amber. Malinda spojrza
ła na przyjaciółkę ze
zdziwieniem.
- Jakiej Amber? Cecile tylko pomacha
ła ręką.
- Niewa
żne. Od czego zaczniemy? - wskazała na pudła.
Malinda wyjęła fakturę z jej ręki.
- Nie zaczniemy, dop
óki mi nie powiesz, co się stało.
Cecile obrzuci
ła ją pochmurnym spojrzeniem, po czym
ciężko westchnęła. Dobrze wiedziała, że Malinda nie zostawi
jej w spokoju, dopóki nie pozna wszystkich szczegółów.
- Nie wiem dok
ładnie, o co chodzi, ale jakaś kobieta o
imieniu Amber zadzwoniła do Randa pod jego nieobecność i
zostawiła wiadomość. Powiedziała, że jest w ciąży i
potrzebuje jego pomocy.
- I co z tego? Rand jest po
łożnikiem. Codziennie jakieś
kobiety dzwonią do niego i mówią, że są w ciąży. Co cię tak
dziwi?
- Rzecz w tym,
że to on jest ojcem. Malinda szeroko
otworzyła oczy.
- Rand? Jeste
ś tego pewna?
- Tak - mrukn
ęła Cecile, podnosząc się z podłogi. -
Powiedziała, że przykro jej, iż nie była ostrożniejsza, i że go
kocha.
Malinda nie mog
ła uwierzyć własnym uszom.
- Pyta
łaś go, o co tu chodzi?
- Po co? - rzuci
ła Cecile ze złością. - Żeby mi opowiedział
jakieś urocze kłamstwo?
- Cecile, Rand nie jest taki jak Denton - rzek
ła Malinda
stanowczo.
- Nie - stwierdzi
ła Cecile z oczami pełnymi łez. - Jest
jeszcze gorszy.
Sporo czasu min
ęło, nim Rand ją znalazł. Najpierw
zadzwonił do domu, potem do jej matki, a w końcu do
Brannanów. Jack zasugerował mu, żeby szukał jej w sklepie.
Rand wolał pojechać tam osobiście, obawiając się, że jeśli
zadzw
oni, to Cecile odłoży słuchawkę.
Przed budynkiem zobaczy
ł jej samochód obok samochodu
Malindy. Nie wziął pod uwagę tego, że Malinda również tu
będzie, szybko jednak doszedł do w n i o s k u , że może się to
obrócić na jego korzyść. Malinda miała duże poczucie
sprawiedliwości i zawsze gotowa była posłuchać głosu
rozsądku, a poza tym lubiła go. Może zechce pełnić rolę
negocjatora. Z tą myślą zaparkował samochód obok dżipa
Cecile i wysiadł.
Zastuka
ł do drzwi i czekał ze ściśniętym gardłem. Czuł się
tak jak wte
dy, gdy miał jedenaście lat i pani Baxter zmusiła
go, by poszedł do sąsiadki i wyznał, że zerwał róże z jej
ogródka. Wówczas jego lęk był zrozumiały, gdyż był winny.
Tym razem jednak nie zrobił nic złego.
Us
łyszał jakieś poruszenie po drugiej stronie drzwi i w
duchu przygotował się do konfrontacji. Drzwi jednak
otworzyła mu Malinda. Ku jego zdumieniu, obrzuciła go
lodowatym spojrzeniem.
- Czy jest tu Cecile?
- Tak - odrzek
ła Malinda, ale nie poruszyła się. Rand
westchnął z frustracją. A więc już go osądziły.
- Czy m
ógłbym z nią porozmawiać?
- Zapytam j
ą - powiedziała Malinda i odeszła, zostawiając
go na progu.
Rand wszed
ł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ze sklepu
dochodziły przytłumione głosy.
- Rand tu jest - powiedzia
ła Malinda.
- Powiedz mu,
żeby się wynosił do diabła.
- Przynajmniej z nim porozmawiaj, Cecile.
- O czym? On nie musi mi si
ę tłumaczyć, a zresztą jego
tłumaczenia nic mnie nie obchodzą.
A wi
ęc domyślił się prawdy. Cecile usłyszała wiadomość
od Amber i natychmiast wysnuła własne wnioski. Przepchnął
się pomiędzy pudłami zagracającymi całą podłogę i wszedł do
sklepu.
- Mimo wszystko us
łyszysz wyjaśnienie - oznajmił
stanowczo.
Cecile podnios
ła na niego wzrok, ale nie odezwała się.
- Przepraszam was, ale musz
ę sprawdzić faktury -
powiedz
iała cicho Malinda. - Będę w biurze.
Cecile przerzuci
ła stos swetrów na ladzie i zaczęła
przypinać do nich metki.
- M
ów, co masz mi do powiedzenia. Jestem zajęta. Rand
zacisnął usta.
- Przypuszczam,
że usłyszałaś wiadomość od Amber.
- Je
śli mówisz o tej kobiecie, która zadzwoniła, aby cię
powiadomi
ć, że jest w ciąży, to zgadza się, słyszałam - rzekła
Cecile, unikając jego wzroku. - Chociaż stało się to
przypadkiem. Oglądałam telewizję.
- Wiem. Widzia
łem skórkę od banana - mruknął Rand i
podszedł o krok bliżej. - Cecile, to nie jest moje dziecko, jeśli
o to ci chodzi.
D
łonie Cecile zastygły na chwilę, ale zaraz wróciły do
przerzucania swetrów.
- Przecie
ż nie mówię, że to twoje dziecko.
- Amber to tylko moja znajoma. Cecile zacisn
ęła dłonie
na metkownicy
tak mocno, że kostki jej palców zbielały.
- Masz wiele znajomych i przyjaci
ółek, prawda? Jej ironia
rozzłościła Randa. Wiedział, że Cecile myśli o Marcii, ale to
ju
ż jej przecież wyjaśnił.
- Nie, ale ty tak najwyra
źniej uważasz - rzekł, stając tuż
przed
nią. - Cecile, Amber to naprawdę tylko moja znajoma.
Nikt więcej. Chciałbym, żebyś w to uwierzyła.
- Nie ma
żadnego znaczenia, czy ci wierzę, czy nie -
odparowała.
- Dla mnie ma - wyzna
ł cicho Rand, kładąc dłoń na jej
dłoni.
Ich oczy si
ę spotkały. Cecile poczuła ucisk w gardle.
Widok twarzy Randa sprawiał jej ból, ale nie potrafiła mu
uwierzyć. To. wszystko już było, powtarzała sobie. Odwróciła
wzrok i pochyliła się nad następnym pudłem.
- Przepraszam ci
ę, ale naprawdę jestem zajęta -
powiedziała i wyszła na zaplecze.
Najpierw us
łyszała odgłos kroków na dywanie, a potem
poczu
ła na swojej szyi ciepły oddech, pachnący truskawkami.
Nie otwierała oczu w nadziei, że jeśli będzie udawać, że śpi,
to mała zostawi ją w spokoju.
- Mamo? Cecile nadal si
ę nie poruszała, ale CeeCee nie
ustępowała łatwo.
- Mamo! - powt
órzyła głośniej.
- Tak, CeeCee? - westchn
ęła Cecile.
- Nudzi mi si
ę, a chłopcy nie chcą się ze mną bawić.
Cecile dobrze o tym wiedziała. Słyszała wcześniej odgłosy
k
łótni w sąsiednim pokoju, ale świadomie je zignorowała.
Zajęta była użalaniem się nad sobą i nie miała teraz
cierpliwości do rozsądzania dziecięcych sporów.
- Przykro mi, kochanie. Mo
że pobawisz się lalkami?
CeeCee westchnęła głęboko.
- Sama? To
żadna zabawa. Mogę kogoś zaprosić?
- Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem,
że
później posprzątacie po sobie.
