M. Konopnicka „Panna Florentyna”
Padam do nóżek pani...
— O, panna Florentyna!
— Ciii... proszę pani, ciii!... Bo to właśnie stróż z naszej kamienicy tam stoi...
— Więc cóż!...
— Co tam, proszę pani, ma kto wiedzieć, że ja panna!
— A cóż to szkodzi?
— Ee... Zawsze jakoś! Co tam ludziom po tym!
— No, ale stróż i tak najlepiej wie z meldunku.
— A nie, nie wie! Właśnie, że nie wic!
Zniżyła trochę głos:
— Ja się tu za wdowę podałam.
— W imię Ojca i Syna! A to po co?
— Zawsze jakoś, proszę pani, porządniej! Panna, to tam sobie taka hołota różnie tłumaczy, tak i tak, a wdowa, no, to wdowa! Dużo porządniej, dużo! Mam sobie czepeczek świeżutki, bielutki; wyprasuję, wyrurkuję, od rana włożę i jest. Co tam ma kto wiedzieć!
Patrzyłam na nią zdumiona.
Stała przede mną prosta, chuda, trochę sztywna, w czarnej, wełnianej, bardzo czystej, wytartej i gęsto wycerowanej sukni, w czarnej okrywce, którą widocznie sama sobie uszyła, w wyrudziałym kapeluszu i w nicianych rękawiczkach. Jej energiczna, śniada, srodze wymizerowana twarz świeciła gorączkowym spojrzeniem ciemnych, głęboko zapadłych, podkrążonych oczu i czerwonością warg drobnych, spieczonych. Gładko zaczesane na wklęsłych skroniach włosy czyniły ją znacznie starszą, niż była, a podłużna rysa na niskim, szerokim czole całej fizjonomii nadawała jakiś bolesny i dumny wyraz.
Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się, żeby rysę ową rozpędzić, ale daremnie.
— Czy może, proszę pani, jest robota jaka? Mam teraz właśnie trochę wolnego czasu...
— Owszem, będzie. Na jaki tydzień będzie.
— Ach, jak to dobrze! Tylko — zamyśliła się i nagle urwała — tylko że ja bym to może wolała do domu wziąć... Zawsze porządniej w domu szyć, niż na dnie chodzić... Jak w domu szyję, no, to dla siebie mogę szyć. Co ma kto wiedzieć? Do meldunku podałam: wdowa po urzędniku. Przecie i ojciec nieboszczyk urzędnikiem w magistracie był... Tylko znów w domu zimno wielkie, nie pali się jak raz dnia, wilgoć straszna...
Spuściła głowę, niepewna, jak się zdecydować. Gruba rysa na czole pogłębiła się jeszcze.
— Ja myślę, że lepiej do nas. Jakoś panna Florentyna mizernie wygląda. Każę zrobić dobry rosół, posilny...
— Ja to wiem, wiem!— rzekła trzęsąc głową. — Tylko... tak bym właśnie teraz jakoś chciała... Dopiero co się tu sprowadziłam z Lipowej...
— Jak to z Lipowej? Wszak panna Florentyna mieszkała, zdaje się, na Złotej?
— O, to już dawno, proszę pani, dawno! To jeszcze w tamtym kwartale! A jakże, na Złotej. Tam było ciepło!... W pralni palili cały dzień, aż przez ścianę buchało. Bardzo tam dobrze było... Wszędzie blisko. Cóż, kiedy nie mogłam!
Nagle podniosła głowę.
— To już tak zrobię. Powiem w domu, że lekcje na mieście mam, i przyjdę. Dobrze, proszę pani? Zawsze porządniej niż szycie...
— Dobrze, jeśli pannie Florentynie na tym zależy...
— Bardzo, bardzo mi zależy, proszę pani! Co ma kto wiedzieć!...
— No, to może panna Florentyna zaraz ze mną pójdzie? Obejrzymy, jaka to tam robota. Obiad też niedługo podadzą...
Zamigotała parę razy pociemniałymi powiekami i westchnęła z cicha.
— Dobrze, proszę pani. Pójdę... Dziękuję!...
Podniosła głowę, zwróciła ją przez ramię za siebie i zmrużywszy oczy rzekła dość głośno do stojącego przed bramą stróża:
— Walenty! Proszę powiedzieć w domu, jakby list przyszedł albo co, że jestem proszona na obiad do Frascati i że dopiero wieczorem wrócę!
Stróż obojętnie słuchał tego wyjaśnienia stojąc w bramie w rozpiętym kożuchu i paląc papierosa. Nie spojrzał nawet w tę stronę.
Panna Florentyna za to patrzała na niego ciągle zmrużonymi oczyma i nie odwracała wysoko podniesionej głowy. Po twarzy jej, która nagle jakby skamieniała w maskę nieugiętej dumy, latały płomienie tryumfu i nozdrza jej prostego nosa rozdęły się szeroko, drobne usta drżały nieco, zwłaszcza górna warga, wzgardliwym rysem ściągnięta i odchylona nad białymi, bardzo równymi zębami.
— Walenty słyszy? — dodała głośniej, doczekać się nie mogąc odpowiedzi stróża.
— Toć słyszę! — odrzekł leniwie. — A kto by się ta pytał! — I rzucając niedopałek, szeroko przed siebie plunął. Te wielkie miny nie imponowały mu jakoś.
— No! — rzuciła przez ramię panna Florentyna ucinając tym sposobem wątpliwości stróża, po czym majestatycznie odwróciwszy ciągle jeszcze wysoko podniesioną głowę szła obok mnie czas jakiś sztywna, wyprostowana, milcząca. Na zakręcie ulicy dopiero westchnęła i spuściła oczy.
— To, proszę pani, dla panienek robota?
Pytanie to tak proste, wypowiedziane było z widocznym niepokojem. Nie była sztuki swej pewną. Właściwie mówiąc szyć nie umiała prawie.
— Tak, dla dzieci. Bieliznę trzeba przejrzeć, posprzątać... Panna Florentyna wie, jak to tam...
— O, to — podchwyciła z zapałem — to już ja porządnie zrobię. W nocy przysiędze, a zrobię!
— Nic pilnego. I tak jakoś panna Florentyna nieosobliwie wygląda... Jakże tam ze zdrowiem?
— Nie tak źle, proszę pani, nie tak źle. Teraz się jakoś trzymam...
Wyprostowała się jak struna i zacięła usta. Energiczne rysy jej wynędzniałej twarzy miały w sobie wyraz niemal męskiej siły.
— A matka?
— Ach, to pani, proszę pani, jeszcze nie wie o niczym?
Postać jej nagle schyliła się, zmalała, twarz zgasła, głos. załamał się i drżeć zaczął.
— Nie wiem...
— Prawda, żem to ja już dawno nie szyła u pani!
Umarła matka...
— Umarła? O... biedna! biedna!...
Panna Florentyna wyprostowała się znowu. Oczy jej błysnęły.
— O, proszę pani! Toć to szczęście od Boga, że umarła!
— Może... może i tak! Może jej i lepiej...
— Ale i mnie, proszę pani, i mnie! — zawołała załamując ręce z dziwnie namiętnym gestem.
— I jej lepiej i mnie lepiej!
Usta jej zbladły, twarz pociemniała aż do zarostu szerokiego czoła. Szła chwilę tak ze splecionymi kurczowo palcami i ze wzrokiem w ziemię wbitym, a jęk głuchy podnosił od czasu do czasu jej zapadłe piersi.
Czułam ogromną przykrość z tego obrotu rzeczy. Po co było mi wspominać o matce?
— Moja panno Florentyno — rzekłam serdecznie, ale mi do słowa przyjść nie dała.
— Wszystko powiem, proszę pani! Przed panią jak na świętej spowiedzi, nie mam co się kryć! Wszystko, proszę pani, powiem!
Zatrzymała się zwrócona ku mnie i podniosła oczy. Gorzały posępnie ciemnym ogniem niezgłębionej troski. Jak trzymała załamane ręce, tak je podniosła i do piersi przycisnęła gwałtownie. Około ust drgały jej muskuły jakimś bolesnym wysiłkiem. Niewymowny wyraz udręczenia przebijał w całej postaci.
Dotknęłam jej splecionych palców.
— No, proszę, panno Florentyno, proszę się uspokoić! Nie mówmy na ulicy o tych smutnych rzeczach! Chodźmy!...
Poruszyła się posłusznie z miejsca, ręce jej wzdłuż sukni opadły i szła tak przez chwilę w milczeniu.
Ale kiedy się znalazła poza ogrodową bramą, w głębokiej perspektywie długiej i pustej alei, nad którą szumiał wiatr górny wierzchołkami bezlistnych drzew lecący, stanęła znowu i wpatrzyła się we mnie z jakąś chciwością, z jakąś żądzą niemal wypowiedzenia wszystkiego.
Jej drobna, szczupła postać jeszcze drobniejszą, jeszcze bardziej zmizerowaną zdawała się w tym bladym, czystym świetle, jakie ją tu zewsząd objęło. Lata głodu zwalczanego nieugiętą dumą, nędza odzieży osłaniana skrzętnie przed oczyma ludzi, cała ta smutna walka podjęta z losem, aby tylko utrzymać się ponad "hołotą", wszystko to wystąpiło teraz z jakąś bezlitosną, szyderczą jasnością. Może to i sama spostrzegła, gdyż z nagłą determinacją zaczęła sucho i bezdźwięcznie:
— Z matką źle było, proszę pani!
Po czym zaraz spuściła głowę i cicho szła przy mnie, łamiąc się z tym wzruszeniem, które ją za gardło chwyciło.
— Pić nie piła — odezwała się po długiej chwili łagodniej już nieco — ale że podupadła strasznie na honorze! Ze wszystkim podupadła!
Obejrzała się prędko po stronach i zaczęła szeptem:
— Com to mówiła, proszę pani, że w Dobroczynności jest, jakem leżała na tyfus w szpitalu, to nieprawda! Nie tak było!
Zaczerpnęła powietrza głęboko i po kilka razy, jak to czyni nurek, nim się rzuci w wodę.
— W kruchcie, proszę pani, w kruchcie u Bernardynów, z babami, z dziadówkami siadywała! W kruchcie!...
Głos jej się podniósł z szeptu do głuchego krzyku. Zbiegły się brwi na szerokim czole. Jasne, rzęsiste łzy trysnęły z pałających oczu. Ściągnęła rękawiczkę i prędko je starła dłonią, ale już został po nich ślad ciemny, wypalony jakby. Zadawszy usta milczała chwilę, przełykając z trudem falę łkania, która się tłukła po jej wąskiej, zapadłej piersi, ale której nie puściła na świat. Cała jej postać zresztą, prócz krótkich spazmatycznych wstrząśnień w ramionach, spokojną była i cichą. Najbardziej może uderzała bezwładność rąk, które jakby z ołowiu ciążyły ku ziemi w prostych fałdach biednej, czarnej sukni. Szeroko otwarte źrenice trzymała wbite przed siebie w drogę usłaną zeschłymi liśćmi, które się od chwili do chwili porywały za jakimś niewidzialnym podmuchem, drżąc, ulatując i napełniając długą, pustą aleję dziwnymi szeptem.
Po chwili mówiła dalej:
— To, proszę pani, wracam ja ze szpitala do domu, a na drzwiach kartka i stancja zamknięta. Idę do stróżki. Gdzie matka? Nie ma matki! Jeszcze mi ubliżyła ta niegodziwa, ordynarna kobieta! "A co by tu matka robiła — powiada. — Czego by tu pilnowała? Tych pustych kątów? — powiada. — Co było, za komorne poszło". To, proszę pani, myślałam, że we mnie żółć pęknie! Ale nic po sobie nie okazuję... Co tam ma kto wiedzieć! "Ach tak, mówię, zapomniałam, że matka miała wyjechać na prowincję do familii, bo tam mamy krewnych obywateli w Lubelskiem. Tak, prawda!" — mówię. A tu się tylko wszystko przede mną kołuje, ażem. się o stół oparła. Tak mi ta dopiero fartuchem stołek ściera, siedzieć prosi. Alem nie siadła! "Dziękuję ci, moja kobieto" — mówię do niej, kiwnęłam głową z góry i wyszłam. Wyszłam i myślę: co teraz? Bo gdzie my tam, proszę pani, jaką familię na prowincji mamy?... Może tam kiedyś, dawniej...
Podniosła nieco głowę. Jakiś mały atak dumy powracał jej znowu. Ale wprędce się zatopiła w bolesnych wspomnieniach.
— To jeszcze tego samego dnia, proszę pani, obeszłam po znajomych, gdziem tylko miarkować mogła, że się czego dowiem, i nic! Oczywiście, nie wprost, tylko tak z boku przepytywałam nieznacznie. Kamień w wodę! A szły u Bernardynów nieszpory wtedy z wystawieniem. Tak myślę, zajdę na błogosławieństwa. Poszłam. Wchodzę ja, proszę pani, w kruchtę, spojrzę jakoś z nagła w bok. właśnie jakby mnie kto w tę stronę za włosy pociągnął, patrzę, siedzi matka między dziadówkami! Żem ja tam wtedy trupem nie padła, to nie wiem! To mi te nogi, proszę pani, tak skamieniały, tak w ziemię wrosły, że ani w tę stronę, ani w tę. Jak słup. Całe szczęście od Boga, że ludzie gęsto szli i jakoś mnie za sobą do kościoła wepchnęli. To mnie tak ta fala przez kościół niosła jak woda... Tu organ huczy, tu światło jak na rezurekcji, a ja tylko oczy przymykam, a we mnie krzyk: "Góry, pagórki, nakryjcie mnie! Góry, pagórki, nakryjcie!..." Jak w tej pieśni, proszę pani, o sądzie ostatecznym... Dopiero się jakoś w kaplicy o mur oparłam, stoję. "Aby nie paść! — myślę — aby nie paść! — Aby ludziom widowiska z siebie nie zrobić!"
A tu się nogi pode mną trzęsą i poty biją na mnie raz zimne, raz gorące, żem to dopiero po tyfusie wstała...
No, zwyciężyłam jakoś te słabości, nic! Ani nie wiem, jak błogosławieństwo przeszło, bom już i nie wiedziała, co się koło mnie dzieje. Jedno mi tylko w głowie: jak wyjść, co począć? Ludzi już sporo ubyło, co się ku drzwiom obrócę, to widzę, droga przez kościół do samego ołtarza pusta. Podniosłam chusteczkę do twarzy raz, że to niby na zęby; podniosłam drugi raz, aż nią zupełnie twarz do oczu prawie zakryłam, idę. A nic jeszcze nie wiem, co zrobię. Przede mną kilkoro ludzi się ruszyło, tak ja między nich. Już nawet nie przyklękłam, nie przeżegnałam się, tylko idę. To żebym, proszę pani, na stracenie szła, jeszcze by mi lżej było! Tu mi się nogi plączą, tu w uszach szum, tu serce jak dzwon bije... Ludzie się na mnie oglądają, bo się na nich jak pijana toczę... Już drzwi niedaleko, już tylko przez próg — nie mogę!
Jak ślepa zawracam i uderzam w ludzi, ręce przed sobą i pod chór. Jakże tam nie padnę krzyżem, jak nie uderzę czołem o kamienie! To myślałam, proszę pani, że ze mną już amen będzie! A nie! Tak się we mnie wszystko targało, tak rwało, żem nawet umdleć nie mogła. I choćby tam wtedy śmierć przyszła, to moja męka by ją zwyciężyła...
Ucichła i milczała. Szłam obok zasłuchana, z pochyloną głową, nie przerywając zwierzeń ani biegu myśli.
— Powiadają, proszę pani — zaczęła po długiej chwili — że ziemia, choćby jaką żałość człowiek miał, wszystko wyciągnie z niego. Ale ja już i krzyżem na ziemi wyleżeć nie mogłam... Zerwałam się, przytuliłam do ściany, słucham.
Co się garść ludzi do kruchty wysypie, to w kruchcie podnoszą się głosy. A mnie tu febra aż trzęsie, aż każda żyłka we mnie truchleje, tak się boję usłyszeć, że i matka...
Zatykam uszy, zamykam oczy, a wszystko słyszę, wszystko widzę... Te ręce wyciągnięte, te wyżebrane grosze, te łachmany...
Chustkę do ust kładę, zębami ściskam, żeby nie krzyczeć głosem...
Wtem serce stanęło we mnie. Głos matki... Matka prosi...
Krew mi zahuczała w głowie, rzuciło mną we drzwi jak piorun, rozepchnęłam ludzi, do matki, za rękę i na' ulicę! Tylko się te grosze posypały za nią. Nad Wisłą dopiero poczułam, że zimno, ząb mi o ząb szczękał. A już się robiła noc i niebo ze wszystkim ściemniało. Spojrzę, Wisła się bieli... pusto... Ścisnęłam mocno rękę matki, razem skończym, myślę, wstyd zmyję...
A matka, jakby to, proszę pani, poczuła, wyrwała mi rękę.
— Co ty — mówi — córko? Co ty?
Tak mi dopiero od tego głosu dusza jakby ze snu przecknęła.
Załamałam ręce, patrzę, stoi przede mną taka drobna, słaba, nędzna, taka wystraszona jak dziecko. W tej guni stoi żebraczej, z tym żebraczym kijkiem, z tą torbą... Tak we mnie dopiero uderzył płacz...
Milczała teraz długo, wyczerpana, zgnębiona. Ale kiedyśmy już dochodziły do domu, zatrzymała się niepewna i obróciła znowu twarz rozgorzałą ku pustej, długiej, pełnej głuchych szumów alei. Zawróciłam i ja tedy i szłam raz jeszcze tą posępną, dopiero co przebytą drogą. Kto wie, jak dawno ta ludzka dusza nie miała komu skrytości swych otworzyć?...
Zaraz też posłyszałam obok siebie ciche westchnienie ulgi i głos niski, stłumiony.
— Na Złotą nie było po co wracać, wzięłam stancję na Dobrej. Do dziś odżałować tego nie mogę! Sama tam, proszę pani, najordynarniejsza hołota! Co ja się nacierpiałam między tymi ludźmi, to tylko Bogu jednemu wiadomo! Samo prostactwo, bez żadnej edukacji! Nie ma gorszej rzeczy, proszę pani, jak z tą zbieraniną w jednym domu mieszkać! Lepiej się wszystkiego odrzec! Żadnej delikatności, żadnego wychowania, żadnego uważania dla wyższego stanu!
Oczy jej pałały, nozdrza drgały, mimowolnym ruchem zbierała fałdy ubogiej, czarnej sukni, jakby się jeszcze teraz bała otrzeć o swych sąsiadów z Dobrej.
— Pokoik jak pokoik, wcale był porządny. Student jakiś nie domieszka!, rzeczy zostały i teraz rządca wynajmował od siebie.
Była sofka, był stół, krzesła dwa, było łóżko, siennik. poduszka skórzana, ze wszystkim porządnie. Zaraz chustką okno zawiesiłam, bo podwórko małe, szyba w szybę do sąsiadów, na drzwi też, że były szklane w korytarz, fartuszek za firankę obróciłam, zamiotłam czysto, pięknie, śmiecie w piecyku spaliłam i dobrze. Książek nawet jeszcze kilka zostało po tym studencie, więc tak ze wszystkim, proszę pani, było przyzwoicie, porządnie. Z matki tom zaraz przy moście te hadry żebrackie ściągnęła, okrycie z siebie zdjęłam, włożyłam na nią, a sama się chusteczką włóczkową odziałam. Chciałam z tymi łachami do rzeki, ale mi matka wyrwała, w węzełek zwinęła i pod okrycie... "Niech tam!" — myślę — i tak zostało. Tej pierwszej nocy tom matkę u maglarki jednej pomieściła, a sama poszłam na Senatorską aż do znajomych tapicerów... Bardzo porządni ludzie... Ona obywatelska córka i pensję w Kielcach kończyła. Od rana zaraz obleciałam po paniach, gdzie mi tam jeszcze co za robotę zostało, pozbierałam i ten pokoik, proszę pani, wzięłam. Nie wiem nawet, czym tego dnia jedną bułkę zjadła, tyle było za tym, za owym biegania. Matce tylko zgotowałam herbaty, kupiłam serdelków, chleba. Ale kiedym, proszę pani, wieczorem spojrzała, tu matka w łóżku biało zasłanym, tu wszystko pozatykane, nikt mi w okno ani we drzwi nie patrzy, tu lampka się świeci, to jakby pod najlepszym obiedzie tak się tam na tej sofce skuliłam i tak miło spałam!
Nazajutrz, ledwo dzień, wyczesałam matkę ładnie, oblekłam czysto, spódniczkę jej swoją ciepłą dałam, czepek ze szlareczką, kołnierzyk świeży, czysty; schludnie, biało, ażem ją ucałowała... "Moja mamo najdroższa — mówię — niechże tu mama spokojnie sobie siedzi! Dwa serdelki jeszcze są, chleb jest, herbata jest, niechże mama sobie zagrzeje, zje, chce, to sobie mama poczyta, chce, to się prześpi, aby okna nie otwierać i żadnych znajomości tu z tą hołotą!... Na wszystko mamę proszę o to, żadnych rozmów, żadnych gawęd, nic! Jak przyjdę, to sobie pogadamy, to się mama rozerwie, a teraz sobie siedzieć cicho, sza!" Ucałowałam ją raz jeszcze w ręce, w głowę, bo to zawsze było jak dziecko... Poszłam. Tak mi Bóg poszczęścił, proszę pani, żem już zaraz na ten dzień szycie u pani naczelnikowej dostała... Szyję ja, proszę pani, pod oknem w stołowym pokoju, a sama się do siebie uśmiecham, tak mi na sercu lotko, tak mi tylko te godziny mijają. Przyszedł obiad, nieznacznie tam w papier i w chusteczkę kawał pieczeni ze swego talerza schowałam; dzieci dużo, wszystko to się przepycha, krzyczy, nikt jakoś na mnie nie patrzył, myślę, dla matki będzie. Przyszedł wieczór, chciała mi pani naczelnikowa drugą szklankę herbaty nalewać, podziękowałam, cukier tylko i bułeczkę do kieszeni i do domu. To jakby mi skrzydła wyrosły, proszę pani, takem do domu leciała. Wchodzę w bramę, nic! Wchodzę na korytarz, a tu stoi kupa bab, matka między nimi, drzwi od stancji otwarte i rozmowa za pan brat, aż głucho!...
Jakby mi nogi, proszę pani, podciął, jakby we mnie ukropem chlusnął! Idę, matka mnie nie widzi i precz rozpowiada, a to, że córka ze szpitala wyszła, a to, że do szycia chodzi, a to, że ciężko... Tak tylko zęby ścięłam, zmrużyłam oczy, przeszłam jakby nigdy nic i dopieroż z proga:
— Mamo, proszę do pokoju!
Zatrwożyła się, idzie... Tak ja drzwi zamknęłam i do matki:
— To mama tak się szanuje?... — mówię. — To mama tak mój honor ceni? To mama takich "znajomości szuka? Takiego towarzystwa? — mówię. — Takim babom ordynarnym rozpowiadać, że ja do szycia chodzę, żem w szpitalu leżała?... Co komu do tego, gdzie ja chodzę? Ja mogę chodzić jak nauczycielka — mówię — albo do towarzystwa, albo do znajomych! Co mają ludzie wiedzieć? Co się im opowiadać? I komu to, komu? Nie mówię, jakiej osobie z edukacją, .z porządnego stanu, ale takiej hołocie, ordynarnej, ciemnej!...
