Autor - John Varley
Tytul - Naciśnij ENTER
Tłum. - Wiktor Bukato
Opracowanie - Fingolfin
--------------------------------------------------------------------------------
- To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki...
Trzasnąłem słuchawką tak mocno, że telefon spadł na ziemię. Przez jakiś czas stałem ociekając wodą i trzęsąc się ze złości. W końcu aparat zaczął buczeć, jak zawsze, gdy słuchawka nie leży na widełkach. Buczenie jest dwadzieścia razy głośniejsze od każdego dźwięku, jaki telefon normalnie wydaje. Zawsze byłem ciekaw dlaczego. Jakby to było jakieś straszne nieszczęście. "Alarm! Słuchawka twojego telefonu nie leży na widełkach!"
Automatyczne urządzenia do przyjmowania telefonów to jedna z licznych drobnych przykrości życia codziennego. Przyznajcie się: kto naprawdę lubi mówić do maszyny? Ale to, co stało się przed chwilą, to było coś więcej niż drobne utrapienie. Oto automatyczne urządzenie telefoniczne zadzwoniło do mnie.
Takie aparaty istnieją od niedawna. Dostaję dwa - trzy podobne telefony w miesiącu, głównie z towarzystw ubezpieczeniowych. Po podniesieniu słuchawki słyszy się dwuminutowy tekst reklamowy oraz numer, pod który można zadzwonić, gdy kogoś to zainteresuje. (Raz zadzwoniłem pod taki numer, by im powiedzieć, co ja o tym myślę, ale automat cały czas powtarzał "Proszę czekać" na tle niefrasobliwej muzyczki.) Mają listy numerów, pod które dzwonią. Nie wiem, skąd je biorą.
Wróciłem do łazienki, wytarłem krople wody z plastykowej obwoluty książki pożyczonej z biblioteki i ponownie wszedłem do wanny. Woda już się wychłodziła. Dolałem ciepłej; moje ciśnienie zaczęło już wracać do stanu normalnego, gdy telefon zadzwonił znowu.
Odczekałem piętnaście dzwonków próbując nie zwracać na nie uwagi.
Czy ktoś z was próbował czytać przy dzwoniącym telefonie?
Po szesnastym dzwonku wstałem. Wytarłem się, włożyłem szlafrok, wszedłem powoli, z namaszczeniem, do pokoju. Przez jakiś czas wlepiałem oczy w telefon.
Po pięćdziesiątym dzwonku podniosłem słuchawkę.
- To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki tekst się nie skończy. Jest pan połączony z domem pańskiego sąsiada, Charlesa Kluge'a. Nagranie będzie powtarzać się co dziesięć minut. Pan Kluge zdaje sobie sprawę, że nie można zaliczyć go do najlepszych sąsiadów pod słońcem i z góry przeprasza za kłopot. Prosi o to, aby pan udał się natychmiast do jego domu. Klucz jest pod wycieraczką. Proszę wejść do środka i zrobić to, co należy. Za pańską uprzejmość zostanie pan wynagrodzony. Dziękuję.
Trzask. Sygnał centrali.
Nie jestem człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym. Dziesięć minut później, gdy telefon znowu się odezwał, wciąż jeszcze siedziałem w pokoju chcąc sobie wszystko przemyśleć. Podniosłem mikrotelefon i słuchałem uważnie.
Był to ten sam tekst. Tak jak poprzednio, głos w słuchawce nie należał do Kluge'a. Pochodził jakby z syntezatora, a miał w sobie tyle ciepła, co komputerek do nauki ortografii.
Przesłuchałem wszystko jeszcze raz, po czym odłożyłem mikrotelefon.
Zastanowiłem się, czy nie zawiadomić policji. Charles Kluge mieszkał w sąsidnim domu od dziesięciu lat. Przez cały ten czas rozmawiałem z nim może kilkanaście razy, nigdy dłużej niż minutę. Nie miałem wobec niego żadnych zobowiązań.
Myślałem, żeby zignorować wezwanie. Nadal o tym rozmyślałem, gdy telefon zadzwonił znowu. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut. Podniosłem słuchawkę i od raz ją odłożyłem.
Mogłem odłączyć telefon. Moje życie wiele by na tym nie ucierpiało.
W końcu jednak ubrałem się i wyszedłem przez drzwi frontowe, skręciłem w lewo i skierowałem się ku domowi Kluge'a
Mój sąsiad z przeciwka, Hal Lanier, właśnie kosił trawnik. Pomachał do mnie, a ja do niego. Było około siódmej, cudowny sierpniowy wieczór. Na ziemi kładły się długie cienie. W powietrzu wisiał zapach skoszonej trawy. Zawsze lubiłem ten zapach. Już czas na koszenie mojego trawnika, pomyślałem.
Kluge'owi taka myśl zapewne nie postała w głowie. Jego trawnik sięgał kolan; był spalony słońcem i zagłuszony chwastami.
Zadzwoniłem do drzwi. Gdy nikt nie otwierał, zastukałem. Potem westchnąlem, zajrzałem pod wycieraczkę i skorzystałem z leżącego tam klucza, by otworzyć drzwi.
- Kluge? - zawołałem wsuwając głowę do środka.
Przeszedłem przez krótki hall, z wahaniem, jak zawsze ,gdy nie wiadomo, jak cię przyjmą. Zasłony były jak zwykle zasunięte, toteż w środku panowała ciemność, ale z ekranów rozstawionych dookoła pokoju, który kiedyś służył za salon, padało tyle światłą, że zobaczyłem Kluge'a. Siedział na krześle przed stołem, z twarzą wciśniętą w klawiaturę komputera. Miał tylko pół głowy.
Hal Lanier jest operatorem komputera w komendzie policji Los Angeles, toteż zawiadomiłem go o tym, co znalazłem, a on zadzwonił na komendę. Razem zaczekaliśmy na przybycie pierwszego wozu. Hal pytał cały czas, czy czegoś dotykałem, a ja odpowiadałem, że nie, z wyjątkiem klamki u drzwi wejściowych.
Pojawiła się jadąca bez syreny karetka. Wkrótce dookoła zaroiło się od policjantów, a także sąsiadów, którzy przyglądali się ze swoich podwórek albo rozmawiali przed frontem domu Kluge'ą. Ekipy reporterów z jakichś stacji telewizyjnych zjawiły się akurat w porę, by sfilmować wynoszone ciało, owinięte w arkusz folii. Mężczyźni i kobiety przychodzili i odchodzili. Przypuszczałem, że prowadzili rutynowe działania policyjne: zdejmowanie odcisków palców, zabezpieczenie śladów. Poszedłbym do domu, ale kazali mi być pod ręką.
W końcu poproszono mnie do środka; był tam porucznik Osborne, który kierował dochodzeniem. Wprowadzono mnie do salonu Kluge'a. Wszystkie ekrany były wciąż włączone. Osborne podał mi dłoń; uścisnąłem ją. Zanim się odezwał, przyjrzał mi się uważnie. Był to niski, łysiejący facet; wyglądał na zmęczonego, dopóki nie spojrzał na mnie. Potem, choć właściwie w jego twarzy nie zaszła zmiana, zupełnie przestał sprawiać wrażenie zmęczonego.
- Pan się nazywa Victor Apfel? - spytał. Potwierdziłem. Zatoczył ręką krąg wokoło pokoju. - Panie Apfel, czy może pan stwierdzić, czy stąd coś wyniesiono?
Rozejrzałem się jeszcze raz, jakbym przygotowywał się do rozwiązywania łamigłówki.
W pokoju był kominek i zasłony na oknach. Na podłodze leżał dywan. Poza tym nie było tu nic więcej, czego można byłoby się spodziewać w salonie.
Wzdłuż ścian szły rzędy stołów, między którymi było wąskie przejście. Na stołach znajdowały się monitory, klawiatury, stacje dysków - cała ta wyrafinowana rupieciarnia nowej ery. Wszystko było połączone grubymi kablami i przewodami. Pod stołami stały kolejne komputery oraz skrzynki wypełnione podzespołami elektronicznymi. Nad stołami wisiały sięgające sufitu półki, zapchane pudełkami z taśmami, dyskami, kasetami... nie pamiętałem wtedy, jak się to fachowo nazywa. Teraz już wiem: oprogramowanie.
- Nie ma tu mebli, prawda?... Poza...
Wyglądał na zbitego z tropu.
- Chce pan powiedzieć, że przedtem były tu meble?
- Skąd mam wiedzieć? - Wówczas pojąłem, na czym polegało nieporozumienie. - Ach tak, myślał pan, że byłem tu przedtem. Po raz pierwszy moja noga postała w tym pokoju około godziny temu.
Zmarszczył brwi; nie bardzo mi się to spodobało.
- Lekarz twierdzi, że ten facet nie żyje mniej więcej od trzech godzin. Jak to się stało, że pan tu trafił właśnie godzinę temu, Victor?
Nie odpowiadało mi to, że mówi do mnie po imieniu, ale nie wiedziałem, jak mógłbym się temu sprzeciwić. Za to wiedziałem, że muszę mu powiedzieć o telefonie.
Wydawał się nie przekonany. Ale łatwo było to sprawdzić, co też zrobiliśmy. Hal, Osborne i ja wraz z paroma innymi policjantami udaliśmy się do mego domu. Gdy wchodziliśmy, telefon dzwonił.
Osborne podniósł mikrotelefon i słuchał. Twarz jego przybrała kwaśny wygląd, który w miarę upływu czasu pogłębiał się.
Odczekaliśmy dziesięć minut na następny dzwonek telefonu. Osborne wykorzystał ten czas na obejrzenie wszystkiego w moim salonie. Byłem zadowolony, gdy telefon znowu zadzwonił. Policjanci nagrali tekst, po czym wróciliśmy do domu Kluge'a.
Osborne wyszedł na podwórze, by przyjrzeć się lasowi anten na dachu. Widok ten zrobił na nim wrażenie.
- Pani Madison, mieszkająca kilka domów dalej, uważa, że Kluge próbował nawiązać kontakt z Marsjanami - odezwał się Hal ze śmiechem w głosie. - Co do mnie, to pomyślałem, że pewnie kradł programy telewizji satelitarnej. - Wśród anten były trzy paraboliczne, sześć wysokich masztów i parę takich urządzeń, które można zobaczyć na dachach budynków towarzystw telefonicznych stosujących mikrofale.
Osborne znowu poprowadził mnie do salonu. Powiedział mi, żebym opisał, co zobaczyłem. Nie wiedziałem, co mu z tego przyjdzie, ale spróbowałem.
- Siedział na tym krześle, które stało pod tym stołem. Zobaczyłem na podłodze pistolet; nad nim zwieszała się ręka Kluge'a.
- Pan myśli, że to samobójstwo?
- Tak, chyba tak pomyślałem. - Czekałem , żeby coś na to powiedział, ale nie odezwał się. - Czy pan myśli tak samo?
Westchnął. - Nie było żadnego listu.
- Nie zawsze zostawiają listy - zwrócił uwagę Hal.
- Nie, ale robią to tak często, że mój nos zaczyna węszyć, kiedy listu nie ma. - Wzruszył ramionami. - To pewnie nic nie znaczy.
- Ten tekst przez telefon - odezwał się. - To mógł być swoisty list samobójcy.
Osborne skinął głową. - Czy zauważył pan coś jeszcze?
Podszedłem do stołu i spojrzałem na klawiaturę. Był to model TI-99/4A wyprodukowany przez Texas Instruments. Po prawej stronie, gdzie leżała głowa Kluge'a, widać było ciemną plamę zakrzepłej krwi.
- Tyle tylko, że siedział przed tą maszyną. - Dotknąłem klawisza i natychmiast stojący za klawiaturą monitor wypełnił się słowami. Szybko cofnąłem rękę, po czym spojrzałem na ekran.
PROGRAM NAME: ZEGNAJ SWIECIE
DATE: 8/20
CONTENTS: TESTAMENT; DROBIAZGI
PROGRAMMER: "CHARLES KLUGE"
ABY URUCHOMIC,
NACISNIJ ENTER
Czarny kwadracik na końcu bez przerwy migał. Potem dowiedziałem się, że jego nazwa brzmi "kursor".
Wszyscy zebrali się dookołą. Hal, specjalista od komputerów, wyjaśnił, że wiele podobnych urządzeń wyłącza się po dziesięciu minutach jałowego biegu, żeby słowa unieruchomione na ekranie nie wypaliły się w nim na stałe. Tutaj ekran był cały zielony, zanim go dotknąłem, po czym na niebieskim tle ukazały się czarne litery.
- Czy konsoletę sprawdzono na odciski palców? - spytał Osborne. Nikt nie wiedział, więc porucznik wziął ołówek i umocowaną na jego końcu gumką dotknął klawisza ENTER.
Słowa zniknęły z ekranu, który pozostał przez chwilę niebieski, po czym wypełnił się maleńkimi owalnymi kształtami pojawiającymi się u góry i opadającymi jak deszcz. Były ich setki, w najróżniejszych kolorach.
- To są pastylki - powiedział jeden z policjantów, a jego głos wyrażał najwyższe zdumienie. - Popatrzcie: tamto, to musi być Quaalude. A tu jest Nembutal. - Inni gliniarze rozpoznali następne lekarstwa. Ja sam zauważyłem białą kapsułkę otoczoną pośrodku wyraźnym czerwonym paskiem, która na pewno była Dilantiną. Brałem ją codziennie od wielu lat.
W końcu pastylki przestały opadać, a ten cholerny komputer zaczął nam przygrywać. Był to hymn "Bliżej do Ciebie, mój Boże", w trójtonie.
Kilka osób zaśmiało się. Chyba nikt nie uznał tej sytuacji za śmieszną; każdego przechodziły ciarki, gdy słuchał tej niesamowitej pieśni żałobnej - ale brzmiała ona, jakby zaaranżowano ją na gwizdek, organy parowe i kazoo. Czy można było się nie śmiać?
W czasie muzyki z lewej strony ekranu pojawiła się maleńka figurka złożona wyłącznie z kwadracików i chwiejąc się konwulsyjnie ruszyła ku środkowi. Przypominała jedną z tych figurek, które pojawiają się w grach telewizyjnych, ale była bardziej uproszczona. Trzeba było wysilić wyobraźnię, by uwierzyć, że to człowiek.
Pośrodku ekranu pojawił się jakiś kształt. "Człowiek" zatrzymał się przed nim. Zgiął się w połowie, a pod nim pojawiło się coś, co mogło być krzesłem.
- Co to ma być?
- Komputer. Nie?
Musiał to być komputer, ponieważ mały człowieczek wyciągnął ręce, które odtąd wznosiły się gwałtownie i opadały jak u pianisty podczas furioso. Człowieczek wystukiwał na klawiaturze słowa, które pojawiały się ponad nim. GDZIES PO DRODZE COS STRACILEM. SIEDZE TU DZIEN I NOC, JA PAJAK POSRODKU KONCENTRYCZNEJ SIECI, PAN WSZYSTKIEGO, CO BADAM... A TO ZA MALO. MUSI BYC WIECEJ. WPISZ TU SWOJE IMIE
- Chryste Panie - powiedział Hal. - Nie do wiary. Interakcyjny list samobójczy.
- Szybciej, musimy zobaczyć resztę.
Stałem najbliżej klawiatury, więc nachyliłem się i wystukałem swoje imię. Ale kiedy spojrzałem na ekran, okazało się, że napisałem VICT9R.
- Jak to cofnąć? - zapytałem.
- Nie szkodzi, proszę nacisnąć ENTER - powiedział Osborne. Wyciągnął rękę za moimi plecami i sam nacisnął. CZY CZUJESZ TO CZASEM, VICT9R? CALE ZYCIE PRZEPRACOWALES, BY STAC SIE NAJLEPSZYM W TYM, CO ROBISZ, A PEWNEGO DNIA BUDZISZ SIE I ZADAJESZ SOBIE PYTANIE, PO CO TO WSZYSTKO? TO WLASNIE STALO SIE ZE MNA. CZY CHCESZ DOWIEDZIEC SIE CZEGOS JESZCZE, VICT9R? T/N
Od tego miejsca tekst stał się rozwlekły. Kluge najwyraźniej zdawał sobie sprawę z tego, czuł wyrzuty sumienia, bowiem po każdym czterdziesto- czy pięćdziesięciowyrazowym akapicie czytający miał ponownie możliwość wyboru między "tak" (T) i "nie" (N).
Przez cały czas wzrok mój zbaczał z ekranu na klawiaturę, gdy przypomniałem sobie opartą na niej głowę Kluge'a. Myślałem o tym, jak siedział tu sam zapisując ten tekst.
Stwierdził w nim, że jest zniechęcony. Uważał, że nie może już tak dłużej żyć. Brął zbyt wiele proszków (które w tym miejscu znów pojawiły się na ekranie) i nie widział przed sobą celu. Zrobił wszystko, co sobie zamierzył. Nie zrozumieliśmy tego. Stwierdził, że już nie istnieje. Wzięliśmy to tylko za przenośnię. CZY JESTES POLICJANTEM, VICT9R? JESLI NIE POLICJA NIEDLUGO SIE TU ZJAWI. A WIEC MOWIE TOBIE ALBO POLICJI: NIE HANDLOWALEM NARKOTYKAMI. TAMTO W SYPIALNI, TO TYLKO DO MOJEGO UZYTKU. BRALEM DUZO. A TERAZ JUZ NIE POTRZEBUJE. NACISNIJ ENTER
Osborne nacisnął i natychmiast po drugiej stronie pokoju rozległ się terkot drukarki, co nas cholernie wystraszyło. Widziałem, jak karetka śmiga to w prawo, to w lewo, drukując w obu kierunkach, gdy nagle Hal wskazał ręką na ekran i krzyknął:
- Spójrzcie! Spójrzcie na to!
Człowieczek z komputera znowu stał, twarzą do nas. W ręku miał coś, co musiało być pistoletem; trzymał to przy głowie.
- Nie rób tego! - wrzasnął Hal.
Człowieczek nie posłuchał. Rozległa się imitacja wystrzału i człowieczek upadł na wznak. Czerwona linia pociekła w dół ekranu. Potem zielone tło przeszło w błękit, drukarka wyłączyła się i wszystko zniknęło, z wyjątkiem małych czarnych zwłok u dołu ekranu oraz wypisanych przy nich słów **DOKONALO SIE**.
Odetchnąłem głęboko i spojrzałem na Osborne'a. Powiedzieć, że miał w tej chwili nieszczęśliwy wygląd, to było powiedzieć o wiele za mało.
- Co to było o tych narkotykach w sypialni? - odezwał się.
Patrzyliśmy, jak Osborne wyciąga szuflady w szafkach i stolikach nocnych. Nic nie znalazł. Zajrzał pod łóżko i do szafy. Jak wszystkie pozostałe pokoje w domu, ten również był pełen komputerów. W ścianach wykuto dziury, którymi biegły grube pęki kabli.
Stałem obok wielkiego cylindra z tektury; kilka takich znajdowało się w sypialni. Miał około stu pięćdziesięciu litrów pojemności: taki bęben jak do transportu różnych artykułów sypkich. Pokrywka nie była zaklejona, więc ją podniosłem. Pożałowałem tego.
- Lepiej niech pan na to spojrzy, Osborne - powiedziałem.
Cylinder był wyścielony grubym workiem foliowym. Do dwóch trzecich wypełniała go Quaalude.
Otwarto pozostałe pokrywki. Znaleźliśmy bębny z amfetaminą, z Nembutalem, z Valium. Różne rzeczy.
Po odkryciu tych wszystkich specyfików w pokoju zaroiło się od policjantów. Za nimi weszły ekipy telewizyjne.
W tym całym rozgardiaszu wszyscy wyraźnie zapomnieli o mnie, toteż nic nikomu nie mówiąc wróciłem do swego domu i zamknąłem drzwi na klucz. Od czasu do czasu zerkałem przez zasłony. Widziałem, jak reporterzy rozmawiają z sąsiadami. Był wśród nich Hal, który zapewne miał swój dzień. Dwa razy reporterzy zastukali do moich drzwi, ale nie zareagowałem. W końcu odeszli.
Napuściłem do wanny gorącej wody i moczyłem się w niej chyba przez godzinę. Potem zwiększyłem moc ogrzewania tyle, ile się dało, i wśliznąłem się pod kołdrę.
Trząsłem się przez całą noc.
