Moreland Peggy Milosc i medycyna

background image






PEGGY MORELAND

Mi

łość i medycyna



Tytu

ł oryginału: The Baby Doctor

background image

ROZDZIA

Ł PIERWSZY

Cecile dzielnie

ściskała Malindę za rękę, choć tak

naprawdę miała ochotę uciec ze szpitala.

- Oddychaj, nie przyj teraz! - nakaza

ła surowo, tłumiąc

zdenerwowanie.

Malinda opad

ła do tyłu, wspierając się na łokciach.

- Sama oddychaj! - sapn

ęła, usiłując wyrwać dłoń z

uścisku Cecile. - Ja wolę przeć.

Zgrzytn

ęła zębami i znów pochyliła się do przodu. Cecile

otarła pot z czoła, z braku wolnej ręki używając do tego

łokcia. Miała troje dzieci, ale żaden z jej porodów nie

przebiegał w takim tempie. Siedziała tu od dwóch godzin i nie

była pewna, jak długo jeszcze wytrzyma. Malinda była jej

najlepszą przyjaciółką i nikt, może oprócz Jacka, nie kochał

jej bardziej niż Cecile.

Gdzie w

łaściwie podziewa się Jack Brannan? To on

powinien tu być, a nie ja, pomyślała Cecile ze złością. Otarła

przyjaciółce pot z czoła, pragnąc choćby w ten sposób ulżyć

jej w cierpieniu. Twarz Malindy ściągnęła się i

poczerwieniała.

- Nie przyj! Oddychaj! - wykrzykn

ęła Cecile histerycznie.

- Nienawidz

ę cię - warknęła Melinda.

- Prosz

ę cię bardzo - odcięła się Cecile równie

nieuprzejmym tonem. Dopóki Melinda mówiła, nie parła,

tylko oddychała. O to właśnie chodziło. - Możesz mnie

nienawidzić, nie mam nic przeciwko temu. Chociaż właściwie

powinnaś nienawidzić Jacka. To przez niego się tu znalazłaś.

Korzystaj

ąc z tego, że udało jej się odwrócić uwagę

Malindy, położyła ręce na jej brzuchu, sprawdzając siłę

skurczów. Gdzie się podziewa lekarz? myślała w popłochu.

Na litość boską, przecież ta kobieta rodzi!

background image

Fala skurcz

ów powoli opadła. Cecile cofnęła dłoń.

Wyczerpana Malinda znów osunęła się na poduszkę i

wpatrzyła w sufit. Naraz zaśmiała się lekko.

- Co ci

ę tak bawi? - prychnęła Cecile z irytacją.

- Ty - u

śmiechnęła się Malinda, odgarniając z czoła

wilgotne włosy. - Wyglądasz okropnie. Jesteś cała

roztrzęsiona.

Cecile wiedzia

ła, że teraz przez kilka minut będzie spokój.

Puściła dłoń przyjaciółki i usiadła na krześle obok łóżka.

- Tak wygl

ąda ludzka wdzięczność - wymamrotała,

wyciągając przed siebie nogi.

- Ale

ż jestem ci wdzięczna.

- Mhm - mrukn

ęła Cecile, nie odrywając wzroku od

zamkniętych drzwi. Gdzie się podział cały personel tego

szpitala? Przecież powinni być tutaj, biegać dokoła łóżka i
dokon

ywać cudów!

- Nie krzyw si

ę tak, Cecile, bo zrobią ci się zmarszczki.

Te s

łowa, zważywszy na sytuację, były zupełnie

niedorzeczne, a poza tym brzmiały tak, jakby wyszły z ust

ciotki Hattie. Cecile wbrew sobie musiała się roześmiać.

- Bo

że, mówisz jak twoja ciotka Hattie.

- Mog

ło być gorzej.

- Mo

żliwe - mruknęła Cecile, myśląc o Agacie Prim. Jej

zdaniem ta staroświecka stara panna miała tylko jedną zaletę,

a mianowicie, to ona wychowała Malindę.

Cecile i Malinda przyja

źniły się od czasu, gdy obie miały

p

o dwanaście lat. Malinda i jej ciotka przeprowadziły się

wówczas w sąsiedztwo Cecile i dziewczynki, choć zupełnie

różne od siebie, szybko stały się nierozłączne. Cecile

uśmiechnęła się lekko, przypominając sobie ich pierwsze

spotkanie. Siedziała skryta między gałęziami wielkiego wiązu,

który rósł między domem jej rodziców a domem Hattie Prim.

Malinda wyszła przez tylne drzwi, ubrana w białą sukienkę z

background image

koronkową lamówką, białe skarpetki i białe lakierki. Cecile

miała na sobie zwykły letni strój - odziedziczone po bracie

dżinsy z obciętymi nogawkami, wyciągniętą koszulkę i bose

stopy. Kontrast nie mógł być większy. Pomimo tego ich

przyjaźń, zawarta owego dnia, przetrwała dwadzieścia lat, a

od sześciu prowadziły wspólnie sklep z ubrankami dla dzieci.
Malinda by

ła druhną na ślubie Cecile i matką chrzestną jej

trojga dzieci. Teraz nadeszła kolej Cecile, by się odwdzięczyć.

Przed półtora roku była druhną na ślubie Malindy, a dziś

asystowała przy narodzinach jej pierwszego dziecka, którego

miała również trzymać do chrztu. - Oj, oj - jęknęła Malinda i

Cecile natychmiast poderwała się z krzesła.

- Znowu skurcz? Malinda skin

ęła głową, mocno

przygryzając dolną wargę. Po jej policzku potoczyła się łza.

Cecile zerknęła na zegarek. Dwie minuty! Boże drogi, gdzie
ten lekarz?

- Oddychaj - powtarza

ła gorączkowo, odgarniając włosy z

twarzy przyjaciółki. - Otwórz oczy i skup na czymś wzrok.

Nie walcz z bólem, współpracuj z nim.

Spod powieki Malindy wymkn

ęła się jeszcze jedna łza, ale

dziewczyna dzielnie otworzyła oczy i skupiła wzrok na

suficie. Jej oddech powoli się wyrównał.

Drzwi za plecami Cecile otworzy

ły się cicho. Obejrzała

się przez ramię i zobaczyła mężczyznę w zielonym fartuchu,

który podszedł do łóżka od drugiej strony i otoczył palcami
przegub Malindy.

- Jak tam nasza pacjentka? - zapyta

ł pogodnie. Malinda

otworzyła usta, ale wydobył się z nich tylko przeciągły jęk.

- Oddychaj, Malindo, oddychaj! - upomnia

ła ją Cecile,

obrzucając lekarza wrogim spojrzeniem. On jednak nie

zwracał na nią uwagi. Patrzył na zegarek; widziała tylko

czubek jego głowy pokryty gęstymi, jasnobrązowymi

włosami. Wyglądał na playboya. Krótko przystrzyżone włosy,

background image

wypielęgnowane dłonie. Pod paskiem zegarka widać było

skrawek jaśniejszej skóry. Cecile ciekawa była, gdzie się tak

opalił. Może na korcie tenisowym albo na polu golfowym?

Przecież to właśnie tam lekarze spędzali wolny czas, a w

każdym razie tak brzmiała wersja oficjalna, podawana żonom.

Patrzy

ła ze złością, jak lekarz bada puls Malindy i notuje

coś na karcie szpitalnej. W końcu podniósł głowę i napotkał

jej wzrok. Zdaniem Cecile, poruszał się wolno jak żółw i

wziąwszy pod uwagę sytuację, wydawał się stanowczo zbyt
zrelaksowany.

Cecile przez ca

łe życie starała się chronić Melindę, która

była od niej słabsza i delikatniejsza. W dzieciństwie

niejednokrotnie wdawała się w bójki w obronie przyjaciółki i

teraz również poczuła, że jeśli lekarz nie zrobi czegoś, by

ulżyć cierpieniu Malindy, to za chwilę da mu w szczękę.

- Czy pani nale

ży do rodziny? - zapytał lekarz, odkładając

kartę na miejsce.

- Nie, ale...
- W takim razie b

ędzie pani musiała wyjść z sali na czas

badania.

- Ale ja... Malinda zacisn

ęła palce na dłoni Cecile. Jej

twarz ściągnęła się z bólu. Cecile bez namysłu pochyliła się

nad łóżkiem i szarpnęła poły zielonego lekarskiego fartucha.

- Niech jej pan co

ś natychmiast da! - syknęła przez

zaciśnięte zęby. - Bo jak nie, to...

- To co? - zapyta

ł lekarz spokojnie, choć w jego oczach

widać było narastającą złość.

- To... to... - zaci

ęła się Cecile, szukając w myślach

najodpowiedniejsz

ej groźby, ale Malinda pociągnęła ją za

rękę.

- Cecile, wszystko w porz

ądku. Idź, napij się kawy. Mnie

się nic nie stanie.

- Jeste

ś pewna? - zapytała Cecile niechętnie.

background image

- Oczywi

ście, że tak.

Cecile podnios

ła się powoli i wytarła wilgotne dłonie o

spódni

cę.

- B

ędę na korytarzu - zapewniła przyjaciółkę. Malinda

przymknęła oczy i powoli skinęła głową. - Gdybyś mnie

potrzebowała, zawołaj, a natychmiast tu wrócę!

Lekarz uni

ósł brwi i obdarzył ją wyniosłym spojrzeniem,

które Cecile dobrze znała i którego nienawidziła. Z posępną

miną wyszła na korytarz i oparła się o ścianę. Kolana pod nią

drżały, serce waliło jak oszalałe, a dłonie tak się trzęsły, że

nawet przy najlepszych chęciach nie utrzymałaby w nich

kubka z kawą. Malinda miała rację: była w okropnym stanie.

Nie mogła znieść widoku cierpienia przyjaciółki. Gdyby to od

niej zależało, chętnie by za nią urodziła, tylko po to, żeby już

mieć to z głowy.

Uspokoi

ła się wysiłkiem woli, ale zapach środków

dezynfekcyjnych nie przestawał przyprawiać jej o mdłości.
Ni

enawidziła szpitali, ich charakterystycznej woni, bieganiny

pielęgniarek i lekarzy, ich tajemniczych szeptów. Gdyby nie

Malinda, jej noga za nic by tu nie postała.

- Cecile!
Drgn

ęła na dźwięk znajomego głosu. Z drugiego końca

korytarza biegł do niej Jack. Rzuciła się w jego ramiona.

- Bogu dzi

ęki, że już jesteś! - zawołała z ulgą.

- Czy co

ś się stało? - zapytał niespokojnie.

- Nie, wszystko w porz

ądku, tylko obawiałam się, że nie

zdążysz na czas.

- Przyjecha

łem najszybciej, jak mogłem. Gdzie ona jest?

Cecile pociągnęła go w głąb korytarza.

- W sali 215. Teraz bada j

ą lekarz. Kazał mi wyjść, bo nie

należę do rodziny. - Stanęli przed drzwiami. Cecile szarpnęła

Jacka za rękaw. - Ten arogancki sukinsyn nie wpuści mnie do

background image

środka, ale powiedz mu, żeby jej dał jakiś środek
przeciwbólowy.

Na czole Jacka pojawi

ła się zmarszczka.

- Przecie

ż obydwoje z Malindą postanowiliśmy, że poród

będzie naturalny!

Cecile odsun

ęła się od niego.

- Jak chcesz - warkn

ęła, - W takim razie ty patrz, jak ona

cierpi, bo ja nie jestem w stanie.

Jack delikatnie po

łożył rękę na jej ramieniu.

- Nie martw si

ę, Cecile. Zajmę się nią. Cecile przygryzła

wargę, powstrzymując łzy. Jack szczerze kochał Malindę.

Udowodnił to niejednokrotnie w ciągu ostatnich dwóch lat.

Był jej mężem i to on powinien być w tej chwili przy

Malindzie, nie Cecile. Położyła dłoń na jego ręku.

- Wiem, Jack. Wiem. Id

ź tam. Ona cię potrzebuje. Za ich

plecami otworzyły się drzwi i na korytarz wyszła pielęgniarka

z tacą pełną lekarstw. Spojrzała na Cecile i szybko odwróciła

wzrok. Cecile zauważyła w tym spojrzeniu błysk współczucia.

Przez siedem lat Cecile by

ła żoną doktora J. Dentona

Kingsleya, a od trzech -

wdową po nim. Już dawno powinna

przywyknąć do tego rodzaju spojrzeń. Większość ludzi, którzy

znali jej męża, współczuło jej, a najbardziej ci, którzy z nim

pracowali. Ta pielęgniarka była nieco za stara jak na gust

Dentona, ale Cecile widziała w jej twarzy, że dobrze znała

reputację jej świętej pamięci męża.

Unios

ła wyżej głowę i odpowiedziała kobiecie wyniosłym

spoj

rzeniem. Pielęgniarka zarumieniła się i szybko weszła za

Jackiem do sali. Zza drzwi dobiegł przeciągły jęk. Cecile

przyłożyła dłonie do uszu i oparła się o ścianę. Och, po co

Ewa dawała Adamowi to jabłko? pomyślała. I z powodu

takiego głupiego błędu popełnionego w rajskim ogrodzie

wszystkie kobiety mają być skazane na cierpienie aż do końca

świata? Mężczyźni tylko zwodzą i uwodzą, dostarczają

background image

nasienia, a w dziewięć miesięcy później siedzą spokojnie,

paląc papierosy, podczas gdy kobiety biorą na siebie całe

cierpienie. Gdzie tu sprawiedliwość?

Drzwi za jej plecami zn

ów się otworzyły. Cecile

wyprostowała się i czekała. W progu pojawił się lekarz.

- Jak ona si

ę czuje? - zapytała Cecile z niepokojem.

- Pe

łne rozwarcie. Zabieramy ją na salę porodową. Cecile

sięgnęła do klamki, ale lekarz przytrzymał jej dłoń.

- Nie mo

że pani teraz wejść. Pielęgniarka przygotowuje

Malindę, a Jack przebiera się w fartuch, żeby pójść razem z

nią.

- C

óż... - mruknęła Cecile z rozczarowaniem. Twarz

lekarza złagodniała.

- Mo

że przejdzie pani do poczekalni? To już nie potrwa

długo.

- Dobrze - westchn

ęła.

- Wie pani, gdzie to jest?
- Nie, ale poradz

ę sobie. - Zaprowadzę panią.

Cecile nerwowo zerkn

ęła na drzwi.

- Ale czy nie powinien pan raczej... Lekarz

łagodnie

pociągnął ją za ramię.

- Daj

ę pani słowo, że wszystko jest pod kontrolą. A poza

tym -

zaśmiał się - Jack to stary profesjonalista. Gdyby

dziecko zdecydowało się wyjść na świat, zanim tam wrócę, to

na pewno sam by sobie poradził.

Jack mia

łby odebrać poród! Cecile stanęła w miejscu jak

wryta i patrzyła na lekarza z otwartymi ustami. Ten zaś

roześmiał się i poklepał ją po dłoni.

- Tylko

żartowałem. Obiecuję, że będę tam na czas, z

siatką do łapania motyli.

Z siatk

ą do łapania motyli! Wzburzona Cecile

wyszarpnęła dłoń. To nie było miejsce ani czas na żarty! Na

Boga, jej pierwszy chrześniak wybierał się właśnie na świat!

background image

Sz

ła obok lekarza sztywno, jakby połknęła kij, patrząc

prosto przed siebie. Ten mężczyzna wiernie odzwierciedlał

wszystkie jej wyobrażenia o lekarzach - był niegrzeczny,

arogancki i nieco zbyt poufale zachowywał się wobec kobiet.

Zatrzymała się przy drzwiach poczekalni i rzekła z kwaśnym

uśmiechem:

- Dzi

ękuję za asystę, doktorze. I niech pan lepiej

sprawdzi, czy ta siatka nie jest dziurawa.

- Czy dostaniemy zni

żkę?

Rand za

śmiał się, zdjął rękawicę chirurgiczną i poklepał

Jacka po plecach.

- Jak zwyk

łe czatujesz na jakąś okazję, co, Brannan?

Niestety, bracie, przykro mi, ale tym razem zapłacisz

podwójną cenę.

Spojrza

ł ponad ramieniem Jacka na dwa zawiniątka

spoc

zywające w ramionach Malindy. Bliźniaki. Chociaż

przyjmował porody już od dziewięciu lat, wciąż się

zdumiewał, gdy dwoje dzieci przychodziło na świat tam, gdzie

powinno być tylko jedno. USG prawdopodobnie wykazałoby

ciążę mnogą, ale nie było potrzeby przeprowadzać tego

badania. Zresztą Malinda i tak by się na to nie zgodziła.

Bardzo jej zależało, żeby wszystko odbywało się naturalnie,

on zaś nie miał nic przeciwko temu, dopóki nie widział

żadnego zagrożenia dla matki ani dla dziecka.

Wyci

ągnął rękę i dotknął malutkiej piąstki. Dziecko

zacisnęło paluszki wokół jego palca. Rand odchrząknął z

trudem. Choć prawie codziennie odbierał porody, ten cud

nigdy nie przestał go zadziwiać. Dla takich chwil warto było

przebrnąć przez długie lata studiów.

Potrz

ąsnął głową i cofnął dłoń. Nie miał tu już nic do

roboty.

background image

- Och, Jack, a gdzie jest Cecile? - zawo

łała naraz

Malinda, podnosząc na męża pełne troski spojrzenie. - Pewnie
wariuje ze zdenerwowania!

Rand zauwa

żył wahanie Jacka. Świeżo upieczeni ojcowie

rzadko mieli ocho

tę odchodzić od żon. Chociaż Jack miał już

czworo dzieci z pierwszego małżeństwa, Rand wiedział, że ten
moment jest dla niego szczególny.

- Ja jej zanios

ę wiadomość - zaofiarował się. - Ty tu

zostań i zaprzyjaźnij się z nowymi Brannanami.

- Dzi

ękuję ci, Rand - uśmiechnęła się Malinda. - Ale

lepiej bądź przygotowany do akcji reanimacyjnej. Jestem

pewna, że Cecile zemdleje, gdy się dowie, że mamy bliźnięta.

Rand u

śmiechał się z rozbawieniem, idąc do poczekalni.

Przyjaciółka Malindy, sądząc po jej wcześniejszym

zachowaniu, wolałaby raczej doznać wstrząsu mózgu od

upadku na podłogę niż pozwolić, by Rand ją podtrzymał. Od

drzwi poczekalni dzieliło go jeszcze dobre pięć metrów, gdy

usłyszał jej podniesiony głos.

- Nie mam poj

ęcia! Czekam w tej głupiej poczekalni już

ponad godzinę i dotychczas nikt mnie o niczym nie

poinformował!

Odpowiedzi

ą było milczenie. Rand ostrożnie zajrzał do

środka. Cecile siedziała na krześle, zwrócona do niego

plecami, i rozmawiała przez telefon, nerwowo postukując

stopą o podłogę. Poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo.

- Moim zdaniem ten lekarz to zupe

łny idiota i nie mam

pojęcia, dlaczego Malinda wybrała go do prowadzenia ciąży.

Nast

ąpiła kolejna chwila ciszy. Rand oparł się o futrynę i

nasłuchiwał. Wcześniej był zaabsorbowany Malindą i nie

zwrócił większej uwagi na towarzyszącą jej kobietę. Dopiero

teraz miał okazję przyjrzeć jej się bliżej. Musiał przyznać, że

ten kłębek nerwów i irytacji opakowany był bardzo

atrakcyjnie. Spod sięgającej kolan spódnicy wyłaniały się

background image

opalone nogi.

Wyżej Rand zobaczył jedwabną bluzkę z

trójkątnym dekoltem, a jeszcze wyżej szczupłe palce,
nerwowo

przegarniające włosy. Przyjaciółka Malindy

wyglądała bardzo ponętnie, choć Rand gotów był się założyć

o najbliższy wolny weekend, że w tej chwili zupełnie się o to

nie starała.

- Nic mnie nie Obchodzi to,

że on był przy porodach

poprzednich dzieci Jacka! -

zawołała. - To arogancki,

nieodpowiedzialny tępak, a do tego... - Obróciła się na krześle

i słowa zamarły jej na ustach. Gwałtownie pobladła i

wypuściła słuchawkę z ręki.

- Co si

ę stało? - szepnęła ledwo słyszalnie, podrywając się

z miejsca.

Rand przypomnia

ł sobie ostrzeżenie Malindy i podszedł

bliżej. Podniósł słuchawkę, a potem ujął Cecile za ramię i

posadził na krześle. Nie odrywała oczu od jego twarzy.

- Cecile! Cecile! Co si

ę dzieje? - wołał kobiecy głos w

słuchawce. Rand przyłożył ją do ucha.

- M

ówi doktor Coursey. W czym mogę pani pomóc? -

Rozpoznał głos sekretarki Jacka i uśmiechnął się. - A, cześć,

Liz. Dawno cię nie widziałem.

S

łuchając odpowiedzi, zwrócił wzrok na Cecile.

- Nie, wszystko w porz

ądku - odezwał się po chwili. -

Mama i dzieci teraz odpoczywają.

Cecile szeroko otworzy

ła oczy i pobladła jeszcze bardziej.

Rand spokojnie położył dłoń na jej karku i wcisnął jej głowę

między kolana.

- Tak - rzek

ł do słuchawki. - Dobrze słyszałaś. Bliźnięta.

- Bli

źnięta? - powtórzyła Cecile stłumionym głosem. -

Naprawdę?

Gdy lekarz nie odpowiedzia

ł, spróbowała podnieść głowę,

ale on tylko przycisnął ją mocniej.

background image

- Dziewczynki - wyja

śnił do słuchawki. - Myślę, że

chłopcy będą szczęśliwi. Chcieli mieć siostrę, więc urodziły

się dwie - zaśmiał się. - Dobrze, Liz, przekażę im

pozdrowienia. Poczekaj chwilę - dodał, zanim sekretarka

zdążyła odłożyć słuchawkę. - Kup swojemu szefowi cygara z

różowymi wstążeczkami, nie z niebieskimi. Zdaje się, że Jack

spodziewał się kolejnego chłopca.

Roze

śmiał się i odłożył słuchawkę nad plecami Cecile, nie

zwalniając uchwytu. Była drobna, ale miała w sobie tyle
energii,

że wolał nie ryzykować. Pochylił się, aż jego twarz

znalazła się tuż przy jej twarzy. Patrzyły na niego oczy

błękitne jak u noworodka. Pod nimi znajdował się mały nos i

pełne usta, w tej chwili gniewnie zaciśnięte. Ta kobieta nie

wyglądała na delikatną piękność z Południa, która mdleje, gdy

ktoś upuści obok niej chusteczkę. Sądząc po sile, jakiej musiał

użyć, by ją utrzymać w miejscu, mogłaby startować w
zapasach w stylu wolnym.

- Czy ju

ż czuje się pani lepiej?

- Poczu

łabym się lepiej, gdyby, mnie pan puścił - rzuciła

Cecile przez zaciśnięte zęby.

Rand odpowiedzia

ł jej promiennym uśmiechem. Szósty

zmysł ostrzegł go, by jeszcze jej nie uwalniać.

- Malinda prosi

ła, żebym pani przekazał wiadomość o

bliźniętach.

- S

łyszałam - odrzekła z frustracją. - Czy już pozwoli mi

się pan podnieść?

- Ostrzeg

ła mnie, że może pani zasłabnąć. Czy ma pani

skłonności do omdleń?

- Nie, ale je

śli nie będę mogła oddychać jeszcze chwilę

dłużej, to całkiem możliwe, że zemdleję.

Rand zauwa

żył łokieć wysuwający się w jego stronę i

uznał, że bezpieczniej będzie ją puścić. Cecile poderwała się

do góry jak sprężynka i wzięła głęboki oddech.

background image

- Zwariowa

ł pan, czy co? - burknęła. Rand zerknął na nią

spode łba.

- A to niby dlaczego?
- Bo zachowuje si

ę pan jak wariat. - Podeszła do ściany

na przeciwnym końcu pomieszczenia i skrzyżowała ręce na
p

iersiach. Po minucie milczenia zapytała szorstko:

- Wszystko w porz

ądku z Malindą?

Rand powt

órzył jej gest.

- Tak, czuje si

ę dobrze.

- A dzieci?
- Ma

łe, ale zdrowe. Wzięła następny głęboki oddech i

wbiła wzrok w podłogę.

Rand patrzy

ł na czubek jej głowy, zastanawiając się, czy

już ją kiedyś spotkał. Była przyjaciółką Malindy, a on

przyjacielem Jacka, dziwił się zatem, że dotychczas się nie

zetknęli, tym bardziej że Malinda próbowała go swatać ze
wszystkimi wolnymi kobietami w promieniu stu kilometrów
od Edmond.

Chyba

że ona nie jest wolna, pomyślał i ze zmarszczonym

czołem poszukał wzrokiem jej dłoni. Cecile jednak trzymała

lewą rękę za plecami.

- Nienawidzi pani wszystkich m

ężczyzn czy tylko mnie? -

zapytał.

Cecile skrzywi

ła usta.

- Wcale nie nienawidz

ę mężczyzn.

- Aha, zaraz uwierz

ę.

Cecile opu

ściła ręce, odrobinę zawstydzona swoim

zachowaniem.

- Nie lubi

ę lekarzy - wyjaśniła, rozglądając się po

wnętrzu. Białe ściany, cicha muzyka, przyćmione światło.

Wszystko, czego potrzeba, by się rozluźnić i uspokoić. - I

szpitali też - dodała.

- Od jak dawna ma pani ten uraz?

background image

- Jest pan po

łożnikiem czy psychiatrą? - zapytała Cecile,

unosząc brwi.

- Mam przygotowanie w obu tych specjalno

ściach.

- Powinnam si

ę domyślić - westchnęła.

- Dlaczego?
- Lekarze zawsze wiedz

ą wszystko najlepiej.

- Czy ma pani wystarczaj

ąco wiele doświadczeń z

lekarzami, by tak twierdzić?

- Ca

łe życie. Rand pytająco uniósł brwi.

- M

ój mąż był chirurgiem - odrzekła i machnęła ręką,

jakby ten gest wyjaśniał wszystko. Randowi nie wyjaśniał

niczego, ale uznał, że w tej chwili lepiej będzie na razie

zostawić ten temat.

- By

ł - powtórzył z namysłem. - Jest pani rozwiedziona?

- Jestem wdow

ą - rzekła Cecile, wbijając dłonie w

kieszenie blezera. Po chwili uśmiechnęła się promiennie. - A
wi

ęc kiedy będę mogła zobaczyć Malindę i moje córki

chrzestne?

Rand patrzy

ł na nią jeszcze przez chwilę, zastanawiając

się, kim był jej mąż i pod wpływem jakich doświadczeń z nim

związanych Cecile nabrała urazu do całej służby zdrowia, a w

szczególności do lekarzy. Rand miał duszę naprawiacza.

Większą część życia spędził na rozwiązywaniu cudzych

problemów. Choć zdawał sobie z tego sprawę i choć ta kobieta

nie prosiła go o pomoc, korciło go, by coś z tym zrobić.

Jednak jej promienny u

śmiech i szybka zmiana tematu

wystarczająco jasno dały mu do zrozumienia, że Cecile w tej

chwili nie ma ochoty odpowiadać na żadne osobiste pytania.

Rand zerknął na zegarek.

- Za nieca

łe piętnaście minut Malinda powinna się

znaleźć w swojej sali. Ale dzieci chyba już są na oddziale

noworodków. Czy chciałaby pani je zobaczyć?

Oczy Cecile rozja

śniły się.

background image

- Naprawd

ę mogę?

- Oczy wi

ście - rzekł Rand, prowadząc ją korytarzem. -

Jeśli pielęgniarki będą stawiać opór, to pomacham im przed
nosem dyplomem.

Blask w oczach Cecile przygas

ł i pojawił się w nich chłód.

- Dzi

ękuję, ale nie chcę żadnych szczególnych

przywilejów. Popatrzę na dzieci przez okno, tak jak wszyscy

odwiedzający.

Odwr

óciła się na pięcie i odeszła. Rand patrzył za nią z

szeroko otwartymi ustami. Ta kobieta miała bardziej zmienne

nastroje niż położnice! Westchnął i poszedł za nią,

zdecydowany dowiedzieć się jak najszybciej, dlaczego Cecile
tak bardzo nie cierpi lekarzy... albo przynajmniej tego, jaki ma
numer telefonu.

background image

ROZDZIA

Ł DRUGI

Nie uda

ło mu się jednak uzyskać odpowiedzi na żadne z

tych pytań, po części dlatego, że następna jego pacjentka

zaczęła rodzić i wezwano go do sali porodowej. Poza tym

Cecile wyraźnie nie chciała z nim rozmawiać. Rand nie miał

pojęcia, czym sobie zasłużył na takie traktowanie.

Gdy wreszcie uda

ło mu się na chwilę oderwać od pracy,

poszedł do sali noworodków, wiedziony nadzieją, że Cecile

jeszcze tam jest. Niestety, nie znalazł jej. Sfrustrowany i

zmęczony po ciężkim dniu, oparł się o szybę i patrzył na

dzieci. Odwiedziny w tej sali zawsze napełniały go spokojem i

przekonaniem o słuszności wyboru drogi życiowej. Widok

dziecka, które przez chwilę młóciło rączką powietrze, a potem

wpakowało sobie pięść do ust, wywołał na jego twarzy

uśmiech. Tak niewiele było potrzeba, by uspokoić noworodka.
Sucha pi

elucha, ciepła pierś do ssania, bezpieczeństwo

ramion... Patrzył na dzieci, zastanawiając się, które z nich

mają rodziców chętnych, by zaspokoić te potrzeby.

Na pewno przynajmniej dwoje, pomy

ślał, szukając na

przypiętych do łóżeczek kartkach nazwiska Brannan. Malinda

i Jack postarają się ó to, by ich dzieciom niczego nie

brakowało. Jednak bliźniaczek nie było w sali. Rand znał

Malindę, toteż nabrał pewności, że zażyczyła sobie, by

umieszczono je razem z nią.

Na my

śl o żonie przyjaciela poczuł ukłucie zazdrości. Jack

mia

ł szczęście. Rand także pragnąłby mieć taką żonę. Malinda

była piękna, delikatna, ciepła i bardzo kobieca. Zupełnie inna

niż jej przyjaciółka Cecile.

Poszed

ł do sali 215 i zastukał do drzwi.

- Jak si

ę czuje moja ulubiona pacjentka? Malinda

sp

ojrzała na niego z promiennym uśmiechem i gestem

zaprosiła go do środka.

background image

- Wspaniale! Absolutnie wspaniale. Tak jak Rand

przypuszcza

ł, przy jej łóżku stały dwa wózeczki.

Pochyli

ł się nad bliższym i połaskotał maleństwo pod

brodą.

- A dziewczynki?
- To anio

łki - westchnęła Malinda z dumą. - Sam

powiedz, czy to nie są najpiękniejsze dzieci na świecie?

- Bez

żadnych wątpliwości - zaśmiał się Rand. Malinda

opadła na poduszki i poprawiła koc na kolanach.

- Ale powiedz mi, co ty tu w

łaściwie robisz? Przecież

obchód już dawno skończony?

Rand bardzo lubi

ł Malindę, ale nie odważył się przyznać,

że zajrzał tu, by wypytać ją o Cecile. Mogłaby dojść do

błędnego wniosku, że kieruje nim coś więcej niż tylko zwykła

ciekawość, a on nie potrzebował tego rodzaju komplikacji.

Wyjął z uchwytu jej kartę szpitalną i przyjrzał się jej z
udawanym zainteresowaniem.

- Pomy

ślałem, że zajrzę i zobaczę, jak się czujesz, zanim

pójdę do domu.

- Czuj

ę się dobrze. Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę,

ale na pewno masz ważniejsze sprawy do załatwienia.

- Nie pilnego.
- Nie wierz

ę ci. Rand uniósł brwi.

- Nigdy si

ę nie poddajesz?

- Nigdy. - U

śmiechnęła się słodko. - W każdym razie nie

poddam się, dopóki nie znajdziesz kogoś, z kim mógłbyś być

szczęśliwy.

Rand odwr

ócił kartę na drugą stronę.

- Ale ja jestem szcz

ęśliwy. Niczego mi nie brakuje.

- Wiesz, o czym m

ówię. Owszem, wiedział. Ostatnio

coraz mniej bawiły go powroty do pustego domu.

- Mo

że zechciałabyś rzucić Jacka i uszczęśliwić mnie? -

zażartował.

background image

- Pochlebia

łoby mi to, gdybym była w stanie uwierzyć, że

mówisz poważnie... ale nie mogłabym cię uszczęśliwić.

Rand za

śmiał się i odłożył kartę na miejsce.

- Zawsze to samo. Przez ca

łe życie to słyszę. Jack cię

odwiedzi?

- Mam nadziej

ę, że niedługo tu będzie. Miał dzisiaj

zagrać z chłopcami mecz, ale obiecał, że przyjdzie, gdy tylko

położy ich spać. Dziewczynkom też chciałby powiedzieć
dobranoc -

uśmiechnęła się.

Jack mia

ł czterech synów z pierwszego małżeństwa, a

teraz urodziły mu się dwie córki. Razem sześcioro dzieci. Na

samą myśl o takiej rodzinie Rand czuł zawrót głowy. Nie

potrafił sobie wyobrazić ośmiu osób żyjących pod jednym
dachem -

chociaż właściwie było inaczej: potrafił sobie to

wyobrazić. Kiedyś obydwaj z Jackiem mieszkali w rodzinie

zastępczej Baxterów, która Składała się z dziewięciorga dzieci

i dwojga dorosłych. Spali po troje w jednym pokoju. Jackowi

zupełnie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, był w swoim

żywiole. Rand jednak cierpiał z tego powodu.

To w ko

ńcu sprawa Jacka, pomyślał.

- Na pewno b

ędzie szczęśliwy, gdy już wrócicie do domu

-

rzekł.

- Tak - stwierdzi

ła Malinda krótko, przyglądając mu się

przymrużonymi oczami. - Coś ci chodzi po głowie.

Rand drgn

ął niespokojnie.

- Nie, dlaczego?
- Nie wiem. - Malinda wzruszy

ła ramionami. - Wydajesz

się spięty.

Rand podszed

ł do łóżka i sprawdził, czy w dzbanku

stojącym na szafce jest woda. Trzeba było przejść do rzeczy.

Brakowało mu już pretekstów, by pozostawać tu dłużej.

- Powiedzia

łem twojej przyjaciółce, że masz bliźniaczki,

Była u ciebie?

background image

- Nie - u

śmiechnęła się Malinda, wygładzając

prześcieradło. - Ale to mnie wcale nie dziwi. Jak na nią,

została tu bardzo długo.

Droga wolna, pomy

ślał Rand, i oparł się o łóżko.

- Dlaczego?
- Cecile nienawidzi szpitali, a szczególnie tego szpitala.
- Mia

ła złe doświadczenia?

