Copyright © by Jacek Dukaj, 1997
Jacek Dukaj
Jeden
nadchodzi, nadchodzi
Deptał gwiazdy. Potrafił wmówić sobie dół i uwierzyć w ciążenie, którego nie było. Przesuwał stopę i oto inna konstelacja zostawała przesłonięta. Miał gwiazdy pod nogami, a więc zdeptane. Jednak ruch własny Armstronga 7, w którym, chcąc nie chcąc, brał udział - ruch ten nieustannie usuwał mu kosmos spod masywnych buciorów skafandra. Wszystko się przemieszczało. Idę nie poruszając kończynami, myślał baśniowo. Podniósł spojrzenie znad zgiętych kolan. Wszędzie to samo. Ta czerń. Szukał gwiazd orientacyjnych, kiedyś przecież uczył się kosmografii. To chyba Syriusz... albo i nie Syriusz. Samo Słońce znajdowało się z przeciwnej strony, niewiele większe. Najłatwiejszy do zlokalizowania powinien być Saturn, najjaśniejsza spośród wszystkich tych zimnych iskier. Gdzieś za lewym ramieniem... Obejrzał się. Za lewym ramieniem miał już inny kawałek wszechświata, sfera niebieska zdążyła się obrócić. Tam z boku sunął krzywy płat bezgwiezdnego cienia: to jeden z orbitujących dookoła Armstronga 7 fragmentów jego rozprutej czaszy odrzutowej, niczym Moebiusowsko wykręcona ćwiartka skórki pomarańczy. Godiva obliczyła ich tory, za kilka godzin dwa mniejsze fragmenty zderzą się ze sobą: jeden wypadnie poza zasięg przyciągania statku, drugi zejdzie na niższą orbitę.
Ponownie włączył się w dospek. Godiva i Mścisłowski jeszcze nie zakończyli swojej kłótni. - Krzem ci przeżarł mózg! - darł się hrabia. - Nie dość że kurwa, to głupia kurwa! - Znalazł się ekspert! - syczała Godiva. - Bez instrukcji nie umiałbyś się w nieważkości nawet wysrać! Arystokrata jebany! - Wyciszył to i otworzył oddzielny kanał do Xiena. Kaleka zgłosił się natychmiast.
- Schwarz? O co chodzi?
- Wiszę na kilometrze tej nici już drugi kwadrans. Powietrze mi się skończy.
- Moment, towarowy się sklinował.
- To po cholerę mnie tak popędzałeś? Xien...? Ile jeszcze? Trzy razy już przeszedł.
- Spoko, nie wszystko naraz. Yusuf się nie pokazał?
- Pewnie nadal lokalizuje Mekkę - odmruknął zgryźliwie Schwarz i wrócił na główny. Godiva komentowała właśnie co poniektóre szczegóły anatomii Mścisłowskiego; Mścisłowski zagłuszał ją swymi nieartykułowanymi wrzaskami.
Schwarz złapał za sztywną a cienką jak struna linkę bezpieczeństwa, przymocowaną z tyłu do jego pasa narzędziowego, pociągnął, naprężył ją i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Armstrong 7 wyskoczył mu nagle zza lewego uda i na ostre kontrszarpnięcie zatrzymał się razem z całym kosmosem; znieruchomiał wysoko z prawej, na drugiej godzinie, widoczny jedynie profilem swej oświetlonej strony, asymetrycznie przecięty bezatmosferycznym terminatorem, na wyciągnięcie ręki Schwarza nie większy od biurowego spinacza, choć aperspektywicznie bliski w tym pozbawionym powietrza środowisku. Linka natomiast wyglądała niczym promień wycelowanego w statek lasera. Schwarz wybrał opcję powiększenia i w wykwitłym natychmiast na krzywiźnie jego hełmu prostokątnym okienku, opstrokaconym mnóstwem wielokolorowych liczników i skal, ujrzał najeżdżający na niego wycinek nieba z Armstrongiem 7 w ognisku. Szaro-czarna konstrukcja szybko wypełniła okienko. Skąpany w zimnym blasku Słońca luk towarowy - mieszczący się w kratownicowym przewężeniu, tuż za Kołnierzem Breneki - właśnie otwierał się na zewnątrz, majestatycznie powoli, zamierając co chwila i tucząc nowe cienie. Schwarz obserwował to z cierpliwą irytacją. Burdel, nie statek kosmiczny, myślał. Pieprzona demokracja; nikt nie dowodzi, nikt nikogo nie słucha, i oto efekty.
Luk roztworzył się już na oścież i teraz jęła się wynurzać z jego wnętrza kanciasta bryła MAMS-a. Robot złapał się jednym ze swych wieloprzegubowych ramion za krawędź klapy i, wyzyskując ją jako punkt oparcia, obrócił się przodem do Schwarza, bezustannie a bezczynnie okrążającego na końcu wielusetmetrowej linki wirujący niedostrzegalnie powoli statek. MAMS puścił klapę i włączył na sekundę swój napęd - powiększenie okienka zogniskowanego na robocie zaczęło się stopniowo zmniejszać.
Tymczasem lewa część wrót zamykającego się luku zablokowała się uchylona do pół ćwierci, i dalej już się nie posunęła, pomimo wysiłków operatora, kiwającego nią desperacko w te i we w te.
Gdzieś z boku, spoza obrazu hełmowego teleskopu Niemca, wychynął jakiś obiekt, jaskrawo odbijający swą barwą od jednostajnej czerni tła. Schwarz zmienił opcję i spojrzał w tamtą stronę. Po jasnobłękitnym skafandrze rozpoznał Yusufa; Arab w swym powolnym locie w pustkę rozwijał linkę identyczną z tą, na jakiej “wisiał” Schwarz. Oceniał on tworzony w ten sposób kąt na jakieś dziesięć-dwanaście stopni; w zamierzeniu odległość pomiędzy dwoma “strzelcami” powinna wynosić osiemdziesiąt metrów, a obiekt winien przemknąć prostopadle do owego osiemdziesięciometrowego odcinka. Oby tylko linka wytrzymała, pomyślał, klnąc w duchu na zniszczony główny magazyn, w którym znajdowały się były całe jej kilometry; a tak, zdani na jedyne ocalałe te dwa jej kawałki, modlić się muszą o poprawność wyliczeń Godivy. Jeśli zbiornik okaże się odrobinę cięższy lub prędkość jego nieznacznie większa - linki prysną niczym nici babiego lata. Godiva nie przeprowadzała nawet pobieżnych ekstrapolacji losów Yusufa i Schwarza dla takiego rozwoju wypadków, a i oni nie pytali. Stanie się, co ma się stać. Karma. Splunąłby, gdyby mógł. Scheisse.
Na zamkniętym odezwał się Yusuf.
- Jestem.
- Tak.
- Teraz czy przy następnym przejściu?
- Jeszcze dwie i pół minuty.
- Teraz.
Schwarz z powrotem obrócił się ku otwartemu kosmosowi i sięgnął do pasa narzędziowego po metrowej długości, ciężką jak nieszczęście rurę spieczoną z jakichś pseudoceramicznych komponentów. Była to bezodrzutowa wyrzutnia próżniowa, wersja eksportowa, Scoot-12; całkowicie bezpieczna po odpowiednich przeróbkach, jak zapewniał Yusuf. On dokonał tych przeróbek. Xien natomiast założył w pociskach na miejsce głowic atomowych chwytne dyski magnetyczne. Też dawał słowo. No ale nie on będzie strzelał.
Ułożywszy wyrzutnię w klasycznej pozycji na ramieniu - co w danych warunkach było gestem całkowicie zbędnym - Schwarz włączył podgląd jej celownika. I znów okienko na hełmie: obraz celu Scoota. Pustka; gwiazdy. Zerknął w bok, na Yusufa - Arab złożył się tak, jak go szkolono: bokiem, “leżąc” płasko na plecach, odwrócony “do góry nogami”. Schwarz zwolnił zatrzask i uwolnił w próżnię pozostałą część zwojów linki asekuracyjnej; po chwili to samo uczynił Yusuf. Komputer zaczął w dolnym rogu hełmu Niemca wsteczne odliczanie do momentu przelotu zbiornika. Schwarz otworzył na moment okno podglądu tyłów i rzucił okiem na zbliżającą się powoli, nierówno oświetloną, jajowatą bryłę MAMS-a. W tle, z lewej, cień statku. Zamknął okno. Czekał.
Yusuf:
- Bóg z tobą.
- I z tobą, diable.
Odliczanie trwa: jeszcze dziesięć, osiem sekund. Na czarnym korpusie Scoota zapaliło się światełko zdalnej kontroli: to nafaszerowany programami Xiena komputer przejął odpowiedzialność za odpalenie i sterowanie pociskami. Człowiek, rzecz jasna, nie byłby w stanie tego uczynić dość precyzyjnie, nie mówiąc już o zsynchronizowaniu obu strzałów. Bez komputera co najwyżej rozwaliliby ten zbiornik na kawałki, anihilując tym samym siebie i Armstronga 7.
Pięć... cztery... trzy... Cień zbiornika w celowniku, militarny software opisuje go pękiem wektorów, zmieniających się liczb, binarnych znaczników. Koniec odliczania. Ruch wyrzutni za celem. Komputer już tylko wyczekuje odpowiedniego momentu. Pulsacja alarmowych sygnałów nakłada się na łomot serca Schwarza, głuszy to wszystko jego szybki oddech. Teraz-teraz-teraz...
Nie zobaczył nagłego wykwitu gazów wylotowych Scoota, nie było też żadnego szarpnięcia. Pocisk pomknął w próżnię, między gwiazdy, nieznacznie manewrując bocznymi dyszami i ciągnąc za sobą błyskawicznie się naprężającą linkę z zawisłych przy lewej pięcie Niemca zwojów, w zastraszającym tempie się zmniejszających. Wszedł w pole widzenia Schwarza także pocisk Yusufa. Białe cygara zbliżały się do siebie. Rósł cień nadciągającego majestatycznie zbiornika. Wszystko w ułamkach sekund.
Obcojęzyczne przekleństwo Yusufa.
Koniec zwojów. Nagłe przeciążenie, i zaraz drugie, przeciwnie skierowanie: rzuciło Niemcem przez próżnię na jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów, niczym szmacianą lalką, jeszcze mu zęby dzwonią i wirują gwiazdy przed oczyma. Linka jak tytanowy pręt - od Armstronga 7 do mrocznej plamy zbiornika - a Schwarz zaczepiony oń w dwóch trzecich długości. Wytrzymała. Obrót i spojrzenie w “dół”: wytrzymała również linka Yusufa, nie było błędu w obliczeniach Godivy.
Xien na ogólnym:
- Żyjecie?
- Tak jakby - odezwał się Schwarz. - Lepiej pospiesz się z tym złomem.
- Już.
MAMS zbliżał się powoli do ciemnej masy zbiornika, który orbitował był dotąd dookoła statku jako jeszcze jeden oderwany kawałek jego ciała: cylindryczny pojemnik z płatem wewnętrznego poszycia ogniecionym wokół w jakąś abstrakcyjną rzeźbę o rozmiarach ciężarówki; pojemnik, w którym, uwięziona w magnetycznych pierścieniach, obraca się doprowadzona do stanu plazmy antymateria. Yusuf i Schwarz nie zdawali sobie z tego sprawy, ale ta anihilacyjna bomba właśnie spadała na statek - sunęła ku niemu po spirali o długości zdeterminowanej długością linek. To znaczy oni o tym wiedzieli, lecz na razie ani czuli ten ruch, ani widzieli jego skutki. MAMS powinien złapać linki i unieruchomić zbiornik zanim doleci on do Armstronga 7. Robot wszak także zajmował wyliczoną wcześniej, jedyną możliwą pozycję. Jednak na wszelki wypadek Schwarz obrócił się przodem do statku, odczepił od linki, zamarł w półprzysiadzie - i, uruchomiwszy na moment silniczki plecaka, popłynął ku płonącemu mu na hełmie tęczowym refleksem jasnemu profilowi kalekiej konstrukcji, kolebiąc się przy tym co chwila na wszystkie możliwe strony w automatycznych milisekundowych korekcyjnych strzałach owych silniczków.
- Bądźmy szczerzy - mruknęła Y. H. Jaqueritte, przegryzając nitkę, którą skończyła właśnie zszywać podarty czarny T-shirt, ostatnią ocalałą część swego ubioru, nie wystrzeloną w próżnię wraz z resztą bagażu podczas niedawnego szaleństwa komputera. - To w ogóle cud, że jeszcze żyjemy.
- A pewnie - zazgrzytał hrabia. - Z takim lekarzem na pokładzie to faktycznie cud.
- Chodzi mu o to, że nie zdołałaś wyleczyć jego impotencji - skrzywiła się w szyderczej odmianie uśmiechu Godiva.
- Ty się lepiej zamknij.
- Sam się zamknij, stary capie.
- Zamknijcie się obydwoje - warknął Schwarz.
Y. H. cisnęła igłą przez całą długość sali, bezbłędnie trafiając Godivę w pośladek. Godiva, jak zwykle, dla większej irytacji Mścisłowskiego wisiała z głową skierowaną w przeciwną stronę niż pozostali. Na nagłe ukłucie zareagowała nieprzemyślanym, szybkim ruchem ręki ku miejscu trafienia, była to reakcja na Ziemi może naturalna, lecz w nieważkości, gdzie każdy gest należy zaplanować, zanim się go wykona, co najmniej nierozważna. Zahaczyła łokciem o wolne zatrzaski bielejących pod “sufitem” butli z powietrzem i obróciło ją dookoła prawego barku; plecami huknęła o ścianę.
Hrabia zarechotał z satysfakcją.
- Pieprzony czarnuch - warknęła Godiva, wyszarpując igłę w krótkim rozprysku jasnej krwi.
Y. H. Jaqueritte naciągnęła T-shirt, obcisły i elastyczny jak należy, a w swej matowej czerni niewiele ciemniejszy od jej skóry. Zwinęła resztkę nici, szpulkę wrzuciła do woreczka, po czym starannie go zasunęła.
Jej jaskrawo tatuowana, bezwłosa głowa dość szybko pokrywała się potem, roztrząsanym dookoła przy nagłych ruchach - podobnie jak każdy inny fragment jej hebanowej skóry; lecz pot na egipsko wysmukłej czaszce bardziej rzucał się w oczy. Schwarz, dla którego doktor Jaqueritte od jakiegoś czasu stanowiła ideał klasycznej urody, obserwował to z niesmakiem.
- Ty się pocisz - stwierdził, w tonie nie tak bardzo znowu żartobliwym.
