Uporczywość Widzenia (m76)












John Varley











Uporczywość widzenia

(The Persistence of Vision)





przełożyła Ewa Łodzińska







W roku czwartego niby-dobrobytu dołączyłem do rzeszy bezrobotnych, od prezydenta zaś dowiedziałem się, że jedyną rzeczą, której mam się bać, to strach jako taki. Tym razem uwierzyłem mu i wyruszyłem z plecakiem do Kalifornii. Nie byłem odosobniony. Światowa ekonomia wiła się jak wąż na rozżarzonym ruszcie już od dwudziestu lat, od wczesnych lat siedemdziesiątych. Żyliśmy w niekończącym się cyklu boomów i kryzysów. Poczucie bezpieczeństwa zdobyte z wielkim trudem w złotym wieku, który nastąpił po latach trzydziestych, przepadło bez śladu. Ludzie przyzwyczaili się do tego, że w jednym roku są bogaci, a w następnym przymierają głodem. Ja korzystałem z jadłodajni dla ubogich w ‘81, a potem znowu w 88. Teraz postanowiłem wykorzystać niezależność od zegara pracy i zobaczyć świat. Myślałem nawet o wycieczce do Japonii. Miałem czterdzieści siedem lat i następna szansa, by zachować się nieodpowiedzialnie, mogła się już nie trafić.

Stojąc z wyciągniętą ręką przy międzystanowej autostradzie bez trudu zapomniałem, że w rodzinnym Chicago trwają rozruchy z powodu głodu. Sypiałem w śpiworze, wpatrywałem się w gwiazdy i słuchałem świerszczy.

Chyba całą drogę z Chicago do Des Moines przebyłem na piechotę. Po kilku dniach męki od okropnych pęcherzy moje stopy stwardniały. Okazje zdarzały się nieczęsto - częściowo przyczyną była konkurencja innych autostopowiczów, a częściowo czasy, w których przyszło nam żyć. Lokalni mieszkańcy nie palili się do podwożenia ludzi z miasta, o których słyszano, że w większości są oszalałymi z głodu mordercami. Raz, w Sheffield, w stanie Illinois, oberwałem i powiedziano mi, bym nigdy więcej się tam nie pokazywał. Stopniowo nauczyłem się sztuki życia na drodze.

Rozpocząłem podróż z małym zapasem puszek, otrzymanych z pomocy społecznej, lecz zanim się skończyły, odkryłem, że na wielu farmach położonych przy trasie można na posiłek zapracować.

Czasem była to ciężka praca, kiedy indziej zaledwie symboliczne zajęcie wynikające z głębokiego przekonania farmerów, że nic nie powinno przychodzić darmo. Kilka razy jadłem przy rodzinnym stole, gdzie wnuczęta wianuszkiem otaczały dziadunia i babunię opowiadających kolejny raz historię o tym, jak w czasie Wielkiego Krachu w ‘29 ludzie nie bali się pomóc człowiekowi, od którego odwróciło się szczęście. Odkryłem, że łatwiej przychodzi mi znaleźć zrozumienie u starszych. To jeden z wielu trików, których się nauczyłem. Większość podeszłych wiekiem ludzi zrobi wszystko, jeśli tylko usiądziesz i wysłuchasz ich opowieści. Opanowałem to do perfekcji.

Na zachód od Des Moines zaczęło mi się dobrze jechać, ale

gdy zbliżyłem się do obozów uchodźców okalających Chiński

Pas, szczęście znowu się odwróciło. Należy pamiętać, że

zaledwie pięć lat upłynęło od tragedii, kiedy w Omaha stopił

się reaktor atomowy, a gorące masy uranu i plutonu zaczęły

przegryzać ziemię w tę stronę, gdzie znajdują się Chiny, zaś

wiatr rozprzestrzenił radioaktywny pas na szerokość

sześciuset kilometrów. Większa część mieszkańców Kansas w

stanie Missouri ciągle jeszcze koczowała w chatach ze

sklejki i falistej blachy, gdy tymczasem próbowano

przywrócić miasto do życia.

Ci ludzie tworzyli tragiczną grupę. Początkowa

solidarność w obliczu wielkiej katastrofy dawno już przeszła w przygnębienie, letarg i absolutny brak złudzeń u bezdomnych. Wielu z nich do końca życia miało pozostać w szpitalach. Co gorsze, miejscowi nienawidzili ich, bali się i omijali jak trędowatych, współczesnych nieczystych i pariasów. Ich dzieci izolowano. Każdy obóz miał tylko numer identyfikacyjny, ale i tak gawiedź nazywała je wszystkie Miasteczkami Geigera.

Nadłożyłem drogi aż do Little Rock, by nie przecinać

Pasa, choć było tam już teraz bezpiecznie, chyba że się

zamarudziło. Straż Narodowa wydała mi dozymetr - oznakę pariasa, i rozpocząłem wędrówkę przez Miasteczka Geigera. Okazywano mi litościwą przyjaźń, kiedy już odważyłem się zrobić pierwszy krok i zawsze spałem pod dachem. Żywiłem się za darmo w miejscowych jadłodajniach.

Od Little Rock zniknęła awersja do podwożenia obcych pasażerów, którzy mogli być zainfekowani „chorobą popromienną” i szybko przebyłem stany Arkansas, Oklahomę i Teksas. Pracowałem trochę to tu, to tam, ale często trafiały mi się dalekie podwózki. Teksas obejrzałem z okien samochodu.

Kiedy dotarłem do Nowego Meksyku, byłem już trochę zmęczony. Postanowiłem powędrować dalej pieszo, zwłaszcza że wtedy już sama podróż zaczęła mnie interesować bardziej niż jej cel, Kalifornia.

Oddaliłem się od autostrady i poszedłem na przełaj tam, gdzie nie było ogrodzeń i płotów wstrzymujących moje kroki. Odkryłem, że niełatwo jest oddalić się od oznak cywilizacji, nawet tutaj, w Nowym Meksyku.

W latach sześćdziesiątych Taos stało się centrum eksperymentów kulturowych alternatywnych sposobów życia. W tym czasie wiele komun i wspólnot osiedliło się pośród wzgórz. Większość z nich rozpadła się po kilku miesiącach lub latach, lecz kilka przetrwało. W latach późniejszych każda grupa z nową teorią na życie i zapałem, by ją wypróbować, wydawała się ciążyć w tę stronę Nowego Meksyku. W rezultacie okolica była usiana rozpadającymi się wiatrakami, słonecznymi bateriami i kopułami; roiło się tu od grupowych małżeństw, nudystów, filozofów, teoretyków, mesjaszy, pustelników i dość licznych zwyczajnych wariatów. Taos bardzo mi się podobało. Można było wpaść do którejkolwiek komuny i mieszkać tam dzień, tydzień, żywić się niełuszczonym ryżem i fasolą i pić kozie mleko. Kiedy nużyli mnie jedni, kilkugodzinny marsz w dowolnym kierunku prowadził do drugich. Tam z kolei mogłem trafić na noc modlitwy, śpiewy albo rytualną orgię. Niektóre grupy miały nieskazitelne obory wyposażone w automatyczne dojarki dla stada krów. Inne nie miały nawet latryny; po prostu kucano.

Członkowie jednych ubierali się jak zakonnicy lub kwakrzy z

Pensylwanii. Gdzie indziej chodzili nago, golili całe ciało

i malowali się na purpurowo. Były grupy całkowicie męskie i

całkowicie żeńskie. Zatrzymywałem się przeważnie u tych

pierwszych, bo u drugich można było albo dostać łóżko na noc

i dobre pogaduszki, albo natknąć się na ogrodzenie z

kolczastego drutu i lufę karabinu.

Starałem się nikogo nie osądzać. Ludzie ci robili

przecież coś bardzo ważnego, każdy z nich. Testowali metody, które, gdyby się sprawdziły, uwolniłyby nas od koniecznośći życia w Chicago. Dla mnie był to cud. Zawsze sądziłem, że Chicago jest nieuniknione jak biegunka.

Nie twierdzę, że wszystkim się udało. Była tam także grupa, w której sądzono, że powrót do natury oznacza spanie w świńskim łajnie i odżywianie się karmą, której nie tknąłby myszołów. Wielu było z góry skazanych na niepowodzenie. Zostawiali za sobą puste lepianki i wspomnienia o cholerze. Tak więc miejsce to w żadnym wypadku nie było rajem. Lecz notowano tam również sukcesy. Jedna czy dwie grupy istniały od ‘63 czy też ‘64 roku i wychowywały już trzecie pokolenie. Byłem zawiedziony widząc, że większość z nich charakteryzowała się najmniej odbiegającym od przyjętych norm zachowaniem, chociaż pewne różnice mogły szokować. Przypuszczam, że najbardziej radykalne eksperymenty mają najmniejsze szanse powodzenia.

Przeżyłem tam zimę. Nikt się nie dziwił widząc mnie po raz drugi. Wydaje się, że wielu przyjeżdżało do Taos, by skosztować chleba z różnych pieców. Ja rzadko pozostawałem w jednym miejscu dłużej niż trzy tygodnie i zawsze pracowałem na swoje utrzymanie. Zawarłem przyjaźnie i zdobyłem umiejętności bardzo potrzebne temu, kto podróżuje z dala od utartych szlaków. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zostać tam na zawsze. Ponieważ się wahałem, doradzono mi, bym się nie spieszył. Jedź do Kalifornii, a potem wrócisz, mówili. Wydawali się przekonani, że tak właśnie będzie.

Tak więc z nadejściem wiosny skierowałem się przez

wzgórza na zachód. Trzymałem się z dala od dróg i spałem pod

gołym niebem. Zatrzymywałem się w różnych komunach, ale

potem trafiały się coraz rzadziej i rzadziej, aż wreszcie

zniknęły zupełnie. Kraj nie był już tak piękny jak ten,

który pozostawiłem za sobą.

I wtedy, po trzech dniach lekkiego marszu od ostatniej

komuny, natknąłem się na mur.

W 1964 roku w Stanach Zjednoczonych wybuchła epidemia różyczki. Różyczka jest jedną z najłagodniejszych chorób zakaźnych. Problem powstaje jedynie w przypadku, gdy zarazi się nią kobieta w pierwszych czterech miesiącach ciąży. Choroba przenosi się wtedy na płód powodując powikłania. Do tych powikłań należą głuchota, ślepota i uszkodzenia mózgu. W 1964, w dawnych czasach, zanim aborcja stała się łatwo dostępna, nie można było nic zrobić. Wiele ciężarnych kobiet zachorowało na różyczkę i urodziło. W jednym roku przyszło na świat pięć tysięcy głucho-niewidomych dzieci. Normalnie, liczba urodzeń głucho-niewidomych w Stanach Zjednoczonych nie przekracza stu czterdziestu przypadków rocznie.

W 1970 tych pięć tysięcy potencjalnych Hellen Keller miało po sześć lat. Szybko zorientowano się, że brakuje Ann Sullivan. Dawniej głucho-niewidome dzieci oddawano do nielicznych instytucji specjalnych.

Powstał problem, ponieważ nie każdy potrafi radzić sobie z głucho-niewidomym dzieckiem. Nie można kazać mu się uciszyć, kiedy zawodzi; ani wytłumaczyć czy też przekonać, że jęki doprowadzają cię do szaleństwa. Rodzice, którzy próbowali zatrzymać dziecko w domu, byli w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego.

Wiele z tych pięciu tysięcy było poważnie upośledzonych i faktycznie nie można było do nich dotrzeć, nawet jeśli ktoś próbował. Skończyły, w przeważającej części, umieszczone w setkach anonimowych domów opieki i instytucji dla „dzieci specjalnej troski”, gdzie przepracowane pielęgniarki oporządzały je raz dziennie. Generalnie rzecz biorąc, mogły w pełni korzystać z dobrodziejstw wolności: pozwolono im pogrążyć się w ich własnym, ciemnym, cichym, prywatnym wszechświecie. Kto może wiedzieć, czy to było dla nich złe? Nigdy nie słyszano, by któreś się skarżyło.

Wiele dzieci o nieuszkodzonym mózgu zaszufladkowano

pomiędzy te opóźnione w rozwoju na skutek ich niezdolności

przekazania komukolwiek, że tam, za niewidzącymi oczyma ktoś

jest. Nie zdały dziesiątków testów dotykowych, nieświadome,

że ich losy ważą się, podczas gdy one mają wpasowywać

okrągłe kołki w okrągłe otwory w czasie odmierzanym zegarem,

którego nie mogły zobaczyć ani usłyszeć. W rezultacie

spędziły resztę życia w łóżku i żadne z nich się nie

skarżyło. Aby protestować, trzeba być świadomym istnienia czegoś lepszego. Posiadanie języka również bardzo pomaga.

Za pomocą testów na iloraz inteligencji u ponad dwustu

dzieci odkryto, że można je uznać za przeciętnie

inteligentne. Kiedy zaczęły osiągać dojrzałość, publikowano

na bieżąco informacje, z których wynikało, że liczba dobrych

ludzi umiejących prawidłowo opiekować się nimi jest

niewystarczająca. Przeznaczono pieniądze na szkolenie

nauczycieli. Wydatki na edukację miały trwać określony czas, dopóki dzieci nie dorosną; potem wszystko powróciłoby do normy i można by tylko pogratulować sobie z powodu uporania się z bardzo trudnym problemem.

I rzeczywiście, akcja udała się zupełnie dobrze.

Istnieją sposoby dotarcia do takich dzieci i kształcenia ich. Potrzeba tylko cierpliwości, miłości i poświęcenia. Wszystko to nauczyciele wnieśli do swej pracy. Absolwenci szkół specjalnych opuścili je wiedząc, jak porozumiewać się rękami. Niektórzy umieli mówić. Kilkoro umiało pisać. Większość wyszła z tych instytucji, by zamieszkać z rodzicami lub krewnymi. Jeżeli ani jedno, ani drugie nie było możliwe, otrzymali radę i pomoc w znalezieniu sobie miejsca w społeczeństwie. Wybór był dość ograniczony, lecz nawet ciężko upośledzeni mogą żyć szczęśliwie. Nie wszyscy, ale większość absolwentów była zadowolona ze swego losu w stopniu, którego mniej lub więcej się spodziewano. Niektórzy osiągnęli wewnętrzny spokój jak niegdyś ich ideał i wzór, Hellen Keller. Inni zgorzknieli i zamknęli się w sobie.

Kilkoro trzeba było zamknąć w domach wariatów, gdzie upodobnili się do tych pensjonariuszy, którzy spędzili w zakładzie ostatnie dwadzieścia lat. Jednak w większości radzili sobie dobrze.

Lecz, jak w każdej grupie, byli tacy, którzy do niej nie pasowali. Zaliczali się do tych najzdolniejszych, którzy w wynikach testów na iloraz inteligencji mieścili się w najwyższych dziesięciu procentach, choć nie było to regułą. Niektórzy mieli zupełnie przeciętne wyniki testów, lecz pomimo to wydawali się zarażeni głodem działania, potrzebą zmian i żądzą przygód. W pięciotysięcznej grupie musiało się znaleźć kilku geniuszy, kilku artystów, kilku marzycieli, kilku piekielników, kilku indywidualistów, kilka lokomotyw i kilku wizjonerów. No i kilku fanatyków.

Był pomiędzy nimi jeden osobnik, który niechybnie zostałby prezydentem, gdyby nie to, że był ślepy, głuchy i w dodatku okazał się kobietą. Błyskotliwa i twórcza, chociaż nie genialna, była marzycielką i innowatorką. To ona właśnie śniła o wolności. Lecz nie budowała zamków na lodzie. Wyśniwszy sobie coś, musiała swój sen urzeczywistnić.

Mur zbudowano z dokładnie pasowanego kamienia na wysokość

około pięciu stóp. Chociaż użyto miejscowego materiału, był

zupełnie wyjęty z kontekstu. Nie pasował do niczego, co

widziałem w Nowym Meksyku. Tam po prostu nie ma takich

murów. Jeżeli jest coś do ogrodzenia, stawia się drut

kolczasty, lecz przeważnie pozostaje się przy wolnych

terenach zgodnie ze zwyczajem przeszczepionym chyba z Nowej Anglii.

Mur wyglądał wystarczająco poważnie, bym poczuł, że nie jest rozsądnie przechodzić górą. W czasie mojej wędrówki pokonałem wiele płotów i jak dotąd nie miałem z tego powodu przykrości, chociaż odbyłem kilka rozmów z farmerami. Przeważnie kazali mi maszerować dalej, ale nie awanturowali się. Tutaj było jakoś inaczej. Ruszyłem, by go obejść. Z ukształtowania terenu trudno było wywnioskować, jak długi może być ten mur, ale miałem czas.