A matka:
— A kiedy prawda, córko, kiedy prawda...
— To co, że prawda! — mówię. — Jak bieda, to ją zakryć, zataić, .ale nie przed ludźmi z nią wyjeżdżać! Wstyd!
Tak już matka ani słowa. Siadła na łóżku, westchnęła sobie, siedzi.
Chodzę po pokoju, już mi się ten gniew w żal obrócił, już bym do matki leciała, w ręce ją całowała, aż mnie porywa... Stanęłam przy oknie, sparłam czoło o szybę, a we mnie akurat jakby co mówiło: Nie będzie tu dobrze, nie! Nie będzie tu tej spokojności, com sobie myślała, nie!...
Zgotowałam matce herbaty, podałam jej ten kawałek pieczeni, com przyniosła z szycia; wzięła bułkę, rozłamała, je...
— Dobra pieczeń — mówi, jak to, proszę pani, dziecko! Ale podnosi głowę, patrzy na mnie i pyta:
— A ty, córko, nie jesz?
— Nie, mamo! Nie głodnam — mówię. Ani już nie powiedziałam, że mnie dość nakarmiła żółcią. Musiała jednak pomiarkować, bo też przestała jeść, choć tam tego niewiele było.
Ciężko mi ta noc przeszła, proszę pani, a i matce też widać nie letko, bo słyszałam, jak się z boku na bok przewraca i wzdycha.
— Czemu mama nie śpi? — pytam.
— Śpię, córko! — mówi. — A ja precz słyszę, że nie. Tak wstałam, otuliłam ją swoim okryciem, ucałowałam i mówię niby to żartem:
— Spać, dziecko, spać!
A matka jak nie chwyci moją rękę, jak ją sobie nie przyciśnie do piersi, do oczu, a tu jej tylko łzy przez palce moje jak te ziarna lecą...
Takeśmy się obie popłakały, przytuliły do siebie i tak już tam do rana dospałam.
Z wielką niespokojnością wracałam nazajutrz do domu, ale że wszystko dobrze było na tę chwilę. Tylko matka wydała mi się jakaś posępna, smutna, bez humoru. Co ja widząc siadłam przy niej i zaczęłam jej opowiadać to, owo, co tam u państwa naczelników głośno przy herbacie czytali, o książkach, o obrazach, o inszych krajach. A matka nic. Podparła się, słucha, a widzę, że o czym innym myśli. Zatrzęsła wreszcie głową i mówi:
— Co ty mi, córko, o takich górnych rzeczach powiadasz! To nie dla nas! — mówi. — My prości ludzie! My biedacy. Nam o tym myśleć, żeby głodu nie było, żeby z zimna nie drżeć...
— Mamo! — mówię — a przecież my, choć w biedzie, ale zawsze do dobrego rodu się liczym! Do wyższego! Toć ojciec urzędnikiem był! Toć mama sama ze szlachty!
— Co ród? — mówi — co szlachectwo? Nędza kat, córko... Jak się dotknie, to i szlachcica odszlachci! A mówi głośniej coraz.
Tak ja:
— Cicho, mamo, ci-i-i-cho! Na miłość Boską, cicho! Przez ścianę wszystko słychać!...
Bo co tam, proszę pani, za ścianą? Przepierzenie tylko! A matka głośniej jeszcze:
— A czegóż ja się będę z moją nędzą przed ludźmi kryć? Czego się wstydzić? Czy to ja biedę wymyśliłam? Ty się — mówi — córko, od tych ambicji, od tych honorów raz odżegnaj i żyj, jak można, jak się da. Jest bieda? Owszem! Niechaj ludzie widzą, niech słyszą, prędzej się jeden drugiemu użali, wspomoże, a choćby nie pomógł, lżej zawsze!
Tak ja tylko tych rąk, proszę pani, załamałam i słucham.
— To mama — mówię — od takiej ordynarnej hołoty pożałowania chce? pomocy?
— A czemu nie? — mówi. — My jeszcze gorsza od nich hołota — mówi — bo tam z nich każdy na jakimś procederze siedzi, a my co?
— Słucham ja, proszę pani, a jakby mnie kto po sercu krajał...
— To czemu — mówię — na pensję mnie było dawać, czemu mnie było edukować? Bom chodziła coś przez rok blisko na pensję, proszę pani, na Leszno.
A matka:
— Ojciec cię dawał, nie ja! Ojcu się tej parady, nie mnie, chciało! A toteż ta pensja to zguba twoja! Ze wszystkim ci te honory w głowie przewróciły... Co teraz z pensji masz?
— To, proszę pani, mało we mnie dusza nie omdlała! To te słowa, proszę pani, tak mi się wydawały, jak te kamienie w bajce... Co matka jedno rzuci, to jakby na milę drogi ode mnie się oddaliła. Tylko, że w bajce od tych niemych murów oddalenie było, a tu od serca żywego... To jakby we mnie kto żyły pruł, rozciągał, coraz dalej, coraz dalej, na jakiś inny świat... To matka tam, a ja tu... Już mi i w oczach ciemnieje, i coraz mniejsza się zdaje, już jej mało co i widzę... Tak się oddalała ode mnie, tak precz szła...
Aż mnie trąci matka i mówi:
— A kolacja, córko?
To ten głos tak do mnie szedł jakby gdzie przez wielką wodę huczącą... A to te myśli tak huczały we mnie, proszę pani!
Tak podniosłam się, wstrząsłam się i jak błędna przez stancję idę. A co na matkę spojrzę, to mi się taka obca jakaś zdaje, jak bym się przez tę chwilę sierotą została! A tak mi pusto na sercu, proszę pani, tak pusto, że nawet sobie nic myśleć nie mogę. Tylko czuję, jakby mnie kto w dół, w studnię ciemną pchnął... Tom już i jeść nie mogła, i jeszczem się smutniejsza położyła tej nocy niż wczoraj. Nic, tylko się do tej ściany tulę cała we łzach i szeptach: sierota ja! sierota! A nieprawda! Kiedym z rana do szycia szła, tom się ze trzy razy od proga wracała, żeby matkę żegnać, tak mnie sumienie uwierało, tak sobie rady nie wiedziałam, żem ją w sercu pochowała jakby... Już nawet taka mi myśl przyszła, żeby cały ten dzień zostać z matką, posługiwać jej, na spacer z nią gdzie iść, to bym się potem pani naczelnikowej wymówiła jakoś...
Wracam ja się z tym ode drzwi raz jeszcze, a matka:
— Idź już, idź, córko! A proś znowu, żeby ci tam co z obiadu dali!
Jakby we mnie warem lunął! Już mnie i ta chęć odeszła zaraz. To mnie matka, proszę pani, tak mogła sądzić, że ja bym, ja, proszę pani, o resztki z obiadu prosiła?... To matce nie przyszło do głowy, że ten kawałek pieczeni, com go tamtego dnia przyniosła, to był mój, z mego talerza schowany, zarobiony szyciem. To myślała, że wyproszony, wyżebrany, i tak go spokojnie z tym wstydem moim razem jadła?... Jeszcze chwaliła?... Zatrzasłam drzwi, żeby już słowa nie rzec, i tyłkom się na schodach sparła i jęknęła głośno. Bo tak mi było, jakby mnie kto biczem przez twarz uderzył. Sama już nie wiem, jakem do tego szycia zaszła, jakem ten dzień przesiedziała nad igłą, ale że ta dalekość znów zaczęła między matką a mną jak mogła rość. rość... i tak mnie od niej grodzić jakby murem! Powoli, ze zwieszoną głową do domu szłam, a prawdę mam rzec, to wolałabym wcale nie wracać, tylko przesiedzieć gdzie ten wieczór, nad Wisłą gdzie, w pustce, żeby mnie nikt nie widział i żebym słowa nie potrzebowała przemówić. Ale żem kupiła dla matki trochę salcesonu, bo po tej rannej mowie nawet z własnego talerza, wstydziłam się schować, więc musiałam wrócić.
Wracam, a matki nie ma. Wyleciałam na korytarz, serce mi się jak ptak po żebrach tłucze, słucham, a od suteren, gdzie mieszkała praczka, matki głos... Ale to aż na schodach słychać...
— Tak, moja pani, tak! Wodzianka na rano, wodzianka na południe, i to bez okrasy! Z solą tylko, moja pani, z solą!
Prawda, tego dnia było jakoś krucho, dopiero ze sobą niosłam trochę lepsze posilenie, prawda! Ale co komu powiadać o tym, i to jeszcze praczce! Rzucę ja się na schody, ciemno, nogi mi się trzęsą, tylko ściany szukam, żeby się zeprzeć trochę, a matka:
— A czy to te, co w kruchcie siedzą, nie lepiej mają? Lepiej mają! Może mi pani ha sumienie zawierzyć, że lepiej!
Słucham ja, wary na mnie biją, zeszłam ze schodów, sień długa, ciemna, drzwi szukam, a tu znów głos matki:
— E... Ja bym się pani z jedną rzeczą zeznała... Tylko że się córki boję! Córka moja strasznie pyszna! strasznie ambitna!
A tamta:
— A jakże, wiem! Hrabina!...
Słucham ja tego, proszę pani, idę, a myślę, że ta sień ciemna nigdy się nie skończy. Że już tak zawsze będę nią szła, przez całe życie... Duszność mnie ogarnęła, ciężkość taka, taki ucisk w sercu...
A matka już ciszej:
— Jak pani będzie kiedy u Bernardynów, to niech tam pani powie tej kulawej Barbarze, żeby...
Zaczęła szeptać, a ja też ani słuchać, ani iść dłużej nie mogłam. Oparłam się plecami o tę wilgotną ścianę, stoję, a czuję na twarzy ciężkie, zimne krople. To ani nie wiem, proszę pani, czy to łzy moje były, czy tak ten mur zapłakał nade mną... Chciałam iść dalej do drzwi, matkę zabrać, ale taka uderzyła na mnie słabość, żem kroku postąpić nie mogła. Niedługo też drzwi skrzypły, buchnęła para w sień, słyszę, idzie matka, ściany się chwyta, że ciemno, aż trafiła ręką na mnie.
— Wszelki duch! Kto to? — krzyknie.
— Nic, mamo, nic! — mówię. — To ja! Niech się mama nie boi! Niech mama ostrożnie idzie..".
— A ty co tu, córko?... — mówi.
— Nic mamo! — mówię. — Zaraz pójdę. Tak mi jakoś słabo... Niechaj mama idzie już...
Poszła. Postałam, podyszałam, powlokłam się na górę. "Co teraz? — myślę. — Mówić, żem słyszała, czy nie mówić?" Biję ja się tak, proszę pani, z myślami, aż matka sama:
— Ty, córko — mówi — po sieniach nie wystawaj, nie poglądaj za mną, nie podchodź! Ja z ludźmi muszę żyć! Muszę pogadać, muszę znajomości mieć... To trudno! Ja ci tu nie będę siedziała tak całe dnie sama jak ten kruk, jak ten Samson*! Człowiek do łudzi ciągnie, to darmo. Co kto woli... Ty chcesz honory utrzymywać, to sobie utrzymuj. Ale mnie, córko, nie mus! Ja nie taka ambitna, jak ty! Ja z prostymi ludźmi chcę żyć, bo tu do mnie żadne hrabiny zajeżdżać nie będą!
Mówiła chodząc po stancji, jedno brała, drugie kładła, suwała stołkami, ale na mnie ani razu nie podniosła oczu. A mnie też tak jakoś siły odeszły, że i słowo przemówić było mi ciężko. Podparłam głowę, siedzę, ale coraz sroższy mróz mam w kościach. Więc mówię:
— Ja się już położę, mamo! Mnie czegoś niedobrze... Zimno...
Zlękła się, stanęła, spojrzała na mnie, postała chwilę, aż mówi:
— No, to ja ci łóżko rozbiorę!
Co to tam i za rozbieranie było, proszę pani!
W sienniku słoma na sieczkę już starta, skórzana po duszczyna, a za kołdrę chustka. Ale że na sofce było jeszcze twardziej i krótko, więc mi matczysko chciało już łóżka ustąpić. Tak wstałam, pocałowałam ją w rękę i mówię:
— Dziękuję, mamo kochana! Ja już tutaj!... — Zawinęłam się, odziałam rzeczami, com je z siebie zdjęła, a zaraz też febra zaczęła minie trząść...
Trzeciego dnia dopiero poszłam do szycia, a i to ledwo. Na nic zasłabłam. A choć to febra głupstwo, takem zeżółkła jak wosk.
Zlękła się pani naczelnikowa i mówi:
— Niech no panna Florentyna kawę wypije, odpocznie i do domu wraca. Bardzo źle panna Florentyna wygląda! I jutro proszę nie przychodzić, tylko dobrze wypocząć.
Buchnęły, proszę pani, ognie na mnie; bo jutro się kończył tydzień i pieniądze miałam dostać...
Ale nic nie mówię. Przecież sama musiała jakoś pani naczelnikowa zmiarkować, bo powiada:
— A może pannie Florentynie pieniędzy pilno trzeba?
A wtem, jak ona to powiada, wchodzi młodsza od kawy ze stołu zbierać i słucha... Miałam ja, proszę pani, przy słudze mówić, że grosza przy duszy nią mam? że mi do tych paru złotych tak pilno?
— Nie! — mówię. — Nie jest mi potrzeba. To już w poniedziałek, jak przyjdę.
Wyszłam i wprost do fanciarki. Miałam żakiet porządny, ale nie mogłam zastawić, bo jakże bym do domu wracała? Więc tylko chustkę włóczkową, com ją na rękę zarzuciła od przypadku, fanciarka wzięła za pięćdziesiąt groszy. Kupiłam, proszę pani, trochę mielonej kawy, trochę cukru, pół funta mięsa, bochenek chleba, ładnie to sobie wszystko zawinęłam, tak że wyglądało jak paczka z cukierni, i wracam do domu. Weszłam już na nasze schody, słucham, sztykuta coś przede mną; patrzę na zakręcie, baba o kuli, żebraczka. I wprost do mnie:
— Za przeproszeniem dobrodziuniu! Czy też dobrodziunia nie wie, gdzie tu Brońska mieszka!
Jakby we mnie nóż utknął, proszę pani! Zaraz mi w oczach błysło, że to ta Barbara kulawa, co do niej matka praczkę wysyłała. Ale taką mi Pan Bóg siłę dał, żem tylko z góry na babę spojrzała i mówię:
— Żadna Brońska tu nie mieszka! Mieszka tu pani Brońska, wdowa po urzędniku, matka moja!
— A to przepraszam! A to pomylenie jakieś, moja dobrodziuniu! Niechże się dobrodziunia nie gniewa! Bardzo przepraszam!
Usuwała mi się na bok z kulami, aż do ściany, kłaniając się nisko.
— Nic nie szkodzi! — mówię, podniosłam głowę, a że jeszcze miałam trzygroszniak, dobyłam i dałam.
Baba zaczęła dziękować, a tu zaraz, jak to między taką hołotą, jedne drzwi skrzyp... drugie drzwi skrzyp... postawali ludzie we drzwiach, słuchają, patrzą. Baba na dół sztykuta, a ja na górę idę, powoli, spokojnie, jakby nigdy nic, do klamki przecież trafić nie mogłam, tak się we mnie wszystko trzęsło...
Wchodzę, na matkę spojrzę i tak mi się, proszę pani, nagle wydało, że mi ją jakaś wielka, jakaś ciemna moc zabrać chce i że jej bronić muszę. Tak skoczę do niej, rękami obtulam, ściskam, całuję...
Tom dopiero wtedy, proszę pani, poznała, że choćby wszystkie myśli w inszą stronę ciągnęły — na nic! To serce zawsze z matką jest zrośnięte!
Zadziwiła się matka:
— Co ty — mówi — córko? — A ja: — Nic, mamo, nic! Tu jest kawa, tu cukier, zaraz zagotuję, to się mama trochę posili...
Rzuciłam się ogień robić, przystawiłam garnczek, matce stołek do pieca przysunęłam, przysiadłam przy niej na ziemi, gotuję tu kawę, a ciągle mi tak, proszę pani, czegoś jest, jakby mi się na głowie paliło.
Co gdzie w kąt spojrzę, a po kątach zawsze w stancji mrok był, to widzę taką skuloną postać, taką szarą jakby w pajęczyny precz z głową, z twarzą odzianą była, jak wyciąga po matkę taką długą, długą, chudą rękę... taką nagą, szarą, kościstą, precz, przez całą stancję...
Wpatrzę się w nią, to mi z oczu schodzi, podniosę od ognia oczy, jest!
A matka za mymi oczyma też wzrokiem po kątach chodzi. Aż pyta:
— A co ty, córko, tak patrzysz w te kąty? Czy tam co widzisz?
— Nie, mamo, nie! — mówię. — Nic nie widzę! Co mam widzieć? Niech mama nie patrzy tam! Niech mama tu na ogień patrzy! Na kawę!...
A matka:
— Bo może ty co widzisz, córko?
— Ale, mamo! — mówię — co znowu! O, już się woda gotuje! — mówię.
A matka znowu:
— Bo ja po twoich oczach miarkuję, że widzisz... Bo tobie oczy, córko, w słup idą!
Roześmiałam się na to i sama się tego śmiechu zlękłam.
— Niech no, mama � mówię — głupstw nie powiada, tylko kawę sypie! Ostrożnie, bo skipi...
A wtem słyszę, sztykuta coś po schodach od samego dołu. Tak myślę: jest! I zaraz mi ręce opadły, jak gdyby z ołowiu. I dotąd nie wiem, proszę pani, czego ja się zlękłam? Boć przecie wiedziałam, że to ta sama baba. Nic więcej! A tak mi było, jakby nieszczęście moje szło... Jakby to wcale nie ta baba szła, tylko takie przeznaczenie moje...
Słucham, przycichło. "Może też nie jeszcze! Może nie..." — myślę. Ale gdzie tam! Znów sztykuta, tylko że powoli.
Tak w tej niespokojności i żeby te kroki zgłuszyć, zaczynam ja, proszę pani, opowiadać matce jakąś niebywałą historię, trzy po trzy, głośno, coraz głośniej, a śmieję się przy tym opowiadaniu sama, choć i nic zabawnego nie było, jak wariatka. Ale i głos, i śmiechy jakby nie moje, jakby obce jakieś... A co przestanę gadać na chwilę, to słyszę... słyszę... Idzie, przystaje, odpoczywa i znów idzie. Ale jakby więcej kroków teraz, jakby szepty. Tak zaczęło we mnie serce drżeć, że i mówić nie mogę. A już i matka odwraca głowę i słucha. Wtem słyszę: "tutaj!" I ruszył ktoś klamką.
Tak matka:
— Idzie ktoś, córko — I chce wstać do drzwi.
— Niech mama siedzi! — mówię — sama pójdę!
Przytrzymałam ją na stołku, idę, a taka ciężka jakaś, taka sztywna, jak bym nie nogi, ale kołki miała...
Stanęłam we drzwiach i rękę na klamce trzymam, patrzę, praczka ze suteren. Cofnęła się chowając pod fartuch ręce czerwone, mokre, od waru jeszcze dymiące... Za nią taż sama baba, którą spotkałam na schodach, kłaniająca się, uśmiechnięta, bezczelna...
— A to co? — pytam z góry.
Baba wysunęła się naprzód:
— Taki pomylenia, dobrodziuniu, nie było! Taki nie było!...
A widząc, że klamki, nie puszczam:
— Ja tu na momencik do godnej mamy, po dawnej znajomości! Na momencik, dobrodziuniu, bo i sama daleko do domu mam.
Przesuwała się, poufała, natarczywa, prosto na mnie, we drzwi. Zastawiłam się ręką, żeby mnie nie tknęła.
— Za pozwoleniem! — mówię.
Wtem matka ze stancji:
— A kto przyszedł, córko? Bo to może do mnie?
— Nie! — mówię — nie! Niech mama nie wstaje! Sama to załatwię!
Ale już się podniosła, idzie.
— Bo to pewno do mnie! — mówi.
A tu ta ordynarna praczka jak nie rozpuści na całą sień głosu:
— Pani Brońska! Pani Brońska! Niech no pani wyjdzie! Interes tu do pani jest! Ma tu pani gościa!...
Krzyczy, jakby się paliło! Zaraz oto ktoś drzwi w korytarzu otwiera, głowę wtyka i słucha... Jak to nie potrzeba mówić, proszę pani, między taką hołotą!
A baba też w te pędy:
— Niech będzie pochwalony! A cóż to się jejmość przed znajomymi zamyka?...
Tak matka do mnie:
— Puść, córko!
I ręką mnie za ramię. Zatrzęsłam się cała...
— Mamo! — mówię — jeśli mamie życie moje miło, niech mama ode drzwi odejdzie i nie mówi nic!
A matka:
— Co ty, córko? W areszcie matkę trzymać chcesz? Z ludźmi się rozmówić nie dasz?
A tu już, słyszę, tumult się w korytarzu robi. Więc prawie od przytomności odchodząc mówię:
— Mamo! Na imię Boskie mamę zaklinam, niech mama ode drzwi odejdzie!
A matka z krzykiem:
— To ty odejdź! Ty odejdź, córko!
I szarpnęła mnie za ramię. A we mnie, proszę pani w tej chwili cały ogień zgasł. Poczułam tylko jakąś wielką a zimną moc w sobie. Ot, jakby mi się serce w kawał lodu obróciło nagle.
— Nie, mamo! — mówię — nie odejdę od tego proga! Wstydowi przez ten próg przejść nie dam! I mamy tam nie puszczę!
Siłą pchnęłam drzwi, klucz przekręciłam w zamku, ścisnęłam go w ręku, oparłam się plecami o futrynę i stoję. A w korytarzu zbiegowisko z całej kamienicy. Krzyczą, wymyślają, pięściami we drzwi tłuką. Hałas okropny.
— Matkę zamyka! Matkę katuje! Na policję może lecieć? Skocz ino do rządcy, że tu się biją! Albo po stróża!
A matka w stancji, wstyd mnie i mówić o tym, wykrzykuje, lamentuje, wyrzeka...
— A czegom się doczekała!... A dolaż moja z taką córką! A toć mi lepiej po ulicach żebrać, niż z taką córką żyć! — Już tego i nie poskładam teraz...
Jak skamieniała stoję. I matki płacz, i krzyk, i te tam nikczemne hałasy za mną, tak mi się to wszystko zdaje daleko, daleko, jakby gdzieś o milę... Jakby wiatr gdzie huczał... Ani słów nie słyszę dobrze. Aż się matka zmęczyła i ucichła; a i ta gawiedź tam się też rozchodzić zaczęła widząc, że tu żadnego widowiska nie będzie. Więc jak stałam, tak się opuściłam na ziemię, głowę o mur sparłam, zamknęłam oczy i tak dotrwałam do dnia. Ale kiedym się obudziła, patrzę, a ja mam chustkę matczyną zwiniętą pod głową, a po sobie matczyn tułubek. To taki mi się łez potok z oczu rzucił, taki gorący, bujny, że zdawało się, duszę tam wypłaczę. I tak mi w tych łzach to zimno w sercu stajało. Już nic nie czułam tej gorzkości, tego strasznego przeciw mates buntu, tylko żałość taką niewstrzymaną, tylko takie kochania, tylko jeden krzyk w duszy: "Mamo! mamo! mamo!"