- Obiecuj
ę! - pisnęła CeeCee i obdarzyła matkę
truskawkowym pocałunkiem. Cecile wbrew sobie musiała się
uśmiechnąć. Otworzyła oczy i zdążyła jeszcze dostrzec plecy
córki, która odbieg
ła w podskokach. Kucyki zabawnie
podrygiwały jej nad uszami. Cecile znów przymknęła powieki
i skupiła się na swoich myślach. Jak mogła się tak dać nabrać?
Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy. Co za łajdak!
Łajdak i oszust! A ona sama wpadła mu w ręce. Ułożyła się na
boku i wpatrzyła w oparcie kanapy. Dała sobie jedno
popołudnie na żałobę po własnych marzeniach - czy też po
własnej głupocie. Potem miała zamiar się pozbierać i
zapomnieć, że kiedykolwiek poznała mężczyznę o nazwisku
Rand Coursey:
U drzwi zad
źwięczał dzwonek. Cecile schowała głowę
pod poduszkę. Dzieci były w domu, więc nie musiała się
fatygować. Gdy dzwonek odezwał się powtórnie, podniosła
głowę i zawołała:
- CeeCee! Jenny ju
ż tu jest! Otwórz drzwi! Przy trzecim
dzwonku podniosła się niechętnie.
- Ju
ż idę, już idę! - zawołała z irytacją i otworzyła drzwi
jednym szarpnięciem. Jednak zamiast rudych włosów Jenny
ujrzała męski pasek od spodni. Powiodła wzrokiem w górę.
Zobaczyła nienagannie wyprasowaną dżinsową koszulę, a nad
nią podbródek z dołkiem, znajome usta i brązowe oczy. Krew
w żyłach Cecile zmieniła się w lód.
- Zrozum wreszcie,
że nie mam ochoty z tobą rozmawiać
-
rzuciła ostro i chciała zamknąć drzwi, ale Rand przytrzymał
je stanowczo.
- Nie przyszed
łem rozmawiać z tobą, tylko zobaczyć się z
CeeCee.
- CeeCee? - powt
órzyła Cecile jak papuga.
- Tak. Zaprosi
ła mnie, żebym przyszedł się z nią pobawić.
Cecile oniemiała.
- I ty si
ę zgodziłeś? - wyjąkała po chwili.
- Oczywi
ście. Czy to dla ciebie jakiś kłopot?
- Tak! Nie! - zawo
łała Cecile i wsunęła palce we włosy,
opanowując się z całej siły, żeby nie zacząć krzyczeć. Po
dłuższej chwili podniosła na niego wzrok.
- Pos
łuchaj, wiem, dlaczego tu przyszedłeś, ale nic z tego.
Nasz związek jest skończony. Koniec, kropka. To wszystko.
Rozumiesz?
- Rozumiem doskonale.
- To dlaczego jeszcze tu jeste
ś?
- Bo CeeCee zadzwoni
ła i prosiła mnie...
- Ju
ż to mówiłeś.
- Chyba tak. Cecile zacisn
ęła usta.
- I mam uwierzy
ć, że właśnie dlatego przyszedłeś?
- Mo
żesz wierzyć, w co chcesz - odparł Rand, unosząc
brwi. -
Zresztą zawsze tak robisz.
Jego
oskarżycielski ton zranił ją boleśnie. Wiedziała
jednak, że słusznie postępuje, zrywając ten związek.
Przeciąganie sprawy mogłoby tylko powiększyć jej cierpienie.
Rand zauwa
żył grymas na jej twarzy i poczuł się winny.
-
Przepraszam ci
ę, Cecile. Niepotrzebnie to
powiedziałem.
- Nic si
ę nie stało - odrzekła, zmuszając się do uśmiechu.
-
CeeCee jest w swoim pokoju. Zawołam ją.
Odwr
óciła się, ale Rand pochwycił ją za ramię.
- Zdawa
ło mi się, że mieliśmy pozostać przyjaciółmi.
Taka była umowa.
- Naprawd
ę?
- Naprawd
ę. Mam nadzieję, że jej dotrzymasz. Cecile
cofnęła się o krok.
- Nie m
ówmy teraz o tym. Zawołam CeeCee. Odwróciła
się i odeszła powoli, choć miała ochotę uciekać na oślep.
ROZDZIA
Ł DZIESIĄTY
Rand starannie powiesi
ł biały fartuch na oparciu krzesła, a
potem usiadł przy biurku. Na blacie leżały trzy sterty
dokumentów: pierwsza -
to były karty pacjentów, z którymi
był umówiony na następny ranek, druga - listy, które powinien
podpisać, i trzecia - z wiadomościami telefonicznymi, na które
powinien odpowiedzieć.
Rand kocha
ł ten idealny porządek, rutynę swego sprawnie
prowadzonego gabinetu. Szczególnie dzisiaj była mu ona
bardzo potrzebna.
Jak mia
ł w zwyczaju, najpierw zajął się wiadomościami
telefonicznym
i i ułożył je według ważności. Jego dłonie
poruszały się w sprawnym, równym, celowo powolnym
rytmie, choć modlił się, by zobaczyć na którejś z kartek imię
Cecile.
Na pierwszej kartce zanotowana by
ła wiadomość od
kolegi, Bena Trumana, który dziękował mu za konsultację.
Następnie zobaczył nazwisko Marjorie Stewart, która prosiła
go o wystąpienie w lokalnym klubie kobiet podczas wieczoru
poświęconego problemom rodzenia dzieci w latach
dziewięćdziesiątych. Rand szybko przerzucał kartki,
odkładając na bok te, które wymagały odpowiedzi. Zatrzymał
się, gdy natrafił na wiadomość podpisaną nazwiskiem Barker,
oznaczoną jako pilna. Sekretarka zanotowała, że wiadomość
nadeszła o czwartej czterdzieści pięć. Rand spojrzał na
zegarek i zdziwił się widząc, że jest już prawie ósma.
Przez chwil
ę wpatrywał się w kartkę, próbując sobie
przypomnieć, kto z jego znajomych nosi nazwisko Barker. Nie
pamiętał takiej pacjentki. Naraz zacisnął palce na kartce. Joey.
Szybko si
ęgnął po słuchawkę i wystukał numer Cecile.
- Halo?
- Cecile, tu Rand. Czy Joey ma na nazwisko Barker?
Nast
ąpiła dłuższa chwila milczenia.
- Tak czy nie? - ponagli
ł Rand, obawiając się, by Cecile
nie odłożyła słuchawki.
- Tak, a dlaczego pytasz?
- Zostawi
ł mi wiadomość. Prosi, żeby do niego
zadzwonić. Powiedział, że to pilne. Poczekaj chwilę. - Rand
wcisnął guzik oczekiwania i wystukał numer Joeya. Numer
był zajęty.
Z czo
łem zroszonym potem znów połączył się z Cecile.
- Numer jest zaj
ęty. Zaraz tam pojadę.
- Jad
ę z tobą.
- To nie jest...
- Dobrze, w takim razie spotkamy si
ę przed domem Joeya
-
przerwała mu Cecile i odłożyła słuchawkę.
- Cholera! - warkn
ął Rand i podniósł się z krzesła. Nie
chciał, żeby Cecile jechała do Joeya. Nie wiedział, co się tam
stało, ale jeśli zdarzyło się to, czego się spodziewał, to
wolałby oszczędzić Cecile widoku obrażeń, jakie dorosły i
silny mężczyzna mógł zadać małemu chłopcu. Wiedział z
doświadczenia, że nie jest to miły widok.
W dziesi
ęć minut później zaparkował samochód przed
domem Joeya. Dżip Cecile już tam stał. Na szczęście ona
sama wciąż siedziała za kierownicą. Rand wyskoczył z
samochodu i w tej samej chwili Cecile wysiad
ła ze swojego
auta. Błysk w jej oczach i prowokacyjnie uniesiony podbródek
świadczyły o tym, że nie miała zamiaru łatwo ustąpić.
Rand po
łożył dłonie na jej ramionach i zmusił ją, by na
niego spojrzała.
- Wracaj do domu, Cecile. Ja si
ę tym zajmę.
- Dobrze, mo
żesz się tym zająć, ale ja idę z tobą.