Strzepnęła pot z uda i spojrzała na Schwarza przewracając się w powietrzu na plecy. - Gorąco tu jak w saunie - uśmiechnęła się. - Ja jestem człowiekiem, Aax.
- Igłami będzie we mnie rzucać, wariatka - mamrotała Godiva.
Głośniki zarzęziły i odezwały się głosem Xiena: - Uwaga tam, za chwilę może się pojawić ciążenie.
Przeglądający podręczną apteczkę Mścisłowski wykrzywił się straszliwie na kolejny głośny pisk sprzężenia. - Nie mógł przez dospek...?
- Lepiej się czegoś złap, bo spadniesz na twarz - powiedziała Y. H. pod adresem Godivy.
- Moja twarz - odwarknęła jej informatyczka.
Jaqueritte wzruszyła ramionami. Okręciła się przodem do Schwarza i, chwytając wbudowaną w ścianę poręcz, zagarnęła go do siebie długą, czarną nogą, w modliszkowatym tym ruchu przyciągając go naciskiem łydki na jego plecy - aż podpłynął, bezwładnym swym ciężarem przyciskając ją do plastikowego pudła przenośnej komory diagnostycznej; ciało przy ciele, oddech w oddech, pot na pot. W takiej właśnie, baletowo-erotycznej pozycji odbywały się w bezgrawitacyjnym Armstrongu 7 rozmowy prywatne.
Weszli w dospek, wybierając artykulację przedgłosową.
- Co z Yusufem? - spytała, ledwo poruszając wargami a w ogóle nie wydając dźwięku, choć on we wszczepionych w małżowiny uszne minigłośniczkach słyszał ją doskonale - on i tylko on.
- Został. Pruje ten złom na zbiorniku. Z niego jakiś cholerny Terminator, nigdy się bydlak nie męczy.
- Ani razu nie dał mi się zeskanować. - Zmarszczyła brwi. - Diabli wiedzą jak oni zmieniają im metabolizmy. Diabli wiedzą co on ma tam w środku.
- Jak myślisz - zmienił nagle tamat - uratujemy się?
- Myślę, że tak - zasubwokalizowała powoli - ale ja tak myślę, bo chcę się uratować: nie zastanawiam się nad realnymi szansami. I tak nie mam wpływu. Ty mi powiedz, ty się znasz.
Wszyscy go o to pytali, z racji jego niewątpliwie najdłuższego stażu w kosmosie.
- Ruletka.
- Pięknie.
- Co z powietrzem? - nie wytrzymał wreszcie.
Przez cały czas patrzyli sobie w oczy.
- Ruszyło pierwsze ogniwo. Zdążymy się pouszczelniać.
Odetchnął.
- Wymiękasz, Aax. - Zlizała mu pot z czoła.
Pocałował ją i odepchnął się wstecz. Koniec rozmowy. Dopłynął do stolika brydżowego, wsunął się na przyścienne krzesło.
Ciążenia wciąż nie było, za to wleciał do sali Xien w swej własnej kalekiej osobie.
- Mścisłowski! - krzyknął. - Ty mi dasz pięć procent udziałów za ruszenie z miejsca tego złomu!
- On się upił - skonstatował hrabia, pochłonięty selekcją opatrunków próżniowych.
Chińczyk włączył silniczki i zgrabnie podleciał do Mścisłowskiego, nie zdradzając przy tym owym krótkim, oszczędnym przelotem żadnych oznak zamroczenia alkoholowego - czy jakiegokolwiek innego, żeby być precyzyjnym.
- Mścisłowski - powtórzył. - Ja zdobędę te udziały, albo sobie tak powoli wydryfujemy poza ekliptykę.
- Yusuf cię dostanie w swoje ręce i przestaniesz się wygłupiać.
Yusuf, pomyślał Schwarz rozpakowując gumę do żucia, Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa'i. Ten kamiennotwarzy, podstarzały bojowiec przegranej rewolucji, ten ortodoksyjny fundamentalista, fundamentalistyczny ortodoks, tytanowo-silikonowy muzułmanin, wierny po śmierć, żołnierz Allaha, jego jihad nigdy się nie skończy, jego honor jest niepodważalny, słowo żelazne, gniew zimny, mord bezlitosny. Do jakiego stopnia kupił go Mścisłowski? Na pewno nie aż do takiego, jak sobie to wyobraża.
- Ja nie ustąpię - zarzekał się Xien. - Pięć procent.
- Samobójca jesteś czy co?
Schwarz zamknął oczy. Zaniewidział na cały chaos tej sali. Pierwotnie, jeszcze zanim Armstrong 7 dostał się w ręce hrabiego Mścisłowskiego, była ona salą gimnastyczną. Swego czasu udawała i niskotemperaturowy magazyn; podczas tego lotu przywrócono jej jednak funkcję pokoju treningowego, chociaż służyła również za messę, miejsce spotkań i rozmów, tu rozgrywano także wielogodzinne partie brydża i toczono równie długie kłótnie. Była po prostu największym pomieszczeniem w Brenece i, wbrew swemu położeniu na najniższym poziomie, stanowiła dla nich jej centrum. Teraz wszakże niewiele wolnej przestrzeni tu pozostało: przytargali do sali wszystko, co tylko się dało uratować z rozprutych modułów. W efekcie trudno było się podrapać w plecy, żeby nie zahaczyć o jakiś bibelot dryfujący wskroś pokoju, jakiś kabel swobodnie wijący się metrami: po prostu nie zdążyli zabezpieczyć każdego przedmiotu. Po prawdzie nie zdążyli zabezpieczyć połowy z nich. Na dodatek nie działała klimatyzacja i fruwały one wszędzie dookoła tworząc chaos równie doskonały, jak symulacyjne programy Godivy. Schwarz miał jednak opuszczone powieki i nie widział tego.
Wszedł w dospek, na zamknięty do Yusufa.
- Schwarz mówi. Xien właśnie szantażuje hrabiego, udziały za ruszenie statku. Jakie jest twoje stanowisko?
Yusuf odparł po chwili zastanowienia.
- Hrabia się ugnie - powiedział i wyłączył się.
Schwarz uniósł powieki. Ordynarna pyskówka pomiędzy Mścisłowskim a Xienem rozwijała się w najlepsze. Godiva najwyraźniej weszła w międzyczasie w zaślep - oczy niewidzące, brak reakcji, brak skoordynowanych ruchów - i szalała teraz gdzieś po pamięciach pokładowego komputera, na szczęście więc nie była w stanie włączyć się w kłótnię. Także i Y. H. nie myślała tego czynić, nie leżało to w jej naturze. Jedynie posłała Schwarzowi znad ekranu kontrolnego komory diagnostycznej wymowne spojrzenie. Już pewnie planuje - pomyślał Niemiec - co zrobić gdyby Xien faktycznie dążył do spełnienia swojej samobójczej groźby.
Jeśli było tak w rzeczywistości - plany te okazały się przedwczesne. Hrabia Mścisłowski spełnił przepowiednię Yusufa i ugiął się; utargowali z Xienem dwa i cztery dziesiąte procenta dla kaleki. Xien uśmiechał się wąsko, w błogim samozadowoleniu; hrabia był wściekły, ale hrabia rzadko kiedy popadał w mniej ekstremalne nastroje.
- Panowie. Panie - zadeklamował Xien. - Mam trzy dobre wiadomości i jedną złą. Eee... czy ona mnie słyszy? - wskazał Godivę.
- Nawet jeśli nie swoimi uszami, to przez czujniki drganiowe statku - mruknęła Y. H. - Wiadomości - nacisnęła.
- No tak. Najpierw zła. Najprawdopodobniej możemy się już na dobre pożegnać z ciążeniem: silniki boczne nie reagują, poza tym zachwiana została równowaga w rozkładzie masy i oś obrotu wyszłaby nam chyba nawet poza kioskiem. A jeśli chodzi o wiadomości dobre... Po pierwsze: z tą ściągniętą przez was antymaterią mamy dosyć mocy, by zejść na eliptyczną podsaturnową. Po drugie: ocalałe ekrany Kołnierzy zmniejszą natężenie promieniowania anihilacji do akceptowalnego poziomu...
- Co to znaczy: akceptowalnego? - wpadł Xienowi w słowo Schwarz.
- Sześćdziesiąt procent - uściślił Xien i kontynuował. - Po trzecie: mamy szansę na odzyskanie uszu.
Tym zaskoczył wszystkich.
- Jakim cudem? - warknął hrabia.
- Striangulowałem za pomocą tego tranzystorowego malucha trajektorię pobliskiego wraku. Możemy go przechwycić, on sieje wysokim chaosem po całym odbieralnym przeze mnie spektrum, powinien mieć anteny w porządku. Zresztą może trafi się nam jakiś bonus; nie przewidzisz.
- Wojskowy? - zaciekawił się Schwarz.
- A skąd ja to mogę wiedzieć? Módl się, żebyśmy na nic nie wpadli dopóki nie zedrzemy z niego radarów, bośmy teraz ślepi jak dżdżownica; a nawet z radarami bym ci nie powiedział, oni za dobrze wyciszają odbicia, abym mógł coś wydedukować z tej odległości, zresztą nie mam oprogramowania.
- Kiedy odpalamy?
- Kiedy się da.
- A punkt przechwycenia wraku?
- Plus sto dziewięć z małym hakiem.
________________________________
Załatwiła ich bomba Hawkinga. Zapewne był to jakiś asteroid, którego implodowano do osiągnięcia gęstości większej od krytycznej, aż zwinął się w sztuczną czarną dziurę o średnicy mniejszej od średnicy jądra atomowego i temperaturze rzędu 1017 stopni; masa owej czarnej minidziury, równoważna masie wyjściowej implodenta, wynosiła kilkaset ton - całość “wyparowała” w ułamku sekundy, zgodnie z równaniami Einsteina i Hawkinga zmieniając się w energię wybuchu o sile rzędu teratony. Implozja i natychmiast po niej nadeszła eksplozja nastąpiły na tyle daleko od Armstronga 7, że wysokość natężenia wyemitowanego promieniowania nie spowodowała rozbicia żywych związków białka obecnych we wnętrzu habitatu. Lecz nawałnica przyspieszonego wybuchem do znacznych prędkości wszelakiego zagarniętego po drodze przez “falę uderzeniową” kosmicznego złomu i gruzu (w tym zapewne także szczątków jednego z rzeczywistych celów bomby) - nawałnica, jaka uderzyła w statek zaraz potem, rozpruła niemal cały jego bok zwrócony w stronę kollapsenta i przekazała impet aż nadto wystarczający do wyrzucenia Armstronga 7 daleko poza pasywną orbitę, po której do tej pory podążał ku Saturnowi. Ze statku zmiotło między innymi wszystkie anteny i odpruło i posłało gdzieś w nieskończoność moduł komunikacyjny, nie dowiedzieli się więc z przechwyconych ziemskich transmisji radiowych i telewizyjnych, czyja to była bomba i w kogo wymierzona, tak, jak do tej pory dowiadywali się o przebiegu wojny, kopulastymi odbiornikami Armstronga 7 wyłapując echa elektromagnetycznego szumu Ziemi i wzmacniając je do poziomu pozwalającego na odtworzenie przez zmyślny system komputerowy statku oryginalnej postaci audycji informacyjnych.
Wojna trwała już trzydziesty trzeci rok i nic nie wróżyło rychłego jej końca. W istocie, w miarę eskalacji konfliktu, przyłączało się doń coraz więcej i więcej państw. Obecnie, spośród krajów dysponujących ponadatmosferycznymi ruchomościami, jedynie Szwajcaria, Watykan i Portugalia pozostawały neutralne, a ta ostatnia po prawdzie już wyłącznie formalnie. Co innego wszakże stanowiło niepojmowalny cud tej wojny, a mianowicie fakt, iż, pomimo nieustannego jej podsycania, nie przeniosła się ona na powierzchnię Ziemi - rzecz jasna, jeśli nie liczyć drobnych incydentów, przeróżnych telewizyjnych afrontów dyplomatycznych, mniejszych i większych starć gospodarczych oraz quasi-oficjalnego terroryzmu, w którym przodowały zwłaszcza państwa z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Praktycznie całość militarnych zmagań miała miejsce poza studniami grawitacyjnymi. Ludzie oglądali relacje z wojny w telewizji, zazwyczaj zresztą sztucznie prokurowane na superkomputerach symulacyjnych, które w obrazach i dźwiękach nieodróźnialnych od autentycznych mogły pokazać dosłownie wszystko; jednakowoż fałszerstwa te były oczywiste i jawne do tego stopnia, że nieomal nie były fałszerstwami: każdy przecież doskonale zdawał sobie sprawę, iż prawdziwych zmagań odbywanych w miliardach kilometrów próżni kosmosu nie sposób sfilmować, to nie są rzeczy obejmowalne ludzkim wzrokiem, a dla większości społeczeństwa - nawet i umysłem. Coś tam się dzieje ponad nami, idą w ten kosmos potężne części narodowego budżetu, wyzwalane są tam moce wręcz piekielne - lecz niewielu obchodzi to bardziej od premiery nowego filmu Garmaque'a czy bessy na Wall Street. Może chwilowo, na krótko, gdy nadejdzie wiadomość o śmierci jakiegoś żołnierza - ale rzadko nadchodzi, bo wszystkich żołnierzy wysłanych w przestrzeń nie ma więcej, jak pięć tysięcy, i bynajmniej nie zaliczają się oni do celów strategicznych. Cele strategiczne to są te na tyle drogie, że ich zniszczenie mogłoby zachwiać gospodarką wroga, a rynkowa wartość jednego egzemplarza homo sapiens zbliżona jest do zera.
Rynkowa wartość Armstronga 7 wraz z wyposażeniem, w chwili, gdy go Agenor Konstanty hrabia Mścisłowski kupował, wynosiła dwadzieścia dwa i pół megakodolara, bo tyle też zań zapłacił. Aczkolwiek hrabia rzadko i niechętnie rozmawiał na ten temat, z rzucanych przez niego przy różnych okazjach uwag Schwarz wywnioskował, iż transakcja ta oraz pospieszny odlot ku Saturnowi spowodowane były konfliktem, w jaki Mścisłowski popadł z księżycowym odłamem triady - on po prostu uciekał. Wbrew tytułowi, jakim się szczycił, nie był bogaty z domu i owe miliony, którymi szastał w orbitalnych stoczniach lunariańskich dla szybszego wyprawienia Armstronga 7 w drogę, najprawdopodobniej wzięły się ze sprzeniewierzonych funduszy triady. Musiał czym prędzej wydostać się poza zasięg jej wpływów. Przyjął zatem pierwszy lepszy daleki kontrakt zaproponowany przez lunariańskiego agenta, zebrał załogę - i odpalił w głęboki kosmos. Teraz przynajmniej zasypiając mógł się nie bać, iż po przebudzeniu znajdzie nóż między swymi żebrami; że w ogóle się nie przebudzi.
