Varley John [Uporczywość widzenia]


John Varley


Uporczywość widzenia


(The Persistence of Vision)


przełożyła Ewa Łodzińska


W roku czwartego niby-dobrobytu dołączyłem do rzeszy

bezrobotnych, od prezydenta zaś dowiedziałem się, że jedyną

rzeczą, której mam się bać, to strach jako taki. Tym razem

uwierzyłem mu i wyruszyłem z plecakiem do Kalifornii.

Nie byłem odosobniony. Światowa ekonomia wiła się jak wąż

na rozżarzonym ruszcie już od dwudziestu lat, od wczesnych

lat siedemdziesiątych. Żyliśmy w niekończącym się cyklu

boomów i kryzysów. Poczucie bezpieczeństwa zdobyte z wielkim

trudem w złotym wieku, który nastąpił po latach

trzydziestych, przepadło bez śladu. Ludzie przyzwyczaili się

do tego, że w jednym roku są bogaci, a w następnym

przymierają głodem. Ja korzystałem z jadłodajni dla ubogich

w '81, a potem znowu w 88. Teraz postanowiłem wykorzystać

niezależność od zegara pracy i zobaczyć świat. Myślałem

nawet o wycieczce do Japonii. Miałem czterdzieści siedem lat

i następna szansa, by zachować się nieodpowiedzialnie, mogła

się już nie trafić.

Stojąc z wyciągniętą ręką przy międzystanowej

autostradzie bez trudu zapomniałem, że w rodzinnym Chicago

trwają rozruchy z powodu głodu. Sypiałem w śpiworze,

wpatrywałem się w gwiazdy i słuchałem świerszczy.

Chyba całą drogę z Chicago do Des Moines przebyłem na

piechotę. Po kilku dniach męki od okropnych pęcherzy moje

stopy stwardniały. Okazje zdarzały się nieczęsto - częściowo

przyczyną była konkurencja innych autostopowiczów, a

częściowo czasy, w których przyszło nam żyć. Lokalni

mieszkańcy nie palili się do podwożenia ludzi z miasta, o

których słyszano, że w większości są oszalałymi z głodu

mordercami. Raz, w Sheffield, w stanie Illinois, oberwałem i

powiedziano mi, bym nigdy więcej się tam nie pokazywał.

Stopniowo nauczyłem się sztuki życia na drodze.

Rozpocząłem podróż z małym zapasem puszek, otrzymanych z

pomocy społecznej, lecz zanim się skończyły, odkryłem, że na

wielu farmach położonych przy trasie można na posiłek

zapracować.

Czasem była to ciężka praca, kiedy indziej zaledwie

symboliczne zajęcie wynikające z głębokiego przekonania

farmerów, że nic nie powinno przychodzić darmo. Kilka razy

jadłem przy rodzinnym stole, gdzie wnuczęta wianuszkiem

otaczały dziadunia i babunię opowiadających kolejny raz

historię o tym, jak w czasie Wielkiego Krachu w '29 ludzie

nie bali się pomóc człowiekowi, od którego odwróciło się

szczęście. Odkryłem, że łatwiej przychodzi mi znaleźć

zrozumienie u starszych. To jeden z wielu trików, których

się nauczyłem. Większość podeszłych wiekiem ludzi zrobi

wszystko, jeśli tylko usiądziesz i wysłuchasz ich opowieści.

Opanowałem to do perfekcji.

Na zachód od Des Moines zaczęło mi się dobrze jechać, ale

gdy zbliżyłem się do obozów uchodźców okalających Chiński

Pas, szczęście znowu się odwróciło. Należy pamiętać, że

zaledwie pięć lat upłynęło od tragedii, kiedy w Omaha stopił

się reaktor atomowy, a gorące masy uranu i plutonu zaczęły

przegryzać ziemię w tę stronę, gdzie znajdują się Chiny, zaś

wiatr rozprzestrzenił radioaktywny pas na szerokość

sześciuset kilometrów. Większa część mieszkańców Kansas w

stanie Missouri ciągle jeszcze koczowała w chatach ze

sklejki i falistej blachy, gdy tymczasem próbowano

przywrócić miasto do życia.

Ci ludzie tworzyli tragiczną grupę. Początkowa

solidarność w obliczu wielkiej katastrofy dawno już przeszła

w przygnębienie, letarg i absolutny brak złudzeń u

bezdomnych. Wielu z nich do końca życia miało pozostać w

szpitalach. Co gorsze, miejscowi nienawidzili ich, bali się

i omijali jak trędowatych, współczesnych nieczystych i

pariasów. Ich dzieci izolowano. Każdy obóz miał tylko numer

identyfikacyjny, ale i tak gawiedź nazywała je wszystkie

Miasteczkami Geigera.

Nadłożyłem drogi aż do Little Rock, by nie przecinać

Pasa, choć było tam już teraz bezpiecznie, chyba że się

zamarudziło. Straż Narodowa wydała mi dozymetr - oznakę

pariasa, i rozpocząłem wędrówkę przez Miasteczka Geigera.

Okazywano mi litościwą przyjaźń, kiedy już odważyłem się

zrobić pierwszy krok i zawsze spałem pod dachem. Żywiłem się

za darmo w miejscowych jadłodajniach.

Od Little Rock zniknęła awersja do podwożenia obcych

pasażerów, którzy mogli być zainfekowani "chorobą

popromienną" i szybko przebyłem stany Arkansas, Oklahomę i

Teksas. Pracowałem trochę to tu, to tam, ale często trafiały

mi się dalekie podwózki. Teksas obejrzałem z okien

samochodu.

Kiedy dotarłem do Nowego Meksyku, byłem już trochę

zmęczony. Postanowiłem powędrować dalej pieszo, zwłaszcza

że wtedy już sama podróż zaczęła mnie interesować bardziej

niż jej cel, Kalifornia.

Oddaliłem się od autostrady i poszedłem na przełaj tam,

gdzie nie było ogrodzeń i płotów wstrzymujących moje kroki.

Odkryłem, że niełatwo jest oddalić się od oznak cywilizacji,

nawet tutaj, w Nowym Meksyku.

W latach sześćdziesiątych Taos stało się centrum

eksperymentów kulturowych alternatywnych sposobów życia. W

tym czasie wiele komun i wspólnot osiedliło się pośród

wzgórz. Większość z nich rozpadła się po kilku miesiącach

lub latach, lecz kilka przetrwało. W latach późniejszych

każda grupa z nową teorią na życie i zapałem, by ją

wypróbować, wydawała się ciążyć w tę stronę Nowego Meksyku.

W rezultacie okolica była usiana rozpadającymi się

wiatrakami, słonecznymi bateriami i kopułami; roiło się tu

od grupowych małżeństw, nudystów, filozofów, teoretyków,

mesjaszy, pustelników i dość licznych zwyczajnych wariatów.

Taos bardzo mi się podobało. Można było wpaść do

którejkolwiek komuny i mieszkać tam dzień, tydzień, żywić

się niełuszczonym ryżem i fasolą i pić kozie mleko. Kiedy

nużyli mnie jedni, kilkugodzinny marsz w dowolnym kierunku

prowadził do drugich. Tam z kolei mogłem trafić na noc

modlitwy, śpiewy albo rytualną orgię. Niektóre grupy miały

nieskazitelne obory wyposażone w automatyczne dojarki dla

stada krów. Inne nie miały nawet latryny; po prostu kucano.

Członkowie jednych ubierali się jak zakonnicy lub kwakrzy z

Pensylwanii. Gdzie indziej chodzili nago, golili całe ciało

i malowali się na purpurowo. Były grupy całkowicie męskie i

całkowicie żeńskie. Zatrzymywałem się przeważnie u tych

pierwszych, bo u drugich można było albo dostać łóżko na noc

i dobre pogaduszki, albo natknąć się na ogrodzenie z

kolczastego drutu i lufę karabinu.

Starałem się nikogo nie osądzać. Ludzie ci robili

przecież coś bardzo ważnego, każdy z nich. Testowali metody,

które, gdyby się sprawdziły, uwolniłyby nas od koniecznośći

życia w Chicago. Dla mnie był to cud. Zawsze sądziłem, że

Chicago jest nieuniknione jak biegunka.

Nie twierdzę, że wszystkim się udało. Była tam także

grupa, w której sądzono, że powrót do natury oznacza spanie

w świńskim łajnie i odżywianie się karmą, której nie tknąłby

myszołów. Wielu było z góry skazanych na niepowodzenie.

Zostawiali za sobą puste lepianki i wspomnienia o cholerze.

Tak więc miejsce to w żadnym wypadku nie było rajem. Lecz

notowano tam również sukcesy. Jedna czy dwie grupy istniały

od '63 czy też '64 roku i wychowywały już trzecie pokolenie.

Byłem zawiedziony widząc, że większość z nich

charakteryzowała się najmniej odbiegającym od przyjętych

norm zachowaniem, chociaż pewne różnice mogły szokować.

Przypuszczam, że najbardziej radykalne eksperymenty mają

najmniejsze szanse powodzenia.

Przeżyłem tam zimę. Nikt się nie dziwił widząc mnie po

raz drugi. Wydaje się, że wielu przyjeżdżało do Taos, by

skosztować chleba z różnych pieców. Ja rzadko pozostawałem w

jednym miejscu dłużej niż trzy tygodnie i zawsze pracowałem

na swoje utrzymanie. Zawarłem przyjaźnie i zdobyłem

umiejętności bardzo potrzebne temu, kto podróżuje z dala od

utartych szlaków. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zostać

tam na zawsze. Ponieważ się wahałem, doradzono mi, bym się

nie spieszył. Jedź do Kalifornii, a potem wrócisz, mówili.

Wydawali się przekonani, że tak właśnie będzie.

Tak więc z nadejściem wiosny skierowałem się przez

wzgórza na zachód. Trzymałem się z dala od dróg i spałem pod

gołym niebem. Zatrzymywałem się w różnych komunach, ale

potem trafiały się coraz rzadziej i rzadziej, aż wreszcie

zniknęły zupełnie. Kraj nie był już tak piękny jak ten,

który pozostawiłem za sobą.

I wtedy, po trzech dniach lekkiego marszu od ostatniej

komuny, natknąłem się na mur.

W 1964 roku w Stanach Zjednoczonych wybuchła epidemia

różyczki. Różyczka jest jedną z najłagodniejszych chorób

zakaźnych. Problem powstaje jedynie w przypadku, gdy zarazi

się nią kobieta w pierwszych czterech miesiącach ciąży.

Choroba przenosi się wtedy na płód powodując powikłania. Do

tych powikłań należą głuchota, ślepota i uszkodzenia mózgu.

W 1964, w dawnych czasach, zanim aborcja stała się łatwo

dostępna, nie można było nic zrobić. Wiele ciężarnych kobiet

zachorowało na różyczkę i urodziło. W jednym roku przyszło

na świat pięć tysięcy głucho-niewidomych dzieci. Normalnie,

liczba urodzeń głucho-niewidomych w Stanach Zjednoczonych

nie przekracza stu czterdziestu przypadków rocznie.

W 1970 tych pięć tysięcy potencjalnych Hellen Keller

miało po sześć lat. Szybko zorientowano się, że brakuje Ann

Sullivan. Dawniej głucho-niewidome dzieci oddawano do

nielicznych instytucji specjalnych.

Powstał problem, ponieważ nie każdy potrafi radzić sobie

z głucho-niewidomym dzieckiem. Nie można kazać mu się

uciszyć, kiedy zawodzi; ani wytłumaczyć czy też przekonać,

że jęki doprowadzają cię do szaleństwa. Rodzice, którzy

próbowali zatrzymać dziecko w domu, byli w stanie skrajnego

wyczerpania nerwowego.

Wiele z tych pięciu tysięcy było poważnie upośledzonych i

faktycznie nie można było do nich dotrzeć, nawet jeśli ktoś

próbował. Skończyły, w przeważającej części, umieszczone w

setkach anonimowych domów opieki i instytucji dla "dzieci

specjalnej troski", gdzie przepracowane pielęgniarki

oporządzały je raz dziennie. Generalnie rzecz biorąc, mogły

w pełni korzystać z dobrodziejstw wolności: pozwolono im

pogrążyć się w ich własnym, ciemnym, cichym, prywatnym

wszechświecie. Kto może wiedzieć, czy to było dla nich złe?

Nigdy nie słyszano, by któreś się skarżyło.

Wiele dzieci o nieuszkodzonym mózgu zaszufladkowano

pomiędzy te opóźnione w rozwoju na skutek ich niezdolności

przekazania komukolwiek, że tam, za niewidzącymi oczyma ktoś

jest. Nie zdały dziesiątków testów dotykowych, nieświadome,

że ich losy ważą się, podczas gdy one mają wpasowywać

okrągłe kołki w okrągłe otwory w czasie odmierzanym zegarem,

którego nie mogły zobaczyć ani usłyszeć. W rezultacie

spędziły resztę życia w łóżku i żadne z nich się nie

skarżyło. Aby protestować, trzeba być świadomym istnienia

czegoś lepszego. Posiadanie języka również bardzo pomaga.

Za pomocą testów na iloraz inteligencji u ponad dwustu

dzieci odkryto, że można je uznać za przeciętnie

inteligentne. Kiedy zaczęły osiągać dojrzałość, publikowano

na bieżąco informacje, z których wynikało, że liczba dobrych

ludzi umiejących prawidłowo opiekować się nimi jest

niewystarczająca. Przeznaczono pieniądze na szkolenie

nauczycieli. Wydatki na edukację miały trwać określony

czas, dopóki dzieci nie dorosną; potem wszystko powróciłoby

do normy i można by tylko pogratulować sobie z powodu

uporania się z bardzo trudnym problemem.

I rzeczywiście, akcja udała się zupełnie dobrze.

Istnieją sposoby dotarcia do takich dzieci i kształcenia

ich. Potrzeba tylko cierpliwości, miłości i poświęcenia.

Wszystko to nauczyciele wnieśli do swej pracy. Absolwenci

szkół specjalnych opuścili je wiedząc, jak porozumiewać się

rękami. Niektórzy umieli mówić. Kilkoro umiało pisać.

Większość wyszła z tych instytucji, by zamieszkać z

rodzicami lub krewnymi. Jeżeli ani jedno, ani drugie nie

było możliwe, otrzymali radę i pomoc w znalezieniu sobie

miejsca w społeczeństwie. Wybór był dość ograniczony, lecz

nawet ciężko upośledzeni mogą żyć szczęśliwie. Nie wszyscy,

ale większość absolwentów była zadowolona ze swego losu w

stopniu, którego mniej lub więcej się spodziewano. Niektórzy

osiągnęli wewnętrzny spokój jak niegdyś ich ideał i wzór,

Hellen Keller. Inni zgorzknieli i zamknęli się w sobie.

Kilkoro trzeba było zamknąć w domach wariatów, gdzie

upodobnili się do tych pensjonariuszy, którzy spędzili w

zakładzie ostatnie dwadzieścia lat. Jednak w większości

radzili sobie dobrze.

Lecz, jak w każdej grupie, byli tacy, którzy do niej nie

pasowali. Zaliczali się do tych najzdolniejszych, którzy w

wynikach testów na iloraz inteligencji mieścili się w

najwyższych dziesięciu procentach, choć nie było to regułą.

Niektórzy mieli zupełnie przeciętne wyniki testów, lecz

pomimo to wydawali się zarażeni głodem działania, potrzebą

zmian i żądzą przygód. W pięciotysięcznej grupie musiało się

znaleźć kilku geniuszy, kilku artystów, kilku marzycieli,

kilku piekielników, kilku indywidualistów, kilka lokomotyw i

kilku wizjonerów. No i kilku fanatyków.

Był pomiędzy nimi jeden osobnik, który niechybnie

zostałby prezydentem, gdyby nie to, że był ślepy, głuchy i w

dodatku okazał się kobietą. Błyskotliwa i twórcza, chociaż

nie genialna, była marzycielką i innowatorką. To ona właśnie

śniła o wolności. Lecz nie budowała zamków na lodzie.

Wyśniwszy sobie coś, musiała swój sen urzeczywistnić.

Mur zbudowano z dokładnie pasowanego kamienia na wysokość

około pięciu stóp. Chociaż użyto miejscowego materiału, był

zupełnie wyjęty z kontekstu. Nie pasował do niczego, co

widziałem w Nowym Meksyku. Tam po prostu nie ma takich

murów. Jeżeli jest coś do ogrodzenia, stawia się drut

kolczasty, lecz przeważnie pozostaje się przy wolnych

terenach zgodnie ze zwyczajem przeszczepionym chyba z Nowej

Anglii.

Mur wyglądał wystarczająco poważnie, bym poczuł, że nie

jest rozsądnie przechodzić górą. W czasie mojej wędrówki

pokonałem wiele płotów i jak dotąd nie miałem z tego powodu

przykrości, chociaż odbyłem kilka rozmów z farmerami.

Przeważnie kazali mi maszerować dalej, ale nie awanturowali

się. Tutaj było jakoś inaczej. Ruszyłem, by go obejść. Z

ukształtowania terenu trudno było wywnioskować, jak długi

może być ten mur, ale miałem czas.