Wyminęła go i podeszła do wejścia. Rand dogonił ją w dwóch
susach i pochwycił za łokieć.
- Pos
łuchaj, Cecile. Nie wiemy, co się tu zdarzyło.
Miejmy nadzieję, że nic, ale jeśli ten facet pobił Joeya i nadal
tu jest, to wolałbym, żebyś na to nie patrzyła.
Cecile nie podda
ła się.
- Trudno. Chcesz zadzwoni
ć, czy ja mam to zrobić? Rand
zrozumiał, że traci czas. Bez dalszych dyskusji poprowadził ją
na schodki.
- Niech b
ędzie, ale jeśli przytrafią się nam jakieś kłopoty,
to masz natychmiast uciekać i zawiadomić policję, jasne?
- Jasne, szefie.
Rand nacisn
ął dzwonek i czekał. Za drzwiami panowała
cisza. Nacisnął dzwonek po raz drugi, a potem zabębnił w
drzwi pięścią.
- Kto tam? - zawo
łał kobiecy głos.
- Joanne, tu Cecile Kingsley - odezwa
ła się Cecile, zanim
Rand zdążył cokolwiek powiedzieć. - Chciałabym z tobą
porozmawiać.
- Nie jestem ubrana - rzek
ła kobieta z lekkim wahaniem. -
Czy możesz chwilę poczekać?
- Oczywi
ście - odparła Cecile z wyraźną ulgą.
- Przecie
ż mówiłem, że ja się tym zajmę - mruknął Rand.
- Ta kobieta jest
śmiertelnie przerażona. Jak myślisz,
komu prędzej otworzyłaby drzwi? Tobie czy mnie?
Rand bez s
łowa skrzyżował ramiona na piersiach i czekał.
Po jakichś pięciu minutach drzwi uchyliły się lekko i pojawiła
się w nich drobna kobieta o dziecinnym wyglądzie. Jej
ufarbowane
na blond włosy były rozrzucone w nieładzie.
Patrzyła na nich rozbieganym wzrokiem.
- Przykro mi,
że kazałam wam czekać - powiedziała,
przytrzymując ręką poły szlafroka. - O co chodzi?
- Joey dzwoni
ł. Mówił, że to coś pilnego. Oczy Joanne
rozszerzyły się ze zdziwienia. Po chwili jednak opanowała się
i zaśmiała z przymusem.
- Wiesz, jacy s
ą chłopcy w jego wieku! Wiecznie m a j ą
jakieś kłopoty. Pewnie chciał wam zrobić kawał.
Porozmawiam z nim. Przepraszam, że zawracał wam głowę.
Si
ęgnęła do klamki, ale Rand w porę wsunął stopę w
drzwi.
- Chcieliby
śmy go zobaczyć. Joanne obejrzała się
niespokojnie.
- No c
óż - mruknęła, nerwowo skubiąc poły szlafroka -
Joey teraz śpi i nie chciałabym go budzić.
Rand mia
ł wrażenie, jakby walił głową w mur, udało mu
się jednak zachować spokój.
- To wa
żne - oświadczył stanowczo.
- Powiem mu,
żeby jutro do pana zadzwonił.
- Nie odejdziemy st
ąd, dopóki się z nim nie zobaczymy -
upierał się Rand.
Usta kobiety zadr
żały i w jej oczach pojawiły się łzy.
- Ja tego nie zrobi
łam! Przysięgam! To Dave. Wiem, że
nie chciał go skrzywdzić, ale był trochę nietrzeźwy, a Joey
zaczął mu się odszczekiwać.
Rand stanowczo odsun
ął Joanne na bok i pchnął drzwi.
Kobieta pobiegła za nim.
- Pr
óbowałam wytłumaczyć Joeyowi, żeby się nie
odzywał, to Dave zostawi go w spokoju. Ale on mnie nie
chciał słuchać. A teraz... - Przycisnęła dłonie do ust, widząc,
że Rand zmierza prosto do drzwi pokoju Joeya i ostrożnie
wchodzi do środka.
Pok
ój wyglądał jak po przejściu cyklonu. Na podłodze
leżały porozrzucane książki, zabawki i ubrania. Nad poobijaną
komodą krzywo wisiało lustro.
- Joey? - zawo
łał Rand, omiatając pokój wzrokiem. -
Joey, to ja, Rand Coursey. Jesteś tutaj?
Drzwi do szafy skrzypn
ęły i po chwili pojawił się w nich
chłopiec z brodą przyciśniętą do piersi.
- Joey? - zaniepokoi
ł się Rand, podchodząc do niego. -
Wszystko w po
rządku?
Ch
łopiec powoli uniósł głowę. Rand poczuł, że serce
zamiera mu w piersi. Za plecami usłyszał głębokie
westchnienie Cecile. Podbiegł do Joeya i przyklęknął przed
nim na podłodze.
- Och, Joey! - szepn
ął ze smutkiem i chwycił chłopca w
ramiona. Joey
stał nieruchomo, sztywny i spięty. - Wszystko
już dobrze, synku - szepnął mu do ucha. - Jestem tutaj i
zaopiekuję się tobą.
Ch
łopiec zadrżał i Rand poczuł na swej koszuli jego
gorące łzy. Przycisnął go do siebie mocniej i powtórzył:
- Wszystko ju
ż dobrze, Joey. Płacz, jeśli chcesz. Nikt już
nigdy cię nie skrzywdzi. Masz na to moje słowo!
Rand poprosi
ł Cecile, by pomogła Joeyowi posprzątać
pokój. Chciał zostać sam na sam z matką chłopca. Siedział
teraz przy stole w kuchni, a Joanne parzyła kawę.
- Jest pan pewien,
że nic mu się nie stało? - zapytała go po
raz dwudziesty.
- Wygl
ąda na to, że nic. Na wszelki wypadek wolałbym
jednak, żebyś zawiozła go rano na prześwietlenie. Usiądź,
Joanne
. Musimy porozmawiać.
Kobieta dr
żącymi rękami postawiła przed nim kubek kawy
i usiadła po drugiej stronie stołu.
- Doktorze Coursey, ja nie jestem z
łą matką. Rand wziął
głęboki oddech, szukając właściwych słów.
- Niczego takiego nie powiedzia
łem. Ale musisz dokonać
pewnych wyborów.
Oczy Joanne pociemnia
ły od lęku.
- Nie zabierze go pan ode mnie, prawda? Joey to moje
dziecko. Oprócz niego nie mam nikogo.
Rand po
łożył dłoń na jej dłoni.
- Nie, Joanne. Nie mam prawa zabiera
ć ci Joeya. Ale on
potrzebuje domu. Bezpiecznego domu. Jeśli ty mu tego nie
możesz zapewnić, to chyba powinnaś się zastanowić nad
oddaniem go pod opiekę komuś innemu. Czy masz jakąś
rodzinę?
Joanne rozpaczliwie pokr
ęciła głową i otarła łzy.
- Nie, nie mam nikogo. Opr
ócz syna. Za oknem coś
załomotało. Joanne poderwała się ze strachem.
Rand podszed
ł do okna i ostrożnie wyjrzał. Po płocie szedł
kot.
- To tylko kot - powiedzia
ł i pomógł Joannie usiąść. - Czy
boisz się Dave'a?
- Tylko wtedy, gdy pije. Gdy jest trze
źwy, to naprawdę
miły z niego facet - odrzekła, zerkając niespokojnie na tylne
drzwi.
Rand zna
ł ten typ mężczyzny. Jego matka po raz drugi
wyszła właśnie za kogoś takiego.
Joanne rozejrza
ła się, splatając nerwowo palce.
- Nie wiem, co bym zrobi
ła bez Dave'a. Pomaga mi płacić
czynsz i rachunki. -
Z jej oczu znów popłynęły łzy. - Pewnie
pan pomyśli, że zwariowałam, ale kocham Dave'a, doktorze.
Naprawdę go kocham!
Rand nie by
ł zaskoczony tym wyznaniem. Wiedział, że
miłość potrafi się łączyć z cierpieniem.