Osborne przyszedł nazajutrz o dziesiątej. Wpuściłem go do środka. Za nim wszedł Hal, z bardzo nieszczęśliwą miną. Zdałem sobie sprawę, że nie kładli się całą noc. Nalałem im kawy.
- Niech pan lepiej od razu to przeczyta - rzekł Osborne wręczając mi wydruk z komputera, ten z wczorajszego wieczoru. Rozłożyłem go, wyjąłem okulary i zacząłem czytać.
Wydruk pochodził z tej ohydnej drukarki mozaikowej; zawsze takie śmiecie wyrzucam nie czytane do kominka, ale tym razem zrobiłem wyjątek.
Był to testament Kluge'a. Jakiś sąd spadkowy pewnie będzie miał z nim duży ubaw.
Kluge raz jeszcze oświadczał w nim, że nie istnieje, wobec tego nie może mieć krewnych. Postanowił zapisać wszystkie swoje dobra doczesne komuś, kto na to zasługuje.
Ale kto zasługuje? zastanawiał się Kluge. Na pewno nie państwo Perkins, cztery domy dalej w dół ulicy, którzy deprawowali nieletnich. Kluge cytował akta sądów z Buffalo i Miami oraz mający się wkrótce rozpocząć proces w sądzie miejscowym.
Pani Radnor i pani Polonski, mieszkające naprzeciwko siebie pięć domów w dół ulicy, były plotkarami.
Najstarszy syn Andersonów kradł samochody.
Marian Flores ściągąła podczas klasówek z algebry.
Był taki facet w okolicy, który naciągał władze miejskie proponując budowę autostrady. Czyjaś żona kombinowała ze zjawiającymi się co jakiś czas komiwojażerami, zaś dwie inne miały jakieś romanse na boku. Jakiś nastolatek zrobił swojej dziewczynie dziecko, rzucił ją, a potem chwalił się tym przed kolegami.
Co najmniej dziewiętnaście rodzin z sąsiedztwa ukrywało całkowicie lub częściowo swe dochody przed władzami podatkowymi.
Sąsiedzi Kluge'a trzymali na podwórku psa, który szczekał całą noc.
No, na psa mogłem się jeszcze zgodzić. Mnie samego nie raz zrywał w nocy na nogi. Ale całą reszta była bez sensu! Po pierwsze, jakim prawem facet, który w sypialni trzyma prawie tysiąc litrów narkotyków, osądza swoich sąsiadów tak surowo? To znaczy, deprawowanie nieletnich to jedna sprawa, ale żeby oczerniać całą rodzinę, bo syn kradnie samochody? A poza tym... skąd on wiedział o niektórych sprawach?
Ale było tam jeszcze więcej. W szczególności czwórka niewiernych mężów. Między nimi Harold (Hal) Lanier, który od trzech lat widywał się z kobietą nazwiskiem Toni Jones, podobnie jak on zatrudnioną w Dziale Przetwarzania Danych policji Los Angeles. Namawiała Hala na rozwód z żoną, on zaś "czekał na odpowiedni moment, by jej o tym powiedzieć".
Spojrzałem na Hala. Jego poczerwieniałą twarz starczyła mi za całe potwierdzenie.
I nagle jakbym dostał obuchem w głowę. Czego Kluge dowiedział się o mnie?
Przebiegłem wzrokiem wydruk, szukając swojego nazwiska. Znalazłem je w ostatnim akapicie.
"...Przez trzydzieści lat pan Apfel płaci za błąd, którego nawet nie popełnił. Nie zamierzam posunąć się aż tak daleko, by proponować uznanie go za świętego, ale z braku przeciwwskazań - gdyby nawet nie było innych powodów - niniejszym zapisuję moją posiadłość i stojący na niej dom Victorowi Apfelowi."
Spojrzałem na Osborne'a, którego zmęczone oczy patrzyły na mnie uważnie.
- Ale ja tego nie chcę!
- Czy pańskim zdaniem, to ta nagroda, o której Kluge wspominał w swoim nagraniu?
- Na pewno - odparłem. - A cóż by to było innego?
Osborne westchnął i odchylił się w fotelu. - Przynajmniej nie zechciał zapisać panu lekarstw. Czy nadal pan twierdzi, że go nie znał?
- Czy pan mnie o coś oskarża?
Rozłożył ręce. - Panie Apfel, po prostu zadaję panu pytanie. Z samobójstwami nigdy nic do końca nie wiadomo. Może to było morderstwo. Jeśli tak, to jak dotąd, jest pan jedyną znaną nam osobą, która na tym skorzystała.
- Był dla mnie prawie zupełnie obcym człowiekiem.
Skinął głową stukając palcem w swój egzemplarz wydruku. Ja popatrzyłem na swój, myśląc, że dałbym wiele, żeby go tu nie było.
- Co to za... błąd, którego pan nie popełnił?
Obawiałem się tego pytania.
- Byłem jeńcem w Korei - powiedziałem.
Osborne przetrawiał to przez chwilę w milczeniu.
- Zrobili panu pranie mózgu?
- Tak. - Uderzyłem dłonią w oparcie fotela i nagle poczułem potrzebę wstania i przejścia się po pokoju. W domu robiło się chłodno. - Nie. Ja nie... z tym słowem zawsze było dużo zamieszania. Czy robili mi "pranie mózgu"? Tak. Czy powiodło im się? Czy przyznałem się do swych zbrodni i potępiłem rząd USA? Nie.
Raz jeszcze poczułem, jak taksują mnie owe pozornie zmęczone oczy.
- Wciąż pan jeszcze... silnie to odczuwa.
- Czegoś takiego się nie zapomina.
- Czy chce pan coś jeszcze dodać?
- Tyle tylko, że to wszystko było takie... Nie, nie mam nic do dodania. Ani panu, ani komukolwiek innemu.
- Będę musiał zadać panu jeszcze kilka pytań na temat śmierci Kluge'a.
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli mój adwokat będzie przy tym obecny. - O Chryste. Teraz muszę brać adwokata. Nawet nie wiedziałem, jak się do tego zabrać.
Osborne znowu tylko skinął głową. Podniósł się i poszedł do drzwi.
- Chciałem to uznać za samobójstwo - powiedział. - Gryzło mnie tylko to, że nie było listu. Teraz mamy już list. - Machnął ręką w kierunku domu Kluge'a i nagle na jego twarzy pojawił się gniewny wyraz.
- Ten facet nie tylko pisze list, ale programuje to całe kurestwo do komputera razem z efektami specjalnymi rodem z gry wideo. Wiem, że ludzie wyczyniają różne wariactwa. Widziałem już wiele dziwnych rzeczy. Ale kiedy usłyszałem, jak komputer wygrywa hymn kościelny, zrozumiałem, że to morderstwo. Mówiąc prawdę, panie Apfel, nie uważam, że pan to zrobił. W tym wydruku są ze dwa tuziny motywów. Może on szantażował ludzi na prawo i lewo. Może właśnie w ten sposób zarobił na te wszystkie maszyny. A ludzie, którzy mają tyle narkotyków, zwykle umierają gwałtowną śmiercią. Mam dużo do zrobienia w tej sprawie i znajdę mordercę. - Wymamrotał coś o nie opuszczaniu miasta, o tym, że wpadnie później, i wyszedł.
- Victor... - odezwał się Hal. Spojrzałem na niego.
- Ja o tamtym... co było w wydruku - wykrztusił w końcu - Byłbym ci wdzięczny... no wiesz, o co mi chodzi. - Miał oczy jak basset. Nigdy przedtem nie zauważyłem tego u niego.
- Hal, jeśli po prostu pójdziesz sobie i dasz mi spokój, nie masz się czego obawiać.
Skinął głową i chyłkiem ruszył w stronę drzwi.
- Myślę, że to wszystko nie wyjdzie na jaw - powiedział.
Ale, oczywiście, wyszło na jaw.
Stałoby się tak zapewne nawet, gdyby nie było tych listów, które zaczęły nadchodzić w kilka dni po śmierci Kluge'a. Wszystkie nadano w Trenton, w stanie New Jersey; wszystkie wydrukował komputer, którego nikt nie potrafił odnaleźć. Listy opisywały szczegółowo wszystko, o czym Kluge wspomniał w swym testamencie.
Ale wtedy nic o tym jeszcze nie wiedziałem, Resztę dnia po wyjściu Hala spędziłem w łóżku, leżąc pod kocem elektrycznym. Nie byłem w stanie rozgrzać stóp. Wstawałem tylko po to, by pomoczyć się w wannie lub zrobić kanapkę.
Do drzwi dobijali się reporterzy, ale nie otwierałem. Następnego dnia zadzwiniłem do adwokata od spraw karnych - Martina Abramsa, pierwszego na liście - i zaangażowałem go. Adwokat powiedział mi, że pewnie przyjadą, by zabrać mnie na komendę, na przesłuchanie. Odparłem, że nie pojadę, szybko wziąłem dwa proszki i rzuciłem się biegiem do łóżka.
Parę razy w okolicy rozlegały się syreny wozów policyjnych. Raz usłyszałem dochodzące z ulicy krzyki. Opanowałem pokusę, by wyjrzeć. Pewnie, że byłem ciekaw, ale wiadomo, co stanie się z tym, kto pcha nos między drzwi.
Czekałem na ponowną wizytę Osborne'a, który jednak nie przyszedł. Minęło kilka dni, potem tydzień. Przez ten czas wydarzyły się tylko dwie interesujące rzeczy.
Pierwszą było stukanie do drzwi, dwa dni po śmierci Kluge'a. Wyjrzałem przez szparę w drzwiach i zobaczyłem srebrzystego Ferrari stojącego przy krawężniku. Nie mogłem dostrzec, kto stoi pod drzwiami, więc zapytałem, kto tam.
- Nazywam się Lisa Foo - odezwał się damski głos. - Prosił pan, żebym wpadła.
- Absolutnie sobie nie przypominam.
- Czy to nie dom Charlesa Kluge'a?
- To tamten obok.
- Och, przepraszam.
Pomyślałem, że powinienem uprzedzić ją, że Kluge nie żyje, więc otworzyłem drzwi. Dziewczyna obróciła się do mnie i uśmiechnęła się. Wrażenie było piorunujące.
Jak można zacząć opis Lisy Foo? Pamiętacie te lata, gdy gazety drukowały na pierwszych miejscach karykatury Hirohito i Tojo, a Times bez zażenowania używał słowa "żółtek"? Karykatury przedstawiały małych ludzików z twarzami szerokimi jak piłki do rugby, uszami jak ucha dzbanków, w okularach w grubej oprawie, z dwoma zajęczymi zębami i cienkimi jak ołówek wąsami...
Gdyby nie brak wąsów, Lisa byłaby idealną modelką do karykatury Tojo. Miała potrzebne okulary, uszy, zęby. Ale zęby te tkwiły w klamerkach, niczym klawisze fortepianu owinięte drutem kolczastym. Miała może metr siedemdziesiąt, może metr siedemdziesiąt pięć i nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt kilo. Dałbym jej nawet tylko czterdzieści pięć, ale dodałem po dwa i pół kilo za obie piersi, tak niewiarygodnie duże, przy jej chudej sylwetce, że zrazu napis na jej koszulce odczytałem jako LVIS ŻYJ. Dopiero kiedy obróciła się w lewo i prawo, zobaczyłem po jednej literze E na początku i końcu napisu.
Wyciągnęła szczupłą dłoń.
- Wygląda, że na jakiś czas będziemy sąsiadami - powiedziałą. - Przynajmniej, póki nie zostanie uporządkowana sprawa tej smoczej jamy obok. - Jeśli mówiła z jakimś obcym akcentem, to chyba tylko przedmieść Los Angeles.
- To ładnie.
- Znał go pan? Znaczy Kluge'a. Tego nazwiska przynajmniej używał.
- Myśli pani, że nie było prawdziwe?
- Wątpie. "Klug" to po niemiecku "mądry". W slangu programistów oznacza to "cwany". A to faktycznie był cwany gość. Miał wesoło poukładane w umózgowieniu. - Postukała się znacząco w skroń. - Wirusy i fantomy, i diabły wyskakujące przy każdym włączemiu, zgnilizna oprogramowania, bity wyciekające z wiader na podłogę...
Paplała tak jeszcze przez jakiś czas. Na tyle, co z tego zrozumiałem, równie dobrze mogła mówić w swahili.
- Mówiła pani, że w jego komputerach zagnieździły się diabły?
- Właśnie.
- Wygląda na to, że porzebny jest egzorcysta.
Stuknęła palcem w pierś i pokazałą w uśmiechu następne ćwierć hektara zębów.
- To właśnie ja. Słuchaj pan, muszę lecieć. Niech pan kiedyś wpadnie.
Drugie interesujące wydarzenie tego tygodnia nastąpiło dzień później. Przyszedł wyciąg z konta. Znajdowały się na nim trzy wpłaty. Pierwsza to zwykły czek z Biura Rent Wojennych na 487 dolarów. Drugą były odsetki od pieniędzy odziedziczonych po rodzicach piętnaście lat temu, w wysokości 392,54 dolarów.
Trzeciej wpłaty dokonano dwudziestego, w dzień śmierci Charlesa Kluge'a. Wynosiła ona 700.083 dolary i cztery centy.
Kilka dni później wpadł Hal Lanier.
- Stary, co za tydzień - westchnął. Potem opadł na kanapę i opowiedział mi o wszystkim.
Kolejny zgon miał miejsce w sąsiedztwie. Listy narobiły wiele zamieszania, szczególnie, że jednocześnie policja chodziła od domu do domu przesłuchując wszystkich. Niektórzy przyznali się do różnych rzeczy, bo byli przekonani, że gliniarze lada moment się do nich dobiorą. Owa kobieta, która zabawiała się z komiwojaźerami, gdy jej mąż był w pracy, przyznałą się do niewierności i jej ślubny ją zastrzelił. Siedział teraz w miejscowym więzieniu. Był to najdrastyczniejszy wypadek, ale zdarzyły się i inne, od mordobicia do rzucania kamieniami w okna. Według tego, co powiedział Hal, urząd podatkowy rozważał możliwość założenia filii w sąsiedztwie, tyle osób trzeba było przesłuchać.
Pomyślałem o siedmiuset tysiącach osiemdziesięciu trzech dolarach.
I czterech centach.
Nie powiedziałem nic, ale zimno mi się zrobiło.
- Czyba chcesz posłuchać o mnie i o Betty - powiedział Hal w końcu. Nie chciałem. Nie chciałem w ogóle o niczym słyszeć, ale spróbowałem wywołac na twarzy wyraz współczucia.
- To już się skończyło - rzekł z westchnieniem ulgi. - To znaczy między mną i Toni. Opowiedziałem Betty o wszystkim. Parę dni było paskudnie, ale uważam, że nasze małżeństwo umocniło się przez to. - Milczał przez chwilę delektując się tym miłym uczuciem. Potrafiłem zachować powagę w jeszcze trudniejszych sytuacjach, więc sądze, że i teraz nieźle dałem sobie radę.
Chciał opowiedzieć mi o wszystkim, czego dowiedzieli się o Kluge'm, a potem usiłował zaprosić mnie na obiad, ale wymówiłem się od obydwu rzeczy pod pretekstem odzywających się ran wojennych. Już prawie odprowadziłem go do drzwi, gdy zastukał w nie Osborne. Nie było innej rady, jak go wpuścić. Hal też został.
Zaproponowałem porucznikowi kawę, która przyjął z wdzięcznością. Wyglądał jakoś inaczej. Zrazu nie mogłem się domyślić, na czym to polegało. Ten sam zmęczony wyraz twarzy... a nie, nie ten sam. Wówczas w znacznej części był on zapewne udawany lub pochodził z wrodzonego cynizmu gliniarza. Dziś był prawdziwy. Zmęczenie przeszło z twarzy na ramiona, ręce, sposób chodzenia, a także sposób, w jaki zwalił się na fotel. Wokół niego roztaczała się atmosfera porażki.
- Czy nadal jestem podejrzany? - zapytałem.
- To znaczy, czy ma pan wezwać adwokata? Chyba nie ma po co. Prześwietliłem pana nienajgorzej. Ten testament się nie utrzyma, toteż pański motyw można o dupę potłuc. O ilę mogę skapować, każdy handlarz koksu w dokach miał lepszy powód, by stuknąć Kluge'a, niż pan. - Westchnął. - Mam parę pytań. Może pan na nie odpowiedzieć, albo nie.
- Niech pan spróbuje.
- Przypomina pan sobie jakichś niezwykłych gości Kluge'a? Ludzi, którzy przychodzili i wychodzili w nocy?
- Przypominam sobie tylko doręczenia. Listonoszy. Ludzi z poczty ekspresowej, z towarzystw spedycyjnych... takie coś. Chyba te lekarstwa przyszły właśnie w jednej z takich dostaw.
- My też tak uważamy. W żaden sposób nie mógł być detalistą; raczej pośrednikiem. Dostawa do niego, odbiór od niego. - Zadumał się nad tym przez chwilę pijąc kawę.
- Dowiedzieliście się już czegoś?
- Chce pan znać prawdę? Sprawa się rypła. Mamy za dużo motywów, a żaden nie pasuje. O ile możny w ogóle mieć pewność, nikt w okolicy nie miał najmniejszego pojęcia, że Kluge wie to wszystko. Sprawdziliśmy konta bankowe i nie ma żadnych dowodów szantażu. Tak więc sąsiedzi są raczej wykluczeni. Choć jeśli Kluge byłby nadal przy życiu, wiele osób stąd zabiłoby go teraz.
- Jasna sprawa - powiedział Hal.
Osborne klepnął się w udo. - Gdyby ten sukinsyn żył, sam bym go zatłukł - powiedział. - Ale zaczynam myśleć, że on nigdy nie był żywy.
- Nie rozumiem.
- Gdybym nie widział tych przeklętych zwłok... - Wyprostował się nieco. - Powiedział, że nie istnieje. I praktycznie nie istniał. Rejon energetyczny nigdy o nim nie słyszał. Owszem, Kluge był podłączony do ich linii i dostarczali mu co miesiąc odczyt licznika, ale nigdy nie obciążyli go choćby za jeden kilowat. To samo z urzędem telefonów. On miał w domu całą centralkę telefoniczną, którą mu ten właśnie urząd sam zainstalował, ale w rejestrach nie ma jego nazwiska. Rozmawialiśmy z facetem, który to wszystko podłączał. Po robocie posłał kontrolkę do komputera, który ją połknął bez śladu. Kluge nie miał rachunku w żadnym banku w Kalifornii i najwyraźniej go nie potrzebował. Znaleźliśmy ze sto firm, które mu coś sprzedały, a potem albo zapisały, że rachunek zapłacono, albo zapomniały, że w ogóle coś u nich kupował. Niektóre z nich mają w archiwach numery czeków z rachunków czy nawet banków, które nie istnieją.
Znowu odchylił się w fotelu, gotując się aż na myśl o tej całej przewrotności:
- Jedyny facet, jakiego znaleźliśmy, który w ogóle kiedykolwiek o nim słyszał, to ten gość, który dostarczał mu raz w miesiącu artykułów spożywczych. Właściciel małego sklepiku na Sepulvedzie. U nich nie ma komputera; wszystko zapisują tradycyjnie. Kluge zawsze płacił czekiem. Wells Fargo przyjmował te czeki nigdy ich nie kwestionując. Ale Wells Fargo nigdy nie słyszał o Kluge'm.
Przemyślałem to. Osborne wyraźnie oczekiwał z mojej strony jakiejś reakcji, więc strzeliłem na oślep.
- On to wszystko robił za pomocą komputerów?
- Zgadza się. To zagranie ze sklepem spożywczym raczej rozumiem. Ale znacznie częściej Kluge łamał kod jakiegoś komputera i wymazywał zapis o sobie. Rejon nie otrzymywał zapłaty ani czekiem, ani inaczej, bo według posiadanych przez nich danych niczego mu nie sprzedawali. Żadna agencja rządowa nigdy o nim nie słyszała. Sprawdziliśmy wszędzie, od poczty po CIA.
- Kluge to zapewne nie było jego prawdziwe nazwisko? zapytałem.
- Aha. Ale FBI ma jego odciski palców. W końcu dojdziemy, kto to taki. Ale nic nam to nie da w sprawie odpowiedzi na pytanie, czy to było morderstwo.
Przyznał, że były naciski, aby po prostu zamknąć kryminalną część sprawy, uznać przypadek za samobójstwo i zapomnieć o wszystkim. Ale Osborne nie chciał uwierzyć w samobójstwo. Oczywiście postępowanie cywilne będzie jeszcze trwać przez jakiś czas, ponieważ chciano ustalić wszystkie oszustwa Kluge'a.