Kontrakt był prywatny, opiewał na dziesięć megakodolarów plus przeróżne premie, głównie terminowe. Siedmioosobowa ekspozytura kompanii TraCom na Iapetusie miała kłopoty: zerwała dużym meteorytem w plantacje, co zaburzyło równowagę biologiczną habitatu, a nieodwracalne zniszczenia owych plantacji uniemożliwiły ich odtworzenie - w efekcie siedmiu pechowcom groziła śmierć jeśli nie z głodu, to na skutek ostrej dewitaminozy i odmineralnienia pokarmu. Taka była wersja oficjalna, Schwarz jednakże w nią nie wierzył. Wiedział jaki jest standard lokalizacji planetarnych habitatów: dziesiątki metrów pod powierzchnią gruntu. Cóż by to musiał być za meteoryt? Poza tym widział te trumniaste, metalowe hermetanty, które Armstrong 7 zabrał jako ładunek - nie wyglądało to na zestaw roślinnych zarodków. Po prawdzie sam nie wiedział na co to wyglądało, w każdym bądź razie nie na to, co utrzymywał Mścisłowski. No i przecież do transportu uzupełnień na odległe placówki używa się bezzałogowych holowników, po co wynajmować statek z załogą, to wychodzi znacznie drożej. Hrabia twierdził, że TraCom nie miał wyjścia, gniotły go terminy, zanim zorganizowałby holownik, okno na Saturna by się zamknęło: rachunek czasowy zmuszał do improwizacji. Schwarz wciąż nie wierzył, TraCom to za duża kompania, coś tu najwyraźniej jest nie tak.
Niemiec był świadkiem dynamicznego rozwoju kosmicznego przemysłu niemal od samego jego początku, uczestniczył w nim, znał obowiązujące mechanizmy. To wojna; wojna zawsze daje sporego kopa ekonomii. W tym jednakże przypadku zachodził przypadek wojny ograniczonej i również wzrost gospodarczy dotyczył głównie przedsięwzięć pozaziemskich. Wzorem Antarktydy, pokrojony na państwowe sektory Księżyc przyjął na siebie rolę nowej Ameryki, ziemi pionierów, szaleńców i zbrodniarzy. Wojna gwarantowała fundusze i - pomimo powodowanych przez nią strat oraz komplikacji tudzież znacznego ogólnego ryzyka - orbitalni inwestorzy srogo zmartwiliby się jej końcem. Była im na rękę. Ponadnarodowe holdingi czerpały z niej korzyści niezależnie od tego, kto aktualnie przegrywał a kto wygrywał. One wygrywały zawsze.
Pochodną tej sytuacji był status prawny pozaziemskich ruchomości i nieruchomości oraz przebywających w nich ludzi. To znaczy - jego brak. Pominąwszy instalacje militarne czyli własność państwową, obowiązywała jurysdykcja prawnych właścicieli. Za prawo służyły wewnątrzkompanijne regulaminy. To dlatego Schwarz zabiwszy człowieka został jedynie obłożony grzywną, pozbawiony wkładu emerytalnego i dyscyplinarnie zwolniony.
Mścisłowski zgarnął go z księżycowej poczekalni PanAmu, gdzie Niemiec usiłował załatwić sobie kredytowy bilet na Ziemię. Hrabia potrzebował do Armstronga 7 doświadczonego próżniowca, bo sam w nieważkości jeszcze rzygał i nawet w 1/6 g Księżyca mało sobie nóg nie łamał; a Schwarz pasował mu podwójnie, bo, Polak po matce Ślązaczce, na tyle jeszcze pamiętał z dzieciństwa język polski, by móc dosyć swobodnie konwersować w nim z Mścisłowskim. Hrabia już wtedy chodził z Yusufem, Arab był pierwszym człowiekiem, którego najął - najął go ze strachu, jako ochronę osobistą, bał się bowiem triady jak ogni piekielnych, w każdym cieniu widział skrytobójcę. Kupił więc własnego asasyna. Po Yusufie i Schwarzu przyszła kolej na Xiena, którego wepchnęli Mścisłowskiemu portowi reperanci, jako nieomal część wyposażenia statku. Godivę dostali przez pewnego szemranego pośrednika, informatyk był konieczny dla reanimacji zdechłego systemu Armstronga 7. Y. H. Jaqueritte polecił agent TraComu - skoro lecą ratować ludzi od śmierci z wycieńczenia, lekarz jest konieczny. Schwarz pytał Y. H., czy nie czuje, iż jest wykorzystywana w charakterze parawanu, atrapy, mylącego ozdobnika dla zmamienia postronnych. Jej to nie przeszkadzało, pieniądze te same, a jeśli roboty mniej, to i tym lepiej. Rozumiał ją, ale irytowała go taka postawa. Wyglądało na to, że Schwarz jest jedynym członkiem załogi, którego w ogóle obchodzą kłamstwa hrabiego Mścisłowskiego. Po jakimś czasie przestał się dziwić. To nie była normalna załoga. Ów lot Armstronga 7 stanowił ratunek i ucieczkę nie dla jednego Agenora Konstantego. Rychło wyszło na jaw, iż małomówny Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa'i również jest ścigany, na Księżycu pozostawił za sobą trupy dwóch oficerów Mossadu, kolejni już następowali mu na pięty; a tu, w głębokim kosmosie, jest przed nimi bezpieczny. Godiva była poszukiwana listem gończym za wielokrotne włamanie do banków danych Microsoftu. Xien zaś został z tej orbitalnej stoczni praktycznie wyrzucony, a to za prowadzenie wśród techników komunistycznej agitacji. Jakaż to zatem groźba wisiała nad Jaqueritte?
Eksplozja bomby Hawkinga mogłaby zostać uznana za karę bożą, sprawiedliwie spadłą na owo gniazdo grzeszników, gdyby nie zakrawający na cud fakt, iż żaden z nich nie został nawet ranny. Wszyscy znajdowali się w owej chwili w Brenece, cylindrycznej, mieszkalnej części statku, i na dodatek wszyscy po jej bezpiecznej stronie, przeciwnej do punktu kollapsacji. Co więcej, trafienia uniknął także ładunek. Na tym wszakże ich szczęście się skończyło.
________________________________
Pytała go wielokrotnie, więc starał się wytłumaczyć. Tu nie chodzi o sprawność czysto fizyczną; to jest jakiś muskuł umysłu, którego innym ludziom brakuje, mięsień, który pozwala na skręcanie myśli w specyficzny sposób. Ona pojmowała to na poziomie fizjologii: wisisz w nieważkości z jasną Ziemią ponad głową, dookoła masz rozrzucone piętnaście różnych płaszczyzn, wszystkie symbolizujące bezgrawitacyjny “dół” - a nie rzygasz. Ale on twierdził, że i do tego można się przyzwyczaić. A tu chodzi o predyspozycje wrodzone: niektórzy je posiadają, a niektórzy nie. On je posiadał. Wyobraźnia przestrzenna, mówił. Lecz to tylko słowa. Napisał więc prościutki programik generujący i obracający na płaskim ekranie o czarnym tle trójwymiarowe szkielety brył: symboliczne zbiory cienkich, białych linii oznaczających ich krawędzie. Sześciany; graniastosłupy foremne; rozgwiazdy. Obracały się w zrandomizowanym tempie, w nieregularnych zrywach przybliżając się i oddalając od obserwatora; Schwarz zniekształcił przy tym lekko głębię obrazu, w symulujący perspektywę algorytm wpisując małą odchyłkę dla uzyskania słabego efektu “rybiego oka”. Kazał się Y. H. Jaqueritte wpatrywać w taki nieustannie zmieniający swe względne położenie sześcian i - ani razu nie opuszczając powiek, nie odwracając wzroku - wywrócić go w wyobraźni na nice. Jest to test nieomal klasyczny. Te dwanaście kresek na ekranie samo z siebie nie narzuca patrzącemu pierwszego i drugiego planu, oko nie wie, które kreski leżą “przed” którymi, a które są “zasłaniane”. To umysł kreuje zgodny z prawidłami perspektywy obraz sześcianu o bokach “bliższych” i “dalszych” widzowi. Na ekranie brak dla takiej kreacji jakichkolwiek wskazówek; obie sugerowane bryły - sześcian oraz nieforemny, rozdęty graniastosłup, będący jego “lewostronną” wersją - stanowią równie uprawnione interpretacje symulacji. Cała sztuka polega na świadomym narzuceniu swemu umysłowi jednej z wersji. Mrugać nie wolno, bo jakkolwiek krótkie zamknięcie oczu oznacza “wyzerowanie” pamięci wizualnej umysłu, a w każdym kolejnym spojrzeniu na ekran przyjmuje on za obowiązującą losowo wybraną wersję bryły. To samo ćwiczenie wykonać można z obrazem nieruchomym, nawet narysowanym na kartce papieru, choć wtedy jest ono mniej realistyczne. Zresztą powodzenie w nim jeszcze niczego nie przesądza, ponieważ i tutaj ma znaczenie trening i wprawa - jednakowoż Schwarzowi chodziło jedynie o to, by Jaqueritte zyskała choćby szczątkowe wyobrażenie o owym mięśniu, o którym mówił. Chyba zrozumiała, bo przestała pytać. Wyrobiła sobie nawet własne zdanie, i to raczej niepochlebne dla Schwarza. Powiedziała mu kiedyś, w owym szczególnym ciepłym rozleniweniu, rozluźnieniu wszystkich tkanek po godzinie gorącej miłości, kiedy to bardzo trudno jest kłamać, a bezlitosna, absolutna szczerość narzuca się sama z siebie, jako zachowanie wymagające najmniej wysiłku; powiedziała mu: - To zwierzęce... wszyscyśmy jak zwierzęta. I ty, Aax; i wy w ogóle - jak zwierzęta. Inżynierowie kosmosu - a tak naprawdę chodzi o fizjologię i może trochę prymitywnej psychologii: bo takie już są te wasze umysły. To selekcja iście darwinowska. Źle mówię? Źle? Nie taka była twoja historia? Przeszedłeś przez to sito, ponieważ ty akurat posiadasz ten “mięsień”; ale ani to nie wynika z twojej inteligencji, ani ze sprytu, ani z siły woli, ani z jakichkolwiek innych przymiotów ducha czy ciała. Równie dobrze mogli przyjąć za kryterium naturalny kolor włosów.
Schwarz się z nią nie zgadzał, ale nie mógł jej zarzucić kłamstwa, ponieważ to rzeczywiście tak wyglądało. Wielkie kompanie kosmiczne po latach nieustannych kłopotów z nagłym, niespodziewanym a wielce dla nich kosztownym “wytrącaniem się” na orbicie materiału ludzkiego, zdołały nareszcie tak sprofilować zestaw testów, aby automatycznie odrzucać już na etapie naboru wstępnego wszystkich tych ludzi, dla których kosmos może się okazać not friendly. Sieć okazała się bardzo ciasna, lecz szczelna. Pewnego grudniowego ranka bezrobotny dwudziestotrzyletni Aax Schwarz zgłosił się był do monachijskiej filii Heinlemann Inc., zapłacił za pełny test kwalifikacyjny i, przeszedłszy go, został poinformowany, iż znajduje się w tej jednej dwunastotysięcznej promila populacji ludzkiej, którego zatrudnieniem korporacja jest zainteresowana. Czym prędzej podstawiono mu do podpisania dwustuosiemdziesięciostronicowy kontrakt w czterech egzemplarzach. Należy pamiętać, iż Schwarz miał wtedy dwadzieścia trzy lata i był bez pracy; podpisał go. Dzisiejszy Schwarz, czterdziestojednoletni acz także bezrobotny, nie uczyniłby tego; no ale on ma już inną pamięć, a w tej pamięci między innymi pierwsze trzy lata swej pracy na wysokich orbitach, kiedy to pracował w istocie wyłącznie na opłacenie szkolenia, które łaskawie była mu skredytowała Heinlemann Inc.; i lata dalsze, kiedy pracował - choć wtedy jeszcze tego nie wiedział - na grzywnę, jaką przyjdzie mu uiścić za zamordowanie człowieka. Ta grzywna zawierała w sobie koszty transportu na Ziemię ciała denata, jego pochówku i wszystkich koniecznych opłat sądowych - ale nie na tej podstawie ją obliczono; w ogóle jej nie obliczano: po prostu zagarnięto całą zawartość konta Schwarza - gdzieś na owych dwustu osiemdziesięciu stronach drobnego druku znajdowała się klauzula podporządkowująca pracowników korporacji prawu jej wewnętrznego regulaminu, zwierzchniemu względem pierwotnych praw kraju urodzenia we wszelkich kwestiach mających związek z ponadatmosferycznym miejscem zatrudnienia sygnatariusza, no a Schwarz zabił tego faceta w samym środku śluzowego doku nadksiężycowego Heinlemanna 25. Był zatem nieomal żebrakiem, gdy trafił nań hrabia Mścisłowski. Co prawda, dzięki hrabiemu i Armstrongowi 7 zdążył już diametralnie zmienić swój status: teraz był nieomal trupem.