Załkało jej coś w piersi teraz jeszcze, a w gwałtownie załamanych palcach trzasnęły stawy. Zdawało się przez chwilę, że płaczem buchnie, ale opanowała się i pomilczawszy nieco mówiła dalej:
— Cicho jeszcze było w domu, ludzie spali, więc poszłam po wodę w podwórze i przyniosłam drewek nakrywszy się chustką na głowę, żeby mnie kto nie poznał; przyrządziłam śniadanie, a matka jakoś nieśmiało się podnosi, nie mówi nic, ale patrzy we mnie jakby przestraszona. Podeszłam do niej, ucałowałam jej obie ręce i mówię:
— Mamo, ja idę inszej stancji szukać! Tu nie możemy zostać.
Klasnęła w dłonie.
— Inszej stancji? Jezus, Maria, córko! Ale my tu już zapłacili przecie za pół miesiąca?
— To co? — mówię. — Niech przepadnie. Dłużej tu nie możemy być. Trzeba nam się daleko stąd wynieść. Na drugi koniec miasta gdzie... Na zupełnie inszy...
Słuchała skłopotana, wzdychając, ale nie przeczyła. Kiedym jednak już była w progu:
— Córko! — woła.
— Co, mamo? — mówię.
A ona:
— Nic już, nic! Idź...
Wróciłam do niej.
— Ale niech mama powie — mówię — co? Może czego trzeba mamie? Ja wszystko przyniosę, wystaram się, kupię...
— Nie! nie trzeba, mi nic! Tylko...
— Tylko co, mamo? — mówię.
I staję przy niej, i głaszczę ją po tych włosach siwych.
A ona odwróciła głowę i nie patrząc na mnie:
— Tylko... Czy nie zamkniesz drzwi na klucz, córko?
Do nóg jej padłam, do tych nóg biednych, w starym, podartym obuwiu, za kolana objęłam, całowałam jej ręce, jej stopy...
— Nie, mamo! Nie zamknę! Nigdy już nie zamknę! Przebacz mi — mówię — mamo! Daruj! Zapomnij o tym! Jakby tego dnia nie było wcale, mamo! Dobrze?...
— Dobrze, córko!
Utuliłam ją, uściskałam, otarłam oczy i poszłam stancję brać... Tam w domu, po tym strasznym wstydzie, tak mi było, proszę pani, jak po ogniu, jak po złodzieju, jak po śmierci czyjej. Aż mnie wypychało spod tego dachu...
Ale łatwo to powiedzieć: stancję brać; tylko że ją wziąć nie łatwo. Nie mieliśmy żadnych sprzętów, żadnych rzeczy — nic. Gdzie znów taka druga od wypadku się trafi, żeby w niej jakie takie porządki były, jaka taka wygoda, a tanio? I to chciałam koniecznie w porządnym domu, w eleganckim, gdzie by żadnej hołoty, żadnej tej ciemnoty ordynarnej nie było! O to mi najwięcej szło! I także — żeby daleko... Nabiegałam się o głodzie i nic nie znalazłam. Niby, tam jedno się szykowało, u woźnego z Towarzystwa na Zielonym placu. Gmach, nie potrzeba mówić, proszę pani, prześliczny, pokoiczek maluśki, ale składny, więc tak na pół już się godziłam. Wielką miałam na to ochotę. On człowiek stateczny, stary już, wdowiec, w całym domu nikogo, same biura, schody piękne, cicho, sza, jak w klasztorze. Tyle, że czekać trzeba, bo pokoik zajęty jeszcze. Ale cóż? Gdzie indziej, jeśli dom porządniejszy trochę, strasznie chcą drogo; jeśli znów taniej, to brud, hałas, ciemnota, pomyje, szafliki po sieniach, zbieranina sama najordynarniejsza. Zupełnie nie dla nas, zupełnie!...
Tak wracam i matce powiadam.
A matka w myślach cała:
— To tam żadnych lokatorów nie ma?
— Żadnych, mamo — mówię. — Żywej duszy.
Biura same, kancelarie, sale... Dom jak klasztor. Już tak po mojej myśli, jak nie może bardziej być!
A matka jeszcze się bardziej zadumała, aż nagle:
— Ha, to i lepiej, że czekać!
— Jak to lepiej, mamo?...
A matka głową wstrząsnęła.
— Co się tu zaczęło, córko, niech się tu i skończy!
Po co znów rozwłóczyć gdzie?...
Przelękłam się jakoś...
— Ale co ma się skończyć? Co, mamo?
— Nic, córko, nic! Ty wiesz swoje, a ja swoje...
Nie chciała więcej mówić i tak stanęło na tym. Ale choć się niby składało, ciągle mnie, proszę pani, taka jakaś niespokojność brała, tak mnie coś porywało, tylko że rady sobie nie wiedziałam. Już myślę, jutro odszyję, a jak się obrachuję, pieniądze dostanę, to choć ze dwa dni zupełnie z matką w domu posiedzę, będę jej usługiwała, kupię jej coś lepszego, żeby ją tak przygarnąć znów, tak przyswoić do siebie, żeby ją uradować trochę...
A nic nie wiedziałam, proszę pani, że nade mną ta ciemna gwiazda wschodzi... Idę ja nazajutrz do szycia, młodsza mi otwiera — a nie lubiłam tej dziewczyny, bo tylko oczyma wierciła po człowieku, jakby go na wylot obejrzeć chciała, nie tylko już z wierzchu — tak otwiera mi i od razu jak ten wiatrak trzepie:
— Pani pojechała do siostry na tydzień, nie ma w domu nikogo.
I nie czekając, czy co powiem, czy nie, trzasnęła drzwiami i poszła. Tak mnie to, proszę pani, ogłuszyło, żem nie mogła na razie nic pomiarkować... Tylko we mnie zakipiało na to zuchwalstwo sługi, proszę pani, co do porządnej osoby tak mówi jak do równej sobie. Ale jakem w ulicę zeszła, to nie mogłam wytłumaczyć, wróciłam i dzwonię.
Wylatuje ta sama młodsza, otwiera.
— A czegóż jeszcze?
Takem podniosła głowę i mówię powoli, słowo po słowie, z góry:
— Powiedz pani, jak powróci, niech mnie listownie zawiadomi, kiedy będzie w domu. Adres mojej matki: "wielmożna pani z Derewiczów Brońska, emerytka".
Dziewczyna otworzyła gębę i stoi, odwróciłam się i zeszłam powoli po schodach. Nawet nie wiem, skąd mi się o tej emerytce wzięło! Tak jakby mi co szepnęło, tak mnie już Bóg natchnął.
Dopiero to na ulicy uderzyło we mnie, że pieniędzy nie ma i roboty też nie! Na dobrą sprawę trzeba mi było zaraz po znajomych paniach iść, tu ówdzie się przepytać, niby tak przy okazji tylko, może by się robota jaka trafiła. Ale mi tak słabo jakoś na sercu, tak nie miałam ochoty między ludzi iść, taka byłam czegoś zmęczona, od wczoraj jeszcze i dawniej, że same nogi mnie do domu, proszę pani, niosły. Choć tam iść przez tę bramę, przez te schody też męka była! Jak się tylko pokazałam po tamtej awanturze w bramie, zaraz stróżka, baby z konewkami, z koszykami, z miotłami przystają, zaraz za mną patrzą, szepcą, głowami kiwają, a ja tu, proszę pani, jak przez rózgi idę. Tylko głowę podniosę, zęby ścisnę, oczy zmrużę i idę. To bym, proszę pani, chciała muchą przelecieć, żeby mnie te kumoszki, te baby nie widziały. To się tam prawie ta ziemia pode mną paliła...
Tak wchodzę do stancji, a matka coś chowa za siebie. Ale widzę, że szyła, bo okulary ma na oczach, ma i naparstek na palcu. No, nic. Zdziwiła się, że wracam, więc żeby jej nie martwić, nic już o tym całym tygodniu nie mówię, tylko o dwu dniach, że pani naczelnikowa na dwa dni wyjechała do siostry. Przez dwa dni, myślę, o robotę się przecież wystaram! Zafrasowało to matkę, ale nie tak bardzo; ze wszystkim zdawała się inszymi myślami zajęta. Nawet mi się nie spytała, jak co z rachunkiem, zapłatą, tylko spojrzała na mnie tak jakoś niepewnie i mówi.
— Ty nie wyjdziesz dziś, córko?
— Nie, mamo! — mówię. — Razem tu sobie gospodarować dziś będziemy! Obiad zgotuję, czepeczek mamie ładnie wypiorę, wyprasuję, świeżutko ugarniruję, główkę mamie wyczeszę — a bardzo ładne włosy miała, proszę pani! — warkoczyki, mówię, posplatam... Jak do dziecka tak to wszystko mówię! Ale matka nie bardzo słucha, głową trzęsie:
— E... nie! Ja myślałam, że kiedy masz czas, to może byś gdzie do znajomych...
— Ale, mamo! — mówię. — Do jakich znajomych?
Czy ja tu znajomości jakie mam?
A matka:
— A widzisz, córko! widzisz! Też to bieda, że ty z ludźmi nie umiesz żyć, że znajomości z sąsiadami nie chcesz mieć! Wczoraj były chrzciny u sklepikarki... Jaki taki z kamienicy poszedł, była gęsina, było piwo, był placek, pojedli i jeszcze do domu wzięli, a my co?
Urwała. Ja też już nie mówiłam, żeby jej nie drażnić, bo tak chciałam się, proszę pani, przez ten dzień tą matką nacieszyć, tak się z nią nagadać, tak jej duszę całą otworzyć... Przecież by widziała, ze ja dobrze myślę... że ja dobrze chcę... że ją kocham tak... A nie, nie szło! Co o czym zacznę, to albo matka mnie nie rozumie, albo ja matki. To jakby, proszę pani, między nami las wyrósł, jakby się rzeka rozlała, jakby góra, proszę pani, stanęła między nami, tak matce trudno było do mnie, a mnie do matki! Tak daleko jakoś, tak ciężko, tak cudzo... Zaczynam o tym, o tamtym, o trzecim, nic! Słucha, jakby nie słuchała, jakby nie wiedziała, co mówię, albo się zaraz sprzeciwi.
A i mnie język się czegoś plącze; nie mówię, nie mogę mówić tak prosto od serca... Już te słowa dobieram, już je jak na szalach ważę, tak się boję, żeby czym nie napomknąć jakichś przykrych myśli, nie dotknąć czegoś bolącego... Ale widać wszystko było bolące i przykre, bo gdzie się z tą mową puszczam, tam się albo sama urażę, albo też o matkę zatrwożę. Nie ma gorszej męki, proszę pani, jak kiedy tak się zrobi między tymi bliskimi, tymi najbliższymi... Bo tu ciągle serce o serce trąca, a co potrąci, to krwawi... I że też to nigdy, proszę pani, z obcym się taka rzecz nie trafi, tylko z tym drogim, tylko z tym kochanym...
A com myślała, że mi te godziny z matką chwilami się staną, tom ledwo w tej męce doczekała zmierzchu, Zaraz też wzięłam chustkę, pod chustkę żakiet na rękę i do fanciarki. Umyślnie czekałam mroku, żeby kto w kamienicy nie widział, że w chustce bez żakieta idę.
A matka też jakby nie widziała tego. A może nie mówiła tylko...
Rzadko się teraz odzywała do mnie. Dnie przechodziły, a ona siedziała w kątku przy piecu, jakby w zamysłach, unikając, żeby się z mymi oczami nie spotkać. To się w tym kątku, proszę pani, jeszcze mniejsza zdawała, jeszcze drobniejsza... To tak w tym mroku tajała jak mgiełka... Głowę wtuli w ramiona i tak siedzi jak ten ptak, jak ten gołąb siwy... Widziałam, że matce ze wszystkim źle u mnie, że sobie tu przykrzy, że ją gdzie indziej ciągnie. To nieraz patrząc na to, aż dusza jęknie we mnie, a matka też westchnie w tym kątku i znów cicho...
Ale niech tylko zrobi się hałas w podwórzu albo w korytarzu, zaraz matka do drzwi, do okna, zaraz patrzeć, zaraz nadsłuchiwać, zupełnie jak ta hołota, proszę pani, robi... zupełnie tak samo!
To się tak zaraz rozrusza, rozweseli, tak się rozjaśni w twarzy, jakby nie ta... A mnie, proszę pani, aż coś na to za włosy podnosi. Więc już i ostro fuknę nieraz.
— Co mama tak patrzy tam? Co mama tak słucha? Co tam mama dobrego zobaczy? Czy to tam z równego mamie stanu osoby? Czy to dla mamy widowisko, towarzystwo? Przecież to gawiedź ordynarna, ciemna! Niech mama odejdzie od okna, bardzo proszę, bo jeszcze kto zobaczy, że tu od nas im się przypatrują za pan brat!
To odeszła, westchnęła i znów do tego kąta.
To jak byłam w domu. Ale jak mnie nie było, to tam się różnie musiało dziać...
Wracam nieraz znienacka, to matka biegnie z korytarza, to z dołu, to z góry. Ciągle jakieś interesy, szepty po kątach, że już i siły nie miałam przeciw tej wodzie... I żeby to woda! To bagno było, bagno, proszę pani, co mnie ogarniało, otaczało, topiło...
A takie złe czasy przyszły, że nic zarobić nie mogłam. Pani naczelnikowa już trzeci tydzień u chorej siostry na wsi bawiła, panie się porozjeżdżały, nic. Za żakietem poszła na fanty lepsza suknia moja, za suknią okrycia, coraz ciężej było, coraz szczupłej...
Nie chodziło mi o siebie, Bóg widzi, ale mi chodziło o matkę...
Żeby jej choć to nasze ubogie gospodarstwo było miłe, żebyż się czym zabawiła w tej stancji, zajęła! Nic. Założy ręce, i śledzie, westchnie sobie, aż i pomizerniała z tej jakiejś tęskności czy z czego...
Więc kiedy raz tak siedzi, siadłam i ja przy niej na ziemi, oparłam głowę na jej kolanach i mówię:
— Ciężko, mamo!
A matka:
— Ciężko, córko! Tobie ze mną ciężko, a mnie z tobą!
I cicho. A taka duszność w powietrzu była, takie zmroki szły, taki smutek, jakby i tym ścianom było ciężko.
Mijają tak chwile, pacierz minął może, a matka:
— Nie wyżyjem my tak, córko, nie wyżyjem razem!
I znów cicho. I znów pacierz może przeminął... Ale w tej cichości takie, proszę pani, głosy były, zupełnie jakby te ludzkie! Takie zawodzące, takie wyrzekające...
To kiedy matka przestała mówić, to one zaczynały wyrzekać; a ucichły, to znów matka. To jak kiedy, proszę pani, te litanie przy umarłym mówią, co tu jeden głos powie, a tam daleko, daleko cały chór...Tak tylko echa tam gdzieś biją, a tu znów matka:
— Inszą ty, córko, drogą pójdziesz, a ja inszą. Już się tu robi rozstaj między nami...
I cicho. Więc jak kiedy, proszę pani, gwoździe w trumnę biją, uderzy młotek i ustanie, tak te matczyne słowa uderzały we mnie... Więc znów minęło chwil parę, a matka:
— Co ty, córko, przeciw temu żebrackiemu żywotowi masz? Co ty nim tak gardzisz, za taką hańbę go liczysz? Co ty się tak tym miłosiernym groszem, córko, brzydzisz? Toć i w żywotach świętych pańskich pisze, że ubogie wdowy zawsze przy kościele siadały, modliły się i jałmużnę brały...
A ja nic. Co jeszcze niedawno, proszę pani, każde to słowo byłoby mnie za nogi chwyciło, ogniem we mnie buchło, to teraz nic. Tak mi się dusza zmęczyła, stargała, zszarpała w tej ciągłej wojnie, że to jak szmat. Ani ja chęci żadnej, ani gniewu, ani żalu, ani oburzenia, ani zaprzeczenia — nic! Tylko jakby we mnie grób kopał... Coraz głębiej, coraz ciemniej, puściej...
Aż matka mi rękę na głowie kładzie i cicho, ale to tak cichuchno, jakby ten głos ze dna ziemi szedł, zaczyna śpiewać tę pieśń o Łazarzu i o bogaczu:
Co się stało przed laty! Człowiek jeden bogaty Miał złoto, perły, szaty...
śpiewa, a ja na to nie ruszyłam się nawet. Zupełnie jak w letargu! Oczy nie mogłam oderwać od kąta, gdzie znów stała ta skulona, chuda postać w pajęczynach... Tylko teraz te pajęczyny trzęsły się na niej, odrywały, unosiły się w powietrzu, padały na mnie jak strzępy łachmanów. I choć się wpatrzyłam w nią, nie znikła. Chwilami zdawało mi się nawet, że to nie matka, ale ona śpiewa...
Mówiła teraz tak cicho, że jej słowa ginęły prawie w szepcie zeschłych, unoszonych wiatrem liści. Ten wiatr zdawał się i ją samą przejmować na wskroś, a jej wąskie plecy wstrząsały się wewnętrznym dreszczem. Głowę miała schyloną, oczy w ziemię wbite: ciemne, długie rzęsy nakrywały głębokim mrokiem jej szczupłe policzki. Oddychała powoli, z trudem, jakby jej piersi uciskał wielki ciężar. Po długiej dopiero chwili zaczęła mówić dalej:
— Przede dniem jeszcze zbudził mnie szmer jakiś. Porwałam się z sofki, gdziem się późno już w noc w ubraniu rzuciła, patrzę, stoi matka w tej żebraczej guni siwej, z tym kijem w ręku, w tym chuściątku na głowie, z tą torbą, zupełnie tak, jak ją wtedy z kruchty zabrałam. Stoi, na powietrze rękę podniosła, krzyż czyni... A mnie, proszę pani, tak się coś stało, że anim się zdziwiła, ani przelękła, anim krzyknęła nawet, nic! Zęby mi tylko głośno szczękać zaczęły, więc oparłam się całą mocą o stół rękami i patrzę w matkę, a. matka patrzy we mnie...
— Rozchodzim się, córko! — mówi.
A ja jak to echo:
— Rozchodzim...
— I z dobrym sercem, córko? — mówi.
— Z dobrym...
— To zostańże z Panem Jezusem!
Obróciła się i do drzwi idzie, a ja jak skamieniała stoję, patrzę na nią, tylko mi coraz mocniej zęby szczękają. Otwarła drzwi, odwróciła się w progu, raz jeszcze zrobiła krzyż i szepcąc pacierz drzwi za sobą cicho zamknęła. Dopiero kiedy usłyszałam stukanie tego kija w sieniach, pękło coś we mnie, coś mi w piersiach warem buchnęło...
— Mamo!... — krzyknę. — Mamo!...
Wyleciałam na schody, u nóg matce padłam i jak szalona krzyczę:
— Mamo! Mamo!...
Że się ta ziemia nie rozstąpiła przede mną, to nie wiem.
A matka?
— Cicho, córko, cicho, bo ludzie usłyszą...
A właśnie zaczął ktoś z góry po schodach iść... Tak się porwałam, chwyciłam się za włosy i do stancji.
Z południa już było, kiedym ocknęła leżąc przy tym progu, przez który matka wyszła z żebrackim kijem. Usta miałam spalone, wyschnięte gardło, oczy w ogniu. Przez resztę dnia i przez noc tłukłam się po stancji jak wilk, bez snu, bez jadła, bez kropli wody. Takem się mordowała z sobą! Ale rano byłam już spokojna. Ze wszystkim, proszę pani, tę duszę utłumiłam w sobie...
Na trzeci dzień odziałam się chustką i poszłam ku Bernardynom. Stanęłam z boku ulicy, spojrzę w kruchtę, siedzi matka! Te włosy siwe gładziutko splecione, to chuściątko białe na nich, ta gunia wylatana, wynaprawiana w owe to jeszcze czasy, kiedy matka szycie swoje chowała przede mną... Siedzi na dawnym miejscu, na ławce, wprost wielkiego krzyża, a że ludzie nie szli, więc się na kijku rękami sparła i słucha, co insze mówią. Ale to, proszę pani, z taką wesołą twarzą, taka rozjaśniona, taka jakaś żywa, jakby nie ta sama! Targnęły się we mnie wnętrzności, alem tylko zęby ścisnęła i stałam dławiąc się własnymi łzami. To jedno mnie pocieszyło trochę, żem tej kulawej nie widziała w kruchcie.
I tak mi zaczął dzień za dniem iść. Pani naczelnikowa wróciła, przeniosłam się do pierwszej lepszej izdebki na Lipową, bo tam na Zielonym placu dawno najęli, i wszystko jak dawniej. Tylko nim do roboty poszłam, leciałam do Bernardynów. Przyjdę, postoję, popatrzę ukradkiem, dusza jęknie we mnie — i idę precz... To jak inni, proszę pani, na uciechę chodzą, tak ja chodziłam serce w sobie rwać...
A co mówią, proszę pani, o człowieku, że tego albo tamtego nie strzyma, nieprawda! Wszystko strzyma, do wszystkiego moc ma! On nie tylko że nawyknie, ale tak się w swojej męce zakocha, tak zamiłuje, że chleb położy, a pójdzie do niej, żeby mu serce gryzła...
To mu wszystko w świecie jakby w sen obróci, a dopieroż ta męka jego będzie mu za życie, za prawdę... Więc, proszę pani, jak ten pijak do wódki ciągnie, tak ja ciągłam do tego kościoła. Aby spojrzeć, aby zobaczyć, aby głos, aby szept usłyszeć...
To nieraz stoję tak, patrzę, tu mi łzy kipią, jak ten ukrop gorące takie, tu mnie aż za włosy coś ciągnie do matki, a tu znów jakby mnie co kleszczami trzymało, tak nie mogę... To nieraz aż, proszę pani, wszystkie siły na mnie uderzają, aż mi się w oczach ciemni... Zeprę się o ten mur kościelny i stoję, a każda żyłka we mnie. drży, że tam matka o kilka cegieł tylko, z drugiej strony, a taka daleka!...
Przeszło tak może już ze dwa miesiące, kiedy mnie pani naczelnikowej siostra na wieś z sobą na tydzień zabrała.
Nie było wtedy inszej roboty żadnej, domu tego tracić nie chciałam, tydzień, myślę, nie wieczność, pojechałam.
Ale z tygodnia zrobiły się trzy, jak to, proszę pani, mówić nie trzeba, gdzie dużo dzieci w domu. Obszyło się jedno, to znów drugie szło. Byłoby tego i na miesiąc pewnie, ale nie mogłam dłużej tak wyżyć! Musiałam tam, do tej kruchty...
Wracam, lecę, a matki nie ma.
Wprost krzyża ławka pusta, parę bab w kątach drzemie, nikogo!