Na szczycie wzniesienia zobaczyłem, że nie czeka mnie

daleka droga. Mur skręcał pod kątem prostym tuż przede mną.

Spojrzałem ponad nim i zobaczyłem jakieś zabudowania. W

większości kopuły, wszędobylskie konstrukcje wznoszone przez

komuny z powodu łatwości budowania i trwałości. Widać było

owce i kilka krów. Pasły się na trawie tak zielonej, że

poczułem ochotę, by przedostać się tam i poturlać po niej.

Mur zamykał prostokąt zieleni. Na zewnątrz, gdzie stałem,

rosły tylko karłowate krzaczki i szałwia. Ci ludzie musieli

mieć dostęp do systemu nawadniającego z Rio Grande.

Skręciłem i poszedłem wzdłuż muru na zachód.

Mężczyznę na koniu zobaczyłem mniej więcej wtedy, kiedy i

on spostrzegł mnie. Znajdował się na południe ode mnie, poza

murem. Zawrócił i ruszył w moją stronę.

Był ciemnoskóry, miał grubo ciosane rysy, nosił dżinsy,

wysokie buty i szary zniszczony kapelusz z szerokim rondem.

Mógł być z plemienia Navaho. Niewiele wiedziałem o

Indianach, ale słyszałem, że mieszkają w tej okolicy.

- Cześć - powiedziałem, kiedy się zatrzymał. Mierzył mnie

wzrokiem. - Czy to twoja ziemia?

- Plemienna - powiedział. - Tak, stoisz na niej.

- Nie widziałem żadnych znaków.

Wzruszył ramionami.

- W porządku, brachu. Nie wyglądasz na takiego, co wybrał

się kraść bydło. - Wyszczerzył w uśmiechu wielkie,

poplamione tytoniem zęby. - Będziesz biwakował tu dzisiaj?

- Tak. Jak daleko ciągnie się... ta ziemia... hm

plemienna? Może opuszczę ją, zanim zapadnie noc?

Potrząsnął głową z bardzo poważną miną.

- Nie. Nie przejdziesz jej nawet jutro. Nie ma sprawy.

Uważaj, jak będziesz rozpalał ogień. - Skrzywił się w uśmiechu

i zaczął się oddalać.

- Hej, co to za miejsce? - zrobiłem gest w stronę muru, a

on ściągnął wodze i zawrócił ponownie wznosząc mnóstwo

kurzu.

- Czemu pytasz? - Spojrzał nieco podejrzliwie.

- Nie wiem. Po prostu z ciekawości. Wygląda inaczej niż

miejsca, w których byłem. Ten mur...

Spojrzał spode łba.

- Przeklęty mur. - Po czym wzruszył ramionami. Myślałem,

że to będzie wszystko, co ma do powiedzenia. Wtedy się

odezwał. - Ci ludzie, opiekujemy się nimi, wiesz? Może nie

potrzebujemy tego, co robią, ale ciężko im. - Spojrzał na

mnie, oczekując czegoś. Nigdy nie nauczyłem się rozmawiać z

lakonicznymi mieszkańcami Zachodu. Zawsze miałem uczucie, że

moje zdania są za długie. Posługiwali się systemem

chrząknięć i gestów, opuszczali wyrazy i zawsze, kiedy z

nimi rozmawiałem, czułem się jak profesorek.

- Czy chętnie przyjmują gości? - zapytałem. - Pomyślałem,

że zobaczę, czy nie da się u nich przenocować.

Znowu wzruszył ramionami, ale był to zupełnie odmienny gest.

- Może. Wszyscy są głusi i ślepi, wiesz? - I to

wyczerpało dawkę rozmowy, którą był w stanie znieść tego

dnia. Cmoknął i odjechał galopem.

Poszedłem dalej wzdłuż muru, aż dotarłem do polnej drogi,

która skręcała przy strumyku i wchodziła do wewnątrz przez

szeroko otwartą, drewnianą bramę. Zastanowiło mnie, dlaczego

zadano sobie tyle trudu z budowaniem muru po to tylko, by

zostawić bramę w ten sposób. Wtedy zauważyłem wąskie tory

kolejki wychodzące z bramy i zamykające się pętlą. Wzdłuż

zewnętrznej ściany muru zbudowano niewielką, kilkumetrową

bocznicę.

Stałem tam kilka chwil. Nie wiem, co wpłynęło na moją

decyzję. Myślę, że trochę miałem dosyć sypiania na dworze,

no i stęskniłem się za domowym jedzeniem. Słońce zbliżało

się do linii horyzontu. Ziemia na zachód wyglądała jak

dalszy ciąg tego samego. Gdyby było widać autostradę, może

skierowałbym się w jej stronę i próbował złapać okazję.

Lecz ja zwróciłem się w przeciwnym kierunku i przekroczyłem

wrota.

Poszedłem środkiem torów. Po obu stronach trasy ciągnął

się płot zbudowany z poziomych desek, jak corral. Po jednej

stronie pasły się owce. Pilnująca ich suka, owczarek

szetlandzki, postawiła uszy i śledziła mnie wzrokiem, kiedy

przechodziłem.

Znajdowałem się około pół mili od zabudowań. Widać było

cztery, może pięć kopuł zbudowanych z czegoś

przezroczystego, jak szklarnie, oraz kilka konwencjonalnych

budynków. Dwa wiatraki obracały się leniwie w lekkim

wietrze. Było tam kilka konstrukcji podtrzymujących

słoneczne podgrzewacze wody. Są to płaskie elementy ze szkła

i drewna, wzniesione ponad grunt, aby mogły się przechylać w

stronę słońca. Teraz ustawiły się prawie pionowo wychwytując

ukośne promienie zachodu. Widać było kilka drzew, które

mogły być sadem.

W połowie drogi do zabudowań przeszedłem pod drewnianym

mostkiem, który łukiem ponad torami łączył wschodnie

pastwisko z zachodnim. Zaciekawiło mnie, co też było nie w

porządku ze zwykłą bramą?

Wtedy zobaczyłem, że coś nadjeżdża w moim kierunku.

Jechało po torach i było bardzo ciche. Zatrzymałem się i

czekałem.

Było to coś w rodzaju elektrowozu górniczego, takiego,

który służy do wyciągania ładunków węgla szybem w górę.

Zasilane baterią, bo usłyszałem je dopiero wtedy, gdy

podjechało już bardzo blisko. Pojazd prowadził mały

mężczyzna. Elektrowóz ciągnął za sobą wagonik, a maszynista

śpiewał na cały głos, choć zupełnie fałszywie.

Był coraz bliżej i bliżej, jechał z prędkością około

pięciu mil na godzinę. Mężczyzna jedną rękę miał wyciągniętą

w bok, jakby sygnalizował skręt w lewo. Nagle, kiedy sunął

tak prosto na mnie, zdałem sobie sprawę z tego, że nie

zamierza się zatrzymać. Wyciągniętą ręką odliczał słupki.

Wdrapałem się na płot w ostatniej chwili. Prześwit pomiędzy

pociągiem i ogrodzeniem był nie większy niż sześć cali po

każdej stronie. Przywarłem do płotu. Kiedy jego dłoń trafiła

na moje nogi, zatrzymał się gwałtownie.

Zeskoczył z pojazdu, złapał mnie i pomyślałem, że będę

miał kłopoty. Lecz on wyglądał na zaniepokojonego, a nie

rozzłoszczonego, i obmacywał mnie wszędzie sprawdzając, czy

nie stała mi się krzywda. Byłem zażenowany. Nie badaniem,

tylko tym, że zachowałem się jak głupiec. Indianin

powiedział mi przecież, że wszyscy tutaj są głusi i ślepi,

ale chyba, tak do końca, mu nie uwierzyłem.

Odetchnął z ulgą, kiedy zrozumiał, że wszystko jest w

porządku. Elokwentnymi gestami zmusił mnie, bym pojął, że

nie wolno przebywać na torach. Wskazał, że powinienem

przejść przez płot i dalej iść polami. Powtarzał to

wielokrotnie, a kiedy przechodziłem przez ogrodzenie, stał

przy mnie, aby mieć całkowitą pewność, że zszedłem mu z

drogi. Wyciągnął ręce ponad ogrodzeniem i trzymając mnie za

ramiona, uśmiechał się do mnie. Wskazał tory i pokręcił

głową, następnie wskazał budynki i przytaknął. Dotknął mojej

głowy i uśmiechnął się, kiedy ja przytaknąłem. Wdrapał się z

powrotem na maszynę i uruchomił ją, cały czas przytakując i

wskazując w tę stronę, w którą chciał, abym poszedł. Potem

odjechał.

Zastanawiałem się, co robić dalej. Wszystko mi mówiło,

bym zawrócił i drogą przez pastwiska skierował się w stronę

wzgórz. Ci ludzie najprawdopodobniej nie chcieli, żebym się

tu plątał i mogliby być na mnie źli. Wątpiłem, żebym umiał

się z nimi się porozumieć. Z drugiej strony byłem

zafascynowany. Któż zresztą by nie był? Chciałem zobaczyć,

jak sobie radzą. Ciągle jeszcze nie wierzyłem, że żadne z

nich ani nie widzi, ani nie słyszy. Wydawało się to

niemożliwe.

Suka owczarek obwąchiwała moje spodnie. Cofnęła się,

kiedy spojrzałem na nią, po czym zbliżyła się znowu, kiedy

wyciągnąłem otwartą dłoń. Powąchała ją i polizała.

Poklepałem ją po głowie, a ona pomknęła do swoich owiec.

Zwróciłem się w stronę budynków.

Podstawową sprawą były pieniądze. Żadne nie wiedziało o

nich nic z własnego doświadczenia, ale biblioteka była pełna

książek pisanych brajlem. Zaczęli czytać.

Jedną z pierwszych rzeczy, które stały się oczywiste,

było to, że gdy mowa o pieniądzach, prawnicy są niedaleko.

Rozesłali listy. Po otrzymaniu odpowiedzi wybrali jednego

prawnika i powierzyli mu swoje sprawy.

W tym czasie przebywali w jednej ze szkół, w Pensylwanii.

Początkowa grupa uczniów szkół specjalnych, w liczbie

pięciuset, skurczyła się do około siedemdziesięciu, w miarę

jak odchodzili, by zamieszkać z rodzinami lub znajdowali

inne rozwiązania swoich niecodziennych kłopotów. Spośród

tych siedemdziesięciorga niektórzy mieli dokąd pójść, ale

nie chcieli; inni zaś nie mieli wyboru. Rodzice albo już nie

żyli, albo nie chcieli ich u siebie. Tak więc pozbierano ich

ze wszystkich szkół w kraju i umieszczono w tej jednej,

podczas gdy równocześnie zastanawiano się, co począć dalej.

Władze miały swoje plany, ale uczniowie nie przejęli się

nimi, zajęci własnymi.

Od 1977 roku każde z nich miało prawo do rocznej pensji.

Ponieważ pozostawali pod opieką rządu, nie wypłacano jej.

Wysłali swego prawnika do sądu. Wrócił z decyzją, że nie

mogą jej pobierać. Złożyli odwołanie i wygrali. Pieniądze

wypłacono za zaległy okres, z odsetkami, w całkiem pokaźnej

kwocie. Podziękowali prawnikowi i wynajęli pośrednika handlu

nieruchomościami. Tymczasem czytali.

Przeczytali o komunach w Nowym Meksyku i kazali agentowi

szukać czegoś właśnie tam. Umówił się na wieczystą dzierżawę

sporego kawałka ziemi od plemienia Navaho. Zaczęli czytać o

tych okolicach i dowiedzieli się, że na to, by tamtejsza

ziemia stała się tak produktywna, jak tego chcieli, trzeba

ją nawodnić.

Podzielili się na grupy, by zbadać, co zapewni im

samowystarczalność.

Wodę można było uzyskać podłączając się do kanałów

prowadzących od zbiorników na Rio Grande do terenów

odzyskiwanych na południu. Przeznaczone na ten projekt

pieniądze federalne dostawało się po przebyciu

skomplikowanej drogi prowadzącej przez labirynt urzędów z

Departamentem Rolnictwa i Biurem do Spraw Indian włącznie.

Skończyło się na tym, że za swoją nitkę rurociągu zapłacili

bardzo mało.

Ziemia była wyjałowiona, ale mogli hodować owce nie

uciekając się do metod stosowanych na wielkich farmach.

Potrzebowali tylko nawozu. Wydatki na użyźnienie ziemi

subsydiował Program Ponownego Zasiedlania Terenów Wiejskich.

Później należało już tylko posadzić koniczynę dla

wzbogacenia gleby we wszystkie niezbędne związki azotu.

Znane były już metody uprawy ekologicznej, bez nawozów i

pestycydów. Wszystko przetwarzano w obiegu zamkniętym.

Polegało to na tym, że z jednej strony dostarczano światło

słoneczne i wodę, a z drugiej zbierano wełnę, ryby, jarzyny,

jabłka, miód i jajka. Nie używano niczego prócz ziemi, a i

tę odnawiano w procesie kompostowania zużytych produktów,

które tą drogą wracały do gleby. Nie interesował ich

przemysł rolniczy, gigantyczne kombajny i opryskiwacze. Nie

chcieli nawet zysku. Chcieli jedynie być samowystarczalni.

Drobiazgi mnożyły się w astronomicznym tempie. Dowodzącą,

która wpadła na ten pomysł i miała energię, by go realizować

pomimo piętrzących się przeszkód, była lokomotywa o imieniu

Janet Reilly. Nie wiedząc niczego o technikach, którymi

posługują się generałowie i zarządzający dla osiągnięcia

przedsięwzięć na dużą skalę, wymyśliła je sobie wszystkie i

zaadaptowała do szczególnych potrzeb i ograniczeń swojej

grupy. Podzieliła zadania tak, by znalazły rozwiązanie pod

każdym aspektem: prawnym, naukowym, planowania socjalnego,

projektowania, zakupów, logistycznym, budowlanym. Była tą

osobą, która w każdej chwili wiedziała, co właśnie się

dzieje. Miała wszystko w głowie, nie prowadziła żadnych

notatek.

W dziedzinie planowania socjalnego okazała się nie tylko

wspaniałą organizatorką, lecz i wizjonerką. Jej ideą nie

było stworzenie miejsca, gdzie mogliby żyć, w ciemności i

milczeniu, naśladując styl swych nie dotkniętych tak ciężko

przez los pobratymców. Chciała stworzyć wszystko od

początku, sposób życia specyficzny dla niewidomych i

niesłyszących, sposób, który nie uznawał żadnych konwencji

spowodowanych tylko tym, że "zawsze tak było". Przebadała

każdą formę współżycia społecznego, od małżeństwa do

konkubinatu, by zobaczyć, jak mają się one do potrzeb jej

własnych i jej przyjaciół. Zdawała sobie sprawę z

niebezpieczeństwa takiego podejścia do zagadnienia, ale była

niewzruszona. Jej ekipa socjalna przeczytała o każdej

odmiennej grupie, która kiedykolwiek i gdziekolwiek

usiłowała żyć o własnych siłach, po czym złożyła raporty o

tym, kto i dlaczego poniósł porażkę albo odniósł sukces.

Obejrzała te informacje pod kątem własnych doświadczeń,

potrzeb i zadań, by zobaczyć, czy sprawdzą się w jej

unikalnym zespole.

Sprawom do załatwienia nie było końca. Wynajęli

architekta, by przełożył ich pomysły na język Braille'a.

Stopniowo plany zaczynały się układać. Wydali jeszcze trochę

pieniędzy. Rozpoczęto budowę nadzorowaną przez panią

architekt, którą projekt zafascynował do tego stopnia, że

swe usługi ofiarowała w prezencie. Był to ważny moment

przełomowy, ponieważ bardzo potrzebowali kogoś tam na

miejscu, komu mogli zaufać.

Kiedy wszystko było gotowe do przeprowadzki, natknęli się

na bariery biurokracji. Przewidzieli je, ale opóźnienie było

nieuniknione. Agencje opieki socjalnej, których zadanie

polegało na dbaniu o ich dobrobyt, podały w wątpliwość

rozsądek całego przedsięwzięcia. Kiedy stało się jasne, że

żadna liczba argumentów na nic się nie zda, uruchomiono

machinę, która wyprodukowała zakaz opuszczania szkoły, dla

ich własnego dobra. W tym czasie mieli po dwadzieścia jeden

lat, lecz uważano, że brak im rozumu i kompetencji

niezbędnych do prowadzenia ich własnych spraw. Wyznaczono

termin przesłuchania.

Na szczęście, ciągle jeszcze mogli kontaktować się z

prawnikiem. On również zaraził się tym szalonym pomysłem i

wydał w ich imieniu straszliwą bitwę. Udało mu się uzyskać

orzeczenie sądu dotyczące praw osób zinstytucjonalizowanych.

Orzeczenie to, podtrzymane następnie przez Sąd Najwyższy,

wywołało ostre reperkusje w szpitalach stanowych i

okręgowych. Zdając sobie sprawę z kłopotów, w jakich się

znalazły, bowiem w wyniku pierwszego orzeczenia sądu uznano,

że tysiące pacjentów przebywają w nieodpowiednich zakładach,

agencje poddały się.