- Mo

żna tak powiedzieć.

- Skoro si

ę przyjaźnicie, to dziwię się, że nie spotkałem

jej wcześniej.

Malinda z namys

łem wydęła usta.

- Nic w tym dziwnego. Zastanawiali

śmy się z Jackiem,

czy was ze sobą poznać, ale ze względu na stosunek Cecile do
lekarzy...

Malinda zawiesi

ła głos. Rand uznał, że to odpowiedni

moment, by ją nieco przycisnąć.

- A jaki jest jej stosunek do lekarzy?
- Nie znosi ich.
- Bogu dzi

ęki - rzekł Rand z ulgą.

- Jak to?
- Powiedzia

ła mi to, ale obawiałem się, że ma na myśli

tylko mnie.

Malinda roze

śmiała się.

- Czy by

ła dla ciebie niegrzeczna?

- Niezupe

łnie. Raczej... - Rand zastanawiał się przez

chwilę nad odpowiednim słowem, ale potem przypomniał

sobie rozmowę Cecile z sekretarką Jacka. - Zresztą, owszem,
„niegrzeczna" to odpowiedni

e słowo.

- Przykro mi, Rand - rzek

ła Malinda. - To naprawdę

bardzo miła osoba, tylko że ma uraz do lekarzy.

- Wspomnia

ła, że jej mąż był chirurgiem. Malinda

przymrużyła oczy.

background image

- Owszem. Doktor J. Denton Kingsley. Rand zna

ł to

nazwisko, a także towarzyszącą mu reputację.

- Och... Chyba rozumiem, dlaczego... - zaci

ął się. Drzwi

sali otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich wielki pęk

różowych baloników z białymi i różowymi wstążeczkami, a

niżej para zgrabnych, opalonych nóg w brudnych białych
skarpetkach i zniszczonych adidasach.

- Pom

óż mi, Jack, bo wszystkie popękają! - zawołał

kobiecy głos.

Ponad balonikami ukaza

ła się teraz głowa Jacka, który

próbował przepchnąć cały pęk przez drzwi. Baloniki ocierały

się o siebie, piszcząc przeraźliwie. Rand zerwał się z miejsca i

otworzył drzwi na całą szerokość. Malinda przyglądała się

całej scenie ze śmiechem.

- Och! To ja! - zawo

łała Cecile z oburzeniem.

- Przepraszam - odrzek

ł skruszony Jack. - Myślałem, że to

jeszcze jeden balon.

- Bardzo zabawne - prychn

ęła.

Wreszcie balony unios

ły się do góry, odsłaniając

zarumienioną Cecile i uśmiechniętego od ucha do ucha Jacka.

Obydwoje przyszli tu prosto z meczu baseballowego Małej

Ligi. Pełnili funkcję trenerów drużyny, do której należeli
synowie Jacka. Ubrani byli w czarne szorty i czarne koszulki z

emblematem białej skarpetki na piersiach.

- Gratuluj

ę, mamusiu! - zawołała Cecile. Puściła sznurek i

baloniki wzbiły się pod sufit, sama zaś podbiegła do
wózeczków. -

Oooch, jakie śliczne! - westchnęła. Zsunęła

czapkę baseballową na tył głowy i oparła dłonie na kolanach. -

Czy mogę wziąć którąś na ręce?

- Oczywi

ście - odrzekła Malinda. Cecile starannie wytarła

ręce o spodnie, podniosła jedną z dziewczynek i przytuliła ją
do policzka.

background image

- Cze

ść, skarbie. Jestem twoją ciotką Cecile. Chcesz

zobaczyć człowieka na Księżycu?

Rand nie by

łby bardziej zaskoczony, gdyby powiedziała,

że to ona sama jest człowiekiem z Księżyca. Patrzył na nią

oniemiały, oszołomiony kontrastem między baseballowym

strojem i brudnymi tenisówkami a głosem miękkim jak płynny

miód. Trzymała dziecko pewnie, bez lęku, z jakim większość
ludzi dotyka noworodków.

Jack rzuci

ł na podłogę brązową papierową torbę,

pochwycił koniec sznurka i przywiązał baloniki do poręczy

łóżka.

- Lepiej zaniknij drzwi, bo piel

ęgniarki pomyślą, że

urządzamy tu przyjęcie, i wyrzucą nas stąd - powiedział do
Randa.

- Masz racj

ę - rzekł Rand w zamyśleniu i odszedł od

drzwi. Na dźwięk jego głosu Cecile obróciła się na pięcie i w
jej wzroku natychmiast zab

łysł gniew. Po chwili przesunęła

spojrzenie na Malindę.

- Kogo mam na r

ękach?

- Madison.
- A jak si

ę nazywa ta młoda dama? - zapytała Cecile,

zaglądając do drugiego wózeczka.

- Lila.
- Madison i Lila. Podoba mi si

ę - stwierdziła Cecile.

Odłożyła dziecko na miejsce i natychmiast wzięła na ręce
drugie. -

Cześć, mała - rzekła, przyglądając się jej uważnie. -

Zobaczysz, będziemy się świetnie bawić. Ciotka Cecile

nauczy cię grać w baseball, w tenisa, jeździć na nartach
wodnych i...

Rand nie us

łyszał dalszego ciągu tych obietnic, bo

Malind

a zapytała głośno:

- A gdzie s

ą dzieci?

- Rodzice Cecile zabrali je na pizz

ę.

background image

- Kto wygra

ł mecz?

- My! Dzi

ęki Jackowi juniorowi. Duma Malindy nie

mogłaby być większa, nawet gdyby mały

Jack by

ł jej własnym synem.

- Dzielny ch

łopak! Grał przez cały mecz?

- Nie, potem zmieni

ł go Joey.

- To dobrze. Trzeba uwa

żać na rękę Jacka. Madison

zaczęła płakać. Jack podszedł do niej i wziął ją na

r

ęce.

- Hej, kochanie. Czujesz si

ę zaniedbana? Mała uspokoiła

się i zamrugała powiekami.

- Jest podobna do ciebie - stwierdzi

ł Jack, patrząc na

żonę, która nie kryła zadowolenia.

- Mo

żliwe, ale ma twój nos. Rand omal nie zakrztusił się

śmiechem. Nos Jacka? Boże drogi, wszystko, tylko nie to!
Pocieszy

ł się jednak myślą, że może Madison jakoś sobie

poradzi w życiu z tym nosem, jeśli w przeciwieństwie do ojca

będzie unikać bójek i nie da go sobie złamać.

Cho

ć szpitalna sala pełna ludzi była znacznie

przyjemniejszym miejscem niż pusty dom, Rand czuł, że jest
tu intruzem.

- Chyba musz

ę już lecieć. Malindo, jeśli będziesz czegoś

potrzebowała, to powiedz pielęgniarce, żeby do mnie

zadzwoniła.

- Zaraz, zaraz, nie tak szybko - zawo

łał Jack. Włożył

Madison w ramiona Malindy i sięgnął do torby. Wyjął z niej

butelkę szampana i plastikowe kieliszki. - Najpierw musimy

wznieść toast.

Rand zmarszczy

ł brwi i rzucił szybkie spojrzenie na

zamknięte drzwi, oczekując, że lada moment do sali wtargnie

któraś z pielęgniarek i da im po łapach za łamanie szpitalnych
przepisów.

background image

- Spokojnie, Rand - za

śmiał się Jack. - To bezalkoholowy.

Rand odetchn

ął z ulgą i poczuł się winny. Przy Jacku zawsze

mia

ł wrażenie, że robi z siebie idiotę. Zauważył to już w

rodzinie zastępczej, w której przebywali razem, dopóki nie

poszedł do college'u.

Jack otworzy

ł butelkę i napełnił kieliszki, a potem

przywołał gestem Cecile i Randa do łóżka Malindy. Cecile

podeszła, trzymając Lilę na rękach i starając się wyminąć

Randa jak największym łukiem. Jack wzniósł kieliszek.

- Za nowe

życie i nowych przyjaciół. Dziękuję wam

obydwojgu za rolę, jaką odegraliście przy narodzinach tych
dzieci.

Cztery kieliszki stukn

ęły o siebie nad łóżkiem. Jack upił

łyk szampana i wskazał na Randa.

- Nie wiem, czy ju

ż o tym wiesz, Cecile, ale Rand

odbierał również porody moich chłopców. To świetny lekarz i
bardzo dobry przyjaciel.

Rand z za

żenowaniem odwrócił wzrok, czując na sobie

spojrzenie Cecile. Jack uśmiechnął się do żony.

- Poniewa

ż są tu obydwoje, to myślę, że możemy im

powiedzieć, prawda, kochanie?

- Oczywi

ście - przytaknęła Malinda. Teraz Jack zwrócił

się do Randa.

- Gdy rodzili si

ę chłopcy, nie zastanawiałem się wiele nad

rolą, jaką musieliby spełnić rodzice chrzestni czy

opiekunowie, gdyby coś się stało mojej żonie albo mnie.

Potem Laurel zmarła i... no cóż, zacząłem myśleć o

przyszłości swojej i dzieci. A potem spotkałem Malindę. -

Spojrzał na żonę z miłością i przeniósł wzrok na Cecile. - Jak

wiesz, obydwoje chcielibyśmy, żebyś została matką chrzestną
naszych dziewczynek.

A ty, Rand - doda

ł i otoczył przyjaciela ramieniem - jesteś

dla mnie kimś w rodzaju brata i najlepszym przyjacielem,

background image

jakiego miałem w życiu. Dużo rozmawialiśmy o tym z

Malindą i mamy nadzieję, że zechcesz być ojcem chrzestnym

dziewczynek i w razie gdyby coś się stało Malindzie i mnie,

przejąć część odpowiedzialności za nie.

Rand prze

łknął ślinę, wzruszony i dumny.

- Chcia

łbym... Jack jednak nie pozwolił mu skończyć.

- Zanim odpowiesz, chcia

łbym, żebyś usłyszał wszystko

do

ko

ńca. Postanowiliśmy wyznaczyć was również

opiekunami chłopców.

Rand wiedzia

ł, jak ważni byli dla Jacka synowie, i zdawał

sobie sprawę z ogromu zaufania, jakim obdarzył go przyjaciel.

Wiedział również, jaką odpowiedzialność bierze na siebie.

Nigdy jednak nie próbował unikać odpowiedzialności, choćby

największej.

- To dla mnie zaszczyt - rzek

ł po prostu. Wszystkie oczy

zwróciły się z wyczekiwaniem na Cecile, ona zaś poczuła

ucisk w żołądku. Nie na to się zgadzała, gdy Malinda prosiła

ją, by została matką chrzestną! I bynajmniej nie przerażała jej
perspektywa opie

ki nad czterema chłopcami. Wychowywała

już trójkę własnych dzieci i nie miałaby nic przeciwko

dwojgu, a właściwie sześciorgu więcej. Poza tym kochała

dzieci Jacka jak własne. Ale ten ojciec chrzestny? Przecież

musiałaby z nim rozmawiać, zawierać kompromisy i dzielić

się odpowiedzialnością. Rzuciła szybkie spojrzenie na twarz

Randa. Usta miał odrobinę skrzywione. Nikt wcześniej nie

wspominał o ojcu chrzestnym!

- Cecile? - odezwa

ła się Malinda, zaniepokojona

milczeniem przyjaciółki.

- C

óż... - odrzekła Cecile niepewnie i jeszcze raz zerknęła

na Randa. Napotkała inteligentne spojrzenie, przed którym

tym razem nie mogła uciec. W oczach Randa odbijało się

jakieś uczucie, którego nie potrafiła sprecyzować. Zdziwienie?

Owszem, był zdziwiony jej wahaniem, ale nie o to chodziło.

background image

Litość? Nie. Litość innych nigdy jej nie cieszyła.
Zrozumienie? Owszem,

być może, ale jeszcze coś innego

przykuwało jej uwagę.

Wzrok Randa wyra

źnie mówił, że Cecile wywarła na nim

wrażenie. Żachnęła się w duchu. Nawet jeśli tak rzeczywiście
by

ło, to wrażenie było jednostronne. Uwodziciele z dyplomem

lekarskim zdecydowanie nie

byli w jej typie/Patrzyła na

Randa ze zmarszczonym czołem i nagle zrozumiała.

Współczucie! To było to. Och, Boże, pomyślała, i kolana

ugięły się pod nią. To właśnie współczucie rozświetlało te

brązowe oczy, współczucie, które otula człowieka niczym

miękka poduszka i pozwała mu czuć się bezpiecznym i

kochanym. Rand patrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej

duszy, jakby znał jej najskrytsze myśli i ofiarowywał jej

miłość i zrozumienie. Poczuła ochotę, by do niego podejść i

zanurzyć się w tej bezpiecznej otoczce. Otrząsnęła się szybko

z tego wrażenia. Już od lat przekonywała samą siebie, że nie

potrzebuje od żadnego mężczyzny współczucia ani miłości.

Nie miała zamiaru znów wpadać w tę samą pułapkę.

- Chyba nie zmieni

łaś zdania? - zapytała Malinda z

niepokojem.

- Ale

ż nie! - wykrzyknęła Cecile tak głośno, że dziecko w

jej ramionach zaniosło się płaczem. - Nie - powtórzyła ciszej,

kołysząc małą, - Chcę być ich matką chrzestną.

Zn

ów zerknęła na Randa. Czy naprawdę ma dzielić się

odpowiedzialnością z człowiekiem, którego zupełnie nie zna,

a który w dodatku jest lekarzem? Poczuła na plecach dreszcz i

przymknęła oczy. Uspokój się, powtarzała w myślach. Szansa

na to, że Jack i Malinda równocześnie zginą i zostawią dzieci

pod ich opieką, wynosi pewnie jeden do miliona. Ale z drugiej

strony los nigdy jej nie sprzyjał. Nie udało jej się utrzymać

mężczyzny w domu i w wieku dwudziestu dziewięciu lat

została wdową. Nie mogła jednak zawieść Malindy, ani teraz,

background image

ani w przyszłości, nawet gdyby miało to oznaczać dzielenie
s

ię odpowiedzialnością za dzieci z doktorem Randem

Courseyem. Otworzyła oczy i spojrzała na przyjaciółkę.

- Czu

łabym się zaszczycona, gdybym miała zostać matką

chrzestną wszystkich waszych dzieci. Ale - dodała surowo -

musicie mi coś obiecać.

- Co?
-

Że nigdy nie będziecie podróżować razem.

- Na lito

ść boską, dlaczego? - zdumiała się Malinda,

- Nie chc

ę ryzykować, że obydwoje zginiecie w

katastrofie lotniczej albo w wypadku samochodowym i

zostawicie dzieci pod wspólną opieką moją i tego doktorka -
wskaz

ała na Randa ruchem głowy. - Bo nic by z tego nie

wyszło. W żadnym wypadku - powtórzyła z przekonaniem.

Rand sta

ł przy stanowisku pielęgniarek i ostentacyjnie

przeglądał kartę choroby, ale ukradkiem przez cały czas zerkał

na drzwi sali Malindy, czekając, aż pojawi się w nich Cecile.

Choć miał opinię człowieka, którego nie sposób wyprowadzić

z równowagi, w tej chwili resztką sił panował nad sobą, by nie

wybuchnąć gniewem. W myślach wciąż na nowo

rozbrzmiewały mu słowa Cecile: „Nic z tego nie będzie".

Słuchał informacji, którymi karmiła go pielęgniarka, jednym

uchem, ale zapamiętywał wszystko. Lata spędzone na oddziale

chirurgicznym, zawsze pełnym napięć, pozwoliły mu

opanować tę umiejętność do perfekcji.

Zastanawia

ł się, dlaczego Cecile była tak pewna, że nic

nie wyjdzie z ich ewentualnej współpracy. On sam nie był co

do tego przekonany. Przed podjęciem każdej decyzji zawsze

starannie rozważał wszelkie jej aspekty, ale dzięki temu, gdy

już wyrobił sobie zdanie na jakiś temat, wszyscy znajomi je
szanowali.

- A pani Conradt z sali 202, ta po naci

ęciu krocza, skarży

się, że szwy doprowadzają ją do szału.

background image

Rand zacz

ął coś mówić, ale drzwi otworzyły się wreszcie i

pojawiła się w nich Cecile. Szybko złożył papiery.

- Musi robi

ć nasiadówki co cztery godziny - odrzekł ze

spojrzeniem utkwionym w oddalającej się Cecile. - To

powinno zmniejszyć swędzenie. Jeśli to nie pomoże, proszę

do mnie zadzwonić.

Odda

ł pielęgniarce kartę i dogonił Cecile.

- Idziesz do domu? - zapyta

ł, bladym uśmiechem

pokrywając irytację.

- Tak - mrukn

ęła i nie patrząc na niego, wcisnęła guzik

windy.

- Czy mog

ę cię zaprosić na kawę? Drzwi windy

otworzyły się z cichym szumem. Cecile obróciła głowę i

spojrzała na Randa pochmurnie.

- Nie - rzek

ła stanowczo.

Rand w

ślizgnął się do windy tuż za nią i spojrzał na

zegarek.

- Rzeczywi

ście, trochę już za późno na kawę. Może

napijemy się czegoś zimnego?

- Nie udawaj,

że nie rozumiesz, doktorku - rzekła Cecile

ze wzrokiem wlepionym w tablicę ze światełkami. - Nie
jestem zainteresowana.

Winda zatrzyma

ła się na parterze. Cecile wyszła do holu,

nie oglądając się. Rand w dwóch susach znalazł się obok niej i

pochwycił ją za ramię.

- Chcia

łbym z tobą porozmawiać - rzekł, zdumiony

własnym tupetem.

- Przykro mi, ale ja nie mam ochoty rozmawia

ć z tobą -

powiedziała i szybko poszła do wyjścia.

Recepcjonistka przy biurku obserwowa

ła rozgrywającą się

scen

ę z wyraźnym zainteresowaniem. Rand wiedział, że

następnego ranka cały szpital będzie huczał od plotek.

background image

- Dobrze! - zawo

łał za Cecile. - W takim razie tylko ja

będę mówił.

Rzuci

ła mu wymowne spojrzenie przez ramię i gniewnie

pchnęła obrotowe drzwi, ale gdy znalazła się na zewnątrz,

Rand już tam na nią czekał. Obejrzała się ze zdziwieniem i

dopiero

teraz

zauważyła

rozsuwane

drzwi

dla

niepełnosprawnych. Przymrużyła oczy i wymamrotała coś pod
nosem.

- Oszukujesz - warkn

ęła. - Widocznie to jest warunek,

żeby zostać lekarzem. Uczą was tego na studiach?

Rand wbi

ł pięści w kieszenie spodni, ale nie dał się

zniechęcić.

- Kiedy wreszcie przestaniesz wini

ć wszystkich mężczyzn

za grzechy jednego?

Cecile obr

óciła się na pięcie i jej oczy rozbłysły złością.

- Nie obwiniam m

ężczyzn o nic, a już na pewno nie o

grzechy mojego świętej pamięci męża.

- W takim razie co w

łaściwie masz przeciwko mnie?

Cecile wzięła głęboki oddech i opuściła dłoń, w której

trzymała kluczyki do samochodu.

- Osobi

ście nic. A tak w ogóle, wszystko. - Gniew w jej

spojrzeniu przeraził Randa. - Mój mąż był wyjątkowym
padal

cem. Uwiódł więcej kobiet, niż większość mężczyzn

spotyka przez całe życie. A to była scena tego spektaklu -

wskazała na szpital. - Pielęgniarki, salowe, nawet żony i

krewne pacjentów. Za każdym razem, kiedy tam wchodzę,

wszyscy się na mnie gapią. Na widok każdej pielęgniarki czy

salowej zaczynam się zastanawiać, czy była jedną ze

szczęśliwych wybranek Dentona.

Ich oczy spotka

ły się w półmroku parkingu

rozświetlonego jarzeniowymi lampami. Cecile wiedziała, że

ma przed sobą Randa Courseya, ale zaślepiona gniewem,

zamiast jego twarzy widziała twarz Dentona Kingsleya.

background image

Podobnie jak Denton, Rand wykor

zystywał tytuł lekarza do

zdobywania władzy nad kobietami. Udowodnił to, gdy

oświadczył, że pomacha plakietką lekarza przed nosem

pielęgniarek, jeśli będą zabraniały im wstępu do sali

noworodków. A poza tym dotykał jej, niby przypadkiem.

Muśnięcie dłoni na łokciu, ramię otaczające jej barki. Cecile

widziała, jak jej mąż w ten sam sposób dotykał innych kobiet.

Gdy mu to wyrzucała, odpowiadał, że ma zbyt bujną

wyobraźnię, że to zupełnie niewinne gesty. A ona, głupia,

wierzyła mu, aż w końcu się przekonała, że jej podejrzenia

były słuszne.

Patrz

ąc na Randa, myślała, że nie ma w nim nic, co

mogłoby jej się spodobać. Krótko ostrzyżone włosy - była

pewna, że ułożone za pomocą pianki - ego wielkie jak cały

Teksas i nieodparty wdzięk. Miała powyżej uszu tego typu

mężczyzn. Fakt, że mimo wszystko ten człowiek pociągał ją

fizycznie, napełniał ją niesmakiem.

- Mniejsza o to - wymamrota

ła i wsiadła do dżipa.

Rand sta

ł na parkingu i patrzył za nią, gdy wyjeżdżała z

piskiem opon. Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy

światła dżipa zniknęły za zakrętem. Miał wrażenie, że Cecile

bierze na siebie wszystkie grzechy, jakie popełnił jej mąż, i

obwinia się o nie jak o własne. Szkoda. Była intrygującą

kobietą, pełną życia i energii. Zadanie wydawało się trudne,

ale Rand był przekonany, że przy odrobinie cierpliwości i

szczęścia uda mu się wyzwolić Cecile od upiorów przeszłości

i nauczyć ją znów kochać. Pod warunkiem, oczywiście, że ona
mu na to pozwoli.

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI

Cecile wyci

ągnęła z bagażnika samochodu ciężkie

płócienne torby ze sprzętem baseballowym, przeklinając w

duchu własnego pecha. Jakby mało było tego, że miała dzielić

z Randem Courseyem obowiązki rodziców chrzestnych, to na

dodatek teraz jeszcze musiała razem z nim prowadzić drużynę.

W głębi duszy rozumiała Jacka. Naprawdę był teraz potrzebny

w domu. Dlaczego jednak musiał wyznaczyć właśnie Randa

na swego zastępcę? A w dodatku nawet nie zapytał jej o
zdanie.

Spojrza

ła przez ramię na pusty parking i ze złością

szarpnęła torbę. Randa jeszcze nie było. No tak! Na lekarzach

nigdy nie można polegać. Ile razy Denton kazał jej na siebie

czekać? Wyglądało na to, że sama będzie musiała zająć się

treningiem chłopców.

W ko

ńcu udało jej się uwolnić zakleszczoną torbę, która O

m a l nie przygwoździła jej swym ciężarem. Piłki baseballowe

rozsypały się po całym parkingu. Cecile westchnęła ciężko,

padła na kolana i zaczęła je zbierać. Za plecami usłyszała

trzaśnięcie drzwiczek. Była pewna, że to Joey, rezerwowy

zawodnik, który zawsze się spóźniał.

- Do

łącz do pozostałych chłopców. Robią rozgrzewkę.

Zawołam was, kiedy przygotuję boisko - zawołała z głową
pod samochodem.

- Potrzebujesz pomocy?
Na d

źwięk tego głosu zastygła, leżąc płasko na brzuchu.

Powoli obróciła głowę i spojrzała, żeby się upewnić.

Zobaczyła wielkie adidasy, a nad nimi białe skarpetki, tak

czyste, jakby pochodziły prosto ze sklepowej półki. Otarła

twarz brudnymi rękami i westchnęła z rezygnacją.

Rand przykucn

ął obok niej i zajrzał pod samochód.

Atrakcyjniejszy jednak był widok rozpłaszczonej na ziemi

Cecile, czy też tych fragmentów jej sylwetki, które wystawały

background image

spod samochodu, a konkretnie długich, opalonych nóg i

zgrabnych pośladków w sportowych szortach. Ze względu na

nadmiar zajęć i brak doświadczenia Rand początkowo

niechętnie odniósł się do propozycji Jacka, by zastąpić go w

roli trenera drużyny. Teraz jednak uznał, że nie był to taki zły

pomysł.

- Pom

óc ci stamtąd wyjść? - zapytał, powściągając

uśmiech.

Cecile wyd

ęła usta.

- Nie trzeba. Wypr

ężyła całe ciało i udało jej się dotknąć

piłki czubkami

palców. Po chw

ili trzymała ją w ręku. Rand patrzył jak

zahipnotyzowany na pasek białego ciała, który przy tym ruchu

wyłonił się spod nogawki szortów.

Cecile wygramoli

ła się spod samochodu i napotkała jego

pełne podziwu spojrzenie. Wzruszyła ramionami i wytarła

brudne ręce o kolana.

- Sp

óźniłeś się. Trening zaczął się o wpół do szóstej.

- Przepraszam. Obch

ód trochę się przeciągnął - odparł

Rand, chowając piłkę do torby. - Co mam robić?

- Mamy nauczy

ć tych chłopców, jak się gra w baseball, a

przy okazji może także wygrać kilka meczów - wyjaśniła
Cecile sucho. -

Jack zwykle ćwiczył z nimi obronę i

rozgrywanie pi

łki pośrodku pola, a ja atak i uderzenia. Joey,

rezerwowy, ma kłopoty z podkręconymi piłkami, więc gdy się

pojawi, możesz z nim poćwiczyć - wyjaśniła i rzuciła mu

rękawicę. Rand pochwycił ją i zmarszczył czoło.

- Masz jaki

ś problem? - zapytała Cecile.

- Hm... - mrukn

ął, obracając rękawicę w dłoniach.

- O co chodzi? - zniecierpliwi

ła się.

- Nie umiem rzuca

ć podkręcanych piłek. Cecile wzniosła

oczy ku niebu.

- W takim razie

ćwicz z nim krótkie piłki.

background image

- Cecile? Zatrzyma

ła się i spojrzała na Randa przez ramię.

- Co znowu?
- W kr

ótkich piłkach też nie jestem dobry.

- Czy ty w og

óle potrafisz rzucać piłką? - zirytowała się,

ale na widok wyrazu jego twarzy tylko ma

chnęła ręką. -

Mniejsza o to. Wiesz chyba, do czego służy kij?

- Owszem, wiem - rzek

ł Rand, powściągając uśmiech.

- Potrafisz wyrzuci

ć piłkę w głąb pola?

- Jasne. Rzuci

ła mu kij. Pochwycił go w ostatniej chwili,

unikając uderzenia w głowę.

- To zrób to! -

prychnęła i odeszła, mrucząc pod nosem

coś o idiotach i bawidamkach. Rand patrzył za nią z

uśmiechem. Przyszło mu do głowy, że winien jest Jackowi

butelkę dobrego wina. Lato zapowiadało się coraz ciekawiej.

Cecile przymru

żyła oczy w ostrym słońcu i otarła czoło

przedramieniem. Było chyba ze trzydzieści pięć stopni w

cieniu. Zgrzana, spocona i zirytowana, oddałaby w tej chwili
swego pierworodnego syna za co

ś zimnego do picia. Do

zakończenia treningu pozostało jednak jeszcze pół godziny.

- Dobrze, ch

łopcy, chodźcie wszyscy tutaj. - Ustawiła ich

w luźnym półokręgu, twarzami w stronę linii przy trzeciej
bazie. -

W ostatnim meczu nie za dobrze wychodziło wam

prześlizgiwanie się z piłką przez tę część boiska, więc może

popracujemy nad tym przez chwilę.

Podnios

ła wzrok na Randa.

- Doktor Coursey rzuci pi

łkę, a ja pobiegnę z nią do

własnej bazy. Pokażemy wam, jak się to robi, a potem każdy z
was sam spróbuje. Gotów? -

zapytała, patrząc na Randa.

Rand poprawi

ł rękawicę i uśmiechnął się z wielką

pewnością siebie.

- Oczywi

ście, trenerze. Przykucnął, trzymając w ręku

piłkę. Cecile odbiegła o jakieś trzy czwarte odległości do

background image

trzeciej bazy i stanęła pochylona, z rękami opartymi na
kolanach.

- Pami

ętajcie, chłopcy - ostrzegła - przechwytywanie piłki

może być niebezpieczne, jeśli nie robi się tego prawidłowo.

Biegnijcie w stronę rzucającego jak najszybciej, nie

spuszczając oczu z jego rękawicy. Tuż przed nim padacie na

lewe biodro, lewa noga podkurczona, palce prawej dotykają
linii. Jasne?

- Jasne - odrzekli ch

łopcy chórem. Cecile wystartowała ze

swojej pozycji i pomknęła w stronę

Randa, nie spuszczaj

ąc wzroku z jego rękawicy. O pół

metra przed nim rzuciła się na ziemię, próbując przechwycić

piłkę. Nie miała pojęcia, co stało się w następnej chwili.

Oślepił ją tuman kurzu, stopa uderzyła w coś twardego i

poczuła przeszywający ból w kostce. Wykrzyknęła i

jednocześnie silne uderzenie w pierś odebrało jej dech. Upadła

płasko na plecy i z otwartymi szeroko oczami próbowała

złapać oddech.

- Wyeliminowa

łem cię z gry! - oznajmił dumnie

rozpromieniony Rand, wyciągając do niej rękę. Gdy Cecile

nie zareagowała, uśmiech na jego twarzy powoli zniknął. - Nic

ci się nie stało? - zaniepokoił się i ukląkł obok niej.

Cecile nie powiedzia

ła ani słowa. Z szeroko otwartymi

ustami próbowała złapać powietrze.

- Przynie

ś mi trochę wody i ręcznik - nakazał Rand

najbliżej stojącemu chłopcu, sam zaś uniósł nieco Cecile i

położył jej głowę na swoim kolanie. Gdy chłopak wrócił,

Rand zmoczył ręcznik i otarł jej twarz. Jedenastu

dziewięciolatków otaczało ich kręgiem. Rand próbował

uspokoić Cecile. Wiedział, że uda jej się złapać powietrze

dopiero wtedy, gdy przestanie walczyć o oddech.

background image

- Czy pan j

ą zabił? - zapytał cienki głosik zza jego

pleców. Rand obejrzał się i zobaczył oskarżycielsko utkwione
w sobie spojrzenie Denta Kingsleya, najstarszego syna Cecile.

- Nie, nie zabi

łem jej - odrzekł, choć czuł się jak

morderca.

- Nic jej nie b

ędzie? - upewniał się chłopiec.

- Nic. Cecile unios

ła się i oparła na łokciach.

- N... nic mi nie jest - wykrztusi

ła, przyciskając dłoń do

piersi. Spróbowała wstać, ale gdy oparła prawą stopę na ziemi,

zatoczyła się prosto na Randa.

- Kostka - wymamrota

ła, krzywiąc się z bólu. - Chyba jest

złamana.

Rand bez namys

łu wziął ją na ręce i zaniósł na najbliższą

ławkę. Chłopcy rządkiem poszli za nim. Położył Cecile na

ławce i objął jej prawą stopę obiema dłońmi. Cecile syknęła z

bólu. Twarz miała bladą, a usta mocno zaciśnięte.

- Nie jest z

łamana, tylko skręcona - rzekł Rand z ulgą i

gestem przywołał Denta. - Przynieś mi trochę lodu z

chłodziarki. Zrobimy jej zimny okład.

Naraz pad

ł na nich długi cień. Rand podniósł głowę i

zobaczył Jacka Brannana.

- Co si

ę tu dzieje? Omawiacie taktykę?

- Nie, mamy kontuzj

ę - odrzekł Rand z przygnębieniem.

Jack jednym spojrzeniem oszacowa

ł sytuację.

- Chod

źcie, chłopcy, musimy pozbierać sprzęt - rzekł,

zagarniając całą gromadkę i ruszając w stronę parkingu. Rand

z westchnieniem przyłożył lód do opuchniętej kostki Cecile.

- Przepraszam ci

ę. Zdaje się, że trochę przesadziłem.

- Nic si

ę nie stało - odpowiedziała stłumionym głosem.

Rand delikatnie rozmasował jej łydkę.

- Owszem, sta

ło się. Za wszelką cenę chciałem ci

udowodnić, że nie jestem bezużyteczny, i trochę przesadziłem.

background image

To moja wina i bardzo mi przykro -

rzekł z przygnębieniem,

patr

ząc na nią tymi swoimi brązowymi oczami.
Cecile patrzy

ła na niego jak oniemiała. Żadne z

dotychczasowych doświadczeń z mężczyznami nie

przygotowało jej na coś takiego. Wychowała się w otoczeniu

trzech braci i jedyne przeprosiny, jakie zdarzało jej się od nich

słyszeć, były wymuszone przez rodziców i więcej w nich było

groźby niż szczerej skruchy. Natomiast jej były mąż z zasady

nie przepraszał nigdy i za nic, bez względu na to, co uczynił.

Poruszy

ła się niespokojnie na ławce.

- Naprawd

ę, Rand, nic takiego się nie stało. Wykonałeś

dobry rzut. -

Zaśmiała się. - Prawdę mówiąc, lepszy, niż się

spodziewałam. Nie przypuszczałam, że zechcesz mnie

naprawdę zatrzymać.

- Ju

ż wszystko w porządku? Cecile podniosła głowę i

zobaczyła Jacka. Ten widok sprawił jej ulgę.

- Tak - zapewni

ła go.

- Pom

óc ci dojechać do domu?

- Ja j

ą zawiozę - wtrącił się Rand. - Byłbym ci wdzięczny,

gdybyś mógł zabrać stąd mój samochód.

- Nie ma problemu - stwierdzi

ł Jack i znów zwrócił się do

Cecile. -

Czy Gordy i CeeCee są u twojej matki?

- Tak.
- Zawioz

ę tam Denta i powiem jej, co się stało. Znając

twoją matkę, jestem pewien, że zechce zatrzymać dzieci do
jutra.

Cecile westchn

ęła. Jack miał rację. Jej matka wiecznie

szukała pretekstu, by zabrać dzieci do siebie. Tym razem

nadarzała się jej wyjątkowa okazja.

- Nie mam co do tego

żadnych wątpliwości. Dzięki, Jack.

- Nie ma za co. Uwa

żaj na tę nogę. Jack odszedł i Cecile

znów została sama z Randem.

background image

Nie przychodzi

ło jej do głowy nic, co mogłaby

powiedzieć. Rand w dalszym ciągu trzymał dłonie na jej

łydce. Stopą dotykała jego brzucha. Intymność sytuacji była

bardzo niezręczna.

- No dobrze! - zawo

łała w końcu z udawaną wesołością. -

Chyba trzeba wracać do domu.

Rand ostro

żnie zdjął z kolan jej stopę, wstał i wziął Cecile

na ręce. Próbowała się opierać.