- Wierz
ę ci - odrzekł z ciężkim sercem. - Ale Dave
potrzebuje pomocy i dopóki jej nie otrzyma, ani ty, ani Joey
nie będziecie bezpieczni. Istnieją miejsca, w których możecie
się schronić, gdzie się wami zaopiekują. Tam też Dave
otrzyma pomoc, jakiej potrzebuje. Może zgodzisz się, żebym
tu i ówdzie zadzwonił i zorientował się, co można zrobić? A
potem ty i Joey sami pojedziecie i zobaczycie, jak tam jest. Co
ty na to?
Palce Joanne nie ustawa
ły w nerwowym ruchu.
- Ale co z Dave'em? Co b
ędzie, jeśli się rozzłości i
odrzuci pomoc? -
Rozchyliła wargi i w jej oczach znów
pojawił się błysk lęku. - Och, Boże, a jeśli on mnie zostawi?
Rand pow
ściągnął odruch, by podejść i przytulić tę
biedną, zrozpaczoną kobietę.
- To jest ryzyko, kt
óre musisz podjąć. Alternatywą jest
utrata Joeya. To nie jest łatwy wybór, ale musisz się na coś
zdecydować.
Czeka
ł, modląc się w duchu, by Joanne podjęła właściwą
decyzję. W końcu wstała z oczami pełnymi łez.
- Niech pan dzwoni, doktorze Coursey. Spakuj
ę rzeczy
swoje i Joeya.
Podr
óż do domu ze schroniska, w którym zatrzymali się
Joey i jego matka, była najdłuższą drogą w życiu Cecile.
Miała wrażenie, że za chwilę rozsypie się na milion
kawałków. Nie potrafiła pozbyć się wspomnienia twarzy
Joeya w chwili, gdy wyjeżdżali. Chłopiec stał w odrapanym
holu schroniska, mocno ściskając matkę za rękę. Twarz miał
opuchniętą i posiniaczoną, ale próbował chronić matkę jak
dorosły mężczyzna.
A przecie
ż był jeszcze dzieckiem. Cecile wiedziała, że
Joey obraziłby się, gdyby go tak nazwała, ale to była prawda.
Miał zaledwie dziesięć lat, ale był znacznie dojrzalszy, niżby
na to wskazywał jego wiek. Cecile mocno zacisnęła dłoń na
oparciu fotela. Nie, nie będzie płakać! W każdym razie jeszcze
nie teraz. Obawiała się, że jeśli zacznie, to nie będzie potrafiła
skończyć.
Westchn
ęła spazmatycznie, gdy samochód Randa
zaparkował za jej dżipem. Wysiadła z samochodu i bez słowa
pobiegła do drzwi domu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się
w samotności. Z oczami pełnymi łez nie zauważyła Randa i
zderzyła się z nim.
- Cecile?
- Musz
ę iść do domu - wymamrotała. On jednak
przytrzymał ją łagodnie.
- Nie, poczekaj, prosz
ę. Podniosła głowę. W świetle
ulicznej latarni Rand ujrzał twarz przepełnioną cierpieniem i
szeroko otworzył ramiona. Cecile przylgnęła do niego ze
szlochem.
- O m
ój Boże, Rand! Widziałeś jego twarz? Biedne
dziecko! Jak można być tak podłym?
- Wiem, Cecile - powiedzia
ł cicho Rand, kołysząc ją w
ramionach. - Wiem.
Po chwili Cecile odsun
ęła się od niego, ocierając oczy
dłońmi.
- Chcia
łabym dostać tego drania w swoje ręce. Ja bym
go... Rand znów przytulił ją do siebie.
- Cicho, cicho. Nie mów takich rzeczy.
- Kiedy ja naprawd
ę tak myślę - zawołała z gniewem.
- Wiem, Cecile. Ale zemsta w niczym nie pomo
że
Joeyowi. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Mam nadzieję,
że jego matka znajdzie w sobie wystarczająco wiele odwagi i
nie wycofa się.
- Je
śli wróci do tego drania, a on jeszcze raz tknie Joeya
choćby palcem, to pożałuje, że się w ogóle urodził.
- Jestem pewien,
że pożałuje! - uśmiechnął się Rand,
wtulając twarz w jej włosy. - Słyszałem, że świetnie potrafisz
przepędzać potwory.
Osi
ągnął cel, gdyż na ustach Cecile pojawił się blady
uśmiech. Westchnęła, podniosła głowę i lekko dotknęła jego
policzka.
- Joey m
ą szczęście, że trafił mu się taki przyjaciel jak ty.
Rand poczuł ucisk w gardle. Powoli pochylił głowę i dotknął
ustami jej ust. Cecile westchn
ęła, ale nie odsunęła twarzy.
- Kocham ci
ę, Cecile - wymruczał Rand, obejmując ją
mocniej. -
Tak bardzo mi ciebie brakowało.
Cecile zesztywnia
ła. To tylko słowa, powtarzała sobie w
myślach, słowa, które ranią. Wysunęła się z ramion Randa,
zakryła twarz rękami i pobiegła do domu.
- On nie gra uczciwie - stwierdzi
ła Cecile, wyjmując
Madison z przenośnej huśtawki i sadzając ją sobie na
kolanach.
Malinda, kt
óra właśnie zmieniała pieluchę Lili, podniosła
wzrok znad stolika do przewijania.
- Joey czy Rand?
- Rand, oczywi
ście. Czy ty w ogóle słuchasz, co ja
mówię?
- Tak, tylko
że przeskakujesz z tematu na temat i czasem
nie mogę za tobą nadążyć. Więc dlaczego Rand nie gra
uczciwie?
- Bo zachowuje si
ę wobec mnie jak przyjaciel.
- O, tak, to bardzo nieuczciwe! - prychn
ęła Malinda.
- Nic nie rozumiesz. Wiedzia
ł, że byłam zdenerwowana z
powodu Joeya, i wykorzystał mój stan.
- Mo
że po prostu chciał cię pocieszyć.
- Mo
że - powtórzyła Cecile z powątpiewaniem. - Ale
przecież nie musiał mnie całować.
Malinda spojrza
ła na nią przez ramię.
- Poca
łował cię?
- Poca
łował.
- A ty jak zareagowa
łaś? Cecile przygryzła wargę. To
nieomylny znak, że czuje się winna, pomyślała Malinda,
tłumiąc uśmiech.
- Jestem pewna,
że nie miał na myśli nic zdrożnego.
- Ale to nie wszystko! - wykrzykn
ęła Cecile. - On mnie
doprowadza do szału! Niespodziewanie wpada w odwiedziny.
Przynosi prezenty dla CeeCee. Nawet zabrał Gordy'ego na
jakieś targi techniczne. Teraz Gordy chce być lekarzem, tak
jak Rand!
- Co za koszmar - mrukn
ęła Malinda.
- Owszem - rzuci
ła Cecile obronnie. - W końcu ten facet
będzie ojcem. Powinien spędzać czas z matką swojego
dziecka, a nie u mnie w domu.
Malinda potrz
ąsnęła głową.
- Rand b
ędzie ojcem niechcianego dziecka! Rany boskie!
W końcu ten facet jest lekarzem, położnikiem! Jeśli
ktokolwiek ma wiedzieć coś o metodach zapobiegania ciąży,
to chyba przede wszystkim on! A poza tym Rand nie jest
kobieciarzem i nic nie wspominał ani mnie, ani Jackowi, że w
jego życiu jest jakaś kobieta.
- A czy powiedzia
ł wam, że sypia ze mną? - zapytała
Cecile zaczepnie.
- Nie, ale...
- Wi
ęc sama widzisz! Malinda wydęła usta.
- Chcia
łam powiedzieć, że nie musiał nam o tym mówić,
bo to było oczywiste. Poza tym wiem, że mu na tobie zależy.
Cecile za
śmiała się, odrzucając głowę do tyłu.
- Przyznaj
ę, że on jest świetnym aktorem.