- Wszystko teraz w rękach tej smoczej damy - rzekł Osborne. Hal parsknął.
- Marne szanse - powiedział i mruknął coś o uciekinierach.
- Tej dziewczyny? Ona jeszcze tu jest? Kto to taki?
- To jakiś supermózg z politechniki kalifornijskiej. Zadzwoniliśmy tam mówiąc o naszych problemach i właśnie ją przysłali. - Z wyrazu twarzy Osborne'a wynikało jasno, jakie zdanie miał o jakiejkolwiek pomocy, której dziewczyna mogłaby udzielić.
W końcu udało mi się ich pozbyć. Kiedy szli dróżką do furtki, spojrzałem w stronę domu Kluge'a. Jasna sprawa, srebrne Ferrari Lisy Foo stało na podjeździe.
Nie miałem żadnego powodu, żeby tam iść. Wiedziałem o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Zabrałem się więc do przygotowywania kolacji. Przyrządziłem zapiekankę z tuńczyka - robię ją ostrzej niż inni - wstawiłem do piecyka i wyszedłem do ogródka, by narwać czegoś na sałatkę. Kiedy krajałem mini-pomidory i myślałem, czy by nie schłodzić butelki białego wina, przyszło mi do głowy, że tego jedzenia starczyłoby na dwoje.
Ponieważ nigdy nie robię niczego pośpiesznie, usiadłem i zastanowiłem się przez chwilę. Ostatecznie zadecydowały moje stopy. Po raz pierwszy od tygodnia były ciepłe. Poszedłem więc do domu Kluge'a.
Drzwi frontowe były otwarte, bez żadnego parawanu, który zasłaniałby wnętrze. Śmieszne, jak niepokojąco wygląda, otwarty na oścież, nie zabezpieczony przed intruzami dom mieszkalny. Stanąłem na progu i zajrzałem do środka, ale zobaczyłem tylko hall.
- Panno Foo? - zawołałem. Nie było odpowiedzi.
Ostatnim razem, kiedy tu byłem, znalazłem trupa. Pośpiesznie wszedłem do środka.
Lisa Foo siedziała na obrotowym stołku przed konsolą komputera. Odwrócona była bokiem do drzwi, plecy miała wyprostowane, a brązowe nogi skrzyżowane w pozycji lotosu. Palce trzymała nad klawiaturą, a na znajdującym się przed nia ekranie tryskały kaskady słów. Podniosła wzrok i pokazała zęby w uśmiechu.
- Ktoś mi mówił, że pan nazywa się Victor Apfel - odezwała się.
- Owszem. Mhm, drzwi były otwarte...
- Jest gorąco - odparła rzeczowo ujmując koszulkę w pobliżu szyi i potrząsając, jak ktoś, kto się spocił. - Czym mogę służyć?
- Właściwie niczym. - Wszedłem w ciemność i o coś się potknąłem. Było to duże płaskie pudło z kartonu, takie w jakich dostarcza się do domu pizzę.
- Właśnie robiłem sobie kolację i wygląda na to, że starczy na dwie osoby, więc pomyślałem sobie, że może pani... - zamilkłem nagle, bo zobaczyłem coś jeszcze. Dotąd myślałem, że Lisa ma na sobie szorty. Okazało się jednak, że ubrana jest tylko w koszulkę i majtki od dwuczęściowego opalacza. Nie sprawiała wrażenia, że ją to krępuje.
- ...zjadłaby ze mną kolację? - dokończyłem.
Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
- Bardzo chętnie - powiedziałą. Bez wysiłku rozprostowała nogi i zeskoczyła na ziemię, po czym przeszła obok mnie pozostawiając za sobą zapach potu i mydła toaletowego. - Zaraz wracam.
Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju, ale myśli moje ciągle błądziły wokół niej. Lisa lubiła pić Pepsi do pizzy; wokoło walały się dziesiątki puszek. Na jej kolanie i udzie widniała głęboka blizna. Popielniczki były puste... a gdy szła, długie mięśnie jej łydek silnie się ściskały. Kluge na pewno palił, ale Lisa nie; a plecy jej w krzyżu porośnięte były drobnymi, przypominającymi puszek włoskami, ledwie widocznymi w zielonej poświacie ekranu komputera. Usłyszałem plusk wody płynącej do umywalki, spojrzałem na żółty notatnik pokryty tak kaligraficznym pismem, jakiego od lat nie oglądałem, poczułem zapach mydła i przypomniałem sobie opaloną na brązowo skórę a także swobodny chód.
Lisa pojawiła się w hallu; miała na sobie dopasowane dżinsy, sandały i nową koszulkę. Na starej widniał napis reklamujący SPRZĘT BIUROWY BURROUGHSA. Na tej była Myszka Miki i zamek królewny Śnieżki, a całość pachniała świeżo wypraną bawełną. Uszy Myszki Miki leżały na górnych stokach wybujałych piersi Lisy.
Wyszedłem z domu za nią. Na tylnej części koszulki zobaczyłem Dzwoneczka z Piotrusia Pana, otoczonego tumanem czarodziejskigo pyłu.
- Podoba mi się ta kuchnia - powiedziała.
Nikt nie przygląda się dokładnie własnej kuchni, dopóki nie usłyszy czegoś podobnego.
Moja kuchnia była wehikułem czasu. Bardzo łatwi można ją sobie wyobrazić jako ucieleśnienie reklamówek, które drukował Life w latach pięćdziesiątych. Oto była opływowa lodówka marki Frigidaire; nazwa ta służyła ongiś jako rzeczownik pospolity, podobnie jak żyletka czy szampan. Blaty kuchenne wyłożone były żółtymi kafelkami, jakie teraz spotyka się tylko w łazienkach. W kuchni nie było ani grama plastyku. Zamiast zmywarki do naczyń miałem suszarkę i podwójny zlewozmywak. Nie było tu nawet elektrycznego otwieracza do puszek, robota kuchennego, prasy do odpadków czy kuchni mikrofalowej. Najnowszym nabytkiem w całym pomieszczeniu był piętnastoletni mikser.
Mam sprawne ręce. Lubię naprawiać różne rzeczy.
- Ten chleb jest znakomity - stwierdziła Lisa.
Sam go upiekłem. Patrzyłem, jak skórką wyciera talerz; potem spytała, czy można dostać dokładkę.
Jak mi się zdaje, wycieranie talerza chlebem nie jest oznaką dobrego wychowania. Nie to, żeby mi to przeszkadzało: sam to robię. Poza tym zresztą jej maniery były nieskazitelne. Zmiotła trzy porcje mojej zapiekanki, a kiedy skończyła, talerza prawie nie trzeba było myć. Wyczułem u niej wilczy apetyt, ledwie utrzymywamy na uwięzi.
Usiadła wygodniej w fotelu, a ja dolałem jej wina.
- Pękłabym. - Poklepała się z zadowoleniem po brzuchu. - Bardzo panu dziękuję, panie Apfel. Wieki całe nie jadłam domowego obiadu.
- Mówmy sobie po imieniu.
- Uwielbiam amerykańską kuchnię.
- Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Mam na myśli, w odróżnieniu od kuchni chińskiej, albo... ty jesteś Amerykanką, prawda?
Uśmiechnęła się tylko.
- Chciałem powiedzieć...
- Wiem, co chciałeś powiedzieć, Victor. Mam obywatelstwo, ale nie urodziłam się tu. Przepraszam cię na chwilę. Wiem, że to niegrzecznie zaraz po jedzeniu wstawać od stołu, ale przez te klamerki muszę natychmiast oczyścić zęby.
Słyszałem ją, uprzątając stół. Puściłem wodę do zlewu i zacząłem zmywać. Lisa przyszła po chwili, złapała ścierkę i pomimo moich protestów wzięla się do wycierania talerzy z suszarki.
- Sam tu mieszkasz? - spytała.
- Tak. Od kiedy umarli moi rodzice.
- Byłeś kiedyś żonaty? Jeśli uważasz, że to nie mój interes, to powiedz.
- Nic nie szkodzi. Nie, nigdy nie byłem żonaty.
- Całkiem dobrze sobie radzisz bez kobiety w domu.
- Wieloletnia praktyka. Mogę cię o coś zapytać?
- Wal.
- Skąd pochodzisz? Z Tajwanu?
- Mam talent do języków. W kraju mówiłam łamanym amerykańskim, ale kiedy tu przyjechałam, poprawiłam się. Rownież mówię paskudnym francuskim, prymitywnym chińskim w czterech czy pięciu odmnianach, rynsztokowym wietnamskim i znam tyle słów po tajsku, żeby umieć zawołać: "Moja chcieć widzieć amerykański konsul szybko mnóstwo za bardzo, ty!"
Roześmiałem się. Kiedy to mówiła, słychać było wyraźny obcy akcent.
- Jestem tu od ośmiu lat. Kapujesz teraz, skąd przyjechałam?
- Z Wietnamu? - zaryzykowałem.
- Jasne, z ulic Sajgonu.
- Wziąłem cię za Japonkę - powiedziałem.
- Ale jaja, co? Kiedyś ci o tym opowiem. Powiedz mi, Victor, czy w tamtym pomieszczeniu jest pralka automatyczna?
- Tak jest.
- Czy zrobię duży kłopot, jeśli skorzystam?
Nie był to żaden kłopot. Przyniosła siedem par dżinsów-wycierusów, niektóre z odciętymi nogawkami, oraz ze dwa tuziny koszulek z napisami. Równie dobrze mogłaby to być garderoba chłopaka, gdyby nie zdobiona falbankami bielizna.
Wyszliśmy na podwórze, by posiedzieć w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, po czym Lisa wyraziła zainteresowanie moim ogrodem. Jestem z niego dumny. Kiedy dobrze się czuję, pracuję w nim cztery czy pięć godzin, przez cały rok, zwykle z rana. W południowej Kalifornii można sobie na to pozwolić. Mam nawet małą szklarnię, którą sam postawiłem.
Ogród bardzo jej się podobał, choć nie wyglądał teraz najciekawiej. Przez większość ubiegłego tygodnia siedziałem głównie w łóżku albo w wannie. W rezultacie tu i ówdzie pojawiły się chwasty.
- Mieliśmy ogród, kiedy byłam mała - rzekła. - A poza tym spędziłam dwa lata na poletku ryżowym.
- Tam musiało być zupełnie inaczej niż tu.
- Jak cholera. Znienawidziłam ryż na wiele lat.
Lisa znalazła gniazdo mszyc, więc przykucnęliśmy oboje, by je wyzbierać. Kucała w ten osobliwy sposób, charakterystyczny dla chłopców azjatyckich, który pamiętałem tak dobrze, a nigdy nie nauczyłem się go naśladować. Miałą palce długie i wąskie, wkrótce ich koniuszki zazieleniły się od rozgniatanych owadów.
Rozmawialiśmy o tym i o owym. Nie bardzo pamiętam, jak do tego doszło, ale w końcu powiedziałem jej, że walczyłem w Korei. Dowiedziałem się, że ma dwadzieścia pięc lat. . Okazało się, że mamy urodziny tego samego dnia, tak że kilka miesięcy wcześniej miałem dokładnie dwa razy tyle lat, co ona.
Nazwisko Kluge'a padło tylko jeden raz; wtedy, kiedy Lisa powiedziała, że bardzo lubi gotować. W domu Kluge'a nie miała możliwości.
- Tam w garażu stoi zamrażarka cała wypełniona gotowymi daniami obiadowymi - oświadczyła. - Miał jeden talerz, jeden widelec, jedną łyżkę i jedną szklankę. W kuchni stał najlepszy na rynku piecyk mikrofalowy. I to jest to, stary. Poza tym w kuchni nie było absolutnie nic. - Potrząsnęła głową i wykonałą egzekucję na kolejnej mszycy. - Pieprznięty manekin, ot co.
Kiedy jej rzeczy się uprały, był już późny wieczór i zrobiło się prawie ciemno. Zapakowała wszystko do mojego kosza wiklinowego i wynieśliśmy pranie pod sznur do bielizny. Podczas wieszania wymyśliłem zabawną grę: roztrzepywałem koszulkę i przyglądałem się obrazkowi lub napisowi. Czasem domyślałem się, co on oznacza, a czasem nie. Były tam zdjęcia zespołów rockowych, mapa Los Angeles, fotosy ze Star Treku... wszystkiego po trochu.
- Co to jest "Towarzystwo L5"?
- To ci, którzy chcą budować wielkie farmy w Kosmosie. Pytałam ich, czy będą tam uprawiać ryż, a oni odpowiedzieli, że ich zdaniem nie jest to najlepsze zboże do stanu nieważkości, więc kupiłam od nich koszulkę.
- Ile tego masz?
- No, będzie ze cztery czy pięc setek. Zazwyczaj noszę jedną dwa - trzy razy, a potem odkładam.
Podnisłem następną koszulkę, z której wypadł biustonosz. Nie taki, jakie nosiły dziewczyny za moich młodych lat. Był bardzo przejrzysty, choć jednocześnie wypełniał swoją powinność.
- Podoba się, Jankesie? - odezwałą się Lisa z silnym obcym akcentem. - A żebyś zobaczył moją siostrę!
Spojrzałem na nią; od razu twarz jej spochmurniałą.
- Przepraszam, Victor - powiedziała. - Nie musisz się rumienić. - Wzięła ode mnie biustonosz i powiesiła go na sznurze.
Musiałą błędnie odczytać wyraz mojej twarzy. Prawda, byłem zakłopotany, ale także w jakiś osobliwy sposob zadowolony. Już dawno nikt nie nazywał mnie inaczej, jak "pan Apfel" czy "Victor".
Następnego dnia poczta przyniosła list od firmy adwokackiej w Chicago. Dotyczył tamtych siedmiuset tysięcy dolarów. Pieniądze pochodziły z pakietu akcji w Delaware, które wypuszczono w roku 1933, by zapewnić mi dostatnie życie na starość. Moich rodziców zarejstrowano jako założycieli. Pewne długoterminowe inwestycje przyniosły owoc w postaci owego nieoczekiwanego strumienia forsy. Suma, którą wpłacono na moje konto, była już po potrąceniu podatków.
Od samego początku sprawa wyglądała bezsensownie. Moi rodzice nigdy nie mieli tyle pieniędzy. Ja ich nie potrzebowałem. Oddałbym je, gdybym wiedział, od kogo Kluge je ukradł.
Postanowiłem, że jeśli za rok o tej porze nie będę siedział, przekażę je na jakiś cel dobroczynny. Ratujmy wieloryby, na przykład, albo może Towarzystwo L5.
Ranek spędziłem w ogrodzie. Potem poszedłem do supermarketu i kupiłem trochę świeżej mielonej wołowiny i wieprzowiny. Czułem się świetnie, gdy ciągnąłem moje zakupy do domu w składanym wózku z drutu. Kiedy mijałem srebrnego Ferrari, uśmiechnąłem się.
Lisa nie zabrała jeszcze swojego prania. Zdjąłem wszystko ze sznura, poskładałem, po czym zastukałem do drzwi domu Kluge'a.
- To ja, Victor.
- Wejdź, Jankesie.
Znalazłem ją tam, gdzie pooprzednio, ale tym razem przyzwoicie ubraną. Uśmiechnęła się do mnie; gdy zobaczyłą kosz z bielizną, uderzyła się dłonia w czoło. Podbiegła, by wziąć go ode mnie.
- Przepraszam, Victor. Naprawdę sama chciałam to...
- Nieważne - powiedziałem. - Nic się nie stało. A przynajmniej mam okazję, by zapytać cię, czy znowu zjesz ze mną kolację?
Coś przebiegło jej przez twarz, co szybko ukryła. Może "amerykańska kuchnia" nie smakowałą jej aż tak bardzo, jak zapewniała. A może to wina kucharza.
- Jasne, Victor, bardzo chętnie. Może ja się tym zajmę. A ty odsłoń te kotary; ciemno tu jak w grobie.
Wyszła szybkim krokiem. Spojrzałem na włączony ekran. Widniało na nim tylko to: "stosunek-p". Pomyślałem, żę wystukała niewłaściwą literę.
Gdy odsuwałem zasłony, zobaczyłem samochód Osborne'a podjeżdżający do krawężnika. Weszłą Lisa, w nowej koszulce. Tym razem napis reklamował księgarnię sf A CHANGE OF HOBBIT, zaś pod napisem był rysunek pękatego stworzonka o stopach porośniętych sierścią. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak Osborne dochodzi do domu.
- Mój drogi Watsonie - powiedziała - oto inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Poproś go do środka.
Nie była to odzywka na miejscu; porucznik wchodząc obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wybuchnąłem śmiechem. Lisa usiadła na obrotowym stołku, zachowując twarz pokerzysty. Siedziała niedbale, jedną dłoń trzymając w pobliżu klawiatury.
- No więc, Apfel - zaczął Osborne - w końcu ustaliliśmy prawdziwe nazwisko Kluge'a.
- Patrick William Gavin - odezwała się Lisa.
Mnięło wiele czasu, zanim Osborne był w stanie zamknąć rozdziawione usta. Od razu otworzył je znowu.
- Skąd pani o tym wie, do cholery?
Leniwie pogłaskała palcami klawiaturę.
- No więc, oczywiście poznałam je dziś rano, gdy weszłam do pańskiego biura. W waszym komputerze jest taki maleńki lewy program, który szepce mi coś do ucha za każdym razem, gdy wymienia się nazwisko Kluge. Ale mnie to było niepotrzebne. Wiedziałam już pięć dni temu.
- To dlaczego, do... dlaczego mi pani nie powiedziała?
- Nie pytał pan.
Przez chwilę oboje wściekle na siebie patrzyli. Nie miałem pojęcia, co zaszło przed tym wszystkim, ale było zupełnie jasne, że oboje ani trochę się nie lubili. Tym razem Lisa była górą i wyraźnie się z tego cieszyła. Następnie spojrzała na ekran, zdziwiła się i szybko nacisnęła klawisz. Słowo, które było tam przedtem, zniknęło. Spojrzała na mnie zagadkowo, po czym ponownie obróciła się w stronę Osborne'a.
- Jeśli pan sobie przypomina, sprowadził mnie tu pan, bo wasi ludzie nie mogli sobie poradzić. Ten system miał udar mózgu, zanim się tu znalazłam; był praktycznie w katatonii. W znacznym stopniu klapnął, a wy nie potrafiliście go podnieść - w tym miejscu się uśmiechnęła.
- Uznaliście, że mnie nie uda się zepsuć więcej niż wam. Poprosiliście mnie więc, żebym spróbowałą złamać kody Kluge'a nie niszcząc jednocześnie całego systemu. No więc zrobiłam to. Trzeba było tylko przyjść, podłączyć sie, a ja zwaliłabym wam na kolana całe tony wydruków.
Osborne słuchał w milczeniu. Może nawet zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd.
- I co pani otrzymała? Można to zobaczyć?
Skinęła głową i nacisnęłą kilka klawiszy. Tekst zjawił się na jej ekranie, a także na drugim, który stał obok porucznika. Wstałem i zacząłem czytać to, co było u Lisy.
Był to krótki życiorys Kluge'a/Gavina. Facet miał mniej więcej tyle lat, co ja, ale kiedy do mnie strzelano w dalekim kraju, on zbierał pierwsze plony w raczkującej wówczas technice komputerowej. Siedział w niej od samego początku pracując w wielu czołowych zakładach badawczych. Zaskoczyło mnie, że potrzeba było aż ponad tygodnia, by go zidentyfikować.
- Ułożyłam to na podstawie wywiadu - powiedziała Lisa, gdy my czytaliśmy. - Przede wszystkim musicie zdać sobie sprawę, że Gavin nie istnieje w żadnym systemie informacji komterowej. Dzwoniłam więc po ludziach w całym kraju - a nawiasem mówiąc, on sobie tu zrobił ciekawy układ telefoniczny: przy każdym połączeniu jest generowany nowy numer, a więc nie można ustalić, skąd są rozmowy - i zaczęłam rozpytywać, kto był ważny w informatyce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Podano mi wiele nazwisk. Wtedy już wystarczyło tylko odszukać, kogo nie ma w rejestrach. Gavin sfingował własną śmierć w roku 1967. Znalazłam nawet o niej wzmiankę w jednej gazecie. Wszyscy, którzy go znali, a z którymi rozmawiałam, słyszeli o jego śmierci. Na Florydzie jest jego akt urodzenia i to było jedyne świadectwo jego istnienia, jakie znalazłam. Był jedynym facetem, którego znali ludzie z branży, a który nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Uznałam to za ostateczny dowód.
