WIŚNIEWSKI-SNERG ADAM
Zmowa
Z "NF" 10/98
Ja też wreszcie wymyśliłem sobie świat. Musiałem to w
koń cu zrobić , bo już mi tamte nie odpowiadają. Chyba
niedługo zanudziłbym się na śmierć albo by mnie spotkało
jeszcze coś gorszego, gdybym miał tak czekać sam już nie
wiem na co. Ale teraz wymyśliłem ten swój nowy świat i jutro
od samego rana zacznę w nim ż yć , nareszcie. Przysiągłem
sobie na wszystko, ż e bę dzie dokładnie tak, jak zmówiliśmy
się wczoraj rano. Bę dę musiał być bardzo ostroż ny i uważ ny.
Niełatwo tak od razu za jednym zamachem wejść w posiadanie
tego, co się wymyśli.
To z Romanem zmówiliśmy się wczoraj rano. My się
rozumiemy. Leż ał rozwalony w trawie, kiedy przybyłem i ani
się odezwał. On do mnie nie ma ż adnych uraz. Wię c mówię : "przybyłem"
i siadam. A on:
- Odśwież się trochę , to pogadamy sobie. Dzisiaj inaczej
bę dziemy mówili, zobaczysz.
Wypiłem nieco z butelki, bo ja nie mogę myśleć bez
popicia. Czy za siedemnaście, czy za trzydzieści dziewię ć ,
ale muszę wypić , bo zaraz mi się myśli plączą i koniec. Co
ja zrobię , ż e to takie świń stwo. Nic tylko rzygać mi się
chce i już . Wię c wypiłem tyle, ile trzeba, ż eby mnie nie
przykapował; niech się nie złości.
Ale on pomilczał i się odzywa:
- Mówię ci, bracie, co innego bę dziemy udawać .
- A co? - pytam.
- A bo ja wiem co. Ale co innego, już ja to wiem.
Ja popatrzyłem na niego i mówię :
- Odbiło ci się chyba, Roman, my co...
Ale on mi nie wszedł w słowa, tylko swoje:
- Coś się wymyśli, zobaczysz.
Wtedy wyciągnąłem się przy krzaku, gdzie trzymał te swoje
buty, co je zawsze ściągał, jak tylko mógł. Nogi chyba
strasznie go piekły, czy ja wiem. A ja akurat przy tych
nogach i butach musiałem się wyciągnąć , bo aż mnie
zaleciało, jak nie wiem co. Ale leż ę cicho i myślę , czego on
znowu chce. Przecież jest wszystko normalnie, to co innego
moż e być . I pytam tak wciąż siebie, tak w kółko siebie
zapytuję , chociaż wiem już dawno, co on chce udawać teraz.
Ale chociaż już to wiem, leż ę cicho, nic nie mówię . Mam
czas. Tylko się z tego cieszę , ż e już wiem, co ma być . Bo w
samą porę przybyłem: był na to czas.
Wię c kiedy tak cicho leż eliśmy w trawie wczoraj rano i on
coś knuł - ja to samo knułem, to się wie. I już coś nam
musiało zaświtać podczas tej niemej zmowy, bo i on się tak
jakoś skrzywił na twarzy i ja też .
Odezwałem się nagle:
- Prawie milczeć bę dziemy!
- No i co?
- A nic.
- O!
Nie mogłem go wtedy zaskoczyć , no bo jak. Patrzę się na
niego, a on pię tą w ziemię wierzgnął i palcami w skarpetkach
przerabia, jakoś tak równo i bez czucia palce w skarpetkach
tasuje: czyż by nic nie przyjął?
Ale mówi:
- Przemilczać bę dziemy, co się da, no nie?
- No jasne. Niech sami mamlą, jak chcą. Nie ma o czym
mówić .
Przyjrzał mi się nieufnie, dalej się upewnia.
- A stać bę dziemy po swojemu bez tych skłonów i wymachów.
Ja niczego nie podpisywałem.
- Ani ja - zapewniłem go pośpiesznie.
Skoń cz, skoń cz! bo skonam.
Bo już od dawna trzeba było coś odśwież yć . A myślisz, ż e
tego nie było? Jak sobie to wymyślili, niech się tym mę czą, co
mnie to obchodzi - to już nie mój świat, niech się tłuką.
Hanka mi trajluje w kółko, ż ebym się z tobą nie zadawał,
bo masz na mnie wpływ...
- Moż e i mam. Każ dy ma na kogoś wpływ...
Nie mogłem z nim dyskutować , on był geniuszem, a ja nie.