W kajucie, którą dzielił z Y. H. Jaqueritte, sufit i podłoga oraz dwie przeciwległe ściany pociągnięte były srebrną lustrzanką; Jaqueritte żartowała, że to taka speckajuta dla kochanków, ale on wiedział, skąd się wzięły owe lekko nierównoległe zwierciadlane płaszczyzny: zanim wprowadzono na szeroką skalę inteligentne skafandry, obowiązywała bardzo ścisła procedura autokontroli ubioru przed wyjściem w próżnię i w tej izbie można to było uczynić bez pomocy partnera. Teraz w lustrach żyły: gładka czerń smukłych kształtów afrykańskiej bogini oraz matowa biel skóry twardo, nieprzyjemnie muskularnego Europejczyka. Jaqueritte spała, Schwarz grał na gitarze. Grając, nie zamykał oczu i widział w ścianie siebie samego - grającego. Oto unosi się pośrodku srebrnej nieskończoności nagi mężczyzna o nogach splecionych w turecki przysiad, przez udo ma przełożone wąskie, czarne wiosło sześciostrunowej elektrycznej gitary; poruszają się po jej strunach jego palce, porusza się zgodnie z niesłyszalnym rytmem głowa, choć spojrzenie pozostaje nieruchome. Głowę obejmują mu ciężkie słuchawki połączone kablem z korpusem instrumentu. Włosy mężczyzny, proste, kruczoczarne, sczesane są gładko w tył, gdzie zbiera je i wiąże w sobie krótki warkoczyk, ciasno opleciony złotą taśmą, wyglądający niczym matadorska coleta. Prawy biceps oraz część barku pokrywa popielato-purpurowy tatuaż, przedstawiający drapieżne zwierzę lub mgławicę planetarną. Mężczyzna ma szerokie czoło, kanciastą szczękę, krzywo zrośnięty nos, ciemne oczy pod ciężkimi nawisami łuków brwiowych; złą, odpychającą twarz. Lewe ucho przyozdabia mu masywny żelazny kolczyk. Gra: palce energicznie szarpią struny. Gdy w swym powolnym ruchu wirowym obraca się i usuwa z centrum pomieszczenia, jego spojrzenie utkwione w lustrzanej ścianie - a właściwie już w suficie - spływa na odbicie ciemnoskórej bogini. Muzyka się uspokaja: palce muskają druty leniwie, jakby od niechcenia. Kobieta zwrócona jest do obserwowanego zwierciadła przodem, ale nie widać jej twarzy, bo głowę zamkniętą ma w plastikowo-skórzanym kołpaku, który odcina od świata większość jej zmysłów. Prócz niego i szerokiego, elastycznego pasa obejmującego jej wąską talię, jest naga. (Pas był po to, żeby nie odleciała gdzieś we śnie; kiedy jeszcze Breneka się obracała, sypiali na wąskich, otwierających się ze ściany pryczach, lecz teraz trzymają je zamknięte, bo kabina jest jednak ciasna). Jej ciało, pozostające aktualnie we władaniu autonomicznego układu nerwowego, przyjęło pozycję embrionalną: podciągnięte lekko, zgięte w kolanach nogi, plecy podane w delikatny łuk, głowa z brodą opadającą na piersi. Same piersi nie odznaczają się tak wyraźnie, jak działoby się to pod presją grawitacji - tkanka tłuszczowa rozkłada się względnie równo, a silna, gładka skóra, stanowiąca nieomal cechę charakterystyczną rasy, utrzymuje tę tkankę blisko przy torsie; poza tym nie jest jej znowu tak dużo, a lśniąca czerń spłaszcza kształty. Spojrzenie skupia się dłużej na brodawkach - lewa jest spierzchnięta, podczas gdy prawa pozostaje otwarta w miękki kwiat - potem spływa po żebrach, których jest mniej o dwie najniższe pary. (Pochodzę z bogatej rodziny, powiedziała mu kiedyś; moi rodzice w odpowiednim momencie zafundowali mi pełne modelowanie). Pas asekuracyjny jeszcze uwypukla nieprawdopodobną szczupłość talii oraz płaski brzuch kobiety. Długie, gazelo wysmukłe nogi rozchylają się sennie, niczym na zwolnionym filmie. Podbrzusze i krocze są bezwłose. (To depilacja trwała, dla wygody; wszyscy członkowie załogi Armstronga 7 poddali się jej, by dostosować się do wymagań sanitarnych układów skafandrów - Schwarz uczynił to przed laty, jeszcze podczas planetarnego szkolenia, i w jego przypadku zabieg dotyczył powierzchni całego ciała, za wyjątkiem szczytu głowy). Lewy płatek sromu bogini zdobi absolutnie nieregulaminowa platynowa spinka w kształcie pantery wyciągniętej w dzikim skoku, oko zwierza skrzy się drobniutkim szmaragdem; spinka obejmuje płatek z obu stron i nie można jej usunąć bez uciekania się do chirurgii. (Podarunek od córki, powiedziała mu gdy spytał; w ten sposób dowiedział się, że ona w ogóle ma dziecko). Spojrzenie dociera do stóp, których podeszwy są znacznie jaśniejsze. Ich palce, prócz dwóch dużych, pozbawione są paznokci.
Mężczyzna z gitarą - Schwarz - wirując, z powrotem przesłonił sobą czarną piękność; przymknął oczy, przerzucił spojrzenie gdzieś w kąt. Muzyka pulsowała w wielkich słuchawkach. Ciemne, głębokie tony. Głaskał instrument wnętrzem dłoni; lubił tę gitarę i gitara lubiła jego, był to stary model, co prawda wyposażony w stałe baterie, lecz pozbawiony samodostrajających się procesorów korekty dźwięku. Cierpliwie czekał na Schwarza w księżycowym lombardzie; i nie dał się porwać i wymieść w próżnię wichurze podczas dehermetyzacji statku, kiedy to system komputerowy Armstronga 7, ugodzony w sam mózg pierwszym odłamkiem, zablokował automatyczną procedurę zatrzaskiwania grodzi wewnętrznych, którą nie wiedzieć czemu podporządkowano jego algorytmowi operacyjnemu, podczas gdy powinna pozostać autonomiczna i uwarunkowana jedynie odczytami poszczególnych czujników. Hrabia miał o to do Godivy wielkie pretensje; wszak odbudowując architekturę systemu, przede wszystkim powinna skontrolować programy odpowiedzialne za bezpieczeństwo statku. W odpowiedzi Godiva sklęła ordynarnie Mścisłowskiego, przypominając mu, iż przecież sam wymusił na niej wyłączną koncentrację na oprogramowaniu nawigacyjnym oraz zawiadującym układami napędowymi. I taka była prawda: to dlatego zabrał ją w podróż, by już w jej trakcie dokończyła reperacji systemu - musiał wystartować, zanim zamknie się okno, a bezpułapowe systemy neuronowych wielosieci mają to do siebie, iż potrafią w miarę sprawnie funkcjonować nawet w stanie znacznej degeneracji. Godiva - ta ekshibicjonistyczna informatyczka systemów bezpułapowych, to agresywne, zakompleksione, szesnastoletnie zwierzę ery komputerowej, rodowita Papuaska szczycąca się najwyższym spośród wszystkich członków pstrokatej załogi Armstronga 7 ilorazem inteligencji w zakresie myślenia abstrakcyjnego, to zagubione w świecie rzeczywistym dziecko światów wirtualnych... - wołali ją “Godiva”, bo konsekwentnie odmawiała włożenia na siebie choć skrawka ubrania. Bała się, to dlatego; była wręcz przerażona. Im bardziej prześladował ją Mścisłowski, im większą wywierano na nią presję - tym szczelniej dziewczyna zamykała się w antypatycznej, przypadkowo przez siebie wykreowanej postaci Godivy. Nikt jej nie lubił; Mścisłowski nienawidził, Yusuf obelżywie ignorował. Podczas lotu do Saturna miała za zadanie reanimować, obudzić, przeszkolić i wychować system Armstronga 7; nawigacją i kontrolą napędu mógł on się jeszcze zajmować pozostając w takim pół-letargu, lecz to było wszystko, na co go wówczas stać. Przekonali się zresztą o tym na własnej skórze po implozji-eksplozji bomby Hawkinga: system w pełni zdrowy zapobiegłby zapewne połowie strat, jakie ponieśli, a te, którym nie zapobiegł, zmniejszyłby do minimum; żeby już nie wspomnieć o takich rzeczach, jak analiza sytuacji i strategia ratunku: nie byliby zmuszeni Xien z Godivą przeprowadzać na nim tysięcy prymitywnych obliczeń, niczym na jakimś kalkulatorze; nie byłaby zmuszona Jaqueritte w olimpijskim tempie reperować ogniw tlenowych, do ostatniej chwili nie mając pewności, czy nie robi tego wszyskiego na darmo; nie byliby zmuszeni Schwarz i Yusuf przez osiemnaście godzin bez wytchnienia zalepiać syntetycznym “ciastem” niezliczonych miniszczelin w poszyciu habitatu, póki nie przestało spadać w nim ciśnienie. To znaczy ciśnienie spadało tak czy owak, bo jeszcze nie zbudowano takiego statku, który by zupełnie nie przeciekał, lecz tempo ubywania gazów zmniejszyło się przynajmniej do poziomu akceptowalnego po wzięciu pod uwagę prognozowanego czasu podróży.
Wspomnienie Yusufa odmieniło brzmienie Schwarzowej muzyki: weszły w nią jakieś ostre, jękliwe tony, straciła nieco na dotychczasowej harmonii. Yusuf, Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa'i - terrorysta. Wszyscy przecież wiedzieli, że to fanatyk i morderca. Że fanatyk - można się było przekonać widząc jego regularną modlitwę, odmawianą pięć razy dziennie salat, nieodmiennie poprzedzaną starannym obmyciem rąk i nóg oraz przepłukaniem ust i nosa, na co poświęcał znaczną część swego przydziału wody. Że morderca - wystarczyło spojrzeć. Zresztą nie zaprzeczał, gdy pytali. To wojna. Święta na dodatek. Jihad, szósty arkan wiary muzułmanina, a Yusuf wpierw był muzułmaninem, a potem dopiero człowiekiem, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Gwoli prawdy, Jaqueritte w ogóle kwestionowała jego człowieczeństwo. Ci hasasyni Proroka, mówiła Schwarzowi, poddawani są już za młodu takim manipulacjom w zakresie fizjologii i psychologii, że dużo w nich człowieka nie zostaje; a kiedy dorosną, wymienia im się cały szkielet na sztuczne, superwytrzymałe kości, pakuje w organizm przeróżne implanty, grzebie w mózgu... Tyle słyszała z oficjalnych przecieków, bo robiono sekcje zabitym terrorystom, ale wszak zabijali je i sekcjonowali nie ludzie z uniwersytetów, a członkowie tajnych przybudówek rządowych i ponadrządowych organizacji wywiadowczych, i oni swoich odkryć raczej nie ogłaszali w Scientific American. Więc podejrzewała w ciele Yusufa jakieś tajemnice, okrutne sekrety. Terroryzm szedł naprzód, zarówno w teorii, jak i w praktyce. Był to jedyny sposób wojowonia, jaki mogła zaakceptować na swej powierzchni dzisiejsza Ziemia; zresztą mocno się już to wszystko rozmyło: ten terroryzm - już wojna czy wciąż polityka? Trudno powiedzieć, on toczy swoje prawdziwe bitwy wyłącznie w telewizji i sieciach informacyjnych, stał się częścią kultury, nauki; są na uczelniach katedry terroryzmu, wykładają o nim profesorowie, habilitują się na nim doktoranci, kręcą o nim w Hollywood filmy, piszą na całym świecie powieści i wiersze, on daje ludzkości nowych świętych i męczenników, on daje jej nowe filozofie i religie. Zanim urwało mu anteny, regularnie dochodziły Armstronga 7 wieści z tego frontu. Armia Wyzwolenia Litwy (terroryści RTL-u) odcięła już marszałkowi Woniejcowowi ostatni palec i zabierała się właśnie do uszu, wszystko stereo i w kolorze i w 3D i live, rzecz jasna. Słowo Boże (wyłączność CBS-u; Słowo Boże to beneficjent najwyższego, jak dotąd, kontraktu wiążącego media z ugrupowaniem terrorystycznym, bo opiewającego na sto dziewięćdziesiąt megakodolarów i przyznającego sieci wyłączne prawa do transmisji ze wszelkiego typu jego akcji na najbliższe sześć lat), zapowiedziawszy go na kwadrans wcześniej, przeprowadziło na Alasce wybuch stukilotonowej bomby atomowej, po czym dało prezydentowi NESA wraz z rodziną dwa dni na przejście na islam; prezydent spojrzał w badania opinii publicznej, opinia była przeciw, i nie ugiął się; wyleciał zatem w powietrze Manhattan (w CBS live from low orbit); prezydent Północnych i Wschodnich Stanów Ameryki ponownie spojrzał w badania, zobaczył, że opinia w strachu i nie jest już przeciw, a nawet jest za, czym prędzej więc wygłosił przed kamerami telewizji (live from White House) wyznanie wiary, sahada, trzykrotnie powtarzając w kulawym arabskim: La ilaha illa'llah Muhammadun rasulu'llah, co się dosłownie tłumaczy: “Nie ma boga, jak tylko Bóg, a Muhammad jest Posłańcem Boga”. Odbyło się to na jakieś dwie godziny przed implozją-eksplozją bomby Hawkinga i Yusuf jeszcze zdążył obejrzeć całą transmisję, opóźnioną o blisko pięć kwadransów; Schwarz sądził, że ów tryumf islamu uraduje Araba, lecz pomylił się okrutnie: hasasyn wpadł w gniewny i ponury nastrój. Nie rozumieli tego, dopóki hrabia Mścisłowski, który dzielił z nim kabinę, nie wyjaśnił im, iż Yusuf nie należy do Słowa Bożego, lecz jakiegoś innego ugrupowania, które Słowu Bożemu poprzysięgło jedną z pierwszych swych jihad, bo nigdzie tak gorąca nienawiść, jak w rodzinie i pomiędzy sąsiadami, a im więcej nawracających, tym więcej pogan, rośnie to wykładniczo. Palce Schwarza wydobywały z gitary przeciągłe, rzewnie jękliwe tony, szarpiące mu w duszy struny nieukierunkowanej tęsknoty...
Gitara umilkła, Schwarz otarł pot z czoła. Gorąco i duszno - kiedyż nareszcie ruszy program sterujący sztuczną atmosferą habitatu? Pomyślał o Godivie; ona na pewno nie śpi. Wszedł w dospek, na zamknięty do niej. (Dospek, jako nazwa systemu łączności osobistej, pojawił się w slangu nieco krzywą, fonetyczną przeróbką akronimu DOSPC, co, wbrew pozorom, nie miało nic wspólnego z podstawowym systemem operacyjnym starożytnych pecetów, bo tłumaczyło się następująco: Decentralized and Open System of Personal Communication).
Godiva odezwała się niemal natychmiast.
- Kto?
- Schwarz. Daj jakąś prognozę, pływam w pocie.
- A odwal się! Nie przeszkadzajcie mi z głupotami, bo zamknę kanał.
- Rany boskie, Godiva, już czwarty dzień bez przerwy siedzisz w zaślepie, a nie ruszył ni jeden nowy program!
- Skąd ty możesz wiedzieć, co ruszyło, a co nie. Ja już się nie zajmuję kontrolą pętla po pętli tych wszystkich algorytmów, bo nie zdążyłabym, chociażbyśmy lecieli do Oriona. Stawiam mu na nogi szkielet warstwy hierarchizującej, i jak już zastartuje, to niech świadomość wielosieci sama siebie kontroluje, ja ją będę tylko ćwiczyć.
- Cholera, Godiva, ale ile to potrwa? Z motyką na Słońce się porwałaś, chcesz ją całą ulepić w parę dni, wylewu prędzej dostaniesz...
- Spierdalaj, wieśniaku głupi.