- To nie by
ła żadna gra. Naprawdę mu na tobie zależy.
- A sk
ąd ty możesz o tym wiedzieć?
- Wiem - odrzek
ła Malinda krótko. Cecile znów się
zaśmiała z goryczą, łaskocząc małą Madison
w podbródek.
- Twoja mama s
ądzi, że jest bardzo bystra, ale tym razem
okropnie się myli.
- Mog
ę wejść, czy to babskie zebranie? Obydwie kobiety
spojrzały na stojącego w drzwiach Jacka.
Malinda wsta
ła i podała mu Lilę.
- Owszem, to babskie zebranie, ale mo
żesz wejść.
Nadstawiła usta do pocałunku, a potem zapytała wprost:
- Czy znasz przyjaci
ółkę Randa o imieniu Amber?
- Bo
że, ona znów się pojawiła?! - wykrzyknął Jack i
potrząsnął głową. - Owszem, znam ją, chociaż nie jestem z
tego szczególnie dumny.
Cecile rzuci
ła przyjaciółce spojrzenie, które miało
oznaczać: „a nie mówiłam", ta jednak nie spuszczała wzroku z
twarzy męża.
- Amber by
ła jednym z dzieci, które Baxterowie wzięli na
wychowanie. Leniwa i zupełnie nieodpowiedzialna. Gdy się
stamt
ąd wyprowadziłem, była nastolatką - opowiadał Jack. -
Ciągle były z nią jakieś kłopoty. Jak nie w szkole, to z policją.
Z jakiegoś powodu Rand się nad nią litował, a ona, możecie
mi wierzyć albo nie, wykorzystywała to, jak tylko mogła.
Ciągle się za nią ujmował, wyręczał ją w obowiązkach,
pomagał jej w lekcjach, wstawiał się za nią u Baxterów.
Gdyby nie Rand, Amber jeszcze przed ukończeniem szesnastu
lat wylądowałaby w poprawczaku.
Cecile s
łuchała go, czując, że w jej gardle zaczyna się
tworzyć wielka kula.
- Wi
ęc ona nie jest dziewczyną Randa? - zapytała
Malinda cicho.
Jack wpatrzy
ł się w żonę ze zdumieniem.
- Dziewczyn
ą? - powtórzył i wybuchnął śmiechem. -
Chyba raczej pijawką!
Cecile w ko
ńcu podniosła głowę. Malinda przypatrywała
się jej, mrużąc powieki.
- No, a sk
ąd ja mogłam o tym wiedzieć? - mruknęła
niepewnie.
ROZDZIA
Ł JEDENASTY
- Przepraszam ci
ę - powtórzyła Cecile po raz kolejny,
wsłuchując się w brzmienie tych słów. Choć były szczere,
pozostawiały po sobie gorzki smak. Przeprosiny nigdy nie
przychodziły jej łatwo, a te były tym trudniejsze, że zaległe, a
poza tym cała wina leżała po jej stronie.
Od czterech dni walczy
ła ze sobą. Obwiniała się o to, że
nie zaufała Randowi i nie chciała słuchać jego wyjaśnień.
Była głupia i uparta jak muł. Nic nowego, pomyślała ze
smutkiem. Tym razem jedna
k ten głupi upór mógł ją
kosztować zbyt wiele. Postanowiła, że zadzwoni do Randa i
powie mu, jak jej przykro.
Wepchn
ęła ręczniki do suszarki i nacisnęła guzik.
Urządzenie cicho zaszumiało. Za jej plecami rozległo się
skamlenie.
- Poczekaj chwil
ę, Shaggy - skrzywiła się Cecile. Choć
starała się nie okazywać swych uczuć do tego psa, pokochała
go niemal równie wielką miłością jak CeeCee. Podrapała
zwierzę za uszami i wypuściła na dwór. Shaggy z trudem
przecisnął się przez uchylone drzwi. Z dnia na dzień stawał się
coraz grubszy. Cecile pomyślała, że trzeba mu będzie
ograniczyć racje żywnościowe. Robił się gruby jak beczka!
Z pokoju ch
łopców dochodziły odgłosy gry nintendo.
Cecile przemknęła się do swojej sypialni. Nie chciała, by
dzieci słyszały jej rozmowę z Randem. Drżącymi dłońmi
podniosła słuchawkę i wystukała jego numer domowy. Po
trzech sygnałach odezwał się głos z taśmy:
- Dzie
ń dobry. Tu dom doktora Randa Courseya. Nie
mogę w tej chwili podejść do telefonu, ale proszę zostawić
wiadomość. Jeśli to coś pilnego, proszę zadzwonić pod numer
555 - 2875.
Cecile westchn
ęła ciężko. Kusiło ją, by stchórzyć i nagrać
przeprosiny na sekretarce, odłożyła jednak słuchawkę. Rand
zasługiwał na szczerą rozmowę. Przygryzła wargę,
zastanawiając się, czy powinna mu przesłać wiadomość przez
pager, ale po chwili potrząsnęła głową. Nie, ten numer był
zarezerwowany dla pilnych spraw.
Zadzwoni p
óźniej. Miała zamiar próbować do skutku,
nawet do późna w nocy. Oby tylko żaden poród nie zatrzymał
Randa w szpitalu do rana.
Zgarn
ęła z podłogi stertę brudnych ubrań i poszła w stronę
drzwi, zatrzymała się jednak, gdy usłyszała jakiś hałas na
zewnątrz. Wsłuchała się uważniej: było to skamlenie psa.
- Ten cholerny pies - mrukn
ęła z irytacją. Zapewne
CeeCee znów nakarmiła go batonikami. Otworzyła
przeszklone drzwi i wyjrzała na patio.
- Shaggy? - zawo
łała, rozglądając się dokoła. Psa nie było
nigdzie widać. Cecile zacisnęła usta na widok rozsypanej na
posadzce ziemi.
- Je
śli to zwierzę uważa, że pozwolę mu wykopać
wszystkie kwiaty, to bard
zo się myli - mruknęła, rozgarniając
gałęzie krzewów. Shaggy leżał w zagłębieniu wygrzebanym w
ziemi i ciężko dyszał.
- Wy
łaź stąd - nakazała ostro Cecile, pies jednak nie
poruszył się. Chwyciła za obrożę, chcąc go wyciągnąć z
zarośli, stanęła jednak jak wryta, gdy Shaggy warknął
nieprzyjaźnie, obnażając wszystkie zęby. Po chwili znów
ostrożnie zajrzała między gałęzie. To, co zobaczyła, sprawiło,
że oniemiała.
- O m
ój Boże - szepnęła zszokowana i jeszcze bardziej
rozsunęła gałęzie, by lepiej widzieć szczeniaka, który właśnie
wydostawał się na świat. - A myśmy przez cały czas myśleli,
że jesteś chłopcem!
Z pobliskiej grz
ądki dobiegł jakiś pisk. Cecile
znieruchomiała, nasłuchując uważnie. Gdy dźwięk się
powtórzył, rozgarnęła gałęzie sąsiedniego krzewu. Zobaczyła
tam drugie zagłębienie, a w nim malutki kłębek, z wierzchu
przysypany ziemią.
- Bo
że! - zawołała znów i zerwała się na nogi. - Ten głupi
pies zagrzebuje swoje dzieci!
Pobieg
ła do domu i przyniosła kilka ręczników. Położyła
szczeniaka na jednym z nich
i delikatnie otrzepała go z ziemi.
Po chwili znów usłyszała jakiś dźwięk. Shaggy stała na skraju
patio, gorączkowo zagrzebując coś w miejscu, gdzie przed
chwilą leżała.
- Przesta
ń, Shaggy! - wykrzyknęła Cecile z przerażeniem.
-
Dent! Gordy! Chodźcie tu natychmiast!
Przycisn
ęła ręcznik ze szczeniakiem do piersi, a drugą
ręką mocno pochwyciła psa za obrożę, ignorując jego
warczenie. Z domu wybiegła CeeCee.
- Co si
ę stało, mamo?