Na szczycie wzniesienia zobaczyłem, że nie czeka mnie daleka droga. Mur skręcał pod kątem prostym tuż przede mną. Spojrzałem ponad nim i zobaczyłem jakieś zabudowania. W większości kopuły, wszędobylskie konstrukcje wznoszone przez komuny z powodu łatwości budowania i trwałości. Widać było owce i kilka krów. Pasły się na trawie tak zielonej, że poczułem ochotę, by przedostać się tam i poturlać po niej. Mur zamykał prostokąt zieleni. Na zewnątrz, gdzie stałem, rosły tylko karłowate krzaczki i szałwia. Ci ludzie musieli mieć dostęp do systemu nawadniającego z Rio Grande. Skręciłem i poszedłem wzdłuż muru na zachód.

Mężczyznę na koniu zobaczyłem mniej więcej wtedy, kiedy i on spostrzegł mnie. Znajdował się na południe ode mnie, poza murem. Zawrócił i ruszył w moją stronę.

Był ciemnoskóry, miał grubo ciosane rysy, nosił dżinsy, wysokie buty i szary zniszczony kapelusz z szerokim rondem.

Mógł być z plemienia Navaho. Niewiele wiedziałem o

Indianach, ale słyszałem, że mieszkają w tej okolicy.

- Cześć - powiedziałem, kiedy się zatrzymał. Mierzył mnie wzrokiem. - Czy to twoja ziemia?

- Plemienna - powiedział. - Tak, stoisz na niej.

- Nie widziałem żadnych znaków.

Wzruszył ramionami.

- W porządku, brachu. Nie wyglądasz na takiego, co wybrał się kraść bydło. - Wyszczerzył w uśmiechu wielkie, poplamione tytoniem zęby. - Będziesz biwakował tu dzisiaj?

- Tak. Jak daleko ciągnie się... ta ziemia... hm

plemienna? Może opuszczę ją, zanim zapadnie noc?

Potrząsnął głową z bardzo poważną miną.

- Nie. Nie przejdziesz jej nawet jutro. Nie ma sprawy.

Uważaj, jak będziesz rozpalał ogień. - Skrzywił się w uśmiechu i zaczął się oddalać.

- Hej, co to za miejsce? - zrobiłem gest w stronę muru, a on ściągnął wodze i zawrócił ponownie wznosząc mnóstwo kurzu.

- Czemu pytasz? - Spojrzał nieco podejrzliwie.

- Nie wiem. Po prostu z ciekawości. Wygląda inaczej niż miejsca, w których byłem. Ten mur...

Spojrzał spode łba.

- Przeklęty mur. - Po czym wzruszył ramionami. Myślałem, że to będzie wszystko, co ma do powiedzenia. Wtedy się odezwał. - Ci ludzie, opiekujemy się nimi, wiesz? Może nie potrzebujemy tego, co robią, ale ciężko im. - Spojrzał na mnie, oczekując czegoś. Nigdy nie nauczyłem się rozmawiać z lakonicznymi mieszkańcami Zachodu. Zawsze miałem uczucie, że moje zdania są za długie. Posługiwali się systemem chrząknięć i gestów, opuszczali wyrazy i zawsze, kiedy z nimi rozmawiałem, czułem się jak profesorek.

- Czy chętnie przyjmują gości? - zapytałem. - Pomyślałem, że zobaczę, czy nie da się u nich przenocować.

Znowu wzruszył ramionami, ale był to zupełnie odmienny gest. - Może. Wszyscy są głusi i ślepi, wiesz? - I to wyczerpało dawkę rozmowy, którą był w stanie znieść tego dnia. Cmoknął i odjechał galopem.

Poszedłem dalej wzdłuż muru, aż dotarłem do polnej drogi, która skręcała przy strumyku i wchodziła do wewnątrz przez szeroko otwartą, drewnianą bramę. Zastanowiło mnie, dlaczego zadano sobie tyle trudu z budowaniem muru po to tylko, by zostawić bramę w ten sposób. Wtedy zauważyłem wąskie tory kolejki wychodzące z bramy i zamykające się pętlą. Wzdłuż zewnętrznej ściany muru zbudowano niewielką, kilkumetrową bocznicę.

Stałem tam kilka chwil. Nie wiem, co wpłynęło na moją decyzję. Myślę, że trochę miałem dosyć sypiania na dworze, no i stęskniłem się za domowym jedzeniem. Słońce zbliżało się do linii horyzontu. Ziemia na zachód wyglądała jak dalszy ciąg tego samego. Gdyby było widać autostradę, może skierowałbym się w jej stronę i próbował złapać okazję. Lecz ja zwróciłem się w przeciwnym kierunku i przekroczyłem wrota.

Poszedłem środkiem torów. Po obu stronach trasy ciągnął się płot zbudowany z poziomych desek, jak corral. Po jednej stronie pasły się owce. Pilnująca ich suka, owczarek szetlandzki, postawiła uszy i śledziła mnie wzrokiem, kiedy przechodziłem.

Znajdowałem się około pół mili od zabudowań. Widać było cztery, może pięć kopuł zbudowanych z czegoś przezroczystego, jak szklarnie, oraz kilka konwencjonalnych budynków. Dwa wiatraki obracały się leniwie w lekkim wietrze. Było tam kilka konstrukcji podtrzymujących słoneczne podgrzewacze wody. Są to płaskie elementy ze szkła i drewna, wzniesione ponad grunt, aby mogły się przechylać w stronę słońca. Teraz ustawiły się prawie pionowo wychwytując ukośne promienie zachodu. Widać było kilka drzew, które mogły być sadem.

W połowie drogi do zabudowań przeszedłem pod drewnianym mostkiem, który łukiem ponad torami łączył wschodnie pastwisko z zachodnim. Zaciekawiło mnie, co też było nie w porządku ze zwykłą bramą?

Wtedy zobaczyłem, że coś nadjeżdża w moim kierunku. Jechało po torach i było bardzo ciche. Zatrzymałem się i czekałem.

Było to coś w rodzaju elektrowozu górniczego, takiego, który służy do wyciągania ładunków węgla szybem w górę.

Zasilane baterią, bo usłyszałem je dopiero wtedy, gdy

podjechało już bardzo blisko. Pojazd prowadził mały

mężczyzna. Elektrowóz ciągnął za sobą wagonik, a maszynista śpiewał na cały głos, choć zupełnie fałszywie.

Był coraz bliżej i bliżej, jechał z prędkością około pięciu mil na godzinę. Mężczyzna jedną rękę miał wyciągniętą w bok, jakby sygnalizował skręt w lewo. Nagle, kiedy sunął tak prosto na mnie, zdałem sobie sprawę z tego, że nie zamierza się zatrzymać. Wyciągniętą ręką odliczał słupki. Wdrapałem się na płot w ostatniej chwili. Prześwit pomiędzy pociągiem i ogrodzeniem był nie większy niż sześć cali po każdej stronie. Przywarłem do płotu. Kiedy jego dłoń trafiła na moje nogi, zatrzymał się gwałtownie.

Zeskoczył z pojazdu, złapał mnie i pomyślałem, że będę miał kłopoty. Lecz on wyglądał na zaniepokojonego, a nie rozzłoszczonego, i obmacywał mnie wszędzie sprawdzając, czy nie stała mi się krzywda. Byłem zażenowany. Nie badaniem, tylko tym, że zachowałem się jak głupiec. Indianin powiedział mi przecież, że wszyscy tutaj są głusi i ślepi, ale chyba, tak do końca, mu nie uwierzyłem.

Odetchnął z ulgą, kiedy zrozumiał, że wszystko jest w porządku. Elokwentnymi gestami zmusił mnie, bym pojął, że nie wolno przebywać na torach. Wskazał, że powinienem przejść przez płot i dalej iść polami. Powtarzał to wielokrotnie, a kiedy przechodziłem przez ogrodzenie, stał przy mnie, aby mieć całkowitą pewność, że zszedłem mu z drogi. Wyciągnął ręce ponad ogrodzeniem i trzymając mnie za ramiona, uśmiechał się do mnie. Wskazał tory i pokręcił głową, następnie wskazał budynki i przytaknął. Dotknął mojej głowy i uśmiechnął się, kiedy ja przytaknąłem. Wdrapał się z powrotem na maszynę i uruchomił ją, cały czas przytakując i wskazując w tę stronę, w którą chciał, abym poszedł. Potem odjechał.

Zastanawiałem się, co robić dalej. Wszystko mi mówiło, bym zawrócił i drogą przez pastwiska skierował się w stronę wzgórz. Ci ludzie najprawdopodobniej nie chcieli, żebym się tu plątał i mogliby być na mnie źli. Wątpiłem, żebym umiał się z nimi się porozumieć. Z drugiej strony byłem zafascynowany. Któż zresztą by nie był? Chciałem zobaczyć, jak sobie radzą. Ciągle jeszcze nie wierzyłem, że żadne z nich ani nie widzi, ani nie słyszy. Wydawało się to niemożliwe.

Suka owczarek obwąchiwała moje spodnie. Cofnęła się, kiedy spojrzałem na nią, po czym zbliżyła się znowu, kiedy wyciągnąłem otwartą dłoń. Powąchała ją i polizała.

Poklepałem ją po głowie, a ona pomknęła do swoich owiec.

Zwróciłem się w stronę budynków.

Podstawową sprawą były pieniądze. Żadne nie wiedziało o nich nic z własnego doświadczenia, ale biblioteka była pełna książek pisanych brajlem. Zaczęli czytać.

Jedną z pierwszych rzeczy, które stały się oczywiste, było to, że gdy mowa o pieniądzach, prawnicy są niedaleko. Rozesłali listy. Po otrzymaniu odpowiedzi wybrali jednego prawnika i powierzyli mu swoje sprawy.

W tym czasie przebywali w jednej ze szkół, w Pensylwanii. Początkowa grupa uczniów szkół specjalnych, w liczbie pięciuset, skurczyła się do około siedemdziesięciu, w miarę jak odchodzili, by zamieszkać z rodzinami lub znajdowali inne rozwiązania swoich niecodziennych kłopotów. Spośród tych siedemdziesięciorga niektórzy mieli dokąd pójść, ale nie chcieli; inni zaś nie mieli wyboru. Rodzice albo już nie żyli, albo nie chcieli ich u siebie. Tak więc pozbierano ich ze wszystkich szkół w kraju i umieszczono w tej jednej, podczas gdy równocześnie zastanawiano się, co począć dalej. Władze miały swoje plany, ale uczniowie nie przejęli się nimi, zajęci własnymi.

Od 1977 roku każde z nich miało prawo do rocznej pensji.

Ponieważ pozostawali pod opieką rządu, nie wypłacano jej. Wysłali swego prawnika do sądu. Wrócił z decyzją, że nie mogą jej pobierać. Złożyli odwołanie i wygrali. Pieniądze wypłacono za zaległy okres, z odsetkami, w całkiem pokaźnej kwocie. Podziękowali prawnikowi i wynajęli pośrednika handlu nieruchomościami. Tymczasem czytali.

Przeczytali o komunach w Nowym Meksyku i kazali agentowi szukać czegoś właśnie tam. Umówił się na wieczystą dzierżawę sporego kawałka ziemi od plemienia Navaho. Zaczęli czytać o tych okolicach i dowiedzieli się, że na to, by tamtejsza ziemia stała się tak produktywna, jak tego chcieli, trzeba ją nawodnić.

Podzielili się na grupy, by zbadać, co zapewni im

samowystarczalność.

Wodę można było uzyskać podłączając się do kanałów

prowadzących od zbiorników na Rio Grande do terenów odzyskiwanych na południu. Przeznaczone na ten projekt pieniądze federalne dostawało się po przebyciu skomplikowanej drogi prowadzącej przez labirynt urzędów z Departamentem Rolnictwa i Biurem do Spraw Indian włącznie. Skończyło się na tym, że za swoją nitkę rurociągu zapłacili bardzo mało.

Ziemia była wyjałowiona, ale mogli hodować owce nie uciekając się do metod stosowanych na wielkich farmach. Potrzebowali tylko nawozu. Wydatki na użyźnienie ziemi subsydiował Program Ponownego Zasiedlania Terenów Wiejskich. Później należało już tylko posadzić koniczynę dla wzbogacenia gleby we wszystkie niezbędne związki azotu. Znane były już metody uprawy ekologicznej, bez nawozów i pestycydów. Wszystko przetwarzano w obiegu zamkniętym. Polegało to na tym, że z jednej strony dostarczano światło słoneczne i wodę, a z drugiej zbierano wełnę, ryby, jarzyny, jabłka, miód i jajka. Nie używano niczego prócz ziemi, a i tę odnawiano w procesie kompostowania zużytych produktów, które tą drogą wracały do gleby. Nie interesował ich przemysł rolniczy, gigantyczne kombajny i opryskiwacze. Nie chcieli nawet zysku. Chcieli jedynie być samowystarczalni. Drobiazgi mnożyły się w astronomicznym tempie. Dowodzącą, która wpadła na ten pomysł i miała energię, by go realizować pomimo piętrzących się przeszkód, była lokomotywa o imieniu Janet Reilly. Nie wiedząc niczego o technikach, którymi posługują się generałowie i zarządzający dla osiągnięcia przedsięwzięć na dużą skalę, wymyśliła je sobie wszystkie i zaadaptowała do szczególnych potrzeb i ograniczeń swojej grupy. Podzieliła zadania tak, by znalazły rozwiązanie pod każdym aspektem: prawnym, naukowym, planowania socjalnego, projektowania, zakupów, logistycznym, budowlanym. Była tą osobą, która w każdej chwili wiedziała, co właśnie się dzieje. Miała wszystko w głowie, nie prowadziła żadnych notatek.

W dziedzinie planowania socjalnego okazała się nie tylko

wspaniałą organizatorką, lecz i wizjonerką. Jej ideą nie

było stworzenie miejsca, gdzie mogliby żyć, w ciemności i

milczeniu, naśladując styl swych nie dotkniętych tak ciężko

przez los pobratymców. Chciała stworzyć wszystko od

początku, sposób życia specyficzny dla niewidomych i

niesłyszących, sposób, który nie uznawał żadnych konwencji

spowodowanych tylko tym, że „zawsze tak było”. Przebadała

każdą formę współżycia społecznego, od małżeństwa do

konkubinatu, by zobaczyć, jak mają się one do potrzeb jej

własnych i jej przyjaciół. Zdawała sobie sprawę z

niebezpieczeństwa takiego podejścia do zagadnienia, ale była

niewzruszona. Jej ekipa socjalna przeczytała o każdej

odmiennej grupie, która kiedykolwiek i gdziekolwiek

usiłowała żyć o własnych siłach, po czym złożyła raporty o tym, kto i dlaczego poniósł porażkę albo odniósł sukces.

Obejrzała te informacje pod kątem własnych doświadczeń,

potrzeb i zadań, by zobaczyć, czy sprawdzą się w jej

unikalnym zespole.

Sprawom do załatwienia nie było końca. Wynajęli

architekta, by przełożył ich pomysły na język Braille’a.

Stopniowo plany zaczynały się układać. Wydali jeszcze trochę pieniędzy. Rozpoczęto budowę nadzorowaną przez panią architekt, którą projekt zafascynował do tego stopnia, że swe usługi ofiarowała w prezencie. Był to ważny moment przełomowy, ponieważ bardzo potrzebowali kogoś tam na miejscu, komu mogli zaufać.

Kiedy wszystko było gotowe do przeprowadzki, natknęli się na bariery biurokracji. Przewidzieli je, ale opóźnienie było nieuniknione. Agencje opieki socjalnej, których zadanie polegało na dbaniu o ich dobrobyt, podały w wątpliwość rozsądek całego przedsięwzięcia. Kiedy stało się jasne, że żadna liczba argumentów na nic się nie zda, uruchomiono machinę, która wyprodukowała zakaz opuszczania szkoły, dla ich własnego dobra. W tym czasie mieli po dwadzieścia jeden lat, lecz uważano, że brak im rozumu i kompetencji niezbędnych do prowadzenia ich własnych spraw. Wyznaczono termin przesłuchania.

Na szczęście, ciągle jeszcze mogli kontaktować się z prawnikiem. On również zaraził się tym szalonym pomysłem i wydał w ich imieniu straszliwą bitwę. Udało mu się uzyskać orzeczenie sądu dotyczące praw osób zinstytucjonalizowanych. Orzeczenie to, podtrzymane następnie przez Sąd Najwyższy, wywołało ostre reperkusje w szpitalach stanowych i okręgowych. Zdając sobie sprawę z kłopotów, w jakich się znalazły, bowiem w wyniku pierwszego orzeczenia sądu uznano, że tysiące pacjentów przebywają w nieodpowiednich zakładach, agencje poddały się.