Roman był geniuszem. Ale o tym, ż e Roman jest geniuszem,
nie wiedział ani pan S., jego ojciec, ani pani P., jego matka,
ani nawet Katarzyna, jego dziewczyna, zwykły przypadek. Faktu
tego nie znało jeszcze cały szereg innych osób, a wię c
oprócz już wymienionych również nauczycielka ję zyka pani W.
oraz nauczyciel matematyki pan M.
Jednak trudno bę dzie wymienić wszystkie osoby nie
wiedzące o tym, ż e Roman był geniuszem. Znacznie łatwiej
bę dzie powiedzieć , kto o tym wiedział, tym bardziej ż e na
całym świecie była tylko jedna taka osoba: był nią on sam.
Do swego odkrycia (podobno geniusza trzeba odkryć ) doszedł
Roman dobrowolnie i samodzielnie. Dobrowolnie - to znaczy
bez ż adnego zewnę trznego przymusu ani nawet bez
czyjegokolwiek nacisku, samodzielnie natomiast - to jest bez
niczyjej pomocy, bo wyłącznie drogą obserwacji własnych
przeż yć . Doceniając powyż sze, trzeba zapoznać się z jeszcze
jednym zasługującym na uwagę , bo potę gującym genialność
Romana faktem: otóż on sam utwierdził się w swojej
genialności bez jakiegokolwiek wysiłku. Każ dy przepis na
genialność wzbudzić moż e zainteresowanie. Jednak najwię kszą
ciekawość wywołać moż e jedynie wzmianka o istnieniu recepty,
w której usunię ty został czynnik wysiłku. Wykluczenie
przykrego czynnika wysiłku Roman zagwarantował sobie przez
naturalny manewr omijania wyłaniających się przeszkód
wszę dzie tam, gdzie inni upierali się je pokonywać .
Ogólnie rzecz ujmując, Roman postanowił konsekwentnie
unikać wszystkiego, co mogłoby osłabić jego przekonanie o
własnej genialności. Akurat tak się pomyślnie złoż yło -
szczę śliwy zbieg okoliczności, niestety, nie zawsze ma miejsce
- ż e najłatwiej przychodziło mu ignorować fakt istnienia
nauki. Nigdy nie mógł lub jeż eli uż yć jego własnego
asekuracyjnego określenia - nigdy nie chciał uchwycić ż adnego
istotnego związku mię dzy zjawiskami, toteż bardzo łatwo było
mu przyjąć , ż e takie związki w ogóle nie wystę pują. Po
przyję ciu takiego założ enia nic nie mogło zakłócać
przyję tej przezeń koncepcji genialności.
Byłem drugą osobą na świecie, która
dowiedziała się , ż e Roman jest geniuszem. Zdarzyło się to
pewnego jesiennego dnia, gdy siedzieliśmy w piwiarni nad
dwoma kuflami jasnego.
- Masz, przeczytaj! - powiedział, podsuwając arkusz
podaniowego papieru w kratkę .
Uniosłem arkusz ostroż nie, aby nie zamoczyć go w rozlanym
piwie. Zacząłem czytać :
ANONIM
Uciekaj! - Wszystko wiedzą o Tobie, nie zataisz dłuż ej,
wszystko się wydało! Paniki nie luzuj rozumem. I w nocnych
przebudzeniach najśpieszniej - chroń ciało. Oddal się !
Głę biej wtul głowę - nadzieję roztrzaskaj na progu. Zanim
świt nagły wstanie. Bawełną ust nie omotasz - łakną krzyku
zacieki majaczące na ścianie. Kiedy? Już wiedzą! Przedświt
pę kł - uciekaj. Nie szarp walizek w zamę cie. Rzuć rzeczy! A
te koty, coś je wczoraj utopił tam - w kuble? Musiałeś? Kto
przeczy. A moż e urwane skrzydła muchy, którąś chwycił na
szybie z dreszczem. Upewniwszy się , czy nikt nie widzi -
wyraźniej powiedzą ci jeszcze? Uciekaj! Z serca łomotem
porozbijaj kolana w biegu. W dowodzie osobistym: mieszkasz -
pracujesz - pieczę ć. Cóż z tego? Pomnisz, jak zwartym
krę giem w pokoju Twym przy Tobie kiedyś stano? Gramofon w
ciszę łagodne tony muzyki wysyłał piano. Wtedy z miejsca,
gdzie stałeś, w przestrzeń obca wdarła się nuta. O innym
charakterze niż zwykłe skrzypnię cie buta. Słyszeli - wię c
uciekaj! Wszystko przepadło. Świt wstaje. Noc ubiegła. Niebo
pobladło. Oczu w głę bi oparów nocnych cieni już wię cej nie
zmruż ysz. Ciemności, co przysłania kredową biel twarzy, nie
wydłuż ysz. - Uciekaj! Lodówka spłacona - zgoda. Zdławione
lę ku ognisko. Źródła dochodu, przekonania, przeszłość - w
porządku wszystko. Tu nikt nie wyszarpie niczego, stąd nie
oczekuj ciosu. Wyliczysz się z tego wszystkiego, bo nie
kusiłeś losu. Lecz pomnisz, jak z pierwszą dziewczyną w
pościeli, czar mocy mę skiej prysnął? Skoń czyłeś już - gdyś
dopiero powinien zacząć ... jakoś ci nie wyszło. Uciekaj! Jak
stoisz - w pę dzącym pociągu się zaszyj. Wszystko się wydało!