- Shaggy w
łaśnie rodzi szczeniaki. Niech Dent zadzwoni
po doktora.
Ma
ła szeroko otworzyła oczy.
- Naprawd
ę? Gdzie one są? Cecile pochwyciła córkę za
ramię.
- S
łuchaj mnie uważnie i zrób to, co ci każę. Idź do Denta
i powiedz mu,
żeby zadzwonił po lekarza, a gdy się z nim
połączy, niech mi przyniesie słuchawkę.
CeeCee ty
łem wycofała się do domu, nie spuszczając
wzroku z psa. Po chwili Cecile usłyszała jej wołanie:
- Dent! Gordy! Chod
źcie tutaj! Shaggy rodzi dzieci! Po
chwili obaj chłopcy wybiegli z domu. Cecile podała
Gor
dy'emu zawiniętego w ręcznik szczeniaka.
- Trzymaj. Nie rozwijaj go,
żeby się nie przeziębił -
rzuciła i na kolanach podpełzła do drugiego zagłębienia.
- Gdzie telefon? - zapyta
ła z niepokojem.
- CeeCee zaraz przyniesie. Walcz
ąc z lękiem, Cecile
delikatnie rozgarnęła grudki ziemi i zawinęła drugiego
szczeniaka w
ręcznik, który podał jej Dent. Sprawdziła, czy
szczeniak oddycha, i rozejrzała się za Shaggy. Pies znów
zniknął, Tym razem skamlenie dochodziło z samego środka
gęstej kępy krzewów.
W tej chwili na patio wpad
ła CeeCee i podsunęła matce
telefon pod nos.
- Masz, mamo!
Cecile poda
ła jej drugiego szczeniaka i wzięła do ręki
słuchawkę.
- Doktorze, potrzebuj
ę pomocy. Nasz pies rodzi
szczeniaki.
- Shaggy? Na d
źwięk głosu Randa Cecile szeroko
otworzyła usta ze zdumienia i zakryła mikrofon ręką.
- Przecie
ż kazałam ci zadzwonić do weterynarza - syknęła
do CeeCee.
- Powiedzia
łaś, że mam zadzwonić do doktora! Cecile
wzniosła oczy ku niebu.
- Cecile? Jeste
ś tam? - odezwał się Rand.
- Jestem - westchn
ęła.
- Masz jaki
ś problem?
- Tak - zaszlocha
ła, bliska histerii. - Shaggy rodzi
szczeniaki i od razu zagrzebuje je w ziemi.
- Musisz j
ą jakoś uspokoić.
- Ja mam j
ą uspokajać? - wykrzyknęła Cecile. - A kto
mnie uspokoi? Mam tylko dwie ręce i nie nadążam z ich
wygrzebywaniem!
- Zabierz j
ą do garażu. Nie uda jej się wygrzebać dziury w
betonie.
Cecile spojrza
ła na psa, który właśnie wypełzał spod
krzaków.
- Dobrze. A potem co mam robi
ć?
- Przyjad
ę do siebie, gdy tylko będę mógł.
- Nie musisz... - zacz
ęła mówić Cecile, ale Rand już
odłożył słuchawkę. Jęknęła i rzuciła telefon na patio.
- Dobrze, dzieci - powiedzia
ła z westchnieniem. - Oto
plan działania. Gordy, ty i CeeCee otwórzcie garaż i
zabierzcie ze sobą szczeniaki. Dent, ty musisz mi pomóc
zaciągnąć Shaggy do garażu.
Wyraz twarzy jej najstarszego syna
świadczył o tym, że
taki podział pracy zupełnie mu nie odpowiada.
-
Chodź, Shaggy. Dobry piesek - powiedziała Cecile
łagodnie. - Chodź tu, mała. Zrobimy ci wygodne posłanie.
Potrzebowali jednak dobrych dziesi
ęciu minut, by
zaciągnąć opierającą się sukę do garażu. Gdy ta sztuka
wreszcie się udała, Cecile zamknęła drzwi i szybko ułożyła
posłanie ze starych poduszek i koców. Shaggy obeszła je
dokoła i obwąchała, nie przestając skamleć. Ledwie Cecile
skończyła układać koce, suka weszła na nie i zaczęła rodzić
trzeciego szczeniaka.
Ca
ła czwórka w milczeniu stała obok i przyglądała się
temu szeroko otwartymi oczami. Cecile uzna
ła, że to równie
dobra metoda edukacji seksualnej dzieci jak każda inna. W
krótkim czasie na świat przyszły jeszcze dwa szczeniaki.
- Jak si
ę czuje matka? Cecile obróciła się i tuż za sobą
ujrzała Randa. Tak była pochłonięta obserwowaniem porodu,
że nie usłyszała, jak wchodził. Jak zwykle, jego widok
podtrzymał ją na duchu.
- Ju
ż mi lepiej, dziękuję - odrzekła.
- Mia
łem na myśli Shaggy - zaśmiał się Rand. Cecile
zarumieniła się.
- Ona chyba te
ż czuje się lepiej. W każdym razie tak mi
się wydaje. Do tej pory urodziła cztery małe. Po czym można
poznać, że to już koniec?
- Nie mam poj
ęcia - uśmiechnął się Rand. Zrzucił kurtkę,
powiesił ją na kosiarce do trawy i podwinął rękawy koszuli. -
Przyjrzyjmy się temu bliżej.
Ku zdumieniu Cecile por
ód trwał jeszcze dwie godziny.
Gdy dzieci dowiedziały się, że nie będą mogły od razu bawić
się ze szczeniakami, znudziły się patrzeniem i wróciły do gry
nintendo.
Rand pozosta
ł przy Cecile. Wyglądał jak uosobienie
spokoju. Cecile miała mu to za złe. Ona sama była kompletnie
roztrzęsiona, i to bynajmniej nie z winy Shaggy. Teraz, gdy
Rand tu był i miała okazję go przeprosić, słowa zamierały jej
w gardle.
- Przepraszam ci
ę - wykrztusiła w końcu, przysuwając
jednego ze szczeniaków do brzucha matki.
Rand przyjrza
ł się jej, przechylając głowę na bok.
- Co takiego?
- Powiedzia
łam, że cię przepraszam - powtórzyła ponuro,
wtykając dłonie między kolana.
Rand zmarszczy
ł czoło.
- Zapewniam ci
ę, że przyjazd tutaj nie sprawił mi żadnego
kłopotu.
Cecile j
ęknęła w duchu. Zmuszał ją, żeby powiedziała
wszystko głośno i wyraźnie.
- Nie przepraszam za to,
że dzieci do ciebie zadzwoniły,
tylko... no wiesz, za co. Za Amber, za to, że ci nie
uwierzyłam.
- Aha.
- No w
łaśnie. Jack wszystko mi opowiedział. Rand czekał
w milczeniu, patrząc na nią.
- Powiedzia
ł, że to twoja przybrana siostra, która
wykorzystuje twoje dobre serce.
Rand w dalszym ci
ągu się nie odzywał. Cecile skrzywiła
się boleśnie.
- Nie masz zamiaru nic powiedzie
ć?
- Na przyk
ład: co?
- Na przyk
ład: no przecież ci mówiłem, albo: nie ma
sprawy, Cecile, nic dziwnego, że wysnułaś niewłaściwe
wnioski.
- Nie, wydaje mi si
ę, że żadne z tych stwierdzeń nie jest
tu odpowiednie -
mruknął Rand. Shaggy zaskamlała. Położył
rękę na jej łbie. Suka polizała jego palce. Cecile naraz
zapragnęła zrobić to samo, choć była to niedorzeczna myśl.
- Chyba to ju
ż koniec porodu - rzekł Rand spokojnie,
oglądając Shaggy. - Zdaje się, że zaraz wydali łożysko.
Cecile odwr
óciła wzrok. Zadowolona była, że dzieci już
sobie poszły i nie widziały tej części porodu. To nie był
przyjemny widok.