Do tego czasu, a była już wiosna 1986, minął rok od daty wyznaczonej na przenosiny. Część nawozu, nie zabezpieczona przed erozją przez posadzenie koniczyny, uległa wypłukaniu. Zrobiło się już późno na zasiewy, a pieniądze zaczynały się kończyć. Mimo wszystko przeprowadzili się do Nowego Meksyku i rozpoczęli morderczą pracę uruchamiania przedsięwzięcia. Było ich pięćdziesięcioro pięcioro, plus dziewięcioro dzieci w wieku od trzech miesięcy do sześciu lat.

Nie wiem, czego się spodziewałem. Pamiętam, że wszystko

było zaskakujące - albo dlatego, że tak zwyczajne, albo

dlatego, że tak różne. Żadne z moich idiotycznych podejrzeń

co do tego, jak takie miejsce może funkcjonować, nie

sprawdziło się. No i wtedy nie znałem jeszcze całej

historii, którą później poskładałem z małych kawałeczków. Zaskoczyły mnie światła palące się w niektórych budynkach. Zakładałem bowiem, że raczej nie będą go potrzebowali. Oto przykład czegoś zupełnie zwyczajnego, co mnie zdziwiło.

Jeśli chodzi o różnice, pierwszym, co zwróciło moją

uwagę, było ogrodzenie wzdłuż torowiska. Byłem tym

zainteresowany osobiście, ponieważ o mało co nie zostałem przejechany. Wytężałem wszystkie siły, by zrozumieć tę organizację. Musiałem, skoro miałem zatrzymać się tam chociażby na jedną noc.

Drewniane żerdzie, które ogradzały tory biegnące w stronę bramy, brały początek przy stodole, gdzie szyny zaczynały się pętlą, w identyczny sposób, jak kończyły się za bramą.

Całą trasę zamykało ogrodzenie. Można było się tam

dostać wyłącznie z podestu załadunkowego w stodole i

przy bramie na zewnątrz muru. To miało sens. Niewidoma i głucha osoba, by obsługiwać taką linię, musiała mieć pewność, że na torach nie ma nikogo. Ci ludzie nie mogli wchodzić na tory. Nie istniała żadna możliwość ostrzeżenia ich przed nadjeżdżającym pociągiem.

Wokół mnie, w świetle zmierzchu, kręcili się ludzie. Tak jak się spodziewałem, nie zwracali na mnie uwagi. Poruszali się bardzo szybko; niektórzy właściwie biegali. Stanąłem nieruchomo rozglądając się. Zanim ośmieliłem się ruszyć dalej, musiałem zrozumieć, jak to się dzieje, że nie wpadają na siebie.

Schyliłem się, by zbadać teren. Światło robiło się coraz słabsze, lecz natychmiast spostrzegłem, że całą powierzchnię pokrywają betonowe chodniki rozchodzące się we wszystkich kierunkach. Każdy z nich miał inny wzór, który wyżłobiono w mokrym betonie, zanim jeszcze się związał. Linie, fale i dołki przeplatały się z wzorami gładkimi i szorstkimi. Szybko pojąłem, że spieszący dokądś ludzie trzymali się ściśle tych ścieżek i wszyscy chodzili boso. Podniosłem się. Nie musiałem wiedzieć więcej. Wystarczyło nie wchodzić na ścieżki.

Ludzie niczym się nie wyróżniali. Niektórzy byli nieubrani, ale do tego już przywykłem. Najróżniejszego wzrostu i tuszy, wydawali się w tym samym wieku, z wyjątkiem dzieci. Gdyby nie fakt, że nie zatrzymywali się na pogaduszki ani nawet nie machali do siebie przy spotkaniu, nigdy nie zgadłbym, że są niewidomi. Przyglądałem się, jak zbliżają się do miejsc krzyżowania ścieżek - nie miałem pojęcia, skąd wiedzą, gdzie się znajdują, chociaż dałoby się wymyślić kilka sposobów. W każdym razie system działał znakomicie.

Zacząłem zastanawiać się, czy podejść do kogoś. Byłem tam już prawie pół godziny, jak intruz. Chyba miałem niewłaściwe pojęcie o słabości tych ludzi; czułem się jak włamywacz. Przez chwilę szedłem obok jakiejś kobiety, która bardzo zdecydowanie zmierzała przed siebie lub przynajmniej tak się wydawało. Wyczuła coś, może moje kroki. Zwolniła trochę, a ja dotknąłem jej ramienia, nie wiedząc właściwie, co innego mógłbym zrobić. Zatrzymała się w miejscu i zwróciła w moją stronę. Oczy miała szeroko otwarte, lecz puste. Wyciągnęła ręce i leciutko dotykając badała moją twarz, pierś, ręce i ubranie. Wiedziała, że jestem obcy, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, prawdopodobnie już od chwili, gdy po raz pierwszy jej dotknąłem. Jednak uśmiechnęła się serdecznie i przytuliła mnie. Miała ciepłe i delikatne dłonie. To śmieszne, bo chociaż całe w odciskach od ciężkiej pracy, tak naprawdę były bardzo miękkie.

Wytłumaczyła mi - wskazała na budynek, zrobiła kilka ruchów wyimaginowaną łyżką, dotknęła cyferki na zegarku - że za pół godziny będzie kolacja i że jestem zaproszony.

Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do jej dłoni; pocałowała mnie w policzek i pomknęła dalej.

Cóż, nie było tak źle. Obawiałem się, że nie będę umiał się porozumieć. Później zorientowałem się, że kobieta wyczytała o mnie dużo więcej niż tu powiedziałem.

Zwlekałem jeszcze z pójściem do stołówki czy tego, co to tam było. W gęstniejącym mroku spacerowałem przyglądając się obejściu. Zobaczyłem, jak mała suczka zagania na noc owce do zagrody. Z wielką wprawą, bez żadnych instrukcji, wprowadziła całe stado w otwartą bramę, po czym jeden z mieszkańców zamknął owce w środku. Mężczyzna schylił się i podrapał sukę po głowie, za co został polizany. Spełniwszy obowiązki, suka podbiegła do mnie, obwąchała dokładnie nogawki spodni i nie odstępowała mnie już przez cały wieczór.

Wszyscy wydawali się tak bardzo zajęci, że zdziwiłem się na widok kobiety bezczynnie siedzącej na ogrodzeniu.

Podszedłem do niej.

Z bliska zobaczyłem, że jest młodsza niż sądziłem. Miała

trzynaście lat, dowiedziałem się później. Nie nosiła żadnego

ubrania. Dotknąłem jej ramienia, a ona zeskoczyła z

ogrodzenia i tak samo jak poprzednia kobieta

bezceremonialnie i dokładnie „obejrzała” mnie rękami. Ujęła moją dłoń i poczułem, że jej palce poruszają się bardzo szybko. Nie rozumiałem tego, ale wiedziałem, co to jest. Spróbowałem gestami dać jej do zrozumienia, że nie znam mowy rąk. Przytaknęła, ciągle dotykając mojej twarzy rękami. Zapytała, czy zostanę na kolacji. Zapewniłem ją, że tak. Zapytała, czy jestem z uniwersytetu. A jeśli sądzicie, że łatwo się rozmawia ciałem, to spróbujcie sami. Lecz ona robiła to z wielkim wdziękiem i bardzo wymownie potrafiła przekazać znaczenie. Przyglądałem się jej z wielką przyjemnością. To była mowa i balet równocześnie.

Powiedziałem jej, że nie jestem z uniwersytetu i podjąłem próbę opowiedzenia jej, co robię i skąd się tam wziąłem. Słuchała mnie rękami, drapiąc się od czasu do czasu po głowie, kiedy nie udawało mi się jasno przekazać, co miałem na myśli. Cały czas uśmiechała się szeroko, a nawet zaczęła się śmiać cicho na widok moich błazeństw. Stała bardzo blisko, dotykając mnie cały czas. W końcu oparła ręce na biodrach.

- Chyba musisz jeszcze poćwiczyć - powiedziała. - Lecz jeśli nie sprawi ci to różnicy, może moglibyśmy posługiwać się teraz mową ust? Załamujesz mnie.

Podskoczyłem, jakby ucięła mnie osa. Dotykanie, które mogłem ignorować w przypadku niewidomej i głuchej dziewczynki, nagle wydało się nie na miejscu. Cofnąłem się nieco, lecz ona nie zdjęła rąk. Wyglądała na zdziwioną, lecz zaraz odczytała problem dłońmi.

- Przepraszam - powiedziała. - Myślałeś, że jestem głucha i niewidoma. Gdybym wiedziała, wyjaśniłabym ci to od razu. - Myślałem, że wszyscy tutaj są tacy.

- Tylko rodzice. Ja jestem dzieckiem. Wszyscy widzimy i słyszymy bardzo dobrze. Ale jeśli nie znosisz dotykania, nie spodoba ci się tutaj. Rozluźnij się, nie zrobię ci krzywdy. - I dalej przesuwała rękami po mnie, przeważnie po twarzy. Nie rozumiałem tego wtedy, ale wydawało mi się, że nie miało to związku z seksem. Okazało się, że się myliłem, ale nie było to przykre.

- Będziesz mnie potrzebował. Nauczę cię, jak się tutaj zachowywać - powiedziała i ruszyła w kierunku kopuł. Szła blisko mnie, cały czas trzymając mnie za rękę. Ilekroć się odezwałem, dotykała ręką mojej twarzy.

- Zasada Numer Jeden: trzymaj się z dala od betonowych chodniczków. Tamtędy.

- To już odkryłem.

- Naprawdę? Jak długo tu jesteś? - Jej ręce przeszukiwały moją twarz ze wzmożonym zainteresowaniem. Było już całkiem ciemno.

- Mniej niż godzinę. O mało co nie przejechał mnie wasz pociąg.

Roześmiała się, potem przeprosiła mówiąc, że to na pewno nie było zabawne.

Powiedziałem jej, że teraz i mnie wydaje się to śmieszne, ale wtedy nie było. Powiedziała, że na bramie znajduje się ostrzeżenie, ale pechowo dla siebie nadszedłem, gdy brama była szeroko otwarta . Otwiera się ją za pomocą pilota, kiedy pociąg rusza. Kiedy jest otwarta, napisu nie widać. - Jak się nazywasz? - zapytałem, kiedy zbliżyliśmy się do łagodnie żółtych świateł jadalni.

Jej ręka wykonała kilka zamyślonych ruchów w mojej dłoni, po czym znieruchomiała.

- Właściwie to nie wiem. Mam imię; nawet kilka. Ale tylko w języku ciała. Jestem... Różowa. Tak, chyba można je tak przetłumaczyć... Różowa.

Za imieniem kryła się historia. Była pierwszym dzieckiem,

które urodziło się w szkole. Wiedzieli, że dzieci zazwyczaj

opisuje się jako różowe, więc tak ją nazwali. Czuli, że jest

różowa. Kiedy weszliśmy do sali, stwierdziłem, że to

określenie nie jest właściwe. Jedno z jej rodziców było

czarne. Różowa była ciemnoskóra, miała niebieskie oczy i kręcone włosy jaśniejsze od skóry. Miała szeroki nos, ale małe usta.

Nie zapytała, jak mi na imię, więc się nie przedstawiłem. Nikt, przez cały czas kiedy tam byłem, nie zapytał mnie o imię. Nazywali mnie rozmaicie w języku ciała, a dzieci zwracając się do mnie wołały „Hej, Ty”. Nie były wielkimi mówcami.

Jadalnia znajdowała się w prostokątnym budynku z cegły. Miał połączenie z jedną z wielkich kopuł. Była oświetlona tylko dla mnie, jak później się dowiedziałem. Dzieci potrzebowały światła wyłącznie do czytania. Trzymałem się ręki Różowej, zadowolony, że jest moim przewodnikiem. Miałem oczy i uszy otwarte.

- Nie jesteśmy formalistami - powiedziała Różowa. Jej słowa brzmiały okropnie głośno w tym wielkim pomieszczeniu. Poza nami nikt inny nie rozmawiał; słychać było tylko szmery ruchów i oddechy. Kilkoro dzieci spojrzało na nas.

- Nie będę cię teraz przedstawiać. Czuj się po prostu jakbyś był członkiem rodziny. Będą dotykać cię później i porozmawiasz sobie ze wszystkimi. Tu, przy drzwiach, możesz zdjąć ubranie.

Nie sprawiło mi to kłopotu. Wszyscy byli nadzy, a ja zdążyłem już się przystosować do domowych zwyczajów. W Japonii zdejmuje sie buty, a w Taos całe ubranie. Co za różnica?

Cóż, właściwie to całkiem spora. Dotykanie nie ustawało. Każdy bez przerwy dotykał każdego tak zwyczajnie, jakby rzucał spojrzenie. Z początku wszyscy dotykali mojej twarzy, po czym zupełnie niewinnie poczynali sobie śmiało dotykając mnie wszędzie indziej. Tak jak i przedtem, było to niezupełnie tym, czym się wydawało. To dotykanie nie było całkiem niewinne, lecz również traktowano mnie inaczej niż członków grupy. Dotykali nawzajem swych genitaliów dużo częściej niż moich. Powstrzymywali się, by mnie nie przestraszyć. Byli bardzo uprzejmi w stosunku do obcego.

W sali stał długi, niski stół, a wszyscy siedzieli wkoło

na podłodze. Różowa zaprowadziła mnie na miejsce.

- Widzisz te deski na podłodze? Omijaj je i niczego tam nie zostawiaj. Tędy się chodzi. Nigdy niczego nie przesuwaj. Chodzi mi o meble. Decyzja musi zapaść na wspólnym zebraniu tak, by wszyscy wiedzieli, gdzie i co się znajduje. Dotyczy to również małych rzeczy. Jeżeli coś weźmiesz do ręki, odłóż dokładnie w to samo miejsce.

Rozumiałem.

Z kuchni przylegającej do jadalni wnoszono misy i półmiski z jedzeniem. Stawiano je na stole i biesiadnicy zaczynali je badać. Jedli palcami, bez talerzy, bardzo powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Obwąchiwali każdy kawałek bardzo dokładnie przed włożeniem go do ust. Dla tych ludzi jedzenie było szalenie zmysłowe.

Gotowali rewelacyjnie. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie

jadłem tak smacznie jak w Keller. (Nazwałem tak to miejsce w

języku mówionym, chociaż oni w swoim języku ciała mieli coś

bardzo podobnego. Kiedy używałem określenia Keller, wszyscy

wiedzieli, o czym mówię). Wkładali do garnka dobre, świeże

produkty i gotowali je z artyzmem i wyobraźnią. Nie

przypominało to żadnej znanej mi kuchni narodowej.

Improwizowali, rzadko kiedy powtarzając recepturę.

Siedziałem pomiędzy Różową i mężczyzną, który wcześniej o mało mnie nie przejechał. Napychałem się wręcz nieprzyzwoicie. Było to tak odległe od paskudnej wołowiny i organicznej, suchej tektury, którą się odżywiałem dotychczas, że nie mogłem się powstrzymać. Nie spieszyłem się z jedzeniem, ale i tak skończyłem dużo przed wszystkimi. Usiadłem ostrożnie zastanawiając się, czy nie zwymiotuję z przejedzenia (na szczęście, udało mi się powstrzymać) i przyglądałem się, jak jedzą. Jedli sami i karmili się nawzajem, czasami wstając i obchodząc stół, by zanieść jakiś wyjątkowo smaczny kąsek przyjacielowi siedzącemu po przeciwnej stronie. Mnie również wielu z nich pasło w ten sposób, że o mało nie zwróciłem, dopóki nie nauczyłem się w mowie rąk przekazać, że już mi się przelewa. Od Różowej dowiedziałem się, że bardziej przyjaznym sposobem odmowy było zaoferowanie czegoś z mojej strony.

W końcu nie miałem już nic innego do roboty, jak tylko

karmić Różową i przyglądać się innym. Zacząłem dostrzegać

więcej. Sądziłem, że jedzenie pochłania ich całkowicie,

lecz wkrótce stwierdziłem, że przy stole prowadzono ożywioną

konwersację. Ręce poruszały się tak szybko, że trudno było

zobaczyć, co pokazują. Nadawali sobie nawzajem w dłonie,

ramiona, nogi, brzuchy, dowolne części ciała. Obserwowałem z

najwyższym zdumieniem, jak fale śmiechu przebiegają od końca

do końca stołu niczym padające domino. To szło naprawdę

szybko. Przyglądając się jeszcze uważniej można było

zobaczyć wędrujące myśli. Docierały do kogoś, były

przekazywane dalej; podczas gdy odpowiedź wracała z powrotem podawana z rąk do rąk, dołączały do niej nowe komentarze rodzące sie po drodze i przekazywane tam i z powrotem. Wszystko falowało jak woda.

Bałagan był okropny. Nie ma co się oszukiwać; kiedy je się palcami i równocześnie rozmawia za pomocą rąk, jest się umazanym jedzeniem od stóp do głów. Lecz nikomu to nie przeszkadzało. Mnie z całą pewnością nie. Różowa rozmawiała ze mną, ale zaczynałem orientować się, co to znaczy być głuchym. Ci ludzie byli przyjaźni i wydawało się, że mnie lubią, ale nic nie mogli zrobić. Nie mogliśmy się porozumieć.