- Rand, to nie jest konieczne. Mog

ę iść sama - zawołała.

Zatrzymał się i spojrzał na nią groźnie.

- A ja mog

ę cię zanieść, więc lepiej mocno się mnie

trzymaj.

- Czy masz elektryczn

ą poduszkę? Cecile stłumiła

westchnienie. Ciekawe, co ten facet jeszcze wymy

śli? Jak na

jeden dzień, miała już zupełnie dosyć bycia niańczoną. Droga

do domu była dla niej ciężką próbą cierpliwości. Rand

prowadził samochód w żółwim tempie, żeby za bardzo nie

trzęsło. A jakby jeszcze tego było mało, uparł się wnieść ją do

domu, położył do łóżka, umieścił poduszki pod plecami i

przyłożył do ułożonej wysoko nogi worek z lodem. Cecile

pomyślała, że jeśli Rand ugotuje jej rosół, to wyleje mu go na

głowę. Może wtedy wreszcie dotrze do niego, że ona nie

życzy sobie, by koło niej skakał!

- Nie mam - sk

łamała z nadzieją, że Rand wreszcie sobie

pójdzie.

- Skocz

ę do apteki i kupię ci poduszkę - odrzekł i sięgnął

do kieszeni po kluczyki od samochodu.

- Poczekaj! - zawo

łała Cecile z desperacją. - Chyba

jednak ją mam. Poszukaj w holu, w szafie z bielizną.

W p

ół minuty później Rand już stał przy jej łóżku z

poduszką elektryczną. Włączył ją do kontaktu, zabrał worek z

lodem i położył poduszkę na kostce swojej pacjentki. Cecile

patrzyła na jego dłonie, duże i mocne, o grzbietach pokrytych

background image

jasnobrązowymi włoskami. Długie palce o krótko obciętych

paznokciach przesuwały się sprawnie po jej skórze. Ręce

Dentona wyglądały podobnie, coś jednak różniło je od dłoni

Randa. Cecile zaczęła się zastanawiać, co to takiego, i po

chwili zrozumiała: te ręce były dobre. Właśnie tak, pomyślała

z twarzą ściągniętą grymasem. Dotyk Randa był równie

mocny i zręczny jak dotyk Dentona, ale wyczuwało się w nim

łagodność i ciepło, podczas gdy dotyk Dentona zawsze był

chłodny, niemiły.

- Trzeba co pi

ętnaście minut zmieniać zimny kompres na

ciep

ły i odwrotnie, żeby noga nie spuchła - rzekł Rand,

zwijając poduszkę, którą następnie podłożył jej pod stopę.

Cecile odniosła wrażenie, że zacznie krzyczeć, jeśli Rand

zrobi dla niej coś jeszcze. Miała ochotę sklonować go i

podesłać kopię którejś ze swoich samotnych przyjaciółek.

- Rand, naprawd

ę, dosyć już dla mnie zrobiłeś -

westchnęła. Powoli odsunął się od jej łóżka. Cecile nie chciała

go urazić. W końcu robił, co mógł, by ulżyć jej w bólu.

Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.

- Naprawd

ę doceniam twoją pomoc, ale już wystarczy.

Wracaj do domu.

- Przecie

ż nie możesz chodzić. Jak sobie poradzisz, jeśli

będziesz czegoś potrzebować?

- Niczego ju

ż nie potrzebuję. Poza tym zawsze mogę

zadzwonić do mamy albo do Malindy.

Wyraz jego twarzy powiedzia

ł jej, że Rand nie ustąpi tak

łatwo. Uśmiechnęła się z jeszcze większą słodyczą.

- Zanim p

ójdziesz, czy mógłbyś przynieść mi z kuchni

szklankę wody i dwie aspiryny? To wszystko, czego

potrzebuję przed snem.

- Przynios

ę, ale i tak stąd nie pójdę.

- Jak chcesz - westchn

ęła Cecile, skrywając irytację. Gdy

Rand zniknął za drzwiami, otworzyła szufladę nocnego stolika

background image

i mamrocz

ąc coś pod nosem, wyciągnęła z niej książkę

telefoniczną. Znalazła właściwą stronę i szybko wystukała
numer.

- Tu sekretarka doktora Courseya. W czym mog

ę pomóc?

- Jestem pacjentk

ą doktora Courseya i właśnie zaczynam

rodzić - wydyszała Cecile. - Mam skurcze co trzy minuty.

Proszę poprosić doktora, żeby jak najszybciej przyjechał do

Szpitala Miłosierdzia.

Od

łożyła słuchawkę, zanim kobieta zdążyła zapytać ją o

nazwisko.

- Gdzie masz aspiryn

ę? - zawołał Rand z kuchni.

- W szafce ko

ło zlewu, na górnej półce. - odkrzyknęła i

szybko schowała książkę telefoniczną do szuflady. Z kuchni

dobiegło ciche, lecz wyraźne: piiip - piiip - piiip, Cecile

uśmiechnęła się. Po chwili do sypialni wbiegł zdyszany Rand

ze szklanką wody i butelką aspiryny.

- W

łaśnie dostałem wiadomość przez pager. Jedna z

moich pacjentek zaczęła rodzić. Muszę pojechać do szpitala.

Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu,

żeby mi pożyczyć samochód. Czy coś jeszcze mam dla ciebie

zrobić przed wyjściem?

- Nie, dzi

ękuję - odrzekła Cecile z niewinnym wyrazem

twarzy.

- Zajrz

ę do ciebie później - rzucił Rand, idąc do drzwi.

- Nie rób sobie

kłopotu. Niczego mi nie trzeba. Dziękuję

za wszystko! -

zawołała za nim.

Gdy us

łyszała trzaśnięcie tylnych drzwi, usiadła na łóżku z

uśmiechem satysfakcji. W końcu udało jej się go pozbyć.

Wyciągnęła ręce z rękawów koszulki i z ulgą zdjęła
biustonosz. Nigd

y nie była to jej ulubiona część garderoby;

nosiła go jedynie dlatego, że matka ją przekonała, iż w jej

wieku nie wypada już chodzić bez stanika.

background image

Ostro

żnie ściągnęła szorty, rzuciła je na podłogę, wtuliła

twarz w poduszkę i zamknęła oczy, modląc się, by noga

wydobrzała do rana.

Rand zatrzyma

ł samochód przed domem Cecile, wciąż się

zastanawiając, dlaczego nie zastał w szpitalu żadnej swojej
pacjentki. Czeka

ł ponad godzinę, aż wreszcie doszedł do

wniosku, że ktoś mu zrobił głupi kawał. Takie rzeczy czasami
si

ę zdarzały, ale sekretarka była przekonana, że tym razem

wezwanie było prawdziwe. Twierdziła, że w głosie kobiety

słychać było strach i cierpienie.

Rand potrz

ąsnął głową i wyjął z kieszeni pęk kluczy.

Któryś z nich musiał pasować do zamka w drzwiach. Za
tr

zecim razem trafił. Wetknął głowę przez drzwi i

nasłuchiwał, ale. w całym domu panowała cisza. Na palcach

wszedł do kuchni i zawołał cicho:

- Cecile?

Żadnej odpowiedzi. Poszedł do sypialni. Lampka przy

łóżku była już zgaszona, ale przez szpary w okiennicach do

pomieszczenia wpadało światło księżyca. Cecile leżała na

łóżku, przykryta kocem. Rand przycupnął obok niej i

wyciągnął rękę do wyłącznika lampki. Chciał obejrzeć jej

kostkę.

Jako jedyna doros

ła osoba w domu zamieszkanym przez

troje dzieci, Cecile od

wielu już lat miała bardzo lekki sen. Na

skrzypnięcie kuchennych drzwi natychmiast się obudziła i

nasłuchując, patrzyła w mrok.

W holu rozleg

ły się ciche kroki. Usiadła, ale natychmiast

poczuła przeszywający ból w kostce i z cichym jękiem opadła
na poduszk

ę. Zacisnęła mocno usta i sięgnęła pod materac,

gdzie spoczywał jej „przyjaciel" - solidna pałka policyjna.

Zauwa

żyła cień i nabrała pewności, że intruzem jest

mężczyzna. Nie poruszała się, udając, że śpi, ale mocno

ściskała pałkę w dłoni.

background image

W chwili gdy cie

ń podniósł rękę, Cecile wydała z siebie

okrzyk, jakiego nie powstydziłby się instruktor karate
Gerdy'ego, i zamachn

ęła się z całej siły, wymierzając cios w

skroń mężczyzny. Z przerażeniem patrzyła, jak ciemna postać

zachwiała się, postąpiła dwa kroki do tyłu i runęła prosto na

nią. Przejęta odrazą, próbowała się wysunąć spod ciężaru

bezwładnego ciała, ale nie była w stanie poruszyć się nawet o

cal Zdawało jej się, że mężczyzna waży co najmniej tonę.

Przy najlżejszym ruchu jej kostkę przeszywał nieznośny ból,

- Och, Bo

że, i co ja mam teraz zrobić? - jęknęła,

przygryzając wargi.

Bro

ń! Przede wszystkim trzeba sprawdzić, czy napastnik

jest uzbrojony. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dosięgnąć

wyłącznika lampki. Zapaliła światło, ale gdy ujrzała twarz
przeci

wnika, zrobiło się jej słabo.

- Bo

że drogi! - szepnęła, przyciskając palce do ust. -

Zabiłam go!

Niepewnie, dr

żącymi palcami, dotknęła jego szyi w

miejscu, gdzie powinien być puls. Wstrzymała oddech. Na

szczęście znalazła tętno. Z radości opadła bezwładnie na

poduszkę. Rand oddychał, była jednak pewna, że ocknie się z

potwornym bólem głowy.

Przez chwil

ę siedziała nieruchomo, zagryzając usta i

modląc się, by Rand się poruszył. Po chwili, która wydawała

jej się wiecznością, drgnął i jęknął. Cecile ostrożnie pochyliła

się nad nim.

- Rand? - szepn

ęła, dotykając jego skroni, na której już

zaczynał się formować wielki guz. - Rand, nic ci nie jest?

Powoli podni

ósł rękę do głowy i z grymasem przetoczył

się na plecy.

- Co si

ę stało? - zapytał ochryple.

- Nnno... uderzy

łam cię;

Rand przymru

żył oczy.

background image

- Uderzy

łaś mnie?

- Tak. Wzi

ęłam cię za włamywacza.

- Czym to zrobi

łaś? Młotem kowalskim? Cecile

uśmiechnęła się lekko.

- Nie. Tylko tym - rzek

ła, unosząc pałkę do góry. - Mój

młodszy brat, Tony, jest policjantem. Po śmierci Dentona

namawiał mnie, żebym sobie kupiła pistolet, ale ze względu

na dzieci nie chciałam mieć w domu broni, więc zostawił mi

pałkę.

Rand przyjrza

ł się pałce z powątpiewaniem i przetarł oczy

dłonią.

- Bogu dzi

ęki, że nie zdecydowałaś się na pistolet -

mruknął. Przez chwilę jeszcze leżał nieruchomo, a potem

spróbował się podnieść. Gdyby w głowie tak mu nie huczało,

uznałby tę sytuację za zabawną. Pomyśleć tylko, że co sił

pędził ze szpitala, by sprawdzić, czy Cecile czuje się dobrze!
Ta kobieta st

anowczo nie potrzebowała niczyjej opieki.

Poczuł się jak bezużyteczny idiota.

- Chyba ju

ż pójdę - mruknął, unosząc się na łokciu, ale

natychmiast zrobiło mu się ciemno przed oczami i znów opadł

na łóżko. W głowie mu huczało, w uszach dzwoniło, a całe
jego

ciało było bezwładne.

Cecile z niepokojem patrzy

ła na jego pobladłą twarz.

- Chyba nie b

ędziesz wymiotował? - zapytała niepewnie.

- Nie - mrukn

ął Rand, choć właśnie na to miał ogromną

ochotę.

- Ludzie po wypadkach czasami wymiotuj

ą.

- Wiem o tym. Cecile uda

ło się wreszcie uwolnić nogi

spod jego ciężaru.

Nie zwa

żając na ból w kostce, uklękła obok niego.

- Gzy mog

ę coś dla ciebie zrobić?

- Dzi

ękuję, zrobiłaś już dosyć.

- Ale na pewno jest co

ś...

background image

- N i e ! - zawo

łał Rand i dodał łagodniej: - Poczekaj

chwilę. Zaraz przestanie mi się kręcić w głowie i pójdę do
domu.

Cecile przypomnia

ła sobie o worku z lodem. Wygrzebała

go spod kołdry.

- To ci pomo

że - stwierdziła, przykładając worek do jego

czoła. Lód jeszcze nie zdążył całkiem się rozpuścić. Rand
westc

hnął z rezygnacją i przymknął oczy. Cecile siedziała bez

ruchu, z napięciem wpatrując się w jego twarz. Po chwili

policzki Randa zaróżowiły się nieco. Odetchnęła z ulgą i

przypomniała sobie o kostce, która już od dłuższej chwili

boleśnie dawała znać o sobie. Aby wyprostować nogę, Cecile

musiała się położyć obok Randa. Oparła się na łokciu, drugą

dłonią przytrzymując worek z lodem przy jego skroni.

Pier

ś Randa unosiła się równomiernie. Cecile uśmiechnęła

się lekko. Lekarze znani byli ze swej umiejętności

błyskawicznego zapadania w sen w każdych warunkach.

Cecile przypuszczała, że wynoszą tę umiejętność ze studiów.

W każdym razie dopóki biedak śpi, nie czuje bólu, pomyślała

z zadowoleniem i wytarła strużki wody spływające po jego

szyi. Guz był coraz większy. Dotknęła go delikatnie.

Rand wymrucza

ł coś przez sen i wtulił policzek we

wnętrze jej dłoni. Cecile znieruchomiała. Wstrzymując

oddech, zaczekała, aż Rand znów uśnie, a potem przyjrzała

mu się uważnie w świetle nocnej lampki. Lekko uchylone usta
i rytmiczny

oddech przekonały ją, że Rand naprawdę śpi.

Długie, ciemne rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki.

Cecile powiodła wzrokiem po jego ciele. Miał szerokie

ramiona, szczupłą talię, dobrze umięśnione nogi. Nie wyglądał

na atletę, ale miał piękne ciało. Cecile zastanawiała się, w jaki
sposób Rand utrzymuje je w takiej formie.

We

śnie jego twarz miała chłopięcy, niewinny Wyraz. Ale

przez sen wszyscy mężczyźni tak wyglądali. Cecile nauczyła

background image

się już nie wierzyć pozorom. Zresztą, uczynkom też. Przy
Dentonie prz

ekonała się, że mężczyźni to wytrawni aktorzy,

gotowi zagrać każdą rolę, byle osiągnąć swój cel.

Przymkn

ęła oczy i oparła głowę na ramieniu, myśląc, że

już nigdy więcej nie nabierze się na męski urok.

background image

ROZDZIA

Ł C Z W A R T Y

Rand Coursey od lat mieszka

ł sam i wyrobił sobie wiele

nawyków. Jednym z nich było spanie na plecach.

Rozciągnięty na wielkim łóżku, zajmował większą jego część,

a ponieważ sypiał samotnie, nikt przeciwko temu nie

protestował. Zawsze też budził się w tej samej pozycji - z

prawą dłonią pod karkiem, a lewą wsuniętą pod gumkę
bokserek.

Dlatego te

ż zdziwiło go, że tego ranka obudził się

odrętwiały, leżąc na boku w niewygodnej pozycji. Głowę

opartą miał w zagłębieniu prawego ramienia, lewe

obejmowało talię kobiety, a dłoń dotykała nagiej piersi.

Kobieta, zwrócona do niego plecami, zataczała powolne,

zmysłowe kręgi wtulonymi w jego podbrzusze pośladkami.

Najbardziej jednak zdumia

ło Randa to, że sytuacja w

najmniejszym stopniu nie wydawała mu się nieprzyjemna.

Prawdę mówiąc, jego ciało bardzo przychylnie reagowało na
ruchy kobiety.

Oszo

łomiony, otworzył oczy i zobaczył przed sobą burzę

złocistych włosów. Odsunął je i zerknął przez ramię kobiety

na jej twarz. W jego oczach odbiło się niedowierzanie. Choć

dostrzegał jedynie fragment twarzy, nie miał żadnych

wątpliwości, kto śpi obok niego.

By

ła to Cecile Kingsley.

Przypomnia

ł sobie wydarzenia ostatniego wieczoru, po

czym powoli opu

ścił głowę na ramię, przymknął oczy i jęknął.

To przez to uderzenie pałką, pomyślał. Cecile Kingsley

powiedziała mu przecież bardzo wyraźnie, co sądzi o

mężczyznach. Nienawidziła całego rodzaju męskiego ze

szczególnym uwzględnieniem lekarzy. Niemożliwe, by ta

kobieta dobrowolnie usnęła u jego boku. To na pewno

halucynacja spowodowana wstrząsem mózgu.

background image

Aby sprawdzi

ć swoją poczytalność, Rand metodycznie

wyliczył w myślach wszystkie kości, z jakich składa się ludzki

szkielet, zaczynając od paliczków palców, a kończąc na

kościach czaszki. Potem przebiegł przez układ okresowy

pierwiastków od wodoru aż po lorens, wymieniając ich liczby

atomowe, symbole, a także ciężar atomowy.

Zadowolony z siebie, powoli otworzy

ł oczy i przekonał

się, że nie była to halucynacja. Cecile Kingsley w dalszym

ciągu leżała przy nim, zwinięta w kłębek, i ocierała się

biodrami o jego brzuch. Rand westchnął. Wiedział, że

powinien ją obudzić i poprosić, by przestała, zanim sytuacja

wymknie się spod kontroli. .. ale to uczucie było zbyt
przyjemne.

Cecile poruszy

ła się, gdy pierwszy brzask zaróżowił

niebo. Uparte pożądanie, płonące w jej podbrzuszu, domagało

się natychmiastowego zaspokojenia. W półśnie wtuliła się

mocniej w męskie biodra dotykające jej pośladków i mrucząc

jak zadowolony kot, owinęła wyprężone palce stóp wokół

muskularnej łydki.

Gdy zaj

ęta była szacowaniem stopnia podniecenia

mężczyzny, jego usta, ciepłe i wilgotne, odnalazły wrażliwe

miejsce za jej uchem i stamtąd powędrowały w dół. Cecile

zamruczała miękko i wyprężyła się.

Kochanek z jej snu odsun

ął na bok koszulkę i

kontynuował zmysłową podróż po jej ramieniu. Cecile miała

wrażenie, że po jej ciele przeleciał milion drobnych iskierek.

Zawsze wysoko ceniła i lubiła seks, toteż nie dostrzegała w

swym obecnym stanie niczego niepokojącego... dopóki nie

przypomniała sobie, z kim dzieli łóżko. Zesztywniała, szeroko

otworzyła oczy i powoli odwróciła głowę, żeby się upewnić.

Z ustami wci

ąż na jej ramieniu, Rand uniósł głowę i

spojrzał na nią przymglonymi oczami. Nie spuszczając

background image

wzroku z jej twarzy, oderwał usta od jej skóry i uśmiechnął się

zmysłowo.

- Dzie

ń dobry - wymruczał. Te słowa wyrwały Cecile z

o

drętwienia.

- Co ty w

łaściwie wyrabiasz? - krzyknęła i nie czekając

na odpowiedź, zepchnęła jego rękę ze swej piersi. Obciągnęła

koszulkę, odsunęła się od niego i uklękła na łóżku.

Z twarzy Randa znikn

ął uśmiech.

- Daj

ę ci to, o co prosiłaś - odrzekł, mrużąc oczy.

- Nie prosi

łam cię, żebyś mnie obmacywał! - oburzyła się

i skrzyżowała ręce na piersiach.

Rand uni

ósł się powoli i oparł na łokciu.

- Mo

że nie prosiłaś, ale twoje ciało wyraźnie mi to

mówiło.

- Och, tak? A co w

łaściwie powiedziało ci moje ciało? -

obruszyła się Cecile.

Rand wyd

ął usta i uniósł brwi.

- Czy mam ci to opowiedzie

ć w szczegółach?

- Bardzo prosz

ę - rzekła lodowatym tonem. - Nie

chciałabym popełnić tego błędu po raz drugi.

Rand westchn

ął. Nie miał ochoty na kłótnie z Cecile.

Chciał się z nią kochać, złagodzić własne napięcie.

Najwyraźniej jednak doświadczenia z mężem pozostawiły w
jej psychice urazy, kt

óre sprawiały, że nie potrafiła sobie

poradzić z fizycznymi potrzebami własnego ciała.

- Cecile - rzek

ł łagodnie - seks nie jest niczym

wstydliwym ani przerażającym. Fizyczny pociąg między

mężczyzną a kobietą może być zarówno zdrowy, jak i

przyjemny, jeśli tylko obydwie strony potrafią do tego podejść

w dojrzały, odpowiedzialny sposób.

Cecile przez chwil

ę patrzyła na niego ze zdumieniem, a

potem wybuchnęła śmiechem. Nie był to wstydliwy chichot,

jakiego Rand mógłby się spodziewać u innej kobiety w

background image

podobnych okolicznościach, lecz pełny, głęboki, głośny

śmiech.

- Czy powiedzia

łem coś zabawnego? - obruszył się.

Cecile tylko machnęła ręką.

- Nie. Nie, tylko

że trafiłeś jak kulą w płot. Z jakiegoś

niezrozumiałego powodu uznałeś, że nie lubię seksu. - Wciąż

się śmiejąc, przysiadła na krawędzi łóżka i odgarnęła z twarzy

splątane włosy. - Zupełnie nie o to mi chodzi!

Wsta

ła i przez chwilę przyglądała mu się z rozbawieniem.

- Je

śli cię to interesuje, to bardzo lubię zdrowy seks -

rzuciła i bez dalszych wyjaśnień pokuśtykała do drzwi

sypialni, zostawiając Randa samego w łóżku. Na progu

łazienki zatrzymała się jednak i spojrzała na niego przez
r

amię.

- Tylko

że jestem bardzo wybredna w wyborze

kochanków. A ty, doktorku, nie kwalifikujesz się!

Ze swego miejsca na boisku Rand mia

ł doskonały widok

na Cecile i czterech zawodników grających pośrodku pola.

Patrząc na nią, zmarszczył brwi. Choć od owego pamiętnego

poranka minęły już cztery dni, nadal czuł się poirytowany.

Rzadko musiał przeżywać odtrącenie i trudno mu się było z

tym pogodzić.

Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować, za każdym razem,

gdy Cecile pochylała się, by podnieść piłkę, jej szorty unosiły

się do góry i wyglądał spod nich rąbek jaśniejszej skóry. Rand

musiałby być ślepy, żeby tego nie zauważyć. Do tego
przepo

cona koszulka przyklejała się jej do piersi, a tego dnia

Cecile nie miała na sobie biustonosza. Na pewno robiła to

wszystko umyślnie, po to tylko, by utrzeć mu nosa, z nadzieją,

że Rand przyjdzie do niej na kolanach, a ona znów będzie

mogła go odtrącić!

- Dobrze, ch

łopcy, czas na przerwę! - zawołała Cecile i

rzuciła rękawicę na ziemię obok sterty piłek. Gdy chłopcy

background image

pobiegli w stro

nę chłodziarki z napojami, podeszła do Randa.

Nie chciał, by zauważyła, że ją obserwował, toteż natychmiast

zajął się okopywaniem dołka.

- Joey jeszcze nie przyszed

ł? - zapytała, zatrzymując się

obok niego.

- Nie - wymamrota

ł, grzebiąc nogą w ziemi. Cecile oparła

ręce na biodrach i przygryzła wargi.

- Zawsze si

ę spóźnia, ale jednak przychodzi - mruknęła,

patrząc na parking ze zmarszczonym czołem. - Czy któryś z

chłopców wie, dlaczego go nie ma?

- Nie - rzek

ł Rand, zirytowany tym, iż uwagę Cecile

pochłania jeden z zawodników, a nie jego osoba. - Nikt nic nie

mówił. Pewnie po prostu zapomniał.

Cecile tylko potrz

ąsnęła głową.

- Joey nigdy nie zapomina o treningach.
Przez chwil

ę niespokojnie przestępowała z nogi na nogę.

Rand zerknął na zegarek.

- Prawie wp

ół do siódmej. Gdyby miał zamiar przyjść, to

już by tu był.

- Wiem. W

łaśnie to mnie martwi. Widząc jej niepokój,

Rand zapomniał o złości.

- Co

ś jest nie tak? - zapytał. - Coś, o czym powinienem

wiedzieć?

- Hm - mrukn

ęła, przenosząc wzrok z parkingu na jego

twarz. -

Może. Nie jestem pewna.

Rand zauwa

żył w jej oczach lęk. Pochwycił ją za łokieć i

odciągnął od chłopców. Usiedli na drewnianej ławce.

- Dobrze, opowiedz mi wszystko od pocz

ątku do końca.

Cecile wahała się przez chwilę, a potem wzięła głęboki
oddech.

- Nie wspomina

łam ci o ty m, b o n ie mam żad nych

dowodów, tylko podejrzenia. Rodzice Joeya są rozwiedzeni.

Chłopiec mieszka z matką, a ona ma nowego przyjaciela,

background image

Zdaje się, że to poważny związek i wszystko byłoby pięknie,

tylko że ten facet chyba nie lubi dzieci.

Rand wyczu

ł, że to jeszcze nie koniec.

- I co?
- I podejrzewam,

że ten przyjaciel matki parę razy uderzył

Joeya -

wyrzuciła z siebie Cecile, nerwowo spacerując wokół

ławki.

- Sk

ąd wiesz? Zatrzymała się i stanęła zwrócona twarzą

do niego.

- Nie wiem na pewno, ale Joey kilka razy przyszed

ł na

trening z siniakami na rękach i twarzy. Gdy go o to pytałam,

mamrotał, że spadł ze schodów.

- Mo

że mówił prawdę - rzekł Rand z nadzieją. Twarz

Cecile spochmurniała.

- A je

śli nie? Rand poczuł, że zaczyna mu się zbierać na

mdłości. Napływały do niego mroczne wspomnienia z

dzieciństwa, odsunął je jednak i wstał.

- Nic nie mo

żemy zrobić, dopóki Joey nie poprosi o

pomoc -

rzekł i odwrócił się, mając nadzieję, że w ten sposób

zakończy rozmowę.

- A je

śli właśnie w tej chwili potrzebuje pomocy, tylko

nie jest w stanie o nią poprosić?

Rand wpl

ótł palce w oczka drucianej siatki otaczającej

boisko i zatrzymał wzrok na parkingu, gdzie już zaczęli się

gromadzić rodzice. Na jego twarzy pojawił się grymas. W
innyc

h okolicznościach natychmiast zaoferowałby swoją

pomoc, ale to akurat była sytuacją, w jakiej bardzo nie chciał

uczestniczyć. Jednakże jedno spojrzenie na twarz Cecile

przekonało go, że nie może zostawić jej z tym samej.

- Je

śli to sprawi, że poczujesz się lepiej, to w drodze do

domu wstąpię do Joeya i sprawdzę, co się z nim dzieje - rzekł

i odwrócił się, chcąc odejść, Cecile jednak pochwyciła go za

łokieć.

background image

- Dzi

ęki, Rand.

- Nie ma za co - wymamrota

ł. Twarz Cecile pojaśniała.

- Je

śli Joey będzie w domu, to może zaprosisz go do mnie

na kolację? Będziemy smażyć hamburgery na grillu. Możecie

obydwaj się do nas przyłączyć.

Rand przez chwil

ę patrzył na nią nieruchomym wzrokiem.

Bardzo się obawiał konfrontacji, jaka mogła go czekać w

domu Joeya, ale nie chciał rozmawiać o tym z Cecile. Może

ona miała rację. Może uda mu się odkryć prawdę na temat

tych siniaków. A jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, to

Joeyowi przyda się trochę rozrywki w towarzystwie

rówieśników.

Tylko

że jeśli przyjmie zaproszenie, to będzie musiał

spędzić cały wieczór w towarzystwie Cecile. A w tej chwili

nie miał na to wielkiej ochoty.

- Dobrze - zgodzi

ł się w końcu. - Jeśli zastanę go w domu

i jeśli jego matka się zgodzi.

Wskaz

ówki Cecile doprowadziły Randa do dzielnicy

położonej niedaleko od centrum Edmond. Domy nie były tu

zbyt okazałe, ale w większości dobrze utrzymane. Na

trawnikach rosły kwitnące różowo mirty. Od czasu do czasu

monotonię murów przerywało jakieś drzewo, dające

okolicznym dzieciakom skrawek cienia i krąg gołej ziemi, na

której można było grać w kulki.

Rand poczu

ł wzbierającą nostalgię. On również spędził

wczesne dzieciństwo w podobnej okolicy. Od maja aż do

końca sierpnia wraz z kolegami biegał boso po ulicach. Bawili

się w chowanego i łapali świetliki do słoików. Wiódł

swobodne życie bez trosk - dopóki na scenie nie pojawił się
jego ojczym.

Z grymasem na twarzy zaparkowa

ł samochód przy

krawężniku przed domem Joeya i wziął kilka głębokich

oddechów. Nie był w stanie zmienić własnej przeszłości, ale

background image

być może mógł nieco osłodzić dzieciństwo tego chłopca. Choć

cel był szczytny, Ran d z tru dem zmu sił się, by wyjść na
chodnik.

Na podje

ździe nie było żadnego samochodu. Znów poczuł

nadzieję, że Cecile była w błędzie. Może Joey po prostu

pojechał gdzieś z matką, na zakupy albo do przyjaciół.

Zasłony w oknach były szczelnie zasunięte. Uniósł rękę i

zastukał do drzwi, przekonany, że nikogo nie ma w domu i że

konfrontacja została mu oszczędzona. Już się odwracał, by

odejść, gdy usłyszał stłumiony głos:

- Kto tam? To by

ł głos Joeya.

- Tu doktor Coursey. Mog

ę wejść? Drzwi uchyliły się

nieco, ale chłopiec pozostawał w cieniu.

- Mama m

ówiła mi, żebym nie wpuszczał nikogo obcego.

- To dobra rada i ciesz

ę się, że się do niej stosujesz, ale

przecież nie jestem obcym, tylko twoim trenerem, więc

możesz mnie wpuścić, prawda, Joey?

Drzwi otworzy

ły się nieco szerzej. Rand zobaczył

mroczny salon, rozjaśniony jedynie migotaniem telewizyjnego
ekranu.

- Chyba tak. Po co pan przyszed

ł? Chłopiec wydawał się

zdenerwowany, jakby miał coś do ukrycia. Choć Rand

wytężał wzrok, w półmroku widział tylko zarys jego sylwetki.

- Nie przyszed

łeś na trening, więc chciałem sprawdzić, co

się z tobą dzieje, czy na przykład nie jesteś chory.

- Nie, nie jestem chory. Tylko nie mia

ł mnie kto zawieźć.

- Zwykle chyba przywozi ci

ę matka?

- Tak, ale ona i Dave... no, mieli jakie

ś inne plany, więc

zostałem w domu.

- Aha - mrukn

ął Rand, przypominając sobie liczne

sytuacje z dzieciństwa, gdy zostawał sam w domu. Miał

ochotę dowiedzieć się czegoś więcej, obawiał się jednak

spłoszyć chłopca, więc powiedział tylko: - Posłuchaj, Joey,

background image

gdybyś znów znalazł się w takiej sytuacji, to mogę po ciebie

wstąpić, jadąc na trening. Będzie mi po drodze.

Joey spojrza

ł na niego podejrzliwie.

- Naprawd

ę mógłby pan po mnie przyjeżdżać?

- Oczywi

ście. Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy, że

zadzwonisz.

- Dobrze - zgodzi

ł się chłopiec, wciąż z lekkim

powątpiewaniem w głosie.

- Jad

łeś już kolację?

- Nie - mrukn

ął Joey, dłubiąc w nosie. - Mama zostawiła

mi potrawkę z kurczaka. Nie znoszę jej.

- Ja te

ż - zaśmiał się Rand. - Coś ci powiem. Cecile robi

dzisiaj hamburgery z grilla. Mówiła, żebym cię przywiózł.

Czy myślisz, że twoja mama się zgodzi?

Joey jednym susem wyskoczy

ł na werandę.

- Na pewno tak! Zostawi

ę jej kartkę na lodówce.

Rand sta

ł samotnie na podjeździe, patrząc, jak Joey i Dent

znikają za domem Cecile. Odporność młodości, pomyślał i

potrząsnął głową. Jeśli przyjaciel matki rzeczywiście

wyrządził Joeyowi jakąś krzywdę fizyczną lub emocjonalną,

to chłopiec dobrze to ukrywał. Rand przyglądał się mu

uważnie, ale nie zauważył niczego podejrzanego.

W powietrzu unosi

ł się zapach mięsa smażącego się na

grillu. Rand przełknął ślinę i poszedł w stronę ogrodu. Naraz

jego uszy przeszył mrożący krew w żyłach krzyk, a po nim

kakofonia głosów, która sprawiała wrażenie, jakby w ogrodzie

Cecile znajdowała się co najmniej setka dzieci.

Rand poczu

ł pokusę, by wsiąść do samochodu i odjechać,

ale na dźwięk dziecinnego szlochu powstrzymał się i rozejrzał.

Chodnikiem przed domem, szurając po betonie obutymi w

sandałki stopami, szła kilkuletnia dziewczynka z nisko

spuszczoną głową. Ciągnęła za sobą dziecinny wózek dla

lalki. Miała pulchne nóżki, jaskrawożółtą sukienkę i masę

background image

jasnych loczków, krzywo zebranych w dwa kucyki nad
uszami.

Podnios

ła głowę i Rand ujrzał błękitne, zalane łzami oczy

w twarzy cherubinka. Na jego widok rozja

śniła się i w jej

policzkach pojawiły się dołki.

- Cze

ść! Czy pan jest doktor Coursey? Mama kazała mi

na pana poczekać i przyprowadzić do ogrodu, kiedy pan się

pokaże. Będzie pan z nami jadł kolację? Są hamburgery i

frytki i fasolka i jeszcze arbuz w chłodziarce na patio. Chce

pan zobaczyć?

Rand z u

śmiechem, przyklęknął obok niej na jedno

kolano.

- Tak, to ja jestem doktor Coursey. Tak, b

ędę jadł z wami

kolację. Tak, bardzo chcę zobaczyć tego arbuza - dodał ze

śmiechem. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz.

- CeeCee.
- Dlaczego p

łakałaś, CeeCee? Mała wydęła usta.

- Bo ch

łopcy nie chcą się ze mną bawić. Nazwali mnie

dzidziusiem. -

Pochyliła głowę i zaczęła wiercić dziurę w

ziemi

czubkiem sandałka.

- Moim zdaniem, nie wygl

ądasz na dzidziusia - rzekł

Rand. Dziewczynka powoli podniosła głowę.

- Naprawd

ę?