Shaggy nie
źle radziła sobie bez niczyjej pomocy. Cecile
wstała i odgarnęła włosy z twarzy.
- Chod
źmy do domu. Zrobię jakieś kanapki.
- Zapraszasz mnie? - zapyta
ł Rand, sięgając po kurtkę.
Cecile ze zdziwieniem zmarszczyła brwi.
- Oczywi
ście, a dlaczego nie?
- Po prostu jestem tym zdziwiony. - Wzruszy
ł ramionami.
-
Ostatnio nie przyjmowałaś mnie zbyt serdecznie.
- Przecie
ż nie wiedziałam... - odrzekła Cecile ze
skrępowaniem, patrząc na swoje buty. - Ale teraz, gdy już
wiem, kim jest Amber i że to dziecko nie jest twoje...
Przysunęła się do niego i otarła piersiami o jego tors. - To
stawia wszystko w innym świetle.
- Naprawd
ę?
W g
łosie Randa słychać było stłumiony gniew. Cecile
podniosła wzrok na jego twarz.
- Oczywi
ście - odrzekła, powstrzymując lęk. - Skoro już
to małe nieporozumienie zostało wyjaśnione, to myślałam,
że...
W oczach Randa zab
łysnął jawny gniew.
- My
ślałaś, że co? Że mnie przeprosisz i znów będzie tak
jak przedtem? Że znów będziemy kochankami? Bo nimi
przecież byliśmy, niczym więcej. Ale co się stanie następnym
razem, Cecile? Co będzie, jeśli jakaś inna kobieta zostawi mi
wiadomość albo obejmie mnie na przywitanie? Czy wtedy
znów będziemy przez to wszystko przechodzić? Czy będziesz
potrafiła mi uwierzyć, jeśli ci powiem, że to tylko znajoma?
Cecile patrzy
ła na niego szeroko otwartymi oczami,
niezdolna się poruszyć ani odpowiedzieć na jego oskarżenia.
Rand odwrócił się gwałtownie.
- Mniejsza o to - mrukn
ął.
Cecile kopniakiem zrzuci
ła z siebie kołdrę i usiadła,
opierając dłonie na kolanach.
- Co za tupet! -
mruknęła, patrząc na ścianę. - Przecież go
przeprosiłam. Czego on jeszcze chce?
Ta
ńczące na ścianie cienie nie dały jej jednak żądnej
odpowiedzi. Cecile zmarszczyła brwi i w myślach jeszcze raz
odtworzyła całą rozmowę, słowo po słowie, próbując dojść, co
Randa tak rozzłościło.
W ko
ńcu, zrezygnowana, zeszła z łóżka, nałożyła szorty i
boso poszła do pokoju Dentona.
- Dent? - powiedzia
ła, potrząsając go za ramię. Chłopiec
przewrócił się na bok i przetarł oczy.
- Co si
ę stało, mamo? - zapytał zaspanym głosem.
- Nic - odrzek
ła Cecile, splatając nerwowo palce. -
Muszę... mam pewną sprawę do załatwienia i zostawiam ci
dom pod opieką.
Dent spojrza
ł w okno.
- Która to godzina?
- Par
ę minut po trzeciej. Dent gwałtownie usiadł na łóżku.
- Masz spraw
ę do załatwienia o trzeciej nad ranem? Jezu!
Mamo, czyś ty zwariowała?
- Nie. Pos
łuchaj, na lodówce zostawię kartkę z numerem,
pod którym będziesz mógł mnie znaleźć. - Cecile zauważyła,
że chłopiec ma zamknięte oczy. - Mam nadzieję, że nie śpisz?
- Nie, nie
śpię - wymamrotał, naciągając poduszkę na
głowę.
- Zadzwonisz, gdyby
ś mnie potrzebował?
- Tak, zadzwoni
ę. Cecile na wszelki wypadek podniosła
róg poduszki.
- A gdzie zostawiam numer?
- Na lodówce -
odrzekł Dent stłumionym głosem. Cecile
puściła poduszkę i wyszła. Dent odczekał chwilę, a gdy
us
łyszał odgłos zamykanych drzwi wejściowych i ruszającego
dżipa, wyskoczył z łóżka i poszedł do kuchni. W świetle
żarówki palącej się na werandzie przeczytał kartkę na
lodówce: „Jestem u Randa, 555 -
7869. Zadzwoń, gdybyś
mnie potrzebował; Mama".
- Cholera jasna! - zakl
ął Dent i uderzył pięścią w kartkę,
po czym rozej
rzał się szybko, sprawdzając, czy nikt nie
słyszał. - Cholera - powtórzył szeptem i otworzył lodówkę.
Skoro i tak nie spał, a w dodatku jego życie legło w gruzach,
to mógł przynajmniej coś przekąsić.
- Powiem mamie. Dent z wra
żenia uderzył głową w drzwi
l
odówki. Odwrócił się z ponurym grymasem na twarzy.
- Co ty tu robisz, CeeCee?
- Us
łyszałam hałas. Powiem mamie - powtórzyła mała,
unosząc wysoko głowę.
- Co powiesz?
-
Że przeklinasz.
- To co z tego? Ty te
ż byś klęła, gdybyś straciła swoją
najcenniejs
zą rzecz.
CeeCee z dezaprobat
ą wydęła usta.
- Znowu si
ę o coś założyłeś z Gordym?
- Mhm - mrukn
ął Dent niechętnie.
- O co tym razem?
- O to, czy mama i Rand pogodz
ą się jeszcze w tym
tygodniu. Ja postawiłem kolekcję kart baseballowych, a on
mikroskop.
CeeCee szeroko otworzy
ła oczy,
- Pogodzili si
ę?
- Mama jest teraz u Randa - odrzek
ł Dent, wskazując na
kartkę.
Na twarzy ma
łej pojawił się szeroki uśmiech.
- Naprawd
ę?
- Tak. A to znaczy,
że przegrałem zakład - mruknął Dent.
Wetknął głowę do lodówki i wyjął stamtąd talerz z pizzą.
- Mogliby chyba poczeka
ć do końca tygodnia, nie? Mam
nadzieję, że on ją wyrzuci za drzwi - dodał, niosąc talerz do
stołu.
- My
ślałam, że lubisz Randa? - zdziwiła się dziewczynka.
- Lubi
ę go - odpowiedział Dent z ustami pełnymi pizzy.
- Jest ca
łkiem fajny.
- To dlaczego chcia
łbyś, żeby wyrzucił mamę z domu?
- Bo gdyby to zrobi
ł, to Gordy nigdy by się nie
dowiedział, że mama do niego pojechała - wyjaśnił Dent,
spoglądając na siostrę ostrzegawczo - i może wygrałbym ten
zakład.
Usta dziewczynki zadr
żały.
- Ale ja chc
ę, żeby oni się pogodzili. Lubię Randa.
- Nie martw si
ę - rzekł Dent, podsuwając jej talerz. -
Pogodzą się. Świetnie do siebie pasują.
CeeCee wzi
ęła kawałek pizzy, zlizała z niej sos
pomidorowy i powoli skinęła głową.
- Ale i tak powiem mamie - u
śmiechnęła się, patrząc na
brata spod rzęs.
Dzwonek do drzwi o wp
ół do czwartej nad ranem z
pewnością obudziłby Randa, ale on akurat tej nocy i tak nie
spał. Po porodzie Shaggy i frustrującej rozmowie z Cecile
wrócił do domu, wziął prysznic, wczołgał się do łóżka i czekał
na sen.
Sen jednak nie nadszed
ł.
Dzwonek terkota
ł uporczywie. Rand w końcu poszedł do
drzwi, niejasno podejrzewając, kogo za nimi zobaczy. Na
widok Cecile na jego twarzy pojawi
ł się uśmiech, który jednak
przeszedł w bolesny grymas, gdy jej pięść trafiła go w
żołądek.