Potem wszyscy z wyjątkiem grupy sprzątającej wyszli na zewnątrz i wykąpali się pod prysznicami, z których leciała bardzo zimna woda. Powiedziałem Różowej, że chciałbym pomóc przy zmywaniu, ale stwierdziła, że tylko bym przeszkadzał. Nie mogłem nic zrobić w Keller, dopóki nie poznałem jego specyficznych zwyczajów. Różowa wydawała się pewna, że zostanę wystarczająco długo, by się nauczyć.

Z powrotem do budynku, żeby się wysuszyć, co - jak

wszystko - robili baraszkując niczym szczeniaki i

ofiarowując sobie w prezencie wzajemne wycieranie. Potem przeszliśmy pod kopułę.

Wewnątrz było ciepło, ciepło i ciemno. Światło, które

wpadało tylko z jadalni, nie zdołało zaćmić gwiazd

widocznych przez trójkątne szyby ponad głowami. Było prawie tak jak na zewnątrz, pod gołym niebem.

Różowa szybko wypunktowała zasady etykiety panującej w sali pod kopułą. Nie były zbyt skomplikowane, lecz ja ciągle starałem się nie wymachiwać rękami i nogami w obawie, że niechcący nadepnę lub potrącę kogoś.

Znowu miałem kłopoty z właściwą oceną obserwowanych wydarzeń. Nie było słychać żadnego dźwięku prócz ciał ocierających się o inne ciała, tak więc miałem wrażenie, że znajduję się w samym środku orgii. Uczestniczyłem już w nich wcześniej, w innych komunach, i wyglądały bardzo podobnie jak ta tutaj. Szybko zorientowałem się, że się mylę i dopiero później pojąłem, że jednak miałem rację. W pewnym sensie.

To, co zniekształciło moje spostrzeżenia, to prosty i oczywisty fakt, że grupowa konwersacja tych ludzi musi wyglądać jak orgia. Po dokładniejszych obserwacjach, widząc setkę nagich ciał, które ocierają się o siebie, całują, dotykają i pieszczą równocześnie, doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby próbować tego rozróżniać. Różnicy po prostu nie było.

Muszę przyznać, że posługuję się tutaj słowem „orgia”

tylko dlatego, by przekazać ogólną ideę wielu ludzi w

bliskim kontakcie. Nie lubię tego słowa, ponieważ jest zbyt obfite w podteksty. Lecz wtedy sam miałem takie skojarzenia i doznałem sporej ulgi, kiedy zobaczyłem, że to jednak nie jest orgia. Te, w których wcześniej uczestniczyłem, były nudne i bezosobowe, a ja od tych ludzi spodziewałem się czegoś więcej.

Wielu przedzierało się przez cały ten ścisk, by mnie poznać. Podchodzili pojedynczo; zawsze świadomi tego, co się dzieje, czekali na swoją kolej, by ze mną porozmawiać. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Różowa siedziała przy mnie i pomagała zrozumieć trudniejsze myśli. Stopniowo przestawałem korzystać ze słów, udzielił mi się duch widzenia i porozumienia drogą dotyku. Nikt nie uważał, że mnie poznał, dopóki nie dotknął każdej części mego ciała, więc czułem na sobie ręce przez cały czas. Nieśmiało robiłem to samo.

Przy całym tym dotykaniu szybko doznałem erekcji, co

bardzo mnie krępowało. Karciłem się za to, że nie jestem w

stanie wyłączyć z tego reakcji seksualnych, że nie potrafię

utrzymać się na tym samym poziomie reakcji intelektualnych,

o które podejrzewałem całą grupę, kiedy - ku memu wielkiemu

zdumieniu - zdałem sobie sprawę, że para obok mnie po prostu

się kocha. Robili to już od dziesięciu minut, ale wydawało

się to tak naturalne w tym otoczeniu, że widziałem to i

właściwie wcale nie widziałem.

W tej samej chwili, kiedy to zrozumiałem, już

zastanawiałem się, czy aby się nie mylę. Robili to czy nie? Poruszali się bardzo powoli i światło było słabe. Ale ona miała nogi w górze, a on spoczywał na niej - tego byłem pewien. Może to nie było najmądrzejsze z mojej strony, ale musiałem wiedzieć. Musiałem dowiedzieć się w co, u licha, wdepnąłem. Jak mogłem zachowywać się właściwie w tym towarzystwie, skoro nie rozumiałem sytuacji?

Mając za sobą wiele miesięcy spędzonych w różnych komunach, byłem przewrażliwiony na punkcie uprzejmego zachowania. Nauczyłem się modlić przed kolacją u jednych, śpiewać Hare Kriszna u drugich i radośnie biegać na golasa u trzecich. Nazywa się to „Kiedy wejdziesz między wrony...” i jeśli nie potrafisz się przystosować, nie powinieneś podróżować. Kłaniałem się w stronę Mekki, bekałem po posiłkach, wznosiłem toasty za wszystko, jadłem niełuskany ryż i chwaliłem kucharza; lecz by robić to właściwie, trzeba znać zwyczaj. Już sądziłem, że poznałem tutejszy, lecz musiałem zmienić zdanie trzy razy w ciągu tyluż minut. Kochali się w tym sensie, że on był w niej. Byli również głęboko sobą zajęci. Ich ręce unosiły się jak motyle muskając ciała, przekazując treści, których nie byłem w stanie zobaczyć ani odczuć. Równocześnie dotykano ich, a i oni dotykali wiele innych otaczających ich osób. Rozmawiali ze wszystkimi, nawet jeśli wiadomość była nieskomplikowana i wymagała zaledwie klepnięcia w ramię.

Różowa zauważyła, co zwróciło moją uwagę. Była tak jakoś owinięta wokoło mnie, choć nie robiła niczego, co można by uznać za prowokujące. Po prostu nie mogłem się zdecydować. Wydawało się to bardzo niewinne, a jednak nie było.

- To (-) i (-) - powiedziała, wykonując serię ruchów w mojej dłoni dla określenia każdego z nawiasów. Nigdy nie poznałem werbalnej postaci żadnego z imion prócz Różowej i nie potrafię odtworzyć tych, które wyrażali mową ciała. Różowa wyciągnęła nogę i dotknęła kobiety wykonując palcami stopy jakiś skomplikowany wzór. Ta uśmiechając się złapała stopę Różowej i coś tam naprzebierała palcami.

- (-) chciałaby porozmawiać z tobą później - przełożyła Różowa. - Zaraz potem, jak skończy rozmawiać z (-). Poznałeś ją już wcześniej, pamiętasz? Mówi, że podobają jej się twoje ręce.

Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, bo i ja sam tak myślałem, zastanawiając się nad tym wszystkim. Zaświtało mi wreszcie, że jej i moje słowo oznaczające rozmowę leżą wiele mil od siebie. Dla niej oznaczało kompletną wymianę, w której uczestniczyły wszystkie części ciała. Potrafiła odczytać słowa, a raczej emocje z każdego drgnienia mięśni, jak urządzenie do wykrywania kłamstw. Dla niej dźwięk pełnił poślednią rolę w procesie komunikacji. Używała go tylko wtedy, gdy mówiła do obcych. Tutaj przemawiała całą swoją istotą.

Nie rozumiałem nawet połowy, ale wystarczająco wiele, by zakręciło mi się w głowie. Rozmawiali ciałem. Nie tylko rękami, jak myślałem. Dowolna część ciała w kontakcie z inną przekazywała informację, czasem zupełnie prostą i nieskomplikowaną - tak jak żarówka McLuhana - choćby tyle tylko, że „Jestem tutaj.” Ale rozmowa była rozmową i jeśli dochodziła do punktu, w którym najskuteczniej tłumaczyły genitalia, w dalszym ciągu nie przestawała być rozmową. Chciałem koniecznie się dowiedzieć, co oni mówią.

Wiedziałem, że znacznie więcej niż mógłbym wychwycić. - No pewnie - powiecie. Każdy wie, że kochankowie rozmawiają ze sobą ciałem. To znowu nic nowego. No tak, ale pomyśleć tylko, jakie to jest przyjemne, nawet kiedy nie jest się dotykowcem. Czy jesteście w stanie podjąć tę myśl, czy też zawsze już będziecie robakami, które marzą o zachodzie słońca?

Podczas kiedy to wszystko mi się przydarzało, jakaś kobieta zapoznawała się z moim ciałem. Kiedy dotknęła rękami mojego penisa, poczułem, że mam wytrysk. Było to wielką niespodzianką, ale tylko dla mnie. Wszyscy wokoło mnie, czytając znaki rękoma, już od jakiegoś czasu wiedzieli, co się wydarzy. Momentalnie zaczęli mnie dotykać. Prawie rozumiałem, że przekazują mi uczucia czułości. Jeśli nie zrozumiałem słów, wyczuwałem sens. Byłem straszliwie zażenowany, choć tylko przez chwilę; przy ogólnej akceptacji to bardzo szybko minęło. Doznanie było szalenie intensywne. Przez długi czas nie mogłem złapać oddechu.

Kobieta, która to wszystko spowodowała, dotykała palcami moich ust. Jej ruchy były powolne, ale, wiedziałem o tym, pełne treści. Po chwili stopiła się z grupą.

- Co ona powiedziała? - zapytałem.

Różowa uśmiechnęła się do mnie.

- Przecież wiesz. Gdybyś tylko mógł odciąć się od tych twoich werbalizacji. Lecz, generalnie, miała na myśli, że „to było cudowne dla ciebie”. Można to również przetłumaczyć na „to było cudowne dla mnie”. A „dla mnie”, tutaj, oznacza nas wszystkich. Organizm.

Wiedziałem, że muszę zostać i nauczyć się mówić.

Komuna przeżywała wzloty i upadki. Założyli, że kłopoty będą, ale nie wiedzieli, jaką postać przybiorą.

W zimie wymarzło wiele drzew owocowych. Zastąpili je nowymi odmianami. Burze wypłukały więcej nawozu i dobrej ziemi, ponieważ koniczyna nie zdążyła wystarczająco mocno się ukorzenić, by je związać. Procesy sądowe opóźniły rozpoczęcie prac i właściwie dopiero w następnym roku wszystko ruszyło właściwym torem.

Wymarły wszystkie ryby. Wykorzystali je na nawóz i sprawdzili, na czym polegał błąd. Stosowali trzystopniowy system ekologiczny wprowadzony przez Nowych Alchemików w latach siedemdziesiątych. Polegało to na tym, że założyli trzy stawy: w jednym trzymano ryby, w drugim w jednej części hodowano algi, a w drugiej bakterie i pokruszone muszle, a trzeci był pełen wilczego łyka. Wodę z zanieczyszczeniami ze stawu rybnego pompowano przez muszle i bakterie, które pozbawiały ją toksyn i przekształcały zawarty w niej amoniak na pożywkę dla alg. Wodę algową pompowano do trzeciego zbiornika, by zasilić wilcze łyko. Następnie wilcze łyko i algi przenoszono do stawu rybnego jako karmę dla ryb, a wzbogaconą wodą zasilano cieplarniane rośliny we wszystkich kopułach.

Zbadali wodę i glebę i okazało się, że chemikalia wypłukiwane z muszli ulegały koncentracji gdzieś w dalszej części tego odżywczego łańcucha. Po gruntownym czyszczeniu i ponownym uruchomieniu procesu wszystko przebiegło już dobrze. Ale pierwszy wkład poszedł na marne.

Nigdy nie zaznali głodu ani zimna. W ciągu roku słońca było pod dostatkiem, zarówno do zasilania pomp i hodowli, jak i ogrzewania pomieszczeń mieszkalnych. Budynki zbudowano w połowie zagłębione w ziemię, z myślą o chłodzących i ogrzewających prądach konwekcyjnych. Lecz pierwszy rok przyniósł stratę i uszczuplenie kapitału.

Pierwszej zimy jeden z budynków zapalił się. Dwóch

mężczyzn i mała dziewczynka spłonęli, kiedy zawiódł

automatyczny system podający wodę do gaszenia pożaru. To był szok. Sądzili, że urządzenia działają dokładnie tak jak w reklamie. Żadne z nich nie miało pojęcia o handlu materiałami budowlanymi i różnicy między założeniami i realiami. Odkryli, że inne instalacje także nie odpowiadają specyfikacjom, w związku z tym ustanowili program okresowych przeglądów wszystkich urządzeń. Nauczyli się demontować i reperować wszystko, co mieli na farmie. Jeśli coś miało zbyt skomplikowany układ elektroniczny, wyrzucali to i instalowali coś prostszego.

Pod względem socjalnym życie zapowiadało się bardziej obiecująco. Janet mądrze zdecydowała o dwóch zasadniczych sprawach, którymi mieli się kierować w królestwie swych powiązań. Po pierwsze, odmówiła pełnienia funkcji prezydenta, przewodniczącej, szefowej czy też najwyższej komendantki. Wiedziała od początku, że silna przywódcza osobowość jest potrzebna przy planowaniu, zakupie ziemi i dla nadania kierunku bezkształtnym pragnieniom. Lecz kiedy osiągnęli ziemię obiecaną, abdykowała. Od tego momentu mieli działać jak w systemie demokratycznego komunizmu. Gdyby to się nie udało, przyjęliby jakiś inny sposób. Wszystko, tylko nie dyktatura pod jej wodzą. Nie chciała niczego takiego. W myśl drugiej zasady nie akceptowano niczego. Nigdy wcześniej nie było społeczności głucho-niewidomej, która żyłaby o własnych siłach. Nie musieli spełniać żadnych oczekiwań; nie musieli żyć tak jak ludzie widzący. Nikt nie mógł im zabronić czegokolwiek z tego tylko powodu, że „tak się nie robi”.

Nie mieli jaśniejszego od innych pojęcia, jak powinno wyglądać ich życie. Wiedzieli tylko, że dotychczasowe nie spełnia ich potrzeb i nic ponadto. Mieli dopiero znaleźć sensowny sposób na życie i moralność głucho-niewidomych. Rozumieli podstawowe zasady moralności: że nic nie jest zawsze moralne i że wszystko jest moralne we właściwych okolicznościach. Zasadniczą sprawą był kontekst społeczny. Zaczynali od czystej karty, nie mającej żadnego wzoru. W końcu drugiego roku znaleźli swój system. Modyfikowali go jeszcze, ale podstawowe zasady zostały ustalone. Poznali siebie samych, czego nie udało się zrobić wcześniej, w szkole. Określili siebie i swoje warunki.

Mój pierwszy dzień w Keller spędziłem w szkole. Był to krok oczywisty i konieczny. Musiałem się nauczyć mowy rąk. Różowa była dość cierpliwa. Poznałem podstawowy alfabet i zawzięcie go ćwiczyłem. Już w południe przestała używać głosu, zmuszając mnie tym samym do mówienia rękami. Odzywała się tylko, gdy to było naprawdę konieczne, a w końcu zupełnie przestała. Trzeciego dnia już prawie nie wydawałem z siebie żadnych dźwięków.

Nie znaczy to, że nagle zrobiłem się biegły w mowie rąk. Wcale nie. Pod koniec pierwszego dnia znałem alfabet i z wielkim trudem udawało mi się wyrażać zrozumiale. Dużo gorzej szło mi odczytywanie znaków „mówionych” do mojej ręki. Przez długi czas musiałem widzieć te znaki, by je zrozumieć. Lecz jak w każdym języku, w końcu zaczyna się w nim myśleć. Umiem mówić płynnie po francusku i pamiętam swoje zdziwienie w momencie, kiedy doszedłem do etapu, w którym nie tłumaczyłem myśli przed ich wymówieniem. W Keller osiągnąłem ten etap po mniej więcej dwóch tygodniach.

Pamiętam jedną z ostatnich rzeczy, o które zapytałem

Różową w mowie. Było to coś, co mnie niepokoiło.

- Różowa dziewczynko, czy jestem tutaj mile widziany?

- Jesteś tutaj trzy dni. Czy czujesz się odrzucony?

- Nie, ale nie o to mi chodzi. Chciałbym usłyszeć, jakie jest wasze nastawienie do obcych. Jak długo jestem tutaj mile widziany?

Zmarszczyła brwi. Najwyraźniej była to całkiem nowa

kwestia.

- Cóż, praktycznie rzecz biorąc, dopóki większość nie

zdecyduje, że masz odejść. Lecz nigdy się to jeszcze nie zdarzyło. Nikt jeszcze nie mieszkał z nami dłużej niż kilka dni. Nigdy nie musieliśmy postanawiać czegoś na wypadek, gdyby ktoś, kto widzi i słyszy, chciał z nami pozostać. Nikt dotąd nie chciał, lecz chyba mogłoby się to zdarzyć. Sądzę, że mogą się nie zgodzić. Są bardzo niezależni i zazdrośni o swą wolność, chociaż mogłeś tego nie zauważyć. Nie wydaje mi się, byś kiedykolwiek mógł stać się jednym z nich. Lecz dopóki będziesz uważał się za gościa, możesz prawdopodobnie zostać tutaj nawet przez dwadzieścia lat.