Do tego czasu, a była już wiosna 1986, minął rok od daty

wyznaczonej na przenosiny. Część nawozu, nie zabezpieczona

przed erozją przez posadzenie koniczyny, uległa wypłukaniu.

Zrobiło się już późno na zasiewy, a pieniądze zaczynały się

kończyć. Mimo wszystko przeprowadzili się do Nowego Meksyku

i rozpoczęli morderczą pracę uruchamiania przedsięwzięcia.

Było ich pięćdziesięcioro pięcioro, plus dziewięcioro dzieci

w wieku od trzech miesięcy do sześciu lat.

Nie wiem, czego się spodziewałem. Pamiętam, że wszystko

było zaskakujące - albo dlatego, że tak zwyczajne, albo

dlatego, że tak różne. Żadne z moich idiotycznych podejrzeń

co do tego, jak takie miejsce może funkcjonować, nie

sprawdziło się. No i wtedy nie znałem jeszcze całej

historii, którą później poskładałem z małych kawałeczków.

Zaskoczyły mnie światła palące się w niektórych

budynkach. Zakładałem bowiem, że raczej nie będą go

potrzebowali. Oto przykład czegoś zupełnie zwyczajnego, co

mnie zdziwiło.

Jeśli chodzi o różnice, pierwszym, co zwróciło moją

uwagę, było ogrodzenie wzdłuż torowiska. Byłem tym

zainteresowany osobiście, ponieważ o mało co nie zostałem

przejechany. Wytężałem wszystkie siły, by zrozumieć tę

organizację. Musiałem, skoro miałem zatrzymać się tam

chociażby na jedną noc.

Drewniane żerdzie, które ogradzały tory biegnące w stronę

bramy, brały początek przy stodole, gdzie szyny zaczynały

się pętlą, w identyczny sposób, jak kończyły się za bramą.

Całą trasę zamykało ogrodzenie. Można było się tam

dostać wyłącznie z podestu załadunkowego w stodole i

przy bramie na zewnątrz muru. To miało sens. Niewidoma i

głucha osoba, by obsługiwać taką linię, musiała mieć

pewność, że na torach nie ma nikogo. Ci ludzie nie mogli

wchodzić na tory. Nie istniała żadna możliwość ostrzeżenia

ich przed nadjeżdżającym pociągiem.

Wokół mnie, w świetle zmierzchu, kręcili się ludzie. Tak

jak się spodziewałem, nie zwracali na mnie uwagi. Poruszali

się bardzo szybko; niektórzy właściwie biegali. Stanąłem

nieruchomo rozglądając się. Zanim ośmieliłem się ruszyć

dalej, musiałem zrozumieć, jak to się dzieje, że nie wpadają

na siebie.

Schyliłem się, by zbadać teren. Światło robiło się coraz

słabsze, lecz natychmiast spostrzegłem, że całą powierzchnię

pokrywają betonowe chodniki rozchodzące się we wszystkich

kierunkach. Każdy z nich miał inny wzór, który wyżłobiono w

mokrym betonie, zanim jeszcze się związał. Linie, fale i dołki

przeplatały się z wzorami gładkimi i szorstkimi. Szybko

pojąłem, że spieszący dokądś ludzie trzymali się ściśle tych

ścieżek i wszyscy chodzili boso. Podniosłem się. Nie

musiałem wiedzieć więcej. Wystarczyło nie wchodzić na

ścieżki.

Ludzie niczym się nie wyróżniali. Niektórzy byli

nieubrani, ale do tego już przywykłem. Najróżniejszego

wzrostu i tuszy, wydawali się w tym samym wieku, z wyjątkiem

dzieci. Gdyby nie fakt, że nie zatrzymywali się na

pogaduszki ani nawet nie machali do siebie przy spotkaniu,

nigdy nie zgadłbym, że są niewidomi. Przyglądałem się, jak

zbliżają się do miejsc krzyżowania ścieżek - nie miałem

pojęcia, skąd wiedzą, gdzie się znajdują, chociaż dałoby się

wymyślić kilka sposobów. W każdym razie system działał

znakomicie.

Zacząłem zastanawiać się, czy podejść do kogoś. Byłem tam

już prawie pół godziny, jak intruz. Chyba miałem niewłaściwe

pojęcie o słabości tych ludzi; czułem się jak włamywacz.

Przez chwilę szedłem obok jakiejś kobiety, która bardzo

zdecydowanie zmierzała przed siebie lub przynajmniej tak się

wydawało. Wyczuła coś, może moje kroki. Zwolniła

trochę, a ja dotknąłem jej ramienia, nie wiedząc właściwie,

co innego mógłbym zrobić. Zatrzymała się w miejscu i

zwróciła w moją stronę. Oczy miała szeroko otwarte, lecz

puste. Wyciągnęła ręce i leciutko dotykając badała moją

twarz, pierś, ręce i ubranie. Wiedziała, że jestem obcy, co

do tego nie miałem żadnych wątpliwości, prawdopodobnie już

od chwili, gdy po raz pierwszy jej dotknąłem. Jednak

uśmiechnęła się serdecznie i przytuliła mnie. Miała ciepłe i

delikatne dłonie. To śmieszne, bo chociaż całe w odciskach

od ciężkiej pracy, tak naprawdę były bardzo miękkie.

Wytłumaczyła mi - wskazała na budynek, zrobiła kilka

ruchów wyimaginowaną łyżką, dotknęła cyferki na zegarku - że

za pół godziny będzie kolacja i że jestem zaproszony.

Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do jej dłoni; pocałowała

mnie w policzek i pomknęła dalej.

Cóż, nie było tak źle. Obawiałem się, że nie będę umiał

się porozumieć. Później zorientowałem się, że kobieta

wyczytała o mnie dużo więcej niż tu powiedziałem.

Zwlekałem jeszcze z pójściem do stołówki czy tego, co to

tam było. W gęstniejącym mroku spacerowałem przyglądając się

obejściu. Zobaczyłem, jak mała suczka zagania na noc owce do

zagrody. Z wielką wprawą, bez żadnych instrukcji,

wprowadziła całe stado w otwartą bramę, po czym jeden z

mieszkańców zamknął owce w środku. Mężczyzna schylił się i

podrapał sukę po głowie, za co został polizany. Spełniwszy

obowiązki, suka podbiegła do mnie, obwąchała dokładnie

nogawki spodni i nie odstępowała mnie już przez cały

wieczór.

Wszyscy wydawali się tak bardzo zajęci, że zdziwiłem się

na widok kobiety bezczynnie siedzącej na ogrodzeniu.

Podszedłem do niej.

Z bliska zobaczyłem, że jest młodsza niż sądziłem. Miała

trzynaście lat, dowiedziałem się później. Nie nosiła żadnego

ubrania. Dotknąłem jej ramienia, a ona zeskoczyła z

ogrodzenia i tak samo jak poprzednia kobieta

bezceremonialnie i dokładnie "obejrzała" mnie rękami. Ujęła

moją dłoń i poczułem, że jej palce poruszają się bardzo

szybko. Nie rozumiałem tego, ale wiedziałem, co to jest.

Spróbowałem gestami dać jej do zrozumienia, że nie znam mowy

rąk. Przytaknęła, ciągle dotykając mojej twarzy rękami.

Zapytała, czy zostanę na kolacji. Zapewniłem ją, że tak.

Zapytała, czy jestem z uniwersytetu. A jeśli sądzicie, że

łatwo się rozmawia ciałem, to spróbujcie sami. Lecz ona

robiła to z wielkim wdziękiem i bardzo wymownie potrafiła

przekazać znaczenie. Przyglądałem się jej z wielką

przyjemnością. To była mowa i balet równocześnie.

Powiedziałem jej, że nie jestem z uniwersytetu i podjąłem

próbę opowiedzenia jej, co robię i skąd się tam wziąłem.

Słuchała mnie rękami, drapiąc się od czasu do czasu po

głowie, kiedy nie udawało mi się jasno przekazać, co miałem

na myśli. Cały czas uśmiechała się szeroko, a nawet zaczęła

się śmiać cicho na widok moich błazeństw. Stała bardzo

blisko, dotykając mnie cały czas. W końcu oparła ręce na

biodrach.

- Chyba musisz jeszcze poćwiczyć - powiedziała. - Lecz

jeśli nie sprawi ci to różnicy, może moglibyśmy posługiwać

się teraz mową ust? Załamujesz mnie.

Podskoczyłem, jakby ucięła mnie osa. Dotykanie, które

mogłem ignorować w przypadku niewidomej i głuchej

dziewczynki, nagle wydało się nie na miejscu. Cofnąłem się

nieco, lecz ona nie zdjęła rąk. Wyglądała na zdziwioną, lecz

zaraz odczytała problem dłońmi.

- Przepraszam - powiedziała. - Myślałeś, że jestem głucha

i niewidoma. Gdybym wiedziała, wyjaśniłabym ci to od razu.

- Myślałem, że wszyscy tutaj są tacy.

- Tylko rodzice. Ja jestem dzieckiem. Wszyscy widzimy i

słyszymy bardzo dobrze. Ale jeśli nie znosisz dotykania, nie

spodoba ci się tutaj. Rozluźnij się, nie zrobię ci krzywdy.

- I dalej przesuwała rękami po mnie, przeważnie po twarzy.

Nie rozumiałem tego wtedy, ale wydawało mi się, że nie miało

to związku z seksem. Okazało się, że się myliłem, ale nie

było to przykre.

- Będziesz mnie potrzebował. Nauczę cię, jak się tutaj

zachowywać - powiedziała i ruszyła w kierunku kopuł. Szła

blisko mnie, cały czas trzymając mnie za rękę. Ilekroć się

odezwałem, dotykała ręką mojej twarzy.

- Zasada Numer Jeden: trzymaj się z dala od betonowych

chodniczków. Tamtędy.

- To już odkryłem.

- Naprawdę? Jak długo tu jesteś? - Jej ręce przeszukiwały

moją twarz ze wzmożonym zainteresowaniem. Było już całkiem

ciemno.

- Mniej niż godzinę. O mało co nie przejechał mnie wasz

pociąg.

Roześmiała się, potem przeprosiła mówiąc, że to na pewno

nie było zabawne.

Powiedziałem jej, że teraz i mnie wydaje się to śmieszne,

ale wtedy nie było. Powiedziała, że na bramie znajduje się

ostrzeżenie, ale pechowo dla siebie nadszedłem, gdy brama

była szeroko otwarta . Otwiera się ją za pomocą pilota,

kiedy pociąg rusza. Kiedy jest otwarta, napisu nie widać.

- Jak się nazywasz? - zapytałem, kiedy zbliżyliśmy się do

łagodnie żółtych świateł jadalni.

Jej ręka wykonała kilka zamyślonych ruchów w mojej dłoni,

po czym znieruchomiała.

- Właściwie to nie wiem. Mam imię; nawet kilka. Ale tylko

w języku ciała. Jestem... Różowa. Tak, chyba można je tak

przetłumaczyć... Różowa.

Za imieniem kryła się historia. Była pierwszym dzieckiem,

które urodziło się w szkole. Wiedzieli, że dzieci zazwyczaj

opisuje się jako różowe, więc tak ją nazwali. Czuli, że jest

różowa. Kiedy weszliśmy do sali, stwierdziłem, że to

określenie nie jest właściwe. Jedno z jej rodziców było

czarne. Różowa była ciemnoskóra, miała niebieskie oczy i

kręcone włosy jaśniejsze od skóry. Miała szeroki nos, ale

małe usta.

Nie zapytała, jak mi na imię, więc się nie przedstawiłem.

Nikt, przez cały czas kiedy tam byłem, nie zapytał mnie o

imię. Nazywali mnie rozmaicie w języku ciała, a dzieci

zwracając się do mnie wołały "Hej, Ty". Nie były wielkimi

mówcami.

Jadalnia znajdowała się w prostokątnym budynku z cegły.

Miał połączenie z jedną z wielkich kopuł. Była oświetlona

tylko dla mnie, jak później się dowiedziałem. Dzieci

potrzebowały światła wyłącznie do czytania. Trzymałem się

ręki Różowej, zadowolony, że jest moim przewodnikiem. Miałem

oczy i uszy otwarte.

- Nie jesteśmy formalistami - powiedziała Różowa. Jej

słowa brzmiały okropnie głośno w tym wielkim pomieszczeniu.

Poza nami nikt inny nie rozmawiał; słychać było tylko szmery

ruchów i oddechy. Kilkoro dzieci spojrzało na nas.

- Nie będę cię teraz przedstawiać. Czuj się po prostu

jakbyś był członkiem rodziny. Będą dotykać cię później i

porozmawiasz sobie ze wszystkimi. Tu, przy drzwiach, możesz

zdjąć ubranie.

Nie sprawiło mi to kłopotu. Wszyscy byli nadzy, a ja

zdążyłem już się przystosować do domowych zwyczajów. W

Japonii zdejmuje sie buty, a w Taos całe ubranie. Co za

różnica?

Cóż, właściwie to całkiem spora. Dotykanie nie ustawało.

Każdy bez przerwy dotykał każdego tak zwyczajnie, jakby

rzucał spojrzenie. Z początku wszyscy dotykali mojej twarzy,

po czym zupełnie niewinnie poczynali sobie śmiało dotykając

mnie wszędzie indziej. Tak jak i przedtem, było to

niezupełnie tym, czym się wydawało. To dotykanie nie było

całkiem niewinne, lecz również traktowano mnie inaczej niż

członków grupy. Dotykali nawzajem swych genitaliów dużo

częściej niż moich. Powstrzymywali się, by mnie nie

przestraszyć. Byli bardzo uprzejmi w stosunku do obcego.

W sali stał długi, niski stół, a wszyscy siedzieli wkoło

na podłodze. Różowa zaprowadziła mnie na miejsce.

- Widzisz te deski na podłodze? Omijaj je i niczego tam

nie zostawiaj. Tędy się chodzi. Nigdy niczego nie przesuwaj.

Chodzi mi o meble. Decyzja musi zapaść na wspólnym zebraniu

tak, by wszyscy wiedzieli, gdzie i co się znajduje. Dotyczy

to również małych rzeczy. Jeżeli coś weźmiesz do ręki, odłóż

dokładnie w to samo miejsce.

Rozumiałem.

Z kuchni przylegającej do jadalni wnoszono misy i

półmiski z jedzeniem. Stawiano je na stole i biesiadnicy

zaczynali je badać. Jedli palcami, bez talerzy, bardzo

powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Obwąchiwali każdy

kawałek bardzo dokładnie przed włożeniem go do ust. Dla tych

ludzi jedzenie było szalenie zmysłowe.

Gotowali rewelacyjnie. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie

jadłem tak smacznie jak w Keller. (Nazwałem tak to miejsce w

języku mówionym, chociaż oni w swoim języku ciała mieli coś

bardzo podobnego. Kiedy używałem określenia Keller, wszyscy

wiedzieli, o czym mówię). Wkładali do garnka dobre, świeże

produkty i gotowali je z artyzmem i wyobraźnią. Nie

przypominało to żadnej znanej mi kuchni narodowej.

Improwizowali, rzadko kiedy powtarzając recepturę.

Siedziałem pomiędzy Różową i mężczyzną, który wcześniej o

mało mnie nie przejechał. Napychałem się wręcz

nieprzyzwoicie. Było to tak odległe od paskudnej wołowiny i

organicznej, suchej tektury, którą się odżywiałem

dotychczas, że nie mogłem się powstrzymać. Nie spieszyłem

się z jedzeniem, ale i tak skończyłem dużo przed wszystkimi.

Usiadłem ostrożnie zastanawiając się, czy nie zwymiotuję z

przejedzenia (na szczęście, udało mi się powstrzymać) i

przyglądałem się, jak jedzą. Jedli sami i karmili się

nawzajem, czasami wstając i obchodząc stół, by zanieść jakiś

wyjątkowo smaczny kąsek przyjacielowi siedzącemu po

przeciwnej stronie. Mnie również wielu z nich pasło w

ten sposób, że o mało nie zwróciłem, dopóki nie nauczyłem

się w mowie rąk przekazać, że już mi się przelewa. Od

Różowej dowiedziałem się, że bardziej przyjaznym sposobem

odmowy było zaoferowanie czegoś z mojej strony.

W końcu nie miałem już nic innego do roboty, jak tylko

karmić Różową i przyglądać się innym. Zacząłem dostrzegać

więcej. Sądziłem, że jedzenie pochłania ich całkowicie,

lecz wkrótce stwierdziłem, że przy stole prowadzono ożywioną

konwersację. Ręce poruszały się tak szybko, że trudno było

zobaczyć, co pokazują. Nadawali sobie nawzajem w dłonie,

ramiona, nogi, brzuchy, dowolne części ciała. Obserwowałem z

najwyższym zdumieniem, jak fale śmiechu przebiegają od końca

do końca stołu niczym padające domino. To szło naprawdę

szybko. Przyglądając się jeszcze uważniej można było

zobaczyć wędrujące myśli. Docierały do kogoś, były

przekazywane dalej; podczas gdy odpowiedź wracała z powrotem

podawana z rąk do rąk, dołączały do niej nowe komentarze

rodzące sie po drodze i przekazywane tam i z powrotem.

Wszystko falowało jak woda.