Wię c ratuj się , jak moż esz, czym prę dzej chyłkiem - na
dworzec pomykaj. Chroń ciało.
Przeczytałem dwa razy.
- Genialne! - pochwaliłem.
- Żadne odkrycie - skwitował mój zachwyt - przecież
jestem geniuszem.
- Zamierzasz to gdzieś wysłać ? - spytałem.
- Jeszcze się nie zdecydowałem - odpowiedział po namyśle
- nie mam pewności, czy te barany to docenią. Być geniuszem
to nie jest takie proste, moż na być odkrytym dopiero po
śmierci.
Roman był moim kolegą z wojska, służ yliśmy w tej samej
kompanii. Wiele mu zawdzię czam.
Stałem na warcie szarą nocą - gdy wtem widzę , ż e mierzy
do mnie na wpół ukryty. Sosny proste, rzadkie, na pewno
drewniana ściana magazynu - za nią się chowam, nie chowam -
ani drgnie - mierzy do mnie zza pnia sosnowego drzewa.
Mierzę do niego od siebie - nie wypala - spust - bezpiecznik
- spust. Wreszcie seria długa. Za długa - czemu głośna tak
niepotrzebnie i błę dnie za długa. Automat odpalił, przeszyty
na wskroś leż y tam - przygię ty dymiącą gorącą serią. Stało
się - niepotrzebnie błę dnie. Już z wartowni przybiegli -
milcząc podnoszą kolegę mojego w zakrwawionym mundurze. Niosą
go pod ścianę budynku kompanii. Tu leż y przeszyty z piersią
rozdartą, ż yje, nie mówi. W jakiż sposób pomyłkowo zraniłem
kolegę ? Milczą nie oskarż ają w ciszy zapadłej. Który to?
Imię znam. Z łatwością mógłbym wymienić . Roman pomógł mi
wtedy, był świadkiem w Sądzie Wojskowym. Zostałem
uniewinniony.
Leż ymy w trawie, widzę otwarte niebo. Trójwymiarowa
przestrzeń zakrzywiona lazurem pię trzy się w dal ustawiona w
stereoskopie głę bi. Nieograniczony horyzont rozdzierany
płynnie cielskiem samolotu. W półlocie wrzyna się w skowyt i
ginie szumem - lecz już inny ton jego silników rozwija
ewolucję lę ku. Na rozgrzanych drganiem blachach kadłuba
sterroryzowanych tarciem atmosfery znaki. Wiem o nich, ż e
są amerykań skie. A wię c jednak - myślę - stało się - dokonał
się dzień nadchodzący - wybiła jego godzina.
To tu, to tam - wszę dzie ławice chmurek w oczekiwaniu.
Podbiegliśmy we dwóch na wzgórze - ze szczytu ograniczony
panoramą doliny widok - tu śledzimy tor jego lotu. Nagle
zgrzytem wytraca prostą i pikuje w dół, całą masą uderza o
ziemię . W słup kwitnącego ognia kaszlem zachłysnął się
trzask detonacji - trzę sie rozerwaną przestrzeń w promieniu
fali. Pę kają opary obłoków. Potę ż ny wstrząs ośrodka jeszcze
nie nadszedł, lecz wiem, ż e nastąpi dopełnienie. Już w
pierwszym kole cios zerwał szyby z okien i sypie je płatami
pię ter - gdy w pośpiechu liczę roztrzaskane sekundy.
Powietrze przed nami wygina się w pę cherz nadmiarem energii.
- Na dół! - wołam do Romana.
Biegniemy na skrzydałch niejasnego lę ku. Wię c bryzgi
ż wiru pod nogami strugą lepkiej mazi odejmują gardło słowom.
- Znowu kilkudziesię ciu ludzi odzwyczaiło się od palenia
- powiedział Roman, leż ąc w trawie pod wzgórzem.
- I to ostatecznie - dodałem.
Zaciągnął się papierosem.
- Jutro ruszamy! - rzucił w moją stronę .
- Dokąd?
- Tam - machnął rę ką w kierunku północy - nad morze.