- Naprawd

ę. Wyglądasz na młodą damę. - Rand wstał i

wyciągnął do niej rękę. - Czy chcesz być moją towarzyszką
przy kolacji?

- Naprawd

ę? - powtórzyła CeeCee z niedowierzaniem.

Wsunęła dłoń w jego rękę i patrząc na niego tak, jakby w

każdej chwili mógł się rozpłynąć w powietrzu, poprowadziła
go za dom.

Trawnik spowity by

ł wielkim kłębem czarnego dymu.

CeeCee zatrzymała się na skraju ceglanego patio i spojrzała na

Randa z szerokim uśmiechem.

background image

- Mam nadziej

ę, że lubi pan spalone hamburgery. Mama

zawsze takie robi. Spalone są najlepsze.

Odnalezienie grilla w k

łębach dymu zajęło Randowi dobre

pięć minut. Zdjął pokrywkę i odskoczył, gdy pomarańczowe

płomienie strzeliły w górę, opalając mu włosy na rękach.

Znalazł łopatkę i szybko przerzucił zwęglone mięso na stojącą

obok tacę.

- Ju

ż gotowe? Podniósł głowę i ujrzał uśmiechniętą

Cecile, która biegła do niego przez trawnik. Zmarszczył czoło

i pokazał jej tacę.

- Zale

ży, jak mocno chciałaś je wysmażyć - mruknął. -

Czy masz jeszcze mięso?

Cecile opar

ła ręce na biodrach i przyjrzała się tacy.

- Oczywi

ście, ale dlaczego pytasz? Myślisz, że nie

wystarczy dla wszystkich?

Rand mia

ł nadzieję, iż Cecile żartuje, wewnętrzny głos

ostrzegał go jednak, że raczej nie.

- Na pewno wystarczy, zastanawiam si

ę tylko, co będzie,

jeśli któreś z dzieci złamie sobie ząb na hamburgerze albo

przetnie wargę.

Cecile rzuci

ła mu promienny uśmiech.

- Tylko mi nie mów,

że oprócz czarującej osobowości

masz jeszcze talenty kulinarne!

Rand nie da

ł się zbić z tropu jej sarkazmem. Cecile

wyglądała tak ładnie w obciętych dżinsach i podkoszulku na

ramiączkach, że nawet nie był w stanie się na nią rozzłościć.

Odpowiedział jej uśmiechem.

- Owszem, ale za to szycie kiepsko mi wychodzi. Szkoda,

nie?

Zmierzch przechodzi

ł już w zupełny mrok; gdy Rand i

Cecile znaleźli się sami na patio. Siedzieli obok siebie na

huśtawce. CeeCee spała już od godziny. Wcześniej

zadzwoniła matka Joeya, chcąc się upewnić, że chłopiec

background image

rzeczywiście jest u Kingsleyow i że ktoś go odwiezie do

domu. Cecile udało się przekonać ją, by pozwoliła chłopcu

zostać na noc. Teraz, wraz z Dentem i Gordym, leżał na

podłodze i oglądał w telewizji jakiś film science - fiction.

Na posadzce u st

óp Randa owady wykonywały jakiś

dziwny taniec. Do świec odstraszających insekty, które Cecile

ustawiła na stoliku, zlatywały się ćmy.

Cecile mocniej rozko

łysała huśtawkę, odpychając się

stopą od posadzki, i uniosła twarz w stronę rozgwieżdżonego

nieba. Rand nie mógł oderwać od niej wzroku. Chłopczyca

zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się ciepła, uwodzicielska

kobieta. Po konkursie plucia na odległość pestkami od arbuza,

w którym brała udział na równi z dziećmi, przebrała się w

miękką, białą sukienkę z falbaną, sięgającą połowy łydki.

Skąpana w blasku księżyca wyglądała eterycznie, niemal

anielsko. Jej jasne włosy wydawały się prawie białe. Lekki

powiew wiatru zarzucił jej kosmyk włosów na twarz. Rand nie

potrafił się powstrzymać, by nie wsunąć go za jej ucho.

- Wiesz,

świetnie się z nimi dogadujesz - powiedział.

Cecile leniwie obróciła głowę w jego stronę.

- Z kim?
- Z dzie

ćmi. One cię uwielbiają.

- Ach, dzieci - mrukn

ęła takim tonem, jakby to było

oczywiste. -

Mama mówi, że to dlatego, iż zachowuję się tak

samo jak one. -

Westchnęła ze smutkiem. - I chyba ma trochę

racji. Od lat były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szukałam

u nich rozrywki, towarzystwa i miłości. Ani razu mnie nie

zawiodły.

background image

Rand us

łyszał to, czego nie powiedziała głośno: że jej

mąż, który powinien był jej dać to wszystko, zawiódł.

- Czy wybaczysz mu kiedy

ś?

Cecile zmarszczy

ła czoło, zirytowana, że powiedziała

więcej, niż chciała.

- Wybaczy

łam mu w dniu, w którym go pochowałam.

Masz jeszcze jakieś pytania?

- Przepraszam. Nie chcia

łem być wścibski.

- Wiem - westchn

ęła i znów zwróciła wzrok na niebo. - Z

Joeyem chyba wszystko w porządku.

- Tak. Chocia

ż, moim zdaniem, jego matka trochę

zaniedbuje swoje obowiązki. Nie powinna zostawiać chłopca
w tym wieku samego w dom

u. Próbowałem dokładnie mu się

przyjrzeć tak, żeby tego nie zauważył. Nie dostrzegłem

żadnych siniaków.

- Ja te

ż nie - stwierdziła Cecile, przygryzając usta. - Ale

nadal myślę, że z nim coś jest nie tak. Widziałam wcześniej

siniaki i spotkałam tego przyjaciela matki. Wygląda jak

Rambo i zachowuje się jak zamknięty w klatce lew.

Rand naraz poczu

ł w żołądku ciężar zjedzonego przed

kilkoma godzinami hamburgera. Dobrze wiedział, co facet o

wyglądzie Rambo potrafi zrobić z małym chłopcem.

- B

ędę go obserwował - obiecał. Przez chwilę huśtali się

w milczeniu, zatopieni w myślach.

Potem Rand przypomnia

ł sobie swoją propozycję.

- Joey m

ówił, że nie przyszedł na trening, bo nie miał go

kto przywieźć. Powiedziałem mu, że gdyby taka sytuacja

powtórzyła się w przyszłości, to ma do mnie zadzwonić, a ja

po niego wstąpię.

Cecile spojrza

ła na niego ze zdumieniem.

- Rand, jak to

ładnie z twojej strony! Wzruszył

ramionami, nieco zażenowany.

background image

- Jest mi po drodze. Poza tym dzi

ęki temu będę miał

okazję kontrolować sytuację.

Cecile

ścisnęła go za udo, uśmiechając się z

wdzięcznością.

- Mimo wszystko to by

ło bardzo miłe. Naraz wzdrygnęła

się i spojrzała na niego dziwnie.

- Nie mog

ę uwierzyć, że to powiedziałam.

- Co?

Że ładnie się zachowałem?

- Tak - rzek

ła, splatając dłonie na poręczy huśtawki. -

Wyobraź sobie tylko! Ja, Cecile Kingsley, mówię, że lekarz

ładnie się zachował. Cuda jednak się zdarzają.

Cho

ć w jej głosie dźwięczała nuta rozbawienia, Rand

przypuszczał, że w tym stwierdzeniu było więcej prawdy, niż

Cecile miałaby ochotę przyznać. Skorzystał z okazji i położył

rękę na oparciu huśtawki, muskając czubkami palców jej

nagie ramię.

- Mo

żesz w to wierzyć albo nie, ale lekarze są różni.

Skrzywiła się i znów odepchnęła huśtawkę od ziemi.

- Chyba troch

ę ci wcześniej dopiekłam, prawda?

- Owszem, przyznaj

ę, że tak. Ciężko byłoby policzyć

wszystkie rany, jakie mi zadałaś.

- Przepraszam. - Wzruszy

ła ramionami. - T o nie był

zamierzony akt agresji, tylko sposób samoobrony, który się

we mnie rozwinął przez te wszystkie lata.

- Skoro tak, to czy mo

żemy zostać przyjaciółmi? Cecile

przechyliła głowę i przyjrzała mu się taksująco.

- Chyba tak - odrzek

ła w końcu i w jej oczach pojawił się

dziwny błysk. - Prawdę mówiąc, nie mogłeś trafić na lepszy

moment. Właśnie zwolniło się jedno miejsce na m o j e j U ś c

i e przyjaciół. Brałam pod uwagę kandydaturę naszego
Rambo, ale... -

wzruszyła ramionami. - A co mi tam! Ty

zapytałeś pierwszy.

background image

ROZDZIA

Ł PIĄTY

Rand za

śmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.

- Dzi

ęki - rzekł i przygarnął Cecile do siebie, ona zaś

odruchowo oparła głowę na jego ramieniu, a dłoń na piersi.

Poczuła twarde mięśnie. Siła jego uścisku była zdumiewająca.

Cecile uniosła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Czy mog

ę ci zadać pytanie?

- Tak.
- Nawet je

śli jest ono osobiste i dość wścibskie?

- To zale

ży, jak bardzo osobiste i na ile wścibskie.

- Jak utrzymujesz si

ę w tak dobrej formie? To znaczy,

wybacz, że to powiem, ale nie sprawiasz wrażenia miłośnika

siłowni.

Rand za

śmiał się z rozbawieniem.

- P

ływam.

- Powinnam by

ła to odgadnąć - stwierdziła Cecile,

wydymając usta.

- Dlaczego?
- Twoje ramiona, barki, uda... Masz cia

ło pływaka. Rand

znów się roześmiał.

- A sk

ąd wiesz, jak wyglądają moje ramiona, barki i uda?

Cecile nie miała ochoty przyznać, że przyjrzała się im tamtego

ranka, gdy obudziła się obok niego.

- Nie jestem

ślepa - mruknęła.

- Ani wstydliwa.
- Nie, ku rozpaczy mojej matki.
Po

łożyła obie dłonie na jego piersi i bez żadnego

skrępowania przesunęła je na ramiona, szacując objętość jego
bicepsów.

- Przynajmniej godzina dziennie - mrukn

ęła do siebie.

- Jak to odgad

łaś? - zdziwił się Rand.

- Trzeba sporo wysi

łku, żeby utrzymać mięśnie w takiej

formie. Naprawdę zgadłam?

background image

- Tak.
- Chcesz si

ę pościgać? - zapytała prowokacyjnie. Rand

potrząsnął głową, nie rozumiejąc. Trudno mu było nadążyć za

tokiem myśli Cecile, zwłaszcza że jego uwagę pochłaniały bez

reszty dołeczki w jej policzkach.

- Urz

ądźmy wyścig - powtórzyła. - Dwie długości basenu.

Rand uśmiechnął się z żalem.

- To brzmi bardzo zach

ęcająco, ale nie mam

odpowiednich spodenek.

- To

żaden problem - zawołała Cecile, zeskakując z

huśtawki. - W kabinie obok basenu jest kilka kostiumów.

Znajdź sobie jakiś, który będzie na ciebie pasował, a ja

tymczasem zobaczę, co robią chłopcy, i sama też się

przebiorę.

Rand usiad

ł na krawędzi basenu i powoli zanurzył stopy w

chłodnej, prześwietlonej blaskiem księżyca wodzie. Biodra

miał owinięte ręcznikiem. Nie był pewien, czy odważy się go

zdjąć przy Cecile. Jedyne spodenki, które na niego pasowały,

składały się ze skąpych pasków tkaniny o wzorze futra

lamparta. Czuł się w nich jak Tarzan, albo, jeszcze gorzej, jak

idiota. W dodatku dręczyło go pytanie, do kogo należał ten

strój. Czyżby do Dentona Kingsleya? A może do jakiegoś
kochanka Cecile?

- Ch

łopcy już śpią jak zabici. Głos Cecile dobiegał

spomiędzy drzew oddzielających basen od domu. Rand
podni

ósł głowę i zobaczył ją w cieniu. W białej sukience

wyglądała jak duch.

- Znalaz

łeś jakieś spodenki?

- Mhm - mrukn

ął, mocniej zaciskając ręcznik wokół pasa.

-

Znalazłem. O ile można to nazwać spodenkami.

Cecile jednym ruchem

ściągnęła sukienkę przez głowę i

rzuciła ją na trawę. Potrząsnęła głową i jej włosy rozsypały się

na ramionach. Rand wstrzymał oddech. Spodziewał się

background image

skąpego bikini, ujrzał jednak czarny, jednoczęściowy kostium,

kuszący i wymowny w swej prostocie.

Mi

ękkim, kocim ruchem Cecile przysunęła się do brzegu

basenu.

- Jeste

ś gotów? - zapytała, spoglądając na Randa.

- Tak, chyba tak - zaj

ąknął się Rand i wstał, wciąż

przytrzymując ręcznik w pasie.

Cecile pow

ściągnęła uśmiech, odgadując, które spodenki

Rand nałożył, i z namysłem przyłożyła czubek palca do kącika
ust.

- Zdaje si

ę, że jest taka piosenka z lat pięćdziesiątych,

która doskonale pasuje do tej sytuacji. Coś o malutkich,

wąziutkich majteczkach.

Rand poczu

ł, że się rumieni.

- Nie mog

łem znaleźć innych - wyjąkał; Cecile obeszła go

dokoła i jednym ruchem zerwała ręcznik z jego bioder.

- No, no, no, doktorze Coursey - zawo

łała z aprobatą i

obeszła go jeszcze raz. - Muszę przyznać, że wyglądasz w

nich znacznie lepiej niż Tony.

- Tony?
- M

ój brat, policjant. Pamiętasz? Ten, który dał mi pałkę.

Rand poczuł dziwną ulgę.

- Tak, pami

ętam.

-

Ładny tyłek. - Cecile bezceremonialnie klepnęła go w

pośladki i znów stanęła na krawędzi basenu. - Gotów? -

zapytała z przewrotnym uśmieszkiem.

Rand nagle poczu

ł, że jest w niej zakochany po uszy, i

sam nie wiedział, dlaczego. Przywykł już do tego, że Cecile

starała się zachować dystans, a tymczasem naraz wykonała

niespodziewany zwrot i potraktowała go jak męskiego

striptizera, który znalazł się tu wyłącznie gwoli jej uciechy.

Uważał ją za zimną kobietę, może nawet oziębłą, a tu nagle

background image

zobaczył w jej zachowaniu czystą, wyzwoloną seksualność.

Trudno mu było dojść z tym do ładu.

Wzi

ął głęboki oddech i stanął obok niej.

- Gotów.
- Na stanowiska! Gotowi! Start! - zawo

łała Cecile i

wskoczyła do wody, a Rand o ułamek sekundy za nią. Szybko

się z n ią zró wn ał i p łynął w tym samym temp ie co o na,

próbując oszacować jej siły i wytrzymałość. Był dobrym

pływakiem i nie miał ochoty dać się wyprzedzić kobiecie, a

szczególnie Cecile. Miał wrażenie, że gdyby z nim wygrała, to

nigdy nie pozwoliłaby mu o tym zapomnieć.

Nie spuszczaj

ąc z niej oka, dotarł do przeciwległego

krańca basenu, odbił się zręcznie i w jednej chwili znalazł się

kilkanaście metrów przed nią. W połowie długości basenu

przyszło mu jednak do głowy, że wygrana może się okazać

jeszcze gorsza od porażki. Cecile wydawała mu się typem

osoby, która lubi rywalizację i nie spocznie, dopóki nie
wyrówna rachunków.

Gdyby przegra

ła, zapewne domagałaby się rewanżu. Rand

nie mógł się zdecydować, co byłoby gorsze: jej złość z

powodu porażki czy też dumna satysfakcja, gdyby zwyciężyła.

Żadna z tych możliwości nie przemawiała do niego.

Zwolni

ł tempo, próbując znaleźć jakieś wyjście.

Natchnienie nadeszło przy samym końcu wyścigu.

Zanurkował na dno i czekał, a gdy zauważył nad sobą

sylwetkę Cecile, wynurzył się na powierzchnię tuż pod nią,

pochwycił ją wpół i wciągnął pod wodę.

Cecile, zwr

ócona twarzą do niego, z wyciągniętymi na

bok

i ramionami i wydętymi policzkami, wyglądała jak wielka

ryba. Pokusa była nie do odparcia. Rand przyciągnął ją do

siebie i pocałował.

Po chwili zabrak

ło mu tchu. Wynurzył się na

powierzchnię, ciągnąc Cecile za sobą. Stanęli na płytkim dnie,

background image

patrząc sobie w oczy. Z ich twarzy spływały strugi wody.

Obydwoje czuli zdumienie, ale to Cecile odezwała się
pierwsza.

- Zrób to jeszcze raz -

wydyszała.

- Co mam zrobi

ć?

- Poca

łuj mnie. Rand natychmiast wykonał to polecenie.

Cecile przymknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu.

- Och, Bo

że! - wymamrotała, wbijając paznokcie w jego

ramię.

- Czy co

ś ci się stało? - zapytał Rand z troską.

- By

łam pewna, że to tylko moja wyobraźnia.

- Co?
- Moja reakcja na ciebie. - Spojrza

ła mu prosto w oczy. -

Tamtego dnia, gdy obudzi

łam się obok ciebie, wmawiałam

sobie, że widocznie musiało mi się coś przyśnić, bo to

niemożliwe, żebyś tak mnie podniecał.

- No i?
- Myli

łam się. Na ustach Randa pojawił się lekki uśmiech.

- Jak bardzo si

ę myliłaś?

- Bardzo - szepn

ęła, znów przymykając oczy. Objęła jego

twarz dłońmi i przywarła do niego całym ciałem. Nacisk piersi

osłoniętych elastyczną tkaniną na jego tors zarówno

intrygował, jak i frustrował Randa. Objął biodra Cecile i

uniósł ją do góry, oplatając jej nogi wokół siebie. Czuł
nieprze

partą ochotę, by zerwać z niej rozdzielające ich

skrawki materiału i zanurzyć się w jej ciele.

Przywar

ł ustami do jej szyi i powiódł nimi w dół, aż

natrafił na skraj kostiumu kąpielowego. Wsunął palce pod

elastyczne ramiączka i ściągnął je, obnażając piersi Cecile.

- Bo

że drogi, Cecile! - szepnął z zachwytem. Objęła jego

głowę dłońmi i przyciągnęła go do siebie. Gdy jego usta
odnalaz

ły nabrzmiałą sutkę, Cecile jęknęła, coraz szybciej

ocierając się biodrami o jego podbrzusze. Dłonie Randa

background image

delikatnie uciskały jej pośladki. Wsunął palec pod elastyczną

tkaninę i odnalazł gorące, wilgotne miejsce.

Jego palec zatacza

ł powolne kręgi. Cecile jak

zahipnotyzowana poruszała się w rytm jego dotyku. Gdy Rand

poczuł, że nadeszła odpowiednia chwila, wsunął palec do

środka i poczuł zaciskające się wokół niego mięśnie.

- Och, Rand! - zawo

łała Cecile, wyprężając się.

- Wszystko w porz

ądku - szepnął. - Rozluźnij się!

- Ale...
-

Żadnych: ale. Rozluźnij się.

- Och, Rand! - powt

órzyła słabym głosem, odchylając

tułów do tyłu. Rand skorzystał z okazji i pochwycił zębami
czubek jej piersi.

- Rand! - wykrzykn

ęła Cecile. - Och, Rand, proszę... -

Urwała w pół zdania, gdy jej ciało od stóp do głów przeszył

dreszcz. Po długiej chwili, ciężko oddychając, oparła głowę na
ramieniu Randa.

- Przepraszam - wydysza

ła. - Powinnam była...

- Nie - przerwa

ł jej, przyciskając usta do jej włosów. -

Absolutnie nie masz mnie za co przepraszać.

Otoczy

ł ją ramionami i wtulił twarz w jej włosy, czując,

jak chłodna woda łagodzi tępe, nie rozładowane napięcie jego

ciała.

Rand obudzi

ł się nagle, drżący i zlany potem. Od pasa w

dół owinięty był pomiętym prześcieradłem. Przez chwilę leżał

nieruchomo, słuchając dudnienia swojego serca i patrząc w

sufit. Próbował sobie przypomnieć, co go obudziło.

Sen?
Z j

ękiem przetarł oczy pięścią i poczuł zbierające się pod

powiekami łzy. Wrócił do niego obraz chłopca ze snu.

Ch

łopiec stał na krawędzi chodnika z ramionami

wyciągniętymi przed siebie. Po jego twarzy spływały gorące

łzy. Krzyczał, aż poczerwieniał i dostał czkawki. Ale

background image

samochód, w którym siedziała jego matka, oddalał się coraz

bardziej, obojętny na jego nieszczęście.

Obok ch

łopca pojawiła się kobieta. Mówiła coś do niego

łagodnym głosem i chciała go wziąć za rękę, chłopiec jednak

wyszarpnął dłoń i oślepiony łzami, pobiegł ulicą. Potknął się i

upadł, zdzierając sobie skórę na kolanach i łokciach. Uniósł

twarz, na której krew mieszała się ze łzami, i patrzył, aż

samochód zniknął z zasięgu wzroku.

Rand poczu

ł przeszywający dreszcz. Ten sen nie pojawiał

się już od lat. Dlaczego teraz powrócił? Rand zmarszczył

czoło, ale zamiast wyjaśnienia powróciła do niego druga część
snu.

M

ężczyzna i kobieta stali po dwóch stronach przepaści,

wyciągając do siebie ręce. Gdy ich palce już miały się

zetknąć, rozległ się głos dziecka. Kobieta obejrzała się i

zobaczyła za swymi plecami gromadkę dzieci o smutnych

twarzach. W tej samej chwili przepaść rozszerzyła się nagle i

pochłonęła ją, mężczyzna zaś pozostał z ramionami
zawieszonymi w powietrzu.

Rand prze

łknął ślinę i otarł czoło z potu. Nie potrzebował

psychoanalityka, by zrozumieć ten sen. Rozumiał go aż za

dobrze. To był omen, ostrzeżenie. Związek z Cecile Kingsley

mógł przynieść mu tylko cierpienie, podobne do tego, którego

doznał w dzieciństwie. A ponieważ wiedział, co przeżywały

dzieci o smutnych twarzach, zdawał sobie sprawę, że nigdy

nie byłby w stanie zmusić Cecile do wyboru pomiędzy sobą a
nimi.

Sztucznie sklejane rodziny rzadko bywaj

ą szczęśliwe. On

sam najlepiej o tym wiedział.

Cecile podnios

ła głowę i zobaczyła samochód Randa.

Serce natychmiast zaczęło jej bić szybciej, a dłonie

zwilgotniały. Miała ochotę przypisać te objawy uldze, jaką

sprawił jej widok Joeya siedzącego na miejscu pasażera, nie

background image

uznawała jednak okłamywania siebie i wiedziała, że

prawdziwą przyczyną jej radości był Rand.

Patrzy

ła, jak idzie w jej stronę, przepychając się przez

tłum rodziców na chodniku, z ręką opartą na ramieniu

chłopca. Ubrany był w czarne spodenki sportowe i

śnieżnobiałą koszulkę do gry w golfa. Był przystojny i

niezmiernie męski. Cecile stała przy bramie z rękami

splecionymi na plecach, nie próbując ukrywać zadowolenia.

- Wygl

ądasz jak prawdziwy trener - stwierdziła z

uznaniem.

We wzroku Randa pojawi

ła się podejrzliwość.

- Naprawd

ę?

- No, prawie - mrukn

ęła, obchodząc go dokoła. - Ale

je

szcze lepiej wyglądałbyś w tym.

Wyci

ągnęła rękę zza pleców i podała mu czarną koszulkę

z emblematem Białych Skarpetek. Na plecach wielkimi

literami napisane było: Trener.

- Ch

łopcy prosili, żeby ci to dać. Wszyscy złożyli się na

ten zakup.

Rand poczu

ł ucisk w gardle. Oznaczało to, że chłopcy go

zaakceptowali.

- Czuj

ę się zaszczycony - rzekł. - Czy wszyscy już są?

- Tak. Robi

ą rozgrzewkę. Idź do nich, Joey - zwróciła się

do chłopca.

Zostali sami. Rand patrzy

ł w ślad za odbiegającym

Joeyem. Cecile dostrzeg

ła w jego twarzy napięcie.

- Wszystko u niego w porz

ądku? - zapytała.

- Chyba tak - odrzek

ł Rand, przenosząc na nią wzrok. -

Ale jest bardzo zdenerwowany.

Cecile z u

śmiechem poklepała go po plecach.

- T y te

ż.

- Mam trem

ę przed premierą - uśmiechnął się blado.

background image

- Dasz sobie rad

ę. Pamiętaj tylko, kto ma być przy której

bazie. Niektórzy chłopcy są szybcy, inni wolą zwodzić

przeciwnika. A na przykład Brandta trzeba zostawiać z tyłu.

Dobrze wyrzuca piłkę, ale jest powolny jak żółw. Jeśli nie

będziesz pewien, że sobie poradzi, to sygnalizuj mu, żeby

został przy bazie. Wszystko jasne?

- Chyba tak - westchn

ął Rand.

- Odpr

ęż się i włóż tę koszulkę.

- Teraz? - zdziwi

ł się.

- Tak, teraz. Ch

łopcy będą rozczarowani, jeśli w niej nie

wystąpisz, a mecz zaraz się zacznie.

Rand nie poruszy

ł się.

- No? - zniecierpliwi

ła się Cecile.

Mia

ł nadzieję, że ona odejdzie albo przynajmniej się

odwróci, zauważył jednak, że niczego takiego nie ma zamiaru

robić. Z ociąganiem wyciągnął koszulkę z szortów. Cecile

stała przy nim, najwyraźniej gotowa mu pomóc w ubieraniu.

Niecierpliwie wyszarpnął koszulkę z jej ręki.

- Dzi

ękuję ci, ale potrafię sam się ubrać - prychnął z

irytacją. Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa, a potem

wydęła usta.

- Dobrze, Coursey. O co ci w

łaściwie chodzi?

- O nic, tylko nie lubi

ę się publicznie obnażać.

- Wydaje mi si

ę, że zdjęcie koszuli trudno nazwać

obnażaniem się. Co cię ugryzło?

Rand powoli wsun

ął koszulkę w spodenki.

- Chodzi ci o wczorajszy wieczór, tak? -

zapytała, mrużąc

oczy. - Czy martwis

z się, że byłeś zbyt natarczywy, czy też

złości cię to, że sam nie miałeś żadnej przyjemności?

- Och, daj mi spokój! -

zawołał Rand, zrywając się na

równe nogi. Cecile jednak położyła dłoń na jego piersi i

pchnęła go z powrotem na ławkę. Rand nie chciał wywoływać

sceny, więc tylko się skrzywił.

background image

- Dobrze, skoro si

ę tak upierasz. Owszem, chodzi mi o

ostatni wieczór -

rzekł z napięciem. - I nie, nie obawiam się,

że byłem zbyt natarczywy ani nie jestem zły o to, że nie

miałem żadnej przyjemności. Mogę cię zapewnić, że jednak

miałem.

- To o co ci chodzi? Rand nie mia

ł ochoty rozmawiać o

tym w tej chwili. Oparł

łokcie na kolanach, splótł palce i wpatrzył się w ziemię.

Nie chciał urazić Cecile, ale musiał powiedzieć, co czuje.

- Po prostu my

ślę, że to nie byłoby mądre, gdybyśmy się

za bardzo zaangażowali.

- Dlaczego? Rand westchn

ął głęboko.

- Cecile, jeste

ś bardzo miłą kobietą, ale nie jestem gotów,

by wziąć sobie na głowę rodzinę.

Cecile ze zdumienia otworzy

ła szeroko oczy.

- Rodzin

ę! A kto cię prosił, żebyś brał sobie na głowę

moją rodzinę? - Odsunęła się o krok, mamrocząc coś pod
nosem. -

Jeśli chcesz wiedzieć, to nie szukam męża.

Kochanka, owszem, i tu mogłabym brać pod uwagę twoją

kandydaturę. Ale nie na męża! Wielkie dzięki!

S

łowa Cecile bardzo dotknęły Randa. Z drugiej strony

wiedział, że to, co czuje, może być źródłem kłopotów, bo

przecież sam chciał zakończyć romans z tą kobietą, zanim

ktokolwiek poczuje się zraniony.

Patrzy

ł na Cecile z wysokości trzeciej bazy. Ona stała przy

pierwszej. Włosy miała związane w kucyk i nakryte czapeczką

baseballową, ręce oparte na biodrach, a wzrok utkwiony w

drugiej bazie, do której miał szansę dotrzeć jeden z chłopców.

Denerwowało go to, że Cecile bez żadnego trudu potrafiła się
skupi

ć na grze. On potrafił myśleć tylko o tym, że nie traktuje

go jak kandydata na męża.

Jakby by

ła Bóg wie kim! pomyślał ze złością, starając się

przypomnieć sobie wszystkie jej wady. Ubiera się jak

background image

włóczęga i klnie jak pijany marynarz. Jest porywcza, uparta,

pełna uprzedzeń i...

W tej chwili jednak Cecile unios

ła ramiona do góry i

zaczęła sygnalizować coś chłopcom. Koszulka opięła się na jej

piersiach, podkreślając ich pełny kształt. Bogu dzięki, tym

razem miała na sobie biustonosz. Rand jednak nie potrafił

odpędzić od siebie wspomnienia tych piersi, ich kształtu i
dotyku.

- Do diab

ła z nią! - mruknął pod nosem i odwrócił się

plecami.

Naraz publiczno

ść zaczęła szaleć. Brandt biegł do

pierwszej bazy. Cecile machała do niego gorączkowo. Przy

drugiej bazie czekał już Joey. Patrzył na Randa wyczekująco,

ten zaś, przypominając sobie o obowiązkach trenera, gestem

dłoni nakazał mu pobiec dalej. Piłka przeleciała nad głową

prawego skrzydłowego.

Podskakuj

ąc w miejscu, Rand skierował Joeya za trzecią

bazę, na własne pole. Brandt był już przy drugiej. Randa

ogarnęła panika i szybko spojrzał na tablicę z wynikami. Było

6:5. Czy Brandt sobie poradzi? Jeśli tak, to Skarpetki wygrają,

a Brandt z najgorszego gracza w drużynie przeistoczy się w
bohatera.

Z drugiej strony, Cecile ostrzega

ła go, że chłopiec jest

b

ardzo powolny. Rand spojrzał na boisko, a potem na Cecile.

Patrzyła na niego, gestem nakazując mu zatrzymać Brandta

przy trzeciej bazie. Prawoskrzydłowy wyrzucił piłkę. Brand

był już tylko o krok od trzeciej bazy.

W u

łamku sekundy Rand podjął decyzję. Gdy stopa

Brandta dotknęła trzeciej bazy, wykrzyknął co sił w płucach:

- Biegnij, ma

ły, poradzisz sobie! Zauważył przerażenie na

twarzy Cecile i zacisnął powieki, modląc się, by Brandtowi się

udało. Po chwili otworzył oczy. Brandt opadł na ziemię i

background image

bokiem prz

eślizgnął się przez linię; Piłka uderzyła w

rękawicę, a potem wszystko zakrył tuman czerwonego kurzu.

- Czysto! - zawo

łał sędzia. - Koniec gry. Z dudniącym

sercem i szerokim uśmiechem na twarzy Rand podbiegł do

trzeciej bazy, porwał Brandta na ręce i posadził go sobie na

ramionach. Reszta chłopców, krzycząc i wiwatując, skupiła

się wokół nich.

- Nie

źle - mruknęła Cecile, przyłączając się do

zawodników. Rand postawił Brandta na ziemi i poprowadził

drużynę na środek pola. Chłopcy wymienili uściski dłoni z
przeciwnikami, a potem pobiegli do stoiska z napojami. Rand

skierował kroki do szatni. Cecile już tam była i z gniewną

miną pakowała sprzęt do torby.

- Nie trzeba by

ło go zachęcać - mruknęła na widok

Randa.

- Mo

że nie, ale jednak dał sobie radę - odparł, wciąż

będąc w euforii.

- A gdyby mu si

ę nie udało?

- Wtedy by

łaby dogrywka. Cecile wzniosła oczy ku

niebu.

- Nie m

ówię o wyniku, tylko o Brandcie. Gdyby sobie nie

dał rady, to czułby się podle.

Rand wyj

ął torbę z jej ręki i zarzucił sobie na ramię.

- Ale uda

ło mu się i teraz jest bohaterem. Cecile, musisz

się nauczyć ryzykować. Bez tego życie jest nudne.

Ruszy

ł przed siebie, ale po kilku krokach zatrzymał się i

spojrzał na Cecile przez ramię.

- Chc

ę też dodać - rzekł z przewrotnym uśmiechem - że

przyjm

uję twoją ofertę i zgadzam się zostać twoim

kochankiem.

Przy

łożył dłoń do daszka czapeczki baseballowej i

odszedł, pogwizdując jakąś wesołą melodyjkę.

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY

Cecile w

łożyła klucz do zamka w tylnych drzwiach domu,

ale zamiast go przekręcić, opuściła rękę. Chłopcy byli u
Brannanów, gdzie rozbili sobie namiot na podwórzu, a

CeeCee została na noc u babci. Jej dom był ciemny i pusty.

Cecile czuła się samotna, a poza tym w ogóle nie chciało jej

się spać. W y - ciągnęła klucz z zamka i poszła ceglaną

ścieżką w stronę basenu.

Przysiad

ła na ogrodowym krześle i oparła policzek na

dłoni. Lekki wiatr niosący zapach chloru chłodził jej twarz i

zachęcał, by się zanurzyć w wodzie. Cecile jednak nie dała się

skusić.

- Rand Coursey to palant - mrukn

ęła, patrząc na wodę. -

Egocentryczny, napuszony palant!

„Przyjmuję twoją propozycję i zgadzam się zostać twoim

kochankiem". Co za bezczelność! Jakby był jej do czegoś

potrzebny! Owszem, w jej życiu akurat teraz nie było żadnego

mężczyzny. Ale winę za to ponosił Josh Wagner, ostatni z

długiej listy mężczyzn, którzy szukali jej towarzystwa po

śmierci Dentona. Po sześciu miesiącach trwania ich związku

Josh zaczął się zachowywać tak, jakby był jej mężem. Chciał,

żeby poświęcała mu każdą wolną chwilę, wiecznie był

zazdrosny o wszystko, co odwracało od niego uwagę Cecile, i

oczekiwał, że będzie gotowa na każde jego skinienie.

Ostatnim gwoździem do trumny tej znajomości stała się

postawa Josha wobec jej dzieci. Josh traktował je tak, jakby

nie w pełni były ludzkimi istotami.