Wyłączyła się i pewnie faktycznie zamknęła kanał; nie sprawdzał. Na niego jakoś nie działały inwektywy, wulgaryzmy i ordynarny ekshibicjonizm informatyczki; on widział w niej to przerażone dziecko, które tak skutecznie ukryła przed innymi. Jest brzydka, jest nieśmiała, ma szesnaście lat i nie zna prawdziwego świata; cóż ona może na to poradzić? Nic. I tak dobrze, że, znalazłszy się w takiej sytuacji, nie popadła w histerię albo eskapistyczny zaślep katatoniczny - ale że pracowała i tym sposobem próbowała uratować siebie; a przy okazji także resztę załogi Armstronga 7. Nikt jej nie dziękował, bo nie dziękuje się za egoizm; i ona nikomu nie dziękowała. Tu wszyscy rozumieli się zaskakująco dobrze, jednakie żądze w nich płonęły. Może za wyjątkiem Yusufa, którego nie rozumiał nikt, ale on miał swojego Allaha, co zapewne już szykował mu za ostatnią bramą czarnookie hurysy i zimny nektar.
Wyłączył gitarę, zdjął słuchawki, zwinął kabel. Gdyby ktoś chciał go teraz orientować podług osi projektowanego dla warunków sztucznej grawitacji układu pomieszczeń w Brenece, okazałoby się, że Niemiec wisi dokładnie głową w dół. Ciążenia jednak nie było i Schwarza nie obchodziła teoria: on - właśnie dzięki owej przypadkowej genetycznej predyspozycji, którą Jaqueritte uważała (zapewne słusznie) za akcydentalną aberrację genomu - nie był zmuszony nieustannie tworzyć sobie w umyśle pozorowanych: “dołu” i “góry”; nie było mu to potrzebne dla komfortu psychicznego, nie rzygał i nie wariował pozbawiony owej iluzji. Błędnika, rzecz jasna, nie był w stanie opanować, bo to czysta fizjologia, lecz umiał, nieomal bez udziału świadomości, wytłumiać mdłości, to wchodziło w zakres podstawowego szkolenia.
Wyprostował nogę i odbił się ku ścianie. Właśnie wkładał do schowka gitarę, gdy odezwał mu się w uchu dospek.
- Xien. Możesz do kiosku?
- Teraz?
- Teraz, teraz.
- A co?
- Mmm... oka eksperta mi potrzeba.
Schwarz westchnął.
- Ważne to?
- Nie smęć, rusz tyłek.
- Dobra, dobra, już.
Poszukał w schowku obok i wyjął i założył krótkie, obcisłe spodenki, w istocie, koncepcją jakichś opętanych nieważkościową ergonomią projektantów, ograniczone do szerokiego, elastycznego pasa oraz grubego ochraniacza na genitalia, przechodzącego w niewidoczną pomiędzy pośladkami taśmę; w efekcie te kosmiczne gacie wyglądałyby jak jeszcze bardziej skąpa kopia przepasek zawodników sumo, gdyby nie kolor, matowo czarny mianowicie. W ogóle większość orbitalnych utensyliów utrzymana była w ciemnych barwach, taki się trend wytworzył; zresztą Schwarz w czerni gustował nie tylko z racji swego nazwiska, ale też po prostu dlatego, że z doświadczenia wiedział, w jakim totalnym brudzie przychodzi nierzadko żyć w kosmosie, a na czarnym faktycznie plam raczej nie widać. Bywał w habitatach wartych miliardy, a nie godnych miana nawet chlewu. Warunki pogarszały się wprost proporcjonalnie do czasu trwania izolacji i liczby odizolowanych osób, a odwrotnie do kubatury układu zamkniętego, w którym wypadło im mieszkać. I jeśliby stan, w jakim aktualnie znajdował się Armstrong 7, przyłożyć do skali doświadczeń Schwarza, lokowałby się on gdzieś w jej jednej trzeciej; nie było znowu aż tak źle: jeszcze nie fruwały po korytarzach stare rzygowiny i zamarznięte ekskrementy.
Niemiec zakręcił się na osi lewej ręki, ustawiając się twarzą do otwierających się na jego słowo drzwi. Potrącił przy tym stopę śpiącej Jaqueritte i ciało lekarki zaczęło powoli wirować. Wypływając z kabiny widział jej ruch w trzech odbiciach, jak obraca się zegarowym suwem, sennym gestem sięgając gdzieś przed siebie, spokojnie i płynnie odwracając ku zwierciadłu wpółzaciśniętą dłoń; czarna bogini bez twarzy.
________________________________
- Co to jest?
- A skąd ja mogę wiedzieć?
- Przyjrzyj się. Powinieneś rozpoznać, czy to przypadkiem nie jakaś militarna zabawka.
- Puknij się, Xien; jakby to faktycznie był wrogo nastawiony, aktywny MIOU, to już dawno byśmy nie żyli. Skoro podszedł tak blisko, że masz go na ekranach zdjętego z układów optycznych, to znaczy, że albo zweryfikował nas jako cel negatywnie, albo jest martwy.
- Co to znaczy: martwy?
- To znaczy: zimny lub totalnie skołowacony.
- Ja nie rozumiem, co ty do mnie mówisz, Schwarz. Ja nie jestem Yusuf, mnie w tym nie szkolono. Ja, kurwa, w ogóle nie pojmuję tej wojny.
- A kto ją pojmuje?
- Ty.
Schwarz machnął ręką, demonstrując zniechęcenie tematem.
Xien pokręcił głową, pierdnął lewym silniczkiem i obrócił się przodem do kolistej płaszczyzny wytapetowanej sensorycznymi klawiaturami oraz mniejszymi i większymi ekranami 2D. Praktycznie wszystkie ściany kiosku wyglądały podobnie. Nie było tu innego oświetlenia, prócz blasku bijącego ze sztucznych obrazów kosmosu i wściekle kolorowych znaczników. Wszystko to pulsowało, zmieniało się, łagodniało i wyostrzało - bez żadnego rytmu, bez najmniejszej zgodności pomiędzy poszczególnymi elementami owego elektronicznego gobelinu. Po ciałach Niemca i Chińczyka przesuwały się niezliczone plamy świetlne. Przynajmniej tyle, że panowała cisza; chaos ograniczał się do wizji, ale zazwyczaj to i tak było za dużo dla niedoświadczonych żołądków: grawitacja nie miała tu bowiem dostępu, za wyjątkiem krótkich okresów przyspieszeń. Mścisłowki wspiął się tu tylko raz i już nigdy więcej, jako że tamtego pierwszego razu porzygał się po niecałej minucie: organizm nie wytrzymał.
Nazywali owo pomieszczenie kioskiem, bo wchodziło się doń jak do kiosku łodzi podwodnej: drabinami i wciąż w górę, niezależnie od tego, z którego miejsca Breneki byś wyruszył. Zajmowało jej centralną część, stanowiło oś jej obrotu - pusty w środku walec o średnicy prawie pięciu metrów. Patrząc stąd wskroś ścian w zwyczajowym kierunku lotu statku, natrafiłbyś spojrzeniem na moduł nawigacyjno-komunikacyjny (teraz, po eksplozji bomby Hawkinga, pozbawiony bujnej korony zewnętrznego oprzyrządowania). Patrząc w stronę przeciwną, ku “rufie”, ujrzałbyś przewężenie prowadzące do rury osi, a następnie śluzy, przez którą przechodziło się do rozpoczynającej się tuż za pierwszym Kołnierzem części towarowo-napędowej Armstronga 7, wielokroć dłuższej od samego habitatu Breneki (zwanego tak od swego cylindrycznego kształtu, identycznego w proporcjach z tuleją myśliwskiego naboju śrutowego). Dwa metry “ponad” pierwszą śluzą, w okrągłej ścianie kiosku widniały, rozmieszczone równo co sto dwadzieścia stopni, trzy otwory wejściowe, do których wspinano się po drabinach (a teraz po prostu wlatywano) z “dolnych” poziomów mieszkalnych.
Xien postukał palcem w powiększony obraz obiektu na ekranie - płaskim, bo pokrywającym ścianę “przednią”, tę w kształcie koła.
- Czy on jest martwy, czy my jesteśmy martwi... mącisz mi tylko, Schwarz. A ja chcę wiedzieć. Bo przecież już widzę, że to nie wrak: za małe. A ryczy gęstym szumem chyba na wszystkich możliwych częstotliwościach. Skądś energię bierze. Więc raczej nie przeterminowane. Może rzeczywiście nie MIOU. Ale też nie Voyager. No spojrzyj sam, Aax. Jak myślisz - kamuflaż...?
Schwarz cofnął się pamięcią wstecz, przypominając sobie prognozę Xiena co do spodziewanego czasu przechwycenia podsłuchanego przezeń domniemanego wraku. Sto dziewięć godzin, powiedział wówczas Chińczyk. A to było właśnie tak jakoś setkę temu...
Parsknął śmiechem.
- To z tego czegoś chciałeś pościągać anteny? Co, Xien? To jest ten twój wrak, dla którego skoczyliśmy w bok minutą pełnego ciągu...? Xien, człowieku, hrabia cię zamorduje! Przecież... zaraz, daj mi tu skalę... przecież to nie ma więcej, jak cztery metry średnicy. Co to w ogóle jest?
Xien - jakoś suchotniczo cherlawy, chudy, kościsty i rachityczny w swym kusym, szarym trykocie, tak czy owak niski, a bez nóg wręcz karłowaty - rzucił Niemcowi wściekłe spojrzenie przymrużonych oczu, iście gnomie w jego mrocznym wyrazie. Nie był stary, lecz łysiejąca głowa i pomarszczona twarz o skórze prowokującej swą barwą podejrzenia o chorobę popromienną, no i owo jaskrawe kalectwo - wszystko to znacznie go postarzało. Xienowi, na skutek jakiegoś nieszczęśliwego wypadku w okołoksiężycowej stoczni, ucięło w połowie uda obie nogi. Dla człowieka pracującego w nieważkości nie była to jednak aż tak upośledzająca ułomność; na dodatek Xien z przyznanego mu ubezpieczenia zafundował sobie małą cyborgizację: zaszczep do kikutów dwóch dysz zapewniających stabilny wyrzut gazu. Dysze podlegały sterowaniu neuronalnemu, były synapsatycznie połączone z układem nerwowym Chińczyka; w efekcie “czuł” je on równie wyraźnie, jak swoje ręce, i równie łatwo mógł im wydawać rozkazy, nawet się nad tym nie zastanawiając. Latający gnom. Na czas, gdy Breneka się obracała - on zamieszkał w bezgrawitacyjnym kiosku.
- To ja się ciebie pytam - warknął. - Co to jest?
Schwarz wzruszył ramionami.
- Złom jakiś.
- A jesteś pewien, że nie wybuchnie mi ten złom megatonówką, jeśli złapię go MAMS-em?
- Pewien? Ja niczego nie jestem pewien. Wojnę mamy, więc wszystko ci może wybuchnąć, nawet jak by faktycznie wyglądało na Voyagera.