- No dobra, Coursey - mrukn
ęła Cecile, przeciskając się
obok niego do środka. Zatrzasnęła drzwi i oparła ręce na
biodrach. -
Czego chcesz? Mam się pokajać? Czy poczujesz
się lepiej, jeśli padnę przed tobą na kolana? - Wzięła głęboki
oddech i obróciła się na pięcie. - No dobrze! Przepraszam! Jest
mi cholernie przykro, że ci nie uwierzyłam, i jeszcze bardziej
przykro, że nie chciałam słuchać twoich wyjaśnień.
Rand wyprostowa
ł się powoli, przyciskając dłoń do
brzucha. Nastawił się na uniknięcie kolejnego ciosu, ale ku
jego zdumieniu Cecile rzuciła się na kolana i złożyła ręce jak
do modlitwy.
- B
łagam cię o wybaczenie. Wystarczy już? Jesteś
szczęśliwy? O to ci chodziło?
Rand spojrza
ł na nią chłodno.
- Nie, nie o to mi chodzi
ło. Spod powieki Cecile
wymknęła się łza.
- W takim razie chyba winna ci jestem inne przeprosiny.
- A za co chcesz tym razem przeprosi
ć?
- Za to,
że zrobiłam z siebie idiotkę - odparła, ocierając
dłonią łzy z policzka. Twarz miała pogrążoną w mroku, Rand
dostrzegał jedynie zarys jej sylwetki.
Powoli podnios
ła się z kolan i stanęła tuż przed nim.
- W takim razie chyba lepiej wr
ócę do domu -
powiedziała cicho, powstrzymując płacz. Po chwili
wyciągnęła do niego rękę. - Pozostaniemy przyjaciółmi?
Zgadzasz się?
Wstrzyma
ła oddech, czekając na odpowiedź, Rand jednak
nie śpieszył się z podaniem jej dłoni.
- Nie na twoich warunkach - rzek
ł w końcu.
Cecile s
ądziła, że Rand nie może jej zranić już bardziej niż
dotychczas, teraz jednak
cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz.
- Jak to?
- Nie rozumiesz, prawda? - zapyta
ł Rand i wyszedł z
cienia w blask księżyca. Ich oczy spotkały się. - Kocham cię.
Chyba cię pokochałem już podczas pierwszego spotkania. Ale
nie zdecyduję się na to, by spędzić życie z kobietą, która mi
nie ufa.
Cecile poczu
ła przypływ nadziei. Może jeszcze nie
wszystko było stracone.
- Ale ja ci ufam, Rand - rzek
ła z podnieceniem. - Nie
słuchałeś, co mówię? Powiedziałam przecież, że przepraszam
za to, iż źle cię oceniłam. Nie masz pojęcia, jak podle się
czułam, gdy Jack opowiedział mi o Amber. Ja...
Rand potrz
ąsnął nią tak mocno, że Cecile zachwiała się.
- Czy ty s
łyszysz, co mówisz? Owszem, wybaczyłaś mi,
ale dopiero wtedy, gdy Jack potwierdził, że Amber nie jest
moją dziewczyną. Nie chcę od ciebie miłości, jeśli masz
zamiar dawać ją dopiero po sprawdzeniu wszystkich faktów.
Nie rozumiesz tego, Cecile? Pragnę, żebyś mnie kochała
bezwarunkowo.
Cecile wpatrywa
ła się w niego z przerażeniem.
- Kocham ci
ę, Rand - szepnęła z nadzieją, że to
wystarczy.
- A ja kocham ciebie. Przymkn
ęła oczy i westchnęła
głęboko. To były słowa, które
pragn
ęła usłyszeć, czegoś w nich jednak brakowało. W
tym wyznaniu nie było żadnych emocji. Rand chciał
wszystkiego albo niczego, ona zaś nie była pewna, czy potrafi
dać mu wszystko.
- Chodzi o Dentona, prawda? - zapyta
ł. - To przez to, co
on ci zrobił?
Cecile zacisn
ęła mocniej powieki, walcząc z zalewem
emocji, i powoli skinęła głową. Rand wziął ją w ramiona.
- Cecile, nie jestem Dentonem - szepn
ął, przyciskając usta
do jej włosów. - Nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby cię
zranić.
Cecile cofn
ęła się o krok. Rand zasługiwał na szczerość.
- Chc
ę ci wierzyć, Rand. Z całego serca chciałabym ci
uwierzyć. Ale kiedyś już słyszałam to wszystko od Dentona.
Z
a każdym razem, gdy mnie oszukiwał, a ja go na tym
przyłapywałam, przysięgał, że to się nigdy nie powtórzy i że
nigdy więcej mnie nie skrzywdzi. Wiem, że ty jesteś dobrym
człowiekiem. Mówi mi to serce. Ale potem włącza się
rozsądek i... I zaczynam reagować po staremu. Tak jak przy
Dentonie.
- Cecile...
- Pozw
ól mi skończyć - poprosiła, kładąc dłoń na jego
piersi. -
Chciałabym ci obiecać, że nigdy nie będę wątpić w
twoje słowa i dam ci swoje bezwarunkowe zaufanie. Ale to by
nie było uczciwe, a nie zasługujesz na kłamstwa. - Ujęła jego
dłoń w obie swoje i mocno uścisnęła. - Ale mogę ci obiecać
coś innego: że za każdym razem, gdy będę miała jakieś
wątpliwości albo pytania, przyjdę z nimi do ciebie i będę
słuchała tego, co mi powiesz.
Wstrzyma
ła oddech i czekała na jego reakcję. Twarz
Randa jednak nie wyrażała żadnych uczuć.
- Czy to s
ą oświadczyny? Cecile wybuchnęła nerwowym
śmiechem.
- Nie wiem! Mo
że. A jeśli tak? Rand niespodziewanie
wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.
- Je
śli tak, to je przyjmuję. Ale najpierw musimy ustalić
kilka spraw.
Cecile otoczy
ła jego szyję ramionami.
- Och, tak? - mrukn
ęła nieśmiało. - A co takiego chciałby
pan ustalić, doktorze Coursey?
Rand spojrza
ł na nią groźnie.
- Najpierw rzeczy oczywiste - rzek
ł, niosąc ją przez hol. -
Po pierwsze, mam na imię Rand. Nie: doktor, nie Coursey...
po prostu Rand. -
Otworzył kopniakiem drzwi sypialni. - I ja
się zajmę gotowaniem. - Położył ją na łóżku i pochylił się nad
nią. - Przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejną kucharką.
- Czuj
ę się zdruzgotana.
- S
łusznie - rzekł Rand ze zmarszczonym czołem. - I od
tej pory to ja będę ustalał zasady. - Cecile otworzyła usta z
zamiarem sprzeciwu, zaraz je jednak zamknęła, gdy Rand
groźnie zmarszczył brwi. - Jeśli zechcę cię adorować, to będę
to
robił. A jeśli przyjdzie mi ochota powtarzać ci codziennie,
że cię kocham, to również będę tak robił! Zrozumiano?
- Tak, prosz
ę pana - zaśmiała się Cecile.
- I chc
ę mieć dzieci - ciągnął Rand. - Całe mnóstwo
dzieci. Śmiech zamarł Cecile w gardle.
- Naprawd
ę chcesz?
- Naprawd
ę.
- Ale my
ślałam... Rand zamknął jej usta pocałunkiem.
- Cecile, prosz
ę cię, nie myśl! Za każdym razem, gdy
zaczynasz myśleć, pojawiają się jakieś kłopoty. Po prostu
czuj.
Cecile opar
ła ręce na jego piersiach.
- Jak chcesz, doktorze... to znaczy, Rand. Nie spuszczaj
ąc
wzroku z jego twarzy, powiodła dłońmi
w d
ół, aż natrafiła na gumkę spodenek. Jednym
szarpnięciem ściągnęła je i wsunęła palce między jego uda.
- Rand - szepn
ęła mu do ucha, nie potrafiąc się oprzeć
pokusie -
czuję, że...
Rand zn
ów przykrył jej usta swoimi.
- Po prostu poca
łuj mnie, Cecile. Całuj mnie i nie
zawracaj sobie głowy niczym więcej.