Szliśmy wzdłuż nieznanego brzegu. W drodze tutaj nogi nam
wię zły wśród podmokłych łąk, a słony wiatr owiewał nas od
strony wody. Tuż na lewo krawę dź spłukiwana pianą - brzeg
ten dziwnie fali się opierał. Myślałem - rzeka, brzeg musi
mieć przeciwny i wytę ż ałem wzrok pod słony wiatr. Nie
ujrzałem jednak nic ponad skłę bione chmury. Na płachcie
ż wiru bose stopy obsychają z wody. Teraz wiatr trzę sie
liśćmi brzozy i niesie chłód. Patrzę na krawę dź, skąd
bezmierną przepaścią zaczyna się dal nieba. Nie rzeka to,
lecz nieskoń czone morze. Jeszcze ślady po rybach i ptakach
dostrzegam tu i tam - kę py róż nobarwnych traw podmokłych
wśród kamieni.
Złoż yliśmy na trawie to, cośmy nieśli, ż aden nie wyrzekł
słowa. Gdy zasiedliśmy przy ognisku, gotując wieczorny
makaron, Roman spytał:
- Czego my tu właściwie szukamy?
- Nie wiem, to był twój pomysł.
- Jak ja mogłem mieć taki głupi pomysł? Nie mogę sobie
przypomnieć .
- No cóż , geniusze też mają potknię cia - pocieszyłem go
ironicznie. Moż e w chwili natchnienia przybyłeś tu, aby
szukać prawdy absolutnej?
- Nie ma takiej prawdy! - krzyknął. - Prawd jest wiele,
tyle, ilu ludzi. Każ dy ma swoją prawdę . Tak jak każ dy ma
swoją dupę - dodał.
- Mylisz się ! - zaoponowałem. - Są prawdy absolutne.
Prawdy dla wszystkich.
- Jakie?
- A choćby Wszechświat. Wszechświat jest prawdą absolutną
po prostu dlatego, ż e z założ enia obejmuje wszystko, co
istnieje, choćby miał nawet zawierać domniemanych twórców
naszej rzeczywistości fizycznej, egzystujących w pustym dla
nich miejscu czasoprzestrzeni, zamknię tej obok jednego z
wielu fragmentów tworzywa, otwartego i ograniczonego swym
brzegiem (jak na przykład płyta gramofonowa w naszej
przestrzeni), moż e jego konstruktorów i reż yserów
mechanicznej fali rozchodzącej się w nim okresowo, zatem
autorów doskonalszych niż my, ale w każ dym razie
pozbawionych atrybutu wszechmocy. Takich wię c twórców
naszego stereonu, których byt należ ałoby wytłumaczyć
istnieniem kolejnego wymiaru. Być moż e nasza czasoprzestrzeń
stanowi rodzaj płyty ze stereonami dla czterowymiarowych
widzów, wśród których bezwiednie przez cały czas
trójwymiarowego seansu przebywa każ dy człowiek? Moż e ich
umysły ubrane w zjawisko ciała i bardziej skupione na akcji
ż ycia, niż nasze umysły na ekranie podczas projekcji
dwuwymiarowego filmu, wię c zupełnie nieświadome otaczającej
fikcji, po jej przerwaniu powracają ze snu do jawy w
czterowymiarowej rzeczywistości ich świata - słowem czy to
my tam powracamy? Podobno ż ycie jest snem, zaś śmierć
powrotem do rzeczywistości nieba.
- Brawo! Brawo! Widać , ż e ma się tę maturę i kursa
niektóre - krzyknął w udanym podziwie Roman. - A tak serio,
to sądzę , ż e ci całkiem odbiło. Człowiek jest biologiczną
maszyną, która istnieje, póki ż yje. Pewnego dnia, z takich,
czy innych powodów, maszyna przestaje działać - czyli ż yć . I
jest to koniec jej świata, Wszechświata i wszystkich tych
bzdetów, o których szeroko się tu rozwodzisz. Życiem
ludzkiej maszyny (identycznie jak zwierzę cej) kierują trzy
popę dy: strach, głód i chuć . Reszta to nadbudowa, którą
stworzyli ludzie w ramach cywilizacji.
Najbardziej dominującym w poczynaniach człowieka jest
strach i związane z nim próby zapewnienia sobie
bezpieczeń stwa. Wszystkie postawy w zachowaniu człowieka,
każ dy przejaw jego psychicznej czy fizycznej aktywności
moż na wytłumaczyć w sposób prosty i zarazem naturalny,
przypisując mu działanie pod wpływem jednego tylko motywu:
jest nim pragnienie bezpieczeń stwa. Pragnienie to stoi na
czele wszystkich innych popę dów, nadaje im kierunek i
zespala je wokół pierwszej przyczyny, która stanowi jedyny
motyw każ dego postę powania, jest bowiem najbardziej
pierwotnym źródłem energii i uczuć doznanych pod naciskiem
głodu i strachu albo instynktu seksualnego czy wreszcie
dąż enia do własnej mocy, błę dnie rozpoznawalnych jako
niezależ ne i główne motory ż ycia.