Bałagan był okropny. Nie ma co się oszukiwać; kiedy je

się palcami i równocześnie rozmawia za pomocą rąk, jest się

umazanym jedzeniem od stóp do głów. Lecz nikomu to nie

przeszkadzało. Mnie z całą pewnością nie. Różowa rozmawiała

ze mną, ale zaczynałem orientować się, co to znaczy być

głuchym. Ci ludzie byli przyjaźni i wydawało się, że mnie

lubią, ale nic nie mogli zrobić. Nie mogliśmy się

porozumieć.

Potem wszyscy z wyjątkiem grupy sprzątającej wyszli na

zewnątrz i wykąpali się pod prysznicami, z których leciała

bardzo zimna woda. Powiedziałem Różowej, że chciałbym pomóc

przy zmywaniu, ale stwierdziła, że tylko bym przeszkadzał.

Nie mogłem nic zrobić w Keller, dopóki nie poznałem jego

specyficznych zwyczajów. Różowa wydawała się pewna, że

zostanę wystarczająco długo, by się nauczyć.

Z powrotem do budynku, żeby się wysuszyć, co - jak

wszystko - robili baraszkując niczym szczeniaki i

ofiarowując sobie w prezencie wzajemne wycieranie. Potem

przeszliśmy pod kopułę.

Wewnątrz było ciepło, ciepło i ciemno. Światło, które

wpadało tylko z jadalni, nie zdołało zaćmić gwiazd

widocznych przez trójkątne szyby ponad głowami. Było prawie

tak jak na zewnątrz, pod gołym niebem.

Różowa szybko wypunktowała zasady etykiety panującej w

sali pod kopułą. Nie były zbyt skomplikowane, lecz ja ciągle

starałem się nie wymachiwać rękami i nogami w obawie, że

niechcący nadepnę lub potrącę kogoś.

Znowu miałem kłopoty z właściwą oceną obserwowanych

wydarzeń. Nie było słychać żadnego dźwięku prócz ciał

ocierających się o inne ciała, tak więc miałem wrażenie, że

znajduję się w samym środku orgii. Uczestniczyłem już w nich

wcześniej, w innych komunach, i wyglądały bardzo podobnie

jak ta tutaj. Szybko zorientowałem się, że się mylę i

dopiero później pojąłem, że jednak miałem rację. W pewnym

sensie.

To, co zniekształciło moje spostrzeżenia, to prosty i

oczywisty fakt, że grupowa konwersacja tych ludzi musi

wyglądać jak orgia. Po dokładniejszych obserwacjach, widząc

setkę nagich ciał, które ocierają się o siebie, całują,

dotykają i pieszczą równocześnie, doszedłem do wniosku, że

nie ma potrzeby próbować tego rozróżniać. Różnicy po prostu

nie było.

Muszę przyznać, że posługuję się tutaj słowem "orgia"

tylko dlatego, by przekazać ogólną ideę wielu ludzi w

bliskim kontakcie. Nie lubię tego słowa, ponieważ jest zbyt

obfite w podteksty. Lecz wtedy sam miałem takie skojarzenia

i doznałem sporej ulgi, kiedy zobaczyłem, że to jednak nie

jest orgia. Te, w których wcześniej uczestniczyłem, były

nudne i bezosobowe, a ja od tych ludzi spodziewałem się

czegoś więcej.

Wielu przedzierało się przez cały ten ścisk, by mnie

poznać. Podchodzili pojedynczo; zawsze świadomi tego, co

się dzieje, czekali na swoją kolej, by ze mną porozmawiać.

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Różowa siedziała przy

mnie i pomagała zrozumieć trudniejsze myśli. Stopniowo

przestawałem korzystać ze słów, udzielił mi się duch

widzenia i porozumienia drogą dotyku. Nikt nie uważał, że

mnie poznał, dopóki nie dotknął każdej części mego ciała,

więc czułem na sobie ręce przez cały czas. Nieśmiało robiłem

to samo.

Przy całym tym dotykaniu szybko doznałem erekcji, co

bardzo mnie krępowało. Karciłem się za to, że nie jestem w

stanie wyłączyć z tego reakcji seksualnych, że nie potrafię

utrzymać się na tym samym poziomie reakcji intelektualnych,

o które podejrzewałem całą grupę, kiedy - ku memu wielkiemu

zdumieniu - zdałem sobie sprawę, że para obok mnie po prostu

się kocha. Robili to już od dziesięciu minut, ale wydawało

się to tak naturalne w tym otoczeniu, że widziałem to i

właściwie wcale nie widziałem.

W tej samej chwili, kiedy to zrozumiałem, już

zastanawiałem się, czy aby się nie mylę. Robili to czy nie?

Poruszali się bardzo powoli i światło było słabe. Ale ona

miała nogi w górze, a on spoczywał na niej - tego byłem

pewien. Może to nie było najmądrzejsze z mojej strony, ale

musiałem wiedzieć. Musiałem dowiedzieć się w co, u licha,

wdepnąłem. Jak mogłem zachowywać się właściwie w tym

towarzystwie, skoro nie rozumiałem sytuacji?

Mając za sobą wiele miesięcy spędzonych w różnych

komunach, byłem przewrażliwiony na punkcie uprzejmego

zachowania. Nauczyłem się modlić przed kolacją u jednych,

śpiewać Hare Kriszna u drugich i radośnie biegać na golasa u

trzecich. Nazywa się to "Kiedy wejdziesz między wrony..." i

jeśli nie potrafisz się przystosować, nie powinieneś

podróżować. Kłaniałem się w stronę Mekki, bekałem po

posiłkach, wznosiłem toasty za wszystko, jadłem niełuskany

ryż i chwaliłem kucharza; lecz by robić to właściwie, trzeba

znać zwyczaj. Już sądziłem, że poznałem tutejszy, lecz

musiałem zmienić zdanie trzy razy w ciągu tyluż minut.

Kochali się w tym sensie, że on był w niej. Byli również

głęboko sobą zajęci. Ich ręce unosiły się jak motyle

muskając ciała, przekazując treści, których nie byłem w

stanie zobaczyć ani odczuć. Równocześnie dotykano ich, a i

oni dotykali wiele innych otaczających ich osób. Rozmawiali

ze wszystkimi, nawet jeśli wiadomość była nieskomplikowana i

wymagała zaledwie klepnięcia w ramię.

Różowa zauważyła, co zwróciło moją uwagę. Była tak jakoś

owinięta wokoło mnie, choć nie robiła niczego, co można by

uznać za prowokujące. Po prostu nie mogłem się zdecydować.

Wydawało się to bardzo niewinne, a jednak nie było.

- To (-) i (-) - powiedziała, wykonując serię ruchów w

mojej dłoni dla określenia każdego z nawiasów. Nigdy nie

poznałem werbalnej postaci żadnego z imion prócz Różowej i

nie potrafię odtworzyć tych, które wyrażali mową ciała.

Różowa wyciągnęła nogę i dotknęła kobiety wykonując palcami

stopy jakiś skomplikowany wzór. Ta uśmiechając się złapała

stopę Różowej i coś tam naprzebierała palcami.

- (-) chciałaby porozmawiać z tobą później - przełożyła

Różowa. - Zaraz potem, jak skończy rozmawiać z (-). Poznałeś

ją już wcześniej, pamiętasz? Mówi, że podobają jej się twoje

ręce.

Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, bo i ja sam tak

myślałem, zastanawiając się nad tym wszystkim. Zaświtało mi

wreszcie, że jej i moje słowo oznaczające rozmowę leżą wiele

mil od siebie. Dla niej oznaczało kompletną wymianę, w

której uczestniczyły wszystkie części ciała. Potrafiła

odczytać słowa, a raczej emocje z każdego drgnienia mięśni,

jak urządzenie do wykrywania kłamstw. Dla niej dźwięk pełnił

poślednią rolę w procesie komunikacji. Używała go tylko

wtedy, gdy mówiła do obcych. Tutaj przemawiała całą swoją

istotą.

Nie rozumiałem nawet połowy, ale wystarczająco wiele, by

zakręciło mi się w głowie. Rozmawiali ciałem. Nie tylko

rękami, jak myślałem. Dowolna część ciała w kontakcie z inną

przekazywała informację, czasem zupełnie prostą i

nieskomplikowaną - tak jak żarówka McLuhana - choćby tyle

tylko, że "Jestem tutaj." Ale rozmowa była rozmową i jeśli

dochodziła do punktu, w którym najskuteczniej tłumaczyły

genitalia, w dalszym ciągu nie przestawała być rozmową.

Chciałem koniecznie się dowiedzieć, co oni mówią.

Wiedziałem, że znacznie więcej niż mógłbym wychwycić. - No

pewnie - powiecie. Każdy wie, że kochankowie rozmawiają ze

sobą ciałem. To znowu nic nowego. No tak, ale pomyśleć

tylko, jakie to jest przyjemne, nawet kiedy nie jest się

dotykowcem. Czy jesteście w stanie podjąć tę myśl, czy też

zawsze już będziecie robakami, które marzą o zachodzie

słońca?

Podczas kiedy to wszystko mi się przydarzało, jakaś

kobieta zapoznawała się z moim ciałem. Kiedy dotknęła rękami

mojego penisa, poczułem, że mam wytrysk. Było to wielką

niespodzianką, ale tylko dla mnie. Wszyscy wokoło mnie,

czytając znaki rękoma, już od jakiegoś czasu wiedzieli, co

się wydarzy. Momentalnie zaczęli mnie dotykać. Prawie

rozumiałem, że przekazują mi uczucia czułości. Jeśli nie

zrozumiałem słów, wyczuwałem sens. Byłem straszliwie

zażenowany, choć tylko przez chwilę; przy ogólnej akceptacji

to bardzo szybko minęło. Doznanie było szalenie intensywne.

Przez długi czas nie mogłem złapać oddechu.

Kobieta, która to wszystko spowodowała, dotykała palcami

moich ust. Jej ruchy były powolne, ale, wiedziałem o tym,

pełne treści. Po chwili stopiła się z grupą.

- Co ona powiedziała? - zapytałem.

Różowa uśmiechnęła się do mnie.

- Przecież wiesz. Gdybyś tylko mógł odciąć się od tych

twoich werbalizacji. Lecz, generalnie, miała na myśli, że

"to było cudowne dla ciebie". Można to również przetłumaczyć

na "to było cudowne dla mnie". A "dla mnie", tutaj, oznacza

nas wszystkich. Organizm.

Wiedziałem, że muszę zostać i nauczyć się mówić.

Komuna przeżywała wzloty i upadki. Założyli, że kłopoty

będą, ale nie wiedzieli, jaką postać przybiorą.

W zimie wymarzło wiele drzew owocowych. Zastąpili je

nowymi odmianami. Burze wypłukały więcej nawozu i dobrej

ziemi, ponieważ koniczyna nie zdążyła wystarczająco mocno

się ukorzenić, by je związać. Procesy sądowe opóźniły

rozpoczęcie prac i właściwie dopiero w następnym roku

wszystko ruszyło właściwym torem.

Wymarły wszystkie ryby. Wykorzystali je na nawóz i

sprawdzili, na czym polegał błąd. Stosowali trzystopniowy

system ekologiczny wprowadzony przez Nowych Alchemików w

latach siedemdziesiątych. Polegało to na tym, że założyli

trzy stawy: w jednym trzymano ryby, w drugim w jednej

części hodowano algi, a w drugiej bakterie i pokruszone

muszle, a trzeci był pełen wilczego łyka. Wodę z

zanieczyszczeniami ze stawu rybnego pompowano przez muszle i

bakterie, które pozbawiały ją toksyn i przekształcały

zawarty w niej amoniak na pożywkę dla alg. Wodę algową

pompowano do trzeciego zbiornika, by zasilić wilcze łyko.

Następnie wilcze łyko i algi przenoszono do stawu rybnego jako

karmę dla ryb, a wzbogaconą wodą zasilano cieplarniane

rośliny we wszystkich kopułach.

Zbadali wodę i glebę i okazało się, że chemikalia

wypłukiwane z muszli ulegały koncentracji gdzieś w dalszej

części tego odżywczego łańcucha. Po gruntownym czyszczeniu i

ponownym uruchomieniu procesu wszystko przebiegło już

dobrze. Ale pierwszy wkład poszedł na marne.

Nigdy nie zaznali głodu ani zimna. W ciągu roku słońca

było pod dostatkiem, zarówno do zasilania pomp i hodowli,

jak i ogrzewania pomieszczeń mieszkalnych. Budynki zbudowano

w połowie zagłębione w ziemię, z myślą o chłodzących i

ogrzewających prądach konwekcyjnych. Lecz pierwszy rok

przyniósł stratę i uszczuplenie kapitału.

Pierwszej zimy jeden z budynków zapalił się. Dwóch

mężczyzn i mała dziewczynka spłonęli, kiedy zawiódł

automatyczny system podający wodę do gaszenia pożaru. To był

szok. Sądzili, że urządzenia działają dokładnie tak jak w

reklamie. Żadne z nich nie miało pojęcia o handlu

materiałami budowlanymi i różnicy między założeniami i

realiami. Odkryli, że inne instalacje także nie odpowiadają

specyfikacjom, w związku z tym ustanowili program okresowych

przeglądów wszystkich urządzeń. Nauczyli się demontować i

reperować wszystko, co mieli na farmie. Jeśli coś miało

zbyt skomplikowany układ elektroniczny, wyrzucali to i

instalowali coś prostszego.

Pod względem socjalnym życie zapowiadało się bardziej

obiecująco. Janet mądrze zdecydowała o dwóch zasadniczych

sprawach, którymi mieli się kierować w królestwie swych

powiązań. Po pierwsze, odmówiła pełnienia funkcji

prezydenta, przewodniczącej, szefowej czy też najwyższej

komendantki. Wiedziała od początku, że silna przywódcza

osobowość jest potrzebna przy planowaniu, zakupie ziemi i

dla nadania kierunku bezkształtnym pragnieniom. Lecz kiedy

osiągnęli ziemię obiecaną, abdykowała. Od tego momentu mieli

działać jak w systemie demokratycznego komunizmu. Gdyby to

się nie udało, przyjęliby jakiś inny sposób. Wszystko, tylko

nie dyktatura pod jej wodzą. Nie chciała niczego takiego.

W myśl drugiej zasady nie akceptowano niczego. Nigdy

wcześniej nie było społeczności głucho-niewidomej, która

żyłaby o własnych siłach. Nie musieli spełniać żadnych

oczekiwań; nie musieli żyć tak jak ludzie widzący. Nikt nie

mógł im zabronić czegokolwiek z tego tylko powodu, że "tak

się nie robi".

Nie mieli jaśniejszego od innych pojęcia, jak powinno

wyglądać ich życie. Wiedzieli tylko, że dotychczasowe nie

spełnia ich potrzeb i nic ponadto. Mieli dopiero znaleźć

sensowny sposób na życie i moralność głucho-niewidomych.

Rozumieli podstawowe zasady moralności: że nic nie jest

zawsze moralne i że wszystko jest moralne we właściwych

okolicznościach. Zasadniczą sprawą był kontekst społeczny.

Zaczynali od czystej karty, nie mającej żadnego wzoru.

W końcu drugiego roku znaleźli swój system. Modyfikowali

go jeszcze, ale podstawowe zasady zostały ustalone. Poznali

siebie samych, czego nie udało się zrobić wcześniej, w

szkole. Określili siebie i swoje warunki.

Mój pierwszy dzień w Keller spędziłem w szkole. Był to

krok oczywisty i konieczny. Musiałem się nauczyć mowy rąk.

Różowa była dość cierpliwa. Poznałem podstawowy alfabet i

zawzięcie go ćwiczyłem. Już w południe przestała używać

głosu, zmuszając mnie tym samym do mówienia rękami.

Odzywała się tylko, gdy to było naprawdę konieczne, a w

końcu zupełnie przestała. Trzeciego dnia już prawie nie

wydawałem z siebie żadnych dźwięków.

Nie znaczy to, że nagle zrobiłem się biegły w mowie rąk.

Wcale nie. Pod koniec pierwszego dnia znałem alfabet i z

wielkim trudem udawało mi się wyrażać zrozumiale. Dużo

gorzej szło mi odczytywanie znaków "mówionych" do mojej

ręki. Przez długi czas musiałem widzieć te znaki, by je

zrozumieć. Lecz jak w każdym języku, w końcu zaczyna się w

nim myśleć. Umiem mówić płynnie po francusku i pamiętam

swoje zdziwienie w momencie, kiedy doszedłem do etapu, w

którym nie tłumaczyłem myśli przed ich wymówieniem. W Keller

osiągnąłem ten etap po mniej więcej dwóch tygodniach.

Pamiętam jedną z ostatnich rzeczy, o które zapytałem

Różową w mowie. Było to coś, co mnie niepokoiło.

- Różowa dziewczynko, czy jestem tutaj mile widziany?

- Jesteś tutaj trzy dni. Czy czujesz się odrzucony?

- Nie, ale nie o to mi chodzi. Chciałbym usłyszeć, jakie

jest wasze nastawienie do obcych. Jak długo jestem tutaj

mile widziany?

Zmarszczyła brwi. Najwyraźniej była to całkiem nowa

kwestia.