Osborne skończył czytać, po czym podniósł wzrok.
- Dobrze, pani Foo. Czego jeszcze się pani dowiedziała?
- Złamałam kilka jego kodów. Miałąm trochę szczęścia, bo dobrałam się do jego podstawowego programu rozbójniczego, który napisał, żeby atakować programy innych osób, i udało mi się go skierować przeciwko kilku jego własnym programom. Wykryłam kilka haseł, z zapisem, skąd pochodzą. I nauczyłam się kilku jego sztuczek. Ale to dopiero wierzchołek góry lodowej.
Machnęła ręką w stronę milczących metalowych mózgów stojących w pokoju.
- Jednej rzeczy nie umiałam rozgryźć: co to może być. Jest to najprzemyślniejsza broń elektroniczna, jaką kiedykolwiek opracowano. Uzbrojona jak pancernik. Musi taka być; na świecie jest wiele zgrabnych programów, które łapią intruza i wieszają się na nim jak terier na zwierzynie. O ile dobrałyby się do Kluge'a, był on w stanie się przed nimi obronić. Ale zazwyczaj właściciele programów nawet nie wiedzieli, że ich okradziono. Kluge spadał na nich jak pocisk samosterujący, nisko lecący, szybki i zwinny. A swój atak kierował przez kilkanaście zabezpieczeń. Poza tym miał wiele atutów. Obecnie wielkie systemy są silnie chronione; używa się haseł i bardzo wymyślnych kodów. Ale Kluge pomagał opracowywać większość z nich. Potrzebny jest nie byle jaki zamek, by powstrzymac ślusarza, Kluge zaś pomagał instalować znaczną część najgłówniejszych systemów. Pozostawił w nich mnóstwo informatorów ukrytych w oprogramowaniu. Jeśli kody zmieniano, sam komputer przesyłał o tym informację do podsystemu, do którego Kluge mógł się później podłączyć. To tak, jakby ktoś kupił sobie największego, najzłośliwszego, najlepiej wytresowanego psa-wartownika, jakiego można sobie sprawić. I tej samej nocy facet, który tresował psa, przychodzi, klepie gp po głowie i okrada cię w ciemno.
Lisa jeszcze długo mówiła w tym stylu. Obawiam się, że kiedy zaczęła ten monolog o komputerach, dziewięćdziesiąt procent mojego mózgu wyłączyło się.
- Chciałabym pana o coś zapytać, Osborne - powiedziała w końcu.
- Słucham?
- Jaki jest mój status w tej sprawie? Czy mam za was rozwiązywać ten przypadek, czy też po prostu spróbować doprowadzić ten system do takiego stanu, że doświadczony użytkownik poradzi sobie z nim?
Osborne zamyślił się nad tym.
- Co mnie martwi - dodała - to to, że grzebię w wielu zastrzeżonych bankach danych. Zaczynam się bać, że pewnego dnia ktoś zastuka do drzwi i mnie zapudli. Pan też się powinien niepokoić. Niektóre z tych agencji wcale by sobie nie życzyły, żeby gliniarz z wydziału zabójstw wtykał nosa do ich spraw.
Osborne zjeżył się. Może Lisie właśnie o to chodziło.
- Co mam zrobić? - warknął. - Błagać na kolanach, żeby pani zostałą?
- Nie. Potrzebne mi jest tylko pańskie upoważnienie. Nie musi być na piśmie. Niech pan tylko powie, że popiera pan to, co robię.
- Niech pani posłucha. Z punktu widzenia miasta Los Angeles oraz stanu Kalifornia ten dom nie istnieje. Nie ma tu żadnej działki budowlanej. Nie występuje w księgach wieczystych. To miejsce znajduje się w prawnym niebycie. O ile w ogóle ktoś mógłby panią upoważnić do użycia tego wszystkiego, to tylko ja, bowiem ja jestem przekonany, że zostało tu popełnione morderstwo. Niech więc pani robi dalej to, co dotychczas.
- To niezbyt wiele warte zobowiązanie - zamyśliła się.
- Innego pani nie dostanie. Czy jest coś jeszcze?
Odwróciła się do klawiatury i pisałą przez chwilę. Wkrótce rozległ się stukot drukarki i Lisa wyprostowałą się. Spojrzałem na ekran. Widniały tam słowa: "zetknąć usta z tylną częścią ciała-p". Zrozumiałem, że "zetknięcie ust" miało oznaczać całowanie. Ci ludzie mają widać własny język. Lisa spojrzałą na mnie i uśmiechnęła się.
- Nie ty - powiedziałą szeptem. - On.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
Osborne zabrął swój wydruk i ruszył do wyjścia. I znowu nie mógł się powstrzymać, żeby przy drzwiach nie wydać ostatnich poleceń.
- Jeśli pani znajdzie coś, co będzie wskazywało, że Kluge nie popełnił samobójstwa, proszę dać mi znać.
- Dobrze. On nie popełnił samobójstwa.
Nie zrozumiał od razu.
- Potrzebuję dowodów.
- No więc mam taki dowód, ale panu się chyba na nic nie przyda. On nie napisał tego absurdalnego "listu samobójcy".
- Skąd pani wie?
- Wiedziałam to od pierwszego dnia, kiedy się tutaj znalazłam. Poleciłam komputerowi, żeby odczytał program. Potem porównałam go ze stylem Kluge'ą. W żaden sposób on nie mógł tego napisać. Program jest ciaśniejszy niż dupa owada. Ani jednego zbytecznego rozkazu. Kluge nieprzypadkowo wybrał swój pseudonim. Wie pan, co on oznacza?
- Mądry - wtrąciłem.
- Dosłownie tak. Ale znaczy to również... coś przesadnie złożonego. Coś, co działa, ale z innych powodów, niż się pozornie wydaje. "Kluge " to w żargonie znaczy "usuwać zgrzyty z programu". To wazelina programistów.
- I co? - chciał wiedzieć Osborne.
- I to, że programy Kluge'a były faktycznie zgrzytliwe. Pełno w nich było gwizdków i dzwonków, których nigdy nie pofatygował się usunąć. Był geniuszem, więc jego programy pracowały, ale nie bardzo wiadomo dlaczego. Procedury tak popieprzone, że aż ciarki przechodzą. Ale dobrzy programiści tak rzadko się zdarzają, że nawet te jego zgrywy są lepsze niż superprogramy wielu innych speców.
Podejrzewam, że Osborne zrozumiał z tego niewiele więcej ode mnie.
- A więc swoją opinię uzasadnia pani stylem programowania?
- Owszem. Niestety, minie jeszcze z dziesięć lat, nim zaakceptują to w sądzie tak jak grafologię czy odciski palców. Ale jeśli wie pan cokolwiek o programowaniu, to raz pan spojrzy i zobaczy to samo. Ktoś inny napisał ten list - zresztą ktoś bardzo dobry. Ten program miał wywołać testament Kluge'a jako procedurę. A testament jest zdecydowanie autentyczny - ma na sobie mnóstwo jego odcisków palców. Kluge całe ostatnie pięć lat spędził szpiegując sąsiadów - jako hobby. Dobrał się do akt wojskowych, szkolnych, personalnych, podatkowych i rachunków bankowych. A wszystkie telefony w okolicy zamienił w urządzenia podsłuchowe. Cholernie cwany kapuś.
- Czy wspomniał gdzieś, po co to robił? - spytał Osborne.
- Myślę, że był prawie zupełnie stuknięty. Może miał manię samobójczą. Na pewno te wszystkie pigułki, które brał, nie wpływały dobrze na niego. Ale przygotował się na śmierć, a Victor był jedynym, którego uznał za godnego, by został jego spadkobiercą. Uwierzyłabym, że popełnił samobójstwo, gdyby nie ten list. On go nie napisał. Mogłabym przysiąc.
W końcu pozbyliśmy się porudznika i wróciłem do domu, by zająć się kolacją. Gdy była gotowa, zjawiła się Lisa. Znowu miała niesamowity apetyt.
Przyrządziłem lemoniadę, po czym usiedliśmy na moim maleńkim tarasie i patrzyliśmy, jak wieczór gęstnieje wokół nas.
Zbudziłem się w środku nocy, cały spocony.Usiadłem zastawiając się nad powodem mojego samopoczucia; wnioski, do których doszedłem, były niemiłe. Wlożyłem więc szlafrok, pantofle i poszedłem do domu Kluge'a.
Drzwi frontowe były znowu otwarte; mimo to zastukałem. Lisa wystawiła głowę z pokoju.
- Victor? Czy coś się stało?
- Nie jestem pewien - odparłem. - Mogę wejść?
Skinęła przytakująco dłonią; wszedłem za nią do salonu. Obok konsoli stała otwarta puszka Pepsi. Gdy siadała na stołku, zauważyłem, że ma czerwone oczy.
- Co jest? - spytałem ziewając.
- Choćby to, że powinnaś spać - powiedziałem.
Wzruszyła ramionami i przytaknęłą.
- Owszem. Nie mogę jakoś wpaść we właściwy rytm. W tej chwili jestem w fazie dziennej. Ale wiesz, Victor, jestem przyzwyczajona do pracy w dziwnych porach dnia, przez wiele godzin, a chyba nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie pouczać, prawda?
- Nie. Powiedziałaś, że Kluge został zamordowany.
- Nie on jest autorem tego listu. To chyba wskazuje na morderstwo.
- Zastanawiałem się, po co ktoś miałby go zabijać. Nigdy nie wychodził z domu, więc powodem było coś, co robił z tymi komputerami. A teraz ty... prawdę mówiąc, nie wiem, co ty z nimi robisz, ale o ile mogę sądzić, grzebiesz się w tych samych rzeczach. Czy nie boisz się, że ci sami ludzie dobiorą się do ciebie?
- Ludzie? - uniosła brwi.
Poczułem się bezsilny. Moje obawy nie były dość wyraźnie ukształtowane, by nabrać jakiegokolwiek sensu.
- Nie wiem... wspominałaś o jakichś agencjach...
- Widziałeś, jak Osborne się tym przejął? Uważasz, że jest jakiś spisek, na który Kluge natrafił, albo może myślisz, że zabiłą go CIA, bo dowiedział się za dużo o czymś, albo...
- Nie wiem, Lisa. Ale boję się, że coś takiego może się tobie przytrafić.
Zaskoczyła mnie swoim uśmiechem.
- Dziękuję ci bardzo, Victor. Nie chciałam się przyznać przed Osborne'm, ale sama się też o to martwiłam.
- Co więc zamierzasz zrobić?
- Chcę tu zostać i dalej pracować. Zastanowiłam się więc, co mogłabym zrobić, żeby się zabezpieczyć. Uznałam, że nic nie mogę zrobić.
- Na pewno coś by się dało.
- No, mam broń, jeśli o to ci chodzi. Ale pomyśl o tam wszystkim. Kluge został stuknięty w biały dzień. Nikt nie widział, żeby ktoś wchodził do jego domu albo wychodził. Zadałam więc sobie pytanie: kto może wejść do jakiegoś domu w środku dnia, zastrzelić Kluge'ą, zaprogramować ten list samobójczy i wyjść nie pozostawiając żadnych śladów, że tam w ogóle był?
- Ktoś bardzo dobry.
- Cholernie dobry. Tak dobry, że nie ma mowy, żeby jakaś azjatycka gówniara zdołałą go powstrzymać, jeśli się uprze, żeby ją skasować.
Zaszokowałą mnie, zarówno swoimi słowami, jak i pozornym brakiem zainteresowania własnym losem. Ale powiedziała jednak, że się niepokoi.
- Musisz więc z tym skończyć. Wyjdźmy stąd.
- Nie będą mną rządzić w ten sposób - odparłą. W jej głosie zabrzmiało zdecydowanie. Pomyślałem o tym, co by jej odpowiedzieć, ale nic się nie nadawało.
- Mogłabyś chociaż... zamykać te drzwi - wyjąkałem.
Roześmiała się i pocałowała mnie w policzek.
- Zrobię to, Jankesie. I bardzo ci dziękuję za troskę. Naprawdę.
Patrzyłem, jak zamykała za mną drzwi, usłyszałem dźwięk klucza przekeręcającego się w zamku, po czym powlokłem się w świetle księżyca do mojego domu. W połowie drogi zatrzymałem się. Mogłem jej zaproponować, by spała w mojej drugiej sypialni. Albo, że ja sam przeniosę się do domu Kluge'a.
Nie, zdecydowałem. Pewnie by to źle zrozumiała.
Byłem już w łóżku, kiedy zdałem sobie sprawę, z odcieniem żalu i pewnego niesmaku do samego siebie, że miała wszelkie prawo źle zrozumieć.
I to nawet jeśli byłem dwa razy od niej starszy.
Ranek spędziłem w ogrodzie, myśląc nad wieczornym jadłospisem. Zawsze lubiłem gotować, ale nagle kolacja z Lisą stała się centralnym punktem mojego dnia. Nie tylko to: zacząłem uważać ją za coś normalnego. Poczułem się wiec, jakbym dostał obuchem w głowę, kiedy spojrzałem na ulicę i zobaczyłem, że nie ma samochodu Lisy.
Pobiegłem do drzwi domu Kluge'a. Były otwrte na oścież. Szybko przeszukałem dom. Nie znalazłem nic; dopiero w głównej sypialni zobaczyłem jej ubrania porządnie poukładane na podłodze.
Cały się trzęsąc zacząłem walić w drzwi Lanierów. Otworzyła mi Betty, która natychmiast dostrzegła moje podniecenie.
- Ta dziewczyna z domu Kluge'a - powiedziałem - chyba coś jej się stało. Może trzeba zawiadomić policję.
- O co chodzi? - spytała Betty patrząc ponad moim ramieniem. - Dzwoniła do ciebie? Widzę, że jeszcze nie wróciła.
- Nie wróciła?
- Godzinę temu widziałąm, jak wyjeżdźa. Niezły ma wózek.
Czując się jak dureń, próbowałem wszystko obrócić w żart, ale dostrzegłem minę Betty. Wyglądałą, jakby chciała pogładzić mnie po głowie. Rozzłościło mnie to.
Ale zostawiła ubrania, więc jeszcze wróci.
Powtarzając to sobie cały czas, wróciłem do domu, napuściłem wody do wanny, tak gorącej, jaką tylko mogłem wytrzymać.
Kiedy otworzyłem drzwi, stałą przed nimi trzymając w każdej ręce torbę z zakupami. Na twarzy miała swój zwykły olśniewający uśmiech.
- Chciałąm zrobić to wczoraj, ale zapomniałam, a potem ty przyszedłeś i wiem, że powinnam najpierw była cię zapytać, ale chciałam zrobić ci niespodziankę, więc poszłam kupić to i owo, czego nie masz w swoim ogrodzie i parę przypraw, których też nie masz...
Paplałą tak przez cały czas, kiedy wyładowywaliśmy torby w kuchni. Ja nic nie mówiłem. Miałą na sobie nową koszulkę z napisem. Była tam duża litera "V", a pod tym rysunek piły, kreska i mała, kwadratowa litera "p". Myślałem nad tym, w czasie gdy paplałą. V, rżnąć-p. Byłem zdecydowany nie pytać, co to znaczy.
- Lubisz wietnamską kuchnię?
Spojrzałem na nią i pojąłem w końcu, że jest bardzo zdenerwowana.
- Nie wiem - odparłem. - Nigdy jej nie próbowałem. Ale lubię chińską, japońską i indyjską. Lubię nowości. - To ostatnie było kłamstwem, ale nie tak wielkim, jakby się mogło wydawać. Naprawdę gotuję sobie czasem coś nowego, a gust mam dość tolerancyjny. Nie spodziewałem się większych problemów z zaakceptowaniem kuchni południowo-wschodniej Azji.
- Potem też nie będziesz wiedział - zaśmiała się. - Moja mamusia była pół-Chinką. Tak więc jedzenie, które dostaniesz, będzie cokolwiek skundlone. - Podniosłą wzrok, zobaczyła moją minę i roześmiała się.
- Zapomniałam, przecież ty byłeś w Azji. Nie bój się, Jankesie, nie nakarmię cię psiną.
Nie mogłem sobie poradzić tylko z jedną rzeczą - z pałeczkami. Jadłem nimi, póki mogłem; potem odłożyłem je na bok i wziąłem widelec.
- Przepraszam - powiedziałem. - Z pałeczkami zawsze miałem kłopot.
- Radzisz sobie dobrze.
- Miałem czas się nauczyć.
Jedzenie było znakomite; powiedziałem jej to. Każda potrawa była objawieniem, nie przypominającym niczego, co dotąd jadłem. Pod koniec kolacji wysiadłem w połowie dania.
- Czy to V oznacza "victoria"?
- Może.
- V Symfonia Beethovena? Churchill? Dzień Zwycięstwa?
Uśmiechnęła się tylko.
- Potraktuj to jako wyzwanie, Jankesie.
- Czy ja ciebie przerażam, Victor?
- Z początku tak było.
- To przez moje rysy, prawda?
- Mam generalną fobię do ludzi Wschodu. Chyba jestem rasistą.
Skinęła powoli głową; zauważyłem to mimo ciemności. Znowu siedzieliśmy na trawie, choć słońce dawno zaszło. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy przez minione godziny. W każdym razie, zajęło nam to czas.
- Mam ten sam problem - powiedziałą.
- Fobię do ludzi Wschodu? - Miał to być żart.
- Do Kambodżańczyków. - Zamilkła na chwilę, w której przetrawiałem to, co powiedziałą. Potem mówiła dalej.
- Kiedy padł Sajgon, uciekłam do Kambodży. Wędrówka zabrała mi dwa lata z przerwami, w czasie których Czerwoni Khmerzy wsadzali mnie do obozów pracy. Mam szczęście, żę żyję, naprawdę.
Splunęła. Nie jestem nawet pewien, czy zrobiła to świadomie, czy odruchowo.
- Ja nienawidzę wszystkich Kambodżańczyków - powiedziała w końcu. - Tak jak ty, nie chcę jednak tego. Ci, którzy cierpieli w obozach, byli w większości Kambodżańczykami. Powinnam chyba nienawidzieć tych ludobójczych przywódców, tych mętów Pol Pota. - Spojrzała na mnie. - Ale nie zawsze w takich sprawach ma się wybór, prawda, Jankesie?
Następnego dnia przyszedłem do niej po popołudniu. Na dworze się ochłodziło, ale w jej smoczej jamie było nadal ciepło. Lisa miała na sobie tę samą koszulkę, co wczoraj.
Wyjaśniła mi to i owo o komputerach. Kiedy dałą mi spróbować swoich sił na klawiaturze, szybko się pogubiłem. Oboje doszliśmy do wniosku, że nie mam szans na karierę programisty.
Wśród tego, co mi pokazała, był modem telefoniczny, pozwalający jej na połączenie z innymi komputerami na całym świecie. Łączyła się z kimś w Stanford, kogo nigdy w życiu osobiście nie spotkała, a znała go tylko jako "Sortownik Pęcherzykowy". Rozmawiali ze sobą przez jakiś czas wystukując rozmaite teksty.
Na koniec Sortownik Pęcherzykowy wystukał "bye-p". Lisa napisałą O.
- Co to jest "O"? - spytałem.
- "Owszem". Można by było napisać "tak", ale dla starego wygi programisty to za proste.
- Powiedziałaś mi, co to jest "byte". A co to jest "bye-p"?
Spojrzałą na mnie z powagą.
- Oznacza to pytanie. Dodanie litery "p" do słowa nadaje mu sens pytający. Tak więc "bye-p" oznacza, że Sortownik Pęcherzykowy pytał mnie, czy chcę się odloginować. Rozłączyć.
Zastanowiłem się nad tym.
- Jak więc należy tłumaczyć: "zetknąć usta z tylną częścią ciałą-p"?
- "Czy chcesz pocałować mnie w dupę?" Ale pamiętaj, to było do Osborne'a, a nie do ciebie.
Spojrzałem na jej koszulkę, potem w jej oczy, które były zupełnie poważne i pogodne. Czekała, z rękami złożonymi na kolanach.
Stosunek-p.
- Tak - powiedziałem. - Chciałbym.
Położyła okulary na stole i ściągnęła kosulkę przez głowę.