Niedosyt bezpieczeń stwa towarzyszy ludziom zawsze,
również w okresach, gdy nie odczuwają bezpośredniego
zagroż enia. Zaspokojenie stałej potrzeby bezpieczeń stwa
przynieść moż e wewnę trzna albo zewnę trzna siła
bezpieczeń stwa. Stąd bierze się podział na ludzi
samodzielnych i niesamodzielnych, kształtujący się już w
pierwszym okresie ż ycia. Reszta, jak już mówiłem, to
nadbudowa stworzona przez cywilizację , proporcjonalna do
poziomu danej cywilizacji.
Ziewnął przeciągle.
- Chodźmy spać , bo przegadamy całą noc, a jutro jedziemy
w góry - powiedział, wsuwając się do śpiwora.
Długo nie mogłem zasnąć , krę ciłem się w śpiworze, a gdy
wreszcie zasnąłem, miałem dziwny sen:
Stałem przy szklanej ścianie pokoju w nieznanym mieście.
Patrzę na niebo, w ciemność . Szukam przyczyny
niespodziewanego blasku od okna. Patrzę w niebo nad miastem.
Ciemnoczerwona kula - Słoń ce - wzbija się ponad stalowy
horyzont i szybko zakreśla krąg wokół punktu ponad
widnokrę giem. Widzę , jak zachodzi - zapada się w głąb
ściągając za sobą w dół resztki napę czniałych prześwitów -
potem wystrzela w górę i zmywa miasto dziwnym
szaroszkarłatnym blaskiem. Pokój tonie na przemian w szaro-
ż ółtym, to znowu w prawdziwym słonecznym blasku. Światło co
pewien czas urywa się gę stym mrokiem. Drż ę przy szklanej
ścianie i oceniam rozmiary kataklizmu. Na ulicach gorączkowy
ruch zaskoczonych mieszkań ców. Śledzę twarze ludzi
zbijających się w grupy - doszukuję się w nich niemego
przeraż enia.
Gasnąca kula Słoń ca rośnie w oczach - zajmuje już czwartą
czę ść horyzontu. Światło staje się zimne, słabo rozjaśnia
brunatną ciemność . Na chropowatej ścianie zapory skupia się
zastygła w szkle czerwień , potem kula oddala się i powtarza
od nowa całą ewolucję . Ziemia wpadła na skomplikowaną orbitę
wokół przemienionego Słoń ca. Znów ugrzę złe w nocy zarysy
wież owców rozdarł klin rozlewającego się w przestrzeni
światła i spełzł po murach - zastał mnie wśród ociemnionych
bloków, gdzie nie mogę pogodzić się z rozmiarami kataklizmu.
Noc - dzień - i znów niepoję ta noc.
Gdy po dwóch dniach podróż y autostopem zatrzymaliśmy się
na drodze do górskiego schroniska, Roman wygłosił mowę
pochwalną dla wynalazcy autostopu:
- Według mnie ten facet powinien mieć pomnik w każ dym
mieście. To jest wspaniałe osiągnię cie ludzkości. A jakie
zasługi dla rozwoju turystyki!
- Na pewno duż e osiągnię cie - zgodziłem się z
umiarkowanym entuzjazmem, rozcierając pośladki zdrę twiałe od
kilkugodzinnego siedzenia w skrzyni ostatniej cię ż arówki. Po
czym patrząc na pię kną panoramę gór spytałem: - Co dalej?
- Przenocujemy w schronisku, a jutro pójdziemy zdobyć
Aporię - odpowiedział.
Staliśmy na tej półce pod szczytem. Miniatura schroniska
widniała jak gniazdo os wśród polan - łąkami wśród
horyzontów śpiewał ku nam wiatr. A było mi blisko nieba i
nie doleciał do mnie pluskiem fiołków kwiat ten zapomniany,
który pozostał w domu. Kamieniem głodnych gór bryła
spogląda mi lotem ptaka - trzepocze piórami i puchem do mnie
się zbliż a i rośnie kroplami melodyjnego szumu, zgrzytem.
Spadają ostatnie krople ros - podnoszę gosnące na dłoniach
kryształy wykwitłe w czerwieni pąków. I wiatr mieści się w
locie roziskrzonego nieba - nad nim najwyż szym pę dem pieśni
czarują szczyty i jeszcze sine giganty ich kształtów ulatują
z trzepotem obok najniż szych podpartych grani. Niepoważ nie
brzmi śpiew rzucony ostrzem białego pieca chmur. Ciszy -
zawartej, szarej ciszy kamienia - nie wzruszy.