- Mówisz „oni.” Czy nie należysz do nich?

Po raz pierwszy wydała się trochę zmieszana. Żałuję, że nie byłem lepszy w odczytywaniu mowy ciała. Sądzę, że ręce powiedziałyby mi tomy na temat tego, co wtedy myślała. - Z pewnością dzieci są częścią grupy. Lubimy to. Nie chciałabym być nigdzie indziej, sądząc z tego, co wiem o życiu tam na zewnątrz.

- Nie dziwię ci się. - Rzeczy pozostały niedopowiedziane, lecz wiedziałem zbyt mało, by zadać właściwe pytanie. - Ale widzieć, kiedy rodzice są niewidomi nie stanowi chyba większego problemu? Nie... odrzucają was chyba w żaden sposób?

Tym razem roześmiała się.

- Och, nie. Skądże. Są na to zbyt niezależni. Nie ma nic, czego nie byliby w stanie zrobić sami. Jesteśmy częścią rodziny. Robimy dokładnie to co oni. I nie ma to większego znaczenia. Chodzi mi o wzrok. Słuch też nie. Rozejrzyj się tylko. Czy mam jakąkolwiek przewagę dlatego, że widzę, dokąd idę?

Musiałem przyznać, że nie. Jednak wyczuwałem, że czegoś mi nie mówi.

- Wiem, co cię trapi. Co z zostaniem tutaj. - Musiała przypomnieć mi moje początkowe pytanie, bo odbiegłem od tematu.

- Co takiego?

- Czujesz, że jesteś outsiderem. Nie masz obowiązków. Czujesz się tym skrępowany i bardzo chciałbyś wykonywać swoją część pracy. To widać.

Musiałem przyznać, że jak zwykle odczytała mnie właściwie. - I to się nie zmieni, dopóki nie nauczysz się rozmawiać ze wszystkimi. Wracajmy więc do lekcji, bo twoje palce są jeszcze bardzo niezdarne.

Czekało mnie bardzo wiele pracy. Przede wszystkim musiałem się nauczyć, by się nie spieszyć. Byli powolni, metodyczni, popełniali mało błędów i nie przejmowali się, jeśli zadanie zabierało cały dzień, skoro tylko wykonano je dobrze. Gdy pracowałem sam zamiatając, zrywając jabłka czy pieląc, nie musiałem się o to martwić. Lecz gdy zadanie wymagało pracy zespołowej, trzeba było opanować zupełnie inne tempo. Wzrok umożliwia człowiekowi wykonywanie wielu czynności równocześnie. Osoba ociemniała podejmuje każdy etap pracy po kolei. Wszystko musi być zweryfikowane dotykiem. Jednak w pracach warsztatowych potrafili być dużo szybsi ode mnie. Czułem się tak jakbym pracował palcami nóg, a nie rąk.

Nigdy nie proponowałem, że zrobię coś szybciej, ponieważ widzę i słyszę. Z całą pewnością powiedzieliby, i słusznie, bym pilnował swego nosa. Przyjęcie wzrokowej pomocy stanowiło pierwszy krok na drodze do uzależnienia, a przecież wszystkie te prace i tak zostałyby do wykonania również po moim wyjeździe.

I to kazało mi znowu wrócić myślami do sprawy dzieci. Zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że istnieje jakaś chęć odrzucenia, może nieuświadomiona, pomiędzy rodzicem i dzieckiem. Bardzo wyraźnie widać było wielkie uczucie pomiędzy nimi, lecz jak mogły dzieci nie cierpieć z powodu nieakceptowania ich zdolności? Tak przynajmniej myślałem. Szybko dostosowałem się do ich zwyczajów. Byłem traktowany ani lepiej, ani gorzej niż wszyscy, co bardzo mnie cieszyło. Choć nigdy nie stałbym się częścią grupy, nawet jeśli bardzo bym tego pragnął, nie było żadnych oznak, że nie jestem jej pełnoprawnym członkiem. W taki właśnie sposób traktowano gościa. Jak swojego.

Życie płynęło tutaj zupełnie inaczej niż w mieście.

Sielankowy spokój nie był wyłączną specjalnością Keller, ale mieli go w nadmiarze, zaś ziemia pod bosymi stopami to coś, czego nie zna żaden spacerowicz parku.

Codzienne życie wypełniała praca, która dawała

zadowolenie. Trzeba było karmić kurczaki i prosięta,

zajmować się owcami i pasieką, łowić ryby i doić krowy. Pracowali wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci. Każdy zdawał się wiedzieć, co i kiedy należy zrobić. Można by powiedzieć, że działali jak dobrze naoliwiona maszyna, choć nie lubię tej metafory w odniesieniu do ludzi. Myślałem o nich raczej jak o organizmie. Każda grupa społeczna nim jest, ale ten działał bez zarzutu. Większość komun, które wcześniej odwiedziłem, miała oczywiste słabe punkty. Robota leżała nietknięta, ponieważ wszyscy byli zbyt naćpani lub nie w nastroju bądź po prostu nie widzieli takiej potrzeby, by pracować. A to z kolei prowadziło do chorób, erozji gleby, ofiar zamarzających na śmierć, a w końcu inwazji pracowników opieki społecznej, którzy zabierali dzieci. Nie raz byłem tego świadkiem.

Ale nie tutaj, gdzie królował właściwy obraz świata-jako-takiego, a nie jakieś tęczowe iluzje, w myśl których funkcjonuje wiele systemów utopijnych. Tutaj wykonywano pracę, która była do zrobienia.

Nigdy nie zorientowałem się dokładnie, jak działały tryby tej maszyny (znowu techniczne porównanie). Już sam system stawów rybnych był dla mnie przerażająco skomplikowany. W jednej ze szklarni zabiłem pająka, po czym dowiedziałem się, że celowo umieszczono go tam, by niszczył pewną grupę szkodników roślin. To samo z żabami. W wodzie żyły owady, które eliminowały inne owady i doszło do tego, że obawiałem się opędzić od zwykłej muchy bez pytania o zgodę.

W miarę upływu dni poznawałem historię rancza. Wspominano o popełnionych błędach, choć było ich zadziwiająco mało. Jeden w dziedzinie obronności. Początkowo nie przedsięwzięli żadnych środków zabezpieczających niewiele wiedząc o brutalności i przypadkowych gwałtach dosięgających nawet takie, położone na uboczu zakątki. Broń palna wydawała się logicznym i wskazanym środkiem zapobiegawczym, ale mieszkańcy Keller nie byli w stanie jej używać.

Pewnej nocy przyjechała „w odwiedziny” ciężarówka pełna

mężczyzn, którzy wypili za dużo. Usłyszeli o ranczu w

miasteczku. Zostali na nim dwa dni, poprzecinali linie

telefoniczne i zgwałcili wiele kobiet.

Po ustąpieniu inwazji przedyskutowano wszystkie

możliwości i zdecydowano się na sposób naturalny. Zakupiono

pięć owczarków niemieckich. Żadnych psychicznych

nieszczęśników, którymi handluje się pod hasłem „Pies

obronny”, lecz specjalnie tresowane psy z firmy poleconej przez policję w Albuquerque. Wytresowano je zarówno do roli przewodników dla niewidomych, jak do obowiązków pracy w policji. Były zupełnie nieszkodliwe, dopóki obcy nie okazał otwartej agresji; wtedy od razu skakały do gardła.

Jak większość stosowanych przez nich rozwiązań, to też okazało się skuteczne. Drugi napad skończył się dwoma trupami i trzema ciężko rannymi po stronie napastników. Kellerowcy wynajęli eks-komandosa, by nauczył ich podstaw walki na wypadek zmasowanego ataku i konieczności walki wręcz. Nie byli błędnookimi dziećmi kwiatami.

Codziennie podawano trzy znakomite posiłki. Był również czas wolny. Nie tylko praca. Mogli też przerwać pracę na kilka minut, by podzielić się z innymi jakimś nadzwyczajnym wrażeniem. Pamiętam, jak kiedyś jedna z kobiet - którą muszę nazwać Ta-o-Zielonych-Oczach - wzięła mnie za rękę i zaprowadziła w miejsce, gdzie pod podłogą szopy, w cieniu i chłodzie, rosły grzyby. Wczołgaliśmy się tam, zerwaliśmy kilka i zaczęliśmy je wąchać. Pokazała mi, jak to robić. Kilka tygodni wcześniej byłbym przekonany, że zniszczyliśmy ich piękno, lecz przecież to było zaledwie wrażenie wizualne. Zaczynałem już wówczas lekceważyć ten zmysł. Kobieta pokazała mi, że nadal były piękne w dotyku i zapachu, choć tak naprawdę zniszczyliśmy je doszczętnie. Potem pobiegła do kuchni z fartuszkiem pełnym grzybów.

Smakowały chyba jeszcze lepiej.

Albo ten mężczyzna - nazwę go Łysoń. Wraz z jakąś kobietą przynieśli mi deskę, którą właśnie obrobił w stolarni. Była gładka i pachnąca i zgodziłem się z nim, że jest cudowna. A po posiłku wieczornym Zgromadzenie.

W trzecim tygodniu pobytu otrzymałem wskazówkę co do mojej pozycji w grupie. Przeszedłem pierwszy prawdziwy test wskazujący, czy w ogóle coś dla nich znaczę. Chciałem widzieć w nich przyjaciół i chyba trochę martwiło mnie to, że każdego, kto przyszedłby w odwiedziny, traktowano by tak samo jak mnie. Trochę to dziecinne i niesprawiedliwe, lecz uświadomiłem to sobie w pełni nieco później.

Nosiłem wiadrem wodę na pole, gdzie posadzono młode drzewko. Wąż służący do tego celu był akurat używany gdzie indziej, zraszacze tam nie sięgały i drzewko podsychało. Do czasu znalezienia lepszego rozwiązania tego problemu podlewałem je wiaderkiem.

Było gorące południe. Czerpałem wodę z beczki stojącej koło kuźni. Postawiłem wiadro na ziemi i podstawiłem głowę pod kran. Miałem na sobie bawełnianą koszulę rozpiętą z przodu. Woda spływała mi po głowie i wsiąkała w koszulę. Było to bardzo przyjemne uczucie, więc stałem pod kranem chyba z minutę.

Nagle rozległ się za mną hałas, a ja stuknąłem głową w

kran zbyt szybko ją podnosząc. Odwróciłem się i zobaczyłem

kobietę rozciągniętą na ziemi, z twarzą w kurzu. Obracała

się bardzo powoli, trzymając się za kolano. Z uczuciem

głębokiej rozpaczy zdałem sobie sprawę, że potknęła się o

wiadro, które bezmyślnie postawiłem na betonowym,

ekspresowym chodniku. Pomyśleć tylko: idziesz sobie

spokojnie ufając, że droga jest wolna od przeszkód i nagle

lądujesz na ziemi. System Keller mógł działać tylko na

zasadzie absolutnego zaufania i nie wolno było o tym

zapominać. Zaufano mi, a ja zawiodłem. Zrobiło mi się

niedobrze.

Kobieta miała paskudnie obtarte kolano. Ciekła z niego krew. Siedząc tam na chodniku obmacała je rękami i zaczęła boleśnie zawodzić. Z oczu pociekły jej łzy. Potem zaczęła uderzać pięściami o ziemię, wydając za każdym uderzeniem bolesne „Hunnnh, hunnnh, hunnn!” Była wściekła i miała do tego absolutne prawo.

Znalazła wiadro, kiedy nieśmiało wyciągnąłem do niej

rękę. Chwyciła ją i dalej, ciągle płacząc, zbadała moją

twarz. Następnie wstała, wytarła nos i, trochę utykając, oddaliła się w stronę jednego z budynków.

Usiadłem, czując się podle. Nie wiedziałem, co robić.

Jeden z mężczyzn przyszedł po mnie. To był Wielki Człowiek. Nazwałem go tak dlatego, że był najwyższy w Keller. Nie był żadnym policjantem, dowiedziałem się później; po prostu na niego pierwszego trafiła zapłakana kobieta. Wziął mnie za rękę i obmacał twarz. Zobaczyłem, że zaczyna płakać odczytując na niej moje wzruszenie. Poprosił, żebym poszedł z nim.

Zwołano nadzwyczajne posiedzenie. Nazwijmy je sądem. Składał się z tych, którzy akurat byli pod ręką, nawet dzieci. Zebrało się około dziesięciu czy dwunastu osób. Wszyscy wyglądali na zasmuconych. Kobietę, którą zraniłem, pocieszało kilka osób. Nazwę ją Blizna, z powodu wyraźnego znaku na ramieniu.

Wszyscy mówili mi - mową rąk, oczywiście - jak bardzo

jest im przykro. Głaskali mnie i przytulali starając się

ulżyć mojej niedoli.

Przybiegła Różowa. Posłano po nią, by pełniła rolę

tłumacza, gdyby zaszła taka potrzeba. Była to procedura formalna, więc musieli mieć pewność, że rozumiem wszystko, co się dzieje. Podbiegła do Blizny, popłakała z nią trochę, potem podeszła do mnie i objęła, tłumacząc przy tym rękami, jak bardzo mi współczuje z powodu tego, co się wydarzyło. W myślach już pakowałem manatki. Wydawało mi się, że nie ma nic do zrobienia prócz formalnej eksmisji.

Wtedy wszyscy usiedli na podłodze, blisko siebie, dotykając się wzajemnie. Rozpoczęło się przesłuchanie. Większą część prowadzono w języku rąk, czasem tylko Różowa wtrącała słowo lub dwa. Nie bardzo wiedziałem, kto co mówił, ale tak właśnie miało być. Grupa przemawiała jako jedność.

- Jesteś oskarżony o pogwałcenie zasad - oświadczyła grupa - i przyczynienie się do zranienia tej, którą nazwałem Blizną. - Czy kwestionujesz zarzut? Czy jest jakiś fakt, który powinniśmy znać?

- Nie - odpowiedziałem. - Odpowiadam za swoje niedbalstwo. - Rozumiemy. Współczujemy ci, a twój żal i skrucha są dla nas oczywiste. Jednak zaniedbanie jest przestępstwem. Czy rozumiesz? To jest wykroczenie, za które... - Tu nastąpiła seria znaków.

- Co to było? - zapytałem Różową

- Hm...jesteś sądzony? Stajesz przed nami? - Wzruszyła

ramionami niezadowolona, że nie potrafi odnaleźć

odpowiedniego słowa.

- Rozumiem.

- Fakty nie podlegają dyskusji i wszyscy zgadzają się, że jesteś winny. („Odpowiedzialny” wyszeptała mi do ucha.) - Odejdź teraz na chwilę, a my podejmiemy decyzję.

Wstałem i stanąłem pod ścianą nie chcąc przyglądać im się, kiedy debatowali poprzez połączone ręce. W gardle miałem wielką palącą gulę, której nie mogłem połknąć. Po chwili poproszono, bym usiadł w kręgu.

- Kara za twoje przewinienie jest zwyczajowa. Żałujemy, że nie możemy postanowić inaczej. Pozostawiamy ci wybór. Możesz przyjąć naznaczoną karę i zmazać swoje przewinienie albo nie uznać naszej jurysdykcji i odejść z naszej ziemi. Jaki jest twój wybór?

Poprosiłem Różową, by powtórzyła mi tę sentencję dwukrotnie, ponieważ było bardzo ważne, bym wiedział, co mi oferowano. Kiedy byłem już pewien, że odczytałem wyrok właściwie, bez namysłu zgodziłem się przyjąć karę. Byłem wdzięczny za możliwość wyboru.

- Bardzo dobrze. A więc chcesz, byśmy potraktowali ciebie tak samo, jak potraktowalibyśmy jednego z nas, gdyby popełnił to samo wykroczenie. Chodź tutaj.

Koło uległo teraz deformacji, ponieważ każdy chciał być bliżej środka. Nie powiedziano mi, co się wydarzy.

Wciągnięto mnie do środka i wszyscy delikatnie kierowali mnie w tamto miejsce.

Blizna siedziała po turecku mniej więcej w samym środku grupy. Znowu płakała, a ja razem z nią. Chyba. Trudno mi teraz sobie przypomnieć. Wylądowałem twarzą w dół na jej kolanach i dostałem od niej lanie.