Jakby po mnie wiatr przeszedł, taki mnie chłód objął, takie zimno nagłe. Chodzę, czekam, ludzie się oglądają za mną, nikogo. Więc kiedy już kościelny kluczami dzwonić zaczął, zebrałam się w sobie i podeszłam do żebraczki, co sama jedna najdalej od innych siedziała. Dałam jej, proszę pani, parę groszy i tak niby od niechcenia pytam:
— A gdzież ta staruszka, co tu siedziała wprost krzyża?
A baba:
— Ta kulawa?
— Nie! — mówię. — Taka drobna, szczupła.
— Wiem, wiem! Ta szlachcianka!... A, to już jej więcej niż tydzień nie ma! Może już będzie dziesięć dni, jak jej nie ma.
— A gdzież jest?
— Do szpitala wzięli.
— Jezus Maria! Do którego szpitala?
Nie wiedziała. Raz zdawało się jej, że do św. Rocha, to znów, że do św. Ducha. Ale ja już byłam w ulicy, już biegłam do najbliższego szpitala. Biegłam, jakby mnie wiatr niósł. Ludzie mi z drogi schodzili, bom ich nie widziała i wpadałam, na nich cała się z niespokojności paląca i do siebie gadająca.
— Mamo, mamo! Nigdy już, nigdy nie puszczę cię od siebie! Bądź, czym chcesz, rób, co chcesz, zawsze z tobą zostanę, nic ci się przeciwić nie będę! Już we mnie żadnej dumy nie ma, żadnej pychy, mamo! Będę ci łatała tę żebracką gunię, będę cię odprowadzała do kruchty, sama będę jadła chleb, który ci ludzie dadzą... Wszystko, wszystko, co chcesz, zrobię, jak pies służyć ci będę!... Mamo droga... jedyna... rodzona!...
Dopadłam szpitala, ale jej tam nie było. Rzuciłam się co tchu do drugiego. Wtem patrzę, a tu wprost mnie idzie, proszę pani, ta kulawa. Idzie powoli, sztykuta, patrzy na mnie, uśmiecha się i trzęsie głową.
Zakipiało we mnie, zwolniłam kroku, podniosłam głowę i z góry tak na nią patrzę.
A ta staje, wprost drogę mi zagradza sobą.
— A dzień dobry, dobrodziuniu — mówi — dzień dobry po znajomości! A taki wtedy pomylenia nie było! Taki nie było!...
Stoi, trzęsie ręką w łachmanach i śmieje się z cicha tą żółtą, trędowatą twarzą, która mi się nagle wydała zupełnie podobną do tej, com ją w tych mrokach w stancji na Dobrej widziała... Stoi tak blisko, że otrzeć się o nią trzeba było.
Ale zaledwie dotknęły mnie te łachmany, zaraz jakby się we mnie co zawaliło... To kochanie, ta pokora dla matki, te wszystkie mowy do niej, to jakby w gruz poszło!
Tak się to wszystko rozprysło, tak się to wszystko rozbiło, że tego gruzu pełne piersi miałam.
Sama sobie obca, sztywna, zmrożona weszłam do szpitalnego gmachu wolnym krokiem, z wysoko podniesioną głową. Rozstąpiła mi się gawiedź, co tam w sieniach stała, a ja wprost do woźnego, do kraty.
— Czy nie umieszczono tu przed dziesięciu dniami staruszki jednej, niejakiej Brońskiej? — pytam. I ani mi głos nie drgnął, ani oko mrugnęło.
— A to by trzeba w kancelarii spytać... albo lepiej siostry. Będzie prędzej! Idzie właśnie...
Podeszłam do przechodzącej zakonnicy.
— Brońska? A to się pani spóźniła! Już my ją biedaczkę wczoraj pochowali. Nie miała nikogo z krewnych...
A widząc, że się chwieję i muru chwytam:
— Czy może się pani pyta o kogo innego? Bo ta staruszka, ta Brońska, co ja o niej mówię, co tu umarła u nas, to była taka babka spod kościoła... od Benedyktów ją tu przywieźli... żebraczka...
Zakonnica mówiła głośno, dobitnie, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.
— A to nie! — mówię. — Ja się pytam o panią Brońska, wdowę po urzędniku.
— To takiej nie było tutaj!
— Przepraszam...
Wyżej jeszcze podniosłam głowę i wyszłam.
Podniosła głowę i teraz wysoko, zamilkła, a jej bezdennie smutne oczy patrzyły z jakąś rozpaczliwą dumą w długą, pustą aleję, po której wiatr huczał...
M. Konopnicka „Krysta”
Porwała się z wysoko usłanych poduszek i na łóżku siadła.
— Jezu... Jezu... — zaszeptała niskim, dyszącym gorączką głosem. — Co się to porobiło?... Co się to stało?...
Zgarnęła rozrzuconą koszulę na piersi i wodziła po izbie niespokojnymi, szeroko otwartymi oczyma.
W izbie nie było nikogo. Mały ogień dogasał na kominie, pełgając modro po nie dopalonych głowniach; żółty kudłaty pies węszył ostrożnie po nie zmytych garnkach, trącając nosem zostawione w nich warząchwie i łyżki; w sionce za drzwiami słychać było furkot i trzepoty kur gnieżdżących się po wyszkach i grzędach.
Dzień gasnął. W sinej jasności, która się sączyła przez mętne szyby małego okienka, szczupła i śniada twarz siedzącej wprost niego Krysty zachodziła osobliwym błękitnawym światłem, przy którym dziwnie odbijały drobne, ciemne aż niemal, tak żywym ogniem pulsujące usta i rozjarzone gorączką, błyszczące wskroś długich rzęs oczy.
Szeroka cisza późnej pory dnia i roku zapadła nad wsią. Odgłosy życia skupiły się po zamkniętych obejściach, po chatach, dolatując tutaj niewyraźnym i stłumionym szmerem.
Po kątach izby gęstniały już zmroki, snujące się około komina i u niskiego pułapu, gdzie na zatkniętej w bele żerdzi wisiała różna odzież.
Wśród ciszy rozległ się teraz łoskot rąbiącej drwa siekiery. Łoskot był równy, miarowy, silny; dolatywał z bliska.
Słuchała go przez chwilę Krysta patrząc nieruchomo w siniejące wśród zmierzchów izby okienko, po czym podniosła obie wychudzone ręce, ścisnęła nimi skronie i przymknąwszy pociemniałe powieki zakołysała się w niemej jakiejś rozpaczy.
Spod białej, cienkiej, luźno związanej chuściny rozsypywały się jej przez palce drobne pasma ciemnych włosów, wyraz niezmiernej goryczy okolił spalone usta, pierś pod lnianą koszulą podnosiła się wysoko, szybko.
Nagle zwróciła Krysta głowę w bok i wstrzymała oddech.
W kątku u ściany, w nogach łóżka leżała przewiązana chustką poduszczyna z której się dobywało ciche, kwilące krząkanie. Krysta wpatrzyła się w ten kąt, tępym, osłupiałym wzrokiem.
Ręce jej opadły, otwarły się usta.
— Żeby tak Antek!... — odezwała się wpółgłośnym szeptem. — Żeby tak teraz Antek... Jezu miłosierny!...
Rozszerzyły się jej źrenice, zęby szczękać zaczęły, cała twarz zachodziła wielkim, nieprzytomnym strachem. Kwilenie tymczasem cichło, po czym zupełnie ustało.
Wyciągnęła wtedy Krysta ręce przed siebie, załamała je gwałtownym ruchem, nad głowę rzuciła i z głuchym jękiem na poduszki padła.
Nastała cisza.
Zmierzch już był zupełny, kiedy pod okienkiem zaczłapały drobne, śpieszące się kroki. Ktoś szedł potykając się, mrucząc i szukając drogi. Pierwszy pies poczuł, że to idzie gospodyni, i podebrawszy ogon pod siebie, cichaczem do drzwi zmierzał.
Jakoż wchodząca do izby stara Karbowiaczka natknęła się na niego w samym progu.
— Wszelki duch!... A pójdziesz! A do budy leżeć!... A któż to też psa między garnki puścił?... O mały figiel, że mnie z nóg, choroba, nie zwalił! Śpisz, córuś? — Nie czekając odpowiedzi pod okno szła, kierując się mdławą sinością szybek, i składała na ławce przyniesione z miasteczka zapasy.
Wtem kot zbudzony zeskoczył z zapiecka i otarł się o nią miaucząc z cicha.
— A psik! — krzyknęła stara. — Ciebie tu jeszcze nie było! Ty mi tu jeszcze pod nogi leź...
Zwróciła się teraz do komina trącając po drodze szafliki i zydle.
— W kominie czarno, w izbie czarno, łaska Boska będzie, jeśli ja tu w tej ćmie nie rozbiję czego. Śpisz, Krysta? — Przykucnęła przed kominem i silnie dmuchać zaczęła zasłaniając się i mrucząc na przemian.
Błysnął ogień pod popiołem tlejący, rzucona na niego garść chrustu zajęła się z trzaskiem, a żywy płomień oświecił zaschłą, pomarszczoną, energiczną twarz starej Karbowiaczki i rzęsiste na jej szyi krezy i paciorki.
Na blask ten nagły otworzyła Krysta zamknięte dotąd oczy.
— Pić — przemówiła cichym, słabym głosem.
Matka już była przy niej, już jej podawała blaszany półkwaterek z wodą.
— Pij z Panem Jezusem, córuchno, pij! Będziesz chciała, to ci i harbaty zgotuję...
Przychyliła się nad łóżkiem, do związanej poduszczyny sięgając.
— Cóż, chłopak, śpi? Nie krzyczał? Chwałaż Panu Bogu, niechaj śpi na zdrowie. Kajż Paweł? Drwa rąbie? Do miasteczka będzie musiał jeszcze po mąkę przed nocą...
Mówiła sama do siebie, krzątając się po izbie, pytając i odpowiadając razem.
Zapaliła lampkę na okapie komina stojącą, przyłożyła drew na ogień, miski i garnki w cebrzyk do mycia wstawiła, odwróciła do góry dnem suszącą się pod zaczyn chleba dzieżę, po czym do ławy poszła.
— Albo je wszystko, albo i nie wszystko! — zagadała oglądając swoje zakupno. — Harbata i harak je, wątroba i letkie je, kiszka je, mydło je, cukier je...
Odwróciła głowę do chorej.
— Wódki żem tylko garniec wzięła, ale tej lepszej. Gałki i cynamonu do zaprawy też. Sadła wzięłam solonego; będzie czujne w grochu. Golonkę też do barszczu kupiłam u Wąchacza godną. Dwa złote bez dziewiąci groszy dałam za nią. Jak mają być chrzciny, to niechże ta już będą.
Krysta steknęła z cicha.
Podeszła do niej matka i u łóżka stanęła głaszcząc chorą po rozpalonej twarzy ciemną i kościstą ręką.
— Cóż ta stękasz, córuchno, co? Cóż cię tak donagla... Cóż cię tak, na to mówiąc, najbardziej boli?...
Krystyna stękła z cicha.
— Oj, boli mnie, matko, boli! Oj, boli mnie, matko, serce o Antka tak, że...
Nie dokończyła i zaniosła się płaczem.
Zafrasowała się stara, na łóżku siadła i podparłszy brodę kiwała przez chwilę głową.
— Co tobie, córko, Antek znów na myśli? Co tobie znów z Antkiem?... A on już pewno, chudziak, ziemię gryzie!
Dwa lata, córko, to ma swój czas! A to by się choć słówkiem odezwał, żeby żywy był. Toć Kacpra Małgośki Kowalczanki razem pognali, a co ten już wypisał!... Daleko, daleko! Jużci prawda je, że daleko. Ale i z dalekości pismo przyjdzie, choćby też z największej, urzędy od tego są, różne sposoby!
Przez morze przepławiają, a doszła. Nie mógłby sam, a oto by choć przez ludzi orędował. Toć we wsi o wszystkich, co poszli, wiadomo jak i co, a o nim, chudziaku, ani słychu. Kamień w wodę!...
Westchnęła, a po chwili mówiła dalej:
— Antek... Antek!... A cóż ci Antek poradzi teraz, niebogo, choćby i żył na to mówiąc?... A to by i gorzej wypaść mogło. Ale nie żyje, nie! Jak amen w pacierzu nie żyje! Jeszcze mi się onegdaj, chudziak, śnił, że sól owcom dawał. Sól siwą taką, że to jak ten popiół w kominie. To na cóż by to jak nie na śmierć? Wiadoma rzecz, że sól na śmierć pokazuje... Ty sobie Antka, córko, jak możesz, tak wybijaj z głowy. Już on się, chudziak, nie wróci do ciebie, nie!...
Podniosła fartuch i ocierała z wcina stare oczy;
Krysta płakała gorzko. Ogromna fala bólu zalewała jej piersi, podnosząc się, opadając i podnosząc znowu. Szczupłe jej ramiona drżały, zacisnęły się palce rąk załamanych i na pościeli leżących, spod przymkniętych powiek łzy padały bujne, gorące.
Chwilę trwała cisza. Osunęły się głownie w kominie i poczęły ugasać trzeszcząc. Nierówne, migające blaski chodziły po sprzętach, po ścianach, włócząc za sobą dziwaczne i ruchome cienie.
Nagle wyciągnęła Krysta załamane ręce i spojrzała na matkę z jakimś rozpaczliwym wyrzutem
— Ach, matko, matko, matko!... Po co my, po co, parobka do chałupy brały!
Stara opuściła fartuch, przechyliła głowę i z otwartymi od dziwu ustami patrzyła na chorą.
— Co ty, córko?... Błąd w głowie masz czy co?... A przeżegnajże się ty lewą ręką, córko!.. A któż by, na to mówiąc, koniowi i bydłu radę dał. Kto by z tego korczyka podatek wytrząsł... Kto by na szarwark stanął. Czyja by wszystkiemu głowa była, czyje zarządzenie, kiedy gospodarza nie stało? Co ty, córko?...
Mówiła coraz krzykliwiej, coraz bardziej przechylała głowę, coraz szerzej otwierała małe, siwe oczy, coraz wyżej podnosiła brwi na niskim, pomarszczonym czole, prawie że się zachodząc od wielkiego dziwu.
— Co ty?... Co ty, córko?...
Ale Krysta zdawała się nie widzieć i nie słyszeć tego.
— Ach, matko, matko! — powtarzała przejmującym głosem. — Po co on tu w chałupie siedział? Po co za mną dniem, nocą zaglądał?... Po co mi za każdy czas w oczy właził?... Ach, matko, matko, matko!...
Głos jej się załamał, ręce zmęczone opadły, leżała na wznak, świecąc w mroku izby śniadą bladością drobnej. szczupłej twarzy. Po chwili odezwała się cichym, gorącym szeptem:
— Czy ja na tańce latała? Czy ja za węglami wystawała? Czy ja do ludzi lgnęła?... Toć ja wiarę chciałam strzymać! Chciałam czekać... Jakem przysięgała, takem chciała żyć. I nie mogłam... nie mogłam... nie mogłam!...
Stara wzdychała z cicha.
— Jużci to prawda je! Jużci te wszystko prawda! Ale co poradzić teraz?... Co poradzić?... Już ci tera nie poradzi nikt, niebogo!
Znów nastała cisza.
Po chwali odezwała się Krysta, jak gdyby sama do siebie:
— Tak mi zawierzył! Tak mi jak tej własnej duszy zawierzył!... "Pamiętaj, Krysta — mówił — pamiętaj, Krysta!"... Już go strażnik za plecy pchał, już insi na moście byli, a on jeszcze głowy odwracał, jeszcze wołał: "pamiętaj, Krysta!" A ot, jak ja pamiętała! Ot, jaka ja wierna była!
Umilkła wyczerpana i dyszała ciężko.
Łoskot siekiery ustał za ścianą; jakieś silne ręce ciskały teraz z rozmachem pod szopę nie dorąbane szczapy. Pojaśniały mętne szybki i uczyniły się modre. Księżyc wschodził.
Ale stara Karbowiaczka przygarbiła się, brodę kułakiem podparła i patrzyła w komin. Siwe źrenice jej małych oczu nieruchome były i szkliste. Może sięgała myślą dalekich czasów, może gorzkich wspomnień.
— Nie za nas się to zaczęło — rzekła wreszcie kiwając głową — nie za nas się i skończy. Jeszcze takiej żołnierki we wsi nie było, co by utrwala. Jużci że źle, że grzech. A co robić? Ochfiarować Panu Jezusowi i już!
Strzegła ja cię, córko, pókiś dziewką była; a potem ty już sama sobie gospodynią byłaś... Złe wypadło... bieda... A co robić...
Jeszcze tobie, córko, nie krzywda! Wyłożysz się ciepło pod pierzyną, nikt cię do roboty o trzeci dzień nie woła, nie pędzi, matka ci poda, posłuży... Jeszcze to, jeszczeć... A te insze to i na komornym muszą, w cudzej izbie, w cudzym posiedzeniu muszą... A co mają robić... Przyjdzie taka do swoich, to jej za każdą łyżką w gębie patrzą. Więcej ona we łzach owe dzieciszeczko ukąpie niż w tej wodzie... A co będzie robić... Druga się i upomnieć nie ma gdzie i u kogo. Zdradzi ją taki, jeszcze się jej naśmieje. Ta go przeklina, zbereźnika, a ów przez zęby gwiżdże. "Bo ja wiem!" — powiada...
A z tobą córko, dziękować Bogu, wcale co inszego. Jużci ja, matka, tobie nie przychwalę, nie! Jużci by na mnie grzech był, żebym ci tu powiadała tak albo tak! Ale Paweł zarówno do roboty mocny chłop, głowę dobrą na wszystko ma, pracy się nie boi, jak we swoim robi, nie pije, grosza nie utraci, za inszymi nie pogląda, mnie, matkę, szanuje, o zapłatę nie woła...
A to nic, ino jak by co, Panu Jezusowi pchfiarować i na zapowiedzi dać! A toć ino patrzeć, jak do kancelarii papier przyjdzie.
— Oj nie, matko, oj nie! — przerwała Krysta cichym, zmęczonym głosem. — Oj nie będzie tego nijak, z wolą czy przez woli... Nie chcę ja Pawła, matko, nie, choćby on mi też miód robił, nie chcę!... Wiedział, poganin, że ja za Antkiem opłakuję, a nie przepuścił!... Oj, ogłupił mnie on, do cna ogłupił... Oj, podszedł on mnie jak tę rybę na tej płytkiej wodzie!... Jak tego ptaka na gnieździe!... A żeby on, poganin...
Stara poruszyła się szybko.
— A cóż go tam będziesz kląć, córko! Nie daj Boże w złą godzinę! Jużci. cię nie musił, jużci żeś na niego i ty mile poglądała...
— Oj, poglądanie, poglądanie!... Oj, żeby ono przepadło! Lepiej mi było poglądać na tę osikę, co z niej deski na trumnę rżną, niżeli na niego! Oj, roztrząsnęła ja sobie to teraz jak ten paździerz lniany!... Już on mi ze wszystkim obrzydł, poganin! Zęby nie on...
Stara poruszyła się niespokojnie.
— Co ta spominać, córko! Co ta spominać! Zjednaliście się i już! — Teraz jego tylko patrzeć, żeby dobrze było!
Westchnęła Krysta kręcąc głową.
— Oj, nie będzie tu dobrze, matko, nie będzie, ino źle będzie! Źle się zaczęło i źle się skończy!
Stara Karbowiaczka przy swojej energicznej naturze dość miała biadania tego.
— Laboga! — zawołała zrywając się z pościeli. — Ja tu gadam, a tu na kominie do cna ugasło!
Dmuchała jeszcze przystawiwszy do ognia garnki, kiedy się drzwi na rozcież otwarły, a do izby wszedł rosły parobek schylając się w uszaku.
Głowę miał dużą, kędzierzawą, czarną, twarz pochmurowatą, pochyłe ramiona i krótki Spencer na grzbiecie.
Wszedł szeroko, głośno, jakby tu gospodarzem był, siekierę u drzwi postawił, wody się z wiaderka napił i do Karbowiaczki się zwrócił.
— Gospodyni! Jechać to na ten wiatrak po mąkę czy nie jechać?...
— Jedź, Pawełek, jedź! — odrzekła stara skwapliwie. — A to ci tymczasem klusek kartoflanych do mleka zwarzę!
— Co mi ta kluski!...
Na środku izby stał, czapkę z czupryny zesunął i w głowę się drapał poglądając spode łba ku łóżku.
— Krysta śpi? — zapytał wreszcie. Nie spała, ale od chwili, jak wszedł, odwróciła głowę do ściany i przymknęła oczy.
Matka pośpieszyła odpowiedzieć za nią:
— Nie śpi, nie! Co by miała spać? Bo to nocy nie będzie do spania?
— Krysta?... — przemówił parobek grubym głosem, zbliżając się do łóżka.
Krysta nie otwierała oczu.
Parobek rozśmiał się z przymusem, przykro.
— Oho! — rzekł. — Odezwie się wam ona! Prędzej się ta ściana odezwie niż ona, jak się zatnie!
— Co by się tam miała zacinać! — łagodziła stara. — A może się i zdrzemnęła, chudziątko!
— Podeszła do łóżka i pierzyny targnęła.
— Krysta! Paweł na wiatrak jedzie!
— Niech jedzie! — przemówiła chora nie odwracając głowy.
— A toć się przecie spojrzyj na niego, kiedy już tak Pan Jezus dał... Przecie nie wilk!
Krysta milczała.
— Dajcie spokój, gospodyni! — odezwał się parobek ponuro. — Komu ja nie wilk, a jej i wilk może! Już ona nie od dziś patrzeć na mnie nie chce! Dajcie spokój! Niech ta!...
Poszedł w kąt i worka szukać zaczął.
Karbowiaczka, zaturbowana, od łóżka nie odchodziła. Ten chłop do roboty mocny, który na wszystko dobrą głowę miał, a o zapłatę nie wołał, zasługiwał, bądź jak bądź, na jej względy. Chciała mu życzliwe serce pokazać, zjednać go, załagodzić. A toć tylko patrzeć, jak on tu ze wszystkim gospodarzem będzie... Toć już i teraz zięć jakby...
Sięgnęła do poduszczyny i rozwiązała ją w nogach łóżka, na którym leżała Krysta.
— A pójdzi ino Paweł! — zawołała — a obacz syna!
Jak rzepa dzieciak! Kto by powiedział: już tydzień ma, a temu trzy dni ledwie? O, jak mi to palec ścisnął! Jaki to rak mocny! Przypatrzcie się, moi ludzie, jak tu trzyma, jak się to rozpatruje! A bodajże cię Pan Jezus chował!
Śmiała się pochylona ku dziecku, owijając je w powijaki i w pieluszki, a na Pawła wołając.
Parobek nie szedł. Zły był i żółć w nim wybierała. Na Krystę zły był, na siebie, na starą.
Coś się tutaj odmieniło w chałupie... Coś się tutaj popsuło! Jużci nie co, tylko się jakiś diabeł wszył! Krysta patrzeć nie chce, gadać nie chce... Jużci, nigdy nie była do gadania, ale przecież nie taka! Zadali jej co w tej chorobie czy jak? A może za tamtym znowu?... Rychło w czas!