A tam w dali horyzont pę ka wzdłuż linii umownej -
przekrojonej całą wycofującą się obawą. A moż e jesteśmy
wtopieni w ten kryształ pejzaż u na skale wysokiej, na
powierzchni swego bytu - tak ujrzałem w słowach pierwszych
zawartego widoku myśl niejasną.
Ale...
Zawsze jest jakieś ale...
Gdy spojrzałem na Romana stojącego na krawę dzi półki ze
wzrokiem wbitym w nieokreśloną dal, błysnę ła w mym mózgu
projekcja sceny, która miała miejsce przed dwoma miesiącami:
...zgodnie z informacją, która nadeszła raptem - moż e
olśnieniem, przeczuciem - powinien być w miejscu widocznym,
wiadomym - a tam go nie ma. Bo przecież wiadomo mi od
niedawna, ż e człowiek ten nie jest mi przyjacielem. Pojawił
się w potrzebie nagłej. Ta sprawa do załatwienia pilna,
nież ywa już raczej - zawieruszyła się dziwnie. Jej też
nigdzie nie ma i już to czuję i spostrzegam. Wspinam się
biegiem po schodach domu mojego, stromych, wiodących na
strych wysoki. Wystarczy teraz otworzyć drzwi pokoju na
górze i czas się stanie jak rozdarta wrzeszcząca płachta
papieru.
Leż ą na podłodze ciasno przy sobie - nieruchomi. Czy
mogłem gdziekolwiek przyłapać ich - siebie na oglądaniu
równie bolesnej sceny?
A już najbardziej zdumiewa mnie to zestawienie i fakt, ż e
go - ich nie podejrzewałem i to, ż e - jak się dowiaduję - tak
było już przez pewien czas. Nie mogę uwierzyć sobie - im, ż e
widzą i patrzę .
Już myśl mi się mąci - tym bardziej ż e spojrzenie jego
nie podejmuje napię tych strun oniemiałych z gniewu i
zaskoczenia wbitych w niego oczu moich. Odchodzi na bok jak
nic - normalnie. Uderzam - szarpię się z czymś na boku - rwę
to i rzucam w niego. Przecież bezsilnie, słabo, bez
znaczenia - ale do okna, do okna... Za oknem, przy którym
stoję , szmaragdowe obcię te niebem wzgórza oblewa rzeka -
jezioro.
Koniec projekcji - a jego plecy tuż - przede mną. Stoi na
skraju półki opasany liną, którą wypoż yczył rano w
schronisku. On ma rację - pomyślałem - motorem ludzkich
działań jest strach. Jednym rzutem sprę ż onego ciała uderzam
w te plecy...
Poleciał. Ostatni zwój rozwijającej się liny zaplątał się
na mojej nodze. Trzask łamanej kości i ból przeszywający
czaszkę , a potem ciemność .
Gdy po kilku tygodniach pobytu w szpitalu powróciłem do
domu, ż ona podsunę ła mi dwie gazety z podkreślonymi
flamastrem tytułami artykułów.
- Przeczytaj, proszę ! - powiedziała, wymownie patrząc mi w
oczy.
Zacząłem czytać .
TRAGEDIA W GÓ RACH
Czytelników naszych informowaliśmy już o wstrząsającej
tragedii górskiej, jaka miała miejsce w sobotę pod szczytem
Aporii. Niestety, mimo wielogodzinnych poszukiwań , ciała
Romana Neleza nie udało się odnaleźć . Ustalono natomiast, ż e
ostatnią osobą napotkaną przez młodych turystów był Alberto
Can, mieszkaniec tych okolic. Turyści rozmawiali z nim na
kilka godzin przed wypadkiem. Nelez zwierzył się góralowi,
ż e on i jego towarzysz nie należ ą do najbardziej
doświadczonych alpinistów i prosił o wskazanie drogi
moż liwie najłatwiejszej. Doceniając wagę tego wyznania
Alberto Can pochwalił ich za szczerość , a nastę pnie skierował
na szlak, którego pokonanie nie wymagało ż adnego ekwipunku.
Świadectwo górala utwierdza nas w przekonaniu, ż e młodzi
mę ż czyźni nie zamierzali ryzykować lekkomyślnej w ich
przypadku i brawurowej wspinaczki.