Kochaliśmy się na wielkim materacu wodnym Kluge'a.
Odczuwałem pewien strach przed nie sprawdzeniem się w końcu minęło już tak wiele czasu. Potem tak się zagłębiłem w jej dotyku, zapachu i smaku, że trochę poszalałem. Nie miała nic przeciwko temu.
W końcu było po wszystkim; oboje spływaliśmy potem. Przetoczyła się na brzeg łóżka, wstałą i podeszła do okna. Otworzyłą je i wionęło na mnie świeże powietrze. Następnie oparła kolano na łóżku, pochyliła się nade mną i ze stolika wzięłą paczkę papierosów. Zapaliła jednego.
- Mam nadzieję, że nie jesteś uczulony na dym - powiedziałą.
- Nie. Mój ojciec palił. Ale nie wiedziałam, że ty też.
- Jedynie po tym - odparłą z przelotnym uśmiechem. Zaciągnęła się głęboko. - Myślę, że w Sajgonie wszyscy palili. Wyciągnęła się na plecach obok mnie i leżeliśmy tak, skąpani w pocie, trzymając się za ręce. Rozsunęła nogi w ten sposób, żę jedną stopą dotknęłą mojej. Zdawało się, że to dostateczny kontakt. Patrzyłem, jak ponad jej prawą dłonią unosi się dym.
- Od trzydziestu lat nigdy nie było mi ciepło - powiedziałem. - Bywało mi gorąco, ale nigdy ciepło. A teraz tak.
- Opowiedz mi o tym.
Więc opowiedziałem, tyle ile byłem w stanie, zastanawiając się jednocześnie, czy tym razem zdołam. Po trzydziestu latach moja opowieść nie brzmi tak przerażająco.
- Byłem ciężko ranny - powiedziałem do niej. - Miałem pękniętą czaszkę. Wciąż jeszcze mam... problemy wynikłe z tego. W Korei bywa bardzo zimno, a ja nigdy nie miałem ciepła. Ale nie o to chodzi. Raczej o to, co teraz nazywają praniem mózgu.
Nigdy nie potrafiłem tego pojąć. Chyba nie umiałem zrozumieć tak ogromnego zła. Ale kiedy odsyłali nas do domu, niektórzy z jeńców nie chcieli odejść... naprawdę nie chcieli iść stamtąd, naprawdę uwierzyli...
Musiałem zamilknąć w tym miejscu. Lisa uniosła się, bezszelestnie przsunęła się na koniec łóżka i zaczęłą masować mi stopy.
W końcu odezwałą się.
- W Kambodży było gorąco. Gdy w końcu dostałam się do Stanów, powtarzałam sobie, że osiedlę się w Maine, czy gdziekolwiek, gdzie pada śnieg. I faktycznie pojechałam do Cambridge, ale okazało się, że nie lubię śniegu.
Opowiedziała mi o tym. Z tego, co słyszałem, zginęło tam milion ludzi. To tak, jakby cały kraj, z pianą na ustach, rzucał się na wszystko, co się porusza. Albo jak ten rekin, który już wypatroszony, zwija się w kłębek i zaczyna pożerać siebie samego.
Mówiła, jak zmuszano ich do budowania piramidy z odciętych głów. Dwudziestka ich pracowała cały dzień w palącym słońcu i w końcu piramida osiągnęła wysokość trzech metrów, zanim się zawaliła. Jeśli ktoś przestawał pracować, jego głowa wkrótce trafiała na stos.
- Nie miało to wówczas dla mnie żadnego znaczenia. Praca, jak każda inna. Miałam już wtedy dobrze pomieszane w głowie. Zaczęłam z tego wychodzić dopiero, gdy przedostałam się przez granicę tajlandzką.
To, że w ogóle przeżyła to wszystko, zakrawało na cud. Przeszła przez straszniejsze rzeczy niż potrafiłem sobie wyobrazić. I wyszła z tego w znacznie lepszym stanie. Poczułem się przy niej mały. Kiedy byłem w jej wieku, moje psychiczne więzienie, w którym od tamtej pory żyłem, było już poważnie rozbudowane. Powiedziałem jej o tym.
- Częściowo zależy to od przygotowania - zauważyła kwaśno. - Od tego, czego oczekujesz od życia; od tego, jakie było twoje życie do tej pory. Sam to powiedziałeś. Korea była dla ciebie czymś nowym. Nie twierdzę, że byłam przygotowana na Kambodżę, ale moje życie do tamtej pory niezupełnie toczyło się beztrosko. Chyba nie myślisz dotąd, że zarabiałam na ulicy sprzedając jabłka.
Nadal pocierała moje stopy patrząc w dal na obrazy, których ja nie widziałem.
- Ile miałaś lat, kiedy umarłą twoja matka?
- Zabili ją w święto Tet, w roku 1968. Miałam dziesięć lat.
- Kto?
- Kto to wie? Tyle było kul, tyle rzucano granatów...
Westchnęła, zostawiła moją stopę i siedziała jak chudy Budda pozbawiony szaty.
- Masz jeszcze ochotę, Jankesie?
- Chyba nie dam rady, Lisa. Jestem starym człowiekiem.
Przesunęła się nade mną i oparła podbródek zaraz pod moim mostkiem umieszczając piersi w najpyszniejszym miejscu ze wszystkich możliwych.
- Zobaczymy - rzekła i zachichotała. - Jest jeszcze jeden rodzaj seksu, w którym jestem niezła, a mam pewność, że by cię to odmłodziło. Ale już od roku nie mogę tak, z tego powodu postukała się w klamerki na zębach. - Byłoby to tak, jakbyś go wetknął do piły tarczowej. Więc w zamian stosuję teraz to. Nazywam to "drogą przez Silikonową Dolinę". - Zaczęła poruszać się w górę i w dół, po kilkanaście centymetrów za każdym razem. Zamrugała niewinnie kilka razy, po czym roześmiałą się.
- W końcu mogę cię dobrze zobaczyć - powiedziała. - Jestem strasznie krótkowzroczna.
Przyjmowałem jej zabiegi przez jakiś czas bez ruchu; nagle uniosłem głowę.
- Powiedziałaś: silikonową?
- Mhm. Chyba nie myślałeś, że są prawdziwe?
Przyznałem się, że tak właśnie myślałem.
- Chyba z żadnego zakupu nie cieszyłam się bardziej. Nawet z samochodu.
- Po co to zrobiłaś?
- Przeszkadza ci?
Nie przeszkadzało mi i tak jej powiedziałem. Ale nie umiałem ukryć ciekawości.
- Bo już było można. W Sajgonie byłam zawsze wściekłą, że nie jestem w pełni rozwinięta. Mogłabym nieźle żyć jako prostytutka, ale byłam zawsze za wysoka, za chuda i za brzydka. Za to w Kambodży miałam szczęście. Przez jakiś czas uchodziłam za chłopca. Gdyby nie to, gwałciliby mnie dużo częściej. A w Tajlandii wiedziałam, że jakoś w końcu dostanę się na Zachód, a kiedy już się tam znajdę, kupię sobie najlepszy samochód, będę jeść wszystko, co zechcę i kiedy zechcę, a także załatwię sobie najlepsze cycki, jakie można mieć za forsę. Nie masz pojęcia, jak wygląda Zachód widziany z obozu. Miejsce, gdzie można kupić sobie cycki!
Spojrzała w dół, potem ponownie na moją twarz.
- Wygląda, że była to dobra inwestycja - powiedziała.
- Sprawiły się nieźle - musiałem przyznać.
Uzgodniliśmy, że Lisa spędzi noc u mnie. Pewne rzeczy musiała wykonywać u Kluge'a, szczególnie ze sprzętem, który trzeba było ładować bezpośrednio, ale wiele można było zrobić za pomocą zdalnego terminala i naręcza oprogramowania. Wybraliśmy więc jeden z najlepszych komputerów Kluge, kilkanaście urządzeń peryferyjnych, i zainstalowaliśmy wszystko na stoliku w mojej sypialni.
Chyba wiedzieliśmy oboje, że było to niezbyt wielkie zabezpieczenie, gdyby ludzie, którzy stuknęli Kluge'a, zechcieli się do niej dobrać. Ale po tej przeprowadzce czułem się lepiej i chyba Lisa też.
Drugiego dnia jej pobytu u mnie przy bramie zaparkował samochód dostawczy i dwóch facetów zaczęło wyładowywać ogromny materac wodny. Lisa śmiałą się bez końca zobaczywszy moją minę.
- Słuchaj, chyba nie używasz jego komputerów do...
- Uspokój się, Jankesie. Jak myślisz, w jaki sposób mogłam sobie pozwolić na Ferrari?
- Byłem ciekaw.
- Jeśli ktoś jest naprawdę dobry w pisaniu programów, może zarobić kupę forsy. Mam własną firmę. Ale każdy programista podłapie parę chwytów tu i tam. Sama kiedyś stosowałam kilka z tych podejść, które wymyślił Kluge.
- Ale teraz już nie?
Wzruszyła ramionami. - Złodziej zawsze zostanie złodziejem, Victor. Mówiłam ci, że nie mogłąm zarabiać ciałem na życie.
Lisa nie potrzebowała dużo snu.
WstawaliŚmy o siódmej, a ja przygotowywałem śniadanie. Potem spędzaliśmy godzinę czy dwie ny pracy w ogródku. Lisa szła później do domu Kluge'a, a ja przynosiłem jej w południe kanapkę; potem jeszcze wpadałem kilka razy w ciągu dnia. Było to tylko dla mojego spokoju ducha; zostawałem może na minutę. Po południu chodziłem na zakupy lub wykonywałem różne prace przy domu; zaś o siódmej jedno z nas, na zmianę, przygotowywało obiad. Uczyłem ją "kuchni amerykańskiej", a ona uczyła mnie wszystkiego po trochu. Skarżyła się na brak podstawowych składników w amerykańskich supermarketach. Nie tylko, oczywiście, psiego mięsa; Lisa wszakże utrzymywała, że zna znakomite przepisy na potrawy z małp, węży i szczurów. Nigdy nie byłem pewien, do jakiego stopnia mnie nabierała, a nie chciałem pytać.
Po kolacji zostawała u mnie w domu. Rozmawialiśmy, kochaliśmy się, kąpali.
Uwielbiała moją wannę. Jest to chyba jedyna zmiana, jaką wprowadziłem w tym domu, od kiedy w nim zamieszkałem. i mój jedyny przedmiot zbytku. Wstawiłem ją - a musiałem do tego poszerzyć łazienkę - w rou 1975 i nigdy tego nie pożałowałem. Moczyliśmy się w niej przez dwadzieścia minut, a nawet godzinę, otwierając i zamykając krany i prysznice, myjąc się nawzajem, chichocząc jak dzieci. Raz wzięliśmy płyn do kąpieli i zrobiliśmy górę piany na półtora metra, po czym zdemolowaliśmy ją rozpryskując wodę po całej łazience. Prawie każdego wieczoru Lisa pozwalała mi, bym mył jej długie czarne włosy.
Nie miała żadnych złych przyzwyczajeń, a przynajmniej takich, które kolidowałyby z moimi. Była schludna i czysta, zmieniała odzież dwa razy dziennie i nigdy nawet nie zostawiła brudnej szklanki w zlewie. W łazience też zawsze posprzątałą. Nigdy nie przekraczała limitu dwóch szklanek wina.
Czułem się jak wskrzeszony Łazarz.
W ciągu następnych dwóch tygodni Osborne przyszedł trzy razy. Lisa spotykała się z nim w domu Kluge'a i przekazywała mu wszystko, czego się dowiedziała. Zrobiła się z tego wcale pokaźna lista.
- Kluge zrobił sobie raz konto w nowojorskim banku na trzy biliony dolarów - powiedziała mi po jednej z wizyt porucznika. - Sądzę, że po prostu chciał sprawdzić, czy mu się to uda. Utrzymał je przez jeden dzień, podjął odsetki i przekazał je do banku na Bahamach, po czym skasował kapitał. Który zresztą nigdy nie istniał.
W zamian za to Osborne poinformował ją o nowych ustaleniach w sprawie morderstwa - których zresztą nie było - oraz o statusie majątkowym Kluge'a, znajdującym się w stanie chaosu. Różne agencje wysyłały swych ludzi, aby obejrzeli działkę i dom. Pojawili się agenci FBI, którzy chcieli przejąć śledztwo. Lisa, rozmawiając o komputerach, miała zdolnośc zamydlania ludziom oczu. Robiła to najpierw wyjaśniając dokładnie, co robi, za pomocą terminów tak zawiłych, że nikt nie mógł jej zrozumieć. Czasem to wystarczało. Jeśli nie, ktoś zaczynał się upierać, zsiadała po prostu ze swego stołka i pozwalała mu samemu spróbować sił z maszynerią Kluge'a. Dawała mu patrzeć z przerażeniem na ekran, na którym nie wiadomo skąd pojawiały się smoki i pożerały wszystkie dane z dysku, po czym wypisywały słowa "Głupi wariat!".
- Ja ich oszukuję - przyznała mi się. - Daję im to, co wiem, że wprowadzą, bo sama już to wprowadzałam. Straciłam już około czterdziestu procent danych, które zmagazynował Kluge. Ale inni tracą sto procent. Szkoda, że nie widzisz ich min, kiedy Kluge rzuca bombę logiczną w ich dzieło. Ten drugi facet cisnął przez cały pokój drukarką za trzy tysiące. Potem usiłował mnie przekupić, żebym nic nie mówiła.
Kiedyś jakiś urząd federalny przysłał eksperta ze Stanfordu, który, jak wyglądało, gotów był zniszczyć wszystko, co mu pod rękę popadło, szczerze przekonany, że w końcu musi się to wszystko jakoś poukładać. Lisa pokazała mu, w jaki sposób Kluge dobrał się do głównego komputera władz podatkowych w Waszyngtonie, ale nie pofatygowała się, by go poinformować, jak się z niego wydostać. Facet uwikłał się w jakiś program wartowniczy. Podczas jego batalii zaczęło wyglądać na to, że skasował wszystkie dane podatkowe od litery S do W. Lisa utrzymywała go w tym przekonaniu przez pół godziny.
- Myślałam, że dostanie ataku serca - mówiła do mnie potem. - Cała krew odpłynęła mu z twarzy; nie był w stanie nawet się odezwać. Pokazałam mu więc, gdzie - jak zwykle przytomnie - załatwiłam zapis tych danych, powiedziałam mu, jak ma je wprowadzić tam, gdzie je znalazł, i jak uspokoić wartownika. Tak stąd potem uciekał, że mało nóg nie pogubił. Wkrótce zapewne zda sobie sprawę, że po prostu nie można zniszczyć tylu informacji inaczej jak dynamitem, ze względu na zabezpieczenia i przepustowośc systemu. Ale nie sądze, żeby tu wrócił.
- Opowiadasz o tym jak o barzdo wymyślnej grze wideo powiedziałem.
- Bo i jest to gra na swój sposób. Ale najbardziej przpomina Labirynt Śmierci - nieskończony ciąg zamkniętych komnat, gdzie po drugiej stronie drzwi czyha niebezpieczeństwo. Nie ważysz się iśc nim krok po kroku. Robisz naraz jedną setną kroku. Twoje pytania brzmią mniej więcej tak: "To absolutnie nie jest pytanie, ale gdyby przyszło mi do głowa zadać pytanie - czego wcale nie mam zamiaru robić - na temat tego, co by się stało, gdybym spojrzał na te drzwi, a ja ich wcale nie dotykam, nawet nie jestem w sąsiedniej komnacie - to co, twoim zdaniem, ty mógłbyś zrobić?" I wtedy program przeżuwa to, co powiedziałeś, rozważa, czy spełniłeś już warunki, by trzasnąć cię wielkim tortem w buzię, i wtedy albo rzuca tym tortem, albo przyznaje, że w takim przypadku mógłby przejść z etapu A na etap A-prim. I wtedy mówisz: "No więc, może ja właśnie patrzę na te drzwi". A czasem program odpowiada: "Podglądałeś, podglądałeś, ty wredny oszukańcu!" i zaczyna się rozróba.
Brzmi to może bardzo głupio, ale jest to wersja najbardziej zbliżona do wyjaśnienia, które mogła dać mi Lisa na temat tego, co robi.
- Czy mówisz policji o wszystkim, Lisa? - spytałem.
- No nie, nie o wszystkim. Nie wspomniałam o tych czterech centach.
Czterech centach? O mój Boże.
- Lisa, ja tego nie chciałem, nie prosiłem o to, żałuję, że w ogóle...
- Uspokój się, Jankesie. Wszystko będzie dobrze.
- On to wszystko zapisywał, prawda?
- Właśnie nad tym głównie ślęczę. Nad rozszyfrowaniem jego zapisów.
- Od kiedy o tym wiesz?
- O siedmiuset tysiącach dolarów? To był pierwszy dysk, który udało mi się złamać.
- Chcę oddać te pieniądze.
Zastanowiła się nad tym, po czym potrząsnęła głową.
- Victor, pozbycie się ich byłoby bardziej niebezpieczne niż zatrzymanie. Na początku były to pieniądze zmyślone. Ale teraz mają swoją historię. Urząd podatkowy sądzi, że wie, skąd one pochodzą. Został uiszcziny od nich podatek. Stan Delaware jest przekonany, że wypłaciła je legalnie zarejstrowana korporacja. Firmie adwokackiej z Illinois zapłacono za załatwienie tego. Twój bank dopisuje ci odsetki od tej sumy. Nie twierdzę, że nie można się cofnąć i wymazać tego wszystkiego, ale nawet nie chce mi się próbować. Jestem dobra, ale nie mam precyzji Kluge'a.
- Jak on to umiał wszystko zrobić? Twierdzisz, że to zmyślone pieniądze. Nie wiedziałem, że tak funkcjonują pieniądze. Czy on mógł je wziąć tak z powietrza?
Lisa poklepała konsolę i uśmiechnęła się do mnie.
- To są pieniądze, Jankesie - powiedziała, a oczy jej zabłysły.
W nocy pracowała przy świecy, żeby mi nie przeszkadzać. Jak się okazało, od tego zaczęły się moje kłopoty. Lisa stukała na klawiaturze po omacku, a świeca była jej potrzebna tylko do szukania programów.
W taki więc sposób zasypiałem co noc, spoglądając na jej smukłe ciało skąpane w blasku świecy. Zawsze przypominało mi to kaczan pieczonej kukurydzy ociekający roztopionym nasłem. Złociste światło na złocistej skórze.
Powiedziała o sobie: brzydka. Chuda. To prawda, że była szczupła. Widziałem jej wystające żebra, gdy siedziała nienaturalnie wyprostowana, z wciągniętym brzuchem, z uniesionym podbródkiem. Pracowałą teraz nago, w pozycji lotosu. Przez dłuższy czas nie poruszała się, ręce spoczywały na jej udach; po chwili wysuwała je, jakby chciała uderzyć w klawisze. Ale jej dotyk był lekki, prawie bezgłośny. Bardziej przypominało to jogę niż programowanie. Mówiła, że wprowadza się w stan medytacji, gdy chce osiągnąć najlepsze wyniki.
Oczekiwałem po jej ciele kościstej kanciastości, ostrości łokci i kolan. Wcale taka nie była. Zgadywałem, że waży chyba z pięć kilo za mało, ale nie wyobrażałem sobie, gdzie ich mogło brakować. Ciało jej było miekkie i zaokrąglone, a pod spodem mocne.
Nikt nie nazwałby jej twarza uroczą. Niewielu nawet posunęło by się do tego, by uznać ją za ładną. Myślę, że to przez te klamerki. Przywodziły wzrok do siebie i zatrzymywały go, zwracając uwagę na ten paskudny nieporządek w zębach.
Skórę jednak miała cudowną. Były na niej blizny. Nie tak wiele, jak się spodziewałem. Wyglądało na to, że rany zagoiły się łatwo i bez komplikacji.
Pomyślałem, że jest piękna.
Właśnie zakończyłem mój conocny przegląd jej ciała, gdy wzrok mój przyciągnął płomyk świecy. Spojrzałem na niego; potem usiłowałem odwróci oczy.
Świecom czasem się to zdarza. Nie wiem dlaczego. W nieruchomym powietrzu, gdy płomień jest całkowicie pionowy, zaczyna migotać. Rozbłyska, po czym kuli się, w górę i w dół, w górę i w dół, jaśniej i jaśniej w regularnym rytmie, dwa lub trzy razy na sekundę...