Ani przez chwilę nie pomyślałem, że to nieprawdopodobne albo dziwne. Wydawało mi się w tej sytuacji całkowicie naturalne. Potem wszyscy dotykali mnie pieszczotliwie, sygnalizując w moje dłonie, nogi, szyję i policzki współczucie. Płakaliśmy. To było trudne przeżycie dla całej grupy. Właściwe lanie musiała dać mi osoba, którą uraziłem. Na tym również, prócz startego kolana, polegała jej krzywda. Na niej spoczął obowiązek ukarania mnie i dlatego łkała tak głośno, nie tyle z powodu bólu kolana, lecz świadomości, że musi mi sprawić ból.

Różowa powiedziała później, że Blizna zdecydowanie obstawała przy tym, by ofiarowano mi możliwość pozostania.

Niektórzy chcieli wyrzucić mnie, lecz ona właśnie

twierdziła, że nie jestem taki zły i że warto poddać zarówno

ją jak i mnie tej próbie. Jeżeli nie jest to dla was jasne,

nie zrozumieliście poczucia wspólnoty i więzi, którą

nawiązałem z grupą.

Ciągnęło się to w nieskończoność. Było bolesne, ale nie okrutne ani upokarzające. Po prostu praktyczna lekcja wyrażona bez ogródek. Każdy z nich otrzymał ją kiedyś, ale nie ostatnio. Człowiek potrafi wyciągać wnioski, wierzcie mi.

Sporo o tym później myślałem. Próbowałem wykombinować, czy coś innego można było zrobić. Nie kładzie się dorosłego człowieka na kolanie, by sprawić mu lanie, ale to przyszło mi do głowy dużo później.

W podobny sposób karano dzieci, ale nie tak ostro i

boleśnie. Społeczność zgodnie postanowiła zmniejszyć ciężar

odpowiedzialności w stosunku do dzieci. Skłonni byli

ścierpieć odrapane kolano czy też drobne skaleczenie

zakładając, że to dopiero nauka. Lecz po osiągnięciu

dojrzałości - to znaczy, kiedy większość dorosłych uznała, że ktoś jest dorosły lub sam prosił o ten przywilej - lanie stawało się sprawą poważną.

Mieli również ostrzejszą karę zarezerwowaną dla powtarzających się lub złośliwych przewinień. Nie stosowano jej często, polegała zaś na bojkotowaniu przestępcy. Przez pewien określony czas nikt go nie dotykał. Kiedy o tym usłyszałem, wiedziałem już, jaka to ciężka kara.

Kiedy już było po wszystkim, spłakaliśmy się wszyscy razem. Lecz łzy szybko stały się łzami radości i szczęścia. Objąłem Bliznę i powiedzieliśmy sobie nawzajem, jak bardzo nam przykro, że to się wydarzyło. Mówiliśmy do siebie - kochaliśmy się, jeśli tak chcecie to nazwać - pocałowałem jej kolano i pomogłem opatrzyć.

Resztę dnia spędziliśmy razem, próbując uśmierzyć ból. Łuska spadła mi z oczu, kiedy już nabrałem wprawy w mowie rąk. Dzień w dzień odkrywałem nowe warstwy, które wcześniej mi umykały. Przypominało to obieranie cebuli: za każdym razem, kiedy zdawało mi się, że już dotarłem do sedna, okazywało się, że dopiero stąd można dobrać się do kolejnej warstwy, dotąd niewidocznej.

Początkowo byłem przekonany, że kluczem porozumienia jest mowa rąk. Tymczasem ta okazała się być narzędziem bezzębnych osesków. Przez długi czas byłem niemowlęciem nie umiejącym poprawnie powiedzieć ga, ga. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy po opanowaniu ga, ga zobaczyłem jeszcze składnię, odmianę czasowników, części mowy, rzeczowniki, czasowniki, czasy, ich zgodność i tryb warunkowy. Taplałem się w bajorku na skraju Oceanu Spokojnego.

Przez mowę rąk rozumiem międzynarodowy język migowy. Każdy może się go nauczyć w kilka godzin, no, powiedzmy, w kilka dni. Lecz mówiąc do kogoś, czyż trzeba literować każde słowo? Czy odczytuje się literę po literze? Nie, chwyta się słowa, słyszy się grupy dźwięków i spostrzega sekwencje liter jako całości znaczeniowe.

W Keller wszyscy żywo interesowali się językami. Każdy znał kilka języków i potrafił się nimi biegle posługiwać. Już jako dzieci zrozumieli, że język migowy to droga porozumienia z obcymi. We własnym gronie byłoby zbyt uciążliwe. Podobnie jak z alfabetem Morse’a, który okazywał się szalenie skuteczny, gdy chodziło o wymianę ścisłych informacji, lecz z pewnością nie należał do ulubionych. Ich sposób komunikacji przypominał nasz, w mowie i w piśmie, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że był lepszy.

Doszedłem do tego powoli widząc, że choć mówiłem już bardzo szybko rękami, sformułowanie myśli zabierało mi dużo więcej czasu niż innym, a nie mogłem tego tłumaczyć stopniem osiągniętej biegłości. Poprosiłem więc, by nauczyli mnie ich „stenografii” i zanurzyłem się w niej po uszy, tym razem pracując ze wszystkimi, a nie tylko z Różową.

To było trudne. Potrafili przekazać dowolne słowo w dowolnym języku za pomocą nie więcej niż dwóch pozycji dłoni. Wiedziałem, że jest to program na lata, nie dni.

Poznajesz alfabet i, tym samym, otrzymujesz komplet narzędzi umożliwiający wypowiedzenie i napisanie każdego istniejącego słowa. Na tym polega zaleta systemu opierającego się na jednym zbiorze znaków dla języka mówionego i pisanego. „Stenografia” nie przypominała niczego takiego. Nie uwzględniała liniowości ani powszechności języka migowego, nie była kodem języka angielskiego ani żadnego innego; nie dzieliła gramatyki ani słownictwa z żadnym innym językiem. Była całkowicie skonstruowana przez mieszkańców Keller i dla ich potrzeb. Ani jedno słowo nie należało do języka migowego i każdego musiałem się uczyć na pamięć.

Miesiącami siedziałem na wieczornym Zgromadzeniu wygłaszając rewelacje w rodzaju „Moja kochać Blizna wiele, wiele, dobrze” w czasie, gdy wokoło unosiły się fale konwersacji i przepływając obok zahaczały czasem o mnie swym brzegiem. Lecz ja nie rezygnowałem, a i dzieci okazywały mi wiele cierpliwości. Robiłem postępy. Musicie zrozumieć, że rozmowy, które będę relacjonował, odbywały się za pomocą języka migowego lub „stenografii” i były ograniczone stopniem mojej biegłości. Od dnia kary nie otworzyłem ust ani też nikt nie odezwał się do mnie słowem mówionym. Miałem właśnie lekcję mowy ciała z Różową. Tak, kochaliśmy się. Zabrało mi kilka tygodni odkrycie, że jest stworzeniem płciowym, jej pieszczoty zaś, które upierałem się uważać za niewinne - takiego określenia użyłem wtedy - były takie i równocześnie nie były. Dla niej przemawianie do mojego malucha było zupełnie naturalne i stanowiło po prostu jeszcze jedną formę konwersacji. Chociaż ciągle jeszcze nie całkiem dorosła, uznawana była za dojrzałą i ja także zgodziłem się, że tak jest. To moje uwarunkowania kulturowe zaślepiały mnie uniemożliwiając zrozumienie tego, co mówiła.

Tak więc gadaliśmy jak najęci. Z nią, lepiej niż z kim

innym, rozumiałem mowę i śpiew ciała. Swą niezakazaną pieśń

Różowa śpiewała biodrami i rękami, wolna od poczucia winy,

otwarta i cudownie świeża w swoich odkryciach, które

otwierały się dla niej przy każdym dotknięciu.

- Niewiele opowiedziałeś mi o sobie - oznajmiła. - Co

robiłeś tam na zewnątrz? - Nie chcę, byście odnieśli

wrażenie, że rozmawialiśmy zdaniami mówionymi, tak jak to tutaj przedstawiam. Rozmawialiśmy ciałem, pocąc się i pochłaniając wzajemnie swój zapach. Wiadomości płynęły z rąk, stóp i ust.

Doszedłem do znaku zaimka w pierwszej osobie liczby

pojedynczej - i utknąłem.

Jak mogłem jej opowiedzieć o życiu w Chicago? Czy

powinienem mówić o zawiedzionych ambicjach pisarskich i o tym, jak mi się nie powiodło? I dlaczego tak się stało?

Mogłem opowiedzieć jej o mojej podróży. Mogłem opowiedzieć o mojej pracy, nic nie znaczącym przekładaniu papierów, bezsensownym dla wszystkich prócz może Dochodu Narodowego Brutto. O wzlotach i upadkach gospodarki, które doprowadziły mnie aż tutaj, podczas gdy nic innego nie ruszyłoby mnie z obranego toru łatwego prześlizgiwania się przez życie. Lub o samotności 47-latka, który nie znalazł nikogo, kogo warto pokochać i nigdy nie był kochany. Albo o uczuciu ciągłego wyobcowania w społeczeństwie nierdzewnej stali; miłostkach jednej nocy, pijaństwach, pracy od dziewiątej do piątej, ciemnych salach kinowych, meczach w telewizji, pigułkach nasennych, wieżowcu Johna Hancocka, w którym okna się nie otwierają, by nie można było zaczerpnąć smogu ani wyskoczyć. To byłem cały ja.

- Aha - powiedziała.

- Podróżuję sobie - powiedziałem i zdałem sobie sprawę, że to prawda.

- Aha - powiedziała Różowa, chociaż zrobiła przy tym zupełnie inny znak dla wyrażenia tego samego. Usłyszała i zrozumiała obie części mnie. Tę jedną, którą byłem, i tę drugą, którą, miałem nadzieję, że jestem.

Ona była na górze, jedną rękę delikatnie trzymała na mojej twarzy, by uchwycić każde drgnienie emocji, podczas kiedy ja myślałem o swoim życiu po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Śmiała się i radośnie przygryzała moje ucho, kiedy odkryła, że po raz pierwszy, odkąd pamiętam, byłem z tego życia zadowolony. I to nie dlatego, że tak sobie tłumaczyłem. Naprawdę tak było. W mowie ciała nie da się kłamać. To tak jakby gruczoły potowe próbowały oszukać poligraf.

Zorientowałem się, że sala jest dziwnie pusta. Były tylko dzieci.

- Gdzie są wszyscy? - zapytałem.

- Wszyscy ***ą - odpowiedziała Różowa. Wyglądało to tak: trzy krótkie plaśnięcia rozstawionymi palcami o pierś.

Towarzyszył temu konkretny układ palców: forma czasownika w czasie teraźniejszym, w trzeciej osobie liczby mnogiej. Nie muszę wyjaśniać, że niewiele z tego zrozumiałem. Dużo więcej powiedziało mi jej ciało w chwili, kiedy „mówiła” tamto. Rozumiałem ją teraz lepiej niż kiedykolwiek. Ciało zapytało mniej więcej tak: „Dlaczego nie mogę robić tego razem z nimi? Dlaczego nie mogę czuć-smakować-dotykać-słyszeć-widzieć razem z nimi?” Tak właśnie powiedziała. Ciągle jeszcze bałem się całkowicie polegać na mojej interpretacji. Nadal próbowałem forsować mój punkt widzenia zjawisk, których tutaj doświadczałem. Byłem przekonany, że tak Różowa jak pozostałe dzieci czują się lepsze od rodziców, a zarazem niedoceniane i ograniczane w swoich możliwościach.

Po krótkim poszukiwaniu znalazłem wszystkich na pastwisku północnym. Rodzice w komplecie, ani jednego dziecka. Stali w grupie o nieokreślonym porządku. Nie tworzyli kręgu, choć prawie. Jeżeli w ogóle byli zorganizowani, to w tym, że każdy od każdego stał w tej samej odległości.

Owczarki niemieckie i ten szetlandzki siedziały na trawie przyglądając się grupie. Miały postawione uszy, ale się nie ruszały.

Zrobiłem kilka kroków w ich stronę, lecz zatrzymałem się wyczuwając niezwykłą koncentrację. Dotykali się, ale ich ręce były nieruchome. Cisza spowijająca te zawsze ruchliwe, a teraz nieruchome postacie zabrzmiała w moich uszach ogłuszająco.

Przyglądałem się im co najmniej godzinę. Siedziałem z

psami drapiąc je i gładząc. Lizały mnie wyrażając

zadowolenie, lecz ich uwaga skupiała się na grupie.

Stopniowo zaczęło do mnie docierać, że grupa się porusza. Bardzo powoli, krok w jedną, krok w drugą. Odsuwali się od siebie w taki sposób, że odległość pomiędzy wszystkimi była identyczna. Jak galaktyki oddalające się od siebie w rozprzestrzeniającym się wszechświecie. Teraz mieli już wyciągnięte ręce i dotykali się zaledwie koniuszkami palców tworząc coś na kształt siatki kryształu.

W końcu przestali się zupełnie dotykać. Zobaczyłem, jak wyciągają palce, by dosięgnąć się nawzajem. Ciągle jednak oddalali się rozchodząc się równomiernie. Jeden z owczarków zaczął cicho skowyczeć. Mrówki przebiegły mi po grzbiecie. Chłodno tutaj, pomyślałem.

Zamknąłem oczy, czując znienacka senność.

W ciemności leżącej po drugiej stronie moich oczu coś się kryło. Czułem, że gdybym mógł obrócić gałki oczne, zobaczyłbym to coś z łatwością. Zwodziło mnie każąc w mglistym napisie widzieć wielki, kolorowy neon. Jeśli było tam coś trudnego do uchwycenia, a co dopiero opisania, to właśnie to. Mrugało do mnie przez chwilę, kiedy psy zaskowyczały jeszcze głośniej, ale nie mogłem tego czegoś zidentyfikować. Najlepsze porównanie, które przyszło mi do głowy, to wrażenie, jakiego mogłaby doświadczyć niewidoma osoba od słońca w pochmurny dzień.

Znowu otworzyłem oczy.

Rożowa stała obok mnie. Miała zaciśnięte oczy, a rękami zatykała sobie uszy. Poruszała ustami. Za nią stało kilkoro starszych dzieci. Wszystkie zachowywały się tak jak ona.

Nagle coś się zmieniło. Ludzie w grupie byli teraz

oddaleni od siebie o około stopę i nagle wszystko się

rozpadło. Przez chwilę kiwali się, a potem roześmiali się wydając ten dziwny, półświadomy hałas, który ludziom głuchym służy za śmiech. Poupadali w trawę i trzymając się za brzuchy, tarzali się ze śmiechu.

Różowa też się śmiała. Ku memu wielkiemu zdumieniu, ja

również. Zaśmiewałem się tak jak kiedyś po trawce, aż

rozbolała mnie twarz i boki.

I to właśnie było ***nie.

Widzę, że do tej pory przedstawiłem bardzo powierzchowny obraz Keller. A jest jeszcze kilka rzeczy, którymi muszę się zająć, by obraz nie wyszedł skrzywiony.

Na przykład ubranie. Większość ludzi w Keller nosiła coś na sobie przez cały czas. Tylko Różowa, która najwyraźniej miała odmienny temperament, nigdy nie wkładała niczego. U nikogo nie zauważyłem tej części ubrania, którą mógłbym nazwać spodniami. Noszono luźne ubrania: szaty, koszule, suknie, chusty i tym podobne. Wielu mężczyzn używało rzeczy, które należałoby zaliczyć do damskiej kolekcji. Uznali, że są po prostu wygodniejsze. Ubrania były mocno znoszone, ale przeważnie uszyte z jedwabiu, welwetu lub czegoś równie miłego w dotyku. Stereotypowa Kellerytka nosiła jedwabne japońskie kimono w ręcznie haftowane smoki, za to z wieloma dziurami i ciągnącymi się nitkami, całe w plamach po herbacie i pomidorach. W takim stroju wędrowała przez chlew dla świń niosąc wiadro karmy. Na zakończenie dnia szata szła do prania. Nikt się nie martwił, że kolory wyblakną.

Wydaje mi się również, że nie wspomniałem ani słowem o homoseksualizmie. Można to złożyć na karb moich wczesnych najgłębszych związków w Keller z kobietami, Różową i Blizną.

Nie wspominałem o tym do tej pory po prostu dlatego, że nie

wiedziałem jak. Z mężczyznami rozmawiałem tak samo jak z

kobietami. Niespodziewanie łatwo udawało mi

się być serdecznym w stosunku do mężczyzn.

Nie mogłem uważać Kellerytów za biseksów, chociaż

klinicznie takimi właśnie byli. Jednak w ich pojęciu

homoseksualizm jako groźne tabu w ogóle nie istniał. To była jedna z pierwszych rzeczy, których się nauczyli.

Rozdzielenie homoseksualizmu od heteroseksualizmu zamyka możliwość pełnego porozumienia się z połową rasy ludzkiej.