- Cóż, praktycznie rzecz biorąc, dopóki większość nie

zdecyduje, że masz odejść. Lecz nigdy się to jeszcze nie

zdarzyło. Nikt jeszcze nie mieszkał z nami dłużej niż kilka

dni. Nigdy nie musieliśmy postanawiać czegoś na wypadek,

gdyby ktoś, kto widzi i słyszy, chciał z nami pozostać. Nikt

dotąd nie chciał, lecz chyba mogłoby się to zdarzyć. Sądzę,

że mogą się nie zgodzić. Są bardzo niezależni i zazdrośni o

swą wolność, chociaż mogłeś tego nie zauważyć. Nie wydaje mi

się, byś kiedykolwiek mógł stać się jednym z nich. Lecz

dopóki będziesz uważał się za gościa, możesz prawdopodobnie

zostać tutaj nawet przez dwadzieścia lat.

- Mówisz "oni." Czy nie należysz do nich?

Po raz pierwszy wydała się trochę zmieszana. Żałuję, że

nie byłem lepszy w odczytywaniu mowy ciała. Sądzę, że ręce

powiedziałyby mi tomy na temat tego, co wtedy myślała.

- Z pewnością dzieci są częścią grupy. Lubimy to. Nie

chciałabym być nigdzie indziej, sądząc z tego, co wiem o

życiu tam na zewnątrz.

- Nie dziwię ci się. - Rzeczy pozostały niedopowiedziane,

lecz wiedziałem zbyt mało, by zadać właściwe pytanie. - Ale

widzieć, kiedy rodzice są niewidomi nie stanowi chyba

większego problemu? Nie... odrzucają was chyba w żaden

sposób?

Tym razem roześmiała się.

- Och, nie. Skądże. Są na to zbyt niezależni. Nie ma nic,

czego nie byliby w stanie zrobić sami. Jesteśmy częścią

rodziny. Robimy dokładnie to co oni. I nie ma to większego

znaczenia. Chodzi mi o wzrok. Słuch też nie. Rozejrzyj się

tylko. Czy mam jakąkolwiek przewagę dlatego, że widzę, dokąd

idę?

Musiałem przyznać, że nie. Jednak wyczuwałem, że czegoś

mi nie mówi.

- Wiem, co cię trapi. Co z zostaniem tutaj. - Musiała

przypomnieć mi moje początkowe pytanie, bo odbiegłem od

tematu.

- Co takiego?

- Czujesz, że jesteś outsiderem. Nie masz obowiązków.

Czujesz się tym skrępowany i bardzo chciałbyś wykonywać

swoją część pracy. To widać.

Musiałem przyznać, że jak zwykle odczytała mnie właściwie.

- I to się nie zmieni, dopóki nie nauczysz się rozmawiać

ze wszystkimi. Wracajmy więc do lekcji, bo twoje palce są

jeszcze bardzo niezdarne.

Czekało mnie bardzo wiele pracy. Przede wszystkim

musiałem się nauczyć, by się nie spieszyć. Byli powolni,

metodyczni, popełniali mało błędów i nie przejmowali się,

jeśli zadanie zabierało cały dzień, skoro tylko wykonano je

dobrze. Gdy pracowałem sam zamiatając, zrywając jabłka czy

pieląc, nie musiałem się o to martwić. Lecz gdy zadanie

wymagało pracy zespołowej, trzeba było opanować zupełnie

inne tempo. Wzrok umożliwia człowiekowi wykonywanie wielu

czynności równocześnie. Osoba ociemniała podejmuje każdy

etap pracy po kolei. Wszystko musi być zweryfikowane

dotykiem. Jednak w pracach warsztatowych potrafili być dużo

szybsi ode mnie. Czułem się tak jakbym pracował palcami nóg,

a nie rąk.

Nigdy nie proponowałem, że zrobię coś szybciej, ponieważ

widzę i słyszę. Z całą pewnością powiedzieliby, i słusznie,

bym pilnował swego nosa. Przyjęcie wzrokowej pomocy

stanowiło pierwszy krok na drodze do uzależnienia, a

przecież wszystkie te prace i tak zostałyby do wykonania

również po moim wyjeździe.

I to kazało mi znowu wrócić myślami do sprawy dzieci.

Zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że istnieje jakaś

chęć odrzucenia, może nieuświadomiona, pomiędzy rodzicem i

dzieckiem. Bardzo wyraźnie widać było wielkie uczucie

pomiędzy nimi, lecz jak mogły dzieci nie cierpieć z powodu

nieakceptowania ich zdolności? Tak przynajmniej myślałem.

Szybko dostosowałem się do ich zwyczajów. Byłem

traktowany ani lepiej, ani gorzej niż wszyscy, co bardzo

mnie cieszyło. Choć nigdy nie stałbym się częścią grupy,

nawet jeśli bardzo bym tego pragnął, nie było żadnych oznak,

że nie jestem jej pełnoprawnym członkiem. W taki właśnie

sposób traktowano gościa. Jak swojego.

Życie płynęło tutaj zupełnie inaczej niż w mieście.

Sielankowy spokój nie był wyłączną specjalnością Keller, ale

mieli go w nadmiarze, zaś ziemia pod bosymi stopami to coś,

czego nie zna żaden spacerowicz parku.

Codzienne życie wypełniała praca, która dawała

zadowolenie. Trzeba było karmić kurczaki i prosięta,

zajmować się owcami i pasieką, łowić ryby i doić krowy.

Pracowali wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci. Każdy zdawał

się wiedzieć, co i kiedy należy zrobić. Można by powiedzieć,

że działali jak dobrze naoliwiona maszyna, choć nie lubię

tej metafory w odniesieniu do ludzi. Myślałem o nich raczej

jak o organizmie. Każda grupa społeczna nim jest, ale ten

działał bez zarzutu. Większość komun, które wcześniej

odwiedziłem, miała oczywiste słabe punkty. Robota leżała

nietknięta, ponieważ wszyscy byli zbyt naćpani lub nie w

nastroju bądź po prostu nie widzieli takiej potrzeby, by

pracować. A to z kolei prowadziło do chorób, erozji gleby,

ofiar zamarzających na śmierć, a w końcu inwazji pracowników

opieki społecznej, którzy zabierali dzieci. Nie raz byłem

tego świadkiem.

Ale nie tutaj, gdzie królował właściwy obraz świata-jako-

takiego, a nie jakieś tęczowe iluzje, w myśl których

funkcjonuje wiele systemów utopijnych. Tutaj wykonywano

pracę, która była do zrobienia.

Nigdy nie zorientowałem się dokładnie, jak działały tryby

tej maszyny (znowu techniczne porównanie). Już sam system

stawów rybnych był dla mnie przerażająco skomplikowany. W

jednej ze szklarni zabiłem pająka, po czym dowiedziałem się,

że celowo umieszczono go tam, by niszczył pewną grupę

szkodników roślin. To samo z żabami. W wodzie żyły owady,

które eliminowały inne owady i doszło do tego, że obawiałem

się opędzić od zwykłej muchy bez pytania o zgodę.

W miarę upływu dni poznawałem historię rancza. Wspominano

o popełnionych błędach, choć było ich zadziwiająco mało.

Jeden w dziedzinie obronności. Początkowo nie przedsięwzięli

żadnych środków zabezpieczających niewiele wiedząc o

brutalności i przypadkowych gwałtach dosięgających nawet

takie, położone na uboczu zakątki. Broń palna wydawała się

logicznym i wskazanym środkiem zapobiegawczym, ale

mieszkańcy Keller nie byli w stanie jej używać.

Pewnej nocy przyjechała "w odwiedziny" ciężarówka pełna

mężczyzn, którzy wypili za dużo. Usłyszeli o ranczu w

miasteczku. Zostali na nim dwa dni, poprzecinali linie

telefoniczne i zgwałcili wiele kobiet.

Po ustąpieniu inwazji przedyskutowano wszystkie

możliwości i zdecydowano się na sposób naturalny. Zakupiono

pięć owczarków niemieckich. Żadnych psychicznych

nieszczęśników, którymi handluje się pod hasłem "Pies

obronny", lecz specjalnie tresowane psy z firmy poleconej

przez policję w Albuquerque. Wytresowano je zarówno do roli

przewodników dla niewidomych, jak do obowiązków pracy w

policji. Były zupełnie nieszkodliwe, dopóki obcy nie okazał

otwartej agresji; wtedy od razu skakały do gardła.

Jak większość stosowanych przez nich rozwiązań, to też

okazało się skuteczne. Drugi napad skończył się dwoma

trupami i trzema ciężko rannymi po stronie napastników.

Kellerowcy wynajęli eks-komandosa, by nauczył ich podstaw

walki na wypadek zmasowanego ataku i konieczności walki

wręcz. Nie byli błędnookimi dziećmi kwiatami.

Codziennie podawano trzy znakomite posiłki. Był również

czas wolny. Nie tylko praca. Mogli też przerwać pracę na

kilka minut, by podzielić się z innymi jakimś nadzwyczajnym

wrażeniem. Pamiętam, jak kiedyś jedna z kobiet - którą muszę

nazwać Ta-o-Zielonych-Oczach - wzięła mnie za rękę i

zaprowadziła w miejsce, gdzie pod podłogą szopy, w cieniu i

chłodzie, rosły grzyby. Wczołgaliśmy się tam, zerwaliśmy

kilka i zaczęliśmy je wąchać. Pokazała mi, jak to robić.

Kilka tygodni wcześniej byłbym przekonany, że zniszczyliśmy

ich piękno, lecz przecież to było zaledwie wrażenie

wizualne. Zaczynałem już wówczas lekceważyć ten zmysł.

Kobieta pokazała mi, że nadal były piękne w dotyku i

zapachu, choć tak naprawdę zniszczyliśmy je doszczętnie.

Potem pobiegła do kuchni z fartuszkiem pełnym grzybów.

Smakowały chyba jeszcze lepiej.

Albo ten mężczyzna - nazwę go Łysoń. Wraz z jakąś kobietą

przynieśli mi deskę, którą właśnie obrobił w stolarni. Była

gładka i pachnąca i zgodziłem się z nim, że jest cudowna.

A po posiłku wieczornym Zgromadzenie.

W trzecim tygodniu pobytu otrzymałem wskazówkę co do

mojej pozycji w grupie. Przeszedłem pierwszy prawdziwy test

wskazujący, czy w ogóle coś dla nich znaczę. Chciałem

widzieć w nich przyjaciół i chyba trochę martwiło mnie to,

że każdego, kto przyszedłby w odwiedziny, traktowano by tak

samo jak mnie. Trochę to dziecinne i niesprawiedliwe, lecz

uświadomiłem to sobie w pełni nieco później.

Nosiłem wiadrem wodę na pole, gdzie posadzono młode

drzewko. Wąż służący do tego celu był akurat używany gdzie

indziej, zraszacze tam nie sięgały i drzewko podsychało. Do

czasu znalezienia lepszego rozwiązania tego problemu

podlewałem je wiaderkiem.

Było gorące południe. Czerpałem wodę z beczki stojącej

koło kuźni. Postawiłem wiadro na ziemi i podstawiłem głowę

pod kran. Miałem na sobie bawełnianą koszulę rozpiętą z

przodu. Woda spływała mi po głowie i wsiąkała w koszulę.

Było to bardzo przyjemne uczucie, więc stałem pod kranem

chyba z minutę.

Nagle rozległ się za mną hałas, a ja stuknąłem głową w

kran zbyt szybko ją podnosząc. Odwróciłem się i zobaczyłem

kobietę rozciągniętą na ziemi, z twarzą w kurzu. Obracała

się bardzo powoli, trzymając się za kolano. Z uczuciem

głębokiej rozpaczy zdałem sobie sprawę, że potknęła się o

wiadro, które bezmyślnie postawiłem na betonowym,

ekspresowym chodniku. Pomyśleć tylko: idziesz sobie

spokojnie ufając, że droga jest wolna od przeszkód i nagle

lądujesz na ziemi. System Keller mógł działać tylko na

zasadzie absolutnego zaufania i nie wolno było o tym

zapominać. Zaufano mi, a ja zawiodłem. Zrobiło mi się

niedobrze.

Kobieta miała paskudnie obtarte kolano. Ciekła z niego

krew. Siedząc tam na chodniku obmacała je rękami i zaczęła

boleśnie zawodzić. Z oczu pociekły jej łzy. Potem zaczęła

uderzać pięściami o ziemię, wydając za każdym uderzeniem

bolesne "Hunnnh, hunnnh, hunnn!" Była wściekła i miała do

tego absolutne prawo.

Znalazła wiadro, kiedy nieśmiało wyciągnąłem do niej

rękę. Chwyciła ją i dalej, ciągle płacząc, zbadała moją

twarz. Następnie wstała, wytarła nos i, trochę utykając,

oddaliła się w stronę jednego z budynków.

Usiadłem, czując się podle. Nie wiedziałem, co robić.

Jeden z mężczyzn przyszedł po mnie. To był Wielki

Człowiek. Nazwałem go tak dlatego, że był najwyższy w

Keller. Nie był żadnym policjantem, dowiedziałem się

później; po prostu na niego pierwszego trafiła zapłakana

kobieta. Wziął mnie za rękę i obmacał twarz. Zobaczyłem, że

zaczyna płakać odczytując na niej moje wzruszenie. Poprosił,

żebym poszedł z nim.

Zwołano nadzwyczajne posiedzenie. Nazwijmy je sądem.

Składał się z tych, którzy akurat byli pod ręką, nawet

dzieci. Zebrało się około dziesięciu czy dwunastu osób.

Wszyscy wyglądali na zasmuconych. Kobietę, którą zraniłem,

pocieszało kilka osób. Nazwę ją Blizna, z powodu wyraźnego

znaku na ramieniu.

Wszyscy mówili mi - mową rąk, oczywiście - jak bardzo

jest im przykro. Głaskali mnie i przytulali starając się

ulżyć mojej niedoli.

Przybiegła Różowa. Posłano po nią, by pełniła rolę

tłumacza, gdyby zaszła taka potrzeba. Była to procedura

formalna, więc musieli mieć pewność, że rozumiem wszystko,

co się dzieje. Podbiegła do Blizny, popłakała z nią trochę,

potem podeszła do mnie i objęła, tłumacząc przy tym rękami,

jak bardzo mi współczuje z powodu tego, co się wydarzyło. W

myślach już pakowałem manatki. Wydawało mi się, że nie ma

nic do zrobienia prócz formalnej eksmisji.

Wtedy wszyscy usiedli na podłodze, blisko siebie,

dotykając się wzajemnie. Rozpoczęło się przesłuchanie.

Większą część prowadzono w języku rąk, czasem tylko

Różowa wtrącała słowo lub dwa. Nie bardzo wiedziałem, kto co

mówił, ale tak właśnie miało być. Grupa przemawiała jako

jedność.

- Jesteś oskarżony o pogwałcenie zasad - oświadczyła

grupa - i przyczynienie się do zranienia tej, którą nazwałem

Blizną. - Czy kwestionujesz zarzut? Czy jest jakiś fakt,

który powinniśmy znać?

- Nie - odpowiedziałem. - Odpowiadam za swoje niedbalstwo.

- Rozumiemy. Współczujemy ci, a twój żal i skrucha są dla

nas oczywiste. Jednak zaniedbanie jest przestępstwem. Czy

rozumiesz? To jest wykroczenie, za które... - Tu nastąpiła

seria znaków.

- Co to było? - zapytałem Różową

- Hm...jesteś sądzony? Stajesz przed nami? - Wzruszyła

ramionami niezadowolona, że nie potrafi odnaleźć

odpowiedniego słowa.

- Rozumiem.

- Fakty nie podlegają dyskusji i wszyscy zgadzają się, że

jesteś winny. ("Odpowiedzialny" wyszeptała mi do ucha.) -

Odejdź teraz na chwilę, a my podejmiemy decyzję.

Wstałem i stanąłem pod ścianą nie chcąc przyglądać im

się, kiedy debatowali poprzez połączone ręce. W gardle

miałem wielką palącą gulę, której nie mogłem połknąć. Po

chwili poproszono, bym usiadł w kręgu.

- Kara za twoje przewinienie jest zwyczajowa. Żałujemy,

że nie możemy postanowić inaczej. Pozostawiamy ci wybór.

Możesz przyjąć naznaczoną karę i zmazać swoje przewinienie

albo nie uznać naszej jurysdykcji i odejść z naszej ziemi.

Jaki jest twój wybór?

Poprosiłem Różową, by powtórzyła mi tę sentencję

dwukrotnie, ponieważ było bardzo ważne, bym wiedział, co mi

oferowano. Kiedy byłem już pewien, że odczytałem wyrok

właściwie, bez namysłu zgodziłem się przyjąć karę. Byłem

wdzięczny za możliwość wyboru.

- Bardzo dobrze. A więc chcesz, byśmy potraktowali ciebie

tak samo, jak potraktowalibyśmy jednego z nas, gdyby

popełnił to samo wykroczenie. Chodź tutaj.

Koło uległo teraz deformacji, ponieważ każdy chciał być

bliżej środka. Nie powiedziano mi, co się wydarzy.