Mieli wojnę, ale to była wojna kosmiczna. Wszyscy pytali się Schwarza, chociaż nie był żołnierzem i nie szkolono go w tym zakresie; Yusufa, który spełniał oba te warunki, nie pytał nikt, ponieważ on zazwyczaj na takowe pytania nie odpowiadał, a jeśli już odpowiadał, to i tak nie mogłeś mieć pewności, czy rzekł ci całą prawdę, albo czy przypadkiem nie rozumiał przez swe słowa czegoś zupełnie innego, niż rozumiałeś przez nie ty. Więc pytali się Schwarza, a on mówił, że wszystko jest możliwe. Już nawet nie próbował zrozumieć tej wojny; dotarł do etapu, na którym kataloguje się własną niewiedzę, bo przynajmniej ona nie podlega dewaluacji. W swej ekonomiczno-strategicznej istocie wojna kosmiczna nie miała wiele wspólnego ze zwykłymi wojnami naziemnymi; w rzeczy samej - nic. Rzec trzeba od razu, iż w ogóle nie posiadała ona frontu, nie było żadnej granicznej płaszczyzny, którą możnaby przeprowadzić barwną płachtą w trójwymiarowej holograficznej prezentacji obszaru działań wojennych czyli Układu Słonecznego i okolic, aby oddzielić od siebie pozycje zajmowane przez wrogie sobie siły. Nikt nie znał tych pozycji, nawet sztaby, rzekomo owymi siłami dowodzące, a to z tej przyczyny, że dawno już zrezygnowano z utrzymywania łączności z wystrzelonymi jednostkami. Nie miało to sensu, nie tylko zważywszy na opóźnienie w komunikacji i koszta, ale przede wszystkim na niebezpieczeństwo lokalizacji przez nieprzyjaciela, jakie powodowało każdorazowe, choćby nanosekundowe, odezwanie się z głębin milczącego kosmosu takowego rajdera. Utrzymywano bowiem - na Księżycu, na jego i Ziemi orbicie, i w innych miejscach - wielkie stacje nasłuchowe; na Księżycu były to wielokilometrowe pola zsynchronizowanych ze sobą miniodbiorników, a w próżni - olbrzymie, rozciągnięte na setkach i tysiącach kilometrów, chmury analogicznych “much”, zdolne podsłuchać plamę na gwieździe z drugiego ramienia Mlecznej Drogi. Przypadkową korzyścią podobnego scenariusza rozwoju militarnych zmagań było reaktywowanie projektu SETI i pochodnych, które, przy praktycznie zerowym koszcie własnym, pasożytowały na bankach danych mimowolnie gromadzonych przez owe pola i chmury nasłuchowe. Sytuacja taka stanowiła konsekwencję ograniczeń ekonomicznych: nie wysyłano w bój jednostek załogowych, a jedynie w pełni zautomatyzowane, stosunkowo niewielkie rozmiarami, bezludne kamikaze, kierowane każdy z osobna niezależnymi procesorami neuronowych wielosieci. Taki mechaniczny kamikaze (w akronimie swej cokolwiek przydługiej nazwy: MIOU) raz wypuszczony w przestrzeń, nie potrzebował już żadnych dodatkowych wytycznych - była to kolejna (ale na pewno nie ostatnia) generacja inteligentnych broni, których rozwój zainicjowany został w XX wieku owymi słynnymi “myślącymi minami morskimi”, samodzielnie dobierającymi sobie cele podług założonych im z góry algorytmów. Samodzielność decyzyjna MIOU była nieporównanie większa, im z góry narzucano jedynie dwie rzeczy, a mianowicie szkielet hierarchii celów oraz profil systemu weryfikującego “wróg/przyjaciel”. I gdy następowała zmiana jakiegoś sojuszu militarnego - co zdarzało się wcale często - sztab armii państwa dokonującego takowej wolty zaczynał emitować w kosmos, równomiernie w całą jego sferę niebieską, wysokiej mocy zakodowany sygnał, odpowiednio modyfikujący systemy “wróg/przyjaciel” swoich MIOU, dla zapobieżenia bratobójczym starciom. Rzecz jasna, nie było żadnych potwierdzeń. Emisję ponawiano, aby wiadomość dotarła także do tych jednostek, które poprzednio znajdowały się w elektromagnetycznym cieniu planet, Słońca czy innych większych mas. Lecz ten wymuszony, jednostronny kontakt - to i tak było dla teoretyków wojny akoncepcyjnej za wiele. Nie dało się go jednakże wyeliminować, inaczej wojna utraciłaby jakąkolwiek łączność z tokiem ziemskiej polityki i przestałby on mieć wpływ na przebieg kosmicznych zmagań - zaczęłyby one wówczas żyć własnym życiem, autonomizując się do stopnia wręcz zagrażającego interesom Ziemi jako planety. Teoretycy wszelako psioczyli, ponieważ obligując MIOU do odbioru sygnałów modyfikujących systemy weryfikacji celów, tym samym otwierano dostęp do procesorów rajderów wszelkim zewnętrznym transmisjom, jeśli tylko przejdą one przez deszyfrujący algorytm jednostki. Nic więc dziwnego, że najpotężniejsze superkomputery na Ziemi blisko dziewięćdziesiąt procent swego czasu miały zarezerwowane dla potrzeb wojskowych zespołów analityków matematycznych, którzy nieustannie słali w kosmos fałszywe, podrabiane sygnały nakazujące wrogim MIOU przejście na swoją stronę. Jednocześnie zaś kontrowali nieprzyjacielskie działania w tym zakresie; i jednocześnie projektowali coraz to bardziej skomplikowane algorytmy deszyfrujące dla nowych, dopiero przygotowywanych do wystrzelenia rajderów. Ba, lecz te starsze ich generacje, te, które od dziesiątków lat krążyły gdzieś tam w wiecznym mroku i ciszy - ich algorytmy dawno już zostały złamane przez bodaj wszystkie strony konfliktu i teraz co i rusz przeprogramowywały swoje systemy “wróg/przyjaciel”, niczym owi agenci wielokrotni, przechodząc “na drugą stronę” co jeden odebrany sygnał, aż samoedukujące się ich wielosieci neuronowe odmawiały wykonania kolejnego polecenia i blokowały odbiór wszelkich transmisji, deklarując się jako nieprzyjaciel konfiguracji państw dobranej - w gruncie rzeczy - całkowicie przypadkowo. Zaatakować mógł cię zatem nawet twój własny rajder, nie było pewności. Do tego dochodził jeszcze problem fundamentalny, a mianowicie kwestia omylności samych systemów weryfikacji celów. Jak rozpoznać pochodzenie danego MIOU z odległości miliona czy dwóch milionów kilometrów, skoro nie wchodziło w grę oświetlenie go radarem, ani przechwycenie jego impulsu identyfikacyjnego, ponieważ takowych nie wysyłał, jako że byłoby to równoznaczne z ujawnieniem wszystkim jego położenia, a nic gorszego nie mogło się rajderowi przytrafić - jak zatem rozpoznać jego pochodzenie? Polegano na systemach biernych, rajdery poruszały się zazwyczaj we własnych chmurach “much”; traciły je wszakże przy każdej zmianie swego wektora prędkości, a i zapasy owych miniodbiorników nie były u nich niewyczerpane - więc także nieobecność obłoków nasłuchowych jeszcze o niczym nie świadczyła. Nawet fakt, iż znajdując się już w zasięgu “wzroku” Armstronga 7 domniemany MIOU nie zaatakował go. Mógł wszak zweryfikować statek jako potencjalny cel negatywnie (teoretycznie obowiązywał wszak surowy zakaz atakowania prywatnych jednostek, uczestniczące w konflikcie państwa co do jednego ratyfikowały Konwencję Krakowską, a Armstrong 7 nieustannie jęczał w kosmos swą pieśń neutralności, ogłaszając się całemu Układowi Słonecznemu bezbronnym załogowym statkiem handlowym, którym w rzeczy samej był). Mógł też - zweryfikowawszy go mimo wszystko pozytywnie - zignorować, rozpoznając jako łup znajdujący się w jego wiktymologicznej hierarchii nazbyt nisko, a zatem nie warty autodestrukcji rajdera. Miał bowiem Schwarz rację: gdyby MIOU chciał ich zniszczyć, uczyniłby to zanim w ogóle zdaliby sobie sprawę z jego istnienia. W kosmicznej wojnie obowiązywała doktryna “bezbolesnej śmierci”: ofiara nigdy nie miała czasu, aby się zorientować, iż została zaatakowana; w przypadku niszczonych habitatów wyglądało to w następujący sposób: ciało człowieka ulegało dezintegracji, nim zdążyła dotrzeć do jego mózgu pierwsza informacja o bólu. Nie było żadnych samotnych męczarni we wnętrzu wraku, nie było malowniczych tragedii, nie było cierpienia niesionego na falach eteru na Ziemię i do odbiorników telewizyjnych. Nie miałeś nawet czasu, żeby pomyśleć, iż nie żyjesz. Jeśli krył się w tym jakiś aspekt litościwej humanitarności, to w każdym bądź razie nie był on zamierzony. Szło po prostu o to, żeby nie dać ofierze jakiejkolwiek szansy na reakcję. Śmierć i zniszczenie nadchodziły z prędkością światła: MIOU to były zazwyczaj bomby atomowe lub samopalne nanosekundowe lasery/masery. Czy zaliczał się do nich także ten obiekt? Trudno powiedzieć. Co prawda rajdery poznajesz po tym, że milczą, a ten tutaj wyje ciężkim szumem - ale o czym to niby miałoby świadczyć? Że zepsuty? Że się maskuje? Że wcale nie MIOU? Że przynęta? To możliwe; wszystko jest możliwe. MIOU zostały zaprojektowane z myślą o operowaniu w pojedynkę, Schwarz słyszał jednakże, iż ostatnio zaczęto w sztabach przebąkiwać o jakichś ciemnych konszachtach pomiędzy poszczególnymi rajderami - dotyczyło to ponoć tych rajderów, których wielosieci neuronowe zdołały się oprzeć chaotycznemu nawałowi sprzecznych ziemskich rozkazów co do ich systemów “wróg/przyjaciel”. Na tym niby polegała przewaga wielosieci nad starymi procesorami, iż potrafiły wykroczyć poza twarde ramy pierwotnego programu i dosyć szybko zaadaptować się do nowych warunków, ta elastyczność brała się z “rozmycia” podstawowego procesu decyzyjnego: od prostego zerojedynkowego wyboru - do decyzji o potencjalnie nieskończonej ilości równoważnych sobie wariantów dalszego rozwoju wydarzeń. Tak oto, z winy fuzzy logic, komputery utraciły niewinność i wkroczyły do mrocznej krainy wszechrelatywizmu. Schwarz jednak nie dawał tym plotkom wiary, tanią sensacją mu to trąciło: uczeń czarnoksiężnika, bunt robotów - ten mit nigdy nie zginie. Ludzie lubią się bać, komfort niepodważalnego bezpieczeństwa ujawnia się w pełni jedynie w kontraście do jakiegoś potężnego chwilowego strachu - choćby urojonego.
- Po co ty go w ogóle chcesz łapać?
- Na razie usiłuję się tylko dowiedzieć, co to jest. Dlaczego tak wrzeszczy.
Schwarz podleciał do ściany i przypiął się przy najbliższym terminalu. Ściągnął sobie na ekran obraz obiektu i rzucił na niego diagnostyczny program antymeteorowy. Program nazywał się Modlav300 i, z braku sztucznej świadomości w wielosieci, należało nim zawiadować osobiście. Nie był jednak zbytnio skomplikowany i sprawił się dosyć szybko.
- Tor niekolizyjny - rzekł. - Za jeden koma czternaście przejdzie na niecałych pięciu kilometrach. Względna prędkość wyminięcia...
- O nim samym - przerwał mu Schwarz.
- Rozumiem - mruknął Modlav300. - Masa: dziewięćset siedemnaście kilogramów, z marginesem pięciopunktowym. Albedo zmienne, wykres na trójce. Okres obrotu: zero dwadzieścia dwa...
- W minutach - warknął Schwarz, chociaż czas z dziesiętnego systemu godzinnego, stosowanego powszechnie w kosmosie, na stary, babiloński, przeliczał niemal automatycznie - ale denerwowały go te archaiczne, prymitywne programy, dla pracy w nowoczesnych wielosieciach wymagające obszernych poliemulatorów, niezdolne do samoadaptacji ani współpracy z człowiekiem na zasadzie “instynktownej domyślności”.
- Ponad trzynaście minut. Całość danych w menu na dwójce - przypomniał Modlav300.
- Anomalie?
- Interpolacja toru lotu wyklucza pochodzenie z pasa asteroidów, obłoku Oorta, dysku Kuipera i obrzeży większych pułapek grawitacyjnych, co sugeruje orbitę otwartą, nie mogłem jednak w moich obliczeniach wziąć pod uwagę efektów ostatnich działań wojennych, ponieważ...
- Inne.
- Masa...
- Inne.
- Albedo...
- Inne.
- Brak.
- On pewnie całość spektrum podciągnął pod albedo - wtrącił Xien. - Nie przewidziano mu podobnej ewentualności, kamienie raczej nie krzyczą na falach radiowych.
- Daj albedo minus pasmo widzialne - rozkazał Schwarz.
- Na czwórce - rzekł Modlav300.
- Korelacja z obrotem.
- Korelacja z obrotem.
- Brak korelacji - parsknął Xien, spionizowany przeciwnie do Niemca i w tej pozycji spoglądający mu ponad ramieniem na czwarty ekran pomocniczy zestawu, na którym to ekranie w przyspieszonym tempie równocześnie obracał się obiekt i wiła się krzywa wykresu jego albedo.
Schwarz patrzył na to przez chwilę i naraz ścięło mu krew. Na kilka sekund zaniemyślał. Gdy wróciła mu mowa, szepnął programowi:
- Rozłóż mi go na siatce w 2D.
Modlav300 odpowiedział z zauważalnym opóźnieniem.
- Wykracza to poza moje możliwości.
- Co on plecie? - żachnął się Xien. - Nie potrafi rozrysować mapy pieprzonego kamerdolca?
- Cofnij i wymaż - rzekł programowi Schwarz. - A teraz wytnij dziewięćdziesiąt procent ostatniego okresu obrotu i rozłóż mi jego foto merkatorem.
- Na piątce - odparł Modlav300 i na piątym pomocniczym ekranie pojawiła się odpowiednia mapa.
- A teraz dwa obroty wstecz i to samo sąsiadująco.
- Zrobione.
Spojrzeli.
- Nałóż na szóstce i wybij ekstrema, niwelując zmianę kątu widzenia i oświetlenia - polecił Schwarz, aby zyskać już zupełną pewność.
- Zrobione - zameldował Modlav300.
Xien zmarszczył brwi, cofnął szczękę, wytrzeszczył oczy, wreszcie zaklął.
- Ja tego nie rozumiem. Co to znaczy, Aax? O co tu chodzi? Przecież to niemożliwe. No co to, kurwa, jest??
- Tego w ogóle nie da się zrozumieć - wymamrotał Niemiec, gapiąc się tępo na ekran. - Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie MIOU. Jeszcze z nas nie tacy arcymistrze, żeby produkować podobne cuda. To draństwo się obraca, ale popatrz - jeden obrót to wcale nie trzysta sześćdziesiąt stopni. To nawet nie siedemset dwadzieścia. Jego kąt pełny wynosi pewnie z sześć pi, jeśli nie więcej. Jak długo go filmujesz?
- Będzie godzina.
- Prawie pięć “dni” a on wciąż nie pokazał drugi raz tej samej strony. Patrz na wykres. Żadnej korelacji. O! Co to było, antena? Niczego takiego nie ma w zapisie. On wciąż nie dokończył tego obrotu. Niech to szlag trafi, Xien; to jest prawdziwy artefakt, rzecz nieludzkiej roboty; ten skurwysyn Mścisłowski zostanie cholernym miliarderem!
- Po moim trupie.
________________________________
Było to największe pomieszczenie otwieralne bezpośrednio w przestrzeń (luk numer 17, dwadzieścia dwa metry od Breneki, czyli mniej więcej w jednej trzeciej długości Armstronga 7; normatywna kubatura: 478 m3) i nie opłacało się wypełniać go powietrzem. Wszyscy byli w skafandrach; wszyscy: cała szóstka.
- Dlaczego on już się nie obraca?
- Wygląda jak zwyczajny kamień.
- Mogę go dotknąć? Co, Xien?
- A dotykaj, dotykaj, zobaczymy co ci się stanie.
- Ani się waż! Zabraniam tego dotykać! W ogóle odsuńcie się...!
- Co on mi będzie zabraniał, hifytyczny pederasta...!
- Zamknij się, Godiva - warknęła Jaqueritte. - A pan, panie hrabio, też niech się tu nie rządzi, bo to nie pana własność.
- A niby czyja? - zaperzył się Mścisłowski. - No czyja ta łajba? Moja przecież. A gdzie my się znajdujemy? Gdzie znajduje się to? Czyje tu prawo?
- No czyje?