Nie t

ęskniła za nim. Była przekonana, że rozstali się o co

najmniej dwa miesiące za późno. Mieli wiele wspólnego, ale

Cecile nie potrzebowała dużo czasu, by się przekonać, że Josh

miał dziesięć razy więcej mięśni niż mózgu. A poza tym jako

kochanek był samolubny. Interesowało go tylko własne

background image

zadowolenie i nie zwracał uwagi na jej satysfakcję. Odwrotnie

niż Rand.

Podnios

ła się z krzesła i zaczęła się przechadzać wokół

basenu. Jak zwykle ruch uspokoił ją i pomógł rozjaśnić myśli.

No dobrze, przyznała niechętnie po kilku minutach, z Randem

można porozmawiać na ciekawe tematy, a poza tym ma tak

dobre serce, że to aż denerwujące.

Dotyczy

ło to również dzieci. Zatrzymała się na krawędzi

basenu i wpatrzyła we własne rozmazane odbicie na tafli

wody. Przypomniała sobie, jak po zakończeniu meczu Rand z

entuzjazmem pędził w stronę Brandta, machając rękami jak

helikopter, a potem posadził sobie chłopca na ramieniu.

Wyraz twarzy Brandta świadczył o tym, że ten mecz mógł się
st

ać punktem zwrotnym w sportowej karierze chłopca. Brandt

udowodnił swoją wartość innym chłopcom z drużyny - i była

to zasługa Randa.

Cecile zn

ów usiadła, zdjęła buty i zanurzyła stopy w

wodzie. Noc była upalna i wilgotna. Chłodna woda

przyjemnie masowała jej stopy. Cecile przymknęła oczy i

odchyliła głowę do tyłu. Wspomnienia dłoni Randa

przesuwających się po jej skórze przyprawiały ją o gęsią

skórkę. Bez żadnych wątpliwości był utalentowanym
kochankiem.

Otworzy

ła oczy i z osłupieniem zdała sobie sprawę, że jej

oddech sta

ł się znacznie szybszy. Niezgrabnie podniosła się i

ruszyła w stronę domu, zostawiając za sobą mokre ślady.

- Co za

łajdak - wysapała. - Jak on to robi?

Zaspany Rand otworzy

ł drzwi i poczuł czyjąś dłoń na

swojej piersi. Cecile odsunęła go i wpadła do środka jak
bomba.

- Musimy ustali

ć kilka szczegółów - zawołała,

zatrzaskując za sobą drzwi. - Gdzie jest twoja sypialnia?

- Co?

background image

- No, twoja sypialnia. To miejsce, gdzie

śpisz.

Półprzytomny Rand wskazał jej ręką drzwi po lewej stronie i
poszed

ł za nią, nic nie rozumiejąc. Zaraz za drzwiami Cecile

zrzuciła buty i skarpetki.

- Po pierwsze, nie szukam m

ęża, to możesz sobie

zapamiętać raz na zawsze! - Ściągnęła koszulkę przez głowę i

rzuciła ją na podłogę. - Po drugie, nie potrzebuję twoich

pieniędzy. Mam ich dosyć dzięki Dentonowi. - Dorzuciła do

kolekcji biustonosz i rozpięła pasek szortów, a potem

ściągnęła je wraz z czarnymi majtkami o kroju bikini. Naga,

bez cienia zażenowania, podeszła do łóżka i odrzuciła kołdrę
na bok. - Po trzecie, nasz zw

iązek pozostanie czysto fizyczny -

dodała, sprawdzając ręką miękkość materaca. - No, może nie
tylko fizyczny -

poprawiła się po chwili zastanowienia. -

Będziemy się dzielić odpowiedzialnością jako rodzice

chrzestni dzieci Brannanów i trenerzy drużyny baseballowej,

ale jeśli chodzi o nas dwoje, sprawa ogranicza się, wyłącznie

do płaszczyzny fizycznej. Nie oczekuję ani nie chcę, byś mnie

adorował, a jeśli słowo „miłość" kiedykolwiek pojawi się na
twoich ustach, znikam na zawsze.

Usatysfakcjonowana wyg

łoszoną przemową oraz jakością

łóżka spojrzała na Randa przez ramię.

- Zgoda? Rand ledwie m

ógł oddychać. Już w kostiumie

kąpielowym widok Cecile przyprawiał go o zawroty głowy.

Teraz, gdy była naga, nie był w stanie wykrztusić ani słowa.

Spod jej ramienia kusząco wyglądał czubek piersi, na których

wspomnienie przeszywał go dreszcz. Opalona skóra okrywała

płaski brzuch i zgrabne biodra. Pośladki Cecile miała jędrne i

zaokrąglone, akurat takiej wielkości, by można było je objąć

parą męskich dłoni.

Rand jednak z natury by

ł ostrożny i nie odważył się do

niej podejść, dopóki nie był pewien, w co się właściwie
pakuje.

background image

- Czysto fizyczny zwi

ązek - powtórzył powoli.

- Aha - mrukn

ęła Cecile, siadając na łóżku.

-

Żadnych zobowiązań.

- W

łaśnie tak. Więc co ty na to? - zapytała, spoglądając

na niego wyzywająco.

Rand uni

ósł dłoń.

- Jeszcze jedna sprawa.
- Co takiego?
- Je

śli którekolwiek z nas zdecyduje się zakończyć ten

związek, druga strona musi się na to zgodzić bez urazy i
pozostaniemy w przyjaznych stosunkach.

Cecile nonszalancko wzruszy

ła ramionami.

- To mi odpowiada.
Rand westchn

ął głęboko. Układ był zawarty, ale on nie

wiedział, co ma zrobić dalej. Wszystko to wydawało mu się

jakieś dziwne, nienaturalne.

- Masz ochot

ę na kieliszek wina? - zapytał. Cecile skinęła

g

łową, kryjąc uśmiech. Nie była przygotowana na

demonstracj

ę nieśmiałości, teraz jednak doszła do wniosku, że

trudno było spodziewać się po Randzie innego zachowania.

Rand wyszed

ł i po chwili wrócił, niosąc bambusową tacę,

na której stała butelka wina, dwa wysokie kieliszki oraz talerz

z serem, krakersami i owocami. Postawił tacę na stoliku, ale

Cecile natychmiast przeniosła ją na środek łóżka i

zapraszająco poklepała miejsce obok siebie. Przyklękła i

pochwyciła z talerza kiść winogron, zjadła jeden owoc, a

następny wsunęła Randowi do ust.

Podni

ósł rękę, ona jednak odsunęła ją na bok i spojrzała na

niego z uśmiechem. Gdy przysunął się bliżej, wsunęła owoc

do jego ust. Pochwycił go zębami, nie spuszczając wzroku z
jej twarzy.

- Dobre, co? - zapyta

ła niskim, zdumiewająco spokojnym

głosem.

background image

- Dobre - odrzek

ł i niepewny, czego Cecile się po nim

spodziewa, sięgnął po butelkę z winem. Było to musujące
chardon

nay. Napełnił dwa kieliszki, świadomy, że Cecile

obserwuje każdy jego ruch.

Przechyli

ła się, ocierając się piersiami o jego ramię, i

wzięła do ręki jeden z kieliszków. Kropla wina spadła na jej

szyję i powoli stoczyła się niżej. Rand postawił tacę na

podłodze, oparł ręce na biodrach Cecile i zlizał kropelkę

zawieszoną na czubku piersi. Cecile przymknęła oczy i ze

zmysłowym uśmiechem opadła niżej na poduszki.

- Bardzo mi si

ę to podoba - szepnęła.

- Naprawd

ę?

W odpowiedzi zanurzy

ła palec w kieliszku i otarła go o

drugą pierś. Odstawiła kieliszek na stolik i pociągnęła Randa
na siebie, my

śląc, że ze wszystkich nie przemyślanych

decyzji, jakie podjęła w życiu, ta była najlepsza;

- Rand?
- Hm? - mrukn

ął.

- Czy Jack dzwoni

ł do ciebie dzisiaj? Rand odrobinę

uniósł głowę.

- Chodzi ci o chrzciny?
- Tak.
Zn

ów pochylił głowę i potarł policzkiem o jej brzuch.

- Zdaje si

ę, że coś o tym wspominał. Kiedy to ma być?

- W niedziel

ę, idioto - odrzekła, mierzwiąc mu włosy. - O

dziewiątej rano. Spróbuj nie zapomnieć. - Zamyśliła się

głęboko, masując mu kark. - Przyszło mi do głowy, że

mogłabym urządzić przyjęcie u siebie w domu. Co o tym

myślisz?

- Chcesz zam

ówić jedzenie i obsługę? Zaskoczona Cecile

zmarszczyła brwi.

- Nie, my

ślałam raczej o skromnej imprezie. Tylko

rodzina. Poprosiłam matkę o kilka przepisów. Mogłabym

background image

zrobić quiche z kiełbaskami i szpinakiem, upiec bułeczki z

jagodami i grzanki z serem. Widziałam w jakimś piśmie

śliczne zdjęcie kołyski dziecinnej wyrzeźbionej w łupinie

arbuza i wypełnionej owocami. Coś takiego wspaniale

wyglądałoby pośrodku stołu.

Gdy Rand nie odpowiedzia

ł, pociągnęła go za włosy i

uniosła głowę tak, by móc spojrzeć mu w twarz.

- Jako

ś nie widzę, żebyś reagował z entuzjazmem.

Rand rzeczywi

ście nie potrafił się zdobyć na entuzjazm.

Zbyt dobrze pamiętał spalone hamburgery. Nie chciał jednak

urazić Cecile, zapytał więc dyplomatycznie:

- Czy s

ądzisz, że będziesz miała na to czas? Przecież

twoje obowiązki matki chrzestnej... - zająknął się.

- My

ślisz, że sobie nie poradzę, tak? - zapytała Cecile,

mrużąc oczy.

Rand podni

ósł się i usiadł.

- Oczywi

ście, kochanie, że sobie poradzisz. Tylko że...

- Daruj sobie, Coursey - rzek

ła z irytacją, odsuwając się

od niego. -

Zapewniam cię, że taki drobiazg jak przyjęcie dla

dwudziestu osób nie sprawi mi najmniejszego kłopotu.

Rand powtarza

ł sobie, że wcale nie wątpi w umiejętności

Cecile. Był pewien, że jeśli ta kobieta postanowi coś zrobić, to

dopnie swego. Miał jednak wrażenie, że powinien jej pomóc.

W końcu był ojcem chrzestnym, więc był to również i jego

obowiązek. Taka uroczystość zdarza się tylko raz w życiu

każdego dziecka.

Powtarza

ł to sobie, objeżdżając dom Cecile już po raz

czwarty. Jakoś brakowało mu odwagi, by zaparkować

samochód i wejść do środka. W kuchni paliło się światło.

Kilkakrotnie zauważył za szybą sylwetkę Cecile i już

zamierzał zatrzymać samochód, bał się jednak, że jego

obecność tylko ją zirytuje. Z drugiej strony nie mógł pozwolić

na to, by zaserwowała dwudziestu przyjaciołom nie nadające

background image

się do jedzenia potrawy. To byłoby dla niej zbyt wielkim
upokorzeniem.

Zacisn

ął zęby i wjechał na podjazd. Przez chwilę siedział

nieruchomo, zbierając siły, a potem podszedł do kuchennych

drzwi. Spodziewał się, że Cecile odrzuci jego pomoc, każe mu

wynosić się do wszystkich diabłów i nigdy tu nie wracać,

obrzuci go przekleństwami albo rzuci w niego kuchennym

nożem i zapewne nie chybi. Z ciężkim sercem zastukał do
drzwi i w tej samej chwili us

łyszał krzyk. Serce zamarło mu w

piersi. Bez wahania pchnął drzwi i wpadł do środka.

Cecile sta

ła przed otwartym piekarnikiem, z którego

wydobywały się kłęby czarnego dymu. Odwróciła się i

spojrzała na niego z rozpaczą. Nos miała ubrudzony mąką

- Och, Rand! - zawo

łała. Wybuchnęła płaczem i kopnęła

drzwiczki piekarnika. Rand natychmiast znalazł się przy niej i

przytrzymał ją, zanim zdążyła się oparzyć.

- Dobrze ju

ż, dobrze, Cecile - powiedział uspokajająco.

- Mia

łeś rację - wyszlochała, szarpiąc palcami włosy. -

Nic mi się nie udaje. Quiche się spaliło, a babeczki są twarde

jak kamień. - Pociągnęła nosem i wytarła twarz w rękaw. -

Jedyną rzeczą jadalną są owoce, a to chyba tylko dlatego, że

jeszcze nie zaczęłam ich kroić.

- Nie mo

że być aż tak źle - pocieszał ją Rand.

- Jest jeszcze gorzej - mrukn

ęła z goryczą. Podeszła do

szafki i podsunęła mu pod nos blachę z jakąś żółtą mazią

- To budy

ń? - zapytał Rand z nadzieją.

- Nie - sapn

ęła Cecile. - Grzanki z serem.

Odwró

ciła blachę do góry dnem. Grzanki sklejone w jeden

duży prostokąt z głośnym stukiem spadły na podłogę. Cecile

spojrzała na zegar.

- Prawie dziesi

ąta. O tej porze nikt już nie przyjmie

zamówienia na jutro. Powinnam była ciebie posłuchać.

background image

Rand ostro

żnie położył rękę na jej ramieniu. Gdy Cecile

jej nie odtrąciła, zebrał się na odwagę i przytulił ją mocno. -

Nie martw się, Cecile. Zaraz ci pomogę. Podniosła głowę i

spojrzała ha niego przez łzy. - Rand; tu nie chodzi o

hamburgery z grilla, tylko o przyjęcie!

Rand cierpliwie g

ładził jej ramię.

- Wiem, Cecile, ale zapewniam ci

ę, że razem na pewno

sobie z tym poradzimy.

Podprowadzi

ł ją do kuchennego stołka.

- Usi

ądź tutaj i odpręż się, a ja zrobię ciasto na quiche.

Cecile pomachała ręką, wskazując na zastawioną naczyniami
szafk

ę.

- Gdzie

ś tam powinien być przepis. Chyba pod

pojemnikiem na mąkę.

Rand sprawnie uprz

ątnął bałagan, odkładając w jedno

miejsce wszystkie potrzebne składniki.

- Nie potrzebuj

ę przepisu - rzucił mimochodem,

wkładając do zlewu stertę brudnych naczyń.

- Naprawd

ę?

- Naprawd

ę. Nauczyłem się piec jeszcze w dzieciństwie.

Cecile zmarszczyła nos.

- To straszne.
- Wiem - za

śmiał się Rand. - Prawdziwi mężczyźni nawet

nie jedzą quiche, cóż dopiero mówić o pieczeniu. To chciałaś

powiedzieć?

- Nie zamierza

łam cię urazić. Tylko że mnie nigdy nie

udało się niczego upiec.

- Ja mam du

że doświadczenie - rzekł Rand, odmierzając

mąkę. - Byłem chorowitym dzieckiem, miałem alergię
praktycznie na wszystko. Moja przybrana matka, pani Baxter,

była dobrą kucharką. Piekła ciastka na sprzedaż. Gdy moja

alergia się nasilała i nie mogłem się bawić na dworze razem z

innymi dziećmi, pomagałem jej w kuchni. - Dolał wody do

background image

mąki, zamieszał i dodał jeszcze odrobinę wody. - Dzięki temu
jestem dobry w pieczeniu ciasta.

Cecile z jednakow

ą fascynacją słuchała jego opowieści i

obserwowała ruchy.

- Nie wiedzia

łam, że wychowałeś się w rodzinie

zastępczej.

- Od czasu, gdy mia

łem dziesięć lat. Tam właśnie

poznałem Jacka. Obydwaj mieszkaliśmy u Baxterów.

Dziewięcioro dzieci pod jednym dachem. - Rand wzdrygnął

się na to wspomnienie.

- Co si

ę stało z twoimi rodzicami? Zastygł na chwilę, po

czym wrócił do wyrabiania ciasta.

- Gdzie

ś tam byli.

- Gdzie?
- Rozwiedli si

ę, kiedy miałem sześć lat. Ojciec wyjechał

do Wyoming i od tamtej

pory nie miałem od niego żadnej

wiadomości. Moja matka wyszła po raz dragi za mąż. Mieszka

niedaleko stąd.

- Skoro

żyje, to dlaczego oddała cię do rodziny

zastępczej?

- Powiedzmy,

że stałem się dla niej ciężarem - rzekł Rand

z wymuszonym uśmiechem i podał jej wałek do ciasta. - Masz

ochotę trochę powałkować?

Cecile spojrza

ła na wałek z nie skrywaną niechęcią.

- Je

śli to nie sprawia ci wielkiej różnicy, to wolałabym

tego nie robić.

Rand za

śmiał się i zabrał się do wałkowania ciasta.

- Skoro gotowanie nie jest twoj

ą mocną stroną, to jak ci

się udaje wykarmić dzieci?

Cecile unios

ła wysoko brwi.

- S

łyszałeś kiedyś o mikrofalówce?

- Nie masz zamiaru tego uprasowa

ć? Cecile jeszcze raz

strzepnęła lniany obrus i rozłożyła go na stole.

background image

- Nie - powiedzia

ła krótko, wygładzając zagniecenia

rękami.

- Ale on jest taki... taki pomi

ęty.

Cecile cofn

ęła się o krok i obrzuciła stół krytycznym

spojrzeniem.

- Masz racj

ę - przyznała niechętnie i ściągnęła obrus ze

stołu. Była już bardzo zmęczona i marzyła tylko o łóżku.

Wzdychając, poczłapała do pralni.

- Wrzuc

ę go do na kilka minut do suszarki razem z

mokrym ręcznikiem.

Rand pochwyci

ł ją za łokieć.

- A nie lepiej po prostu wyprasowa

ć? - zdziwił się.

- Jest druga w nocy i czuj

ę się zmęczona. Poza tym -

dodała, ziewając - nienawidzę prasowania.

Wygl

ądała tak żałośnie, przygarbiona ze zmęczenia, że

Rand miał ochotę wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka.

Delikatnie posadził ją na sofie.

- Oprzyj nogi wysoko. Ja to uprasuj

ę.

- Zrobi

łeś już wystarczająco dużo - rzekła Cecile bez

przekonania, nie wypuszczając z rąk obrusa. Rand jednak

tylko potrząsnął głową.

- To zajmie tylko chwil

ę.

- Dobrze, skoro si

ę upierasz - zgodziła się, ziewając jak

hipopotam. -

Deska i żelazko są w pralni. Gdybyś jeszcze

czegoś potrzebował... - wymruczała, opierając głowę na
poduszkach sofy.

Rand za

śmiał się cicho i pozwolił jej się zdrzemnąć, sam

zaś poszedł po żelazko. Rozstawił deskę i pogwizdując, zabrał

się do pracy. Właściwie o tej porze, po kilku godzinach

spędzonych w kuchni, powinien już być zupełnie wyczerpany.

Nie czuł jednak zmęczenia. Od dawna nie bawił się tak

świetnie. Niektórzy ludzie, na przykład Cecile, uważali pracę

w kuchni za dopust boży, dla niego jednak zawsze był to

background image

znakomity relaks. Choć Cecile przez cały czas plątała mu się
p

od nogami, gadała, śmiała się i na dobrą sprawę tylko

przeszkadzała, przygotowania do przyjęcia sprawiły mu

wielką przyjemność.

Odstawi

ł żelazko na bok i przesunął obrus na desce,

myśląc o tym, że Cecile w kuchni to zupełny koszmar. Nie

było z niej żadnego pożytku, ale potrafiła go rozbawić do łez.

Śmiała się, żartowała z nim i cztery godziny minęły jak z

bicza strzelił. Zupełnie inaczej niż w inne sobotnie wieczory.

Naraz zatrzyma

ł się, rażony tą myślą jak piorunem. Nigdy

w życiu nie przyszłoby mu do głowy, żeby u mó wić się na

sobotni wieczór z kimś takim jak Cecile. Kobiety, które

zwykle wybierał, były znacznie bardziej podobne do niego

samego: spokojne i zrelaksowane, lubiły stymulującą

intelektualnie rozmowę, wyrafinowane posiłki i szklaneczkę
wina. Cecil

e zaś miotała się po kuchni jak niezdarny

szczeniak, wciąż go potrącając i przewracając wszystko, co

znalazło się pod ręką. A do tego ciągle poklepywała go po

plecach. A jednak już dawno nie bawił się tak świetnie!

- Us

łyszałam jakiś hałas. Rand ze zdziwieniem podniósł

głowę i ujrzał CeeCee stojącą w progu, z lalką przyciśniętą do

piersi. Rąbek różowej koszuli nocnej wlókł się za nią po

podłodze. Włosy miała potargane, a w jej wielkich,

niebieskich oczach czaił się lęk.

- Naprawd

ę? - zapytał Rand, niepewny, jak powinien

zareagować.

- Tak. Pod moim

łóżkiem jest potwór. Rand obszedł

dokoła deskę do prasowania i przyklęknął przed dziewczynką.

- Jaki potwór?
- Wielki, straszny i okropny - odrzek

ła, pocierając oczy

piąstką. Rand pomyślał, że Cecile w jej wieku musiała

wyglądać tak samo.

background image

- Na pewno ju

ż sobie poszedł - powiedział. - Możesz

wrócić do łóżka.

- Nie mog

ę - jęknęła CeeCee. Podciągnęła koszulę,

przysiadła na jego kolanie i Objęła go za szyję. Rand musiał

oprzeć się dłonią o podłogę, żeby nie upaść.

- Dlaczego? - zapyta

ł.

- Bo on sobie nie p

ójdzie, dopóki mama go nie wypędzi.

- Och - mrukn

ął Rand. Przez chwilę zastanawiał się, co

robić, a potem powiedział:

- Twoja mama zasn

ęła na sofie i nie chciałbym jej budzić.

Czy myślisz, że ja potrafiłbym przepędzić tego potwora?

- Nie wiem - odrzek

ła dziewczynka z powątpiewaniem. -

Ale możesz spróbować. Tylko musisz zachowywać się

naprawdę wstrętnie, bo inaczej on wróci.

- Umiem si

ę zachowywać wyjątkowo wstrętnie - ucieszył

się Rand. Wstał i wziął CeeCee na ręce. - Pokaż mi, gdzie jest
ten potwór.

background image

ROZDZIA

Ł SIÓDMY

Promienie s

łońca wpadały do kościoła przez barwne

witraże, rzucając na stojące wokół ołtarza postacie różową i

złotą poświatę. Cecile, trzymająca na rękach Madison, stała po
jednej strome Jacka i

Malindy, a Rand z Lilą po drugiej. Za

nimi ustawili się szeregiem chłopcy Brannanów w

odświętnych ubraniach.

To by

ła cała rodzina Jacka i jego żony, nie licząc rodziców

Malindy, którzy jak zwykle byli nieobecni. Malinda mówiła,

że z Arabii Saudyjskiej przysłali jej kartkę z gratulacjami oraz

czek na pokaźną kwotę z przeznaczeniem na opłacenie

college'u dziewczynek. Jak to miło z ich strony, pomyślała

Cecile ironicznie. Takie zachowanie było jednak typowe dla
rodziców Malindy.

Spojrza

ła z westchnieniem na swoich rodziców

ulokowanych w pierwszej ławce, zajmujących strategiczną

pozycję między Dentem a Gordym. CeeCee przycupnęła na

kolanach babci. Z grzecznie złożonymi rączkami wyglądała

jak aniołek.

Mam wielkie szcz

ęście, że moi rodzice interesują się

swoimi dz

iećmi i wnukami, zreflektowała się Cecile i

przypomniała sobie, co Rand poprzedniego wieczoru

opowiadał jej o swoim dzieciństwie. Te zwierzenia pomogły

jej zrozumieć go trochę lepiej. Zastępcze rodziny nie są

najlepszym środowiskiem dla dorastającego chłopca i Cecile

była pewna, że te lata zostawiły swój ślad w psychice Randa.

Znała przeszłość Jacka i wiedziała, że rekompensował sobie

chłopięce frustracje w dorosłym życiu, zakładając własną

rodzinę, której próbował zapewnić wszystko, czego sam był
pozbawion

y. Wydawało się jednak, że na Randa okres

dorastania wywarł zupełnie przeciwny wpływ. Doktor

Coursey unikał życia rodzinnego. Wolał samotność. Jego

spokój, rezerwa, brak zdolności sportowych, którymi szczycili

background image

się niemal wszyscy młodzi Amerykanie, wszystkie te cechy

prawdopodobnie miały źródło w zaniedbaniu, którego

doświadczył ze strony ojca i matki.

Cecile spojrza

ła na Randa, stojącego obok Jacka, Garnitur

w drobne prążki nadawał mu nobliwy wygląd. Słuchał pastora
ze skupieniem. On bierze wszystko tak pow

ażnie, pomyślała

Cecile. Wiedziała, że gdyby go o to poprosiła, to byłby w

stanie opowiedzieć jej przebieg tej ceremonii bardzo

szczegółowo. Rozproszone wokół smugi światła sprawiały, że

wyglądał jak postać nierzeczywista. Wydawał się spokojny,
zrelaksowan

y i chłodny.

Cecile spr

óbowała się do niego uśmiechnąć, poczuła

jednak, że usta ma zupełnie zdrętwiałe. Rand odpowiedział na

jej uśmiech i znów skupił uwagę na pastorze. Jedno jego

spojrzenie wystarczyło, by pod Cecile ugięły się kolana.

Po chwili cicho westchn

ęła i uśmiechnęła się lekko. Rand

Coursey był piekielnie przystojny, miły i inteligentny, a do

tego wszystkiego był również znakomitym kochankiem. Ona

zaś zamierzała cieszyć się tym w pełni.

- Wygl

ąda na to, że przyjęcie bardzo ci się udało. Oddech

R

anda łaskotał Cecile w ucho. Odstawiła pustą blachę na stół i

objęła go w pasie.

- Nie poradzi

łabym sobie bez ciebie. Dziękuję - rzekła,

całując go w policzek.

Rand przyci

ągnął ją do siebie.

- Zr

ób to jeszcze raz, tylko trochę niżej i na lewo -

szepnął.

- Och, ty! - za

śmiała się Cecile i lekko uderzyła go w

pierś. Wyraz oczu Randa świadczył jednak o tym, że pod

przykrywką żartu kryła się prawdziwa namiętność. Cecile

uwodzicielsko zatrzepotała rzęsami i uniosła twarz.

- Ale

ż, doktorze Coursey, mam wrażenie, że usiłuje pan

mnie uwieść.

background image

- Od kiedy to trzeba ci

ę uwodzić? Zanim Cecile zdążyła

odpowiedzieć, Rand pochylił głowę i pocałował ją szybko,

obejmując dłońmi jej biodra.

- Mama? Cecile mia

ła wrażenie, że głos CeeCee dochodzi

z bardzo daleka.

- Hm? - wymrucza

ła z ustami tuż przy wargach Randa.

- Malinda powiedzia

ła, że będę mogła potrzymać jedną z

dziewczynek, jeśli pomoże mi ktoś dorosły.

Cecile wystarczy

ło siły woli tylko na to, by oderwać twarz

od twarzy Randa i oprzeć się na jego ramieniu.

- Chwileczk

ę, CeeCee - wymamrotała, z trudem łapiąc

oddech.

- Mamo, prosz

ę cię! Malinda powiedziała, że zaraz będzie

je karmić, a potem pójdą spać!

- Teraz nie mog

ę, kochanie. Muszę posprzątać ze stołu i

podać deser.

- A czy ja m

ógłbym być tym dorosłym? Na głos Randa

Cecile z niedowierzaniem podniosła głowę.

- Sko

ńczyłem już dwadzieścia jeden lat i, jak na swój

wiek, jestem bardzo dojrza

ły. A poza tym mam wielkie

doświadczenie w trzymaniu niemowląt. - Uśmiechnął się, nie

wiedząc o tym, jak wiele punktów zarobił w tym momencie u

Cecile. Ona sama nie potrafiłaby mu tego wyjaśnić, nawet

gdyby chciała. Oderwała się od niego i cofnęła o krok.

- Dobrze, my

ślę, że się nadajesz do tej funkcji. Rand

wyciągnął rękę do CeeCee, która omal nie pękła z
podniecenia.

- Prosz

ę bardzo. Jestem do twoich usług. Mała,

chichocząc, pochwyciła jego dłoń i pociągnęła go do salonu.
Cecile potrz

ąsnęła głową, śmiejąc się cicho, i zajęła się

zbieraniem naczyń. To było niemal zbyt piękne, by mogło być
prawdziwe.

background image

Po czterech wyprawach z salonu do kuchni brudne

naczynia zosta

ły uprzątnięte, a po dwóch kolejnych na stole

stał deser, który Rand przygotował poprzedniego wieczoru.

Był doskonałym kucharzem. Każda porcja wyglądała jak małe

dzieło sztuki, a smakowała jeszcze wspanialej. Cecile
strz

epnęła okruch ze stołu i znów się zaśmiała, przypominając

sobie debatę na temat prasowania obrusa. Potrząsnęła głową i

poszła po widelczyki do ciasta.

W salonie rozleg

ł się śmiech CeeCee. Cecile podniosła

głowę. Mała siedziała na sofie, trzymając w ramionach jedną z

bliźniaczek. Siedzący obok Rand troskliwie podtrzymywał

główkę dziecka i z uwagą słuchał podnieconego trajkotu

CeeCee. Cecile poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Och,

nie, pomyślała z przerażeniem. Tylko nie to! Żadnych

wzruszeń! Zauważyła jednak, że dłonie jej zwilgotniały.

Wytarła je o sukienkę i odruchowo zaczęła obgryzać

paznokieć.

Z czego oni tak si

ę śmiali? I czemu CeeCee tak przyjaźnie

odnosi

ła się do Randa? Nikt nie wiedział lepiej od Cecile, jak

okropnie mała potrafiła się zachowywać, gdy przy jej matce

pojawiał się jakiś mężczyzna, oczywiście z wyjątkiem byłego

męża. Teraz jednak dziewczynka promieniała. Co jej się stało?

Dlaczego zaakceptowała właśnie Randa? Cecile poczuła się
nieswojo.

- Dlaczego obgryzasz paznokie

ć, skoro tuż przed tobą stoi

tyle dobrego jedzenia?

Szybko schowa

ła rękę za plecy i podniosła głowę.

Malinda przyglądała się jej z uśmiechem.

- Pi

ęknie wyglądają, prawda?

- Kto? - zapyta

ła Cecile, niepotrzebnie przesuwając

sztućce na stole.

Malinda wskaza

ła głową na sofę.

background image

- Rand i CeeCee. Ma

ła nie odstępuje go na krok. Cecile

niechętnie spojrzała w tę stronę.

- A, tak. Wiesz, jaka jest CeeCee. Uwielbia m

ężczyzn.

- Naprawd

ę? - zdziwiła się Malinda. - Zdawało mi się, że

jedynym mężczyzną, którego akceptowała, był jej własny

ojciec. Ale Rand również wydaje się nią zauroczony. -

Uśmiechnęła się, patrząc, jak Rand odgarnia kosmyk włosów

z czoła dziewczynki.

- A kto nie by

łby nią zauroczony? - mruknęła Cecile,

rozkładając widelczyki ze zbyt wielkim impetem. - Gdy
CeeCee chce

być czarująca, nie sposób jej się oprzeć.

- To prawda - rzek

ła Malinda z namysłem. - Ale wydaje

mi się, że ona naprawdę lubi Randa. Może widzi w nim postać

ojcowską albo kogoś w tym rodzaju.

Cecile zachmurzy

ła się. Malinda pocieszająco poklepała ją

po ramieniu.

- Nie s

łuchaj mnie. Gadam jak domorosły psychoanalityk!

-

Machnęła ręką i pochyliła się nad ciastem truskawkowym

udekorowanym bitą śmietaną. - Pachnie wspaniale, a ja mam

jeszcze dziesięć kilogramów do zrzucenia. Wiesz, kiedy

zaproponowałaś, że urządzisz przyjęcie, trochę się martwiłam
-

dodała i uśmiechnęła się.

- No c

óż, bardzo ci dziękuję. Malinda objęła przyjaciółkę

ramieniem.

- Nie gniewaj si

ę, Cecile, ale obydwie dobrze wiemy, że

gotowanie nie jest twoim hobby. Tymczasem wszystko jest
pyszn

e! Wspaniale sobie poradziłaś.

Zmarszczka na czole Cecile pog

łębiła się.

- To nie ja. To Rand - przyzna

ła niechętnie.

- Jak to?
- To Rand zrobi

ł quiche. I babeczki. I grzanki z serem. -

Cecile wskazała ręką na stół. - I wyrzeźbił arbuza, i

przygotował owoce. I jeszcze wyprasował obrus.

background image

- Kogo

ś takiego warto chyba byłoby zatrzymać na stałe.

Cecile wzniosła oczy ku niebu.

- Tylko nie wyobra

żaj sobie za wiele.

- Nie mam zamiaru czegokolwiek sobie wyobra

żać. Tym

bardziej że chyba radzicie sobie dobrze bez niczyjej pomocy.

Cecile wpatrzy

ła się w nią, oniemiała.

- Co ty w

łaściwie masz na myśli?

- Widzia

łam, jak Rand na ciebie patrzy.

Cecile otworzy

ła usta ze zdumienia. Ona sama nie

zauważyła we wzroku Randa niczego niezwykłego.

- Widzia

łam też ten pocałunek, który przerwała wam

CeeCee -

ciągnęła Malinda, unosząc brwi. - Nie,

zdecydowanie nie potrzeba wam swatki. Choć, prawdę

mówiąc, trochę mnie to dziwi. W końcu Rand jest przecież

lekarzem. Ale z drugiej strony, któż mógłby przypuszczać, że,

na przykład, ja zakocham się w Jacku?

-

A kto tu mówi o zakochiwaniu się? - zdziwiła się Cecile

z tępym wyrazem twarzy.

Zanim Malinda zd

ążyła odpowiedzieć, rozległ się płacz

Madison.

- Chyba jest g

łodna - zawołał Rand. Malinda poderwała

się od stołu.

- Obowi

ązki mnie wzywają - mruknęła. Pobiegła do

salonu i zabrała córkę z rąk CeeCee. Cecile ze zdumieniem

patrzyła, jak Rand wyciągnął rękę do dziewczynki i posadził

ją sobie na kolanach. CeeCee zwykle nie lubiła, gdy

traktowano ją jak małe dziecko, tym razem jednak zarzuciła

ramiona na szyję Randa i przytuliła policzek do jego policzka.

Posta

ć ojcowska? zadumała się Cecile. Nie, CeeCee z

pewnością nie szukała zastępczego ojca. Po prostu była

ufnym, przyjaźnie nastawionym do świata dzieckiem i gdy

kogoś polubiła, okazywała mu to wprost. A jak można było

nie lubić Randa?

background image

Cecile zamkn

ęła drzwi za ostatnim gościem i oparła się o

nie z całej siły.

- Zm

ęczona?. - zagadnął ją Rand.