Wciągnięto mnie do środka i wszyscy delikatnie kierowali

mnie w tamto miejsce.

Blizna siedziała po turecku mniej więcej w samym środku

grupy. Znowu płakała, a ja razem z nią. Chyba. Trudno mi

teraz sobie przypomnieć. Wylądowałem twarzą w dół na jej

kolanach i dostałem od niej lanie.

Ani przez chwilę nie pomyślałem, że to nieprawdopodobne

albo dziwne. Wydawało mi się w tej sytuacji całkowicie

naturalne. Potem wszyscy dotykali mnie pieszczotliwie,

sygnalizując w moje dłonie, nogi, szyję i policzki

współczucie. Płakaliśmy. To było trudne przeżycie dla całej

grupy. Właściwe lanie musiała dać mi osoba, którą uraziłem.

Na tym również, prócz startego kolana, polegała jej krzywda.

Na niej spoczął obowiązek ukarania mnie i dlatego łkała tak

głośno, nie tyle z powodu bólu kolana, lecz świadomości, że

musi mi sprawić ból.

Różowa powiedziała później, że Blizna zdecydowanie

obstawała przy tym, by ofiarowano mi możliwość pozostania.

Niektórzy chcieli wyrzucić mnie, lecz ona właśnie

twierdziła, że nie jestem taki zły i że warto poddać zarówno

ją jak i mnie tej próbie. Jeżeli nie jest to dla was jasne,

nie zrozumieliście poczucia wspólnoty i więzi, którą

nawiązałem z grupą.

Ciągnęło się to w nieskończoność. Było bolesne, ale nie

okrutne ani upokarzające. Po prostu praktyczna lekcja

wyrażona bez ogródek. Każdy z nich otrzymał ją kiedyś, ale

nie ostatnio. Człowiek potrafi wyciągać wnioski, wierzcie

mi.

Sporo o tym później myślałem. Próbowałem wykombinować,

czy coś innego można było zrobić. Nie kładzie się dorosłego

człowieka na kolanie, by sprawić mu lanie, ale to przyszło

mi do głowy dużo później.

W podobny sposób karano dzieci, ale nie tak ostro i

boleśnie. Społeczność zgodnie postanowiła zmniejszyć ciężar

odpowiedzialności w stosunku do dzieci. Skłonni byli

ścierpieć odrapane kolano czy też drobne skaleczenie

zakładając, że to dopiero nauka. Lecz po osiągnięciu

dojrzałości - to znaczy, kiedy większość dorosłych uznała,

że ktoś jest dorosły lub sam prosił o ten przywilej - lanie

stawało się sprawą poważną.

Mieli również ostrzejszą karę zarezerwowaną dla

powtarzających się lub złośliwych przewinień. Nie stosowano

jej często, polegała zaś na bojkotowaniu przestępcy. Przez

pewien określony czas nikt go nie dotykał. Kiedy o tym

usłyszałem, wiedziałem już, jaka to ciężka kara.

Kiedy już było po wszystkim, spłakaliśmy się wszyscy

razem. Lecz łzy szybko stały się łzami radości i szczęścia.

Objąłem Bliznę i powiedzieliśmy sobie nawzajem, jak bardzo

nam przykro, że to się wydarzyło. Mówiliśmy do siebie -

kochaliśmy się, jeśli tak chcecie to nazwać - pocałowałem

jej kolano i pomogłem opatrzyć.

Resztę dnia spędziliśmy razem, próbując uśmierzyć ból.

Łuska spadła mi z oczu, kiedy już nabrałem wprawy w

mowie rąk. Dzień w dzień odkrywałem nowe warstwy, które

wcześniej mi umykały. Przypominało to obieranie cebuli:

za każdym razem, kiedy zdawało mi się, że

już dotarłem do sedna, okazywało się, że dopiero stąd można

dobrać się do kolejnej warstwy, dotąd niewidocznej.

Początkowo byłem przekonany, że kluczem porozumienia

jest mowa rąk. Tymczasem ta okazała się być narzędziem

bezzębnych osesków. Przez długi czas byłem niemowlęciem nie

umiejącym poprawnie powiedzieć ga, ga. Wyobraźcie sobie moje

zdumienie, gdy po opanowaniu ga, ga zobaczyłem jeszcze

składnię, odmianę czasowników, części mowy, rzeczowniki,

czasowniki, czasy, ich zgodność i tryb warunkowy. Taplałem

się w bajorku na skraju Oceanu Spokojnego.

Przez mowę rąk rozumiem międzynarodowy język migowy.

Każdy może się go nauczyć w kilka godzin, no, powiedzmy, w

kilka dni. Lecz mówiąc do kogoś, czyż trzeba literować każde

słowo? Czy odczytuje się literę po literze? Nie, chwyta się

słowa, słyszy się grupy dźwięków i spostrzega sekwencje liter

jako całości znaczeniowe.

W Keller wszyscy żywo interesowali się językami. Każdy

znał kilka języków i potrafił się nimi biegle posługiwać.

Już jako dzieci zrozumieli, że język migowy to droga

porozumienia z obcymi. We własnym gronie byłoby zbyt

uciążliwe. Podobnie jak z alfabetem Morse'a, który okazywał

się szalenie skuteczny, gdy chodziło o wymianę ścisłych

informacji, lecz z pewnością nie należał do ulubionych. Ich

sposób komunikacji przypominał nasz, w mowie i w piśmie, ale

zaryzykowałbym twierdzenie, że był lepszy.

Doszedłem do tego powoli widząc, że choć mówiłem już

bardzo szybko rękami, sformułowanie myśli zabierało mi dużo

więcej czasu niż innym, a nie mogłem tego tłumaczyć stopniem

osiągniętej biegłości. Poprosiłem więc, by nauczyli mnie ich

"stenografii" i zanurzyłem się w niej po uszy, tym razem

pracując ze wszystkimi, a nie tylko z Różową.

To było trudne. Potrafili przekazać dowolne słowo w

dowolnym języku za pomocą nie więcej niż dwóch pozycji

dłoni. Wiedziałem, że jest to program na lata, nie dni.

Poznajesz alfabet i, tym samym, otrzymujesz komplet narzędzi

umożliwiający wypowiedzenie i napisanie każdego istniejącego

słowa. Na tym polega zaleta systemu opierającego się na

jednym zbiorze znaków dla języka mówionego i pisanego.

"Stenografia" nie przypominała niczego takiego. Nie

uwzględniała liniowości ani powszechności języka migowego,

nie była kodem języka angielskiego ani żadnego innego; nie

dzieliła gramatyki ani słownictwa z żadnym innym językiem.

Była całkowicie skonstruowana przez mieszkańców Keller i dla

ich potrzeb. Ani jedno słowo nie należało do języka migowego

i każdego musiałem się uczyć na pamięć.

Miesiącami siedziałem na wieczornym Zgromadzeniu

wygłaszając rewelacje w rodzaju "Moja kochać Blizna wiele,

wiele, dobrze" w czasie, gdy wokoło unosiły się fale

konwersacji i przepływając obok zahaczały czasem o mnie swym

brzegiem. Lecz ja nie rezygnowałem, a i dzieci okazywały mi

wiele cierpliwości. Robiłem postępy. Musicie zrozumieć, że

rozmowy, które będę relacjonował, odbywały się za pomocą

języka migowego lub "stenografii" i były ograniczone

stopniem mojej biegłości. Od dnia kary nie otworzyłem ust

ani też nikt nie odezwał się do mnie słowem mówionym.

Miałem właśnie lekcję mowy ciała z Różową. Tak,

kochaliśmy się. Zabrało mi kilka tygodni odkrycie, że jest

stworzeniem płciowym, jej pieszczoty zaś, które upierałem

się uważać za niewinne - takiego określenia użyłem wtedy -

były takie i równocześnie nie były. Dla niej przemawianie do

mojego malucha było zupełnie naturalne i stanowiło po prostu

jeszcze jedną formę konwersacji. Chociaż ciągle jeszcze nie

całkiem dorosła, uznawana była za dojrzałą i ja także

zgodziłem się, że tak jest. To moje uwarunkowania kulturowe

zaślepiały mnie uniemożliwiając zrozumienie tego, co mówiła.

Tak więc gadaliśmy jak najęci. Z nią, lepiej niż z kim

innym, rozumiałem mowę i śpiew ciała. Swą niezakazaną pieśń

Różowa śpiewała biodrami i rękami, wolna od poczucia winy,

otwarta i cudownie świeża w swoich odkryciach, które

otwierały się dla niej przy każdym dotknięciu.

- Niewiele opowiedziałeś mi o sobie - oznajmiła. - Co

robiłeś tam na zewnątrz? - Nie chcę, byście odnieśli

wrażenie, że rozmawialiśmy zdaniami mówionymi, tak jak to

tutaj przedstawiam. Rozmawialiśmy ciałem, pocąc się i

pochłaniając wzajemnie swój zapach. Wiadomości płynęły z

rąk, stóp i ust.

Doszedłem do znaku zaimka w pierwszej osobie liczby

pojedynczej - i utknąłem.

Jak mogłem jej opowiedzieć o życiu w Chicago? Czy

powinienem mówić o zawiedzionych ambicjach pisarskich i o

tym, jak mi się nie powiodło? I dlaczego tak się stało?

Mogłem opowiedzieć jej o mojej podróży. Mogłem opowiedzieć o

mojej pracy, nic nie znaczącym przekładaniu papierów,

bezsensownym dla wszystkich prócz może Dochodu Narodowego

Brutto. O wzlotach i upadkach gospodarki, które

doprowadziły mnie aż tutaj, podczas gdy nic innego nie

ruszyłoby mnie z obranego toru łatwego prześlizgiwania się

przez życie. Lub o samotności 47-latka, który nie znalazł

nikogo, kogo warto pokochać i nigdy nie był kochany. Albo o

uczuciu ciągłego wyobcowania w społeczeństwie nierdzewnej

stali; miłostkach jednej nocy, pijaństwach, pracy od

dziewiątej do piątej, ciemnych salach kinowych, meczach w

telewizji, pigułkach nasennych, wieżowcu Johna Hancocka, w

którym okna się nie otwierają, by nie można było zaczerpnąć

smogu ani wyskoczyć. To byłem cały ja.

- Aha - powiedziała.

- Podróżuję sobie - powiedziałem i zdałem sobie sprawę,

że to prawda.

- Aha - powiedziała Różowa, chociaż zrobiła przy tym

zupełnie inny znak dla wyrażenia tego samego. Usłyszała i

zrozumiała obie części mnie. Tę jedną, którą byłem, i tę

drugą, którą, miałem nadzieję, że jestem.

Ona była na górze, jedną rękę delikatnie trzymała na

mojej twarzy, by uchwycić każde drgnienie emocji, podczas

kiedy ja myślałem o swoim życiu po raz pierwszy od wielu,

wielu lat. Śmiała się i radośnie przygryzała moje ucho,

kiedy odkryła, że po raz pierwszy, odkąd pamiętam, byłem z

tego życia zadowolony. I to nie dlatego, że tak sobie

tłumaczyłem. Naprawdę tak było. W mowie ciała nie da się

kłamać. To tak jakby gruczoły potowe próbowały oszukać

poligraf.

Zorientowałem się, że sala jest dziwnie pusta. Były tylko

dzieci.

- Gdzie są wszyscy? - zapytałem.

- Wszyscy ***ą - odpowiedziała Różowa. Wyglądało to tak:

trzy krótkie plaśnięcia rozstawionymi palcami o pierś.

Towarzyszył temu konkretny układ palców: forma czasownika w

czasie teraźniejszym, w trzeciej osobie liczby mnogiej. Nie

muszę wyjaśniać, że niewiele z tego zrozumiałem. Dużo więcej

powiedziało mi jej ciało w chwili, kiedy "mówiła" tamto.

Rozumiałem ją teraz lepiej niż kiedykolwiek. Ciało zapytało

mniej więcej tak: "Dlaczego nie mogę robić tego razem z

nimi? Dlaczego nie mogę czuć-smakować-dotykać-słyszeć-

widzieć razem z nimi?" Tak właśnie powiedziała. Ciągle

jeszcze bałem się całkowicie polegać na mojej interpretacji.

Nadal próbowałem forsować mój punkt widzenia zjawisk,

których tutaj doświadczałem. Byłem przekonany, że tak Różowa

jak pozostałe dzieci czują się lepsze od rodziców, a zarazem

niedoceniane i ograniczane w swoich możliwościach.

Po krótkim poszukiwaniu znalazłem wszystkich na pastwisku

północnym. Rodzice w komplecie, ani jednego dziecka. Stali w

grupie o nieokreślonym porządku. Nie tworzyli kręgu, choć

prawie. Jeżeli w ogóle byli zorganizowani, to w tym, że

każdy od każdego stał w tej samej odległości.

Owczarki niemieckie i ten szetlandzki siedziały na trawie

przyglądając się grupie. Miały postawione uszy, ale się nie

ruszały.

Zrobiłem kilka kroków w ich stronę, lecz zatrzymałem się

wyczuwając niezwykłą koncentrację. Dotykali się, ale ich

ręce były nieruchome. Cisza spowijająca te zawsze ruchliwe,

a teraz nieruchome postacie zabrzmiała w moich uszach

ogłuszająco.

Przyglądałem się im co najmniej godzinę. Siedziałem z

psami drapiąc je i gładząc. Lizały mnie wyrażając

zadowolenie, lecz ich uwaga skupiała się na grupie.

Stopniowo zaczęło do mnie docierać, że grupa się porusza.

Bardzo powoli, krok w jedną, krok w drugą. Odsuwali się od

siebie w taki sposób, że odległość pomiędzy wszystkimi była

identyczna. Jak galaktyki oddalające się od siebie w

rozprzestrzeniającym się wszechświecie. Teraz mieli już

wyciągnięte ręce i dotykali się zaledwie koniuszkami palców

tworząc coś na kształt siatki kryształu.

W końcu przestali się zupełnie dotykać. Zobaczyłem, jak

wyciągają palce, by dosięgnąć się nawzajem. Ciągle jednak

oddalali się rozchodząc się równomiernie. Jeden z owczarków

zaczął cicho skowyczeć. Mrówki przebiegły mi po grzbiecie.

Chłodno tutaj, pomyślałem.

Zamknąłem oczy, czując znienacka senność.

W ciemności leżącej po drugiej stronie moich oczu coś się

kryło. Czułem, że gdybym mógł obrócić gałki oczne,

zobaczyłbym to coś z łatwością. Zwodziło mnie każąc w

mglistym napisie widzieć wielki, kolorowy neon. Jeśli było

tam coś trudnego do uchwycenia, a co dopiero opisania, to

właśnie to. Mrugało do mnie przez chwilę, kiedy psy

zaskowyczały jeszcze głośniej, ale nie mogłem tego czegoś

zidentyfikować. Najlepsze porównanie, które przyszło mi do

głowy, to wrażenie, jakiego mogłaby doświadczyć niewidoma

osoba od słońca w pochmurny dzień.

Znowu otworzyłem oczy.

Rożowa stała obok mnie. Miała zaciśnięte oczy, a rękami

zatykała sobie uszy. Poruszała ustami. Za nią stało kilkoro

starszych dzieci. Wszystkie zachowywały się tak jak ona.

Nagle coś się zmieniło. Ludzie w grupie byli teraz

oddaleni od siebie o około stopę i nagle wszystko się

rozpadło. Przez chwilę kiwali się, a potem roześmiali się

wydając ten dziwny, półświadomy hałas, który ludziom

głuchym służy za śmiech. Poupadali w trawę i trzymając się

za brzuchy, tarzali się ze śmiechu.

Różowa też się śmiała. Ku memu wielkiemu zdumieniu, ja

również. Zaśmiewałem się tak jak kiedyś po trawce, aż

rozbolała mnie twarz i boki.

I to właśnie było ***nie.

Widzę, że do tej pory przedstawiłem bardzo powierzchowny

obraz Keller. A jest jeszcze kilka rzeczy, którymi muszę się

zająć, by obraz nie wyszedł skrzywiony.

Na przykład ubranie. Większość ludzi w Keller nosiła coś

na sobie przez cały czas. Tylko Różowa, która najwyraźniej

miała odmienny temperament, nigdy nie wkładała niczego.

U nikogo nie zauważyłem tej części ubrania, którą mógłbym

nazwać spodniami. Noszono luźne ubrania: szaty, koszule,

suknie, chusty i tym podobne. Wielu mężczyzn używało rzeczy,

które należałoby zaliczyć do damskiej kolekcji. Uznali, że

są po prostu wygodniejsze. Ubrania były mocno znoszone, ale

przeważnie uszyte z jedwabiu, welwetu lub czegoś równie

miłego w dotyku. Stereotypowa Kellerytka nosiła jedwabne

japońskie kimono w ręcznie haftowane smoki, za to z wieloma

dziurami i ciągnącymi się nitkami, całe w plamach po

herbacie i pomidorach. W takim stroju wędrowała przez chlew

dla świń niosąc wiadro karmy. Na zakończenie dnia szata szła

do prania. Nikt się nie martwił, że kolory wyblakną.

Wydaje mi się również, że nie wspomniałem ani słowem o

homoseksualizmie. Można to złożyć na karb moich wczesnych

najgłębszych związków w Keller z kobietami, Różową i Blizną.