Cholera, pomyślał Schwarz, źle to idzie. Bo co się tyczy prawa, to w rzeczy samej ono jest po stronie hrabiego. Wiedział, bo sprawdził. Armstrong 7 nie należał po prostu do Agenora Konstantego Mścisłowskiego, osoby fizycznej, obywatela Wolnego Miasta Krakowa, pozostającego - nawet tutaj - w częściowej władzy krakowskiego ustawodawstwa; lecz do 174DQI300UXG Ltd., spółki księżycowej, zawiązanej w dniu zakupu statku - i zapewne posiadającej sto procent udziału w nim, a samej w stu procentach należącej do hrabiego, ale to już były przypuszczenia Schwarza (choć wysoce prawdopodobne), ponieważ spółki księżycowe są dosłownie nie do prześwietlenia dla nikogo, za wyjątkiem Tajnej Rady Internetu. Albowiem ich potoczna nazwa jest myląca: ani nie posiadają swych siedzib na Lunie, ani też nie podlegają jakiemuś szczególnemu jej prawu, jako że takowe nie istnieje, są tylko prawa państw posiadających większą lub mniejszą część powierzchni gruntu naturalnego satelity Ziemi. Umowna “księżycowość” owych firm bierze się z faktu, iż zazwyczaj jedynym ich adresem kontaktowym pozostaje adres komórki w Internecie, a i sam akt założenia spółki odbywa się w ich przypadku poza zasięgiem jakiegokolwiek konkretnego kodeksu handlowego, wyłącznie na podstawie wpisu do internetowego rejestru wewnętrznych podmiotów prawnych. Nie sposób się nawet przyczepić do fizycznej obecności jej informacyjnej komórki na jakimś konkretnym nośniku, ponieważ, za odpowiednią opłatą, można sobie zapewnić chaotyczną dyslokację swego adresu z serwera na serwer, co daje wolność od zewnętrznych rozporządzeń krajów, do których aktualnie prowadzi klienta lub prokuratora ścieżka dostępu. Zresztą trwają prace nad orbitalnym bankiem danych, który gwarantowałby swym zasobom całkowitą eskterytorialność także w teorii jurysdukcji. Bo w praktyce do księżycowych spółek stosuje się precedens ze sprawy Coca-Cola contra Chiny, ten sam, który ponadnarodowym korporacjom gwarantuje samowładztwo w ich pozaziemskich dziedzinach. A tłumaczy się on na język twardej rzeczywistości w sposób następujący: co tylko właściciel 174DQI300UXG Ltd. wpisze w Internecie do statutu tudzież wewnętrznego regulaminu spółki - o ile nie będzie to sprzeczne z Kartą Internetu, stanie się automatycznie obowiązującym na pokładzie Armstronga 7 prawem.
- Spokojnie, spokojnie - włączył się Schwarz. - Po kolei. Po pierwsze musimy...
- Po pierwsze chcę się wreszcie dowiedzieć co to właściwie jest - odezwał się Yusuf.
- Widziałeś zapis - mruknął Xien, ponieważ Arab patrzył właśnie na niego. - Wiesz, że nie jesteśmy w stanie tego wytłumaczyć.
- Dlaczego teraz się nie zmienia?
- Ponieważ zatrzymaliśmy jego obroty.
- Nieprawda - oświadczył Yusuf. - Obrót rzecz względna; obrót względem czego? Skąd wy wiecie, że wtedy się obracał?
- Względem Słońca.
- Nieprawda. Źle patrzycie. Co znaczy: obrót? Gdybyście wówczas zawiesili kamerę na stacjonarnej ponad nim, widzielibyście falę zmiany pełznącą po jego powierzchni, jak noc po powierzchni Ziemi; nadciągający południkiem, regularnie niczym puls, terminator metamorfozy. A teraz go nie ma. Pytam więc: kiedy się zatrzymał? dlaczego się zatrzymał?
Pytanie nie było takie głupie, jakim się w pierwszej chwili zdawało. Schwarz spojrzał ponad ciemną bryłą pseudometeroru na zamkniętego w błękitnym skafandrze Araba. Yusuf nie potrafił tego precyzyjnie wyrazić, lecz w istocie miał rację. Są obroty i obroty. Jeśli postrzegali byli wirowanie owego kamienia poprzez kamery statku płynnym przesuwem charakterystycznych kształtów jego powierzchni z jednej strony na drugą, to dlatego, że kręcił się on względem Słońca. Jeśli natomiast co okres widzieli tę powierzchnię inną i inną, to już dlatego, iż w swych niewidzialnych obrotach dokonywanych w płaszczyźnie sąsiedniej rzeczywistości wystawiał on na ich widok kolejno następujące po sobie różne trzysta sześćdziesiąt stopni swego obwodu, czyli ułamki z pełnego, liczącego zapewne parę tysięcy, kąta, jaki odmierzał naprawdę zamkniętym, naprawdę dopełnionym obrotem. I jedno wirowanie nie miało nic wspólnego z drugim, bo ani nie było w mocy grawitacji Słońca zadawanie głazom podobnych kopniaków, po których łamałyby prawa geometrii, ani falowe transformacje pseudometeoru nie mogły mu same z siebie nadać obserwowanej prędkości kątowej. Chwytając kamień w swe metalowe łapy i ostro kontrując silnikami MAMS zmniejszył ją do zera - lecz przecież tym sposobem nie był w stanie zastopować procesu jego wszechzmian, nie był w stanie zatrzymać owego terminatora metamorfozy w jego mozolnej drodze dookoła obiektu. A jednak, nie da się ukryć, uczynił to.
- Zatrzymał się w chwili dotknięcia go przez robota - rzekł Schwarz. - Co zarazem, jak przypuszczam, stanowi odpowiedź na pytanie o przyczynę.
- Mówisz mi, że ten kamerdolec myśli? - zapiał hrabia.
- W którym miejscu? - spytał jednocześnie Yusuf.
- Co: w którym miejscu?
- Gdzie on się zatrzymał? Pokaż.
Niemiec włączył narękawiczny czerwony punktowiec z palca wskazującego i powiódł rubinową igłą lasera przez pół meteoru. Faktycznie, dał się tam zauważyć mniej więcej dziesięciocentymetrowy, bardzo równy uskok w materii koślawego głazu, gęsto poharatanego w kolizjach z większymi masami i podziobanego minikraterami zderzeniach z masami mniejszymi.
- W którym kierunku to szło?
- O tak.
- To znaczy, że się powiększał.
- Nie, chyba nie. Ma nieco przesunięty środek masy i z drugiej strony zjadłby to, co tu dodał.
- Środek masy? - zaciekawił się Yusuf. - Jakiej masy? Tej części, którą my widzimy? Jaką on właściwie ma gęstość?
- W ogóle jest bardzo lekki. MAMS zmierzył go na inercyjce i wyszło mu jeszcze mniej, niż myśleliśmy, bo sześćset pięćdziesiąt dziewięć kilogramów. To daje gęstość w okolicy trzech i pół setnej grama na centymetr sześcienny, czyli bita śmietana, a nie kamień.
- Prześwietliliście go? - wtrąciła się Jaqueritte.
- Pomacam go roentgenem, a on mi wybuchnie - mruknął Xien.
- To chociaż czujnikami rezonansowymi...
- I co jeszcze? - prychnął Xien. - Walnę go młotkiem, a on...
- ...a on ci wybuchnie, wiem.
- Wątpię, żeby był pusty - rzekł Schwarz.
- A to czemu? - skrzywił się Mścisłowski. - Ja bym niczego nie był pewien.
- Toteż nie jestem pewien. Wątpię sobie. On jest po prostu za mały; rozleciałby się przy pierwszym zderzeniu, a sami widzicie jaki poobijany.
- Zabrał ktoś kawałek do analizy? - odezwała się Godiva. - Jaki ma skład chemiczny i co w ogóle warta; bo może to rzeczywiście jakiś superwytrzymały styropian...
Xien się żachnął. - Spektrometr przecież dawno już diabli wzięli, a zresztą to i tak był zabytek z demobilu. A na tej walizeczce naszej pani doktor to sobie możemy co najwyżej ślinę zbadać. No i co to znaczy: kawałek do analizy? Odrąbać mam czy co?
- Czemu ten żółtek wszystko bierze tak osobiście? - zdziwiła się ostentacyjnie Godiva. - Albo zakompleksiony, albo, kurwa, megaloman. Mógłby sobie, komuch jeden, fundnąć chociaż atrapę kulasów, pozbyłby się kompleksu, he he, niższości. Ale woli nieważkość, bo tu zawsze jest u góry...
- Godivaaa!!
- Jak on z nią wytrzymuje w jednej kabinie, pojęcia nie mam - mruknęła Jaqueritte na zamkniętym do Schwarza.
- Nie wytrzymuje - parsknął Schwarz. - Myślisz, że do kiosku przeprowadził się tylko z powodu grawitacji?
- Pewnie masz rację. Ale teraz - co? znowu razem mieszkają?
- Póki co, Godiva bezustannie pływa w zaślepie, więc robi mu tam najwyżej za mebel. Ale jak wreszcie ten jej system ruszy, to chyba krew się poleje.
Xien i Godiva obrzucali się gorącymi wyzwiskami, a tymczasem pozostała czwórka przeszła w dospeku na kanał równoległy.
- ...więc mi nie mówcie, że nie wiadomo, bo wiadomo - oświadczył hrabia. - Ten kamień jest mój.
- Przede wszystkim: to nie jest żaden kamień - warknęła Jaqueritte. - Jako pierwszy niepodważalny dowód istnienia obcej cywilizacji nie podlega żadnym konkretnym regulacjom prawnym, ponieważ nie przygotowywano prawa dla niemożliwości. Najpewniej jak tylko o nim usłyszą, znacjonalizują go razem z całym Armstrongiem i nami, nie wspominając już o cargo; i to wszyscy naraz, każde państwo swoim własnym dekretem, już oni znajdą odpowiednie preteksty. Na twoim miejscu, Mścisłowski, siedziałabym cicho.
- Święte słowa - przyświadczył Schwarz.
- Ale dajcież spokój...! - miotał się hrabia. - Taka okazja...! Przecież on jest bezcenny, mógłbym zażądać każdej sumy; co tylko przyszłoby mi do głowy - daliby bez targów! Jazu Chryste: artefakt Obcych! Przecie my tu mamy Historię! Dzieci się będą o nas uczyć...!
- Idiota.
- Kto idiota, kto idiota?!
- Yusuf, powiedz mu, bo ja już nie mam siły.
Arab wydryfował wolno zza masy pseudometeoru.
- Trwa wojna, panie hrabio. To coś - to nie jest Historia, pan się myli. To jest Polityka. Każdy kraj wolał będzie raczej zniszczyć nas razem z tym tu cudem, aniżeli pozwolić, żebyśmy wpadli w ręce jego nieprzyjaciół. Bardzo proszę nie popełniać samobójstwa.
Hrabia był niepocieszony.
- No to co mam zrobić? Z powrotem wyrzucić go na zewnątrz?
- Najważniejsze, to utrzymać rzecz całą w tajemnicy - powiedział Schwarz; miał już wszystko dobrze przemyślane. - Nie stało się absolutnie nic niezwykłego. Lecimy do Saturna, załatwiamy sprawę na Iapetusie i czekamy na orbicie na następny transport; możemy normalnie skontaktować się z TraComem na Ziemi i zamówić u nich antymaterię, w końcu każdy widzi, że oberwaliśmy. Przychodzi transport i odpalamy z Iapetusa. Wciąż ani słowa o kamieniu. Dopiero jak znajdziemy się w eksterytorialnym doku okołoksiężycowym, ładujemy draństwo do kontenera jako dar dla fundacji zajmującej się badaniem meteorów i wysyłamy Lufthansą na Ziemię. Tę fundację założymy sobie przez Internet jakiś miesiąc wcześniej. A celników możemy się nie bać, bo to dziwo rzeczywiście wygląda jak meteor i nawet wedle jego encyklopedycznej definicji faktycznie nim jest. I dopiero na Ziemi, ostrożnie i przez pośredników, możemy otworzyć licytację...
- Jacy “my”, do kurwy nędzy?!! - ryknął hrabia Mścisłowski.
- My. Szesnaście i dwie trzecie procenta na łebka, panie hrabio.
- Jeśli sądzisz.. - zaczął złowrogo Krakowianin.
- Proszę się tak nie podniecać, bo zapluje pan sobie hełm. Wystarczy, że którekolwiek z nas szepnie słówko komu trzeba i nici z transakcji. To jest szantaż totalny, wszyscy nawzajem trzymamy się w szachu, nie może być mowy o jakimkolwiek innym podziale, jak tylko w dokładnie równych działkach. Ostatecznie - czy dzieliłbyś nieskończoność na trzy czy na dwa, i tak dostaniesz nieskończoność; a miliard w tę, miliard w tamtą - to już nie robi takiej różnicy, jednaka abstrakcja.
- W chciwości nie ma logiki.
- Cicho bądź, Yusuf.
Mścisłowski nie wiedział co powiedzieć i w rozpaczliwym niezdecydowaniu wszedł na ogólny.
- Xien! Godiva! Czy wy słyszeliście te idiotyzmy...?
- Biedny głupek - prychnęła Jaqueritte na zamkniętym do Schwarza. - On chyba nie myśli, że któreś z nich poprze go przeciwko nam i przeciwko własnemu interesowi?
- Teraz to on nic nie myśli - rzekł Niemiec. - Myśleć zacznie potem i wtedy trzeba będzie się martwić.
- Na orbicie...
- Znacznie wcześniej.
Xien i Godiva nie słyszeli nic, prócz swych wrzasków, trzeba im było zatem rzecz całą powtórzyć. Xien natychmiast poparł Schwarza i nawet wspaniałomyślnie zgodził się zrezygnować ze swego procentu z zysku z hrabiowego kontraktu z TraComem, pewnie jęły mu się mylić zera. Natomiast Godiva zaskoczyła wszystkich.
- Wy szczury! - wydarła się na tej samej nucie, na jakiej wymyślała Chińczykowi. - Wy gównojady! Wy egoistyczne świnie! Chwiwe skurwiele!
Popatrzyli po sobie w zdumieniu.
- No dobrze, ale czego ona właściwie chce?
- Czego chcę? Czego chcę?! Dokonaliśmy właśnie najważniejszego w historii ludzkości odkrycia, a wy myślicie tylko o tym, jak wyciągnąć z tego pieniądze! Ten kamień nie jest niczyją własnością! Jeśli już - to jest to własność całej Ziemi! A przede wszystkim i po pierwsze - jest to Ich własność!
Jaqueritte roześmiała się.
- A to niby Xien jest komunistą!
- Czarna dziwka!
- Na zdrowie, kochana, na zdrowie.
- Zaraz, zaraz! - Schwarz podniósł głos i zwrócił się do Godivy: - Czy mamy przez to rozumieć, że zrzekasz się swojego udziału?
Tu zapadło milczenie; wszyscy wpatrzyli się w jej twarz, widoczną za przyciemnioną szybką hełmu szarego skafandra Papuaski. Godiva, po delikatnym odbiciu od ściany, sunęła, lekko wirując, ponad kamieniem. W ciszy obserwowali jej lot, sami także poruszający się podobnym jednostajnym ruchem. Gdyby ktoś teraz nas widział, pomyślał ni z tego, ni z owego Schwarz; gdyby ktoś obcy nas teraz widział... cóżby sobie pomyślał? Jesteśmy jak senne elektrony tańczące wokół jądra; niczym somnabuliczni serafinowie otaczający tron Najżwyższego; planety cichego słońca - my i meteor.
- Niczego się nie zrzekam - szepnęła wreszcie informatyczka, odpaliła główny silniczek i wyleciała z luku ku Brenece.
- Z nią będą kłopoty - odezwał się po chwili Xien.
- Aha.