- Bardzo. A ty? - zapyta

ła, obejmując go w pasie. Razem

poszli do salonu.

- Troch

ę. Cecile jęknęła na widok brudnych naczyń i stert

papierów po prezentach za

śmiecających podłogę. Rand

pocieszająco uścisnął jej ramię.

- Nie martw si

ę, pomogę ci tu posprzątać.

- Proponuj

ę, żeby dziś nie sprzątać i zdrzemnąć się przy

basenie, gdy chłopcy będą pływać.

- A ja proponuj

ę, żebyśmy wszyscy razem zajęli się

sprzątaniem, a potem dopiero zdrzemnęli się przy basenie.

- Wszyscy razem, to znaczy ja i ty?
- Dzieci te

ż mogą pomóc.

- Dzieci? - spyta

ła Cecile z powątpiewaniem. Dobrze

znała niechęć swoich dzieci do wszelkich prac domowych.

- Jasne - rzek

ł Rand krótko. Włożył dwa palce do ust i

gwizdnął przeraźliwie. Po kilku sekundach, ku wielkiemu

zdumieniu Cecile, cała trójka wpadła do salonu.

- Co si

ę dzieje? - wydyszał Dent.

- Sprz

ątanie.

Ch

łopiec popatrzył na Randa, jakby ten był niespełna

rozumu.

- To co z tego?
- Wyci

ągaj odkurzacz. A ty, Gordy, możesz powynosić te

naczynia do kuchni.

CeeCee poci

ągnęła Randa za rękaw.

- A ja?
- A ty, anio

łku - rzekł Rand, biorąc ją na ręce i

podrzucając do góry - możesz pozbierać te wszystkie papiery i

wstążki. Widziałem chyba w kuchni pustą torbę po zakupach.

Możesz to powkładać do środka.

background image

CeeCee natychmiast pobieg

ła do kuchni. Dent i Gordy nie

ruszyli się nawet o krok.

- Chcecie p

ójść popływać?

- Jasne.
- Ale kto

ś dorosły musi być przy was, prawda?

- Aha.
- W takim razie lepiej bierzcie si

ę do roboty, bo jak nie, to

nie będzie dzisiaj pływania.

W trakcie trwania tej wymiany zda

ń Cecile po prostu stała

i patrzyła, zbyt zdumiona, by się odezwać. Nikt oprócz niej
nie

wydawał jej dzieciom żadnych poleceń. Owszem,

niektórzy próbowali, na przykład Josh, ale prowadziło to tylko

do buntów, których skutki Cecile musiała potem zwalczać

całymi tygodniami. Wskutek tego stała się nadopiekuńcza i

przywykła rezerwować prawa rodzicielskie wyłącznie dla
siebie.

Gdy ch

łopcy zwrócili na nią wzrok, czekając na jej

reakcję, w pierwszej chwili miała ochotę powiedzieć im, że to

tylko żart i że sprzątanie nie jest ich sprawą. Zanim jednak

zdążyła otworzyć usta, Gordy wziął ze stołu talerz, potem

drugi, i poczłapał do kuchni.

Zdumienie Cecile wzros

ło jeszcze, gdy Dent westchnął z

frustracją i zapytał:

- To gdzie jest ten odkurzacz?
Cecile ugryz

ła się w język, zanim zdążyła cokolwiek

powiedzieć.

Wsp

ólnymi siłami błyskawicznie doprowadzili dom do

porządku i zdumiona Cecile już wkrótce ułożyła się na

brzuchu obok basenu, patrząc, jak Rand gra z dziećmi w

wodne polo. Była to ulubiona zabawa chłopców. Cecile często

z nimi grywała. Raz nawet udało się jej namówić Josha, by się

do nich przyłączył, on jednak nie chciał wziąć pod uwagę

background image

różnicy wieku i zepsuł całą zabawę nadmiernym pragnieniem
rywalizacji.

Rand z kolei sprawia

ł wrażenie, jakby nie miał nic

przeciwko temu, by przegrać z kimś o połowę mniejszym i

ponad dwadzieścia lat młodszym od siebie. Wyglądało wręcz

na to, że cieszy się, gdy chłopcy wygrywają. Cecile wiedziała,

że porównywanie tych dwóch mężczyzn nie było rzeczą

słuszną, ale nie potrafiła się powstrzymać od myśli, że

umiejętność pogodzenia się z porażką, jaką przejawiał Rand,

sprawiała, że był on prawdziwym zwycięzcą.

Zerkn

ęła w jego stronę. Stał właśnie na schodkach przy

płytszym końcu basenu. Słońce lśniło w kropelkach wody

pokrywających jego tors i ramiona. Odgarnął mokre włosy do

tyłu i spojrzał na nią, a potem wyszedł z basenu i sięgnął po

ręcznik.

- Dobrze ci si

ę spało?

-

Świetnie - wymruczała Cecile. - A tobie?

- Nie mog

łem zasnąć.

- Przykro mi - odrzek

ła ze współczuciem. - Czy dzieci za

bardzo hałasowały?

- Nie. Za dobrze si

ę bawiły. Pozazdrościłem im i

postanowiłem się przyłączyć.

Usiad

ł, zwrócony do niej plecami, a potem przechylił się

do tyłu i oparł głowę na jej piersiach.

- Chyba si

ę zakochałem.

- Co takiego?! - zawo

łała Cecile, ogarnięta paniką. Rand

zaśmiał się cicho i wskazał głową na chlapiące się w basenie
dzieci.

- W CeeCee. Co za uroczy anio

łek! Czy mówiła ci, że

wczoraj wieczorem wypędziłem potwora z jej pokoju?

Cecile spojrza

ła na niego ze zdziwieniem.

- Nie, ale dzisiaj rano nie mia

łam czasu na rozmowy.

Śpieszyliśmy się, żeby zdążyć do kościoła.

background image

Rand znów s

ię zaśmiał, ocierając się ramionami o jej

kolana.

-

Ślicznie wyglądała, kiedy tak stała w nocnej koszuli,

przyciskając do siebie lalkę. Próbowałem ją namówić, żeby

wróciła do łóżka, bo potwór na pewno już sobie poszedł, ale

ona się upierała, że ty musisz go wypędzić. - Przechylił głowę

i napotkał wzrok Cecile. W jego oczach czaił się śmiech. - W

końcu udało mi się ją przekonać, że jestem wystarczająco

wstrętny i potwór na pewno ucieknie, kiedy mnie zobaczy.

Cecile wbrew sobie musia

ła się uśmiechnąć. Rand

w

strętny? Nie dziwiła się, że CeeCee nie chciała w to

uwierzyć.

- I naprawd

ę okazałeś się wstrętny?

- A czy CeeCee wr

óciła potem po ciebie?

- Nie.
- Wi

ęc chyba potwór się przestraszył. Cecile przegarnęła

jego włosy i pocałowała go w czoło.

- Dobrze,

że mi o tym powiedziałeś. Kiedy następnym

razem CeeCee obudzi mnie o trzeciej w nocy i każe mi zabijać

potwory, zadzwonię po ciebie.

- Zabójca potworów! -

rzekł Rand z namysłem. - Czy z tą

pracą związane są jakieś korzyści uboczne?

W k

ącikach ust Cecile pojawił się uśmiech.

- Mo

że - bąknęła cicho. - Masz na myśli coś

konkretnego?

- Ciebie.
Wystarczy

ło jedno spojrzenie na twarz CeeCee, by Cecile

powiedziała stanowczo:

- Nawet mnie nie pro

ś.

- Ale mamo, on jest taki

śliczny! Cecile odwróciła się

plecami do

córki i futrzanego kłębka,

kt

óry siedział obok na ziemi, i zajęła się upychaniem

sprzętu baseballowego do płóciennej torby. Nie miała

background image

najmniejszego zamiaru pozwolić, by CeeCee sterroryzowała ją

żałosnym wyrazem twarzy.

- Ma

łe są śliczne, ale z dużymi tylko same kłopoty -

rzekła bez odrobiny współczucia.

- B

ędę go codziennie karmiła, zabierała na spacery i

kąpała. Ty nic nie będziesz musiała przy nim robić, mamo.

Obiecuję ci!

- S

łyszałam to już przedtem - odrzekła Cecile sucho.

- Mamo, prooosz

ę! Proszę, proszę, tak strasznie cię

proszę! Cecile zasunęła torbę i westchnęła z desperacją.

Musiała być twarda, choć trudno się było oprzeć CeeCee.

Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła dotyk
mokrego, zimnego nosa na kolanie.

- Och, mamo, zobacz! On ju

ż cię polubił! Cecile

skrzywiła się.

- Wcale mnie nie polubi

ł, tylko na pewno jest głodny.

Zobacz, jaka to wielka bestia! -

mruknęła, machnąwszy ręką.

Pies najwyra

źniej wziął ten gest za zaproszenie, bo stanął

na tylnych łapach, a przednimi oparł się o pierś Cecile.

Zaskoczona, upadła pod ciężarem zwierzęcia, które

natychmiast dokładnie wylizało jej twarz.

- Zejd

ź ze mnie, ty potworze! - zawołała Cecile,

odpychając psa. - CeeCee; na litość boską, zabierz go stąd!

- Shaggy, nie! Siad, piesku!
- Jaki

ś kłopot? Cecile podniosła głowę i zobaczyła nad

sobą Randa.

- Tak. Zdejmij ze mnie to zwierz

ę. Rand pochwycił psa za

sierść na karku i odciągnął go na bok.

CeeCee natychmiast rzuci

ła się na kolana i objęła psa

ramionami.

- Wszystko; b

ędzie dobrze, Shaggy - mruczała mu do

ucha; -

Mama wcale nie chciała cię przestraszyć.

- Kto tu kogo przestraszy

ł! - oburzyła się Cecile.

background image

Rand roze

śmiał się i pomógł jej się podnieść z ziemi.

- Nie wiedzia

łem, że macie psa!

- Nie mamy - powiedzia

ła stanowczo, otrzepując się z

kurzu. -

Przyszedł na trening i CeeCee bawiła się z nim, a

teraz chce go zabrać do domu. A ty gdzie byłeś? - zaatakowała
Randa. -

Zapomniałeś, że mamy dodatkowy trening przed

meczem?

- Nie, nie zapomnia

łem, tylko miałem przedwczesny

poród. Próbowałem zadzwonić do ciebie ze szpitala, ale już

cię nie zastałem w domu. Tęskniłaś za mną?

- Nie - mrukn

ęła, powściągając złość. - Ale przydałby mi

się ktoś do pomocy.

- Czy ch

łopcy bardzo cię zmęczyli? - zapytał Rand,

masując jej kark.

- Nie - westchn

ęła i wtuliła policzek w jego dłoń. -

Właściwie nie, tylko że są spięci przed meczem. Gramy z

niezwyciężonymi Royals. Chłopcy mają ochotę ich rozgromić.

- I tak si

ę stanie. Cecile otworzyła oczy i zmarszczyła

czoło.

- Dlaczego jeste

ś tego taki pewny? Rand mrugnął do niej

z tajemniczym uśmiechem,

- Bo czuj

ę, że dzisiaj szczęście mi dopisuje. Chodź,

CeeCee -

dodał, sięgając po torbę ze sprzętem - i zabierz psa.

Skoro ma zostać członkiem rodziny, to równie dobrze może

posłużyć za maskotkę zespołu.

Ca

ła trójka ruszyła w stronę boiska. CeeCee podskakiwała

u boku Randa, a zwierzę biegło ich śladem. Cecile patrzyła za

nimi jak oniemiała/Członkiem rodziny? Przecież nie

pozwoliła małej zatrzymać psa!

- Zaraz, poczekajcie chwil

ę! - zawołała. - Nie

zatrzymamy tego psa!

- Oczywi

ście, że zatrzymacie! - odkrzyknął Rand przez

ramię. - Będzie świetny do pilnowania domu.

background image

Cecile zwin

ęła dłonie w pięści. O, nie, pomyślała. Nie

pozwoli sobą tak łatwo manipulować.

Jednak w po

łowie meczu jej nastrój dramatycznie się

zmienił. Zupełnie zapomniała o psie. Białe Skarpetki

prowadziły czterema punktami. Gracze byli przekonani, że

Shaggy, teraz już, za sprawą Randa, oficjalna maskotka

zespołu, przynosi im szczęście. Każdy zawodnik, na którego

przypadała kolejka do wykonywania rzutów, najpierw głaskał

go po łbie.

Cecile nie wierzy

ła w szczęście - przyzwyczajona była

raczej do pecha -

ale stopniowo zaczęła patrzeć na zwierzę

życzliwszym okiem. Nie straciła cierpliwości nawet wtedy,

gdy potknęła się o nie i omal nie przewróciła. Skoro chłopcy
wier

zyli, że Shaggy przynosi im szczęście, tym lepiej. Grali

skuteczniej niż zwykle i zanosiło się na to, że zwyciężą.

Wygrana z drużyną Royals to by było dopiero coś!

Publiczno

ść podzielała entuzjazm Cecile. Na ławkach

zasiadły rodziny i przyjaciele zawodników. Jedli prażoną

kukurydzę i pili napoje z puszek, a w wolnych chwilach

wznosili okrzyki na cześć Białych Skarpetek. Najtwardsi

kibice zebrali się przy łańcuchach oddzielających boisko od

publiczności i siedzieli na rozciągniętych na ziemi kocach
albo wprost na trawie.

Ze swego miejsca na wysoko

ści pierwszej bazy Cecile

widziała Denta, który właśnie dobiegał do środka pola.

Rodzicielska duma omal nie rozsadziła jej piersi. Była pewna,

że jej syn zdobędzie punkt. Pierwszy rzut wyszedł na out.

Draga piłka była mocna, skierowana do środka pola. Dent

lubił takie uderzenia. Zamachnął się mocno, trafił kijem w

piłkę i posłał ją wysoko w powietrze... Niestety, ta również

poszła na out.

Dwie matki siedz

ące na trawie na rozkładanych krzesłach

i pogrążone w rozmowie nie zauważyły, że piłka zmierza w

background image

ich stronę. Dostrzegł to natomiast Rand. Błyskawicznie

przeskoczył przez łańcuchy i w ostatniej chwili pochwycił

piłkę gołą ręką.

W

śród publiczności rozległy się okrzyki uznania. Rand

uniósł piłkę do góry i skłonił się uprzejmie. Cecile

wybuchnęła śmiechem i w tej samej chwili z gwaru wybił się

kobiecy głos:

- Brawo, Rand! Wci

ąż jesteś moim bohaterem!

Cecile spojrza

ła w tamtą stronę i poczuła, że serce

podchodzi jej do gardła. Młoda kobieta - bardzo młoda i

bardzo piękna dziewczyna w uniformie pielęgniarki - machała

ręką do Randa. Przepchnęła się między ludźmi i podeszła do

niego, on zaś ze śmiechem pochwycił ją w ramiona, przytulił i

pocałował.

Cecile przymkn

ęła oczy i odwróciła się. Poczuła mdłości.

Chciała pójść do domu i ukryć się przed całym światem, ale

musiała doczekać do końca meczu. Nie mogła zawieść

chłopców.

Zreszt

ą co ją obchodziło, kogo całował Rand? Przecież nie

była w nim zakochana. Ich związek był czysto fizyczny. Sama

ustaliła takie zasady.

Wzi

ęła głęboki oddech i otworzyła oczy. Rand może

całować, kogo chce, pomyślała, patrząc na Denta, który

właśnie przygotowywał się do przejęcia kolejnej piłki. A

nawet jeśli ją to obchodzi, to Rand i tak nigdy się o tym nie

dowie. Tego była zupełnie pewna.

background image

ROZDZIA

Ł ÓSMY

Cecile wkroczy

ła do sypialni Randa i tuż za progiem

zrzuciła buty.

- Nadal nie wiem, jak ci si

ę to udało. Rand zaśmiał się

cicho. Podniósł jej buty z podłogi i ustawił równo obok łóżka.

Druga wizyta Cecile w jego sypialni wyglądała podobnie jak
pierwsza: Ce

cile już od progu zaczynała się rozbierać.

- M

ówiłem ci, że dzisiaj szczęście mi dopisuje.

- Dobrze, ale szcz

ęście to jedno, a pozbycie się trojga

dzieci na całą noc to zupełnie co innego - odparła, ściągając

koszulkę przez głowę.

Rand tylko u

śmiechnął się dumnie.

- Za

łożyłem się z Jackiem. Powiedziałem mu, że jeśli

wygramy, to musi zabrać twoje dzieci na weekend.

- A gdyby

śmy przegrali? Rand skrzywił się boleśnie.

- No c

óż, wówczas zamiast trojga dzieci plączących się

pod nogami, mielibyśmy ich dziewięcioro.

Cecile zastyg

ła z szortami spuszczonymi do kolan.

- Chcesz powiedzie

ć, że obiecałeś zabrać wszystkie dzieci

Brannanów na noc?

- Taka by

ła umowa. Cecile powoli zdjęła szorty i

przycisnęła je do piersi, nie spuszczając z Randa
podejrzliwego spojrzenia.

- I naprawd

ę myślałeś, że poradzisz sobie z całą szóstką

małych Brannanów, włącznie z bliźniaczkami?

- Chyba tak - powiedzia

ł Rand nieśmiało. - Prawdę

mówiąc, liczyłem na twoją pomoc.

- Aha, wi

ęc brałeś mnie pod uwagę, proponując ten

zakład? - zawołała i zamierzyła się na niego szortami, on

jednak w porę pochwycił ją za rękę.

- Wydawa

ło mi się, że tak będzie sprawiedliwie, bo w

razie wygranej ty również skorzystałabyś.

- A to niby dlaczego?

background image

- Zyskuj

ąc noc bez dzieci. To byłaby jedyna okazja,

żebyśmy mogli pobyć sam na sam.

- A kto ci powiedzia

ł, że ja chcę być z tobą sam na sam? -

mrukn

ęła, ocierając się piersiami o jego tors.

- Czy zawsze jeste

ś taka kłótliwa?

- Tylko wtedy, gdy kto

ś próbuje mną manipulować.

- Czy mi wybaczysz, je

śli ci obiecam, że na drugi raz

najpierw zapytam ciebie o zdanie?

Cecile wybaczy

ła mu już dawno, ale miała ochotę jeszcze

trochę się z nim podrażnić.

- Sama nie wiem - rzek

ła z wahaniem. - Tym bardziej że

wrobiłeś mnie w tego przeklętego psa.

- Chcia

łaś mieć tego psa tak samo jak CeeCee. Tylko

upór nie pozwala ci się do tego przyznać.

Cecile musia

ła się uśmiechnąć.

- Na pewno my

ślisz, że jesteś bardzo sprytny.

- Jestem b

łyskotliwy.

Cecile przy

łożyła palec do zagłębienia w jego podbródku i

uniosła mu twarz. Rand westchnął głęboko.

- Mo

że weźmiemy prysznic? Ty umyjesz mi plecy, a ja

tobie, zgoda?

- Umowa stoi.
Gor

ąca para spowijała ich ciała gęstym obłokiem. Z

rękami śliskimi od mydła Cecile krążyła wokół Randa w

obszernym brodziku, masując i trąc jego skórę ze wszystkich

sił. Mydło pachniało ziołami i polnymi kwiatami. Cecile

głęboko wdychała ten zapach, czując, jak wszystkie mięśnie w

jej ciele zaczynają się rozluźniać. Wszystkie oprócz jednego,

upartego mięśnia w karku, który napinał się na nowo za

każdym razem, gdy przypominała sobie piękną pielęgniarkę

obecną na meczu.

Westchn

ęła i ustawiła Randa plecami do siebie, a on ugiął

kolano i oparł się rękami o ścianę.

background image

- Wynajmujesz si

ę na godziny?

- Nie - u

śmiechnęła się. - Stosuję wyłącznie barter. Za

chwilę moja kolej!

Zn

ów wzięła mydło do ręki, nie przestając się

zastanawiać, czy tamta kobieta również chadzała z Randem

pod prysznic. Zła na siebie, zbyt mocno zaczęła szorować mu
plecy.

- Oj - skrzywi

ł się Rand i odsunął się o krok. - Nie musisz

tego robić tak mocno.

- Przepraszam - mrukn

ęła Cecile. - Rand?

- Hm?
- Kim by

ła ta kobieta, którą całowałeś na meczu?

Odwrócił nieco głowę, ale nie udało mu się pochwycić jej
spojrzenia.

- Jaka kobieta?
Cecile z irytacj

ą wbiła palce w jego plecy.

- Przepraszam - powiedzia

ła jeszcze raz. - Ta, którą

pocałowałeś.

- A, ta! To tylko znajoma - odrzek

ł Rand, pochylając

głowę.

- Chyba do

ść bliska znajoma - drążyła Cecile. Usłyszała

w swoim głosie nutę zazdrości i szybko dodała: - Oczywiście
to nie moja sprawa.

Rand odwr

ócił się, ale zobaczył tylko czubek głowy

Cecile, która w tej chwili masowała mu pośladki. Pomyślał, że

jeśli zacznie je trzeć jeszcze odrobinę mocniej, to zupełnie

obedrze go ze skóry. Stłumił jednak uśmiech, gdyż wiedział,

co kryło się za jej zachowaniem.

- Nie, jasne,

że nie - powiedział miękko. - Ale masz rację,

nie ze wszystkimi znajomymi witam się w ten sposób. Marcia

jest dla mnie kimś wyjątkowym. Traktuję ją bardziej jak

siostrę niż jak przyjaciółkę.

background image

Cecile znieruchomia

ła. Słyszała już wcześniej takie

tłumaczenia od męża. Zawsze, gdy przyłapywała go w

dwuznacznej sytuacji z jakąś kobietą, usiłował ją przekonać ją
o platoniczno

ści swych uczuć.

Podnios

ła głowę. Rand patrzył wprost na nią. W jego

brązowych oczach błyszczała szczerość i zrozumienie. Te
oczy nie

były podobne do oczu Denta. Tamte zawsze były

puste. Brak jakiegokolwiek wyrazu miał ukryć poczucie winy.

Tymczasem we wzroku Randa pojawia

ła się cała skala

emocji. Było tam zrozumienie, współczucie, namiętność.

Cecile z trudem odwróciła głowę. Czuła się winna, że

porównywała tych dwóch mężczyzn. Rand nie był Dentonem.

Jeśli mówił, że ta kobieta była tylko jego znajomą, to tak

właśnie było.

A zreszt

ą, jakie to ma znaczenie? pomyślała. Ich związek

nie ni

ósł za sobą żadnych zobowiązań. Byli przyjaciółmi i

ko

chankami, niczym więcej.

Rand pochyli

ł się, aż jego twarz znalazła się na wysokości

twarzy Cecile i pochwycił ją za rękę. W jego oczach płonął

żar.

- Twoja kolej - powiedzia

ł cicho i ustawił ją przed sobą.

Mydło upadło na podłogę. Rand położył dłonie na ramionach

Cecile i powoli, koj

ącymi ruchami zaczął masować jej

kark. Dotarł w końcu do napiętego miejsca i zaczął ugniatać

mięsień.

- Cecile, to naprawd

ę tylko moja znajoma. Nigdy bym cię

nie próbował okłamywać.

Jak zwykle potrafi

ł przeniknąć jej myśli. Cecile

przymknęła oczy, niezdolna dłużej wytrzymać jego

spojrzenia, i oparła głowę o ścianę. Pod jej powiekami

zbierały się palące łzy. Ostatni napięty mięsień w jej karku

rozluźnił się wreszcie.

background image

Rand r

ównież to poczuł i ogarnęła go dojmująca ulga. Nie

chcia

ł, by tego wieczoru cokolwiek stanęło między Cecile a

nim. Przycisnął usta do jej szyi i odnalazł pulsującą żyłę. Jego

dłonie powędrowały po jej ramionach na biodra, a potem

objęły piersi. Cecile westchnęła z rozkoszy. Igiełki wody

wciąż kłuły jej nagą skórę, ona jednak nie czuła niczego

oprócz dotyku Randa. Wsunęła palce w jego włosy i uniosła

twarz do góry, a potem odnalazła jego usta. Tęskniła do ich

dotyku, pragnęła go, nade wszystko jednak chciała zetrzeć z
nich smak i wspomnienie ust tamtej kobiety. M

ocno objęła

ramionami jego szyję i przywarła do niego całym ciałem.

Rand również otoczył ją ramionami i podniósł do góry. Ich

biodra zetknęły się. Cecile objęła go nogami. Stąpając

ostrożnie po mokrych płytkach podłogi, Rand oparł Cecile

plecami o ścianę i powoli w nią wszedł.

Gdy ju

ż byli połączeni, przycisnął czoło do jej czoła i

zaczął się poruszać niezmiernie powoli. Cecile krzyknęła,

odrzucając głowę do tyłu. Nie zważając na spływającą jej po

twarzy wodę, wbijała paznokcie w ramiona Randa.

- Teraz, Cecile - wydysza

ł Rand z twarzą przy jej

piersiach. -

Już!

Cecile z ochryp

łym okrzykiem wygięła ciało w łuk. Rand

z głębokim westchnieniem oparł czoło na jej ramieniu.

Obydwoje znieruchomieli w strugach obmywającej ich ciała
wody.

Obudzi

ł się i zobaczył twarz Cecile tuż obok swojej.

Widok tej kobiety, spokojnie śpiącej w jego łóżku, sprawił mu

niespodziewaną przyjemność. Nie miał nic przeciwko temu

zakłóceniu rutyny niedzielnego poranka. Sam to zaplanował.

On, człowiek, którego nigdy nie pociągał hazard, z głupia

frant założył się z przyjacielem po to tylko, by przeprowadzić

swój plan. I udało się. W kącikach jego ust pojawił się

uśmiech. Warto było zaryzykować.

background image

Dwadzie

ścia cztery godziny z Cecile to nie było małe

osiągnięcie. Ta kobieta była nieustannie czymś zajęta. Troje

dzieci, funkcja trenera drużyny baseballowej i sklep

zostawiały jej niewiele wolnego czasu. Rand, który zawsze

uważał się za bardzo zajętego człowieka, nie mógł się

nadziwić, jak Cecile radzi sobie z tym wszystkim.

Patrzy

ł na nią z głową opartą na łokciu. Usta miała lekko

rozchylone. Blask księżyca rozświetlał opadające na ramiona,

potargane włosy. We śnie wyglądała słodko i niewinnie jak

CeeCee. Delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej policzka.

Była taka piękna i pełna temperamentu. Do tego stopnia, że

skóra mu cierpła ze strachu, gdy próbował sobie wyobrazić;

co mogłaby powiedzieć - albo, co gorsza, zrobić - gdyby jej

wyznał, jak bardzo mu na niej zależy.

Z g

łębokim westchnieniem oparł głowę w zagięciu łokcia

i czekał na świt.

Cecile przetoczy

ła się na bok, nie otwierając oczu, i

przesunęła ręką po poduszce, gdzie powinna znajdować się

głowa Randa. Palce jednak dotknęły tylko wykrochmalonej

pościeli. Rozchyliła powieki. Łóżko obok niej było puste.

Westchnęła z rozczarowaniem i przycisnęła do piersi

poduszkę Randa. Coś zaszeleściło pod jej ręką. Usiadła i

dopiero teraz dostrzegła przypiętą do poduszki kartkę.

Cecile, musia

łem pojechać do szpitala odebrać poród.

Niedługo wrócę. Czuj się jak u siebie.

Kocham ci

ę, Rand.

Kocham ci

ę? Palce Cecile zadrżały. Przesunęła po tych

słowach palcami, a potem przeczytała je jeszcze raz na głos. Z

trudem przeszły jej przez gardło. Przez całe życie popadała w

zdenerwowanie na każdą wzmiankę o miłości.

To nic takiego, przekonywa

ła s a m ą siebie, w a c h l u j ą

c

kartką rozpaloną nagłe twarz. Miłość? Cecile nie lubiła

analizować własnych uczuć, choć potrafiła je rozpoznawać.

background image

Przecież była już kiedyś zakochana i dotychczas nosiła blizny

po tym uczuciu. Kochała Dentona, choć był skończonym

łajdakiem. Oczywiście, gdy za niego wychodziła, nie

wiedziała o tym. Przekonała się dopiero później, gdy akt ślubu

był już podpisany, a jej ojciec przekazał Dentonowi - swoją

praktykę lekarską i przeszedł na emeryturę.

Te wspomnienia by

ły bolesne, ale Cecile już dawno

nauczyła się z nimi żyć. Jednak po swych doświadczeniach z

Dentonem nie ufała mężczyznom.

Usiad

ła na łóżku, wyciągając ramiona wysoko nad głową.

Może już nadszedł czas, by zrewidować dotychczasowe

poglądy. Może powinna zaryzykować i szczerze wyznać
Randowi, co do niego czuje.

Zn

ów wzięła do ręki kartkę. „Czuj się jak u siebie"'—

przeczytała na głos i zaśmiała się.

- Dzi

ękuję, doktorze Coursey. Chyba to nie będzie trudne

-

powiedziała do siebie, wkładając koszulkę.

W kuchni znalaz

ła banana. Jedząc go, ruszyła na obchód

domu. Rand był niezwykłym pedantem. Każda rzecz leżała na

swoim miejscu. Dom był urządzony kosztownie i ze

znakomitym gustem, ale nic w nim nie ujawniało osobowości

gospodarza i żaden pokój nie sprawiał wrażenia

zamieszkanego. Zupełnie inaczej niż w jej domu.

Przesz

ła przez hol i zatrzymała się przy jedynych

zamkniętych drzwiach. Z wahaniem położyła rękę na klamce.

To było wścibstwo. Z drugiej strony Rand przecież zachęcał

ją, by czuła się tu jak u siebie.

- No dobrze, b

ędę wścibska i już - mruknęła pod nosem i

pchnęła drzwi. Za nimi znajdowało się coś w rodzaju

gabinetu. Ściany wyłożone były mahoniową boazerią, a przy

nich stały półki pełne książek, albumów i kaset wideo. Przy

jednej ze ścian stał telewizor, a naprzeciwko znajdowała się

background image

wielka otomana i fo

tel. Cecile niepewnie przycupnęła na

fotelu. Był wygodny i pachniał Randem.

Dojadaj

ąc banana, rozglądała się po królestwie Randa.

Przy półkach, ustawione tak, by padało nań poranne światło,

znajdowało się biurko z komputerem i telefonem. Panujący na
biurku

porządek zupełnie nie dziwił Cecile. Obok, na małym

stoliku, zobaczyła jakąś oprawioną w ramki fotografię.

Pochyliła się i wzięła ją do ręki. Po jednej stronie znajdowało

się stare zdjęcie pary młodych łudzi, a po drugiej podobizna

pięcio - lub sześcioletniego chłopca w towarzystwie

mężczyzny i kobiety. Cecile przyjrzała się fotografii uważnie.

Tak, ten chłopiec to musiał być Rand. Miał chude nogi i

kościste kolana. A mężczyzna i kobieta, do których się

przytulał, to na pewno jego rodzice.

Cecile poczu

ła, że łzy napływają jej do oczu. Rand

odziedziczył dołek w brodzie po ojcu, ale uśmiech miał matki:

otwarty, przyjacielski i pełen uroku. Odstawiła fotografię na

stolik, ale jeszcze przez chwilę nie odwracała od niej wzroku.

Rand m

ówił, że nie chce zakładać rodziny. Cecile otarła

łzę z oka. Było oczywiste, że tęsknił za rodziną, tylko upór

albo lęk nie pozwalały mu się do tego przyznać. Gdyby tak nie

było, po co trzymałby fotografię sprzed dwudziestu kilku lat w

pokoju, w którym spędzał najwięcej czasu?

Telefon na biurku zadzwoni

ł. Cecile drgnęła i upuściła na

podłogę skórkę od banana. Czy powinna odebrać? Po chwili

zastanowienia doszła do wniosku, że tak, bo to może być

Rand. Podeszła do biurka, ale zanim zdążyła wziąć do ręki

słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.

Cecile zatrzyma

ła się przy biurku i słuchała.

- Rand? Tu Amber. Poczu

ła, że żołądek podchodzi jej do

gardła. Kim, do diabła, jest Amber? Intuicja podpowiadała jej,

że lepiej byłoby nie słuchać tej wiadomości, stała jednak przy
biurku jak zahipnotyzowana.

background image

- Potrzebuj

ę twojej pomocy. - Nastąpiła chwila przerwy.

Cecile mogłaby przysiąc, że usłyszała stłumiony szloch.

- Jestem w ci

ąży. Dłoń Cecile zacisnęła się mocno na

krawędzi biurka.

- Jeste

ś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand!

Proszę, musisz mi pomóc.

Cecile wybieg

ła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi,

mimo to jednak do jej uszu dobiegł dalszy ciąg wiadomości:

- Wiem,

że obiecywałam uważać, ale... znasz mnie

przecież. Kocham cię, Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.

Cecile zakry

ła uszy dłońmi i po jej policzkach popłynęły

gorące łzy.

B

łyskawicznie zebrała swoje rzeczy z sypialni, wybiegła z

domu, otworzyła samochód i przez chwilę siedziała

nieruchomo za kierownicą, walcząc z mdłościami. Miała

wrażenie, jakby zawisła nad przepaścią. Bogu dzięki, że nie

zdążyła jeszcze uczynić kolejnego kroku naprzód. Gdyby nie
ten telefon...

Przekr

ęciła kluczyk w stacyjce i ruszyła z piskiem opon.

Rand był taki sam jak wszyscy mężczyźni, tylko że umiał

kłamać bardziej przekonująco. Ciekawa była, ile miał dzieci, o

których zapomniał jej powiedzieć.

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY

Rand skr

ęcił ze szpitala Mercy w Kilpatrick Turnpike z

niezwykłą dla siebie szybkością. Bardzo mu się śpieszyło. Po

raz pierwszy w swoim dorosłym życiu miał po co wracać do

domu. Ktoś tam na niego czekał. Myślał o tym i nie

przestawał się uśmiechać. Od chwili gdy się obudził, uśmiech

praktycznie nie znikał z jego twarzy.

Pierwsze, co zobaczy

ł, gdy otworzył oczy, to była Cecile.

Spała obok niego zwinięta w kłębek. Gęste rzęsy rzucały cień

na policzki. Jedną pięść wepchnęła pod poduszkę, a drugą

ręką obejmowała go wpół. W tym geście było coś tak

wzruszającego, że Rand poczuł ściskanie w gardle.

Mia

ł nadzieję, że gdy wróci, Cecile będzie jeszcze spała i

uda mu się wsunąć do łóżka obok niej. Myślał o tym przez

cały

czas,

gdy

przyjmował

poród

ponad

czterokilogramowego chłopca. Wyobrażał sobie, jak będzie ją

całował, aż Cecile powoli się obudzi, przeciągnie i obdarzy go

tym swoim zmysłowym uśmiechem, a potem zarzuci mu

ramiona na szyję, przyciągnie go do siebie i będą się kochali

przez wiele godzin. Była kobietą pełną namiętności, zarówno

w łóżku, jak i poza nim. Nawet przez całe życie nie zdołałby

się nią nasycić.