Klął z cicha mrucząc przez zęby, po czym popędliwie zapytał:
— A kajże to ten worek, co go mam brać?...
— Zarówno ta i z workiem! — odrzekła stara. -
A przecie chodzi, kiej cię wołam!
Nie ustępowała. I ona miała dyplomację swoją. Co jak co, ale przecie dziecko ujedna ich ze sobą! Powiada Krysta, że go nie będzie chciała... Mało co która nie powiada, a te słowa to ino ten wiatr po świecie nosi... Jużci się tamten, chudziak, nie powróci, jużci tu Paweł prędzej, później gospodarzem będzie! Nie ustępowała tedy.
Podszedł parobek ociągając się, markotny, niechętny jakby i w nogach łóżka stanąwszy patrzał pochmurowato na dziecko i na odwróconą ku ścianie Krystę. Nagle podniosła stara ku niemu głowę i spytała prędko:
— A jakże mu damy, kiej się na Urszulę urodził?...
— Niech ta Krysta obiera! — odrzekł Paweł chmurnie.
Podparła stara brodę, sprostowała grzbieta i namyślać się zaczęła.
— Choćby my mu dali Wojtek?... Ale to tu tych Wojtków zatrzęsienie we wsi! Choćby Jasiek?... Ino że już trzech Jaśków chrześniaków mam... Albo Stacho?... E... nie! Nie trzeba daleko w pozad w kalendarzu sięgać, boby chłopak zyza miał. Jakże Krysta? Odezwijże się! Cóż leżysz jak drewno?
— A dajcie mu tam, jak chcecie! — przemówiła niecierpliwie chora.
Karbowiaczka klasnęła nagle w ręce.
— A choćby my mu, na to mówiąc, Jantoś dali?...
Odwróciła się Krysta gwałtownie od ściany i na łóżku siadła. Oczy miała rozgorzałe, brwi ściągnięte, na czole podłużną zmarszczkę.
— Nie, matko! — zawołała trzęsąc głową. — Nie! Aby nie Antek! Jak chcecie, dawajcie, aby nie Antek, nie!...
Mówiła prędko, namiętnie, z wielkim ogniem w twarzy, z oburzeniem w głosie.
Stara zamilkła. Nie wiedziała, co rzec. Paweł od łóżka odstąpił i trzaskając w palce z powstrzymywanej pasji czapkę o ławę cisnął.
Chwilę było cicho. Krysta ręce do głowy podniosła i zakołysała sobą. Żałość ją ogarnęła po tym nagłym gniewie.
— Nieszczęśliwa moja głowa! — mówiła ze skargą w głosie. — Nieszczęśliwe moje życie i z dolą taką!...
A żeby ja już raz ludziom się umkła! A żeby ja im już raz z oczów zeszła!...
Stara Karbowiaczka głaskała ją po twarzy.
— Cichoj już, córuś, cichoj! Już cichoj! Już dobrze! Nie pierwszy Antek w kalendarzu ani nie ostatni. Nie chcesz, to nie, i cichoj, i już!
Odwróciła się do parobka.
— A weźże jeszcze Paweł z pół garnca miodu od Szymsiowej. Tego pieprznego!... Niech to ludzie jedzą, piją, a nam dobrze życzą.
— Co mi ta po ludziach! — burknął Paweł. — Co mi ta po ludzkim jedzeniu abo piciu! Kto ta będzie pił!...
— Nie bój się! Będzie tu pełna izba, jeszcze się i sieni dostanie! Niech się ino po wsi obniesie, że czerninę warzę, niech ino wątrobę zaczują a wódkę, to ich tu będziesz za wiwat miał. Misek ł łyżek braknie, a gąb nie.
— Bo było we czworo iść — odezwał się chmurnie parobek — dzieciaka po cichu ochrzcić, nie tam...
Nie skończył. Na Karbowiaczkę uderzyły ognie. W pośrodku izby stanęła, podparła się w boki, skry poleciały z małych, siwych oczu.
— A ty sobie co rozumiesz? — krzyknęła tupnąwszy nogą. — A ty się tu skąd taki wziął? Czego ja się będę przed ludźmi kryła?... Czego się będę wstydziła?... Czy to Krysta na gościńcu znalazła abo na pogrobkach? Czy to w płachcie ze służby przyniosła?... Gospodarska córka je!... Sama sobie gospodyni je!... We swoim gruncie, we swojej chałupie siedzi! Z matką siedzi! A wara komu do niej!... Jakeś na pokrytkę przed ludźmi robić chciał, toś se mógł inszej szukać! Parobczyńskiej dziewki mogłeś sobie szukać! Po komornicach chodzić! Za wiwat tego we wsi je!...
Zatknęła się od gwałtowności słów, uczuć i krzyku.
Parobek stał skruszony drapiąc się za ucho.
— A dyć mnie tylko o to, coby nie publikować we wsi!
Na starą buchnęła nowa fala gniewu.
— Co to nie publikować?... Przed kim nie publikować?.. Dziada z babą będę w kumotry prosiła?...
Brzozową witką dzieciaka ochrzczę czy co?... Jak wieś długa, mały, duży wie, że się to Kryście przygodziło wedle sakramentu! Wedle tego świętego stanu małżeńskiego! Mały, duży wie, że ino patrzyć, jak papier o tym ta chudziaku do kancelarii przyjdzie, jako nie żyjący jest, a ty na zapowiedzie poniesiesz!... A dyć bym ci łeb obdarła, żeby nie to! A dyć bym ci ślepie wyparzyła!
Chrypła aż prawie, wygrażając mu pięściami z największą pasją.
Słuchał chłop i pojaśniał na twarzy. Jakoś mu się ciepło koło serca zrobiło, jakoś miło. Grunt był żytni, pewny, dobry szczerk... Na dołkach i z pszenicą próbować by można... Sprzężaj jak się patrzy, krów cielnych dwie, jałowizna, piętnaście owiec, pobudynki... A to byłby całą gębą gospodarz! Do Krysty go też ciągnęło okrutnie. Wprost ogień od niej na niego szedł... Schylił się, podebrał starą pod kolana i w rękę ją pocałował.
— Toć ja rad, matko! — rzekł. — Toć ja jednej chwili rad! Niech mnie tu zaraz piorun trzaśnie, jeśli łżę! Jeśli dobrego pomyślenia nie mam! Żeby aby rysta chciała!
Starą Karbowiaczkę udobruchała pokora przyszłego zięcia.
— Co nie ma chcieć? — krzyknęła. — Twoja w tym głowa, żeby cię chciała! A cóżeś to nie chłop, żebyś sobie kobiety ujednać nie umiał? — Mówiła jeszcze, już ją obawa chwytała, że istotnie może się Krysta uprzeć i nie zechcieć.
Więc jak stała, tak się z pięściami do łóżka zwróciła.
— Dałabym ja jej, zatraconej, żeby cię nie chciała!... Na leśne jabłko bym sprała.! Pierzynę bym z niej ściągnęła! Z chałupy bym wygoniła i z dzieckiem razem! A toć by ją Pan Jezus ciężko skarał za moją krzywdę... za mój wstyd na stare lata...
Podniosła fartuch do oczu i zaczęła szlochać tając we łzach z onego gniewu, a urzewniając nad sobą i nad swoją dolą.
Krysta obracała niespokojnie głowę na poduszkach, z piersi jej dobywało się ciche jęczenie.
Błysnął Paweł ku niej raz i drugi okiem.
— Jakże, Krysta? — zapytał wreszcie. — Będziesz mnie chciała?
Milczała. Do łóżka podszedł i chciał pogładzić jej rozrzucone włosy.
Szarpnęła się i zastawiła ręką.
— Idź! Idź! — krzyknęła popędliwie. — Idź!...
— A cóże ty, Krzysia? — zapytał chłop miękkim głosem. — Cóże ty taka zła na mnie?... Przecie ty dobra na mnie była?... Jakże?...
— Byłam, to byłam! A teraz nie! Na wiatrak miałeś jechać!...
Złość się w chłopie zaczęła gotować, więc się nagle naprostował, popatrzał ponuro w ziemię, potem się plecami na izbę obrócił i do okienka podszedł.
— Jak jechać, to jechać! — odezwał się pomilczawszy. — A to i miesiąc już nad stodołę wylazł. Brr!... — dodał otrząsając się z jakiejś wewnętrznej goryczy, z jakiegoś wewnętrznego zimna.
Starej Karbowiaczce przypomniało się nagle, że ten parobek nie wołający o zapłatę kożucha nie ma.
Opuściła tedy fartuch i wytrzeszczyła zaczerwienione oczy na Pawła.
— To jakże ty, Pawełek, bez kożucha na ten wiatrak?
— A w lejbiku! — odparł chłop pochmurnie. I on przypomniał sobie, że darmo robi, że grosza nie widzi, ot tyle jego, co poje. Więc w nim coraz bardziej kipiało.
Stara patrzyła zafrasowana to na córkę, to na parobka, to na żerdź zatkniętą w belkę, na której wisiała odzież.
— Krzysia!... — odezwała się pomilczawszy. — A słysz ino, Krysta! Kiedy już tak na to przyszło, to Panu Jezusowi ochfiarować i niechby ta Paweł Antków kożuch brał?...
Mówiła głosem niepewnym, jak gdyby próbując i szukając drogi.
Ale Krysta porwała się z poduszek i klasnęła w ręce.
— Laboga! Laboga! — krzyknęła gwałtowniej jeszcze niż przed tym. — Tera znów kożuch!... Tera znów Antków kożuch!... Laboga!...
Starą gniew brał.
— A nie bądź głupia i nie wrzeszcz, kiej cię nikt ze skóry nie drze! Głupia! Nie wiesz to, że Paweł cały rok o pieniądze nie wołał?... Że kożucha nie ma?...
— To mógł wołać! To czemu nie wołał? Ja tam jego niewołania nie chcę! Niech idzie do półskrzynki. Niech pieniądze za wieprzka bierze!... Niech moje korale poprzeda! A Antkowego kożucha nie dam! Nie dam!
Szarpnęła z szyi sznur grubych korali, które się po łóżku i po izbie rozsuły.
Karbowiaczka załamała ręce.
— A cóż ty, córko, najlepszego robisz? A ciebie co znów podleciało?... A toć Antek i tak już tego kożucha nie pożyje! A toć mu i tak nic po nim?...
— Niech tam nie pożyje! — wołała Krysta. — Niech mu tam będzie nic po nim! A ja nie dam i nie! — Pięścią o pięść uderzyła, drobne łzy trysnęły jej z gorejących gniewem oczu.
— Psssia!... — warknął parobek, na izbę splunął i trzasnąwszy drzwiami wyszedł.
Spała jeszcze Karbowiaczka nazajutrz po chrzcinach, które się w kilka dni potem odbyły, kiedy ją zbudził głos Krysty.
— Matuś!...
— A co, córuchno?
— Wstanę...
— Po co? Leżałabyś oto, kiedy ci pod pierzyną ciepło!
— Wstanę!... — powtórzyła Krysta.
— A cóż ci tak pilno? Robota cię woła czy co? W izbie zimno, w kominie zimno, po co będziesz wstawała?...
— Wstanę, matko!... Zaduszki dziś... Poniosę księdzu za Antka... Lżej będzie!
Starej błysnęły oczy. Rozbudziła się i na łóżku siadła.
— Jużci, że mu lżej będzie, chudziakowi, jak za niego ludzie ten paciorek święty pomówią... Jużciże!
— Mnie lżej będzie, matko! Mnie może lżej będzie!
Westchnęła głęboko, jak gdyby wielki ciężar piersi jej przygniatał, i mówiła z wolna:
— Niech ta już na nim będzie ta mogiła, kiedy tak! Niech ta już na nim ta trawa porasta! Niech on ta już nie widzi, nie słyszy, kiedy tak! Niech ta już!...
— Bo i pewno, córuś, pewno! — przywtarzała Karbowiaczka, rada, że myśli Krysty taki obrót wzięły. — Bo i pewno!... Panu Jezusowi ochfiarować do tych pięci ran i już! Radziła się wczoraj u kumotrów i sołtysa, i innych. Każdziuśki mi przytwierdził, że nie ma co, tylko Panu Jezusowi ochfiarować!
Krysia milczała odziewając się drżącymi rękami wśród chłodu i nieładu izby, wśród śladów po wczorajszej biesiadzie. Pilno jej było stąd iść, pilno za Antka na mszę dać. A toć go tu pochowali jakby... Toć tu jakby na pogrzebie jego pili...
Starej Karbowiaczce takoż się ręce trzęsły z pośpiechu i z jakiegoś tajemnego wzruszenia. A i roboty w izbie było choćby na dwie. Ludzie się rozeszli późno, czasu nie było na sprzątanie: po pieprznym miodzie, po wódce z gałką stara Karbowiaczka, jak stała, tak się rzuciła spać, z głową rozchmieloną, rozgrzaną, z oczyma zmrużonymi od śmiechu i płaczu razem, kontenta, że się chrzciny udały, że wszyscy radzi byli wątrobie i czerninie z gęsi, wszyscy dobra życzący, a głowami kiwający jako, że to ino patrzeć, ino patrzeć, jak Paweł na zapowiedzie poniesie. Ba! Toć mu się jeden i drugi na wesele przymawiał! To i dobrze! To i chwalić Boga, kiedy tak! To się i skończą one płacze, one lamenty... A i obrazy Boskiej też nie będzie, i zaprószenia oczów...
Rozmyślała to sobie stara Karbowiaczka drepcąc po kątach i odmawiając poranne pacierze, kiedy nagle przypomniała coś sobie i na środku izby stanęła.
— A jakże będzie z jarmarkiem, Krysia?... A toć ja się z kumotrami namówiła razem na jarmark do Brzeźnicy iść! A toć my byśki poprzedać mieli? Paweł też brony kupić miał... To jakże teraz będzie?...
— A idźcie, macie iść!...
— A jakże z dzieciakiem będzie, kiej do Kościelnicy chcesz?... Toć się tu zawrzeszczy, przegłodnieje na nic!
— A niech się tam robi co chce!
Stara się zamyśliła.
— Głuchej by chyba zawołać? Niech se kartofli uwarzy, poje, a dziecka popilnuje i mlekiem popoi...
Jakże?...
— A niech go ta popoi...
— Bo to na jarmark krótka droga, ale z jarmarku długa... Człowiek się spotka z tym, owym, tu stanie, tu pogada, to się i noc przybliży... Długoż ty tam będziesz siedzieć w tej Kościelnicy?
— Bo ja wiem? Sztuk drogi jest... Dobrej siły nie mam do cna w sobie... Tylko we mnie te żyłki dygocą...
— Hm!... Hm!... — pomrukiwała stara! — Bo to widzisz, córko, jakby co, tobyś i jutro mogła...
— Nie, matko, nie! Pójdę... Zaduszki dziś... Niech tam, pójdę!...-Zawiązała pieniądze w szmatkę, schowała ją w zanadrze i schyliła się do matczynej ręki.
— Ostańcie z Bogiem...
— Idź z Bogiem, córuchno, kiedy tak!... A nie zaglądniesz to do dzieciaka...
— Niech ta śpi, kiej śpi... Co będę zaglądała?...
Wyszła. Zamyśliła się na to stara i podparła brodę.
— Wyszła i ani na dzieciaka spojrzała. Oj, będą tu jeszcze teremedyje, będą, nim Paweł wesele wyprawi!... Oj będą! — mówiła sama do siebie stojąc na progu chaty i patrząc za idącą ku Kościelnicy Krysią.
Ranek był bezsłoneczny, mglisty, powietrze ciche, ciepłe. Jakaś miękkość w nim była, jakaś słodycz, coś, co człowieka tuli i spokoi.
Smętność szła polami pustymi, wypoczywającymi; nad ziemią czyniła się wielka, przedsenna, przedzimowa cisza.
Okolica była otwarta, dalekowidna, wskroś siniejąca aż po nieba skraje. W szarości ranka pobłyskiwała rzeka rżnąca się pod wieś półokrągło, jakby sierpem jasnym; niskie łąki, pełne rozlewisk jesiennych, leżały nad nią w parach modrawych. Wskroś okolicy, het, na zachód słońca, ciągnęła się droga topolami sadzona, w której dalekim, siniejącym przezroczu majaczyła wieża stojącego na wzgórzu kościoła.
Drogą szła Krysta. Szła wymizerowana, chwiejąca się, blada. Głowę jej owijała duża, cienka chusta, gładkie pasma ciemnych włosów przylegały do zapadłych skroni, spuszczone rzęsy kładły na śniadawe lica cień długi i drżący. Szła śpiesząc. Oczy utkwiła w ziemię, ręce pochowała pod gruby, jaskrawy, zarzucony na ramiona fartuch.
Miała ona właściwy sobie, jak gdyby w siebie tulący się ruch, który ją czynił drobniejszą na oko, niż była. Teraz po świeżo przebytej chorobie ten ruch powracał jej często. Mimo woli podnosiła barki, tuliła w nie głowę, zakładała ręce na piersi i przyciskała do boków łokcie, jakby się chroniąc przed czymś szorstkim, przed czymś zimnym, ostrym.
Długą chwilę tak szła, ogłuszona jakby, z głową ciężką od wczorajszej wrzawy, nie czując nic prócz wielkiego zdumienia nad tym, co się stało.
Tak ją to wszystko obskoczyło od jednego razu jak ten potrzask ptaka. Z Pawłem nigdy o kochaniu mowy nie było, a ot, co się stało. Za tym swoim mizerakiem na koniec świata by szła, duszę by dała, a ot, co się stało!
Dopóki dzieciak nie był ochrzczony, zdawało jej się, że nieprawda chyba, że zmora jakaś jest, z której przecknie. Ale teraz się skończyło. Wszystko się teraz skończyło! Teraz dzieciak imię ma, chrzestnych ma, w książce zapisany stoi... A toć u nich w chałupie chrzciny wczoraj były...
..Chrzciny były..." — powtarza sobie w myśli; wąskie jej brwi podnoszą się wysoko na smagłym, niskim czole, a głowa się chwieje z jakiegoś wielkiego, żałosnego dziwu.
— ... Reta! Reta!... Co się to porobiło! Co się to stało!
Uderzają na nią nagłe ognie wstydu, buntu, gniewu. Chco się porwać i iść, iść, na koniec świata iść, a nie patrzeć na to dziecko, na Pawła... Wstręt nią wstrząsa, wstręt i strach; uciekać od wszystkiego chce. Podnosi barki wysoko jak ptak złamane skrzydła do lotu. Ale cisza szerokich pustych pól spokoi ją z wolna. Ramiona opadają, podnoszą się źrenice na powietrze sine, na twarz jej wybija surowa zaduma.
"...Nie za nas się zaczęło i nie za nas skończy..." Słowa matki wracają do niej posępne, wyroczne jakieś, a takie ciężkie jak ten młyński kamień!
"... Chybaż to ono i prawda... Chybaż musiało na to paść... Chybaż to tak musiało być... Chybaż to tak ze wszystkim zawsze musi być..."
— Jezu! Jezu — szepce Krysta i w jakimś nagłym i głębokim porozumieniu z dolą chwieje głową z wolna.
Ciemne poczucie konieczności zagłady wszystkiego, co było jasne, kwitnące, żywe, bije na nią z tych pól nagich, obumierających.
"... Chybaż to już po ziemi chodzi taka moc... Taka ślepa moc... Ślepa taka i stara taka... Gdzie! Starsza od wsi całej i od wszystkich ludzi! Co sobie ziemia kwiatuszków napleni, co sobie radości podhoduje, co gniazd naściele, to ta moc wszyściutko zdusi...
I co sobie ludzkie serce dobra i wesela nasieje, co zakwitnie kochaniem jak ta płonka kwiatem, zaraz ona się zamachnie i zdusi. Taka. moc jest! Taka ślepa moc!"
Tuli Krysta głowę w ramiona, dreszcz idzie po niej jakby od nagłego wiatru powiania. Ale wiatru nie ma. Jest cisza. Długi rząd ogołoconych z liści, przejrzystych już topoli przeprowadza ją ulotnym, delikatnym szmerem. Drobne, nagie gałązki chwieją się i trącają o siebie, jakby ruszone tchem cichym, dalekim...
Idzie Krysta po przydróżku, szmeru tego słucha i przyśpiesza kroku.
Kościelna wieża przybliża się coraz, jakby przez powietrze płynęła z krzyżem i dzwonami. Naraz zakołysały się dzwony i bić zaczęły daleko gdzieś, wysoko. Dźwięk ich głuchy, stłumiony wzmaga się, ustaje i znowu się wzmaga, i znowu ustaje.
Są to jakby ogromne, płynące nadziemne westchnienia. Fala ciszy bierze je w siebie i czyni się niespokojna i drżąca.
Z piersi Krysty dobywa się jęk przeciągły, długi. Twarz jej staje się jeszcze śniadsza, w oczach zapala się posępny ogień. Ściska w ręku szmatkę z pieniędzmi i kiwa głową.
— Już tobie ament, Jantochna, już tobie ament! Już ty się skończył dla mnie, a ja się skończyła dla ciebie. Już tobie krzyż, Jantochna, i gromniczna świeca...
Oj, pomarł ty, pomarł dla mnie, czyś żyw, czyliś nie żyw... Oj, pochowała ja ciebie głęboczko w ziemię, oj, usypała ja tobie mogiłę, Jantochna, oj, usypała! Nie usypała ja ci jej z tego piasku, z tego drobnego, ale ci ją usypała z grzechu śmiertelnego... Oj, urosła mogiła, urosła, oj, stanęła od ziemi do nieba, oj, nie daje tobie do mnie ani mnie do ciebie. Już ty śpij, Jantochna, już ty śpij, już ty się nie przebudzaj!
Już ja za ciebie mszę mówić dam, już ja tobie na dobrą noc we dzwony dzwonić dam, już ja z tobą ament zrobić idę!...
Cichnie i przyśpiesza kroku.
Chce się co prędzej odgrodzić od kochania swego krzyżem i gromniczną świecą. Może lżej będzie... może lżej...
Jak się do chaty wróci, jak zmocnieje, to po miesięcznym świetle przede dniem wstanie i kamień do rzeki zatoczy. Największy, najcięższy, jaki ino gdzie — zatoczy. Powiadają ludzie, że jak taki kamień na głębię, na dno pójdzie, to człowiek o wszystkim zapomni. Żeby go nożem w serce pchnął, zapomni. — Ot, kamień w wodę!... — mówią.
Idzie coraz prędzej. Drobny, perlisty pot okrywa jej niskie, śniade czoło, siły biją na nią. Dzwony milkną. Milkną z wolna, jeden po drugim, w szerokich echach i westchnieniach. I znów robi się cisza. Topole tylko szepcą w niej lekkim, ledwo słyszalnym szmerem nagich gałązek, jakby po nich szedł głos z daleka gdzieś, z daleka...
... Krysta!... Krysta!... Krysta!...
Odwraca Krysta głowę, otwiera szeroko oczy i patrzy.
Jak zajrzeć — puste, puste pole. I wieś, i chatę nakryły pary sine; ledwie coś niecoś modrzeje. Droga jakby się rozpłynęła, roztajała, za nią tylko topole idą... idą... idą...