Nie wspominałem o tym do tej pory po prostu dlatego, że nie

wiedziałem jak. Z mężczyznami rozmawiałem tak samo jak z

kobietami. Niespodziewanie łatwo udawało mi

się być serdecznym w stosunku do mężczyzn.

Nie mogłem uważać Kellerytów za biseksów, chociaż

klinicznie takimi właśnie byli. Jednak w ich pojęciu

homoseksualizm jako groźne tabu w ogóle nie istniał. To była

jedna z pierwszych rzeczy, których się nauczyli.

Rozdzielenie homoseksualizmu od heteroseksualizmu zamyka

możliwość pełnego porozumienia się z połową rasy ludzkiej.

Kelleryci byli nierozłącznie seksualni. W swoim

"stenograficznym" języku nie mieli słowa, które dałoby się

przełożyć na angielski wprost jako seks. Używali

nieskończonej liczby określeń dla rodzaju męskiego i

żeńskiego, jak również słów dla nazwania odcieni i

różnorodności doświadczeń fizycznych tak licznych, że

niemożliwych do wyrażenia w języku angielskim; każde z nich

zawierało elementy życiowych doświadczeń, żadne nie zamykało

tego, co my nazywamy seksem w oddzielnej, dyskretnej

komórce.

Jest jeszcze jedna kwestia, która domaga się odpowiedzi,

ja sam zastanawiałem się nad nią, kiedy znalazłem

się w Keller. Dotyczy istnienia tej komuny w ogóle. Czy

musiało być właśnie tak? Czy nie byłoby lepiej, gdyby

przystosowali się do naszego sposobu życia?

Życie w Keller nie było rajską idyllą. Wspominałem już o

napadzie i gwałcie. Mogły się wydarzyć ponownie, zwłaszcza

gdyby gangi grasujące wokół miast rzeczywiście wyruszyły na

łowy. Objazdowa grupa motocyklistów zdołałaby zmieść Keller z

powierzchni ziemi w ciągu jednej nocy.

Prześladowały ich również nieugięte paragrafy. Mniej

więcej raz do roku pracownicy socjalni najeżdżali Keller

próbując zabrać stamtąd dzieci. Oskarżano ich o wszystko, co

tylko się dało: od maltretowania nieletnich po przyczynianie się

do wzrostu przestępczości. Jak dotąd bezskutecznie, ale

pewnego dnia mogło się udać.

No a poza tym istnieją na rynku urządzenia pozwalające

osobie niewidomej i głuchej przynajmniej troszeczkę widzieć

i słyszeć. Spotkałem kiedyś w Berkeley niewidomą i głuchą

kobietę, która je stosowała. Po stokroć wolę Keller.

A co do tych urządzeń. W bibliotece Keller jest jedna

maszyna widząca. Za pomocą kamery i komputera wprawia w

wibracje zamknięty zestaw metalowych igieł. Otrzymuje się z

niej ruchomy obraz wszystkiego, na co skierowana jest

kamera. Urządzenie jest małe i lekkie, przystosowane do

przenoszenia na plecach. Kosztuje trzydzieści pięć tysięcy

dolarów.

Znalazłem je w kącie biblioteki. Przeciągnąłem po nim

palcem pozostawiając błyszczącą smugę tam, gdzie zmiotłem

grubą warstwę kurzu.

Różni ludzi przychodzili, odchodzili lub zostawali. Nie

miewano tutaj tak licznych gości jak w innych miejscach,

gdzie bywałem. Keller leżało poza szlakiem.

Jakiś mężczyzna pokazał się raz w południe, rozejrzał się

wokoło i odszedł bez słowa. Którejś nocy pojawiły się dwie

szesnastoletnie uciekinierki z Kalifornii. Rozebrały się do

kolacji i doznały szoku, kiedy zorientowały się, że ja

widzę. Różowa też strasznie je przeraziła. Tym dzieciakom

brakowało jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia poziomu

wyrafinowania, który ona prezentowała. Różowa za to mogła

czuć się nieswojo w Kalifornii. Panienki odeszły następnego

dnia niepewne, czy brały udział w orgii, czy nie. Całe to

dotykanie bez zabierania się do rzeczy; bardzo dziwne.

Rolę pośrednika pomiędzy mieszkańcami Keller i ich

prawnikiem pełniła bardzo miła para z Santa Fe. Mieli

dziewięcioletniego chłopca, który gadał bez końca z

dzieciakami w języku migowym. Przyjeżdżali mniej więcej co

dwa tygodnie i zostawali kilka dni pławiąc się w słońcu i

uczestnicząc w każdym Zgromadzeniu. Ze mną rozmawiali łamaną

"stenografią" i, bardzo uprzejmie, nie używali języka

mówionego.

Od czasu do czasu pojawiali się Indianie. Swoim

zachowaniem okazywali niemalże agresywny szowinizm.

Pozostawali zawsze ubrani w levisy i wysokie buty. Lecz

widać było, że czują szacunek do tych ludzi, chociaż ci

wydawali im się dziwni. Prowadzili z komuną interesy. To

właśnie Navahowie odbierali produkty odstawiane codziennie

do bramy i sprzedawali je zachowując dla siebie procent.

Siadywali i mruczeli w takt języka migowego przekazywanego

do rąk. Różowa powiedziała, że w interesach byli skrupulatni

i uczciwi.

Mniej więcej raz na tydzień wszyscy rodzice wychodzili w

pole i ***li.

Robiłem coraz większe postępy w "stenografii" i mowie

ciała. Tym się tutaj oddychało. Tkwiłem tam już około

pięciu miesięcy, w powietrzu wisiała nadchodząca zima.

Dotychczas nie zastanawiałem się ani tak naprawdę nie

myślałem o tym, co takiego chciałem zrobić z resztą życia.

To chyba przez ten nawyk poddawania się losowi. Byłem tutaj,

zupełnie niezdolny zdecydować, czy jadę dalej, czy chcę

zostać na dłużej.

Wtedy otrzymałem znak. Początkowo sądziłem, że miało to

coś wspólnego z sytuacją ekonomiczną na zewnątrz. W Keller

wiedziano wszystko o świecie. Byli świadomi tego, że

izolacja oraz ignorancja w stosunku do spraw, które pozornie

ich nie dotyczą, są niebezpieczną polityką. Prenumerowali

"New York Times" w wersji Braille'a i większość go czytała.

Mieli telewizor, który włączano tak jakoś raz w miesiącu.

Dzieci oglądały program i tłumaczyły rodzicom.

Tak więc wiedziałem, że niby-dobrobyt powoli mija i

przechodzi w bardziej ludzką spiralę inflacyjną. Otwierały

się miejsca pracy, pieniądze znowu zaczynały płynąć. Kiedy

niedługo potem znalazłem się na zewnątrz, sądziłem, że to

właśnie z tego powodu.

Prawdziwa przyczyna była jednak bardziej złożona.

Niewątpliwie grało rolę odpadnięcie kolejnej cebulowej

warstwy "stenografii" i odkrycie następnej znajdującej się

pod spodem.

Mowy rąk nauczyłem się w czasie kilku nietrudnych lekcji.

Potem uświadomiłem sobie istnienie "stenografii" i mowy

ciała i przekonałem, o ile trudniej jest to opanować.

Przez pięć miesięcy zupełnego zanurzenia się, które stanowi

jedyną metodę opanowania języka, osiągnąłem poziom pięcio-

, może sześciolatka w "stenografii". Mowa ciała była jeszcze

inną kwestią. Nie dało się zmierzyć postępu. Był to szalenie

zmienny i wielce indywidualny język, który rozwijał się i

zmieniał zależnie od osoby, jej nastroju i pory dnia. Ale

stawałem się coraz bieglejszy. I wtedy uświadomiłem sobie

Dotyk. To jedno słowo oddaje najlepiej sens języka czwartej

warstwy.

Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać jego istnienie,

kiedy spróbowałem poznać Janet Reilly. Znałem już historię

powstania Keller, a jej postać wybijała się w decydujących

momentach. Znałem każdego mieszkańca Keller, ale jej nie

mogłem nigdzie odnaleźć. Znałem wszystkich po imionach

takich jak Blizna, Ta-z-brakującą-jedynką i Mężczyzna- o-

włosach-jak-druciki. To były imiona, które sam im nadałem w

"stenografii" i zostały zaakceptowane w takiej postaci.

Wszyscy w komunie wyzbyli się swych oficjalnych imion. Nie

miały dla nich żadnego znaczenia, niczego nie mówiły i

niczego nie opisywały.

Początkowo sądziłem, że to mój brak biegłości w

"stenografii" uniemożliwia mi zadanie jasnego pytania o

Janet Reilly. Lecz zorientowałem się, że nie mówią mi o niej

celowo. Zrozumiałem dlaczego, przyznałem im rację i nie

myślałem o tym więcej. Imię i nazwisko Janet Reilly

określały osobę z zewnątrz, natomiast jednym z warunków, pod

którymi organizowała całe to przedsięwzięcie, była zupełna

anonimowość oraz brak jakichkolwiek specjalnych funkcji

wewnątrz. Wtopiła się w grupę i zniknęła. Nie chciała, by ją

odkryto. No i dobrze.

Lecz w trakcie wyjaśniania tej kwestii zdałem sobie

sprawę, że żaden z członków komuny nie ma stałego imienia.

Różowa na przykład miała nie mniej niż 115 różnych imion, po

jednym od każdego z członków komuny. Każde z nich było

kontekstowe i opowiadało o tym, co w danej chwili łączyło ją

z tą konkretną osobą. Moje proste imiona opisowe, oparte na

cechach fizycznych, przyjmowano jak określenia, które

mogłoby nadawać dziecko. Dziecko, które nie dotarło jeszcze

tak głęboko, by się posługiwać imionami charakteryzującymi

je samo, jego życie i związki z innymi.

Jeszcze bardziej utrudniało rzecz całą to, że imiona

zmieniały się z dnia na dzień. Tu właśnie po raz pierwszy

dostrzegłem Dotyk i przeraziłem się. To była kwestia

permutacji. Tylko jedno, szybkie spojrzenie na całą sprawę

pozwalało stwierdzić, że w użyciu znajduje się nie mniej niż

trzynaście tysięcy imion i nie będą stały w miejscu tylko po

to, bym mógł się nauczyć ich na pamięć. Kiedy Różowa mówiła

do mnie o Łysoniu, używała tego imienia, ponieważ rozmawiała

ze mną, a nie z Niskim-Pękatym.

Uświadomiłem sobie ogrom tego, co mi umyka, głębia

niewiedzy odebrała mi mowę i zaparła dech w piersiach.

Przepaść, która otwarła się pode mną, przyprawiła mnie o lęk

wysokości.

Dotyk był tym systemem, którego używali między sobą.

Niewiarygodna mieszanina wszystkich trzech języków, których

się dotąd uczyłem, a jej zasadą była niepowtarzalność.

Rozumiałem, co mówią do mnie w "stenografii", która

stanowiła podstawę Dotyku i domyślałem się prądów czegoś

innego płynących wartko tuż pod powierzchnią.

To była baza do budowy innych języków. Powstawały

rozmaite wersje, ponieważ każdy dysponował innymi

instrumentami, odmiennym ciałem i zespołem życiowych

doświadczeń. Wszystko modyfikało ten język. Nie mógł być

stabilny.

W czasie Zgromadzeń Kelleryci wymyślali co wieczór nowe

formuły w Dotyku. Wyrażenia idiomatyczne dotyczące spraw

osobistych były kompletnie nagie w swojej szczerości.

Stanowiły bazę wyjściową dla wyrażeń mających powstać

następnego wieczora.

Nie byłem pewien, czy chcę do tego stopnia się obnażać.

Zacząłem wtedy wglądać nieco głębiej w siebie i to,

co tam zobaczyłem nie ucieszyło mnie. Świadomość tego, że każdy

z nich wiedział o mnie więcej niż ja sam, była druzgocąca.

Uczciwe ciało ujawniało wszystko bez przyzwolenia

przerażonego umysłu. Stałem nagi w światłach reflektorów i

wszystkie koszmary senne, w których publicznie opadały mi

spodnie, wychodziły z cienia, by mnie nękać. Fakt, że oni

wszyscy kochali mnie wraz z moimi brodawkami, nagle przestał

wystarczać. Chciałem zwinąć się w najciemniejszym kątku z

moim wrastającym boleśnie w ciało ego i niech sobie ropieje.

Mógłbym pewnie ten lęk pokonać. Różowa z całą pewnością

usiłowała mi pomóc. Powiedziała, że to boli tylko chwilkę i

że wkrótce przyzwyczaję się do życia, w którym moje

najgłębsze emocje są wypisane na czole ognistymi zgłoskami.

Powiedziała też, że Dotyk nie jest taki trudny, na jaki

wygląda. Skoro opanowałem "stenografię" i mowę ciała, Dotyk

przyjdzie sam, naturalnie, jak młody pęd wypuszczany przez

stare drzewo. To nieuniknione stanie się bez żadnego wysiłku

z mojej strony.

Prawie jej uwierzyłem, ale zdradziła się. Wszystko, co

wiązało się z ***niem przekonywało mnie, że przejdę przez

Dotyk tylko po to, by rozbić sobie głowę o następny stopień

drabiny.

Miałem teraz trochę lepszą definicję ***nia choć i ta

próba przełożenia jej na angielski ujawniała tylko moje

słabe pojęcie o istocie tego zjawiska.

- To jest sposób dotykania - mówiła Różowa wykonując

szaleńcze ruchy ciałem, by nadrobić swą niedoskonałą wiedzę

i mój analfabetyzm. Jej ciało przeczyło prawdzie definicji w

języku "stenografii", a równocześnie przyznawało, że ona też

nie wie, co to naprawdę jest.

- To jest dar umożliwiający przejście z wieczystej ciszy

i ciemności w coś innego.

Jej ciało znowu nie potwierdziło "słów". Uderzyła ręką o

podłogę w rozdrażnieniu.

- To jest przywilej pozostawania w ciszy i ciemności i

dotykania innych. Wiem z całą pewnością, że słuch i wzrok

zaburzają i zaciemniają to doznanie. Ja sama potrafię

wyciszyć się i zamknąć wewnętrznie i mieć świadomość tego

czegoś, lecz wizualna orientacja umysłu przeważa. Te drzwi

są zamknięte dla mnie i wszystkich dzieci.

Czasownik "dotykać", użyty przez nią w pierwszej części

jej wypowiedzi, był amalgamatem pojęć wyjętych z Dotyku.

Stapiały się w nim wspomnienia o mnie i to, co mówiłem o

swoich doświadczeniach. Sugerował i przywodził na pamięć

zapach i dotyk grzybów w miękkiej, wilgotnej ziemi pod szopą

i Wysoką-o-Zielonych-Oczach, która nauczyła mnie rozumieć

istotę przedmiotu. Odnosił się do rozmowy naszych ciał,

kiedy ja wchodziłem w jej ciemność i wilgotność. Zawierał

także jej wrażenia o mnie i tym, co czuła przyjmując mnie

wewnątrz siebie. Wszystko to zawierało się w tym jednym

słowie.

Długo zastanawiałem się, czy ma sens skazywanie się na

tortury krępującej nagości Dotyku wyłacznie dla osiągnięcia

sfery sfrustrowanej ślepoty, która tak bardzo podobała się

Różowej.

Nie mogłem określić tego czegoś, co odpychało mnie od

jedynego miejsca, gdzie czułem się szczęśliwy.

Choć późno, jednak dopadło mnie pytanie: "Co, do licha,

ja tutaj robię?" Kolejne pytanie, które stanowiło odpowiedź

na to pierwsze, brzmiało: "Co, u licha, będę robił, kiedy

stąd odejdę?"

Byłem jedynym gościem, jedynym w czasie siedmiu lat

istnienia Keller, który zatrzymał się tu dłużej niż kilka dni.

Zastanawiałem się również nad tym. Nie byłem wystarczająco

silny ani pewny siebie, by widzieć w tym cokolwiek ponad

własną słabość.

Najwyraźniej wystarczało mi niewiele do szczęścia i nie

przeszkadzały mi niewygody, które odstraszyły innych.

Nie musiały to być koniecznie wady mieszkańców Keller ani

ich systemu. Nie, za bardzo ich kochałem i szanowałem, by

krytykować ich życie, bez wojen i polityki, z pewnością

najbliższe optymalnej, rozumnej egzystencji ludzkiej w tym

niedoskonałym świecie. Paradoksalnie, te dwa dinozaury,

wojna i polityka, są jedynymi formami współżycia

społecznego, jakie wymyśliła ludzkość. Tak, dla mnie wojna

jest sposobem współżycia - narzuceniem własnej woli drugiemu

człowiekowi tak kategorycznym i jasno sprecyzowanym, że nie

pozostaje mu nic innego, jak poddać się, umrzeć albo zrobić

z przeciwnika marmoladę. I jeśli to jest rozwiązaniem

czegokolwiek, to już raczej wolę żyć bez rozwiązań. Polityka

nie jest o wiele lepsza. Jedynym argumentem za nią jest to,

że od czasu do czasu udaje jej się zamienić pięści na słowa.