Jednakż e z nie ustalonych jeszcze przyczyn młodzi znacznie
zboczyli ze wskazanej trasy. Porozumienie się z bezpośrednim
świadkiem tragedii, panem Henrykiem S., wydaje się ,
przynajmniej na razie zupełnie niemoż liwe. Zapytany o
przyczynę zmiany decyzji, przyjaciel Neleza zwrócił się do
nas z wyrazami wrę cz nieprzytomnej wrogości. Wrogość jego,
jak zauważ yliśmy, przenosi się z łatwością na wszystkie
znajdujące się w pobliż u osoby i dziwnie kontrastuje z
wyjaśnieniami jego ż ony, według słów której Henryk S. był
zawsze opanowany i zrównoważ ony. Bądźmy jednak wyrozumiali i
sprawiedliwi. Trudno nie znaleźć słów zrozumienia i
najgłę bszego współczucia dla tego wprawdzie nieobliczalnego
w słowach i szalonego dziś mę ż czyzny, jeśli się zważ y ogrom
jego udrę ki. Bowiem na podstawie róż nych danych i
niezależ nie od bardzo chaotycznych i niepełnych wyjaśnień
Henryka S. udało się stwierdzić , ż e Nelez wisiał na linie
przypuszczalnie około godziny, nim na koniec runął w głąb
dwustumetrowej przepaści. W tym czasie jego przyjaciel leż ał
na skalnym progu tuż nad bezradnym towarzyszem, dokładnie w
miejscu, gdzie go później okaleczonego i nieprzytomnego
odnalazła ekipa ratowników. Leż ał tam przez nieskoń czenie
dla niego długi okres czasu, śmiertelnie wyczerpany i
tragicznie bezsilny, być moż e nawet do ostatniej chwili
pełen nadziei, wyczekując pomocy - ba, cudu - i mimo
rozpaczliwych wysiłków nie był w stanie przyjść koledze z
pomocą.
Dziś Henryk S. robi wraż enie obłąkanego. Do takiej opinii
skłaniają nas nie tylko własne obserwacje, ale też słowa
lekarza, któremu udało się zdobyć zaufanie chorego dzię ki
czemu usłyszał z jego ust mało prawdopodobną historię .
Otóż według słów pacjenta świadkiem tragedii był
znajdujący się w pobliż u inny alpinista. Chory określił
miejsce, skąd ich obserwował. Człowiek ów - jeśli nie uznamy
go za twór chorej wyobraźni - zwyrodniały sadysta, mógłby
uratować Neleza, gdyby tylko zechciał. Lecz on, zamiast
pośpieszyć z pomocą nieszczę śliwym, co jak wykazały
oglę dziny miejsca wypadku, było dla niego rzeczą moż liwą i
bezpieczną (wię cej nawet: prostą), nie tylko, ż e pozostał
biernym świadkiem nieszczę ścia, ale - w co trudno uwierzyć -
najspokojniej w świecie... fotografował ich! Tak! Wykonał
kilka zdję ć tego rozciągnię tego na pionowej ścianie,
obramowanego skałą, niepowtarzalnego spazmu ludzkiej
rozpaczy, po czym oddalił się bez słowa.
Drugi artykuł:
NOWE ELEMENTY TRAGICZNEJ ŚMIERCI NELEZA
Jednym z tych elementów jest komunikat zamieszczony w
prasie przed kilkoma tygodniami w czasie akcji ratowniczej.
Drugim artystycznie wykonana fotografia krajobrazu górskiego
odnaleziona przez pewnego czytelnika w piśmie
fotograficznym. Barwne zdję cie przedstawia bogatą w
szczegóły panoramę górską, której zrę cznie zakomponowany
plan pierwszy stanowi widoczna z jednej strony karkołomnie
umiejscowiona na skale para alpinistów.
Związek mię dzy opisaną w komunikacie tragedią (autor
fotografii nic o niej nie wie) i treścią zdję cia jest dla
głównego bohatera artysty fotografa - nieuchwytny. Wprawdzie
zarówno komunikat, jak i fotografia ukazują tych samych
ludzi w tych samych miejscach i czasie, jednak przedstawiają
ich w sposób krań cowo róż ny. Widoczny na fotografii
mę ż czyzna w niczym nie przypomina tragicznej postaci
opisanej w komunikacie. Tu patrzy na nas z fotografii
obramowana urzekającym krajobrazem twarz czarująco
uśmiechnię tego, a wię c - jak sądzimy - szczę śliwego
człowieka. Opis wypadku jest temu przeciwny. Sprzeczność
jest oczywista, a przyczyna jej jest nastę pująca: przy
wykonywaniu zdję cia fotografa pochłonę ły w całości problemy
techniczne związane z najbardziej efektownym jego wykonaniem.