...próbowałem krzyknąć do niej, powiedzieć, żeby płomień tak nie migotał, ale już nie mogłem wydobyć ani słowa...
...mogłem tylko dyszeć i spróbowałem raz jeszcze, jak mogłem najsilniej, spróbowałem krzyknąć, wrzasnąć, powiedzieć jej, żeby się nie martwiła, i poczułem narastające mdłości...
Czułem smak krwi. Spróbowałem wziąć oddech; nie poczułem ani zapachu wymiotów, ani moczu, ani kału. Żyrandol w górze był zapalony.
Lisa pochylała się nade mną na rękach i kolanach; twarz jej była bardzo blisko mojej. Na czoło spadła mi łza. Leżałem na plecach na dywanie.
- Victor, słyszysz mnie?
Skinąłem głową. W ustach miałem łyżeczkę. Wyplułem ją.
- Co się stało? Czujesz się już dobrze? Znowu skinąłem głową i spróbowałem coś powiedzieć.
- Leż spokojnie. Karetka już jedzie.
- Nie. Nie trzeba.
- W każdym razie już jedzie. Leż tylko spokojnie i...
- Pomóż mi wstać.
- Jeszcze nie. Jesteś za słaby.
Miała słuszność. Spróbowałem usiąść i szybko opadłem na plecy. Przez chwilę oddychałem głęboko. Potem rozległ się dzwonek.
Lisa wstała i ruszyła w stronę drzwi. Ledwie udało mi się schwycić ją ręką za kostkę nogi. I już schylała się nade mną, z oczyma otwrtymi tak szeroko jak się tylko dało.
- Co się stało? Znowu źle?
- Włóż coś - powiedziałem. Spojrzała na siebie, zaskoczona.
- Och. Racja.
Lisa pozbyła się karetki. Gdy zrobiła kawę i usiedliśmy przy stole kuchennym, była już znacznie spokojniejsza. Zegar wskazywał godzinę pierwszą; nadal czułem się jeszcze trochę rozchwiany. Ale tym razem nie było tak źle.
Poszedłem do łazienki i wyjąłem butelkę z Dilantiną, którą schowałem, kiedy Lisa się do mnie sprowadziła. Pokazałem jej, że biorę tabletkę.
- Zapomniałem tego dzisiaj zrobić - powiedziałem do niej.
- To dlatego, że je schowałeś. Postąpiłeś głupio.
- Wiem. - Zdaje się, że mogłem coś jeszcze do tego dodać, czego nie zrobiłem. Nie było mi przyjemnie widzieć ją urażoną. Ale urażona była dlatego, że nie broniłem się przed jej atakiem, tylko że obrona byłaby dla mnie zadaniem zbyt wyczerpującym po napadzie padaczki.
- Możesz się wyprowadzić, jeśli chcesz - powiedziałem. Byłem rozdrażniony.
Ona też. Sięgnęła ponad blatem i potrząsnęła mnie za ramiona. Patrzyła na mnie wściekłym wzrokiem.
- Długo nie wytrzymam takiej pieprzniętej gadki - odezwała się, a ja skinąłem głową i zacząłem płakać.
Pozwoliła mi wypłakać się do końca. Sądze, że było to najlepsze wyjście. Mogła mnie pocieszać, ale ja sam to umiem.
- Kiedy to się zaczęło? - spytała w końcu. - Czy dlatego zamknąłeś się w domu na trzydzieści lat?
Wzruszyłem ramionami. - Chyba częściowo tak. Kiedy wróciłem, zrobili mi operację, ale to tylko pogorszyło sprawę.
- No, dobrze. Jestem wściekła na ciebie, bo nic mi o tym mie mówiłeś, więc nie wiedziałam ci robić. Chcę tu zostać, ale musisz mi powiedzieć, co się w takich przypadkach robi. Wtedy nie będę wściekła.
Mogłem wtedy wszystko zepsuć. Sam się sobie dziwię, że tego nie zrobiłem. Przez tyle lat wypracowałem sobie bardzo dobre metody do takich rzeczy. Ale powstrzymałem się, kiedy zobaczyłem jej twarz. Naprawdę chciała zostać. Nie wiedziałem dlaczego, ale to mi wystarczało.
- Łyżeczka była błędem - powiedziałem. - Jeśli jest czas i jeśli możesz to zrobić bez zagrożenia dla palców, można wepchnąć do ust kawałek materiału. Prześcieradła czy czegoś. Ale nic twardego. - Przesunąłem językiem po jamie ustnej. - Chyba złamałem ząb.
- Należało ci się - powiedziałą. Spojrzałem na nią, uśmiechnąłem się i od razu roześmieliśmy się oboje. Obeszła stół i pocałowała mnie, a potem usiadła mi na kolanach.
- Największym niebezpieczeństwem jest uduszenie. W pierwszej fazie ataku sztywnieją wszystkie mięśnie. To nie trwa długo. Potem mięśnie zaczynają się bezwładnie zwierać i rozprężać. Z wielką siłą.
- Wiem. Widziałam i usiłowałąm cię przytrzymać.
- Nie rób tego. Połóż mnie na boku. Stań z tyłu i uważaj na wymachy ramion. Włóż mi pod głowę poduszkę, jeśli ci się uda. Trzymaj z dala ode mnie wszystko, o co mógłbym się uderzyć lub zranić. - Spojrzałem jej prosto w oczy. - Chciałbym podkreślić jedną rzecz. Tylko spróbuj zrobić to wszystko. Jeśli moje ruchy staną się zbyt gwałtowne, lepiej będzie, jeśli staniesz z dala. Lepiej dla nas obojga. Jeśli cię uderzę i stracisz przytomność, nie będziesz mogła mi pomóc, gdy zacznę się dusić w wymiotach.
Nadal patrzyłem jej w oczy. Musiała wyczytać, co było w moich myślach, bowiem uśmiechnęła się lekko.
- Wiesz co, Jankesie? Ja nie pękam. Znaczy, kapujesz, jak się obcina takie coś i rzygać się człowiekowi chce, to co może mu do łba strzelić, jak nie...
- ...zakneblować mnie łyżeczką, wiem. Dobrze, w porządku, rozumiem, że zachowałem się głupio. I o to chodzi. Mogłem przecież odgryźć sobie język alba wewnętrzną stronę policzka. Nie przejmuj się. Jeszcze jedno.
Czekała, a ja zastanawiałem się, ile jej powiedzieć. Wiele nie mogła poradzić, ale gdybym przy niej umarł, nie chciałem, żeby myślała, że to jej wina.
- Czasen trzeba mnie zawieźć do szpitala. Czasem jedmak atak następuje po drugim. Jeśli to trwa zbyt długo, nie oddycham i mój mózg może umrzeć z niedotlenienia.
- Na to trzeba zaledwie pięciu minut - powiedziała przerażona.
- Wiem. Stanowi ti problem tylko wtedy, gdybym zaczął miewać ataki często, więc zdążymy się jeszcze do tego przygotować. Ale jeśli zdarzy się, że jakiś atak się nie skończy, a drugi zacznie deptać mu po piętach, albo jeśli nie będziesz mogła wykryć oddechu przez trzy czy cztery minuty, lepiej zadzwoń po karetkę.
- Trzy czy cztery minuty? Zanim się tu zjawią, będziesz martwy.
- Mam do wyboru: albo to, albo życie w szpitalu. Nie cierpię szpitali.
- Ja też nie.
Następnego dnia namówiła mnie na jazdę jej Ferrari. Bałem się tej podróży; zastanawiałem się, czy nie zacznie szaleć. Ale jeśli Lisia można było cokolwiek zarzucić, to tylko to, że jechałą za wolno. Jadący z tyłu często na nas trąbili. Z tego, z jak przesadną uwagą wykonywała każdy ruch, mogłem wywnioskować, że nie ma zbyt wielkiego doświadczenia.
- Szkoda chyba dla mnie tego Ferrari - przyznała w którymś momencie. - Nigdy nie jadę szybciej niż dziewięćdzisiątką.
Udaliśmy się do sklepu wnętrzarskiego na Beverly Hills, gdzie Lisa kupiła za zbójecką cenę lampę biurową o niskiej mocy.
Nie mogłem zasnąć tej nocy. Chyba bałem się kolejnego ataku, aczkolwiek nie było obawy, że nowa lampa Lisy może go wywołać tak jak świeca.
Ciekawa sprawa jest z tymi atakami. Kiedy miałem je po raz pierwszy, nazywano je drgawkami. Potem stopniowo zaczęto o nich mówić jako o atakach, zaś słowo "drgawki" nabrało charakteru cokolwiek niesmacznego.
Chyba jest to oznaka starzenia się, gdy czujesz, jak zmienia się język.
Były całe masy nowych słów. Wiele z nich dotyczyło rzeczy, które nie istniały, kiedy dorastałem. Na przykład program. Dla mnie wyraz ten oznaczał porządek audycji radiowych.
- Co cię napadło, Lisa, że wzięłaś się za komputery? - spytałem ją.
- W nich leży potęga, Jankesie. - Uniosłem wzrok. Lisa była obrócona do mnie twarzą.
- Czy wszystkiego nauczyłaś się tutaj?
- Miałam pewne początki. Nie mówiłam ci o kapitanie, prawda?
- Chyba nie.
- On był dziwny. Wiedziałam o tym. Był Amerykaninem i zainteresował się mną. Wynajął mi ładne mieszkanie w Sajgonie. I posłał mnie do szkoły.
Przyglądała mi się, czekając na moją reakcję. Ale ja nie zareagowałem.
- Na pewno był pedofilem i chyba ze skołonnościami homoseksualnymi, skoro ja tak przypominałam chudego chłopaka.
Znowu to wyczekiwanie. Tym razem uśmiechnęła się.
- Był dla mnie dobry. Nauczyłam się dobrze czytać. Od tego etapu wszystko jest możliwe.
- Właściwie nie pytałem cię o tego kapitana. Chodziło mi o to, dlaczego zainteresowałaś się komputerami.
- To prawda. O to pytałeś.
- Czy to dla pieniędzy?
- Na początku tak. Ale to jest przyszłość, Victor.
- Sam Pan Bóg wie, że czytałem o tym wiele razy.
- Bo to prawda. To już się stało. To potęga, jeśli ktoś wie, jak tego używać. Widziałeś, co Kluge mógł zrobić. Można na tym zrobić wielkie pieniądze. I nie mam na myśli zarobić, ale zrobić, tak jakby ktoś je sobie wydrukował. Pamiętasz, jak Osborne mówił, że dom Kluge'a nigdy nie istniał? Czy zastanowiłeś się, co to znaczy?
- To, że wytarł go ze wszystkich banków pamięci.
- To był pierwszy krok. Ale przecież ta działka istniała w tutejszych księgach wieczystych, jak myślisz? W tym kraju jeszcze nie całkiem zarzucono rejestry sporządzane na papierze.
- Tak więc tutejsze władze mają wpis o tam domu.
- Nie. Odpowiednia stronica została wydarta.
- Nie rozumiem. Kluge nigdy nie wychodził z domu.
- Sposób stary jak świat, przyjacielu. Kluge przejrzał rejestr policyjny, aż znalazł człowieka, którego wszyscy nazywają Sammym. Posłał mu czek na tysiąc dolarów, a wraz z nim list, w którym napisał, że Sammy może zarobić dwa razy tyle, jeśli uda się do biura notarialnego. Sammy nie dał się na to wziąć, podobnie jak McGee czy Molly Unger. Ale Mały Billy Phipps dał się namówić i dostał potem czek, jak zapowiadał list; od tego czasu on i Kluge utrzymywali przez wiele lat swoistą spółkę. Mały Billy jeździ teraz nowym Cadillakiem i nie ma najmniejszego pojęcia, kim był Kluge i gdzie mieszkał. Kluge nie troszczył się o to, ile wydaje. Pieniądze brał po prostu z powietrza.
Zastanowiłem się nad tym chwilę. Chyba to prawda, że jak się ma dość pieniędzy, to można wszystko, a Kluge miał całe złoto świata.
- Czy powiedziałaś Osborne'owi o Małym Billym?
- Skasowałam ten dysk, podobnie jak ten z twoimi siedmiuset tysiącami. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać ktoś taki, jak Mały Billy.
- Nie boisz się kłopotów z tego powodu?
- Życie to ryzyko, Victor. Najlepsze kawałki zatrzymuję dla siebie. Nie dlatego, że mam zamiar ich użyć, ale dlatego, że jeśli kiedyś potrzebowałbym ich i nie miała, czułbym się strasznie głupio.
Przekrzywiła głowę i zmrużyła oczy, które dzięki temu praktycznie znikły.
- Powiedz mi coś, Jankesie. Kluge wybrał cię spośród wszystkich sąsiadów, bo przez trzydzieści lat byłeś grzecznym harcerzykiem. Jaka jest twoja reakcja na to, co robię?
- Jesteś radośnie amoralna, udało ci się przeżyć piekło, a przy tym jesteś zasadniczo porządna. Żal mi każdego, kto wszedłby ci w drogę.
Uśmiechnęła się, wyprostowała i wstała.
- "Radośnie amoralna". Podoba mi się to. - Usiadłą obok mnie wzbudzając wielkie kołysanie w łóżku. - Chcesz się znowu trochę poamoralnić?
- Za chwilę. - Zaczęła nacierać moją pierś. - A więc trafiłaś do komputerów, bo to trend przyszłości. Czy nigdy one ciebie nie niepokoją?... No nie wiem, może to zabrzmi staroświecko ... ale czy myślisz, że one mogą przejąć kontrolę nad światem?
- Każdy tak myśli, dopóki sam się do tego nie weźmie - powiedziałą. - Musisz zdać sobie sprawę z tego, jakie one są głupie. Bez oprogramowania nie nadają się dosłownie do niczego. Natomiast ja wierzę w to, że ludzie, którzy parają się komputerami, przejmą kontrolę. Już to się stąło. Dlatego też zajmuję się nimi.
- Chyba nie o to mi chodziło. Może nie umiem tego wyrazić.
Zachmirzyła się. - Kluge w coś wdepnął. Podsłuchiwał laboratoria pracujące nad sztuczną inteligencją, a poza tym czytał wiele o badaniach neurologicznych. Myślę, że próbował znaleźć wspólny wątek.
- Między ludzkim mózgiem i komputerem?
- Nie całkiem. Myślał o komputerach i neuronach. Komórkach mózgu. - Pokazała na swój komputer. - Ta maszyna, a także każdy inny komputer znajduje się o całe lata świetlne od tego, by dorównać mózgowi ludzkiemu. Nie potrafi generalizować, wnioskować, kategoryzować czy tworzyć wynalazki. Z dobrym programem może pozornie wykonywać niektóre te czynności, ale to złudzenie.
Jest taki stary problem: co by się stało, gdybyśmy w końcu zbudowali komputer zawierający tyle tranzystorów, co mózg ludzki ma neuronów. Czy powstałaby w ten sposób świadomość? Moim zdaniem to bzdura. Tranzystor nie jest neuronem, a kwintylion tranzystorów nie osiągnie więcej niż tuzin.
Tak więc Kluge - który, jak się zdaje, podobnie uważał zaczął szukać możliwych podobieństw między neuronem i ośmiobitowym komputerem. Po to zebrał w domu te wszystkie ogólnie dostępne graty, te Trash-80, te Atari, te Texas Instruments, te Sinclairy, na litość boską. Sam był przyzwyczajony do znacznie potężniejszych urządzeń. Te domowe systemy połykał jak cukierki.
- I co ustalił?
- Wygląda na to, że nic. Model ośmiobitowy jest bardziej złożony niż neuron, a żaden komputer nie jest w tej samej galaktyce, co mózg organiczny. Ale widzisz, słowa są tu nieprecyzyjne. Powiedziałam, że Atari jest bardziej złożony niż neuron, ale właściwie trudno je porównywać. To tak, jakby konfrontować kierunek z odległością albo kolor z masą. Nie te same jednostki. Z wyjątkiem jednego podobieństwa.
- Co to takiego?
- Połączenia. I znowu jest to różnica, ale pojęcie sieci jest to samo. Neuron jest połączony z wieloma innymi. Są ich biliony, a sposób, w jaki przechodzi przez nie rozkaz, determinuje to, czym naprawdę jesteśmy i co myślimy, i co pamiętamy. A za pomocą tego komputera mogę dotrzeć do miliona innych. W zasadzie sieć taka jest większa od mózgu ludzkiego, bowiem zawarta w niej informacja przekracza możliwości przyswojenia przez ludzkość w ciągu miliona lat. Sięga ona od Pioniera 10, który znajduje się poza orbitą Plutona, aż do każdego pomieszczenia, w którym zainstalowany jest telefon. Za pomocą tego komputera możesz otrzymać tony danych, które zebrano, ale nikt nawet nie ma czasu, by na nie spojrzeć.
Tym właśnie interesoował się Kluge. Ten stary pomysł "masy krytycznej komputera", maszyny liczącej, która zyskuje świadomość, ale z nowego punktu widzenia. Może rozwiązanie leżało nie w wielkości komputera, ale w liczbie systemów. Kiedyś były ich tysiące. Teraz są miliony. Wstawiają je do samochodów. Do zegarków na rękę. W każdym domu jest kilka, począwszy od wyłącznika czasowego w kuchni mikrofalowej aż do gry telewizyjnej czy domowego terminalu. Kluge próbował ustalić, czy w ten sposób udałoby się osiągnąć masę krytyczną.
- I od jakiego wniosku doszedł?
- Nie wiem. Dopiero zaczynał. - Spojrzała w dół na mnie. - Ale wiesz co, Jankesie? Zdaje się, że ty osiągnąłeś masę krytyczną, kiedy ja nie patrzyłam.
- Chyba masz rację. - Wyciągnąlem do niej ramiona.
Lisa lubiła się przytulać. Na początku ja nie bardzo, po pięćdziesięciu latach, w czasie których zawsze spałem sam. Ale bardzo szybko spodobało mi się.
I właśnie w takiej sytuacji podjęliśmy na nowo naszą przerwaną rozmowę. Po prostu leżeliśmy, trzymając się nawzajem w ramionach, i rozmawialiśmy o różnych sprawach. Nikt jeszcze nie mówił nic o miłości, ale ja wiedziałem, że ją kocham. Nie miałem pojęcia, co z tym począć, ale coś na pewno się wymyśli.
- Masa krytyczna - odezwałem się. Potarła mnie nosem w szyję i ziewnęła.
- Co masz na myśli?
- Jaka by ona miała być? Wydaje się, że miałaby olbrzymią inteligencję. Taka szybka, taka wszechwiedząca. Jak Bóg.
- Możliwe.
- Czy nie... panowałaby nad naszym życiem? Chyba zadaję to samo pytanie, od którego zacząłem. Czy kontrolowałaby świat?
Zamaśliła się na dłuższą chwilę.
- Zastanawiałam się, czy miałaby co kontrolować. To znaczy, po co by jej to było? Jak moglibyśmy dojśc do tego, czego ona chce? Czy na przykład chciałaby, żeby oddawano jej cześć? Wątpie. Czy chciałaby "zracjonalizować ludzkie zachowanie, by wyeliminować wszelkie emocje", jak zapewne jakiś komputer z filmu sf z lat pięćdzisiątych powiedział do znajdującej się w opałach pięknej heroiny?
Można mówić o świadomości, ale co to słowo właściwie znaczy? Ameba musi mieć świadomośc. Mają ją zapewne rośliny. W jednym neuronie może być jakiś stopień świadomości. Nawet w układzie scalonym. Nie wiemy nawet, czym jest nasza własna świadomość. Nigdy nie umieliśmy naświetlić tego do końca, przeanalizować, zrozumieć, skąd pochodzi i dokąd idzie, kiedy umieramy.Stosowanie ludzkich wartości do czegoś takiego, jak owa hipotetyczna świadomość sieci komputerowej, byłoby bardzo głupie. Nie widzę żadnej możliwości interakcji między nią a świa- domością ludzką. Ona może nawet nas nie zauważać, tak jak my nie zauważamy komórek w naszym ciele albo neutrin przebiegających przez nas, albo wibracji atomów w otaczającym nas powietrzu.
I doszło do tego, że musiała mi wyjaśnić, co to takiego neutrino. Jedna rzecz, którą zawsze mogłem jej zapewnić, to słuchacz-laik. A po tym wszystkim prawie całkowicie zapomniałem o naszym mitycznym hiperkomputerze.