Krysta czuje się jakby zatopiona, jakby zatopiona w tej szarej pustce, w tej cichości, pól, która aż dzwoni nad nią. Ogarnia ją to tak, jakby wielka, wielka woda. Tuli głowę w ramiona, mruży oczy i powtarza z cicha:
— Nic, tylko kamień na dno... tylko kamień...
Siada, odpoczywa, potem znów idzie. Godzina za godziną płynie, a drogi nie ubywa prawie.
Tymczasem od szarości widnokręgu oderwała się sylweta pośpiesznie idącego człowieka.
Na pierwszy rzut oka poznać można było, że albo drogę skrócić chce, albo też jej nie zna.
Ciężkimi, dużymi krokami na przełaj przez ugór szedł, wynurzywszy się z poniża od strony zarosłych trzciną torfowisk, że prawie jakby w oczach spod ziemi wyrósł. Zaraz też musiał zobaczyć Krysię na pustej, wyniesionej nieco nad polami drodze, bo zaczął ręką machać krzycząc co siły:
— Hej!... Hej!... Hej!...
Krysta obejrzała się i stanęła.
Człowiek był podróżny i zdawał się cudzy. Z daleka widać było, że węzełek u kija uwiązany na ramieniu niesie, a kiedy się przybliżył, zasiwiała na nim żołnierska kapota.
Z boku jej zachodził skacząc przez zagony, przez rowy i ciągle wołając.
W Kryście zaczęło się serce tłuc. Zdawało jej się przez chwilę... Jezu miłosierny! Co jej się to zdawało!...
Człowiek już blisko był, kiedy zobaczyła jego twarz dziobatą i śmiejącą się, i zapadłe oczy. Krysta nie była pewna.
Zna albo nie zna!... Chyba że taki zna!...
— Walek! — krzyknęła wreszcie klasnąwszy w ręce. — Toć Walek! A ty się skąd wziął?
A już i on stał i patrząc na nią śmiał się i wołał:
— Krysta!... Dalibóg, że Krysta! A ja myślał, co Marcychna Pawiowej. Ha...
A wtem go chwycił gwałtowny, nieuhamowany kaszel. Zaniósł się chłopak raz i drugi głęboko ode dna piersi gdzieś, aż posiniał na twarzy, we dwoje się ku ziemi zgiął, za piersi chwycił i kaszlał, kaszlał, kaszlał...
Parę razy podnosił głowę, chciał mówić, oczyma i twarzą znaki dawał, ale go ten rozdzierający kaszel nie puszczał do słowa.
Po długiej dopiero chwili uspokajać się zaczął z wolna jęcząc i śmiejąc się na przemian, a zdjąwszy kaszkiet żołnierski ocierał pot z krótko postrzyżonych, czarnych włosów i zapadłych skroni.
— A to ci chrypota! — mówił zmienionym, urywanym głosem. — A to mnie umordowała! A żeby ją...
Stał chwiejąc się, zmęczony, spotniały, z trzęsącą się na cienkiej szyi głową.
— U-ha! Trza mi też było na prom iść... A tom się zbrodził po tych bajorach jak kaczor... O kęs żem duszy nie zatopił!... U-ha!...
Kaszlał, śmiał się i stękał odpoczywając, i dech łapał ledwie.
— Skądże się ty tu wziął?... — spytała Krysta z dziwem.
— A ze świata!
Skoczył przez rów dzielący go od drogi.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł. — Witajże Krysta! Antek przyszedł?
W Kryście dech stanął. Zbielałe usta otwarła bez głosu i zaczęła na całym ciele drżeć ściskając konwulsyjnie niesione na mszę pieniądze. Walek się śmiał.
— Cóż ty tak zesłupiała? A przecież jego razem ze mną z lazaretu na poprawkę puścili! Przecie my aż do Grannego razem szli! Tylko, że się potem Antek ni prom, na Rybitne, puścił, a ja przez kępy chciał, że niby bliżej... Ale to ta może i na Rybitnym prom zniosło, kiedy taka woda! To on chyba na Mosty musiał, kiedy tak!... To jego i na zachód słońca nie będzie!... Cóże ty? Nie wiedziała?... Cóża się jak osika trzęsiesz?...
Targnął ją za rękaw.
— Krysta! A gadajże przecie! A odezwijże się tak albo tak. Cóże ty?...
Odetchnęła głęboko, przeciągając ręką po twarzy, po czole. I twarz, i ręka wydały jej się jakby trupie, cudze...
— Jezu... — zaszeptała martwym, bezdźwięcznym głosem. — Jezu miłosierny...
Ale ją ten własny szept przeraził jakby huk stu dzwonów.
Skuliła głowę w ramiona, zmrużyła rzęsy i obróciwszy się nagle na szarość i siność pól, które leżały za nią, zaczęła iść spiesznie i cicho.
— Czego lecisz?... — zawołał Wałek. — A czekajże! Hej... Krysta!... Powiedz tam Antkowi, żem do Kościelnicy do Pawłów poszedł!... Marcychnę nastraszyć!... Hej...
A wtem go schwycił nowy paroksyzm kaszlu i do ziemi przygiął.
Krysta szła. Topole, droga, szare bezsłoneczne niebo, wioska modrzejąca w torfowych oparach — wszystko to kołowało przed nią. Cofnęła raz i drugi głowę mimowolnym ruchem, bo jej się zdawało, że za lada moment zwali się co na nią, że się wprost czołem o to wirujące powietrze uderzy. W uszach miała szum jakby wielkiej wody, a w piersiach taką pustkę i taką czarność, jak kiedy kto głęboki dół w ziemi wybierze.
Nie czuła nic, ani troski, ani radości, ani zmęczenia; wiedziała tylko, że może iść, iść...
Szła tedy prędzej coraz. Topole migały jedna za drugą, szare, bezlistne, jednostajnie wyniosłe i drobnymi gałązkami chwiejące. Każda się z nich zbliżała z cichym, delikatnym poszmerem i mijała szepcąc idącą spiesznie Krysię. Ledwie ją jedna minęła, już druga szła.
"Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie..." — szeptały wszystkie. Pełne powietrze było tego szeptu.
Kołująca, zmęczona myśl Krysty chwyciła się tych słów i zwisła na nich jak ptak w sidle.
"...Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie... Na Mosty poszedł..."
Słowa te jednak były dla niej tylko pustym dźwiękiem. Po prostu nie zdawała sobie sprawy, o kim tu mowa, kto na Mosty poszedł, kto to na zachód słońca będzie. Te słowa, które ją przyprawiły o obłęd niemal, były dla niej niezrozumiałe, obce. Nie czuła nawet, że je szepcą własne jej, zimne i zmartwiałe usta.
Tak doszła do miejsca, gdzie się kończyła wysada. A kiedy topole przestały szemrać nad nią i Krysta szept swój urwała, także nie wiedząc o tym.
Szła teraz piaszczystą spłazą, szeroko rozjeżdżoną przez wózki chłopskie i racicami pędzonego tędy bydła zdeptaną.
I nagle na tym piasku, w który oczy jej były utkwione, ujrzała z wielką dokładnością rynek miasteczka, z którego przed dwoma laty nowo brańcy szli. Ot, wszystko jakby żywe przed nią:
...Kilkunastu chłopów w kożuchach i mieszczan w kapotach przy podwodach stoi... Pod długim, żółtym murem szereg postaci kobiecych... Spod grubych chust słychać szloch i lament... Trzęsą się pod nimi głowy siwe, niemocne wypłakane oczy patrzą na idących w świat synów-żywicieli... W pośrodku rynku ustawiają się czwórkami rekruci... Antek w ostatnim rzędzie, przyzostaje się, ociąga, zawraca do niej jeszcze. Już na niego starszy dwa razy fuknął, już za plecy pchnął, ale ich ręce, ich głowy, ich usta rozłączyć się nie mogą...
— Będziesz mnie czekać, Krysta!
— Będę...
— Wiernie?...
— Wiernie.
— Tak ci Panie Boże dopomóż?...
— Tak mi Panie Boże dopomóż!.,.
— Pamiętaj!
Wtem bęben zahuczał głucho.
— Antek! — krzyknęła Krysta, a krzyk ten, w pustym polu odbity, ocucił ją z jej martwoty. Ogromna jasność uderzyła w nią jak pożarna łuna. Zrozumiała teraz, że Antek wraca, że go na poprawkę puścili, że na Mosty idzie, że dziś jeszcze tu będzie. Wszystko, wszystko teraz zrozumiała. Jak w godzinę śmierci jasno się czyni konającemu od gromnicznej świecy, tak jej się teraz uczyniło jasno. Strach, strach, jak jasno!
Szczęście, ból, trwoga biły na nią razem i przenikały ją jak ostre noże. Nie wiedziała, gdzie się co kończy albo gdzie zaczyna, bo szczęście było jak sam ból bolesne.
— Reta! — krzyknęła zaciskając pięści, jakby się temu gwałtowi mieszanych uczuć bronić chciała. Dusiły ją, mordowały, dreszczem i ogniem po niej szły...
Otarła zimny pot z czoła, szarpnęła koszulę pod szyją.
— Co ona teraz zrobi?... Co zrobi?... Co?...
Podniosła w niebo rozpalone oczy i utkwiła je w jego bezbrzeżnej, przeźroczystej szarości z natężeniem śmiertelnej trwogi i rozpaczy. Aż nagle zaszkliła w nich rosa.
— O Matko Boska!... O Matko Boska Częstochowska!... Ratuj duszy mojej!
Złożone ręce przyciskała do piersi, głos jej był żarliwy, gorący, spojrzenie udręczone, błagalne, strzeliste. Szła tak czas jakiś przebijając oczyma niebiosa, a utykając na piasku, kiedy droga jej zniżyła się nagle.
Krysta dochodziła do wsi. Z daleka już słychać było, gwar głosów ludzkich i porykiwanie bydła. Ludzie wracali z jarmarku, z Brzeźnicy. Kupkami szli pokrzykując na wólce, na krowy i gwarząc z sobą.
Z oddalenia, w jakim była Krysta, tworzyło to jednostajną, zmieszaną z turkotem wozów i z gęganiem gęsich stadek wrzawę, spośrodku której tryskały jak race pijane okrzyki, przyśpiewki, trzaskanie z biczów i poryk buhaja.
Myśli Krystyny gwałtownie zwróciły się w tą stronę.
... Ludzie z jarmarku idą, to i matka idzie... albo i przyszła już może... I Paweł...
Imię to odbiło się w jej myślach jakimś dziwnym echem. Zastanowiła się nad nim, jakby je słyszała po raz pierwszy.
— Paweł...
I nagle ciemna czerwoność oblała jej twarz, czoło, szyję. Krysta uczuła wstyd sama przed sobą, w tej szerokiej pustce polnej uczuła wstyd palący, dziewiczy i spuściła oczy.
Szła tak czas jakiś w wielkiej, z dna serca dobytej łunie, która na niej ugasała z wolna. Gwar głosów zbliżał się wprost; był coraz już bliższy, coraz wyraźniejszy.
Obejrzała się Krysta w bok i z drogi zeszła. ...Przez ogrody pójdzie, nie przez wieś... Ku Mostom pójdzie... Drogą się krzyżem przetnie... Pójdzie daleko, że Antka spotka... Choćby do samych Mostów przyszło iść, pójdzie. Z daleka go uwidzi, z daleka... On ją też zaraz uwidzi... Z daleka ją pozna... Sokołem do niej poleci... Wichrem do niej poleci... A ona do niego... do niego...
Niech, co chce, będzie! Niech się, co chce, dzieje! niechże on choć jedną godzinę dobrą ma! Niechże on choć raz, choć raziczek dobrym sercem przytuli ją do siebie! Niechże on choć przez tyła co ten jeden pacierz rad i szczęśliw będzie, że się do dom wrócił.
Mówiła teraz głosem słodkim, stłumionym, przejętym. Gwałt uczuć w niej opadł, ucichł; ogromna, smętna rzewność zalewała jej serce, jej duszę.
... Niechże on, chudziak, choć zdziebko radości ma!... Niechże mu się powróci wierność i kochanie!... Niechże mu jeszcze ten świat zapachnie kwiatem!...
Mówiła i myślała o wracającym, jak się mówi i myśli o umierającym, który już jutro słońca nie obaczy.
Aby dziś... Aby dziś... Aby chwilkę jeszcze!
O tym, co się z nią stanie, co z nią będzie, nie myślała jakoś. Jej strach, jej przeraźliwa trwoga roztajała w tym jednym pragnieniu:
...Aby raz... Aby raziczek jeszcze!....
Była teraz na grobli, za którą czerniał krzyż w powietrzu mglistym. Wytężała oczy i wydało jej się, że spod krzyża podnosi się człowiek. Nie widziała go prawie, ale jej się wydało.
Żar buchnął na nią, serce się w niej zatrzęsło, rozpadło jakby...
— Antek! Antek! — krzyknęła wielkim głosem i wyciągnąwszy ręce przed siebie rzuciła się przez groblę biec, jakby ją wiatr poniósł.
Ogromny gwałt bólu i kochania zadźwięczał w tym krzyku. Gruba chusta spadła jej z głowy na ramiona, zarzucony na plecy fartuch powiewał za nią mgle sinej niby wielkie skrzydła, a ona jak ptak ślepiony leciała w tę siność i w tę mgłę, z odrzuconą tył głową, krzyczącą, szlochającą, w łzach i w ogniach cała.
Poznał ją Antek z daleka.
— Krysta! — zawołał. — Krysta!
Lecz nim się opamiętał, już mu na piersiach leżała, już jego szyję rękami obejmowała, już twarz swoją niadą ze łkaniem do niego tuliła.
— Jantochna!... Jantochna!... Laboga reta, Jantochna!...
W krzyku spoiły się ich usta i tak stali niemi.
Młody żołnierz ocknął pierwszy z tego upojenia. Wziął oburącz jej ciemną, podniesioną ku sobie głowę, odsunął nieco i patrzał. Patrzał długo, chciwie, pilnie.
— A cóżeś ty mi się tak wyciągła, Krysta? Cóźeś się tak zmizerowała?
Spłonęła nagłym rumieńcem, sypiąc iskrami łez ze spuszczonych rzęsów.
— Bez ciebie tak, Jantochna, bez ciebie!
— To ci tęskno było za mną?
— Oj, tęskno, Jantochna, tęskno tak... jak bez tej wody! Jak bez tego chleba!
— Toś rada, żem się do ciebie wrócił?
— Oj, rada, Jantochna, rada! Jakby mi się ta dusza własna wróciła, takam rada!
— W chałupie wszystko dobrze?
— Wszystko, Jantochna, wszystko!
Stała przyciśnięta do niego, nie puszczając mu rękoma szyi; a i on nie puszczał jej głowy i patrzał w twarz, od której bił żar męki i szczęścia razem.
Milczał chwilę, po czym się ku niej pochylił, oczy w jej oczach utopił, i rzekł z cicha:
— A była ty mi tu wierna, Krysta?
Zadrgały jej rzęsy.
— Oj, była, była, Jantochna!
— Tak ci Panie Boże dopomóż?
— Tak mi Panie Boże...
Głos jej się zarwał i buchnęła płaczem.
— To i czegóż ty płaczesz, kiedy tak?
— Z radości płaczę, Jantochna! Z radości i z kochania płaczę...
Wtedy chłop głowę jej puścił, z głowy czapkę zdjął i do krzyża jasny wzrok obrócił.
— Dziękuję Ci, Panie Jezu Chryste, żeś mnie łaską swoją przenajświętszą z tej drogi do domu szczęśliwie powrócił, a wszystko dobro w opiece swojej miłosiernej uchował! W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Amen!
Przeżegnał się szerokim krzyżem, powoli rękę z ramienia na ramię przenosząc, po czym zaraz mile na Krystę spojrzawszy do piersi ją sobie przytulił.
— No, już nie płacz, nie płacz, Krzysiu! Mojaś ty!... Moja?... Moja?...
— Twoja, Jantochna, twoja!...
Drżała pod wrażeniem modlitwy Antkowej; zęby jej szczękały z cicha.
"A niech tam! — myślała. — Niech się tam, co chce, dzieje! Niech tam goreję w piekle na wieki wieków!..."
— A czegóż się tak trzęsiesz, niebogo?
— Zimno...
Skuliła głowę w ramiona i zmrużyła rzęsy.
— Pójdźmyż prędzej do domu, to się pogrzejesz!
Ruszył się iść nie puszczając jej szyi. Teraz dopiero zauważyła, że Antek kuleje nieco. Nie rzekła przecież nic. Oczy jej to widziały, ale nie doniosły aż do duszy, na której leżała wielka ćma, wielka czarność jakaś... Aż widząc, że Antek ku drodze się obraca, ocknęła nagle.
— Przez groblę pójdźma, Jantochna, nie przez wieś... Bliżej będzie...
On się śmiał.
— Oj ty, ty!... Albo ty wiesz, co to blisko albo co daleko!... Mnie się pytaj o to, mnie! Toć ja na takim okraju świata był, że to za morzem jeszcze... Tom już ani pisać dużo nie pisał, bo gdzieżby to papier mógł, kiedy ja ledwo doszedł.
— Oj, uglądała ja twego pisania, uglądała, jak ta kania dżdżu ugląda! Oj, czemu ty, czemu choć tyle nie napisał, żeś żywy.
— Napisałem! Dalibóg napisałem! "Zakazane" pismo napisałem! Jakże? To mi je tera dopiero w Artelu oddali, nie mogą trafić! To chodziło więcej niż cztery miesiące po świecie. Powiadają w Artelu: źle pisane. — Jakże źle pisane?... — mówię. — Toć wyraźnie stoi: Do Krysty Żołnierki. Powiadają: mało. — Mało! Jakże mało nie ma być na tyle drogi? A toć żem przecie zakulał do ciebie idący!
— Oj, Jezu! Jezu!... I bardzo cię boli?
— Eee... tak, nie bardzo! Nie tak bardzo! W drodze to mnie tęgo bolało. Ale tera nie bardzo. Tera bym i do Kościelnicy zaszedł!
Szli z wolna przytuleni do siebie.
On głowę podnosił wysoko, jasnym okiem po polach spozierał, całował ją, po włosach gładził, mówił, pytał. Od razu chciałby jej wszystko powiedzieć, od razu o wszystkim wiedzieć. Tak wiele szczęścia w piersiach miał, że chwilami urywał mowę i śmiał się głośno do tego szarego nieba, które ich obejmowało wczesnym mrokiem, do tych pustych ugorów, do życia.
Krysta szła, przygięta nieco jego ramieniem, ze schyloną głową. Miała ona wielkie, obłędne spojrzenie, jak ten, który w przepaść idzie. Coś niecoś tylko z tego, co mówił Antek, dolatywało jej uszu. Szła w zamysłach cała, w jakiejś wielkiej naradzie z duszą własną; wąskie jej brwi podniosły się wysoko na czole przeciętym grubą w podłuż zmarszczką.
Tak weszli na groblę.
— Takim rad, Krzysia — odezwał się Antek — takim rad, jakby mi tu kto sto rubli pieniędzy na rękę naliczył! Gdzie!... Więcej!... Żeby mi kto i sto dwadzieścia naliczył, tobym jeszcze taki kontenty nie był, jak z tego jestem kontenty, żem się do ciebie wrócił! Okrutniem się stęsknił! Takem ci się stęsknił, Krzysia, że to ha! Co mówisz?...
Nie mówiła nic. Może usta jej zaszeptały same jakie słowo rozpaczy, ale nie wiedziała o tym.
— A nie patrzże w ziemię, tylko na mnie patrz!... A dyć ja te oczy twoje precz przed sobą widział!... het... aże za morzem!... To ci Walek powiedział, że idę?
Podniosła głowę.
— A ino...
— Kiedyż on tam do was zaszedł?
— Na drodzem go spotkała...
— To gdzieżeś szła?...
Ogień buchnął na nią.
— Tak szłam...
Przypomniała sobie, poczuła raczej, że dotąd ściska we szmatce pieniądze, które za duszę jego niosła, I mimo woli, owszem, jakby z musu jakiegoś rzekła:
— Zaduszki dzisiaj.
Westchnął na to żołnierz.
— Wieczny odpoczynek racz im ta dać, Panie, a światłość wiekuista niech im ta świeci!
— Ament! — dokończyła Krysta cichym głosem.
Ale on już głowę podniósł, roześmiał się i spojrzawszy przez groblę ku wsi, rzekł:
— A to ci z chałup dym wali! Abo baby chleb pieką, abo co?... Widzisz, Krzysia? Jakże?...
I nie oczekując odpowiedzi mówił dalej:
— A witaj, przewitaj, ty dymie siwy!... Dymie jałowcowy!... Hej!... Hej!... A ja już myślał, że się nijak nie dobiję do chałupy... do ciebie!... A dzięki ci, Boże!... A pódźmaż sporzej, Krzysia! Matka wiedzą?
Drżał prawie z niecierpliwości, szczęście biło mu z twarzy pochudłej i wiatrem spalonej.
Więc się pohamować nie mogąc i odpowiedzi Krysty nic czekając chwycił ją wpół i całował jej usta, jej oczy.
— Hej, Krzysia! Krzysia!... A toć my znów razem!
— Razem, Jantochna, razem!...
— To się radujesz, kobieto!...
— Oj, raduję się, raduję, mało mi to serce nie pęknie na dwoje...
Przycisnęła ręką piersi i jęknęła z cicha.
Była teraz to blada, to czerwona, oddech miała urywany, krótki, świszczący, spojrzenia niespokojne, ulotne...
Za groblą już byli, w ogrodach, o jakie trzy staje ode wsi.
Wtem Antek syknął.
— Chciałem pośpieszyć — rzekł — ale nie idzie!... Tęgom się sforsował w tej drodze!
Zatrzymał się i nogę rozcierał.
Krysta przełknęła ślinę, miała jakby chwilę wahania.
Aż nagle podniosła ku niemu twarz poszarzałą, jakby w nią kto popiołu dmuchnął, i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— To idźże se, Jantochna, wolniuśko, a ja przodem skoczę... Matce powiem...
— E... nie!... Czekaj lepiej!... Pójdziema razem!
— Za półpacierz wrócę! Wolniuśko se idź! Ja w mig skoczę.
Odwróciła się i zaczęła spiesznie iść.
— Czekaj, Krzysia!... Toć czekaj!... — wołał Antek.
Ale nie czekała. Szła prędzej coraz. Z pół stajania już uszła, kiedy on jeszcze w miejscu stał i nogę rozcierał.
A wtem się biegiem wróciła i na szyję mu padła.
— To mnie miłujesz, Jantochna?
Chciał coś rzec, ale mu usta gorąco do ust przycisnęła i przez chwilę na piersi mu zawisła.
Był jakiś jęk w tej pieszczocie, jakiś gwałt śmiertelny.
Antek rozpromieniony się śmiał.
— A taki wróciłaś do mnie!...
Oderwała się od niego przemocą.
— To idźże teraz pomaluśku — mówiła — a we drzwi patrz, bo ja tyle, że wpadnę, matce powiem i zara się wrócę... Jeszcze do tej wierzby nie dojdziesz, jak ja się wrócę, Jantochna!