Kelleryci byli nierozłącznie seksualni. W swoim

stenograficznym” języku nie mieli słowa, które dałoby się

przełożyć na angielski wprost jako seks. Używali

nieskończonej liczby określeń dla rodzaju męskiego i

żeńskiego, jak również słów dla nazwania odcieni i

różnorodności doświadczeń fizycznych tak licznych, że niemożliwych do wyrażenia w języku angielskim; każde z nich zawierało elementy życiowych doświadczeń, żadne nie zamykało tego, co my nazywamy seksem w oddzielnej, dyskretnej komórce.

Jest jeszcze jedna kwestia, która domaga się odpowiedzi, ja sam zastanawiałem się nad nią, kiedy znalazłem się w Keller. Dotyczy istnienia tej komuny w ogóle. Czy musiało być właśnie tak? Czy nie byłoby lepiej, gdyby przystosowali się do naszego sposobu życia?

Życie w Keller nie było rajską idyllą. Wspominałem już o napadzie i gwałcie. Mogły się wydarzyć ponownie, zwłaszcza gdyby gangi grasujące wokół miast rzeczywiście wyruszyły na łowy. Objazdowa grupa motocyklistów zdołałaby zmieść Keller z powierzchni ziemi w ciągu jednej nocy.

Prześladowały ich również nieugięte paragrafy. Mniej więcej raz do roku pracownicy socjalni najeżdżali Keller próbując zabrać stamtąd dzieci. Oskarżano ich o wszystko, co tylko się dało: od maltretowania nieletnich po przyczynianie się do wzrostu przestępczości. Jak dotąd bezskutecznie, ale pewnego dnia mogło się udać.

No a poza tym istnieją na rynku urządzenia pozwalające osobie niewidomej i głuchej przynajmniej troszeczkę widzieć i słyszeć. Spotkałem kiedyś w Berkeley niewidomą i głuchą kobietę, która je stosowała. Po stokroć wolę Keller.

A co do tych urządzeń. W bibliotece Keller jest jedna maszyna widząca. Za pomocą kamery i komputera wprawia w wibracje zamknięty zestaw metalowych igieł. Otrzymuje się z niej ruchomy obraz wszystkiego, na co skierowana jest kamera. Urządzenie jest małe i lekkie, przystosowane do przenoszenia na plecach. Kosztuje trzydzieści pięć tysięcy dolarów.

Znalazłem je w kącie biblioteki. Przeciągnąłem po nim palcem pozostawiając błyszczącą smugę tam, gdzie zmiotłem grubą warstwę kurzu.

Różni ludzi przychodzili, odchodzili lub zostawali. Nie miewano tutaj tak licznych gości jak w innych miejscach, gdzie bywałem. Keller leżało poza szlakiem.

Jakiś mężczyzna pokazał się raz w południe, rozejrzał się wokoło i odszedł bez słowa. Którejś nocy pojawiły się dwie szesnastoletnie uciekinierki z Kalifornii. Rozebrały się do kolacji i doznały szoku, kiedy zorientowały się, że ja widzę. Różowa też strasznie je przeraziła. Tym dzieciakom brakowało jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia poziomu wyrafinowania, który ona prezentowała. Różowa za to mogła czuć się nieswojo w Kalifornii. Panienki odeszły następnego dnia niepewne, czy brały udział w orgii, czy nie. Całe to dotykanie bez zabierania się do rzeczy; bardzo dziwne.

Rolę pośrednika pomiędzy mieszkańcami Keller i ich

prawnikiem pełniła bardzo miła para z Santa Fe. Mieli

dziewięcioletniego chłopca, który gadał bez końca z

dzieciakami w języku migowym. Przyjeżdżali mniej więcej co

dwa tygodnie i zostawali kilka dni pławiąc się w słońcu i

uczestnicząc w każdym Zgromadzeniu. Ze mną rozmawiali łamaną

stenografią” i, bardzo uprzejmie, nie używali języka

mówionego.

Od czasu do czasu pojawiali się Indianie. Swoim

zachowaniem okazywali niemalże agresywny szowinizm. Pozostawali zawsze ubrani w levisy i wysokie buty. Lecz widać było, że czują szacunek do tych ludzi, chociaż ci wydawali im się dziwni. Prowadzili z komuną interesy. To właśnie Navahowie odbierali produkty odstawiane codziennie do bramy i sprzedawali je zachowując dla siebie procent. Siadywali i mruczeli w takt języka migowego przekazywanego do rąk. Różowa powiedziała, że w interesach byli skrupulatni i uczciwi.

Mniej więcej raz na tydzień wszyscy rodzice wychodzili w pole i ***li.

Robiłem coraz większe postępy w „stenografii” i mowie ciała. Tym się tutaj oddychało. Tkwiłem tam już około pięciu miesięcy, w powietrzu wisiała nadchodząca zima. Dotychczas nie zastanawiałem się ani tak naprawdę nie myślałem o tym, co takiego chciałem zrobić z resztą życia. To chyba przez ten nawyk poddawania się losowi. Byłem tutaj, zupełnie niezdolny zdecydować, czy jadę dalej, czy chcę zostać na dłużej.

Wtedy otrzymałem znak. Początkowo sądziłem, że miało to coś wspólnego z sytuacją ekonomiczną na zewnątrz. W Keller wiedziano wszystko o świecie. Byli świadomi tego, że izolacja oraz ignorancja w stosunku do spraw, które pozornie ich nie dotyczą, są niebezpieczną polityką. Prenumerowali „New York Times” w wersji Braille’a i większość go czytała. Mieli telewizor, który włączano tak jakoś raz w miesiącu.

Dzieci oglądały program i tłumaczyły rodzicom.

Tak więc wiedziałem, że niby-dobrobyt powoli mija i przechodzi w bardziej ludzką spiralę inflacyjną. Otwierały się miejsca pracy, pieniądze znowu zaczynały płynąć. Kiedy niedługo potem znalazłem się na zewnątrz, sądziłem, że to właśnie z tego powodu.

Prawdziwa przyczyna była jednak bardziej złożona.

Niewątpliwie grało rolę odpadnięcie kolejnej cebulowej warstwy „stenografii” i odkrycie następnej znajdującej się pod spodem.

Mowy rąk nauczyłem się w czasie kilku nietrudnych lekcji. Potem uświadomiłem sobie istnienie „stenografii” i mowy ciała i przekonałem, o ile trudniej jest to opanować.

Przez pięć miesięcy zupełnego zanurzenia się, które stanowi jedyną metodę opanowania języka, osiągnąłem poziom pięcio-, może sześciolatka w „stenografii”. Mowa ciała była jeszcze inną kwestią. Nie dało się zmierzyć postępu. Był to szalenie zmienny i wielce indywidualny język, który rozwijał się i zmieniał zależnie od osoby, jej nastroju i pory dnia. Ale stawałem się coraz bieglejszy. I wtedy uświadomiłem sobie Dotyk. To jedno słowo oddaje najlepiej sens języka czwartej warstwy.

Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać jego istnienie, kiedy spróbowałem poznać Janet Reilly. Znałem już historię powstania Keller, a jej postać wybijała się w decydujących momentach. Znałem każdego mieszkańca Keller, ale jej nie mogłem nigdzie odnaleźć. Znałem wszystkich po imionach takich jak Blizna, Ta-z-brakującą-jedynką i Mężczyzna- o-włosach-jak-druciki. To były imiona, które sam im nadałem w „stenografii” i zostały zaakceptowane w takiej postaci.

Wszyscy w komunie wyzbyli się swych oficjalnych imion. Nie miały dla nich żadnego znaczenia, niczego nie mówiły i niczego nie opisywały.

Początkowo sądziłem, że to mój brak biegłości w „stenografii” uniemożliwia mi zadanie jasnego pytania o Janet Reilly. Lecz zorientowałem się, że nie mówią mi o niej celowo. Zrozumiałem dlaczego, przyznałem im rację i nie myślałem o tym więcej. Imię i nazwisko Janet Reilly określały osobę z zewnątrz, natomiast jednym z warunków, pod którymi organizowała całe to przedsięwzięcie, była zupełna anonimowość oraz brak jakichkolwiek specjalnych funkcji wewnątrz. Wtopiła się w grupę i zniknęła. Nie chciała, by ją odkryto. No i dobrze.

Lecz w trakcie wyjaśniania tej kwestii zdałem sobie sprawę, że żaden z członków komuny nie ma stałego imienia. Różowa na przykład miała nie mniej niż 115 różnych imion, po jednym od każdego z członków komuny. Każde z nich było kontekstowe i opowiadało o tym, co w danej chwili łączyło ją z tą konkretną osobą. Moje proste imiona opisowe, oparte na cechach fizycznych, przyjmowano jak określenia, które mogłoby nadawać dziecko. Dziecko, które nie dotarło jeszcze tak głęboko, by się posługiwać imionami charakteryzującymi je samo, jego życie i związki z innymi.

Jeszcze bardziej utrudniało rzecz całą to, że imiona zmieniały się z dnia na dzień. Tu właśnie po raz pierwszy dostrzegłem Dotyk i przeraziłem się. To była kwestia permutacji. Tylko jedno, szybkie spojrzenie na całą sprawę pozwalało stwierdzić, że w użyciu znajduje się nie mniej niż trzynaście tysięcy imion i nie będą stały w miejscu tylko po to, bym mógł się nauczyć ich na pamięć. Kiedy Różowa mówiła do mnie o Łysoniu, używała tego imienia, ponieważ rozmawiała ze mną, a nie z Niskim-Pękatym.

Uświadomiłem sobie ogrom tego, co mi umyka, głębia niewiedzy odebrała mi mowę i zaparła dech w piersiach. Przepaść, która otwarła się pode mną, przyprawiła mnie o lęk wysokości.

Dotyk był tym systemem, którego używali między sobą. Niewiarygodna mieszanina wszystkich trzech języków, których się dotąd uczyłem, a jej zasadą była niepowtarzalność.

Rozumiałem, co mówią do mnie w „stenografii”, która stanowiła podstawę Dotyku i domyślałem się prądów czegoś innego płynących wartko tuż pod powierzchnią.

To była baza do budowy innych języków. Powstawały

rozmaite wersje, ponieważ każdy dysponował innymi

instrumentami, odmiennym ciałem i zespołem życiowych doświadczeń. Wszystko modyfikało ten język. Nie mógł być stabilny.

W czasie Zgromadzeń Kelleryci wymyślali co wieczór nowe formuły w Dotyku. Wyrażenia idiomatyczne dotyczące spraw osobistych były kompletnie nagie w swojej szczerości.

Stanowiły bazę wyjściową dla wyrażeń mających powstać następnego wieczora.

Nie byłem pewien, czy chcę do tego stopnia się obnażać. Zacząłem wtedy wglądać nieco głębiej w siebie i to, co tam zobaczyłem nie ucieszyło mnie. Świadomość tego, że każdy z nich wiedział o mnie więcej niż ja sam, była druzgocąca. Uczciwe ciało ujawniało wszystko bez przyzwolenia przerażonego umysłu. Stałem nagi w światłach reflektorów i wszystkie koszmary senne, w których publicznie opadały mi spodnie, wychodziły z cienia, by mnie nękać. Fakt, że oni wszyscy kochali mnie wraz z moimi brodawkami, nagle przestał wystarczać. Chciałem zwinąć się w najciemniejszym kątku z moim wrastającym boleśnie w ciało ego i niech sobie ropieje. Mógłbym pewnie ten lęk pokonać. Różowa z całą pewnością usiłowała mi pomóc. Powiedziała, że to boli tylko chwilkę i że wkrótce przyzwyczaję się do życia, w którym moje najgłębsze emocje są wypisane na czole ognistymi zgłoskami. Powiedziała też, że Dotyk nie jest taki trudny, na jaki wygląda. Skoro opanowałem „stenografię” i mowę ciała, Dotyk przyjdzie sam, naturalnie, jak młody pęd wypuszczany przez stare drzewo. To nieuniknione stanie się bez żadnego wysiłku z mojej strony.

Prawie jej uwierzyłem, ale zdradziła się. Wszystko, co wiązało się z ***niem przekonywało mnie, że przejdę przez Dotyk tylko po to, by rozbić sobie głowę o następny stopień drabiny.

Miałem teraz trochę lepszą definicję ***nia choć i ta

próba przełożenia jej na angielski ujawniała tylko moje

słabe pojęcie o istocie tego zjawiska.

- To jest sposób dotykania - mówiła Różowa wykonując szaleńcze ruchy ciałem, by nadrobić swą niedoskonałą wiedzę i mój analfabetyzm. Jej ciało przeczyło prawdzie definicji w języku „stenografii”, a równocześnie przyznawało, że ona też nie wie, co to naprawdę jest.

- To jest dar umożliwiający przejście z wieczystej ciszy i ciemności w coś innego.

Jej ciało znowu nie potwierdziło „słów”. Uderzyła ręką o podłogę w rozdrażnieniu.

- To jest przywilej pozostawania w ciszy i ciemności i dotykania innych. Wiem z całą pewnością, że słuch i wzrok zaburzają i zaciemniają to doznanie. Ja sama potrafię wyciszyć się i zamknąć wewnętrznie i mieć świadomość tego czegoś, lecz wizualna orientacja umysłu przeważa. Te drzwi są zamknięte dla mnie i wszystkich dzieci.

Czasownik „dotykać”, użyty przez nią w pierwszej części jej wypowiedzi, był amalgamatem pojęć wyjętych z Dotyku. Stapiały się w nim wspomnienia o mnie i to, co mówiłem o swoich doświadczeniach. Sugerował i przywodził na pamięć zapach i dotyk grzybów w miękkiej, wilgotnej ziemi pod szopą i Wysoką-o-Zielonych-Oczach, która nauczyła mnie rozumieć istotę przedmiotu. Odnosił się do rozmowy naszych ciał, kiedy ja wchodziłem w jej ciemność i wilgotność. Zawierał także jej wrażenia o mnie i tym, co czuła przyjmując mnie wewnątrz siebie. Wszystko to zawierało się w tym jednym słowie.

Długo zastanawiałem się, czy ma sens skazywanie się na tortury krępującej nagości Dotyku wyłacznie dla osiągnięcia sfery sfrustrowanej ślepoty, która tak bardzo podobała się Różowej.

Nie mogłem określić tego czegoś, co odpychało mnie od jedynego miejsca, gdzie czułem się szczęśliwy.

Choć późno, jednak dopadło mnie pytanie: „Co, do licha, ja tutaj robię?” Kolejne pytanie, które stanowiło odpowiedź na to pierwsze, brzmiało: „Co, u licha, będę robił, kiedy stąd odejdę?”

Byłem jedynym gościem, jedynym w czasie siedmiu lat istnienia Keller, który zatrzymał się tu dłużej niż kilka dni. Zastanawiałem się również nad tym. Nie byłem wystarczająco silny ani pewny siebie, by widzieć w tym cokolwiek ponad własną słabość.

Najwyraźniej wystarczało mi niewiele do szczęścia i nie przeszkadzały mi niewygody, które odstraszyły innych. Nie musiały to być koniecznie wady mieszkańców Keller ani ich systemu. Nie, za bardzo ich kochałem i szanowałem, by krytykować ich życie, bez wojen i polityki, z pewnością najbliższe optymalnej, rozumnej egzystencji ludzkiej w tym niedoskonałym świecie. Paradoksalnie, te dwa dinozaury, wojna i polityka, są jedynymi formami współżycia społecznego, jakie wymyśliła ludzkość. Tak, dla mnie wojna jest sposobem współżycia - narzuceniem własnej woli drugiemu człowiekowi tak kategorycznym i jasno sprecyzowanym, że nie pozostaje mu nic innego, jak poddać się, umrzeć albo zrobić z przeciwnika marmoladę. I jeśli to jest rozwiązaniem czegokolwiek, to już raczej wolę żyć bez rozwiązań. Polityka nie jest o wiele lepsza. Jedynym argumentem za nią jest to, że od czasu do czasu udaje jej się zamienić pięści na słowa.

Keller stanowiło organizm praktykujący nowy rodzaj

relacji, który najwyraźniej działał. Nie próbuję wcale

forsować takiego rozwiązania dla problemów świata, bowiem jest wielce prawdopodobne, że sprawdza się ono tylko wewnątrz grupy o tak spójnych i rzadko spotykanych więziach, jak te łączące wspólnotę osób głuchych i ślepych. Nie przychodzi mi na myśl żadna grupa, której sprawy byłyby równie wzajemnie zależne.

Komórki organizmu współdziałały przepięknie. Był silny, kwitnący i posiadał wszelkie przymioty, jakimi zawsze opisuje się życie, z wyjątkiem zdolności reprodukcji. Z całą pewnością widziałem nasiona odrębności kiełkujące u dzieci.