Keller stanowiło organizm praktykujący nowy rodzaj

relacji, który najwyraźniej działał. Nie próbuję wcale

forsować takiego rozwiązania dla problemów świata, bowiem

jest wielce prawdopodobne, że sprawdza się ono tylko

wewnątrz grupy o tak spójnych i rzadko spotykanych więziach,

jak te łączące wspólnotę osób głuchych i ślepych. Nie

przychodzi mi na myśl żadna grupa, której sprawy byłyby

równie wzajemnie zależne.

Komórki organizmu współdziałały przepięknie. Był silny,

kwitnący i posiadał wszelkie przymioty, jakimi zawsze

opisuje się życie, z wyjątkiem zdolności reprodukcji. Z całą

pewnością widziałem nasiona odrębności kiełkujące u dzieci.

Oczywistą siłą organizmu było pełne porozumienie. Bez

tych wypracowanych i niemożliwych do zafałszowania

mechanizmów porozumiewania się, wbudowanych w system Keller,

organizm zjadłby się sam na skutek małostkowości,

pieniactwa, zazdrości, zaborczości i pół tuzina innych

"wrodzonych" człowieczych ułomności.

Wieczorne Zgromadzenie stanowiło jego bazę. Tutaj, od

kolacji aż do czasu na spanie, wszyscy rozmawiali w języku

niezdolnym do fałszu. Rodzące się problemy ujawniały się

natychmiast i rozwiązywały niejako samoistnie. Zazdrość?

Uraza? Jakaś mała bolączka pielęgnowana skrycie? Niczego nie

dało się ukryć w czasie Zgromadzenia. Natychmiast wszyscy

otaczali cię ciasno i z miłością uwalniali od twojej

choroby. Zupełnie tak jak białe krwinki gromadzące się wokół

chorej komórki nie po to, by ją zniszczyć, lecz by ją

uleczyć. Wydawało się, że żaden problem nie oprze się takiej

kuracji, jeśli tylko zaatakuje się go od razu. A przy Dotyku

sąsiedzi wiedzieli o nim wcześniej niż ty sam i już

pracowali nad skorygowaniem zła, zabliźnieniem rany,

poprawieniem twojego samopoczucia tak, byś mógł się z tego

śmiać. Bardzo dużo śmiano się w czasie Zgromadzeń.

Wydawało mi się przez chwilę, że jestem zaborczy w

stosunku do Różowej. Byłem pewien, że tak było na początku.

Różowa była moją wyjątkową przyjaciółką, pomagała mi, a

przez kilka pierwszych dni była jedyną, z którą mogłem się

porozumieć. To jej ręce nauczyły mnie mowy rąk.

Wiem, że poczułem się zagrożony na swoim terytorium,

kiedy po raz pierwszy inny mężczyzna kochał ją w moich

objęciach. Lecz jeżeli istniał jakikolwiek sygnał, który

Kelleryci byli w stanie odczytać, to był to właśnie ten.

Odezwał się ogłuszającym dzwonkiem alarmowym natychmiast

odebranym przez Różową, jej partnera, kobiety i mężczyzn

znajdujących się wokół mnie. Uspokajali mnie i pocieszali

tłumacząc we wszelkich możliwych językach, że już dobrze i

żebym się nie wstydził. Następnie mężczyzna , o którym mowa

zaczął kochać mnie. Nie Różowa, ale ten mężczyzna.

Antropolog znalazłby tutaj temat pracy doktorskiej. Czy

widzieliście filmy o życiu małp? Psy też tak robią. Wiele

ssaków tak się zachowuje. Kiedy samce rozpoczynają walkę o

przywództwo, słabszy może powstrzymać agresję sygnalizując

poddanie się podwinięciem ogona. Nigdy dotąd nie czułem się

tak rozbrojony jak w chwili, kiedy ten mężczyzna porzucił

obiekt naszego współzawodnictwa - Różową - i przeniósł swoją

uwagę na mnie. Co miałem zrobić? Po prostu roześmiałem się i

on się roześmiał, i po chwili wszyscy się śmiali, i tak

skończyła się moja zaborczość. To była tajemnica

rozwiązywania problemów natury "ludzkiej" w Keller. Trochę

jak wschodnia sztuka walki; poddajesz się, padasz tak, że

atakujący wywraca się od własnego zamachu. Robisz to tyle

razy, aż napastnik wie, że nie warto angażować aż takiej

agresji, skoro nikt nie stawia oporu. Niebawem Tarzan, król

małp, staje się Charlie Chaplinem. I śmieje się z tego.

A więc nie chodziło o Różową i jej rozkoszne ciało ani

świadomość, że nigdy nie będzie wyłącznie moja, bym mógł ją

zamknąć w pieczarze i odganiać zalotników ogryzioną

kością. Gdybym obstawał przy takim podejściu, pewnie stałbym

się dla niej równie atrakcyjny jak amazońska pijawka, zaś

pokonanie tej słabości i zdezorientowanie behawiorystów

nęciło mnie bardzo.

Tak więc wracałem myślami do tych wszystkich, którzy

odwiedzili Keller i odeszli; co takiego zobaczyli, czego nie

zauważyłem ja?

Coś tam mi świtało. Nie byłem częścią organizmu,

niezależnie od tego, jak miło i dobrze organizm mnie

traktował. Nie miałem też nadziei, że kiedykolwiek zostanę

przez organizm wchłonięty. Różowa powiedziała mi to już w

pierwszym tygodniu. Odczuwała podobnie, lecz fakt, że nie

potrafiła ***ć, nie był wystarczająco silny, by wypędzić ją

z Keller. Mówiła mi to wielokrotnie w "stenografii" i

potwierdziła w języku ciała. Gdybym odszedł, to bez niej.

Próbowałem stanąć i spojrzeć na wszystko z boku, lecz

czułem się mizernie. Co próbowałem osiągnąć? Czy celem

mojego życia miała stać się ślepo-głucha komuna? Czułem się

już wtedy tak zdeprymowany, że zacząłem uważać sytuację za

poniżającą, choć wszystko świadczyło o czymś wręcz

przeciwnym. Moje miejsce było tam, w świecie prawdziwych

ludzi, a nie tutaj, pośród tych zwariowanych kalek.

Wycofałem się z tej pozycji bardzo szybko. Rozum jeszcze

nie do końca mi odjęło, balansowałem po prostu na krańcach

szaleństwa. Kelleryci byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich

kiedykolwiek miałem, być może nawet jedynymi. Fakt, że

czułem się skołowany, do tego stopnia zdezorientowany, by

choćby przez chwilę pomyśleć o nich źle, martwił mnie

bardziej niż wszystko inne. Możliwe, że to właśnie zmusiło

mnie ostatecznie do powzięcia decyzji. Widziałem przed sobą

przyszłość narastającego rozczarowania i nie spełnionych

marzeń. Jeśli nie zdecyduję się zrezygnować ze wzroku i

słuchu, zawsze pozostanę poza nawiasem. To ja byłbym głuchy

i ślepy. To ja byłbym ułomny. Nie chciałem tego.

Wiedzieli, że postanowiłem wyjechać, zanim jeszcze to

sobie uświadomiłem. Moje ostatnie dni w Keller zamieniły się

w długie pożegnanie pełne ciepłych, pełnych miłości słów

przekazywanych mi dotykiem. Nie było to bardzo smutne ani

oni nie byli tak naprawdę zmartwieni. To było miłe jak

wszystko, co robili. Żegnali się z pewną dozą smutku i

zadumy. Wszak życie-musi-toczyć-się-dalej, ale też mamy-

nadzieję-dotykać-cię-jeszcze.

Świadomość istnienia Dotyku błądziła gdzieś na krańcach

mojego umysłu. Nie był taki trudny, jak powiedziała Różowa.

Za rok lub dwa mógłbym go opanować.

Lecz klamka zapadła. Wróciłem na tor życia, którym

szedłem wcześniej. Dlaczego, raz powziąwszy decyzję, bałem

się nad nią dłużej zastanawiać? Może dlatego, że kosztowała

mnie tak wiele i nie chciałem przysparzać sobie więcej bólu.

Odszedłem cicho, nocą, w stronę drogi i dalej, do

Kalifornii. Mieszkańcy Keller znajdowali się na polu, znowu

tworząc koło. Ich palce były oddalone od siebie bardziej niż

kiedykolwiek wcześniej. Psy i dzieci kręciły się wokół nich

jak żebracy na bankiecie. Trudno było powiedzieć, które

wyglądały na bardziej zgłodniałe i zdziwione.

Doświadczenia z Keller pozostawiły ślady. Nie potrafiłem

już żyć tak jak kiedyś. Przez chwilę sądziłem, że w ogóle

nie jestem w stanie egzystować, ale mogłem. Byłem za bardzo

przywiązany do życia, by podjąć ten decydujący krok i

skończyć ze sobą. Postanowiłem czekać. Życie dało mi jedną

piękną rzecz; może przyniesie następną.

Zostałem pisarzem. Odkryłem, że mam teraz większy dar

porozumiewania się niż przedtem. A może wcześniej wcale go

nie posiadałem? W każdym razie moja pisanina miała teraz

ręce i nogi i sprzedawała się dobrze. Pisałem to, co

chciałem pisać i nie bałem się, że będę głodował. Brałem

rzeczy takimi, jakie były.

Przetrwałem niby-dobrobyt roku '97, kiedy bezrobocie

sięgnęło 20 procent, a rząd ponownie zignorował je uznając

za tymczasową depresję. Sytuacja w końcu się poprawiła

pozostawiając liczbę bezrobotnych nieco większą niż po

ostatnim kryzysie i jeszcze tym przed nim. Na ulice wyległ

kolejny milion bezużytecznych ludzi, nie mających nic

lepszego do roboty niż włóczyć się szukając zwady, rozbijać

samochody, mordować, strzelać, podpalać, podkładać bomby i

organizować rozruchy. Nieskończenie twórczy i pomysłowy

teatr uliczny.

Nie zbiłem majątku, ale żyłem dość wygodnie.

Wygodnictwo to choroba społeczna, której objawem jest

niedostrzeganie tego, że pozostała część społeczeństwa

jęczy domagając się minimum do życia. Miałem miłe

mieszkanko w Marin County, poza zasięgiem wieżyczek

karabinów maszynowych. Miałem też samochód w czasach, kiedy

samochody zaczynały być luksusem.

Doszedłem do wniosku, że dawne ideały poszły w niepamięć.

Życie jest pasmem kompromisów, rozumowałem; a jeśli ustawisz

sobie zbyt wygórowane cele i wymagania, będziesz skazany na

wieczne rozczarowanie. Przychodziło mi do głowy, że celom,

które udało mi się osiągnąć, daleko było do "wygórowanych",

ale nie wiedziałem, co na to poradzić. Zachowywałem postawę

cyniczno-optymistyczną i ta mieszanka wydawała się

właściwa dla mojego przypadku. W każdym razie jakoś

funkcjonowałem.

Dotarłem nawet do Japonii, jak niegdyś zamierzałem.

Nie znalazłem nikogo, kto dzieliłby ze mną życie. Do tego

była tylko Różowa, Różowa i jej rodzina, tymczasem

rozdzielał nas ocean, który bałem się przekroczyć. Bałem się

nawet myśleć o niej za dużo. Mogłoby to zachwiać równowagę,

którą osiągnąłem. Żyłem tłumacząc sobie, że taki właśnie

jestem. Samotny.

Lata płynęły, aż do szczytowego dnia tysiąclecia.

W San Francisco urządzono wielki festyn dla uczczenia

roku dwutysięcznego. Kogo obchodzi, że miasto rozpada się na

kawałki, a cywilizacja stoi na granicy paniki i histerii?

Bawmy się!

W ostatni dzień 1999 roku znalazłem się na moście Golden

Gate. Słońce zanurzało się w Pacyfiku nad Japonią, która

tylko tym różniła się od reszty świata, że była

poćwiartowana i naszpikowana neosamurajami. Za mną pierwsze

pociski uroczyście celebrowanego holokaustu

współzawodniczyły z łuną pożarów, za pomocą których socjalne

i ekonomiczne ugrupowania czciły tę okazję na swój własny

sposób. Miasto drżało pod ciężarem biedy, bojąc się zapaść

pod ziemię, kiedy zarysują się linie jakiegoś tam Uskoku

Świętego Andrzeja. Orbitujące bomby atomowe migały mi przed

oczami, gotowe zasadzić grzyby, kiedy wszystkie inne

możliwości zostaną wyczerpane.

Pomyślałem o Różowej.

Znalazłem się na na pustyni Nevady. Pędziłem pocąc się,

kurczowo ściskając kierownicę. Płakałem w głos, lecz

bezdźwięcznie, tak jak nauczyłem się w Keller.

Czy można wrócić?

Mój miejski samochodzik rozpadał się na wertepach i

wybojach szutrowej drogi. Nie był przeznaczony do takiej

jazdy. Niebo rozjaśniało się na wschodzie. Nadchodził świt

tysiąclecia. Przydepnąłem mocniej pedał gazu i samochód

skoczył dziko do przodu. Nic mnie to nie obchodziło. Nie

miałem zamiaru wracać już tą drogą, nigdy więcej. Czy tak,

czy siak, jechałem po to, by zostać.

Dotarłem do muru i załkałem z ulgą. Ostatnie sto mil było

koszmarem niepewności, czy to nie był sen. Dotknąłem zimnej

rzeczywistości w postaci muru i uspokoiłem się. Lekki śnieg,

teraz szary we wczesnym świetle poranka, pokrył wszystko.

Zobaczyłem ich w oddali. Wszystkich, w polu, tam gdzie

ich zostawiłem. Nie, myliłem się. To były tylko dzieci.

Dlaczego z początku wydawało mi się, że jest ich tak wiele?

Różowa też tam była. Poznałem ją od razu, chociaż nigdy

wcześniej nie widziałem jej w zimowym ubraniu. Była wyższa,

pełniejsza. Powinna mieć teraz dziewiętnaście lat. Malutkie

dziecko bawiło się u jej stóp, a ona trzymała na rękach

niemowlę. Podszedłem do niej i przemówiłem do jej dłoni.

Odwróciła się ku mnie, z twarzą promieniejącą radosnym

powitaniem. Jej oczy miały wyraz, jakiego nigdy u niej nie

widziałem. Jej ręce "ofrunęły" mnie, ale oczy nie drgnęły.

- Dotykam cię, witam cię - powiedziały jej dłonie. -

Szkoda, że nie mogłeś tu być kilka minut temu. Dlaczego

wyjechałeś, kochany? Dlaczego tak długo cię nie było? - Jej

oczy tkwiły w głowie jak dwa kamienie. Była niewidoma. Była

głucha.

Wszystkie dzieci też. Nie, dziecko Różowej siedzące u

moich stóp spojrzało na mnie z uśmiechem.

- Gdzie są wszyscy? - zapytałem, odzyskawszy oddech. -

Blizna? Łysoń? I co się stało? Co tobie się stało? - Czułem

jak rzeczywistość niebezpiecznie się rozpływa.

- Odeszli - powiedziała. Słowo zwiodło mnie.

Użyła go w bardzo złożony sposób. Przypominało coś, co

mówiła już wcześniej: szemrało w nim źródło frustracji,

które już raz kazało mi uciekać z Keller. Lecz teraz jej

słowo mówiło o czymś, co nie było jeszcze jej, lecz

znajdowało się w zasięgu możliwości. Nie było w nim smutku.

- Odeszli?

- Tak. Nie wiem dokąd. Są szczęśliwi. ***li. To było

cudowne. Nam dane było dotknąć tego jedynie w części.

Czułem, jak moje serce bije w rytm dźwięków ostatniego

pociągu odjeżdżającego ze stacji. Odgłos stóp dudnił po

chodniku w miarę, jak rozpływał się we mgle. Gdzież są

niegdysiejsze śniegi? Nigdy dotąd nie słyszałem o takiej

bajce, w której można wrócić do czarodziejskiej krainy z

baśni. Budzisz się i stwierdzasz, że twoja szansa minęła.

Odrzuciłeś ją. Głupcze! Ma się tylko jedną szansę, taki jest

morał, prawda?

Ręce Różowej śmiały się na mojej twarzy.

- Potrzymaj tę część-mnie-która-przemawia-do-piersi -

powiedziała podając mi córeczkę. - Ofiaruję ci prezent.

Zimnymi palcami delikatnie dotknęła moich uszu. Szum

wiatru umilkł, a kiedy odjęła ręce, już nie powrócił.

Dotknęła moich oczu, zabrała całe światło i już więcej nie

widziałem.

Żyjemy w słodkiej ciszy i ciemności.

KONIEC







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Varley John Uporczywość widzenia
Uporczywość Widzenia (m76)
Varley, John Press Enter
Varley John Naciśnij enter
Varley John Spychacz
Varley John Czarodziejka
Varley John [Naciśnij enter]
Varley John Tytan
Varley, John Blue Champagne
Varley John Naciśnij ENTER
Varley John Porwanie
Varley John Nacisnij Enter
Varley, John Eight Worlds 1 The Ophuichi Hotline
Varley, John The Barbie Murders
Varley, John The Pusher
Varley John Naciśnij ENTER

więcej podobnych podstron