Na t

ę myśl mocniej nacisnął pedał gazu i na jego czole

pojawiły się kropelki potu. Otarł je przedramieniem. Przez

całe życie? Nigdy nie myślał o związaniu się z kimś na resztę

życia.

A ju

ż na pewno nie z kobietą obarczoną dziećmi. Uspokój

się, Coufsey, tłumaczył sobie. Jesteś przecież rozsądnym

mężczyzną. Przemyśl to wszystko dokładnie. Przymknął oczy

i wyobraził sobie Denta, Gordy'ego i CeeCee. Z dziewczynką

zdążył już się zaprzyjaźnić i zdawało się, że został przez nią

zaakceptowany bez zastrzeżeń. Z chłopcami chyba również

nie byłoby większych problemów. Gordy był bystrym

background image

dzieciakiem

, podobnym do Randa w jego wieku. Potrzebował

wiele aprobaty i łagodnego prowadzenia. Rand bardzo dobrze

go rozumiał, a poza tym łączyły ich wspólne zainteresowania,

uznał więc, że mógłby stać się dla Gordy'ego znakomitym

przewodnikiem w życiu.

Dent to by

ła zupełnie inna sprawa. Bardzo przypominał

matkę. Był równie uparty jak ona i z całej trójki chyba właśnie

jemu najtrudniej było zaakceptować Randa. Zapewne

powodem było to, iż Dent, jako najstarszy, najlepiej pamiętał

zmarłego ojca. Rand nie miał jednak zamiaru okradać Denta

ze wspomnień, chciał tylko dołożyć do nich inne.

Nagle wymin

ął go jakiś samochód. Rand wyrwał się z

zamyślenia i powoli wypuścił oddech.

- Rany boskie - mrukn

ął pod nosem. - Jak ja mam ją

przekonać, żeby za mnie. wyszła?

Ta my

śl prześladowała go przez całą drogę do domu. Gdy

znalazł się przed drzwiami, wątpliwości gwałtownie się

nasiliły.

- Cecile! - zawo

łał i zajrzał najpierw do kuchni, a gdy tu

jej nie znalazł, poszedł do sypialni, w której zostawił ją przed
kilkoma godzinami. Pokój

pogrążony był w półmroku,

zauważył jednak, że łóżko jest puste.

- Cecile? Kochanie, ju

ż jestem! Zatrzymał się i przez

chwilę nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy dźwięk
telewizo

ra. Kreskówki, pomyślał z uśmiechem, idąc w stronę

swojego gabinetu. Uśmiech jednak przygasł, gdy otworzył

drzwi i zobaczył, że ten pokój również jest pusty.

Na pewno znudzi

ło się jej czekanie i wróciła do domu,

żeby wziąć prysznic i przebrać się. Zauważył migoczące

światełko automatycznej sekretarki. Podszedł do biurka i
przycis

nął guzik z nadzieją, że usłyszy wiadomość od Cecile.

- Rand? Tu Amber. Potrzebuj

ę twojej pomocy. Na dźwięk

stłumionego szlochu Rand westchnął ciężko. Co się stało tym

background image

razem? Mandat, którego nie może zapłacić z braku pieniędzy?

Zabrakło jej na czynsz? Odcięto jej prąd albo telefon?

- Jestem w ci

ąży. Rand jęknął, przymknął oczy i oparł

czoło na łokciu. Jezu, co jeszcze!?

- Jeste

ś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand,

proszę, musisz mi pomóc. - Pełen desperacji ton głosu Amber

nie był dla Randa niczym nowym, mimo to jednak zawsze go

poruszał. - Wiem, że obiecywałam uważać, ale... - Tu rozległ

się histeryczny śmiech. - Znasz mnie przecież. Kocham cię,

Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.

Cichy d

źwięk zasygnalizował koniec wiadomości. Rand

ze znużeniem przewinął taśmę. Jest w ciąży. Potrzebuje jego

pomocy. Tego rodzaju prośba w ustach Amber mogła

oznaczać wszystko, od aborcji aż po długoterminową

pożyczkę. Ponieważ Rand nie przeprowadzał zabiegów

usunięcia ciąży, musiała to być prośba o pożyczkę. Amber i
t

ak była mu już winna sporo pieniędzy.

Podni

ósł się z westchnieniem i sięgnął po pilota od

telewizora. Na podłodze obok stołu leżała skórka od banana.

Przykucnął i wziął ją do ręki, na chwilę zapominając o Amber.
Zapewne by

ło to śniadanie Cecile. Wrzucił skórkę do kosza,

postanawiając, że zadzwoni do niej i zaproponuje, by spędzili

razem resztę dnia. Wyznanie miłości wymagało pewnych

przygotowań. Świece, wino. A może mecz baseballowy byłby

bardziej w guście Cecile, pomyślał i zaśmiał się głośno.

Telefon zadzwoni

ł. Rand poderwał się z miejsca z

nadzieją, że to Cecile, zanim jednak zdążył podnieść

słuchawkę, włączyła się sekretarka i znów usłyszał głos
Amber,

- Och, Rand, zapomnia

łam podać ci mój nowy numer

telefonu.

U

śmiech Randa zgasł. Opadł na fotel, wpatrując się w

aparat.

background image

- Mieszkam teraz u przyjaci

ółki. Numer 555 - 0789.

Dzięki, Rand.

- Och, Bo

że, nie - mruknął, opierając głowę na dłoni.

Naraz zrozumiał powód nieobecności Cecile.

Us

łyszała wiadomość od Amber!

Cecile otworzy

ła tylne drzwi sklepu, sprawdziła, czy

alarm jest wyłączony, i zawołała:

- Cze

ść, to ja! Na zapleczu pojawiła się Malinda z

naręczem sukienek.

- A co ty tu robisz? - zapyta

ła, zdziwiona. - Zdawało mi

się, że miałaś spędzić cały dzień z Randem!

Cecile zmarszczy

ła brwi.

- Zmieni

łam plany, Czy dotarła już jesienna dostawa?

- Tak - odrzek

ła Malinda. - Właśnie ją oglądam.

- To dobrze. Pomog

ę ci.

Cecile przesz

ła przez pomieszczenie, przykucnęła przy

pudłach z ubraniami i spojrzała na nie bez większego
zainteresowania.

- Czy co

ś się stało? - spytała Malinda. Cecile gwałtownie

podniosła na nią wzrok.

- Nie, dlaczego?
- Bo wygl

ądasz tak, jakbyś miała ochotę dać komuś w

zęby. Pokłóciłaś się z Randem?

- Nie. Nie by

ło go, gdy się obudziłam. Zostawił

wiadomość, że pojechał do szpitala.

- I dlatego jeste

ś na niego zła? - Nie.

- A dlaczego?
- Z powodu Amber. Malinda spojrza

ła na przyjaciółkę ze

zdziwieniem.

- Jakiej Amber? Cecile tylko pomacha

ła ręką.

- Niewa

żne. Od czego zaczniemy? - wskazała na pudła.

Malinda wyjęła fakturę z jej ręki.

- Nie zaczniemy, dop

óki mi nie powiesz, co się stało.

background image

Cecile obrzuci

ła ją pochmurnym spojrzeniem, po czym

ciężko westchnęła. Dobrze wiedziała, że Malinda nie zostawi

jej w spokoju, dopóki nie pozna wszystkich szczegółów.

- Nie wiem dok

ładnie, o co chodzi, ale jakaś kobieta o

imieniu Amber zadzwoniła do Randa pod jego nieobecność i

zostawiła wiadomość. Powiedziała, że jest w ciąży i
potrzebuje jego pomocy.

- I co z tego? Rand jest po

łożnikiem. Codziennie jakieś

kobiety dzwonią do niego i mówią, że są w ciąży. Co cię tak
dziwi?

- Rzecz w tym,

że to on jest ojcem. Malinda szeroko

otworzyła oczy.

- Rand? Jeste

ś tego pewna?

- Tak - mrukn

ęła Cecile, podnosząc się z podłogi. -

Powiedziała, że przykro jej, iż nie była ostrożniejsza, i że go
kocha.

Malinda nie mog

ła uwierzyć własnym uszom.

- Pyta

łaś go, o co tu chodzi?

- Po co? - rzuci

ła Cecile ze złością. - Żeby mi opowiedział

jakieś urocze kłamstwo?

- Cecile, Rand nie jest taki jak Denton - rzek

ła Malinda

stanowczo.

- Nie - stwierdzi

ła Cecile z oczami pełnymi łez. - Jest

jeszcze gorszy.

Sporo czasu min

ęło, nim Rand ją znalazł. Najpierw

zadzwonił do domu, potem do jej matki, a w końcu do

Brannanów. Jack zasugerował mu, żeby szukał jej w sklepie.

Rand wolał pojechać tam osobiście, obawiając się, że jeśli
zadzw

oni, to Cecile odłoży słuchawkę.

Przed budynkiem zobaczy

ł jej samochód obok samochodu

Malindy. Nie wziął pod uwagę tego, że Malinda również tu

będzie, szybko jednak doszedł do w n i o s k u , że może się to

obrócić na jego korzyść. Malinda miała duże poczucie

background image

sprawiedliwości i zawsze gotowa była posłuchać głosu

rozsądku, a poza tym lubiła go. Może zechce pełnić rolę

negocjatora. Z tą myślą zaparkował samochód obok dżipa

Cecile i wysiadł.

Zastuka

ł do drzwi i czekał ze ściśniętym gardłem. Czuł się

tak jak wte

dy, gdy miał jedenaście lat i pani Baxter zmusiła

go, by poszedł do sąsiadki i wyznał, że zerwał róże z jej

ogródka. Wówczas jego lęk był zrozumiały, gdyż był winny.

Tym razem jednak nie zrobił nic złego.

Us

łyszał jakieś poruszenie po drugiej stronie drzwi i w

duchu przygotował się do konfrontacji. Drzwi jednak

otworzyła mu Malinda. Ku jego zdumieniu, obrzuciła go
lodowatym spojrzeniem.

- Czy jest tu Cecile?
- Tak - odrzek

ła Malinda, ale nie poruszyła się. Rand

westchnął z frustracją. A więc już go osądziły.

- Czy m

ógłbym z nią porozmawiać?

- Zapytam j

ą - powiedziała Malinda i odeszła, zostawiając

go na progu.

Rand wszed

ł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ze sklepu

dochodziły przytłumione głosy.

- Rand tu jest - powiedzia

ła Malinda.

- Powiedz mu,

żeby się wynosił do diabła.

- Przynajmniej z nim porozmawiaj, Cecile.
- O czym? On nie musi mi si

ę tłumaczyć, a zresztą jego

tłumaczenia nic mnie nie obchodzą.

A wi

ęc domyślił się prawdy. Cecile usłyszała wiadomość

od Amber i natychmiast wysnuła własne wnioski. Przepchnął

się pomiędzy pudłami zagracającymi całą podłogę i wszedł do
sklepu.

- Mimo wszystko us

łyszysz wyjaśnienie - oznajmił

stanowczo.

Cecile podnios

ła na niego wzrok, ale nie odezwała się.

background image

- Przepraszam was, ale musz

ę sprawdzić faktury -

powiedz

iała cicho Malinda. - Będę w biurze.

Cecile przerzuci

ła stos swetrów na ladzie i zaczęła

przypinać do nich metki.

- M

ów, co masz mi do powiedzenia. Jestem zajęta. Rand

zacisnął usta.

- Przypuszczam,

że usłyszałaś wiadomość od Amber.

- Je

śli mówisz o tej kobiecie, która zadzwoniła, aby cię

powiadomi

ć, że jest w ciąży, to zgadza się, słyszałam - rzekła

Cecile, unikając jego wzroku. - Chociaż stało się to

przypadkiem. Oglądałam telewizję.

- Wiem. Widzia

łem skórkę od banana - mruknął Rand i

podszedł o krok bliżej. - Cecile, to nie jest moje dziecko, jeśli
o to ci chodzi.

D

łonie Cecile zastygły na chwilę, ale zaraz wróciły do

przerzucania swetrów.

- Przecie

ż nie mówię, że to twoje dziecko.

- Amber to tylko moja znajoma. Cecile zacisn

ęła dłonie

na metkownicy

tak mocno, że kostki jej palców zbielały.

- Masz wiele znajomych i przyjaci

ółek, prawda? Jej ironia

rozzłościła Randa. Wiedział, że Cecile myśli o Marcii, ale to
ju

ż jej przecież wyjaśnił.

- Nie, ale ty tak najwyra

źniej uważasz - rzekł, stając tuż

przed

nią. - Cecile, Amber to naprawdę tylko moja znajoma.

Nikt więcej. Chciałbym, żebyś w to uwierzyła.

- Nie ma

żadnego znaczenia, czy ci wierzę, czy nie -

odparowała.

- Dla mnie ma - wyzna

ł cicho Rand, kładąc dłoń na jej

dłoni.

Ich oczy si

ę spotkały. Cecile poczuła ucisk w gardle.

Widok twarzy Randa sprawiał jej ból, ale nie potrafiła mu

uwierzyć. To. wszystko już było, powtarzała sobie. Odwróciła

wzrok i pochyliła się nad następnym pudłem.

background image

- Przepraszam ci

ę, ale naprawdę jestem zajęta -

powiedziała i wyszła na zaplecze.

Najpierw us

łyszała odgłos kroków na dywanie, a potem

poczu

ła na swojej szyi ciepły oddech, pachnący truskawkami.

Nie otwierała oczu w nadziei, że jeśli będzie udawać, że śpi,

to mała zostawi ją w spokoju.

- Mamo? Cecile nadal si

ę nie poruszała, ale CeeCee nie

ustępowała łatwo.

- Mamo! - powt

órzyła głośniej.

- Tak, CeeCee? - westchn

ęła Cecile.

- Nudzi mi si

ę, a chłopcy nie chcą się ze mną bawić.

Cecile dobrze o tym wiedziała. Słyszała wcześniej odgłosy
k

łótni w sąsiednim pokoju, ale świadomie je zignorowała.

Zajęta była użalaniem się nad sobą i nie miała teraz

cierpliwości do rozsądzania dziecięcych sporów.

- Przykro mi, kochanie. Mo

że pobawisz się lalkami?

CeeCee westchnęła głęboko.

- Sama? To

żadna zabawa. Mogę kogoś zaprosić?

- Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem,

że

później posprzątacie po sobie.

- Obiecuj

ę! - pisnęła CeeCee i obdarzyła matkę

truskawkowym pocałunkiem. Cecile wbrew sobie musiała się

uśmiechnąć. Otworzyła oczy i zdążyła jeszcze dostrzec plecy
córki, która odbieg

ła w podskokach. Kucyki zabawnie

podrygiwały jej nad uszami. Cecile znów przymknęła powieki

i skupiła się na swoich myślach. Jak mogła się tak dać nabrać?

Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy. Co za łajdak!

Łajdak i oszust! A ona sama wpadła mu w ręce. Ułożyła się na

boku i wpatrzyła w oparcie kanapy. Dała sobie jedno

popołudnie na żałobę po własnych marzeniach - czy też po

własnej głupocie. Potem miała zamiar się pozbierać i

zapomnieć, że kiedykolwiek poznała mężczyznę o nazwisku
Rand Coursey:

background image

U drzwi zad

źwięczał dzwonek. Cecile schowała głowę

pod poduszkę. Dzieci były w domu, więc nie musiała się

fatygować. Gdy dzwonek odezwał się powtórnie, podniosła

głowę i zawołała:

- CeeCee! Jenny ju

ż tu jest! Otwórz drzwi! Przy trzecim

dzwonku podniosła się niechętnie.

- Ju

ż idę, już idę! - zawołała z irytacją i otworzyła drzwi

jednym szarpnięciem. Jednak zamiast rudych włosów Jenny

ujrzała męski pasek od spodni. Powiodła wzrokiem w górę.

Zobaczyła nienagannie wyprasowaną dżinsową koszulę, a nad

nią podbródek z dołkiem, znajome usta i brązowe oczy. Krew

w żyłach Cecile zmieniła się w lód.

- Zrozum wreszcie,

że nie mam ochoty z tobą rozmawiać

-

rzuciła ostro i chciała zamknąć drzwi, ale Rand przytrzymał

je stanowczo.

- Nie przyszed

łem rozmawiać z tobą, tylko zobaczyć się z

CeeCee.

- CeeCee? - powt

órzyła Cecile jak papuga.

- Tak. Zaprosi

ła mnie, żebym przyszedł się z nią pobawić.

Cecile oniemiała.

- I ty si

ę zgodziłeś? - wyjąkała po chwili.

- Oczywi

ście. Czy to dla ciebie jakiś kłopot?

- Tak! Nie! - zawo

łała Cecile i wsunęła palce we włosy,

opanowując się z całej siły, żeby nie zacząć krzyczeć. Po

dłuższej chwili podniosła na niego wzrok.

- Pos

łuchaj, wiem, dlaczego tu przyszedłeś, ale nic z tego.

Nasz związek jest skończony. Koniec, kropka. To wszystko.
Rozumiesz?

- Rozumiem doskonale.
- To dlaczego jeszcze tu jeste

ś?

- Bo CeeCee zadzwoni

ła i prosiła mnie...

- Ju

ż to mówiłeś.

- Chyba tak. Cecile zacisn

ęła usta.

background image

- I mam uwierzy

ć, że właśnie dlatego przyszedłeś?

- Mo

żesz wierzyć, w co chcesz - odparł Rand, unosząc

brwi. -

Zresztą zawsze tak robisz.

Jego

oskarżycielski ton zranił ją boleśnie. Wiedziała

jednak, że słusznie postępuje, zrywając ten związek.

Przeciąganie sprawy mogłoby tylko powiększyć jej cierpienie.

Rand zauwa

żył grymas na jej twarzy i poczuł się winny.

-

Przepraszam ci

ę, Cecile. Niepotrzebnie to

powiedziałem.

- Nic si

ę nie stało - odrzekła, zmuszając się do uśmiechu.

-

CeeCee jest w swoim pokoju. Zawołam ją.

Odwr

óciła się, ale Rand pochwycił ją za ramię.

- Zdawa

ło mi się, że mieliśmy pozostać przyjaciółmi.

Taka była umowa.

- Naprawd

ę?

- Naprawd

ę. Mam nadzieję, że jej dotrzymasz. Cecile

cofnęła się o krok.

- Nie m

ówmy teraz o tym. Zawołam CeeCee. Odwróciła

się i odeszła powoli, choć miała ochotę uciekać na oślep.

background image

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY

Rand starannie powiesi

ł biały fartuch na oparciu krzesła, a

potem usiadł przy biurku. Na blacie leżały trzy sterty
dokumentów: pierwsza -

to były karty pacjentów, z którymi

był umówiony na następny ranek, druga - listy, które powinien

podpisać, i trzecia - z wiadomościami telefonicznymi, na które

powinien odpowiedzieć.

Rand kocha

ł ten idealny porządek, rutynę swego sprawnie

prowadzonego gabinetu. Szczególnie dzisiaj była mu ona
bardzo potrzebna.

Jak mia

ł w zwyczaju, najpierw zajął się wiadomościami

telefonicznym

i i ułożył je według ważności. Jego dłonie

poruszały się w sprawnym, równym, celowo powolnym

rytmie, choć modlił się, by zobaczyć na którejś z kartek imię
Cecile.

Na pierwszej kartce zanotowana by

ła wiadomość od

kolegi, Bena Trumana, który dziękował mu za konsultację.

Następnie zobaczył nazwisko Marjorie Stewart, która prosiła

go o wystąpienie w lokalnym klubie kobiet podczas wieczoru

poświęconego problemom rodzenia dzieci w latach

dziewięćdziesiątych. Rand szybko przerzucał kartki,

odkładając na bok te, które wymagały odpowiedzi. Zatrzymał

się, gdy natrafił na wiadomość podpisaną nazwiskiem Barker,

oznaczoną jako pilna. Sekretarka zanotowała, że wiadomość

nadeszła o czwartej czterdzieści pięć. Rand spojrzał na

zegarek i zdziwił się widząc, że jest już prawie ósma.

Przez chwil

ę wpatrywał się w kartkę, próbując sobie

przypomnieć, kto z jego znajomych nosi nazwisko Barker. Nie

pamiętał takiej pacjentki. Naraz zacisnął palce na kartce. Joey.

Szybko si

ęgnął po słuchawkę i wystukał numer Cecile.

- Halo?
- Cecile, tu Rand. Czy Joey ma na nazwisko Barker?

Nast

ąpiła dłuższa chwila milczenia.

background image

- Tak czy nie? - ponagli

ł Rand, obawiając się, by Cecile

nie odłożyła słuchawki.

- Tak, a dlaczego pytasz?
- Zostawi

ł mi wiadomość. Prosi, żeby do niego

zadzwonić. Powiedział, że to pilne. Poczekaj chwilę. - Rand

wcisnął guzik oczekiwania i wystukał numer Joeya. Numer

był zajęty.

Z czo

łem zroszonym potem znów połączył się z Cecile.

- Numer jest zaj

ęty. Zaraz tam pojadę.

- Jad

ę z tobą.

- To nie jest...
- Dobrze, w takim razie spotkamy si

ę przed domem Joeya

-

przerwała mu Cecile i odłożyła słuchawkę.

- Cholera! - warkn

ął Rand i podniósł się z krzesła. Nie

chciał, żeby Cecile jechała do Joeya. Nie wiedział, co się tam

stało, ale jeśli zdarzyło się to, czego się spodziewał, to

wolałby oszczędzić Cecile widoku obrażeń, jakie dorosły i

silny mężczyzna mógł zadać małemu chłopcu. Wiedział z

doświadczenia, że nie jest to miły widok.

W dziesi

ęć minut później zaparkował samochód przed

domem Joeya. Dżip Cecile już tam stał. Na szczęście ona

sama wciąż siedziała za kierownicą. Rand wyskoczył z
samochodu i w tej samej chwili Cecile wysiad

ła ze swojego

auta. Błysk w jej oczach i prowokacyjnie uniesiony podbródek

świadczyły o tym, że nie miała zamiaru łatwo ustąpić.

Rand po

łożył dłonie na jej ramionach i zmusił ją, by na

niego spojrzała.

- Wracaj do domu, Cecile. Ja si

ę tym zajmę.

- Dobrze, mo

żesz się tym zająć, ale ja idę z tobą.

Wyminęła go i podeszła do wejścia. Rand dogonił ją w dwóch

susach i pochwycił za łokieć.

background image

- Pos

łuchaj, Cecile. Nie wiemy, co się tu zdarzyło.

Miejmy nadzieję, że nic, ale jeśli ten facet pobił Joeya i nadal

tu jest, to wolałbym, żebyś na to nie patrzyła.

Cecile nie podda

ła się.

- Trudno. Chcesz zadzwoni

ć, czy ja mam to zrobić? Rand

zrozumiał, że traci czas. Bez dalszych dyskusji poprowadził ją
na schodki.

- Niech b

ędzie, ale jeśli przytrafią się nam jakieś kłopoty,

to masz natychmiast uciekać i zawiadomić policję, jasne?

- Jasne, szefie.
Rand nacisn

ął dzwonek i czekał. Za drzwiami panowała

cisza. Nacisnął dzwonek po raz drugi, a potem zabębnił w

drzwi pięścią.

- Kto tam? - zawo

łał kobiecy głos.

- Joanne, tu Cecile Kingsley - odezwa

ła się Cecile, zanim

Rand zdążył cokolwiek powiedzieć. - Chciałabym z tobą

porozmawiać.

- Nie jestem ubrana - rzek

ła kobieta z lekkim wahaniem. -

Czy możesz chwilę poczekać?

- Oczywi

ście - odparła Cecile z wyraźną ulgą.

- Przecie

ż mówiłem, że ja się tym zajmę - mruknął Rand.

- Ta kobieta jest

śmiertelnie przerażona. Jak myślisz,

komu prędzej otworzyłaby drzwi? Tobie czy mnie?

Rand bez s

łowa skrzyżował ramiona na piersiach i czekał.

Po jakichś pięciu minutach drzwi uchyliły się lekko i pojawiła

się w nich drobna kobieta o dziecinnym wyglądzie. Jej
ufarbowane

na blond włosy były rozrzucone w nieładzie.

Patrzyła na nich rozbieganym wzrokiem.

- Przykro mi,

że kazałam wam czekać - powiedziała,

przytrzymując ręką poły szlafroka. - O co chodzi?

- Joey dzwoni

ł. Mówił, że to coś pilnego. Oczy Joanne

rozszerzyły się ze zdziwienia. Po chwili jednak opanowała się

i zaśmiała z przymusem.

background image

- Wiesz, jacy s

ą chłopcy w jego wieku! Wiecznie m a j ą

jakieś kłopoty. Pewnie chciał wam zrobić kawał.

Porozmawiam z nim. Przepraszam, że zawracał wam głowę.

Si

ęgnęła do klamki, ale Rand w porę wsunął stopę w

drzwi.

- Chcieliby

śmy go zobaczyć. Joanne obejrzała się

niespokojnie.

- No c

óż - mruknęła, nerwowo skubiąc poły szlafroka -

Joey teraz śpi i nie chciałabym go budzić.

Rand mia

ł wrażenie, jakby walił głową w mur, udało mu

się jednak zachować spokój.

- To wa

żne - oświadczył stanowczo.

- Powiem mu,

żeby jutro do pana zadzwonił.

- Nie odejdziemy st

ąd, dopóki się z nim nie zobaczymy -

upierał się Rand.

Usta kobiety zadr

żały i w jej oczach pojawiły się łzy.

- Ja tego nie zrobi

łam! Przysięgam! To Dave. Wiem, że

nie chciał go skrzywdzić, ale był trochę nietrzeźwy, a Joey

zaczął mu się odszczekiwać.

Rand stanowczo odsun

ął Joanne na bok i pchnął drzwi.

Kobieta pobiegła za nim.

- Pr

óbowałam wytłumaczyć Joeyowi, żeby się nie

odzywał, to Dave zostawi go w spokoju. Ale on mnie nie

chciał słuchać. A teraz... - Przycisnęła dłonie do ust, widząc,

że Rand zmierza prosto do drzwi pokoju Joeya i ostrożnie

wchodzi do środka.

Pok

ój wyglądał jak po przejściu cyklonu. Na podłodze

leżały porozrzucane książki, zabawki i ubrania. Nad poobijaną

komodą krzywo wisiało lustro.

- Joey? - zawo

łał Rand, omiatając pokój wzrokiem. -

Joey, to ja, Rand Coursey. Jesteś tutaj?

Drzwi do szafy skrzypn

ęły i po chwili pojawił się w nich

chłopiec z brodą przyciśniętą do piersi.

background image

- Joey? - zaniepokoi

ł się Rand, podchodząc do niego. -

Wszystko w po

rządku?

Ch

łopiec powoli uniósł głowę. Rand poczuł, że serce

zamiera mu w piersi. Za plecami usłyszał głębokie

westchnienie Cecile. Podbiegł do Joeya i przyklęknął przed

nim na podłodze.

- Och, Joey! - szepn

ął ze smutkiem i chwycił chłopca w

ramiona. Joey

stał nieruchomo, sztywny i spięty. - Wszystko

już dobrze, synku - szepnął mu do ucha. - Jestem tutaj i

zaopiekuję się tobą.

Ch

łopiec zadrżał i Rand poczuł na swej koszuli jego

gorące łzy. Przycisnął go do siebie mocniej i powtórzył:

- Wszystko ju

ż dobrze, Joey. Płacz, jeśli chcesz. Nikt już

nigdy cię nie skrzywdzi. Masz na to moje słowo!

Rand poprosi

ł Cecile, by pomogła Joeyowi posprzątać

pokój. Chciał zostać sam na sam z matką chłopca. Siedział

teraz przy stole w kuchni, a Joanne parzyła kawę.

- Jest pan pewien,

że nic mu się nie stało? - zapytała go po

raz dwudziesty.

- Wygl

ąda na to, że nic. Na wszelki wypadek wolałbym

jednak, żebyś zawiozła go rano na prześwietlenie. Usiądź,
Joanne

. Musimy porozmawiać.

Kobieta dr

żącymi rękami postawiła przed nim kubek kawy

i usiadła po drugiej stronie stołu.

- Doktorze Coursey, ja nie jestem z

łą matką. Rand wziął

głęboki oddech, szukając właściwych słów.

- Niczego takiego nie powiedzia

łem. Ale musisz dokonać

pewnych wyborów.

Oczy Joanne pociemnia

ły od lęku.

- Nie zabierze go pan ode mnie, prawda? Joey to moje

dziecko. Oprócz niego nie mam nikogo.

Rand po

łożył dłoń na jej dłoni.

background image

- Nie, Joanne. Nie mam prawa zabiera

ć ci Joeya. Ale on

potrzebuje domu. Bezpiecznego domu. Jeśli ty mu tego nie

możesz zapewnić, to chyba powinnaś się zastanowić nad

oddaniem go pod opiekę komuś innemu. Czy masz jakąś

rodzinę?

Joanne rozpaczliwie pokr

ęciła głową i otarła łzy.

- Nie, nie mam nikogo. Opr

ócz syna. Za oknem coś

załomotało. Joanne poderwała się ze strachem.

Rand podszed

ł do okna i ostrożnie wyjrzał. Po płocie szedł

kot.

- To tylko kot - powiedzia

ł i pomógł Joannie usiąść. - Czy

boisz się Dave'a?

- Tylko wtedy, gdy pije. Gdy jest trze

źwy, to naprawdę

miły z niego facet - odrzekła, zerkając niespokojnie na tylne
drzwi.

Rand zna

ł ten typ mężczyzny. Jego matka po raz drugi

wyszła właśnie za kogoś takiego.

Joanne rozejrza

ła się, splatając nerwowo palce.

- Nie wiem, co bym zrobi

ła bez Dave'a. Pomaga mi płacić

czynsz i rachunki. -

Z jej oczu znów popłynęły łzy. - Pewnie

pan pomyśli, że zwariowałam, ale kocham Dave'a, doktorze.

Naprawdę go kocham!

Rand nie by

ł zaskoczony tym wyznaniem. Wiedział, że

miłość potrafi się łączyć z cierpieniem.

- Wierz

ę ci - odrzekł z ciężkim sercem. - Ale Dave

potrzebuje pomocy i dopóki jej nie otrzyma, ani ty, ani Joey

nie będziecie bezpieczni. Istnieją miejsca, w których możecie

się schronić, gdzie się wami zaopiekują. Tam też Dave

otrzyma pomoc, jakiej potrzebuje. Może zgodzisz się, żebym

tu i ówdzie zadzwonił i zorientował się, co można zrobić? A
potem ty i Joey sami pojedziecie i zobaczycie, jak tam jest. Co
ty na to?

Palce Joanne nie ustawa

ły w nerwowym ruchu.

background image

- Ale co z Dave'em? Co b

ędzie, jeśli się rozzłości i

odrzuci pomoc? -

Rozchyliła wargi i w jej oczach znów

pojawił się błysk lęku. - Och, Boże, a jeśli on mnie zostawi?

Rand pow

ściągnął odruch, by podejść i przytulić tę

biedną, zrozpaczoną kobietę.

- To jest ryzyko, kt

óre musisz podjąć. Alternatywą jest

utrata Joeya. To nie jest łatwy wybór, ale musisz się na coś

zdecydować.

Czeka

ł, modląc się w duchu, by Joanne podjęła właściwą

decyzję. W końcu wstała z oczami pełnymi łez.

- Niech pan dzwoni, doktorze Coursey. Spakuj

ę rzeczy

swoje i Joeya.

Podr

óż do domu ze schroniska, w którym zatrzymali się

Joey i jego matka, była najdłuższą drogą w życiu Cecile.

Miała wrażenie, że za chwilę rozsypie się na milion

kawałków. Nie potrafiła pozbyć się wspomnienia twarzy

Joeya w chwili, gdy wyjeżdżali. Chłopiec stał w odrapanym

holu schroniska, mocno ściskając matkę za rękę. Twarz miał

opuchniętą i posiniaczoną, ale próbował chronić matkę jak

dorosły mężczyzna.

A przecie

ż był jeszcze dzieckiem. Cecile wiedziała, że

Joey obraziłby się, gdyby go tak nazwała, ale to była prawda.

Miał zaledwie dziesięć lat, ale był znacznie dojrzalszy, niżby

na to wskazywał jego wiek. Cecile mocno zacisnęła dłoń na

oparciu fotela. Nie, nie będzie płakać! W każdym razie jeszcze

nie teraz. Obawiała się, że jeśli zacznie, to nie będzie potrafiła

skończyć.

Westchn

ęła spazmatycznie, gdy samochód Randa

zaparkował za jej dżipem. Wysiadła z samochodu i bez słowa

pobiegła do drzwi domu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się

w samotności. Z oczami pełnymi łez nie zauważyła Randa i

zderzyła się z nim.

- Cecile?

background image

- Musz

ę iść do domu - wymamrotała. On jednak

przytrzymał ją łagodnie.

- Nie, poczekaj, prosz

ę. Podniosła głowę. W świetle

ulicznej latarni Rand ujrzał twarz przepełnioną cierpieniem i

szeroko otworzył ramiona. Cecile przylgnęła do niego ze
szlochem.

- O m

ój Boże, Rand! Widziałeś jego twarz? Biedne

dziecko! Jak można być tak podłym?

- Wiem, Cecile - powiedzia

ł cicho Rand, kołysząc ją w

ramionach. - Wiem.

Po chwili Cecile odsun

ęła się od niego, ocierając oczy

dłońmi.

- Chcia

łabym dostać tego drania w swoje ręce. Ja bym

go... Rand znów przytulił ją do siebie.

- Cicho, cicho. Nie mów takich rzeczy.
- Kiedy ja naprawd

ę tak myślę - zawołała z gniewem.

- Wiem, Cecile. Ale zemsta w niczym nie pomo

że

Joeyowi. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Mam nadzieję,

że jego matka znajdzie w sobie wystarczająco wiele odwagi i

nie wycofa się.

- Je

śli wróci do tego drania, a on jeszcze raz tknie Joeya

choćby palcem, to pożałuje, że się w ogóle urodził.

- Jestem pewien,

że pożałuje! - uśmiechnął się Rand,

wtulając twarz w jej włosy. - Słyszałem, że świetnie potrafisz

przepędzać potwory.

Osi

ągnął cel, gdyż na ustach Cecile pojawił się blady

uśmiech. Westchnęła, podniosła głowę i lekko dotknęła jego
policzka.

- Joey m

ą szczęście, że trafił mu się taki przyjaciel jak ty.

Rand poczuł ucisk w gardle. Powoli pochylił głowę i dotknął
ustami jej ust. Cecile westchn

ęła, ale nie odsunęła twarzy.