- A co się stało z twoim kapitanem? - spytałem Lisę znacznie później.
- Naprawdę chcesz wiedzieć, Jankesie? - mruknęła sennie.
- Nie obawiam się tej informacji.
Usiadła i sięgnęła po papierosy. Wiedziałem już, że czasem paliła w chwilach stresu. Mówiła mi, że pali po kochaniu się, ale przy mnie było to tylko raz. W ciemności zamigotał płomyk zapalniczki. Słyszałem, jak wypuszcza dym.
- Właściwie to majorem - odezwała się. - Dostał awans. Czy chcesz wiedzieć, jak się nazywał?
- Słuchaj, Lisa, ja nie chcę wiedzieć nic, jeśli mi sama tego nie chcesz powiedzieć. Ale jeśli mi powiesz, to mnie interesuje tylko, czy zajął się tobą.
- Nie ożenił się ze mną, jeśli o to ci chodzi. Powiedział, że to zrobi, kiedy wiedział już, że musi wyjechać, ale odwiodłam go od tego. Może to najszlachetniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłam. A może najgłupsza.
To nie przypadek, że wyglądam na Japonkę. Moja babkę zgwałcił w 1942 roku Japoniec z sił okupacyjnych. Babka była Chinką, zamieszkałą w Hanoi. Tam urodziła się moja matka. Po Dien Bien Phu przeniosły się na południe. Moja babka umarła. Już jeśli ktoś był Chińczykiem, nie miał za dobrze, ale pół-Chinka i pół-Japonka miałą jeszcze gorzej. Mój ojciec był pół-Francuzem i pół-Annamitą. Jeszcze jedna parszywa kombinacja. Nigdy go nie znałam. Tak więc stanowię historię Wietnamu w kapsułce.
Papieros rozżarzył się raz jeszcze.
- Mam twarz jednego dziadka, a wzrost innego. Oraz cycki z przemysłu chemicznego. Chyba tylko zabrakło mi amerykańskich genów, ale o nie starałam się dla moich dzieci.
Kiedy zbliżał się upadek Sajgonu, usiłowałam dostać się do ambasady amerykańskiej. Nie udało się. Reszzę znasz, aż do chwili, gdy znalazłam się w Tajlandii; i kiedy w końcu Amerykanie zauważyli mnie, okazało się, że mój major wciąż mnie szuka. Zapłacił za moją podróż tutaj i zdążyłam przyjechać, by zobaczyć, jak umiera na raka. Spędziłam z nim dwa miesiące, cały czas w szpitalu.
- O mój Boże. - Przyszła mi do głowy straszna myśl. - To nie było też przez wojnę, prawda? To znaczy, historia twego życia...
- ...to historia gwałtu zadanego Azji. Nie, Victor. W każdym razie nie przez tę wojnę. On był wśród tych, którzy oglądali z bliska wybuchy atomowe, w Nevadzie. Był zbyt zdyscyplinowany, żeby się uskarżać, ale myślę, że wiedział, co go zabiło.
- Kochałaś go?
- Co mam ci odpowiedzieć? Wyciągnął mnie z piekła.
Papieros znowu się rozjarzył, po czym zobaczyłem, jak go gasi.
- Nie - odrzekła. - Nie kochałam go. Wiedział o tym. Nigdy nikogo nie kochałam. Był mi bardzo bliski, był kimś szczególnym. Zrobiłąbym dla niego prawie wszystko. Był dla mnie jak ojciec. - Poczułem, że patrzy w ciemnościach w moją stronę. - Nie zapytasz, ile miał lat?
- Koło pięćdziesiątki - odparłem.
- Co do grosza. Czy ja mogę cię o coś zapytać?
- Twoja kolej chyba.
- Ile miałeś dziewczyn, odkąd wróciłeś z Korei?
Uniosłem dłoń i udawałem, że liczę na palcach.
- Jedną - powiedziałem w końcu.
- A ile, zanim się tam znalazłeś?
- Jedną. Zerwaliśmy, zanim mnie powołano.
- Ile w Korei?
- Dziewięć. Wszystkie w uroczym burdeliku pani prezydentowej w Pusanie.
- Tak więc kochałeś się z jedną białą i dziesięcioma Azjatkami. Chyba żadna z pozostałych nie była taka wysoka, jak ja.
- Koreanki mają też wydatniejsze policzki. Ale wszystkie miały takie same oczy, jak ty.
Potarła nosem o moją pierś, wzięła głęboki oddech i westchnęła.
- Ale z nas klawa para, co?
Przytuliłem ją i poczułem znowu na piersi jej gorący oddech. Myślałem o tym, jak zdołałem przeżyć tyle czasu bez tak prostego cudu, jak ten.
- Tak. Myślę, że masz rację.
Tydzień później znowu pojawił się Osborne. Wyglądał na przybitego. Słuchał tego, co Lisa zdecydowała się mu przekazać, ale bez większego zainteresowania. Wziął od niej wydruk i przyrzekł dostarczyć go do działów, które się tym zajmowały. Ale nie zbierał się do odejścia.
- Myślę, że powinienem to panu powiedzieć, Apfel - odezwał się w końcu. - Sprawa Gavina została zamknięta.
Minęła chwila, nim przypomniałem sobie, że prawdziwe nazwisko Kluge'ą brzmiało Gavin.
- Koroner dawno już zdecydował, że to samobójstwo. Udawało mi się przez pewien czas trzymać sprawę otwartą na podstawie moich podejrzeń. - Skinął głową w kierunku Lisy. Oraz na podstawie tego, co ona powiedziałą o tym liście samobójczym. Ale nie było po prostu żadnych dowodów.
- To prawdopodobnie stało się szybko - powiedziała Lisa. Ktoś go wyłapał, dotarł do niego - to można zrobić; Kluge miał szczęście, że stało się to tak późno - i załatwił go tego samego dnia.
- Pan nie uważa, że to było samobójstwo? - spytałem Osborne'a.
- Nie. Ale ktokolwiek to zrobił, jest nadal na wolności, chyba że znajdzie się coś nowego.
- Powiem panu, jeśli będę coś miała - rzekła Lisa.
- To inna sprawa - powiedział Osborne. - Nie mogę już pani zezwolić na pracę tutaj. Władze miejskie przejęły dom wraz z jego zawartością.
- Niech się pan o to nie martwi - odrzekła cicho Lisa.
Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której Lisa sięgnęła do leżącej na stoliku paczki papierosów, by wytrząsnąć z niej jednego; zapaliła go, wypuściła dym i odchyliła się do tyłu w fotelu obdarzając Osborne'a jednym ze swoich najbardziej nieprzeniknionych spojrzeń. Porucznik westchnął.
- Nie chciałbym grać z panią w pokera - odezwał się. - Co to miało znaczyć: "Niech się pan nie martwi"?
- Kupiłam ten dom cztery dni temu. Wraz z zawartością. Jeśli wydarzy się coś, co pozwoli panu wznowić śledztwo w sprawie morderstwa, dam panu znać.
Osborne poniósł zbyt ciężką porażkę, by odczuć gniew. Przyglądał się Lisie w milczeniu.
- Chciałbym wiedzieć, jak pani to załatwiła.
- Nie zrobiłam nic nielegalnego. Może pan to sprawdzić. Zapłaciłam za to wszystko żywą gotówką. Dom został wystawiony na sprzedaż. Udało mi się uzyskać dobrą cenę na aukcji u szeryfa.
- A co by było, gdybym posadził moich najlepszych ludzi nad tą transakcją? Żeby sprawdzili, czy nie ma w tym jakiejś lewej forsy? Może oszustwa? A jakbym poprosił FBI, żeby się temu przyjrzało?
Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem.
- Bardzo proszę. Szczerze mówiąc, poruczniku Osborne, gdybym chciała, mogłabym ukraść ten cały dom, park Griffith oraz Autostradę Portową i nie sądzę, żeby udało się panu mnie złapać.
- W takim razie, co ja mam robić?
- To samo, co przedtem. Ma pan zamkniętą sprawę i obietnicę ode mnie.
- Nie podoba mi się, że pani ma to wszystko, jeśli można tym zrobić to, o czym pani mówiła.
- Nie spodziewałam się, że będzie się panu podobało. Ale to nie pańska działka, prawda? Dom był przez jakiś czas własnością władz, poprzez zwykłą konfiskatę. Nie wiedzieli, co mają w ręku, i wystawili go na sprzedaż.
- Może uda mi się nasłać tu Wydział Oszustw, żeby skonfiskowali pani oprogramowanie. Są w nim dowody przestępstw.
- Zawsze wolno panu próbować - zgodziła się.
Patrzyli przez chwilę na siebie; Lisa wygrała ten pojedynek. Osborne potarł oczy i skinął głową. Potem uniósł się ciężko i powlókł do drzwi.
Lisa zgasiła papierosa. Słyszeliśmy, jak porucznik odchodził dróżką.
- Dziwię się, że tak łatwo ustąpił - odezwałem się. - Ale czy ustąpił? Nie sądzisz, że spróbuje nalotu na dom?
- To mało prawdopodobne. Wie, co jest grane.
- Może poinformowałabyś i mnie?
- Po pierwsze, to nie jego działka i on o tym wie.
- Dlaczego kupiłaś dom?
- Powinieneś zapytać, jak.
Spojrzałem na jej twarz. Pod maską pokerzysty pojawił się cień rozbawienia.
- Słuchaj, Lisa. Coś ty zrobiła?
- To pytanie zadał sobie Osborne. Znalazł właściwą odpowiedź, bo rozumie, jak działają maszyny Kluge'a. I wie, jak załatwia się różne sprawy. To nie był przypadek, że dom został wystawiony na sprzedaż, i nie przypadkiem byłam jedynym reflektantam. Wykorzystałam jednego z zaprzyjaźnionych radnych Kluge'a.
- Przekupiłaś go?
Roześmiała się i pocałowała mnie.
- Chyba w końcu udało mi się zaszokować ciebie, Jankesie. To będzie chyba największa różnica między mną a rodowitym Amerykaninem. Przeciętny obywatel nie wydaje tu forsy na łapówki. W Sajgonie wszyscy to robili.
- Przkupiłaś go?
- Nic tak ordynarnego. Tu trzeba trafiać tylnym wejściem. Na koncie pewnego senatora pojawiło się kilka całkowicie legalnych wpłat na fundusz wyborczy, a senator wspomniał komuś o pewnej sytuacji, a ten ktoś miał możność legalnie załatwić to, co mi było potrzebne. - Spojrzała na mnie z ukosa. - Oczywiście, że go przekupiłam, Victor. Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, jak tanio. Czy to cię martwi?
- Tak - przyznałem. - Nie lubię przekupstwa.
- Mnie jest ono obojętne. Istnieje, podobnie jak siła ciążenia. Można tego nie lubić, ale da się za pomocą tego załatwić parę spraw.
- Rozumiem, że zatarłaś ślady.
- Nienajgorzej. W przypadku przekupstwa nigdy nie udaje się całkowicie zatrzeć śladów, ze względu na element ludzki. Radny mógłby mnie wsypać, gdyby stanął przed sądem. Ale nie stanie, ponieważ Osborne nie posunie się do tego. To drugi powód, dla którego wyszedł stąd bez walki. On wie, jak toczy się ten światek, wie, jaką siłą dysponuję, i wie, że z tym nie wygra.
Potem nastąpiła dłuższa cisza. Miałem wiele do przemyślenia, z czego większość poważnie mnie trapiła. W pewnej chwili Lisa sięgnęła po papierosy, potem zmieniła zdanie. Czekałą, aż sobie wszystko ułożę w głowie.
- To straszna siłą, prawda? - powiedziałem w końcu.
- Przerażająca - zgodziła się. - Nie myśl, że ja się nie boję. Nie sądź, że nie miewałam myśli o tym, by stać się nadczłowiekiem. Władza to straszna pokusa i trudno ją odrzucić. Tyle mogłabym osiągnąć.
- A zrobisz to?
- Nie mówiłam o kradzieży ani o wzbogaceniu się.
- Wiem, że nie.
- To jest władza polityczna. Ale nie wiem, jak ją sprawować... może to brzmi banalnie, ale chciałabym użyć jej dla dobra. Widziałąm wiele zła, które wyrządzono w dobrej wierze. Nie uważam, że jestem na tyle mądra, by zrobić choć trochę dobrego. A mam wszelkie szanse, że skończę tak jak Kluge. Ale brak mi rozumu, żeby się od tego odczepić. Wciąż jeszcze tkwi we mnie łobuziak z Sajgonu, Jankesie. Tyle mam rozsądku, by nie użyć tego, dopóki nie będę naprawdę musiała. Ale nie potrafię się tego pozbyć i nie potrafię tego zniszczyć. Czy to głupie?
Nie umiałem znaleźć dobrej odpowiedzi na to pytanie. Ale miałem złe przeczucia.
Moje wątpliwości katowały mnie przez następny tydzień. Nie doszedłem do żadnych wielkich wniosków moralnych. Lisa wiedziała o pewnych przestępstwach i nie doniosła o nich władzom. Nie przejąłem się tym zanadto. Poza tym miała pod palcami możliwość popełnienia wielu innych przestępstw, a to już mnie bardzo niepokoiło. Ale właściwie to nie sądziłem, żeby planowała coś takiego. Była na tyle inteligentna, żeby używać tego wszystkiego tylko do obrony - ale w przypadku Lisy mogło to wiele oznaczać.
Kiedy któregoś dnia nie przyszła na kolację, udałem się do domu Kluge'ą i znalazłem ją przy pracy w salonie. Trzy metry półek zostały już opróżnione. Obok Lisy stał wielki plastykowy pojemnik na śmieci oraz magnes wielkości piłki do baseballu Patrzyłem, jak przesuwa jakąś taśmę nad magnesem, po czym wrzuca ją do pojemnika, który był już prawie pełny. Spojrzałą na mnie, powtórzyłą tę sama operację z naręczem dysków, a następnie zdjęła okulary i potarła oczy.
- Czujesz się już lepiej, Victor? - spytałą.
- O co ci chodzi? Czuję się świetnie.
- Nieprawda. I ja też nie czułam się jak trzeba. Boli mnie to, co robię, ale muszę. Możesz mi przynieść drugi pojemnik?
Zrobiłem to, o co prosiła, i pomogłem jej zdjąć z półek kolejną partię oprogramowania.
- Chyba nie skasujesz tego wszystkiego, co?
- Nie. Kasuję archiwum i... coś jeszcze.
- Powiesz mi co?
- Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć - rzekła posępnie.
W końcu przy kolacji udało mi się ją przekonać. Mówiła niewiele, tylko jadła i potrząsała głową. Ostatecznie jednak ustąpiłą.
- To właściwie ponura sprawa - powiedziałą. - Przez ostatnie parę dni pakowałam się do paru drażliwych miejsc. Kluge dobrał się do nich z własnej woli, ale mnie to przeraża, jak jasna cholera. Brudne sprawy. Miejsca, gdzie wiedzą takie rzeczy, które, jak mi się zdawało, zawsze chciałam wiedzieć.
Zadygotałą i zamilkła, jakby nie chcąc mówić dalej.
- Mówisz o komputerach wojskowych? CIA?
- To wszystko zaczyna się od CIA. To najłatwiejsza sprawa. Zaglądałam do NORAD-u - to ci faceci, którzy walczyliby w następnej wojnie. Aż ciarki przechodzą mnie na myśl o tym, jak łatwo Kluge się do nich dostał. Dla treningu wykombinował sposób, jak rozpocząć trzecią wojnę światową. Ten program, to jeden z tych, które skasowaliśmy. Przez ostatnie dni nadgryzłam programy prawdziwych ważniaków. Agencji Wywiadu Obrony oraz... czegoś tam Bezpieczeństwa Kraju. DIA i NSA. Każda z nich jest mocniejsza od CIA. Coś wiedziało, że tam się dostałam. Jakiś program strażniczy. Kiedy tylko zdałam sobie z tego sprawę, szybko się wycofałam i przez ostatnie pięć godzin upewniałam się, że nie pogonił za mną. A teraz jestem pewna - i to wszystko już zniszczyłam.
- Myślisz, że to oni zabili Kluge'ą?
- To najprawdopodobniejsze kandydatury. On miał całe tony ich materiałów. Wiem, że pomagał w projektowaniu największych systemów w NSA, a potem przez całe lata wtykał do nich nos. Wystarczył jeden fałszywy krok.
- Czy masz to wszystko? To znaczy, czy jesteś pewna?
- Jestem pewna, że mnie nie wytropili. Nie jestem pewna, czy zniszczyłam cały zapis. Chcę teraz tam wrócić, żeby przyjrzeć się po raz ostatni.
- Pójdę z tobą.
Pracę skończyliśmy dobrze po północy. Lisa przeglądała taśmę czy dysk i jeśli miała jakiekolwiek wątpliwości, rzucałą go do mnie na zabieg magnetyczny. W pewnym momencie, tylko dlatego, że nie miała pewności, wzięła magnes i przesunęła go wzdłuż całej półki programów.
Samo myślenie o tym oszałamiało. Tym jednym zabiegiem kasującym rozproszyła miliardy bitów informacji. Część z nich, być możę, nie istniała gdziekolwiek indziej na świecie. Stanęły przede mną jeszcze trudniejsze pytania. Czy miałą prawo to robić? Czy wiedza nie powinna istnieć dla wszystkich? Przyznaję jednak, że stłumienie moich protestów przyszło mi z łatwością. Byłem raczej zadowolony, że to wszystko znika. Stary reakcjonista drzemiący we mnie uznał, że łatwiej jest uwierzyć iż Są Rzeczy Których Nie Powinniśmy Wiedzieć.
Prawie już skończyliśmy, gdy monitor Lisy zaczął się psuć. Wydał kilka syków i trzasków, więc Lisa odsunęła się; po chwili zaczął migotać ekran. Przyglądałem mu się przez chwilę; wydawało mi się, że formuje się na nim jakiś obraz. Coś trójwymiarowego. W chwili, gdy zacząłem mieć pojęcie, co to takiego, spojrzałem na Lisę i zobaczyłem, że też na mnie patrzy. Jej twarz migotałą. Podeszłą do mnie i zasłoniła mi twarz dłońmi.
- Victor, nie powinieneś na to patrzeć.
- Wszystko w porządku - powiedziałem, a kiedy to mówiłem, rzeczywiście wszystko było w porządku, ale chwilę później już nie. I była to ostatnia rzecz na dłuższy czas, którą zapamiętałem.
Powiedzieli mi, że były to straszne dwa tygodnie. Niewiele z nich pamiętam. Faszerowali mnie lekarstwami, a po każdym chwilowym przebłysku świadomości następował nowy atak.
Pierwszą rzeczą, którą dobrze zapamiętałem, był widok twarzy doktora Stuarta. Leżałem w łóżku szpitalnym. Później dowiedziałem się, że byłą to klinika Cedars-Sinai, a nie Szpital dla Weteranów. Lisa zapłaciła za separatkę.
Stuart zadawał mi zwykłe pytania. Mogłem na nie odpowiadać, choć byłem ogromnie zmęczony. Kiedy zaspokoił swoją ciekawość co do mego stanu, zaczął w końcu odpowiadać na moje pytania. Dowiedziałem się wtedy, jak długo tu jestem i jak się to wszystko stało.
- Miał pan ataki następujące jeden po drugim - potwierdził. - Właściwie nie wiem dlaczego. Od dziesięciu lat nie miał pan do nich skłonności. Myślałem, że już wszystko będzie dobrze. Ale chyba nigdy nie można mówić o stabilizacji.
- A więc Lisa przywiozła mnie tu na czas.
- Zrobiła dużo więcej. Najpierw nie chciała mi się przyznać. Wygląda na to, że po tym pierwszym ataku, którego była świadkiem, przeczytała wszystko na ten temat, co tylko mogła znaleźć. Od tamtego dnia miała w pogotowiu strzykawkę i roztwór Valium. Kiedy zobaczyła, że pan nie oddycha, wstrzyknęła pamu sto miligramów i nie ma wątpliwości, że to uratowało panu życie.
Ze Stuartem znaliśmy się od wielu lat. Wiedział, że nie miałem recepty na Valium, choć rozmawialiśmy o tej sprawie, kiedy ostatni raz byłem hospitalizowany. Ponieważ jednak mieszkałem sam, nie miałby mi go kto wstrzyknąć, gdyby były kłopoty.
Bardziej interesował go rezultat niż cokolwiek innego, a to, co zrobiła Lisa. przyniosło pożądany wynik. Wciąż żyłem.