Biegła już. Ostatnie słowa rozpłynęły się w powietrzu mglistym.
Siedział na ławie za stołem Paweł w nowym kożuchu, w zesuniętej na tył głowy czapie i pieniądze wzięte na jarmarku za dwa wólce liczył. Przy nim siedziała stara Karbowiaczka w odświętnych szatach, w rzęsistych krezach i paciorkach. Łokcie podparła na stole, brodę na rękach i na pieniądze liczone patrzyła trochę zaprószonymi, poczęstunkiem u Szymsiowej oczyma.
W kącie przy kominie kołysała "Głucha" dziecko, wyjadając łakomie z garnczka pozostałą od obiadu polewkę.
Wtem drzwi się otwarły i cicho wbiegła Krysta. Wbiegła, po izbie spojrzała i u łóżka stanęła. Liczący głośno parobek zająknął się i urwał. Stara odwróciła głowę.
— Krysta! — odezwała się trochę mętnym głosem. — A ty gdzie tyle czasu była?
Nie odpowiedziała. Usta miała zacięte, twarz zbielałą, oczy rozszerzone jak dwie czarne plamy. Zrzuciła chustkę, zrzuciła fartuch, cisnęła na poduszki szmatę z pieniędzmi, spojrzała na matkę, na dziecko, szkaplerz z szyi zerwała i drugimi drzwiami wypadła z izby.
— Co to?... Co to się stało? — spytała Karbowiaczka, gdy ją wiatr z otwartych na przestrzał drzwi nagłym zimnem obwiał.
Parobek wytrzeszczył oczy; pieniądz, który w rękach trzymał, potoczył się z brzękiem po stole.
Krysta biegła. Do rzeki biegła jak błysk nagły, cichy. Przeleciała ogród, przeleciała łączkę, aż kiedy zalśniła przed nią wielka, wezbrana, z głuchym hukiem tocząca się woda, zmrużyła oczy, stuliła ramiona i chwyciwszy się oburącz za głowę bez krzyku skoczyła na głębię.
W tej chwili Antek we drzwi izby wchodził.
B. Prus „ Cienie”
Kiedy na niebie dogasają blaski słońca, z ziemi wynurza się zmierzch. Zmierzch - wielka armia nocy o tysiącach niewidzialnych kolumn i miliardach żołnierzy. Potężna armia, która od niepamiętnych czasów pasuje się ze światłem, pierzcha każdego poranku, zwycięża każdego wieczora, panuje od zachodu do wschodu słońca, a w dzień, rozbita, chowa się po kryjówkach i czeka.
Czeka w górskich przepaściach i miejskich piwnicach, w gąszczu lasu i w głębi ciemnych jezior. Czeka kryjąc się w przedwiecznych jaskiniach ziemi, w kopalniach, po rowach, w kątach domów, w załamkach murów. Rozproszona i na pozór nieobecna wypełnia jednak wszystkie skrytki. Jest w każdej szczelinie kory drzew, w fałdach ludzkiego odzienia, leży pod najmniejszym ziarnem piasku, czepia się najcieńszej nici pajęczej i czeka. Wypłoszona z jednego miejsca, w okamgnieniu przenosi się na inne, korzystając z lada sposobności, aby powrócić tam, skąd ją wygnano, wedrzeć się na nie zajęte stanowiska i zalać ziemię.
Kiedy gaśnie słońce, armia zmroków gęstymi szeregami wysuwa się ze swych ucieczek, cicha i ostrożna. Zapełnia korytarze domów, sienie i źle oświecone schody; spod szaf i stołów wypełzuje na środek pokoju i obsiada firanki; przez lufty piwnic i szyby okien wysuwa się na ulice, w głuchym milczeniu szturmuje ściany i dachy i zaczajona na szczytach, cierpliwie czeka, aż na zachodzie zbledną różowe obłoki.
Jeszcze chwilka i nagle zerwie się olbrzymi wybuch ciemności sięgającej od ziemi do nieba. Zwierzęta skryją się po legowiskach, człowiek ucieknie do domu; życie, jak roślina bez wody, skurczy się i pocznie usychać. Barwy i kształty rozpłyną się w nicestwie; trwoga, błąd i występek obejmą panowanie nad światem.
W takiej chwili na pustoszejących ulicach Warszawy ukazuje się dziwna postać ludzka, z drobnym płomykiem nad głową. Szybko biegnie przez chodnik, jakby ją ścigały ciemności, przy każdej latarni zatrzymuje się na mgnienie i roznieciwszy wesołe światło, znika jak cień.
I tak każdego dnia w roku. Czy na polach wiosna dyszy zapachem kwiatów, czy sroży się lipcowa burza, czy rozhukane na ulicach jesienne wichry miotają tumanami kurzu, czy w powietrzu kłębią się zimowe śniegi - on zawsze, skoro tylko nadejdzie wieczór, ze swym płomykiem przebiega miejskie chodniki, roznieca światło, a potem znika jak cień.
Skąd się ty bierzesz, człowieku, i gdzie kryjesz się, że nie znamy twoich rysów, ani słyszymy głosu? Czy masz ty żonę albo matkę, która czeka twego powrotu? Albo dzieci, które, pozostawiwszy w kącie twoją latarkę, wdzierają ci się na kolana i obejmują cię za szyję? Czy ty masz przyjaciół, którym opowiadasz swoje pociechy i zgryzoty, albo choć znajomych, z którymi mógłbyś porozmawiać bodaj o codziennych zdarzeniach?
Czy ty w ogóle posiadasz jaki dom, w którym by cię znaleźć można? imię, którym można by ciebie zawołać? potrzeby i uczucia, które by cię robiły takim jak my człowiekiem? Czyli też jesteś naprawdę istotą bezkształtną, milczącą i nieujętą, co ukazuje się tylko o zmroku, roznieca światło, a potem znika jak cień?
Odpowiedziano mi, że jest to naprawdę człowiek, a nawet dano jego adres. Poszedłem do wskazanego domu i zapytałem stróża:
- Czy u was mieszka ten, co zapala latarnie po ulicach?
- U nas.
- A gdzie?
- W tamtej komórce.
Komórka była zamknięta. Spojrzałem przez okno, alem tylko zobaczył tapczan przy ścianie, a obok niego na wysokim kiju latarkę. Latarnika nie było
- Powiedz mi przynajmniej, jak on wygląda?
- Kto go tam wie - odparł stróż wzruszając ramionami. - Sam go nawet dobrze nie znam - dodał - bo po dniu nigdy w izbie nie siedzi.
W. pół roku przyszedłem drugi raz.
- A dziś nie ma w domu latarnika?
- Oho! - rzekł stróż - nie ma i nie będzie. Wczoraj go pochowali. Umarł. Stróż zamyślił się. Zapytawszy o kilka szczegółów pojechałem na cmentarz.
- Pokażcie mi, grabarzu, gdzie tu wczoraj pochowano latarnika?
- Latarnika?... - powtórzył. - Kto go tam wie! Trzydziestu pasażerów było wczoraj.
- Ależ on pochowany w oddziale najuboższych.
- Takich zwaliło się dwudziestu pięciu.
- Ale on leżał w niemalowanej trumnie.
- Takich zwieźli szesnaście.
Tym sposobem nie poznałem ani twarzy, ani nazwiska, ani nawet nie widziałem jego grobu. I został tym po śmierci, czym był za życia: istotą widzialną tylko o zmroku, niemą i niepochwytną jak cień.
W pomroce życia, gdzie po omacku błądzi nieszczęsny rodzaj ludzki, gdzie jedni rozbijają się o zawady, inni spadają w otchłań, a pewnej drogi nikt nie zna, gdzie na skrępowanego przesądami człowieka poluje zły przypadek, nędza i nienawiść - po ciemnych manowcach życia również uwijają się latarnicy. Każdy niesie drobny płomyk nad głową, każdy na swojej ścieżce roznieca światło, żyje niepoznany, trudzi się nieoceniony, a potem znika jak cień...
B. Prus „Pleśń świata”
Zdarzyło mi się być w Puławach z pewnym botanikiem. Siadaliśmy przy Sybilli na ławce, pod olbrzymim kamieniem, porosłym mchami czy pleśnią, które od kilku lat badał mój uczony towarzysz.
Zapytałem: co ciekawego znajduje w przyglądaniu się nieregularnym plamom szarym, popielatym, zielonym, żółtym lub rudym?
Popatrzył na mnie z nieufnością, lecz przekonawszy się, że ma przed sobą profana, począł objaśniać:
— Te plamy, które pan widzisz, nie są wcale martwym brudem, lecz — zbiorem istot żyjących. Niewidzialne dla gołego oka, rodzą się one, wykonywają ruchy, których nie możemy dostrzec, zawierają związki małżeńskie, wydają potomstwo i wreszcie giną.
Co godniejsza uwagi, tworzą one jakby społeczeństwa, które tu widzisz w postaci różnobarwnych plam,— uprawiają pod sobą grunta dla następnych pokoleń, — rozrastają się, kolonizują niezajęte miejscowości, nawet toczą między sobą walki.
Ta popielata plama, duża jak dłoń, była przed dwoma laty nie większa od czterogroszniaka. To malutkie, siwe piętno przed rokiem nie istniało i pochodzi od tej wielkiej plamy, która zajmuje szczyt kamienia.
Te znowu dwie: żółta i ruda, walczą ze sobą. Niegdyś żółta była bardzo rozległą, lecz powoli sąsiadka wyparła ją i zajęła jej miejsce. A spojrzyj na zieloną — jak siwa sąsiadka zapuszcza w nią zagony, ile na zielonem tle widać szarych pasków, punktów, kęp?…
— To coś jak między ludźmi — wtrąciłem.
— No, nie — odparł botanik. — Społeczeństwom tym brakuje języka, sztuk, nauk, świadomości, uczuć; słowem — brakuje im dusz i serc, które my, ludzie, posiadamy. Wszystko się tu dzieje naoślep, mechanicznie, bez sympatyj i bez antypatyj.
W kilka lat później znalazłem się obok tego samego kamienia w nocy i, przy świetle księżyca, przypatrywałem się zmianom, jakie zaszły w formach i rozmiarach różnych pleśni.
Wtem ktoś mnie trącił. Był to mój botanik. Prosiłem go, ażeby usiadł; ale on stanął przede mną w ten sposób, że zasłonił księżyc, i coś szepnął bezdźwięcznym głosem.
Sybilla, ławka i kamień znikły. Uczułem dokoła siebie mdłą jasność i niezmierną pustkę. Gdym zaś odwrócił głowę na bok, ujrzałem niby szkolny globus, błyszczący słabem światłem, tak wielki, jak ów kamień, obok którego byliśmy przed chwilą.
Globus zwolna obracał się, ukazując coraz to nowe okolice. Oto ląd azjatycki z małym półwyspem Europą; oto Afryka, obie Ameryki…
Wpatrzywszy się lepiej, dostrzegłem na zamieszkałych lądach takie same plamy, szare, siwe, zielone, żółte i rude jak na kamieniu. Składały się one z mnóstwa nikłych punkcików, napozór nieruchomych, w istocie ruszających się bardzo leniwie: pojedynczy punkt posuwał się co najwyżej o dwuminutowy łuk w ciągu godziny, i to nie w linji prostej, lecz jakby wahając się około właściwego sobie środka ruchu.
Punkty łączyły się, rozdzielały, ginęły, występowały na powierzchnią globu; lecz wszystkie te zjawiska nie zasługiwały na szczególną uwagę. Poważny charakter miały dopiero ruchy całych plam, które zmniejszały się lub rosły, ukazywały się na nowych miejscach, przesiąkały się nawzajem lub wypierały z zajmowanych stanowisk.
Glob tymczasem wciąż krążył, i zdawało mi się, że wykonał setki tysięcy obrotów.
— Czy to ma być historja ludzkości? — spytałem stojącego przy mnie botanika.
Skinął głową na znak potwierdzenia.
— Dobrze — ale gdzie są sztuki, wiedza?… Uśmiechnął się smutnie.
— Gdzie świadomość, miłość, nienawiść, pragnienia?…
— Cha! cha! cha!… — śmiał się cicho.
— Słowem — gdzie tu są ludzkie dusze i serca?…
— Cha! cha! cha!… Zachowanie się jego oburzyło mnie.
— Kto ty jesteś?… — zapytałem.
W tej chwili znalazłem się napowrót w ogrodzie, obok kamienia, którego niekształtne plamy kąpały się w blaskach księżyca.
Towarzysz mój znikł, alem go już poznał po szyderstwie i melancholji.
H. Sienkiewicz „ Jamioł”
W miasteczku Łupiskórach po pogrzebie Kalikstowej były nieszpory, a po nieszporach zostało jeszcze kilkanaście bab w kościele, by odśpiewać resztę pieśni. Była godzina czwarta po południu, ale że w zimie o czwartej mrok zapada, w kościele więc było ciemno. Szczególnie wielki ołtarz tonął już w głębokim cieniu. Dwie jeszcze tylko świece paliły się koło cyborium[1], ale migotliwe płomyki ich zaledwie trochę rozświecały złocenia drzwiczek i nogi zawieszonego wyżej na krzyżu Chrystusa, przebite ogromnym gwoździem. Główka tego gwoździa wyglądała jak wielki punkt błyszczący w ołtarzu. Z innych świec, dopiero co pogaszonych, snuły się pasemka dymu, napełniając miejsce za stallami czysto kościelnym zapachem wosku.
Dziad i mały chłopak kręcili się przed stopniami ołtarza. Jeden zamiatał, drugi ściągał ze stopni dywan. W chwilach, w których baby przestawały śpiewać, słychać było gniewliwy szept dziada, wymyślającego na chłopaka, albo stukanie do zasnutych śniegiem okien wróbli, którym było na dworze zimno i głodno.
Baby siedziały w ławkach, bliżej drzwi wchodowych. Byłoby tam jeszcze ciemniej, gdyby nie kilka łojówek, z pomocą których właścicielki książek ułatwiały sobie czytanie. Jedna z tych łojówek oświecała dosyć wyraźnie przytwierdzoną do następnej ławki chorągiew, wyobrażającą grzeszników wśród płomieni i wśród szatanów. Na innych chorągwiach nie można było rozeznać malowideł.
Kobiety nie śpiewały, ale raczej mruczały sennymi i zmęczonymi głosami pieśń, w której ustawicznie powtarzały się słowa:
A kiedy przyjdzie skonania godzina,
Uproś nam, uproś u Twojego Syna...
Ten kościół pogrążony w cieniu, chorągwie sterczące przy ławkach, stare, o pożółkłych twarzach kobiety, migotliwe, jakby pognębione pomroką światełka - wszystko to było nad wszelki wyraz posępne, a nawet po prostu straszne. Ponure słowa pieśni o skonaniu znajdowały w tym tło właściwe.
Czasem też przestawano śpiewać; jedna z bab stawała w ławce i poczynała mówić drżącym głosem: "Zdrowaś Maria, łaskiś pełna" - i inne podchwytywały: "Pan z Tobą" etc. - ale że to dzień był pogrzebu Kalikstowej, każde więc "Zdrowaś Maria" kończyło się słowami: "Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci."
Córka Kalikstowej, Marysia, siedziała w ławce obok jednej starej kobiety. Na grób świeży jej matki padał tam teraz właśnie śnieg miękki i cichy, ale dziewczyna nie miała jak dziesięć lat, więc zdawała się nie rozumieć ani swej straty, ani litości, jaką mogła obudzać. Twarzyczka jej o dużych niebieskich oczach miała w sobie dziecinny spokój, a nawet obojętną jakąś pogodę. Malowało się na niej trochę ciekawości - i nic więcej. Otworzywszy usta patrzała z wielką uwagą na chorągiew, na której było malowane piekło z grzesznikami, potem patrzyła w głąb kościoła, a potem jeszcze na okno, w które stukały wróble.
Oczy jej pozostały bezmyślne. Tymczasem baby poczynały mruczeć sennie po raz dziesiąty;
A kiedy przyjdzie skonania godzina...
Dziewczyna kręciła kosmyki swoich jasnych włosów, zaplecione z tyłu w dwa warkoczyki, nie większe od mysich ogonków: widocznie się jej nudziło. Następnie jednak uwagę jej zajął dziad.
Dziad wyszedł na środek kościoła i jął pociągać za węzłowaty sznur zwieszający z sufitu. Dzwonił za duszę Kalikstowej, ale czynił to zupełnie mechanicznie, gdyż widocznie myślał przy tym o czym innym.
Dzwonienie owo było także znakiem, że nieszpory skończone. Baby, powtórzywszy ostatni raz prośbę o lekkie skonanie, wyszły na rynek. Jedna z nich prowadziła za rękę Marysię.
- Kulikowa! - spytała druga - a co będzieta robić z dziewczyną?
- A co mam robić? Jedzie do Leszczyniec Wojtek Marguła, co go przysłali na pocztę, to ją odwiezie. A bo co?
- A cóże ona będzie robić w Leszczyńcach?
- Moiściewy! To co i tu. Skąd jest, niech tam jedzie. A choć i we dworze, to sierotę przygarną i w kredensie się pozwolą przespać.
Tak rozmawiając szły przez rynek do szynku. Mroczyło się coraz bardziej. Czas był zimowy, cichy, niebo zawleczone chmurami, a powietrze przesiąknięte wilgocią i mokrym sniegiem. Z dachów kapała woda, na rynku zaś leżało błoto, urobione ze śniegu i słomy. Miasteczko o domach nędznych i poodrapywanych wyglądało tak posępnie jak i kościół. Niektóre okna połyskiwały światłem; ruch już ustawał, w szynku tylko grała oberka katarynka.
Grała na wabia, bo w środku nie było nikogo. Baby weszły, napiły się wódki, przy czym Kulikowa dała i Maryśce pół kieliszka mówiąc:
- Napij się, boś sierota. Nie zaznasz dobroci.
Słowo: sierota, przywiodło babom na myśl śmierć Kalikstowej. Kapuścińska mówiła:
- Do was, Kulikowa! Napijta się! O, moi drodzy! Jak ją ten paralus[2] trzasnął, tak ci ani zipnęła. Nim dobrodziej przyszedł spowiadać, już była zimna.
Kulikowa na to:
- Mówiłam ja z dawna, że ona cienko przędzie. Zeszłej niedzieli przyszła, a ja powiadam: ej, Kalikstowo, Kalikstowo, oddajcie lepiej Maryśkę do dworu. A ona powiada: jedną córuchnę mam i nie dam. Ale markotno jej było, i zaczęła ślochać, a potem do kancelarii poszła, do wójta, żeby papiery mieć do "kolomnii"[3] na porządek. Zapłaciła cztery złote i groszy sześć. Ale powiada: dla dziecka nie żałuję. Moiściewy! A oczy to miała wytrzyscone i po smierci jeszcze lepiej wytrzyscyła. Co jej chcieli zamknąć, to nie mogli. Mówili, że i po śmierci na dziecko patrzyła.
- Napijwa się na ten żal półkwaterek.
Katarynka wciąż grała oberka. Baby poczęły się trochę rozmarzać. Kulikowa powtarzała żałosnym głosem: "chudziątko! chudziątko!", a Kapuścińskiej przyszła z kolei na myśl śmierć nieboszczyka jej męża.
- Jak umiroł - mówiła - to tak ci wzdychoł, tak wzdychoł, tak wzdychoł - i rozciągając coraz bardziej głos, weszła mimo woli w śpiew, ze śpiewu w takt katarynki, a w końcu porwała się za boki i zupełnie już na nutę oberka poczęła śpiewać:
Wzdychoł, wzdychoł, wzdychoł,
Oj ta dana - wzdychoł!
Nagle rozpłakała się rzewnie, dała kataryniarzowi sześć groszy i napiła się jeszcze wódki. Kulikową również porwało rozczulenie, ale skierowała je ku Marysi.
- Pamiętaj, sierotko - rzekła - co ci mówił dobrodziej, kiej ci mateńkę śniegiem przysypywali, że jamioł (anioł) je nad tobą.
Tu zatrzymała się nagle, spojrzała naokoło jakby zdziwiona, a potem dodała z nadzwyczajną energią:
- Kiej mówię, że jamioł, to jamioł!
Nikt nie przeczył. Marysia, mrugając swoimi biednymi, głupimi oczkami, wpatrywała się uważnie w babinę. Kulikowa mówiła dalej:
- Tyś jest sierotka, to złemu od ciebie zasię! Nad sierotami je jamioł. On je dobry. Na, masz dziesięć groszy. Choćbyś i piechotą do Leszczyniec poszła, to trafisz, bo on cię zaprowadzi.
Kapuścińska zaczęła śpiewać:
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
- Cichojcie! - zawołała Kulikowa. A potem znów do dziewczyny:
- Ty głupia, wiesz, kto je nad tobą?
- Jamioł - odrzekło cienkim głosem dziecko.
- Sieroteńko-że ty, jagódko ty, robaczku ty Boży! Jamioł ze skrzydłami - mówiła w zupełnym już rozczuleniu Kulikowa i porwawszy dziewczynkę poczęła ją przyciskać do swej poczciwej, choć pijackiej piersi.
Dziewczynka rozpłakała się teraz. Może w jej ciemnej główce i w sercu, które nie umiało nic jeszcze rozeznać, budziło się jakieś rozeznanie w tej chwili.
Szynkarz spał już w najlepsze za szynkwasem, na knotach łojówek narosły grzyby; kataryniarz przestał grać, bo go bawiło to, co widział.
Nastała cisza, którą przerwało nagle chlupotanie końskich nóg w błocie przed drzwiami i jakiś głos, który zawołał na konie:
- Prrr!
Do szynku wszedł Wojtek Marguła z zapaloną latarką w ręku, postawił latarkę, począł "zabijać" ręce, by je rozgrzać, i wreszcie rzekł do szynkarza:
- Dajta no półkwaterek!
- Marguła, kasztanie - zawołała Kulikowa - weźmiesz dziewczynę do Leszczyniec!
- Juści wezmę, bo mi kozeli - odparł Marguła.
Potem, przypatrzywszy się obydwom kobietom, dodał:
- Aleśta się porżnęły, jak...
- Ażeby cię zara zaparło! - odrzekła Kulikowa. - Kiedy ci mówię: ostrożnie z dzieckiem, to ostrożnie. Ona je sierota. Ty wiesz, głąbie, kto nad nią je?
Wojtek nie uznał za stosowne odpowiadać na pytanie i postanowił widocznie podnieść inny przedmiot, podniósł bowiem przede wszystkim półkwaterek i zaczął:
- Wciorności wam...
Ale nie skończył, bo wypił wódkę, skrzywił się, splunął i stawiając z niezadowoleniem miarkę, rzekł:
- Dyć to sama woda. Dajta no drugiej z tej innej flaszki.
Szynkarz nalał mu z innej. Wojtek skrzywił się jeszcze mocniej.
- E! araku ta nie mata?
Margule groziło widocznie takież same niebezpieczeństwo jak i babom, ale że w tym samym właśnie czasie we dworze w Łupiskórkach właściciel przygotowywał do jednego z pism obszerny i wyczerpujący artykuł: O prawie propinacji[5] dla dworków, jako o podstawie ustroju społecznego, a zatem Wojtek przyczyniał się tylko niechcący do wzmocnienia fundamentów społecznych, a to tym bardziej że propinacja, chociaż w miasteczku, była istotnie dworską.