- Kocham ci

ę, Cecile - wymruczał Rand, obejmując ją

mocniej. -

Tak bardzo mi ciebie brakowało.

background image

Cecile zesztywnia

ła. To tylko słowa, powtarzała sobie w

myślach, słowa, które ranią. Wysunęła się z ramion Randa,

zakryła twarz rękami i pobiegła do domu.

- On nie gra uczciwie - stwierdzi

ła Cecile, wyjmując

Madison z przenośnej huśtawki i sadzając ją sobie na
kolanach.

Malinda, kt

óra właśnie zmieniała pieluchę Lili, podniosła

wzrok znad stolika do przewijania.

- Joey czy Rand?
- Rand, oczywi

ście. Czy ty w ogóle słuchasz, co ja

mówię?

- Tak, tylko

że przeskakujesz z tematu na temat i czasem

nie mogę za tobą nadążyć. Więc dlaczego Rand nie gra
uczciwie?

- Bo zachowuje si

ę wobec mnie jak przyjaciel.

- O, tak, to bardzo nieuczciwe! - prychn

ęła Malinda.

- Nic nie rozumiesz. Wiedzia

ł, że byłam zdenerwowana z

powodu Joeya, i wykorzystał mój stan.

- Mo

że po prostu chciał cię pocieszyć.

- Mo

że - powtórzyła Cecile z powątpiewaniem. - Ale

przecież nie musiał mnie całować.

Malinda spojrza

ła na nią przez ramię.

- Poca

łował cię?

- Poca

łował.

- A ty jak zareagowa

łaś? Cecile przygryzła wargę. To

nieomylny znak, że czuje się winna, pomyślała Malinda,

tłumiąc uśmiech.

- Jestem pewna,

że nie miał na myśli nic zdrożnego.

- Ale to nie wszystko! - wykrzykn

ęła Cecile. - On mnie

doprowadza do szału! Niespodziewanie wpada w odwiedziny.

Przynosi prezenty dla CeeCee. Nawet zabrał Gordy'ego na

jakieś targi techniczne. Teraz Gordy chce być lekarzem, tak
jak Rand!

background image

- Co za koszmar - mrukn

ęła Malinda.

- Owszem - rzuci

ła Cecile obronnie. - W końcu ten facet

będzie ojcem. Powinien spędzać czas z matką swojego
dziecka, a nie u mnie w domu.

Malinda potrz

ąsnęła głową.

- Rand b

ędzie ojcem niechcianego dziecka! Rany boskie!

W końcu ten facet jest lekarzem, położnikiem! Jeśli

ktokolwiek ma wiedzieć coś o metodach zapobiegania ciąży,
to chyba przede wszystkim on! A poza tym Rand nie jest

kobieciarzem i nic nie wspominał ani mnie, ani Jackowi, że w

jego życiu jest jakaś kobieta.

- A czy powiedzia

ł wam, że sypia ze mną? - zapytała

Cecile zaczepnie.

- Nie, ale...
- Wi

ęc sama widzisz! Malinda wydęła usta.

- Chcia

łam powiedzieć, że nie musiał nam o tym mówić,

bo to było oczywiste. Poza tym wiem, że mu na tobie zależy.

Cecile za

śmiała się, odrzucając głowę do tyłu.

- Przyznaj

ę, że on jest świetnym aktorem.

- To nie by

ła żadna gra. Naprawdę mu na tobie zależy.

- A sk

ąd ty możesz o tym wiedzieć?

- Wiem - odrzek

ła Malinda krótko. Cecile znów się

zaśmiała z goryczą, łaskocząc małą Madison

w podbródek.
- Twoja mama s

ądzi, że jest bardzo bystra, ale tym razem

okropnie się myli.

- Mog

ę wejść, czy to babskie zebranie? Obydwie kobiety

spojrzały na stojącego w drzwiach Jacka.

Malinda wsta

ła i podała mu Lilę.

- Owszem, to babskie zebranie, ale mo

żesz wejść.

Nadstawiła usta do pocałunku, a potem zapytała wprost:

- Czy znasz przyjaci

ółkę Randa o imieniu Amber?

background image

- Bo

że, ona znów się pojawiła?! - wykrzyknął Jack i

potrząsnął głową. - Owszem, znam ją, chociaż nie jestem z
tego szczególnie dumny.

Cecile rzuci

ła przyjaciółce spojrzenie, które miało

oznaczać: „a nie mówiłam", ta jednak nie spuszczała wzroku z

twarzy męża.

- Amber by

ła jednym z dzieci, które Baxterowie wzięli na

wychowanie. Leniwa i zupełnie nieodpowiedzialna. Gdy się
stamt

ąd wyprowadziłem, była nastolatką - opowiadał Jack. -

Ciągle były z nią jakieś kłopoty. Jak nie w szkole, to z policją.

Z jakiegoś powodu Rand się nad nią litował, a ona, możecie

mi wierzyć albo nie, wykorzystywała to, jak tylko mogła.

Ciągle się za nią ujmował, wyręczał ją w obowiązkach,

pomagał jej w lekcjach, wstawiał się za nią u Baxterów.

Gdyby nie Rand, Amber jeszcze przed ukończeniem szesnastu

lat wylądowałaby w poprawczaku.

Cecile s

łuchała go, czując, że w jej gardle zaczyna się

tworzyć wielka kula.

- Wi

ęc ona nie jest dziewczyną Randa? - zapytała

Malinda cicho.

Jack wpatrzy

ł się w żonę ze zdumieniem.

- Dziewczyn

ą? - powtórzył i wybuchnął śmiechem. -

Chyba raczej pijawką!

Cecile w ko

ńcu podniosła głowę. Malinda przypatrywała

się jej, mrużąc powieki.

- No, a sk

ąd ja mogłam o tym wiedzieć? - mruknęła

niepewnie.

background image

ROZDZIA

Ł JEDENASTY

- Przepraszam ci

ę - powtórzyła Cecile po raz kolejny,

wsłuchując się w brzmienie tych słów. Choć były szczere,

pozostawiały po sobie gorzki smak. Przeprosiny nigdy nie

przychodziły jej łatwo, a te były tym trudniejsze, że zaległe, a

poza tym cała wina leżała po jej stronie.

Od czterech dni walczy

ła ze sobą. Obwiniała się o to, że

nie zaufała Randowi i nie chciała słuchać jego wyjaśnień.

Była głupia i uparta jak muł. Nic nowego, pomyślała ze
smutkiem. Tym razem jedna

k ten głupi upór mógł ją

kosztować zbyt wiele. Postanowiła, że zadzwoni do Randa i
powie mu, jak jej przykro.

Wepchn

ęła ręczniki do suszarki i nacisnęła guzik.

Urządzenie cicho zaszumiało. Za jej plecami rozległo się
skamlenie.

- Poczekaj chwil

ę, Shaggy - skrzywiła się Cecile. Choć

starała się nie okazywać swych uczuć do tego psa, pokochała

go niemal równie wielką miłością jak CeeCee. Podrapała

zwierzę za uszami i wypuściła na dwór. Shaggy z trudem

przecisnął się przez uchylone drzwi. Z dnia na dzień stawał się

coraz grubszy. Cecile pomyślała, że trzeba mu będzie

ograniczyć racje żywnościowe. Robił się gruby jak beczka!

Z pokoju ch

łopców dochodziły odgłosy gry nintendo.

Cecile przemknęła się do swojej sypialni. Nie chciała, by

dzieci słyszały jej rozmowę z Randem. Drżącymi dłońmi

podniosła słuchawkę i wystukała jego numer domowy. Po

trzech sygnałach odezwał się głos z taśmy:

- Dzie

ń dobry. Tu dom doktora Randa Courseya. Nie

mogę w tej chwili podejść do telefonu, ale proszę zostawić

wiadomość. Jeśli to coś pilnego, proszę zadzwonić pod numer
555 - 2875.

Cecile westchn

ęła ciężko. Kusiło ją, by stchórzyć i nagrać

przeprosiny na sekretarce, odłożyła jednak słuchawkę. Rand

background image

zasługiwał na szczerą rozmowę. Przygryzła wargę,

zastanawiając się, czy powinna mu przesłać wiadomość przez

pager, ale po chwili potrząsnęła głową. Nie, ten numer był
zarezerwowany dla pilnych spraw.

Zadzwoni p

óźniej. Miała zamiar próbować do skutku,

nawet do późna w nocy. Oby tylko żaden poród nie zatrzymał
Randa w szpitalu do rana.

Zgarn

ęła z podłogi stertę brudnych ubrań i poszła w stronę

drzwi, zatrzymała się jednak, gdy usłyszała jakiś hałas na

zewnątrz. Wsłuchała się uważniej: było to skamlenie psa.

- Ten cholerny pies - mrukn

ęła z irytacją. Zapewne

CeeCee znów nakarmiła go batonikami. Otworzyła

przeszklone drzwi i wyjrzała na patio.

- Shaggy? - zawo

łała, rozglądając się dokoła. Psa nie było

nigdzie widać. Cecile zacisnęła usta na widok rozsypanej na
posadzce ziemi.

- Je

śli to zwierzę uważa, że pozwolę mu wykopać

wszystkie kwiaty, to bard

zo się myli - mruknęła, rozgarniając

gałęzie krzewów. Shaggy leżał w zagłębieniu wygrzebanym w

ziemi i ciężko dyszał.

- Wy

łaź stąd - nakazała ostro Cecile, pies jednak nie

poruszył się. Chwyciła za obrożę, chcąc go wyciągnąć z

zarośli, stanęła jednak jak wryta, gdy Shaggy warknął

nieprzyjaźnie, obnażając wszystkie zęby. Po chwili znów

ostrożnie zajrzała między gałęzie. To, co zobaczyła, sprawiło,

że oniemiała.

- O m

ój Boże - szepnęła zszokowana i jeszcze bardziej

rozsunęła gałęzie, by lepiej widzieć szczeniaka, który właśnie

wydostawał się na świat. - A myśmy przez cały czas myśleli,

że jesteś chłopcem!

Z pobliskiej grz

ądki dobiegł jakiś pisk. Cecile

znieruchomiała, nasłuchując uważnie. Gdy dźwięk się

powtórzył, rozgarnęła gałęzie sąsiedniego krzewu. Zobaczyła

background image

tam drugie zagłębienie, a w nim malutki kłębek, z wierzchu

przysypany ziemią.

- Bo

że! - zawołała znów i zerwała się na nogi. - Ten głupi

pies zagrzebuje swoje dzieci!

Pobieg

ła do domu i przyniosła kilka ręczników. Położyła

szczeniaka na jednym z nich

i delikatnie otrzepała go z ziemi.

Po chwili znów usłyszała jakiś dźwięk. Shaggy stała na skraju

patio, gorączkowo zagrzebując coś w miejscu, gdzie przed

chwilą leżała.

- Przesta

ń, Shaggy! - wykrzyknęła Cecile z przerażeniem.

-

Dent! Gordy! Chodźcie tu natychmiast!

Przycisn

ęła ręcznik ze szczeniakiem do piersi, a drugą

ręką mocno pochwyciła psa za obrożę, ignorując jego

warczenie. Z domu wybiegła CeeCee.

- Co si

ę stało, mamo?

- Shaggy w

łaśnie rodzi szczeniaki. Niech Dent zadzwoni

po doktora.

Ma

ła szeroko otworzyła oczy.

- Naprawd

ę? Gdzie one są? Cecile pochwyciła córkę za

ramię.

- S

łuchaj mnie uważnie i zrób to, co ci każę. Idź do Denta

i powiedz mu,

żeby zadzwonił po lekarza, a gdy się z nim

połączy, niech mi przyniesie słuchawkę.

CeeCee ty

łem wycofała się do domu, nie spuszczając

wzroku z psa. Po chwili Cecile usłyszała jej wołanie:

- Dent! Gordy! Chod

źcie tutaj! Shaggy rodzi dzieci! Po

chwili obaj chłopcy wybiegli z domu. Cecile podała
Gor

dy'emu zawiniętego w ręcznik szczeniaka.

- Trzymaj. Nie rozwijaj go,

żeby się nie przeziębił -

rzuciła i na kolanach podpełzła do drugiego zagłębienia.

- Gdzie telefon? - zapyta

ła z niepokojem.

- CeeCee zaraz przyniesie. Walcz

ąc z lękiem, Cecile

delikatnie rozgarnęła grudki ziemi i zawinęła drugiego

background image

szczeniaka w

ręcznik, który podał jej Dent. Sprawdziła, czy

szczeniak oddycha, i rozejrzała się za Shaggy. Pies znów

zniknął, Tym razem skamlenie dochodziło z samego środka

gęstej kępy krzewów.

W tej chwili na patio wpad

ła CeeCee i podsunęła matce

telefon pod nos.

- Masz, mamo!
Cecile poda

ła jej drugiego szczeniaka i wzięła do ręki

słuchawkę.

- Doktorze, potrzebuj

ę pomocy. Nasz pies rodzi

szczeniaki.

- Shaggy? Na d

źwięk głosu Randa Cecile szeroko

otworzyła usta ze zdumienia i zakryła mikrofon ręką.

- Przecie

ż kazałam ci zadzwonić do weterynarza - syknęła

do CeeCee.

- Powiedzia

łaś, że mam zadzwonić do doktora! Cecile

wzniosła oczy ku niebu.

- Cecile? Jeste

ś tam? - odezwał się Rand.

- Jestem - westchn

ęła.

- Masz jaki

ś problem?

- Tak - zaszlocha

ła, bliska histerii. - Shaggy rodzi

szczeniaki i od razu zagrzebuje je w ziemi.

- Musisz j

ą jakoś uspokoić.

- Ja mam j

ą uspokajać? - wykrzyknęła Cecile. - A kto

mnie uspokoi? Mam tylko dwie ręce i nie nadążam z ich
wygrzebywaniem!

- Zabierz j

ą do garażu. Nie uda jej się wygrzebać dziury w

betonie.

Cecile spojrza

ła na psa, który właśnie wypełzał spod

krzaków.

- Dobrze. A potem co mam robi

ć?

- Przyjad

ę do siebie, gdy tylko będę mógł.

background image

- Nie musisz... - zacz

ęła mówić Cecile, ale Rand już

odłożył słuchawkę. Jęknęła i rzuciła telefon na patio.

- Dobrze, dzieci - powiedzia

ła z westchnieniem. - Oto

plan działania. Gordy, ty i CeeCee otwórzcie garaż i

zabierzcie ze sobą szczeniaki. Dent, ty musisz mi pomóc

zaciągnąć Shaggy do garażu.

Wyraz twarzy jej najstarszego syna

świadczył o tym, że

taki podział pracy zupełnie mu nie odpowiada.

-

Chodź, Shaggy. Dobry piesek - powiedziała Cecile

łagodnie. - Chodź tu, mała. Zrobimy ci wygodne posłanie.

Potrzebowali jednak dobrych dziesi

ęciu minut, by

zaciągnąć opierającą się sukę do garażu. Gdy ta sztuka

wreszcie się udała, Cecile zamknęła drzwi i szybko ułożyła

posłanie ze starych poduszek i koców. Shaggy obeszła je

dokoła i obwąchała, nie przestając skamleć. Ledwie Cecile

skończyła układać koce, suka weszła na nie i zaczęła rodzić
trzeciego szczeniaka.

Ca

ła czwórka w milczeniu stała obok i przyglądała się

temu szeroko otwartymi oczami. Cecile uzna

ła, że to równie

dobra metoda edukacji seksualnej dzieci jak każda inna. W

krótkim czasie na świat przyszły jeszcze dwa szczeniaki.

- Jak si

ę czuje matka? Cecile obróciła się i tuż za sobą

ujrzała Randa. Tak była pochłonięta obserwowaniem porodu,

że nie usłyszała, jak wchodził. Jak zwykle, jego widok

podtrzymał ją na duchu.

- Ju

ż mi lepiej, dziękuję - odrzekła.

- Mia

łem na myśli Shaggy - zaśmiał się Rand. Cecile

zarumieniła się.

- Ona chyba te

ż czuje się lepiej. W każdym razie tak mi

się wydaje. Do tej pory urodziła cztery małe. Po czym można

poznać, że to już koniec?

background image

- Nie mam poj

ęcia - uśmiechnął się Rand. Zrzucił kurtkę,

powiesił ją na kosiarce do trawy i podwinął rękawy koszuli. -

Przyjrzyjmy się temu bliżej.

Ku zdumieniu Cecile por

ód trwał jeszcze dwie godziny.

Gdy dzieci dowiedziały się, że nie będą mogły od razu bawić

się ze szczeniakami, znudziły się patrzeniem i wróciły do gry
nintendo.

Rand pozosta

ł przy Cecile. Wyglądał jak uosobienie

spokoju. Cecile miała mu to za złe. Ona sama była kompletnie

roztrzęsiona, i to bynajmniej nie z winy Shaggy. Teraz, gdy

Rand tu był i miała okazję go przeprosić, słowa zamierały jej
w gardle.

- Przepraszam ci

ę - wykrztusiła w końcu, przysuwając

jednego ze szczeniaków do brzucha matki.

Rand przyjrza

ł się jej, przechylając głowę na bok.

- Co takiego?
- Powiedzia

łam, że cię przepraszam - powtórzyła ponuro,

wtykając dłonie między kolana.

Rand zmarszczy

ł czoło.

- Zapewniam ci

ę, że przyjazd tutaj nie sprawił mi żadnego

kłopotu.

Cecile j

ęknęła w duchu. Zmuszał ją, żeby powiedziała

wszystko głośno i wyraźnie.

- Nie przepraszam za to,

że dzieci do ciebie zadzwoniły,

tylko... no wiesz, za co. Za Amber, za to, że ci nie

uwierzyłam.

- Aha.
- No w

łaśnie. Jack wszystko mi opowiedział. Rand czekał

w milczeniu, patrząc na nią.

- Powiedzia

ł, że to twoja przybrana siostra, która

wykorzystuje twoje dobre serce.

Rand w dalszym ci

ągu się nie odzywał. Cecile skrzywiła

się boleśnie.

background image

- Nie masz zamiaru nic powiedzie

ć?

- Na przyk

ład: co?

- Na przyk

ład: no przecież ci mówiłem, albo: nie ma

sprawy, Cecile, nic dziwnego, że wysnułaś niewłaściwe
wnioski.

- Nie, wydaje mi si

ę, że żadne z tych stwierdzeń nie jest

tu odpowiednie -

mruknął Rand. Shaggy zaskamlała. Położył

rękę na jej łbie. Suka polizała jego palce. Cecile naraz

zapragnęła zrobić to samo, choć była to niedorzeczna myśl.

- Chyba to ju

ż koniec porodu - rzekł Rand spokojnie,

oglądając Shaggy. - Zdaje się, że zaraz wydali łożysko.

Cecile odwr

óciła wzrok. Zadowolona była, że dzieci już

sobie poszły i nie widziały tej części porodu. To nie był
przyjemny widok.

Shaggy nie

źle radziła sobie bez niczyjej pomocy. Cecile

wstała i odgarnęła włosy z twarzy.

- Chod

źmy do domu. Zrobię jakieś kanapki.

- Zapraszasz mnie? - zapyta

ł Rand, sięgając po kurtkę.

Cecile ze zdziwieniem zmarszczyła brwi.

- Oczywi

ście, a dlaczego nie?

- Po prostu jestem tym zdziwiony. - Wzruszy

ł ramionami.

-

Ostatnio nie przyjmowałaś mnie zbyt serdecznie.

- Przecie

ż nie wiedziałam... - odrzekła Cecile ze

skrępowaniem, patrząc na swoje buty. - Ale teraz, gdy już

wiem, kim jest Amber i że to dziecko nie jest twoje...

Przysunęła się do niego i otarła piersiami o jego tors. - To

stawia wszystko w innym świetle.

- Naprawd

ę?

W g

łosie Randa słychać było stłumiony gniew. Cecile

podniosła wzrok na jego twarz.

- Oczywi

ście - odrzekła, powstrzymując lęk. - Skoro już

to małe nieporozumienie zostało wyjaśnione, to myślałam,

że...

background image

W oczach Randa zab

łysnął jawny gniew.

- My

ślałaś, że co? Że mnie przeprosisz i znów będzie tak

jak przedtem? Że znów będziemy kochankami? Bo nimi

przecież byliśmy, niczym więcej. Ale co się stanie następnym

razem, Cecile? Co będzie, jeśli jakaś inna kobieta zostawi mi

wiadomość albo obejmie mnie na przywitanie? Czy wtedy

znów będziemy przez to wszystko przechodzić? Czy będziesz

potrafiła mi uwierzyć, jeśli ci powiem, że to tylko znajoma?

Cecile patrzy

ła na niego szeroko otwartymi oczami,

niezdolna się poruszyć ani odpowiedzieć na jego oskarżenia.

Rand odwrócił się gwałtownie.

- Mniejsza o to - mrukn

ął.

Cecile kopniakiem zrzuci

ła z siebie kołdrę i usiadła,

opierając dłonie na kolanach.

- Co za tupet! -

mruknęła, patrząc na ścianę. - Przecież go

przeprosiłam. Czego on jeszcze chce?

Ta

ńczące na ścianie cienie nie dały jej jednak żądnej

odpowiedzi. Cecile zmarszczyła brwi i w myślach jeszcze raz

odtworzyła całą rozmowę, słowo po słowie, próbując dojść, co

Randa tak rozzłościło.

W ko

ńcu, zrezygnowana, zeszła z łóżka, nałożyła szorty i

boso poszła do pokoju Dentona.

- Dent? - powiedzia

ła, potrząsając go za ramię. Chłopiec

przewrócił się na bok i przetarł oczy.

- Co si

ę stało, mamo? - zapytał zaspanym głosem.

- Nic - odrzek

ła Cecile, splatając nerwowo palce. -

Muszę... mam pewną sprawę do załatwienia i zostawiam ci

dom pod opieką.

Dent spojrza

ł w okno.

- Która to godzina?
- Par

ę minut po trzeciej. Dent gwałtownie usiadł na łóżku.

- Masz spraw

ę do załatwienia o trzeciej nad ranem? Jezu!

Mamo, czyś ty zwariowała?

background image

- Nie. Pos

łuchaj, na lodówce zostawię kartkę z numerem,

pod którym będziesz mógł mnie znaleźć. - Cecile zauważyła,

że chłopiec ma zamknięte oczy. - Mam nadzieję, że nie śpisz?

- Nie, nie

śpię - wymamrotał, naciągając poduszkę na

głowę.

- Zadzwonisz, gdyby

ś mnie potrzebował?

- Tak, zadzwoni

ę. Cecile na wszelki wypadek podniosła

róg poduszki.

- A gdzie zostawiam numer?
- Na lodówce -

odrzekł Dent stłumionym głosem. Cecile

puściła poduszkę i wyszła. Dent odczekał chwilę, a gdy
us

łyszał odgłos zamykanych drzwi wejściowych i ruszającego

dżipa, wyskoczył z łóżka i poszedł do kuchni. W świetle

żarówki palącej się na werandzie przeczytał kartkę na
lodówce: „Jestem u Randa, 555 -

7869. Zadzwoń, gdybyś

mnie potrzebował; Mama".

- Cholera jasna! - zakl

ął Dent i uderzył pięścią w kartkę,

po czym rozej

rzał się szybko, sprawdzając, czy nikt nie

słyszał. - Cholera - powtórzył szeptem i otworzył lodówkę.

Skoro i tak nie spał, a w dodatku jego życie legło w gruzach,

to mógł przynajmniej coś przekąsić.

- Powiem mamie. Dent z wra

żenia uderzył głową w drzwi

l

odówki. Odwrócił się z ponurym grymasem na twarzy.

- Co ty tu robisz, CeeCee?
- Us

łyszałam hałas. Powiem mamie - powtórzyła mała,

unosząc wysoko głowę.

- Co powiesz?
-

Że przeklinasz.

- To co z tego? Ty te

ż byś klęła, gdybyś straciła swoją

najcenniejs

zą rzecz.

CeeCee z dezaprobat

ą wydęła usta.

- Znowu si

ę o coś założyłeś z Gordym?

- Mhm - mrukn

ął Dent niechętnie.

background image

- O co tym razem?
- O to, czy mama i Rand pogodz

ą się jeszcze w tym

tygodniu. Ja postawiłem kolekcję kart baseballowych, a on
mikroskop.

CeeCee szeroko otworzy

ła oczy,

- Pogodzili si

ę?

- Mama jest teraz u Randa - odrzek

ł Dent, wskazując na

kartkę.

Na twarzy ma

łej pojawił się szeroki uśmiech.

- Naprawd

ę?

- Tak. A to znaczy,

że przegrałem zakład - mruknął Dent.

Wetknął głowę do lodówki i wyjął stamtąd talerz z pizzą.

- Mogliby chyba poczeka

ć do końca tygodnia, nie? Mam

nadzieję, że on ją wyrzuci za drzwi - dodał, niosąc talerz do

stołu.

- My

ślałam, że lubisz Randa? - zdziwiła się dziewczynka.

- Lubi

ę go - odpowiedział Dent z ustami pełnymi pizzy.

- Jest ca

łkiem fajny.

- To dlaczego chcia

łbyś, żeby wyrzucił mamę z domu?

- Bo gdyby to zrobi

ł, to Gordy nigdy by się nie

dowiedział, że mama do niego pojechała - wyjaśnił Dent,

spoglądając na siostrę ostrzegawczo - i może wygrałbym ten

zakład.

Usta dziewczynki zadr

żały.

- Ale ja chc

ę, żeby oni się pogodzili. Lubię Randa.

- Nie martw si

ę - rzekł Dent, podsuwając jej talerz. -

Pogodzą się. Świetnie do siebie pasują.

CeeCee wzi

ęła kawałek pizzy, zlizała z niej sos

pomidorowy i powoli skinęła głową.

- Ale i tak powiem mamie - u

śmiechnęła się, patrząc na

brata spod rzęs.

Dzwonek do drzwi o wp

ół do czwartej nad ranem z

pewnością obudziłby Randa, ale on akurat tej nocy i tak nie

background image

spał. Po porodzie Shaggy i frustrującej rozmowie z Cecile

wrócił do domu, wziął prysznic, wczołgał się do łóżka i czekał
na sen.

Sen jednak nie nadszed

ł.

Dzwonek terkota

ł uporczywie. Rand w końcu poszedł do

drzwi, niejasno podejrzewając, kogo za nimi zobaczy. Na
widok Cecile na jego twarzy pojawi

ł się uśmiech, który jednak

przeszedł w bolesny grymas, gdy jej pięść trafiła go w

żołądek.

- No dobra, Coursey - mrukn

ęła Cecile, przeciskając się

obok niego do środka. Zatrzasnęła drzwi i oparła ręce na
biodrach. -

Czego chcesz? Mam się pokajać? Czy poczujesz

się lepiej, jeśli padnę przed tobą na kolana? - Wzięła głęboki

oddech i obróciła się na pięcie. - No dobrze! Przepraszam! Jest

mi cholernie przykro, że ci nie uwierzyłam, i jeszcze bardziej

przykro, że nie chciałam słuchać twoich wyjaśnień.

Rand wyprostowa

ł się powoli, przyciskając dłoń do

brzucha. Nastawił się na uniknięcie kolejnego ciosu, ale ku

jego zdumieniu Cecile rzuciła się na kolana i złożyła ręce jak
do modlitwy.

- B

łagam cię o wybaczenie. Wystarczy już? Jesteś

szczęśliwy? O to ci chodziło?

Rand spojrza

ł na nią chłodno.

- Nie, nie o to mi chodzi

ło. Spod powieki Cecile

wymknęła się łza.

- W takim razie chyba winna ci jestem inne przeprosiny.
- A za co chcesz tym razem przeprosi

ć?

- Za to,

że zrobiłam z siebie idiotkę - odparła, ocierając

dłonią łzy z policzka. Twarz miała pogrążoną w mroku, Rand

dostrzegał jedynie zarys jej sylwetki.

Powoli podnios

ła się z kolan i stanęła tuż przed nim.

- W takim razie chyba lepiej wr

ócę do domu -

powiedziała cicho, powstrzymując płacz. Po chwili

background image

wyciągnęła do niego rękę. - Pozostaniemy przyjaciółmi?

Zgadzasz się?

Wstrzyma

ła oddech, czekając na odpowiedź, Rand jednak

nie śpieszył się z podaniem jej dłoni.

- Nie na twoich warunkach - rzek

ł w końcu.

Cecile s

ądziła, że Rand nie może jej zranić już bardziej niż

dotychczas, teraz jednak

cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz.

- Jak to?
- Nie rozumiesz, prawda? - zapyta

ł Rand i wyszedł z

cienia w blask księżyca. Ich oczy spotkały się. - Kocham cię.

Chyba cię pokochałem już podczas pierwszego spotkania. Ale

nie zdecyduję się na to, by spędzić życie z kobietą, która mi
nie ufa.

Cecile poczu

ła przypływ nadziei. Może jeszcze nie

wszystko było stracone.

- Ale ja ci ufam, Rand - rzek

ła z podnieceniem. - Nie

słuchałeś, co mówię? Powiedziałam przecież, że przepraszam

za to, iż źle cię oceniłam. Nie masz pojęcia, jak podle się

czułam, gdy Jack opowiedział mi o Amber. Ja...

Rand potrz

ąsnął nią tak mocno, że Cecile zachwiała się.

- Czy ty s

łyszysz, co mówisz? Owszem, wybaczyłaś mi,

ale dopiero wtedy, gdy Jack potwierdził, że Amber nie jest

moją dziewczyną. Nie chcę od ciebie miłości, jeśli masz

zamiar dawać ją dopiero po sprawdzeniu wszystkich faktów.

Nie rozumiesz tego, Cecile? Pragnę, żebyś mnie kochała
bezwarunkowo.

Cecile wpatrywa

ła się w niego z przerażeniem.

- Kocham ci

ę, Rand - szepnęła z nadzieją, że to

wystarczy.

- A ja kocham ciebie. Przymkn

ęła oczy i westchnęła

głęboko. To były słowa, które

pragn

ęła usłyszeć, czegoś w nich jednak brakowało. W

tym wyznaniu nie było żadnych emocji. Rand chciał

background image

wszystkiego albo niczego, ona zaś nie była pewna, czy potrafi

dać mu wszystko.

- Chodzi o Dentona, prawda? - zapyta

ł. - To przez to, co

on ci zrobił?

Cecile zacisn

ęła mocniej powieki, walcząc z zalewem

emocji, i powoli skinęła głową. Rand wziął ją w ramiona.

- Cecile, nie jestem Dentonem - szepn

ął, przyciskając usta

do jej włosów. - Nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby cię

zranić.

Cecile cofn

ęła się o krok. Rand zasługiwał na szczerość.

- Chc

ę ci wierzyć, Rand. Z całego serca chciałabym ci

uwierzyć. Ale kiedyś już słyszałam to wszystko od Dentona.
Z

a każdym razem, gdy mnie oszukiwał, a ja go na tym

przyłapywałam, przysięgał, że to się nigdy nie powtórzy i że

nigdy więcej mnie nie skrzywdzi. Wiem, że ty jesteś dobrym

człowiekiem. Mówi mi to serce. Ale potem włącza się

rozsądek i... I zaczynam reagować po staremu. Tak jak przy
Dentonie.

- Cecile...
- Pozw

ól mi skończyć - poprosiła, kładąc dłoń na jego

piersi. -

Chciałabym ci obiecać, że nigdy nie będę wątpić w

twoje słowa i dam ci swoje bezwarunkowe zaufanie. Ale to by

nie było uczciwe, a nie zasługujesz na kłamstwa. - Ujęła jego

dłoń w obie swoje i mocno uścisnęła. - Ale mogę ci obiecać

coś innego: że za każdym razem, gdy będę miała jakieś

wątpliwości albo pytania, przyjdę z nimi do ciebie i będę

słuchała tego, co mi powiesz.

Wstrzyma

ła oddech i czekała na jego reakcję. Twarz

Randa jednak nie wyrażała żadnych uczuć.

- Czy to s

ą oświadczyny? Cecile wybuchnęła nerwowym

śmiechem.

- Nie wiem! Mo

że. A jeśli tak? Rand niespodziewanie

wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.

background image

- Je

śli tak, to je przyjmuję. Ale najpierw musimy ustalić

kilka spraw.

Cecile otoczy

ła jego szyję ramionami.

- Och, tak? - mrukn

ęła nieśmiało. - A co takiego chciałby

pan ustalić, doktorze Coursey?

Rand spojrza

ł na nią groźnie.

- Najpierw rzeczy oczywiste - rzek

ł, niosąc ją przez hol. -

Po pierwsze, mam na imię Rand. Nie: doktor, nie Coursey...
po prostu Rand. -

Otworzył kopniakiem drzwi sypialni. - I ja

się zajmę gotowaniem. - Położył ją na łóżku i pochylił się nad

nią. - Przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejną kucharką.

- Czuj

ę się zdruzgotana.

- S

łusznie - rzekł Rand ze zmarszczonym czołem. - I od

tej pory to ja będę ustalał zasady. - Cecile otworzyła usta z

zamiarem sprzeciwu, zaraz je jednak zamknęła, gdy Rand

groźnie zmarszczył brwi. - Jeśli zechcę cię adorować, to będę
to

robił. A jeśli przyjdzie mi ochota powtarzać ci codziennie,

że cię kocham, to również będę tak robił! Zrozumiano?

- Tak, prosz

ę pana - zaśmiała się Cecile.

- I chc

ę mieć dzieci - ciągnął Rand. - Całe mnóstwo

dzieci. Śmiech zamarł Cecile w gardle.

- Naprawd

ę chcesz?

- Naprawd

ę.

- Ale my

ślałam... Rand zamknął jej usta pocałunkiem.

- Cecile, prosz

ę cię, nie myśl! Za każdym razem, gdy

zaczynasz myśleć, pojawiają się jakieś kłopoty. Po prostu
czuj.

Cecile opar

ła ręce na jego piersiach.

- Jak chcesz, doktorze... to znaczy, Rand. Nie spuszczaj

ąc

wzroku z jego twarzy, powiodła dłońmi

w d

ół, aż natrafiła na gumkę spodenek. Jednym

szarpnięciem ściągnęła je i wsunęła palce między jego uda.

background image

- Rand - szepn

ęła mu do ucha, nie potrafiąc się oprzeć

pokusie -

czuję, że...

Rand zn

ów przykrył jej usta swoimi.

- Po prostu poca

łuj mnie, Cecile. Całuj mnie i nie

zawracaj sobie głowy niczym więcej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
D417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
GRD0799 Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Narodziny miłości
GR702 Moreland Peggy Rodzina Tannerów 03 W pogoni za marzeniem
Miłość, medycyna i cuda ?rnie S Siese
Siegel?rnie S Miłość, medycyna i cuda
423 Moreland Peggy Anioł w za dużej sukience
0796 Moreland Peggy Dziedzictwo
0692 Moreland Peggy Dom dla Laury
Moreland Peggy Dziedzictwo
GRD0796 Moreland Peggy Dziedzictwo

więcej podobnych podstron