Oczywistą siłą organizmu było pełne porozumienie. Bez

tych wypracowanych i niemożliwych do zafałszowania

mechanizmów porozumiewania się, wbudowanych w system Keller,

organizm zjadłby się sam na skutek małostkowości,

pieniactwa, zazdrości, zaborczości i pół tuzina innych

wrodzonych” człowieczych ułomności.

Wieczorne Zgromadzenie stanowiło jego bazę. Tutaj, od kolacji aż do czasu na spanie, wszyscy rozmawiali w języku niezdolnym do fałszu. Rodzące się problemy ujawniały się natychmiast i rozwiązywały niejako samoistnie. Zazdrość?

Uraza? Jakaś mała bolączka pielęgnowana skrycie? Niczego nie

dało się ukryć w czasie Zgromadzenia. Natychmiast wszyscy

otaczali cię ciasno i z miłością uwalniali od twojej

choroby. Zupełnie tak jak białe krwinki gromadzące się wokół

chorej komórki nie po to, by ją zniszczyć, lecz by ją

uleczyć. Wydawało się, że żaden problem nie oprze się takiej

kuracji, jeśli tylko zaatakuje się go od razu. A przy Dotyku

sąsiedzi wiedzieli o nim wcześniej niż ty sam i już

pracowali nad skorygowaniem zła, zabliźnieniem rany,

poprawieniem twojego samopoczucia tak, byś mógł się z tego śmiać. Bardzo dużo śmiano się w czasie Zgromadzeń.

Wydawało mi się przez chwilę, że jestem zaborczy w stosunku do Różowej. Byłem pewien, że tak było na początku. Różowa była moją wyjątkową przyjaciółką, pomagała mi, a przez kilka pierwszych dni była jedyną, z którą mogłem się porozumieć. To jej ręce nauczyły mnie mowy rąk.

Wiem, że poczułem się zagrożony na swoim terytorium, kiedy po raz pierwszy inny mężczyzna kochał ją w moich objęciach. Lecz jeżeli istniał jakikolwiek sygnał, który Kelleryci byli w stanie odczytać, to był to właśnie ten.

Odezwał się ogłuszającym dzwonkiem alarmowym natychmiast odebranym przez Różową, jej partnera, kobiety i mężczyzn znajdujących się wokół mnie. Uspokajali mnie i pocieszali tłumacząc we wszelkich możliwych językach, że już dobrze i żebym się nie wstydził. Następnie mężczyzna , o którym mowa zaczął kochać mnie. Nie Różowa, ale ten mężczyzna.

Antropolog znalazłby tutaj temat pracy doktorskiej. Czy

widzieliście filmy o życiu małp? Psy też tak robią. Wiele

ssaków tak się zachowuje. Kiedy samce rozpoczynają walkę o

przywództwo, słabszy może powstrzymać agresję sygnalizując

poddanie się podwinięciem ogona. Nigdy dotąd nie czułem się

tak rozbrojony jak w chwili, kiedy ten mężczyzna porzucił

obiekt naszego współzawodnictwa - Różową - i przeniósł swoją

uwagę na mnie. Co miałem zrobić? Po prostu roześmiałem się i

on się roześmiał, i po chwili wszyscy się śmiali, i tak

skończyła się moja zaborczość. To była tajemnica

rozwiązywania problemów natury „ludzkiej” w Keller. Trochę jak wschodnia sztuka walki; poddajesz się, padasz tak, że atakujący wywraca się od własnego zamachu. Robisz to tyle razy, aż napastnik wie, że nie warto angażować aż takiej agresji, skoro nikt nie stawia oporu. Niebawem Tarzan, król małp, staje się Charlie Chaplinem. I śmieje się z tego.

A więc nie chodziło o Różową i jej rozkoszne ciało ani

świadomość, że nigdy nie będzie wyłącznie moja, bym mógł ją

zamknąć w pieczarze i odganiać zalotników ogryzioną

kością. Gdybym obstawał przy takim podejściu, pewnie stałbym

się dla niej równie atrakcyjny jak amazońska pijawka, zaś

pokonanie tej słabości i zdezorientowanie behawiorystów

nęciło mnie bardzo.

Tak więc wracałem myślami do tych wszystkich, którzy

odwiedzili Keller i odeszli; co takiego zobaczyli, czego nie

zauważyłem ja?

Coś tam mi świtało. Nie byłem częścią organizmu,

niezależnie od tego, jak miło i dobrze organizm mnie

traktował. Nie miałem też nadziei, że kiedykolwiek zostanę przez organizm wchłonięty. Różowa powiedziała mi to już w pierwszym tygodniu. Odczuwała podobnie, lecz fakt, że nie potrafiła ***ć, nie był wystarczająco silny, by wypędzić ją z Keller. Mówiła mi to wielokrotnie w „stenografii” i potwierdziła w języku ciała. Gdybym odszedł, to bez niej.

Próbowałem stanąć i spojrzeć na wszystko z boku, lecz

czułem się mizernie. Co próbowałem osiągnąć? Czy celem

mojego życia miała stać się ślepo-głucha komuna? Czułem się

już wtedy tak zdeprymowany, że zacząłem uważać sytuację za

poniżającą, choć wszystko świadczyło o czymś wręcz

przeciwnym. Moje miejsce było tam, w świecie prawdziwych

ludzi, a nie tutaj, pośród tych zwariowanych kalek.

Wycofałem się z tej pozycji bardzo szybko. Rozum jeszcze

nie do końca mi odjęło, balansowałem po prostu na krańcach

szaleństwa. Kelleryci byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich

kiedykolwiek miałem, być może nawet jedynymi. Fakt, że

czułem się skołowany, do tego stopnia zdezorientowany, by

choćby przez chwilę pomyśleć o nich źle, martwił mnie

bardziej niż wszystko inne. Możliwe, że to właśnie zmusiło

mnie ostatecznie do powzięcia decyzji. Widziałem przed sobą

przyszłość narastającego rozczarowania i nie spełnionych

marzeń. Jeśli nie zdecyduję się zrezygnować ze wzroku i

słuchu, zawsze pozostanę poza nawiasem. To ja byłbym głuchy

i ślepy. To ja byłbym ułomny. Nie chciałem tego.

Wiedzieli, że postanowiłem wyjechać, zanim jeszcze to

sobie uświadomiłem. Moje ostatnie dni w Keller zamieniły się

w długie pożegnanie pełne ciepłych, pełnych miłości słów

przekazywanych mi dotykiem. Nie było to bardzo smutne ani

oni nie byli tak naprawdę zmartwieni. To było miłe jak

wszystko, co robili. Żegnali się z pewną dozą smutku i

zadumy. Wszak życie-musi-toczyć-się-dalej, ale też mamy-

nadzieję-dotykać-cię-jeszcze.

Świadomość istnienia Dotyku błądziła gdzieś na krańcach

mojego umysłu. Nie był taki trudny, jak powiedziała Różowa.

Za rok lub dwa mógłbym go opanować.

Lecz klamka zapadła. Wróciłem na tor życia, którym

szedłem wcześniej. Dlaczego, raz powziąwszy decyzję, bałem

się nad nią dłużej zastanawiać? Może dlatego, że kosztowała

mnie tak wiele i nie chciałem przysparzać sobie więcej bólu.

Odszedłem cicho, nocą, w stronę drogi i dalej, do

Kalifornii. Mieszkańcy Keller znajdowali się na polu, znowu

tworząc koło. Ich palce były oddalone od siebie bardziej niż

kiedykolwiek wcześniej. Psy i dzieci kręciły się wokół nich

jak żebracy na bankiecie. Trudno było powiedzieć, które

wyglądały na bardziej zgłodniałe i zdziwione.

Doświadczenia z Keller pozostawiły ślady. Nie potrafiłem

już żyć tak jak kiedyś. Przez chwilę sądziłem, że w ogóle

nie jestem w stanie egzystować, ale mogłem. Byłem za bardzo

przywiązany do życia, by podjąć ten decydujący krok i

skończyć ze sobą. Postanowiłem czekać. Życie dało mi jedną

piękną rzecz; może przyniesie następną.

Zostałem pisarzem. Odkryłem, że mam teraz większy dar

porozumiewania się niż przedtem. A może wcześniej wcale go

nie posiadałem? W każdym razie moja pisanina miała teraz

ręce i nogi i sprzedawała się dobrze. Pisałem to, co

chciałem pisać i nie bałem się, że będę głodował. Brałem

rzeczy takimi, jakie były.

Przetrwałem niby-dobrobyt roku ‘97, kiedy bezrobocie

sięgnęło 20 procent, a rząd ponownie zignorował je uznając

za tymczasową depresję. Sytuacja w końcu się poprawiła

pozostawiając liczbę bezrobotnych nieco większą niż po

ostatnim kryzysie i jeszcze tym przed nim. Na ulice wyległ

kolejny milion bezużytecznych ludzi, nie mających nic

lepszego do roboty niż włóczyć się szukając zwady, rozbijać

samochody, mordować, strzelać, podpalać, podkładać bomby i

organizować rozruchy. Nieskończenie twórczy i pomysłowy

teatr uliczny.

Nie zbiłem majątku, ale żyłem dość wygodnie.

Wygodnictwo to choroba społeczna, której objawem jest

niedostrzeganie tego, że pozostała część społeczeństwa

jęczy domagając się minimum do życia. Miałem miłe

mieszkanko w Marin County, poza zasięgiem wieżyczek

karabinów maszynowych. Miałem też samochód w czasach, kiedy

samochody zaczynały być luksusem.

Doszedłem do wniosku, że dawne ideały poszły w niepamięć.

Życie jest pasmem kompromisów, rozumowałem; a jeśli ustawisz

sobie zbyt wygórowane cele i wymagania, będziesz skazany na

wieczne rozczarowanie. Przychodziło mi do głowy, że celom,

które udało mi się osiągnąć, daleko było do „wygórowanych”,

ale nie wiedziałem, co na to poradzić. Zachowywałem postawę

cyniczno-optymistyczną i ta mieszanka wydawała się

właściwa dla mojego przypadku. W każdym razie jakoś

funkcjonowałem.

Dotarłem nawet do Japonii, jak niegdyś zamierzałem.

Nie znalazłem nikogo, kto dzieliłby ze mną życie. Do tego

była tylko Różowa, Różowa i jej rodzina, tymczasem

rozdzielał nas ocean, który bałem się przekroczyć. Bałem się

nawet myśleć o niej za dużo. Mogłoby to zachwiać równowagę,

którą osiągnąłem. Żyłem tłumacząc sobie, że taki właśnie

jestem. Samotny.

Lata płynęły, aż do szczytowego dnia tysiąclecia.

W San Francisco urządzono wielki festyn dla uczczenia

roku dwutysięcznego. Kogo obchodzi, że miasto rozpada się na

kawałki, a cywilizacja stoi na granicy paniki i histerii?

Bawmy się!

W ostatni dzień 1999 roku znalazłem się na moście Golden

Gate. Słońce zanurzało się w Pacyfiku nad Japonią, która

tylko tym różniła się od reszty świata, że była

poćwiartowana i naszpikowana neosamurajami. Za mną pierwsze

pociski uroczyście celebrowanego holokaustu

współzawodniczyły z łuną pożarów, za pomocą których socjalne

i ekonomiczne ugrupowania czciły tę okazję na swój własny

sposób. Miasto drżało pod ciężarem biedy, bojąc się zapaść

pod ziemię, kiedy zarysują się linie jakiegoś tam Uskoku

Świętego Andrzeja. Orbitujące bomby atomowe migały mi przed

oczami, gotowe zasadzić grzyby, kiedy wszystkie inne

możliwości zostaną wyczerpane.

Pomyślałem o Różowej.

Znalazłem się na na pustyni Nevady. Pędziłem pocąc się,

kurczowo ściskając kierownicę. Płakałem w głos, lecz

bezdźwięcznie, tak jak nauczyłem się w Keller.

Czy można wrócić?

Mój miejski samochodzik rozpadał się na wertepach i

wybojach szutrowej drogi. Nie był przeznaczony do takiej

jazdy. Niebo rozjaśniało się na wschodzie. Nadchodził świt

tysiąclecia. Przydepnąłem mocniej pedał gazu i samochód

skoczył dziko do przodu. Nic mnie to nie obchodziło. Nie

miałem zamiaru wracać już tą drogą, nigdy więcej. Czy tak,

czy siak, jechałem po to, by zostać.

Dotarłem do muru i załkałem z ulgą. Ostatnie sto mil było

koszmarem niepewności, czy to nie był sen. Dotknąłem zimnej

rzeczywistości w postaci muru i uspokoiłem się. Lekki śnieg,

teraz szary we wczesnym świetle poranka, pokrył wszystko.

Zobaczyłem ich w oddali. Wszystkich, w polu, tam gdzie

ich zostawiłem. Nie, myliłem się. To były tylko dzieci.

Dlaczego z początku wydawało mi się, że jest ich tak wiele?

Różowa też tam była. Poznałem ją od razu, chociaż nigdy

wcześniej nie widziałem jej w zimowym ubraniu. Była wyższa,

pełniejsza. Powinna mieć teraz dziewiętnaście lat. Malutkie

dziecko bawiło się u jej stóp, a ona trzymała na rękach

niemowlę. Podszedłem do niej i przemówiłem do jej dłoni.

Odwróciła się ku mnie, z twarzą promieniejącą radosnym

powitaniem. Jej oczy miały wyraz, jakiego nigdy u niej nie

widziałem. Jej ręce „ofrunęły” mnie, ale oczy nie drgnęły.

- Dotykam cię, witam cię - powiedziały jej dłonie. -

Szkoda, że nie mogłeś tu być kilka minut temu. Dlaczego

wyjechałeś, kochany? Dlaczego tak długo cię nie było? - Jej

oczy tkwiły w głowie jak dwa kamienie. Była niewidoma. Była

głucha.

Wszystkie dzieci też. Nie, dziecko Różowej siedzące u

moich stóp spojrzało na mnie z uśmiechem.

- Gdzie są wszyscy? - zapytałem, odzyskawszy oddech. -

Blizna? Łysoń? I co się stało? Co tobie się stało? - Czułem

jak rzeczywistość niebezpiecznie się rozpływa.

- Odeszli - powiedziała. Słowo zwiodło mnie.

Użyła go w bardzo złożony sposób. Przypominało coś, co

mówiła już wcześniej: szemrało w nim źródło frustracji,

które już raz kazało mi uciekać z Keller. Lecz teraz jej

słowo mówiło o czymś, co nie było jeszcze jej, lecz

znajdowało się w zasięgu możliwości. Nie było w nim smutku.

- Odeszli?

- Tak. Nie wiem dokąd. Są szczęśliwi. ***li. To było

cudowne. Nam dane było dotknąć tego jedynie w części.

Czułem, jak moje serce bije w rytm dźwięków ostatniego

pociągu odjeżdżającego ze stacji. Odgłos stóp dudnił po

chodniku w miarę, jak rozpływał się we mgle. Gdzież są

niegdysiejsze śniegi? Nigdy dotąd nie słyszałem o takiej

bajce, w której można wrócić do czarodziejskiej krainy z

baśni. Budzisz się i stwierdzasz, że twoja szansa minęła.

Odrzuciłeś ją. Głupcze! Ma się tylko jedną szansę, taki jest

morał, prawda?

Ręce Różowej śmiały się na mojej twarzy.

- Potrzymaj tę część-mnie-która-przemawia-do-piersi -

powiedziała podając mi córeczkę. - Ofiaruję ci prezent.

Zimnymi palcami delikatnie dotknęła moich uszu. Szum

wiatru umilkł, a kiedy odjęła ręce, już nie powrócił.

Dotknęła moich oczu, zabrała całe światło i już więcej nie

widziałem.

Żyjemy w słodkiej ciszy i ciemności.

KONIEC






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Varley John Uporczywość widzenia
Varley John [Uporczywość widzenia]
Zaburzenia widzenia obuocznego A Buzzeli 2007
Trzy teorie osobowosci Trzy punkty widzenia
Prowadzenie kliniczne pacjentów z dobrym widzeniem M Koziak 2006
Chemia procesu widzenia
Państwo jako najwyższa wartość narodowa w widzeniu bohaterów literackich różnych epok, prezentacje
BIBLIJNY PUNKT WIDZENIA- mąz głową zony, damsko męskie
Pomiar widzenia stereoskopowego, POLITECHNIKA POZNAŃSKA, LOGISTYKA, semestr III, ergonomia
Śmierć wg widzeń mistyczki?taliny Rivas
Zanim powiesz do widzenia
161 Sixto J Castro, Demokracja – refleksja z punktu widzenia estetyki
115 Widzenie barwne bieli ekwipotencjalnej
Dahmer Jeff m76
Gein Ed m76
SATANIZM Z PUNKTU WIDZENIA PSYCHOLOGII, Satanizm i demonologia
Czikatiło Andrej m76
112 Widzenie fotopowe i skotopowe