Sądził, ż e robi zdję cie rozmiłowanym w urokach śmiałej
wspinaczki, tryskających zdrowiem i ż yciem i chwilowo
pogrąż onym w kontemplacji gór turystom - tymczasem była to
chwila przed agonią. Wykonywane w cię ż kich warunkach i
wymagające najwię kszego skupienia czynności nie pozwoliły mu
zauważ yć tego, co by zauważ ył, gdyby patrzył zamiast
fotografować . Autor fotografii, zresztą sam rozmiłowany
alpinista, jest tak dalece przekonany o ukazanym na
zdję ciu synonimie beztroski i szczę ścia, ż e uogólnia w
niej niepowtarzalną satysfakcję , którą człowiek wynosi ze
zwycię skiej walki z przyrodą i nadaje swej pracy tytuł
"Radość ż ycia".
Czujemy się zobowiązani poinformować czytelników, ż e
termin "aporia" ma dwa znaczenia. To nie tylko nazwa
górskiego szczytu, niedostę pnego z jednej strony, a
równocześnie bardzo łatwego do zdobycia z drugiej - to
również poję cie oznaczające bezradność , wątpliwość i nie
dającą się przezwycię ż yć trudność logiczną. Termin
filozoficzny - dodajmy, termin określający trudność pozorną -
bowiem cały problem nieosiągalności aporii w ogóle jest
pozorny i to zarówno tej, która jest szczytem, jak i tej, co
jest tylko terminem. Aporia wreszcie to wynikła z
niezwykłego i tragicznego zbiegu okoliczności, nie dająca
się przezwycię ż yć trudność psychiczna, trudność , która
uwikłanego potę gującą się niemoż liwością człowieka wprowadza
w nieubłagany impas. Nieunikniony rozwój wypadków przechodzi
przez wszystkie fazy kształtującego się urazu psychicznego i
niczym pę knię ta płyta powraca uparcie do tych samych
elementów, w których znajduje swój zdeterminowany cel, a
jednocześnie praźródło.
Nawiązując do fotografii musimy stwierdzić , ż e czas
naszego bezpośredniego kontaktu z przedmiotami, zjawiskami
czy też ludźmi jest niezwykle krótki w zestawieniu z czasem
rzeczywistego ich trwania. Na podstawie wycinkowych
spostrzeż eń , ułamkowych doświadczeń usiłujemy uogólniać naszą
wiedzę o rzeczach, każ emy im nieruchomieć w pozach zgodnych
z naszymi wyobraż eniami o nich, by w symbolach tych znaleźć
potwierdzenie dla naszej - jakż e ograniczonej - wiedzy.
Czujemy się upoważ nieni...
Zauważ yła, ż e skoń czyłem czytać .
Dzielącą nas pustkę rozdarło pytanie:
- Czemu to zrobiłeś? Przecież to obłę d!
- Czemu? - powtórzyłem jej pytanie. - Czemu?
Milczała.
- Bo nie ma prawdy absolutnej, każ dy z nas ma swoją
prawdę ! - odpowiedziałem, patrząc zimno w jej oczy.
Adam Wiśniewski-Snerg
ADAM WIŚNIEWSKI-SNERG
Urodzony 1 stycznia 1937 roku w Płocku, twórca
legendarnego "Robota" (1973), zmarł tragicznie w Warszawie
24 sierpnia 1995 roku. Mimo to, za sprawą wydrukowanego
pośmiertnie opowiadania "Dzikus" ("NF" 8-9/97), zdobył tytuł
twórcy roku na tegorocznym V Festiwalu Fantastyki w Nidzicy,
organizowanym przez Wojtka Sedeń kę . To bolesny paradoks -
gdyby Adam mógł przewidzieć podobny rozwój wypadków, być
moż e tytuł i nagroda nie byłyby pośmiertne.
"Zmowa", podobnie jak "Dzikus" wydobyta z rę kopisów i
udostę pniona nam przez brata Adama, pana Stanisława
Wiśniewskiego, pochodzi najprawdopodobniej z wczesnego
okresu twórczości Snerga (początek lat siedemdziesiątych?).
Jak w całym właściwie dziele, i tu zmaga się Adam z formą;
boryka z kompleksami i ambicjami, z dogłę bnym
nieprzystosowaniem do ludzi i świata. I tu, jak w tekstach
późniejszych próbuje okiełznać świat i własne szaleń stwo,
snując fantastyczno-naukowe filozoficzne teorie. Rzecz
pochodzi z gotowego właściwie i (jak się niespodziewanie
okazało) obszernego zbioru krótszych form Snerga,
fantastycznych i nie; pan Stanisław miota się z maszynopisem
mię dzy Warszawą, Poznaniem i Toruniem, szukając nań
najkorzystniejszej wydawniczej propozycji. Podejrzewam, ż e
nie ma w tym ż adnej "zmowy", jestem pewien, ż e tytuł
"Dzikus" byłby dla takiego zbiorku najwłaściwszy. Wię cej
informacji o Adamie i o poświę conych mu tekstach z naszych
łamów moż na znaleźć w "NF" 8/97 i 9/97.