Przyczyniwszy się tak pięć razy z rzędu, zapomniał wprawdzie latarki, w której świeczka zgasła, ale wziął na wpół śpiącą dziewczynę za rękę i rzekł:
- Chodźże, zmoro!
Kobiety posnęły również w kącie, nikt więc nie pożegnał Marysi. Po prostu: matka jej została na cmentarzu w Łupiskórkach, a ona jechała do Leszczyniec.
Wyszli, siedli, Marguła krzyknął na konie: "wiśta" - i pojechali. Sanie sunęły z początku dosyć ciężko po miasteczkowym błocie, ale potem zaraz wydobyli się na pola białe i rozległe. Jechać było lekko, śnieg nie szumiał prawie pod płozami; czasem tylko koń parsknął; czasem z daleka, z daleka doszło szczekanie psów.
Jechali, jechali. Wojtek poganiał konie i śpiewał pod nosem: "Pamiętas, psiajucho, coś mi obiecowoł." Ale wkrótce umilkł i zaczął "żydy" wozić[6]. Kiwnął się w prawo, w lewo. Śniło mu się, że go w Leszczyńcach tłuką po karku za to, że zgubił kobiałkę z listami, więc od czasu do czasu budził się przez pół i powtarzał: "wciorności!" Marysia nie spała, bo jej było zimno. Szeroko otwartymi oczyma patrzyła na białe pola, które jej co chwila zasłaniały ciemne plecy Marguły. Myślała też przy tym, że "matula pomerli", a tak myśląc wyobrażała sobie doskonale bladą i chudą twarz matuli o wytrzeszczonych oczach - i odczuwała półświadomie, że ta twarz była kochana bardzo, że jej nie ma i nie będzie w Leszczyńcach już nigdy. Przecież widziała na własne oczy, jak ją zasypali w Łupiskórkach. Przypomniawszy to sobie, byłaby się rozpłakała z żalu, ale że zziębły jej nogi i kolana, więc rozpłakała się z zimna.
Mrozu wprawdzie nie było, ale powietrze stało się przenikliwe jak zwykle w odwilży. Wojtek bo miał przynajmniej w żołądku spory zapas poczerpniętego w łupiskórskim szynku ciepła. Właściciel Łupiskór słusznie przecie zauważył, że "wódka w zimie rozgrzewa, a ponieważ jest ona jedyną pociechą naszego ludu, odejmując przeto większym posiadaczom możność wtłącznego pocieszenie ludu, odejmuje się im i wpływ na lud." Wojtek w tej chwili był tak pocieszony, że go nic zasmucić nie mogło.
Nie zasmucił go nawet i to, że konie doszedłszy do lasu naprzód zwolniły zupełnie kroku, choć droga była w lesie lepsza, a następnie, ruszywszy w bok, przewróciły sanie w rów przydrożny. Rozbudził się wprawdzie, ale nie zrozumiał dobrze, co się stało.
Marysia poczęła go trącać.
- Wojtek!
- Czego skrzeczysz?
- Przewróciliśwa.
A Wojtek spytał: "śklonkę?", i usnął na dobre.
Dziewczyna siadła przy saniach, skuliła się, jak mogła, i siedziała. Ale twarz zmarzła jej wkrótce zupełnie, więc zaczęła trącać śpiącego:
- Wojtek!
Nie odpowiadał.
- Wojtek, chcę do chałupy!
A po chwili znowu:
- Wojtek, bo pójdę piechotą...
Na koniec poszła. Zdawało się jej, że do Leszczyniec jest bardzo blisko. Zresztą znała drogę, bo co niedziela chodziła nią z matką do kościoła. Ale teraz musiała iść sama. W lesie śnieg mimo odwilży leżał wysoki, ale za to noc była bardzo jasna. Blask od śniegu łączył się z blaskiem światła chmur, więc drogę było widać jak w dzień. Marysia, zapuszczając wzrok w ciemny las, mogła bardzo daleko dojrzeć pnie rysujące się wyraźnie, czarno i spokojnie na białym podkładzie. Widziała również dokładnie rzuty śniegowe, do pni przez całą długość przywarłe. Jakiś ogromny spokój był w lesie, który dziecku dodawał otuchy. Na gałęziach leżała złódź[7] obfita, a z niej spływały krople wody, rozbijając się ze słabym szmerem o gałęzie i gałązki. Ale to był jedyny szmer. Zresztą naokół cicho, cicho, biało, milcząco, głucho!
Wiatr nie wiał. Uśnieżone kiście nie poruszały się najmniejszym ruchem. Spało wszystko zimowym snem. Mogło się zdawać, że śniegowy obrus na ziemi i cały las milczący a przytrząśnięty, i blade chmury na niebie, to wszystko jakaś biała jedność - martwa. Tak bywa w czasie odwilży. Jedyną żywą istotą, poruszającą się jak mały czarny punkcik wśród tych milczących wielkości, była Marysia. Dobry, poczciwy las! Te krople, które opuszcza topniejąca złódź, to może łzy nad sierotą. Drzewa takie wielkie, a takie litośne nad maleństwem. Oto samo jedno, takie słabe, biedne, wśród śniegu, nocy i lasu, brnie sobie z ufnością, jakby nigdy nic! Noc jasna zdaje się troskać o nią. Jest w tym jakaś wielka słodycz, gdy coś, co jest małym i bezsilnym, oddaje się i powierza tak zupełnie ogromnej sile. W ten sposób wszystko może istnieć na woli bożej. Dziewczyna szła już dość długo i zmęczyła się wreszcie. Przeszkadzały jej ciężkie, za wielkie buty, w których jej małe nóżki zesuwały się ustawicznie. Ciężko było wyciągać takie ogromne buciska ze śniegu. Przy tym i rękoma nie mogła swobodnie poruszać, bo w jednej, wyciągniętej sztywnie, trzymała z całej siły ową dziesiątkę, którą dostała od Kulikowej. Bała się jej upuścić w śnieg. Zaczynała chwilami płakać głośno, a potem urywała nagle, jakby się chcąc przekonać, czy kto płaczu nie słyszy. Owszem, las słyszał. Topniejąca złódź szemrała jednostajnie a jakoś żałośnie. Prócz tego może jeszcze ktoś słyszał. Dziecko idzie coraz wolniej. Czyżby miała zabłądzić? Gdzie tam! droga , jakby biała, szeroka, zwężająca się w dali wstęga leży wyraźnie między dwoma ścianami ciemniejszych drzew. Dziewczynę począł ogarniać sen niepokonany.
Zeszła i siadła pod drzewem. Powieki opadały jej na oczy. Przez chwilę myślała, że po białości śniegowej matula idzie ku niej od strony cmentarza. Nikt nie szedł. Dziecko było jednak pewne, że ktoś przyjść musi. Kto? - Anioł. Przecie stara Kulikowa mówiła, że "jamioł" jest nad nią. - Marysia znała go. W chałupie u matuli był jeden malowany z "leliją" w ręku i ze skrzydłami. Przyjdzie niezawodnie. Złódź jakoś zaczyna szemrać mocniej. To może jego skrzydła strącają więcej kropel. - Cicho! Istotnie ktoś idzie; śnieg, choć miękki, szeleści wyraźnie, kroki zbliżają się i zbliżają ciche, ale szybkie. Dziecko podnosi z ufnością senne powieki.
Co to?
Szara jakaś trójkątna głowa o sterczących uszach przypatruje się dziecku pilnie... straszna, ohydna...
Przypisy
„ Dwie łąki”
Były dwie krainy, leżące obok siebie niby dwie łąki niezmierne, podzielone tylko jasnym strumieniem. Brzegi tego strumienia rozchylały się w jednym miejscu łagodnie na obie strony, tworząc bród miałki w kształcie jeziorka o wodach cichych i przezroczystych. Pod błękitną tonią widać było dno złote, z którego wyrastały łodygi lotosu, rozkwitającego nad wodną szybą kwieciem różowym i białym; tęczowe łątki i motyle wiły się wokół kwiatów, a wśród palm nadbrzeżnych i wyżej, w promiennym powietrzu, dzwoniły, jak srebrne dzwonki, ptaki.
I to było przejście z jednej krainy do drugiej.
Pierwsza zwała się ŁąkąŻycia, druga ŁąkąŚmierci.
Stworzył obie najwyższy i wszechmocny Brahma, który w krainie Życia rozkazał włodarzyć dobremu Wisznu, a w krainie Śmierci mądremu Sziwie.
I rzekł:
- Czyńcie, jako rozumiecie najlepiej.
Więc w krainie należącej do Wisznu zawrzało Życie. Poczęło wschodzić i zachodzić słońce, nastały dnie i noce, przestworza morskie jęły wzdymać się i opadać; na niebie pokazały się ciężarne dżdżem obłoki, ziemia porosła puszczą, zaroiło się od ludzi, zwierząt i ptaków. By zaś wszystkie twory żyjące mogły rozradzać się i mnożyć, stworzył dobry bóg Miłość, której nakazał, aby zarazem była szczęściem.
A wtedy Brahma zawołał go przed swoje oblicze i rzekł:
- Nic doskonalszego nie zdołasz wymyślić na ziemi, że zaś uczyniłem niebo już pierwej, przeto odpocznij i niech te istoty, które nazwałeś ludźmi, snują dalej bez żadnej pomocy nićżycia. Wisznu usłuchał rozkazu Brahmy i ludzie poczęli odtąd sami myśleć o sobie.
Z ich dobrych pomysłów zrodziła się radość, a ze złych smutki, więc ze zdziwieniem spostrzegli, że życie nie jest nieustannym weselem, ale że ową nić, o której mówił Brahma, przędą jakby dwie prządki, z których jedna ma uśmiech na twarzy, a druga łzy w oczach.
Udali się tedy przed tron Wisznu i poczęli się skarżyć:
- Panie, ciężkie jest Życie w smutku.
A on rzekł:
- Niechaj was pociesza Miłość.
Usłyszawszy to odeszli uspokojeni, albowiem Miłość rozpraszała istotnie ich smutki, które wobec szczęścia, jakie ona daje, wydawały się tak błahe, że nie warto było na nie zważać.
Ale Miłość jest zarazem wielką rodzicielkąŻycia, więc jakkolwiek ogromna była ta kraina, w której włodarzył Wisznu, wkrótce dla tłumów ludzkich nie starczyło ni jagód leśnych, ni miodu skalnych pszczół, ni owoców na drzewach.
Wówczas ci, którzy byli najrozumniejsi, wzięli się do karczowania lasów, do uprawy pól, do siejby zboża i do zbierania plonów.
I w ten sposób powstała na ziemi Praca. Wkrótce wszyscy musieli się do niej zabrać, tak że stała się ona nie tylko podstawąŻycia, ale niemal Życiem samym.
Ale z Pracy zrodził się Trud, a z Trudu Zmęczenie.
Gromady ludzi stanęły znów przed tronem Wisznu.
- Panie! - wołały wyciągając ręce - Trud osłabił nam ciała, Zmęczenie rozsiało się w naszych kościach i chcielibyśmy odpocząć, a Życie przymusza nas wciąż do pracy!
Na to Wisznu rzekł:
- Wielki Brahma nie zezwolił mi rozwijać dalej Życia, ale wolno mi stworzyć coś takiego, co będzie jego przerwą, a przeto i wypoczynkiem.
I stworzył Sen.
Ludzie z radością przyjęli ten nowy dar i wkrótce uznali go za jeden z największych, jakie otrzymali z rąk boga. We śnie koiły się troski i zawody, we śnie krzepiły się siły zmęczonych, Sen osuszał jak dobra matka łzy smutku i otaczał głowy śpiących jakby cichą mgłą zapomnienia. Więc ludzie wychwalali Sen mówiąc:
- Bądź błogosławion, albowiem lepszyś jest od Życia na jawie.
I jedno tylko mieli mu do zarzucenia, że nie trwa wiecznie, że następuje przebudzenie, a po przebudzeniu praca - i nowe trudy, i zmęczenie.
Myśl ta poczęła ich trapić tak ciężko, że po raz trzeci udali się do Wisznu.
- Panie - mówili - dałeś nam dobro wielkie i niewysłowione, ale niezupełne. Spraw, by Sen był wieczny.
Wisznu zaś zmarszczył swoje boskie brwi, jakby zgniewan ich natręctwem, i odpowiedział:
- Tego ja wam już dać nie mogę, ale idźcie do rzecznej przeprawy, a po drugiej stronie znajdziecie to, czego szukacie.
Ludzie posłuchali głosu bóstwa i zastępy ich pociągnęły zaraz nad jeziorko, a stanąwszy nad nim poczęli spoglądać na drugą stronę.
Za cichą i jasną, haftowaną kwieciem tonią ciągnęła się Łąka Śmierci, czyli Kraina Sziwy. Nie wschodziło i nie zachodziło w niej słońce, nie było dnia i nocy, ale całe przestworze nasycała liliowa, jednostajna jasność.
Żaden przedmiot nie rzucał tam cienia, bo owa jasność przenikała wszędy, tak iż zdawała się tworzyć istotną treść wszechrzeczy.
Kraina nie była pustynna: jak okiem sięgnąć, widniały w niej doliny i wzgórza, porosłe ślicznymi kępami drzew, wokół których wiły się pnącze, zwoje bluszczu i winogradu zwieszały się ze skał. Ale i skały, i pnie drzew, i smukłe łodygi roślin były niemal przezrocze, jakby ze zgęszczonego światła uczynione.
Liście bluszczu miały leciuchne, różane blaski zorzy porannej, a wszystko było cudne, ukojone jakimś nie znanym na Łące Życia ukojeniem, przeczyste, niby pogrążone w świetlistej zadumie, niby senne i uśpione snem błogim, nieprzespanym.
W jasnym powietrzu nie było najmniejszego powiewu, nie poruszał siężaden kwiat, nie zadrgałżaden listek.
Ludzie, którzy przyszli na brzeg gwarno i z głośną rozmową, uciszyli się na widok tych liliowych, nieruchomych przestworów i tylko szeptem poczęli powtarzać:
- Jaka tam cisza i jak tam wszystko spoczywa w świetle!
- O tak, tam spokój i wieczny sen...
Więc niektórzy, najbardziej zmęczeni, rzekli po chwili:
- Pójdziemy szukać wiecznego snu!
I weszli w wodę. Grająca tęczą toń rozstąpiła się zaraz przed nimi, jakby chcąc im przejście ułatwić. Ci, którzy pozostali na brzegu, chwyceni nagłą tęsknotą, poczęli na nich wołać - lecz żaden z nich nie odwrócił głowy i szli dalej lekko i ochoczo, widocznie coraz bardziej urokiem cudnej krainy przyciągani.
Tłum patrzący z brzegu Życia, zauważył też, że ciała ich, w miarę jak się oddalali, stawały się rozwidnione, przejrzyste, coraz lżejsze, coraz bardziej świetlane, coraz promienniejsze i jakby topniejące w tej powszechnej jasności, która napełniała ŁąkęŚmierci.
A gdy przeszli, układali się do spoczynku wśród tamtych kwiatów i drzew lub u podnóża skał. Oczy ich były zamknięte, ale twarze miały wyraz nie tylko niewysłowionego spokoju, lecz i takiego szczęścia, jakiego na Łące Życia nie dawała nawet Miłość.
Co widząc, pozostali przy życiu mówili do siebie wzajem: - Słodsza i lepsza jest kraina Sziwy...
I poczęli przechodzić coraz liczniej na drugą stronę. Szły jakby uroczyste korowody starców i ludzi dojrzałego wieku, i mężów z żonami, i matek prowadzących za ręce dzieci maleńkie, i młodzieńców, i dziewcząt, a potem tysiące i miliony ludzi zaczęły się tłoczyć u Cichego Przejścia, aż wreszcie Łąka Życia wyludniła się prawie zupełnie. Wówczas Wisznu, którego zadaniem było strzec Życia, przeraził się własną, udzieloną w gniewie, radą i nie wiedząc, co począć, udał się do najwyższego Brahmy.
- Stworzycielu - rzekł - ratuj Życie! Oto dziedzinęŚmierci uczyniłeś tak jasną, tak piękną i szczęsną, że wszyscy opuszczają moje królestwo.
- Zali nie pozostał ci nikt? - spytał Brahma.
- Jeden tylko młodzieniec i jedna dziewczyna, panie, którzy, kochając się niezmiernie, woleli wyrzec się wiecznego ukojenia, niż zamknąć oczy i nie patrzeć na siebie więcej.
- Czego więc żądasz?
- Uczyń krainęŚmierci mniej piękną i szczęśliwą, bo inaczej i tych dwoje opuści mnie za innymi, gdy minie wiosna ich miłości.
Na to Brahma zamyślił się przez chwilę, po czym rzekł:
- Nie! Nie ujmę piękności i szczęścia krainie Śmierci, ale uczynię co innego, by uratowaćŻycie. Odtąd ludzie muszą przechodzić na drugą stronę, ale nie będą już przechodzili chętnie.
To rzekłszy utkał z ciemności grubą, nieprzeniknioną zasłonę, a potem stworzył dwie straszne istoty, z których jedna zwała się Boleść, a druga Trwoga, i kazał im tę zasłonę zawiesić u przejścia.
I od tej chwili Łąka Wisznu zaroiła się znowu Życiem, bo jakkolwiek kraina Śmierci pozostała tak samo jasna, cicha i szczęśliwa jak poprzednio, ludzie bali się Przejścia.
„ Bądź błogosławiona”
Raz, w jasną noc księżycową, mądry a wielki Kryszna zamyślił się głęboko i rzekł:
— Myślałem, że człowiek jest najpiękniejszym tworem na ziemi — i myliłem się. Oto widzę kwiat lotusu, kołysany nocnym powiewem. O ile on piękniejszy od wszystkich żyjących istot: listki jego otwarły się właśnie na srebrne światło księżyca — i oczu nie mogę od niego oderwać... Tak, nie ma między ludźmi nic podobnego — powtórzył z westchnieniem.
Ale po chwili pomyślał:
— Dlaczego bym ja, bóg, nie miał potęgą słowa stworzyć istoty, która by była tym między ludźmi, czym lotus między kwiatami? Niech więc tak będzie na radość ludziom i ziemi! Lotusie, zmień się w żyjącą dziewicę i, stań przede mną!
Zadrżała wnet leciuchno fala, jakby trącona skrzydłem jaskółki, noc rozjaśniła się, księżyc zabłysnął mocniej na niebie, rozśpiewały się głośniej nocne drozdy, a potem nagle umilkły. I czar się spełnił: przed Kryszną stanął lotus w ludzkiej postaci.
Sam bożek zdumiał się.
— Byłaś kwiatem jeziora — rzekł — bądź odtąd kwiatem myśli mojej i — przemów!
A dziewczyna poczęła szeptać tak cicho, jak szemrzą białe płatki lotusu, całowane letnim powiewem:
— Panie! Zmieniłeś mnie w żywą istotę; gdzież mi teraz zamieszkać każesz? Pamiętaj, panie, że gdy byłam kwiatem, drżałam i tuliłam listki za każdym tchnieniem wiatru. Bałam się, panie, nawalnych dżdżów i burzy, bałam się gromów i błyskawic, bałam się nawet palących promieni słońca. Tyś mi kazał być wcieleniem lotusu, więc zachowałam dawną naturę i teraz boję się, panie, ziemi i wszystkiego, co się na niej znajduje... Gdzież mi zamieszkać każesz?
Kryszna podniósł mądre oczy ku gwiazdom, przez chwilę myślał, po czym spytał:
— Chcesz żyć na szczytach gór?
— Tam śniegi i zimno, panie; boję się.
— A więc... zbuduję ci pałac z kryształu na dnie jeziora.
— W głębinach wód przesuwają się węże i inne potwory; boję się, panie!
— Chcesz stepów bez końca?
— O panie! Wichry i burze tratują stepy na kształt stad dzikich.
— Cóż z tobą uczynić, kwiecie wcielony?... Ha! W pieczarach Ellory żyją święci pustelnicy...
— Czy chcesz zamieszkać z dala od świata, w pieczarze?
— Ciemno tam, panie; boję się.
Kryszna usiadł na kamieniu i wsparł głowę na ręku. Dziewczyna stała przed nim drżąca, przestraszona.
Tymczasem zorza poczęła rozświecać niebo na wschodzie. Ozłociła się toń jeziora, palmy i bambusy. Chórem ozwały się różowe czaple, błękitne żurawie i białe łabędzie na wodach, pawie i bengali w lasach, a do wtóru im rozlegały się dźwięki strun, nawiązanych na muszlę perłową, i słowa ludzkiej pieśni.
Kryszna obudził się z zadumy i rzekł:
— To poeta Walmiki wita wschód słońca.
Po chwili rozsunęły się firanki purpurowych kwiatów, pokrywających liany,
i nad jeziorem ukazał się Walmiki.
Ujrzawszy wcielony lotus przestał grać. Perłowa muszla wysunęła mu się z wolna z dłoni na ziemię, ręce opadły wzdłuż bioder i stanął niemy, jak gdyby wielki Kryszna zmienił go w drzewo nadwodne.
A bożek ucieszył się z tego podziwu nad własnym dziełem i rzekł:
— Zbudź się, Walmiki, i przemów!
I Walmiki przemówił:
— ...Kocham!...
To jedno słowo tylko pamiętał i to jedno mógł wypowiedzieć.
Twarz Kryszny rozpromieniła się nagle.
— Cudna dziewczyno, znalazłem godne ciebie miejsce na świecie: zamieszkaj w sercu poety.
Walmiki zaś powtórzył po raz drugi:
— ...Kocham!...
Wola potężnego Kryszny, wola bóstwa, poczęła popychać dziewczynę ku sercu poety. Bożek uczynił też serce Walmiki przejrzystym jak kryształ. Pogodna jak dzień letni, spokojna jak fala Gangesu, wstępowała dziewczyna w przeznaczony dla siebie przybytek. Lecz nagle, gdy głębiej spojrzała w serce Walmiki, twarz jej pobladła i strach owionął ją niby wiatr zimny. A Kryszna zdziwił się.
— Kwiecie wcielony — spytał — czy i serca poety się boisz?
— Panie — odpowiedziała dziewczyna — gdzież mi to zamieszkać kazałeś? Otom w tym jednym sercu ujrzała i śnieżne szczyty gór, i głębiny wód, pełne dziwnych istot, i step z wichrami i burzą, i ciemne jaskinie Ellory; więc boję się znowu, o panie!
Lecz dobry i mądry Kryszna rzekł:
— Uspokój się, kwiecie wcielony! Jeśli w sercu Walmiki leżą samotne śniegi, bądź ciepłym tchnieniem wiosny, które je stopi; jeśli jest głębia wodna, bądź perłą w tej głębi; jeśli jest pustka stepu, posiej w niej kwiaty szczęścia; jeśli są ciemne pieczary Ellory, bądź w tych ciemnościach słońca promieniem... A Walmiki, który przez ten czas odzyskał mowę, dodał:
— I bądź błogosławiona!