Tego dnia nie wpuścił do mnie żadnych odwiedzających. Protestowałem, ale wkrótce zasnąłem. Lisa przyszła następnego dnia; miała na sobie nową koszulkę. Był na niej rysunek robota w todze i kapeluszu profesorskim. Napis głosił: "Rocznik absolwencki 11111000000". Okazało się, że jest to rok 1984 w zapisie dwójkowym.
Uśmiechnęłą się szeroko i powiedziała: - Cześć, Jankesie! a kiedy usiadła na brzegu łóżka, zacząłem dygotać. Zaniepokoiła się i spytałą, czy ma zawołac doktora.
- To nie to - udało mi się wykrztusić. - Chciałbym, żebyś mnie przytuliła.
Zdjęła buty i wśliznęła się do mojego łóżka. Przyciskałą mnie mocno do siebie. W pewnym momencie zjawiłą się pielęgniarka i usiłowałą ją wyprosić. Lisa sklęła ją po wietnamsku i chińsku, a nawet dodała kilka zdumiewających obelg po angielsku. Pielęgniarka wyszła po tym wszystkim. Zobaczyłem, jak w chwilę później zagląda doktor Stuart.
Kiedy przestałem płakać, poczułem się dużo lepiej. Oczy Lisy były również wilgotne.
- Byłam tu co dzień - powiedziałą. - Wyglądasz okropnie, Victor.
- Czuję się dużo lepiej.
- I wyglądasz lepiej niż przedtem. Doktor powiedział jednak, żebyś tu poleżał jeszcze parę dni, dla świętego spokoju.
- Chyba ma rację.
- Planuję wielkie przyjęcie dla ciebie, kiedy wrócisz. Czy zaprosimy sąsiadów?
Przez jakiś czas milczałem. Było tak wiele rzeczy, których nie uwzględniliśmy. Jak długo miało jeszcze trwać to coś między nami? Jak wiele czasu minie, póki nie stanę się zgorzkniały z powodu mojej bezużyteczności? Kiedy Lisa znuży się życiem ze starym człowiekiem? Nie przypominałem sobie, kiedy zacząłem uważać ją za trwałą część mojego życia. A teraz zastanawiałem się, jak w ogóle mogłem coś takiego pomyśleć.
- Czy chcesz spędzić jeszcze wiele lat czekając w szpitalach na śmierć człowieka?
- Czego ty chcesz, Victor? Zostanę twoją żoną, jeśli o to chodzi. Albo będę żyć z tobą w grzechu. Ja wolę grzech, ale jeśli ma cię to uszczęśliwić...
- Nie wiem, po co chcesz się obarczyć epileptycznym starym pierdołą.
- Bo cię kocham.
Powiedziała to po raz pierwszy. Mógłbym jeszcze długo pytać - na przykład znowu przywołując wspomnienie majora - ale nie miałem chęci. Teraz cieszę się, że nie pytałem. Więc zmieniłem temat.
- Skończyłaś robotę?
Wiedziałą, o jakiej robocie myślę. Ściszyła głos i przysunęła usta do mojego ucha.
- Lepiej nie wchodźmy tu w szczegóły, Victor. Nie ufam żadnemu miejscu, którego osobiście nie sprawdziłam na podsłuch. Żeby jednak cię uspokoić, powiem ci, że skończyłam i te dwa tygodnie były spokojne. Nikt niczego się nie dowiedział, a nigdy już nie będę się w coś takiego mieszać...
Poczułem się znacznie lepiej. Poczułem również wyczerpanie. Próbowałem ukryć ziewanie, ale sama wyczuła, że czas już iść. Pocałowała mnie jeszcze raz przyrzekając dużo więcej w domu i wyszłą.
Tego dnia widziałem ją po raz ostatni.
Około godziny dziesiątej tego samego wieczoru Lisa weszła do kuchni Kluge'a ze śrubokrętem i paroma innymi narzędziami, i zabrałą się za kuchenkę mikrofalową.
Producenci tych urządzeń z największą skrupulatnością zapewniają, że nie można kuchenek tych włączyć przy otwrtych drzwiczkach, ponieważ emitują śmiercionośne promieniowanie. Ale gdy ktoś ma kilka prostych narzędzi i dobrze pracujący umysł, zdoła obejść blokady zabezpieczające. Lisa nie miała z nimi najmniejszego kłopotu. Mniej więcej po dzisięciu minutach od wejścia do kuchni włożyła głowę do piecyka i włączyłą go.
Nie można ustalić, jak długo trzymałą tam głowę. Wystarczyło w każdym razie, by jej gałki oczne przybrały konsystencję jajek ugotowanych na twardo. W którymś momencie straciła kontrolę nad mięśniami prążkowanymi i upadła na podłogę pociągając za sobą kuchenkę. Nastąpiło zwarcie i powstał pożar.
W rezultacie włączył się wymyślny system alarmowy, który Lisa kazała zainstalować przed miesiącem. Plomienie zobaczyła Betty Lanier i wezwała straż pożarną, podczas gdy Hal przebiegł przez ulicę i wpadł do płonącej kuchni. Wyciągnąl na zewnątrz to, co zostało z Lisy. Kiedy zobaczył, co ogień zrobił z górną połową jej ciała, a szczególnie z piersiami, zwymiotował.
Lisę zabrano momentalnie do szpitala. Lekarze amputowali jedną rękę i usunęli przerażającą masę zwulkanizowanego silikonu, wyrwali wszystkie zęby i zastanawiali się, co zrobić z oczami. Podłączyli Lisę do respiratora.
Dopiero salowa pierwsza zobaczyła pokrytą sadzą i krwią koszulkę, którą usunięto z ciałą Lisy. Część napisu była nieczytelna, ale początek brzmiał: "Nie mogę już dłużej...".
Nie potrafiłbym tego opowiedzieć w żaden inny sposób. Odkrywałem prawdę po kawałeczku, poczynając od zatroskanego wzroku doktora Stuarta, kiedy Lisa nie pojawiła się następnego dnia. Nie chciał mi nic powiedzieć, a zaraz później miałem kolejny atak.
Następny tydzień pamiętałem jak przez mgłę. Przypominan sobie, jak wypisywano mnie ze szpitala, ale nie pamiętam drogi do domu. Betty była dla mnie bardzo dobra. Dali mi środek uspokajający pod nazwą Tranxene, który był nawet lepszy - tabletki jadłem jak cukierki. Wałosałem się w narkotycznym otumanieniu, jadłem tylko wtedy, gdy Betty mi kazała, spałem w fotelu, budziłem się nie wiedząc, gdzie jestem i kim jestem. Wiele razy powracałem do obozu jenieckiego. Pamiętam, że raz pomagałem Lisie układać odcięte głowy.
Kiedy zobaczyłem siebie w lustrze, po mojej twarzy błąkał się lekki uśmiech. Zawdzięczałem go Tranxene, pieszczącemu moje płaty mózgowe. Wiedziałem, że jeśli mam jeszcze trochę pożyć, ja i Tranxene będziemy musieli zostać bardzo dobrymi przyjaciółmi.
W końcu stałem się zdolny do czegoś, co mogło uchodzić za racjonylne myślenie. Pomogły mi w tym trochę odwiedziny Osborne'a. Szukałem wówczas jakichś powodów do życia i zacząłem się zastanawiać, czy on miał jakieś.
- Bardzo mi przykro - zaczął. Nie odezwałem się. - Nie jestem tu służbowo. Wydział nie wie, że tu przyszedłem.
- Czy było to samobójstwo? - zapytałem go.
- Przyniosłem ze sobą to, co odczytano z jej, hm... listu. Zamówiła go u producenta koszulek w Westwood, trzy dni przed... wypadkiem.
Wręczył mi tekst napisu; przeczytałem go. Było tam o mnie, choć nie po imieniu. Byłem "człowiekiem, którego kocha". Stwierdzałą, że nie może sobie poradzić z moimi problemami. List był krótki; na koszulce nie zmieści się zbyt dużo. Przeczytałem tekst pięć razy, po czym oddałem go Osborne'owi.
- Ona powiedziała panu, że Kluge nie napisał tamtego listu. Ja zaś mówię, że ona nie napisała tego.
Skinął głową z wahaniem. Poczułem wielki spokój, pod którym szalał koszmar. Dzięki ci, o Tranxene!
- Jak pan to uzasadnia?
- Odwiedziła mnie w szpitalu na krótko przed śmiercią. Była pełna życia i nadziei. Mówi pan, że zamówiła tę koszulkę trzy dni wcześniej. Wyczułbym to. Poza tym, ten napis jest patetyczny. Lisa nie miała w sobie nic z patosu.
Znowu skinął głową.
- Chciałbym coś panu powiedzieć. Nie było żadnych śladów walki. Pani Lanier jest pewna, że nikt nie wszedł od ulicy. Laboratorium kryminologiczne zanalizowało cały dom i jesteśmy pewni, że nikogo tam z nią nie było. Daję głowę, że nikt nie wszedł wtedy do tamtego domu ani z niego nie wyszedł. No więc, ja też nie wierzę, że to było samobójstwo, ale co pan proponuje?
- NSA - odrzekłem.
Powiedziałem mu o jej ostatnich pracach, kiedy jeszcze byłem z nią. Mówiłem też o jej obawach związanych z rządowymi agencjami wywiadowczymi. Tyle tylko wiedziałem.
- A więc, moim zdaniem, one mogłyby coś takiego zrobić, o ile w ogóle ktokolwiek mógłby. Ale powiem panu coś: trudno mi w to uwierzyć. Po pierwsze, nie wiem, jaki byłby powód. Możę pan uważa, że ci ludzie zabijają tak, jak pan i ja zabijamy muchy. - Jego spojrzenie wskazywało, że jest to pytanie.
- Już sam nie wiem, w co wierzę.
- Nie mówię, że nie mogliby zabić w interesie bezpieczeństwa narodowego, czy innego takiego gówna. Ale zabraliby też komputery. Nie pozwoliliby, żeby została tu sama, nawet nie dopuściliby jej w pobliże tego wszystkiego, po tym, jak zabili Kluge'a.
- To, co pan mówi, brzmi rozsądnie.
Mamrotał jeszcze o tym przez dłuższy czas. W końcu zaproponowałem mu wino. Przyjął z wdzięcznością. Zastanowiłem się, czy też nie wypić - była to szansa na szybką śmierć - ale nie zrobiłem tego. Osborne wypił całą butelkę i był już mocno pijany, kiedy zaproponował, byśmy poszli do domu Kluge'a na ostatnie oględziny. Miałem zamiar odwiedzić Lisę następnego dnia i wiedziałem, że muszę jakoś zacząć się do tego przygotowywać, więc zgodziłem się mu towarzyszyć.
Obejrzeliśmy kuchnię. Ogień poczernił blaty i stopił nieco linoleum, ale większych szkód nie zrobił. Za to woda zniszczyła wszystko. Na podłodze znajdowała się brązowa plama, której byłem w stanie przyglądać się bez emocji.
Weszliśmy potem do salonu, gdzie jeden komputer był włączony. Ny ekranie widniał krótki napis. JESLI CHCESZ WIEDZIEC WIECEJ NACISNIJ ENTER
- Niech pan tego nie robi - powiedziałem do Osborne'a. Ale nacisnął. Stał mrugając z powagą, gdy poprzednie słowa znikły i pojawił się nowy napis. PODGLADALES Ekran zaczął migotać i nagle znalazłem się w moim samochodzie, w ciemnościach, z jedną kapsułką w ustach i następną w dłoni. Wyplułem kapsułkę i siedziałem przez chwilę słuchając pracy mojego starego silnika. W drugiej ręce trzymałem plastykową butelkę od lekarstwa. Czułem ogromne zmęczenie, ale otworzyłem drzwi od samochodu i wyłączyłem silnik. Po omacku odszukałem drogę do drzwi garażu i otworzyłem je. Powietrze na zewnątrz było świeże i słodko pachniało. Spojrzałem na butelkę od kapsułek i pobiegłem do łazienki.
Kiedy skończyłem to, co trzeba było zrobić, w muszli pływało kilkanaście kapsułek, które nawet się nie rozpuściły. Po wielu innych pozostały tylko skorupki, które też tam były, wraz z jeszcze czymś, czego nawet nie chcę opisywać. Policzyłem kapsułki w butelce, przypomniałem sobie, ile ich było przedtem, i zastanowiłem się, czy z tego wyjdę.
Poszedłem do domu Kluge'a, ale Osborne'a tam nie znalazłem. Odczuwałem coraz większe znużenie, jednak dobrnąłem do siebie i wyciągnąłem się na kanapie, by sprawdzić, czy jutro będę żył, czy też nie.
Następnego dnia wszystko było w gazecie. Osborne wrócił do domu i roztrzaskał sobie głowę pociskiem z rewolweru. Notatka nie była długa. Gliniarzom takie rzeczy zdarzają się często. Listu nie zostawił.
Wsiadłem do autobusu i pojechałem do szpitala, gdzie spędziłem trzy godziny usiłując dostać się do Lisy. Nie udało mi się. Nie byłem krewnym, a lekarze stanowczo podkreślali zakaz odwiedzin. Kiedy się wściekłem, zachowywali się, jak mogli najłagodniej. Dopiero wtedy dowiedziałem się, jaki był stopień jej obrażeń. Hal najgorsze zataił przede mną. Inne sprawy nie miałyby znaczenia, ale lekarze przysięgali, że w jej głowie nie pozostało nic. Poszedłem do domu.
Lisa umarłą dwa dni później.
Ku mojemu zdziwieniu, pozostawiła testament. Dostałem dom z zawartością. Gdy tylko dowiedziałem się o tym, wziąłem słuchawkę i zadzwoniłem do firmy zabierającej śmieci. Kiedy już jechali, po raz ostatni poszedłem do domu Kluge'a.
Ten sam komputer był nadal włączony, a na ekranie widniał ten sam tekst. NACISNIJ ENTER
Ostrożnie odnalazłem wyłącznik zasilania i przekręciłem go. Kazałem śmieciarzom opróżnić dom do gołych ścian.
Przeszedłem się bardzo dokładnie po własnym domu szukając wszystkiego, co miałoby choćby daleki związek z komputerem. Wyrzuciłem radio. Sprzedałem samochód, lodówkę, kuchenkę elektryczną, mikser, zegar elektryczny. Opróżniłem materac z wody i wyrzuciłem grzałkę.
Potem kupiłem najlepszą kuchenkę na propan, jaka była w sklepie, i polowałem przez dłuższy czas, aż znalazłem starą chłodziarkę na lód. Kazałem napełnić cały garaż drewnem opałowym. Kazałem wyczyścić komin. Wkrótce zrobi się chłodno.
Pewnego dnia pojechałem autobusem do Pasadeny, gdzie ufundowałem Stypendium Pamięci Lisy Foo dla uciekinierów z Wietnamu i ich dzieci. Wpłaciłem na nie siedemset tysięcy osiemdzisiąt trzy dolary i cztery centy. Powiedziałem im, że stypendium może być przeznaczone na dowolny kierunek studiów, z wyjątkiem informatyki. Widziałem, że uważają mnie za ekscentryka.
I naprawdę myślałem, żę jestem bezpieczny, dopóki nie zadzwonił telefon.
Zastanowiłem się przez chwilę, zanim podniosłem słuchawkę. W końcu zrozumiałem, że będzie dzwonić, póki nie odbiorę. Więc podniosłem słuchawkę.
Przez kilka sekund rozlegał się dźwięk sygnału centrali, ale mnie to nie zwiodło. Trzymałem słuchawkę przy uchu i w końcu sygnał się wyłączył. Nastąpiła po prostu cisza. Czekałem w napięciu. Usłyszałem parę tych dalekich melodyjnych tonów, które żyją w przewodach telefonicznych. Echa rozmów odbywających się o tysiące kilometrów. I coś nieskończenie bardziej odległego i zimnego.
Nie wiem, co im się tam wykluło w NSA. Nie wiem, czy zrobili to celowo, czy był to przypadek; czy w ogóle ma to cokolwiek z nimi wspólnego. Ale wiem, że to tam jest, bo słyszałem, jak jego dusza oddycha w drutach. Zacząłem mówić bardzo uważnie.
- Nie chcę wiedzieć nic więcej - powiedziałem. - Nikomu nic nie powiem. Kluge, Lisa i Osborne - wszyscy popełnili samobójstwo. Jestem tylko samotnym człowiekiem i nie będę ci sprawiał kłopotów.
Rozległ się trzask, a potem sygnał centrali.
Odłaczenie telefonu przyszło łatwo. Usunięcie wszystkich przewodów było trudniejsze, bo jak już jakiś dom zostanie okablowany, to ma tak zostać na zawsze. Monterzy marudzili, ale kiedy zacząłem sam wyrywać przewody, ustąpili, choć ostrzegli mnie, że będzie to kosztować.
Z zakładem energetycznym poszło trudniej. Chyba wydawało im się, że istnieje jakiś przepis, według którego każdy dom ma być podłączony do sieci. Zgadzali się odłączyć prąd - choć wcale nie byli z tego zadowoleni - ale po prostu nie chcieli usunąć linii doprowadzającej go do mojego domu. Wlazłem na dach siekierą i zdemolowałem półtora metra okapu, a oni wytrzeszczali na mnie oczy. Potem zwinęli swoje druty i poszli sobie.
Wyrzuciłem wszystkie lampy, wszystkie urządzenia elektryczne. Za pomocą młota, dłutka i piły ręcznej zabrałem się do ściany tuż nad listwami przypodłogowymi.
Gdy ogałącałem dom z przewodów, wiele razy zastanawiałem się, po co to robię. Czy warto? Nie zostało mi przecież już wiele lat do ostatecznego ataku, który mnie załatwi. Te lata nie miały być wcale zabawne.
Lisa była typem człowieka, który nie poddaje się łatwo śmierci. Ona zrozumiałaby, po co to robię. Raz powiedziałą, że ja również jestem takim typem. Przeżyłem obóz. Przeżyłem śmierć rodziców i udało mi się jakoś ułożyć samotne życie. Lisa przeżyła śmierć bez mała wszystkiego. Żaden nawet najtwardszy typ nie możę się spodziewać, że zawsze mu się uda. Ale póki Lisa żyła, starałaby się uniknąć śmierci.
I ja też się starałem, wyciągnąłem wszystkie druty ze ścian, przeszedłem z magnesem po całym domu, żeby sprawdzić, czy nie zostawiłem choć kawałka metalu; potem tydzień sprzątałem, zaklejałem dziury, które wykułem w ścianach, suficie, na strychu. Z rozbawieniem wyobrażałem sobie, jak agent sprzedaży nieruchomości będzie reklamował ten dom, gdy mnie już nie będzie.
Wspaniały domek, kochani. Zupełnie bez elektryczności...
Teraz żyję spokojnie, jak przedtem.
Pracuję w ogrodzie przez większą część dnia. Znacznie go poszerzyłem i zasiałem nawet różne rzeczy przed domem.
Korzystałem tylko ze światła świec i lampy naftowej. Jem prawie wyłącznie to, co sam wyhoduję.
Wiele czasu minęłp, nim odstawiłem Tranxene i Dilantinę, ale zrobiłem to i teraz przyjmuję ataki, kiedy przychodzą. Zazwyczaj mam po nich siniaki, które mogą zaświadczyć.
W sercu wielkiego miasta odciąłem się od świata. Nie jestem fragmentem wielkiej sieci rosnącej szybciej, niż potrafię to pojąć. Nie wiem nawet, czy jest ona niebezpieczna dla zwykłych ludzi. TO dostrzegło mnie oraz Kluge'a i Osborne'a. I Lisę. Otarło się o nasze umysły, tak jak ja ruchem ręki odpędzam komara nawet nie zauważając, że go zabiłem. Tylko mnie udało się przeżyć.
Ale tak sobie myślę.
Byłoby bardzo trudno...
Lisa powiedziałą mi, jak TO może przedostać się po przewodach. Istnieje coś takiego, co nazywamy falą nośną, która może poruszać się przewodami dostarczającymi prąd do domów. Dlatego musiałem usunąć elektryczność.
Potrzebuję wody do ogrodu. Tu, w południowej Kalifornii, pada zbyt mało deszczu i nie mam pojęcia, jak inaczej mogę zdobyć wodę.
Jak myślicie, czy TO może tu przyjść rurami?
--------------------------------------------------------------------------------
K O N I E C
--------------------------------------------------------------------------------