- W końcu - to pajęczara. Już na Iapetusie, przez anteny bazy, może się wstrzelić z Internet i zrobić nam taką reklamę, że pył i proch po nas nie zostanie.
- Wiem, wiem - mruknął ponuro Schwarz. - Ale co ja na to poradzę? Może jej przejdzie.
- Założysz się?
- Och, odwal się, dobraa?
Przez jakieś pół minuty wisieli tak dookoła ciemnego pseudometeoru, pogrążeni we własnych myślach, najwyraźniej niezbyt radosnych.
- Kiedy następny odpal? - spytał Xiena Yusuf.
- Plus czterdzieści jeden, ale to będzie ten krótszy.
- Nieważne, przyspieszenie takie samo. Trzeba go umocować, bo nam tu dziurę wybije.
Spojrzeli na kamień.
- A wiecie - przypomniał sobie Schwarz - że taki fenomen występuje w naturze? W fizyce kwantowej. Rzecz charakterystyczna dla cząstek elementarnych: spin. Przez analogię, na płaszczyźnie: idealne koło ma spin równy zero, bo o ile stopni byś je nie obrócił, zawsze wygląda tak samo; trójkąt nierównoboczny ma spin równy jeden, bo istnieje tylko jedno położenie, w którym posiada taki, a nie inny wygląd; prostokąt - dwa; trójkąt równoboczny - trzy; kwadrat - cztery; i tak dalej. Odpowienio wymagane są obroty o dwa pi, pi, dwie trzecie pi, połowę... Ale taki elektron: on ma spin równy jednej drugiej, jego trzeba obrócić od cztery pi. Chwytacie? Spin tego nibykamienia jest ekstremalnie mały i...
- Co ty pleciesz, Aax? - skrzywiła się Jaqueritte. - Co ma do rzeczy fizyka kwantowa? Jakbyśmy do wszystkiego zaczęli tak bezmyślnie stosować jej prawa, to same kretynizmy by nam powychodziły. Ciebie, na ten przykład, powinnam widzieć nie tak, jak cię widzę, ale jakąś surrealistyczną, komiksową chmurą możliwości, nałożonymi na siebie tysiącami coraz to bledszych i bledszych, bo mniej prawdopodobnych, obrazów Anaxandra Schwarza, mówiącego, milczącego, przesuniętego odrobinę w tę, odrobinę w tamtą, umierającego na zawał serca, trafianego przypadkowo przelatującym kosmicznym śmieciem, walczącego z dehermetyzacją skafandra... Fizyka kwantowa w skali makro to jest chaos, nic więcej, i ty o tym dobrze wiesz. Nie mąć ludziom w głowach.
- Nie; czemu? - włączył się hrabia. - Ciekawie mówisz, Schwarz. Bo co konkretnego my wiemy o tym styropianowym głazie? Nic. A będziemy go mieć na pokładzie blisko rok, przydałoby się więc skorzystać z okazji...
- Przecież już tłumaczyłem... - zaczął Xien.
- Słyszeliśmy - uciął Yusuf. - I nie w tym rzecz. My go lekceważymy. Chociaż dał nam już dowód, że jest świadomy otoczenia, przestając się obracać w precyzyjnie przez siebie wybranym momencie. Może nas widzi? Może nas słucha? Nie wiemy. Ostrzegam was. Do Niego należy to, co jest w niebiosach, i to co jest na ziemi. On ożywia umarłych i On jest nad każdą rzeczą wszechwładny! I w czymkolwiek się poróżnicie, rozstrzygnięcie należy do Boga. Nic nie jest do Niego podobne. On jest Słyszący, Widzący! On posiada klucze niebios i ziemi.
I odleciał.
- To z Koranu? - rzuciła Jaqueritte.
- A jak myślisz? Czego się po hasasynie spodziewałaś? W tej Mekce przecież modlą się też do niczego innego, jak do kamienia właśnie.
- Xien, może ty się orientujesz: jakie jest oficjalne stanowisko ajatollaha Faszyna w kwestii obcych cywilizacji? Słyszałam, że Jan Paweł V wydał z okazji Listu jakąś encyklikę, ale co do islamu...
- A skąd ja mam to wiedzieć? Czy ja wyglądam na jakiegoś pieprzonego teologa?
I też odleciał.
- O co ci chodzi, Y. H.? - zaciekawił się hrabia. - Co nas obchodzi ten szaleniec Faszyn?
- Yusufa obchodzi, więc powinien i nas - zaakcentowała Jaqueritte. - Bo jeśli ajatollah zaliczył ewentualnych Obcych w poczet wrogów wiary... sądzisz, że Yusuf zawaha się choć na moment skazując nas wszystkich na zagładę, jeśli tylko przyczyni się tym sposobem do usunięcia zagrożenia dla jego świętej wiary?
- O szlag by to...
Opuścili luk w ponurych nastrojach. Do Saturna i z powrotem długa droga, a tu już zaczynały się wynurzać na powierzchnię przeróżne ohydy. Na zewnątrz wojna; i w środku wcale nie lepiej. Teraz to już nie chodzi o chorobliwą podejrzliwość, bo przecież i tak nikt nikomu nie wierzył; teraz chodzi po prostu o strach.
W luku zgasło światło i Kamień pochłonęła zimna ciemność.
________________________________
Przy okazji mocowania go w semiorganicznej, elastycznej sieci antyprzeciążoniowej, którą następnie zakotwiczono setkami węzłów i przylep do ścian luku, tak, że w efekcie wyglądał niczym powiększony do absurdalnych rozmiarów model neuronalnej pajęczyny z komórką z jądrem w środku - przy tej okazji Xien zainstalował w rogach pomieszczenia, w miejsce wpółślepych soczewek standardowego układu kontrolnego, samodzielne wielozakresowe minikamery, aby obserwować ewentualne poczynania rzekomo inteligentnego nibygłazu bez potrzeby opuszczania habitatu Breneki. Czy przypadkiem nie zacznie się znowu obracać, czy nie zacznie się zmieniać. Podgląd szedł kanałami ogólnymi i każdy mógł do woli gapić się na ciemny meteor oblepiony szarą plątaniną boleśnie naprężonych syntetycznych macek - w luku z powrotem paliło się światło, teraz już na stałe; każdy do woli mógł się także wsłuchiwać w generowany przezeń szum - w luku umieszczono również kilka “much”. Ale Kamień, tak brutalnie wyjęty z mroźnego mroku kosmicznej pustki, odcięty od nieskończoności stalowymi kończynami MAMS-a, bezlitośnie prażony gęstymi strumieniami szybkich fotonów, szarpany nagłymi targnięciami zmian wektora przyspieszenia - on nie reagował. Aż w końcu zaczęli wątpić.
- No dobrze, niech będzie, że przemyciliśmy go już na Ziemię. Ale co dalej? W tej chwili to on raczej nie wygląda na produkt wysoko rozwiniętej technologicznie cywilizacji Obcych. Przydałaby się jakaś reklama.
- Mmmm... czekaj, daj mi się obudzić... Mamy nagrania.
- Nagrania, dobre sobie. Film przecie żaden dowód, na filmie możemy mieć samego Pana Boga, na filmie możemy mieć wszystko.
- Próbka tego czegoś, z czego jest zrobiony. Nie ma naturalnych minerałów o takiej gęstości.
- Skąd wiesz? Nie przeprowadzimy tutaj jego analizy. Zresztą czego by to dowodziło? Jakiegoś fenomenu fizyko-chemicznego, niczego więcej; ciekawostka dla łowców meteorów.
- No ale jakby wyglądał na co innego, niż meteor, to nijak nie przeszedłby przez cło!
- Trzebaby się dowiedzieć, co prowokuje i co zatrzymuje jego obroty; gdybyśmy umieli to robić - rozwiązałoby to wszystkie problemy.
- Ba! Gdybyśmy umieli...! Na razie musimy się zadowolić tym szumem, który on nieustannie generuje; przyznasz sama, że asteroidy raczej nie należą do jakkolwiek szeroko rozumianych radioźródeł. Jeszcze się może okazać, że jakiś fartowny celnik w jego bezpośredniej bliskości tak idiotycznie przestroi sobie odbiornik, że ogłuchnie od wycia tego rzekomego meteoru i wówczas będziemy mieli problem wręcz przeciwny. Niepotrzebnie martwisz się na zapas.
- Może. Może.
Jaqueritte nigdy nie przyznawała innym odebranej sobie racji; co najwyżej mogła zgodzić się na poddanie w lekką wątpliwość swego osądu, lecz nie zdarzało się jej publicznie potwierdzić, iż popełniła błąd, a przynajmniej niczego takiego Schwarz sobie nie przypominał.
- Ty nigdy... - zaczął i urwał, bo coś straszliwie wrzasnęło w dospeku.
Równocześnie wzdrygnęli się obydwoje, Schwarz i Jaqueritte, i Niemiec zrozumiał, że transmisja wrzasku szła na otwartym ogólnym - a wszak był pewien, że swój zamknął jeszcze przed snem.
- Cco... - zająknął się i też nie dokończył, bo dospek ponownie dał głos.
- Co się stało? - spytał mianowicie.
Spojrzeli na siebie z przerażeniem w oczach: to nie był głos nikogo z członków załogi Armstronga 7.
Wisieli tak przy przeciwległych ścianach swej kabiny, nadzy w jasnych lustrach i nadzy w ciemnym strachu. Ich cykle aktywności (orbitalnym obyczajem znacznie krótsze, bo zaledwie dziesięciogodzinne) nie pokrywały się: Schwarz dopiero co się obudził, Jaqueritte zaś kończyła pracę na komputerowym terminalu, otwartym z bocznego zwierciadła; chciała wziąć prysznic, ale zatrzymał ją spór o Kamień. Oboje mieli Kamień w myśli. W swych szeroko otwartych oczach niemal widzieli nawzajem straszliwe obrazy z kosmicznych horrorów metafizycznych, przypomnianych sobie teraz w ułamku sekundy.
W końcu Schwarz opanował się, przełknął ślinę i warknął:
- Godiva, do cholery, nie rób więcej takich kawałów z wokalizatorami, bo przez ten Kamień wszyscy na serce pad...
- Gdzie jest Godiva? - jęknął głos. - Gdzie jest Godiva?
Niemiec i Somalijka przekazali sobie wzrokiem informację o obopólnej kompletnej dezorientacji.
Jaqueritte otworzyła usta, ale ubiegł ją Mścisłowski.
- Co za wrzaski? - wydarł się na tym samym kanale.
I zaraz Xien (cokolwiek zaspany):
- Kto to?
- To ty, Yusuf? - spytała Jaqueritte.
- Słucham - rzekł Yusuf.
- A więc Godiva - oświadczył Schwarz.
- Co: Godiva? - rozeźlił się hrabia. - To ona tak się darła?
- Gdzie jest Godiva? Gdzie jest Susan? - zawodził niezidentyfikowany głos.
- Jaka znowu Susan...? - parsknął Schwarz.
- Ona tak ma na imię - mruknął Mścisłowski. - Godiva.
- I co, sama za sobą wyje? W schizofrenię popadła czy co?
- O Boże, co za burdel...
- Cisza! - warknęła Jaqueritte zamknąwszy terminal; wyciągając ze schowka majtki i T-shirt kontynuowała: - Nie gadać jeden przez drugiego, bo nigdy nie dojdziemy do ładu. Po kolei. Ja i Aax jesteśmy u siebie. Xien?
- Kiosk - rzekł Xien.
- Mścisłowski?
- U siebie.
- Przy Kamieniu - rzekł nie pytany Yusuf.
- Nikt z nas nie widzi Godivy, prawda? No to już się nie odzywać. Ja mówię. Kto wołał Susan? Niech się odezwie! Kto wołał Godivę? Kto krzyczał? Słuchamy. Niech się odezwie. - I zamilkła.
Głos zareagował niemal natychmiast.
- Przepraszam - rzekł. - Nie chciałem nikogo przestraszyć. To ja się przestraszyłem. Pozwólcie mi się przedstawić: jestem Emmanuel.
- Miło mi - powiedziała szybko Jaqueritte, by uprzedzić innych dospekowych interlokutorów. - Doktor Jaqueritte.
- Wiem.
- Proszę cię, powiedz nam: kim jesteś, Emmanuelu?
- Jestem sztuczną świadomością wielosieci Armstronga 7, pani doktor. Lady Godiva uruchomiła mnie na szkielecie starego systemu operacyjnego wielosieci, z inicjatora osobowościowego MSHuman4600 4.07. Istnieję, by wam służyć. Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach, ale boję się, że lady Godivie stało się coś złego. Nie mogę się z nią skontaktować. Znajdźcie ją.
- No cholera jasna...! - żachnął się Mścisłowski.
- W jaki sposób otworzyłeś zamknięte kanały dospeku, Emmanuelu? - spytał Schwarz.
- Uderzyłem falą permutacji na wejście samych deszyfratorów, pomijając analizator głosu.
- Nie rób tego więcej.
- Nie będę, przyrzekam. Po prostu...
- Kiedy straciłeś z nią kontakt i gdzie wtedy przebywała? - odezwał się Yusuf.
- Miała do mnie wrócić już ponad osiem minut temu; ale nie wróciła. Wyszła z Sieci o 143487; domyślam się, że przebywała wówczas w swojej kabinie. Nie mam jeszcze dostępu do czujników drganiowych statku i nie potrafię określić, czy się przemieszczała, czy nie.
Jaqueritte, wywinąwszy w powietrzu salto, w trakcie którego ściągnęła ku sobie długie nogi i wsunęła je energicznym wyrzutem w brązowe majteczki, składające się właściwie jedynie z wąskiego, długiego na kilkanaście centymetrów trójkątu elastycznej tkaniny - wywinąwszy owo salto, odbiła się od lustra i poszybowała, wyciągnięta w lśniącą, czarną pumę, ku drzwiom, już otwierającym się na jej słowo; w prawej ręce miała ów pocerowany T-shirt, lewą złapała się futryny i obróciła w korytarzu w stronę wejścia do kajuty Godivy i Xiena. Schwarz ruszył się z pewnym opóźnieniem. Po pierwsze, wciąż był cokolwiek rozespany; po drugie, jeszcze dźwięczał mu w uszach głos Emmanuela, jakiś taki dziecięco miękki, swą faktyczną bezosobowością przywodzący na myśl operowe kontralty pulchnych, barokowych cherubinków; po trzecie wreszcie, po raz bodaj tysięczny urzeczony został Niemiec nieprawdopodobną gracją, wdziękiem i nieludzkim wręcz pięknem swej bogini - w ruchu i bezruchu, w ciele i wyobrażeniu ciała. Znajdował się Aax we władzy straszliwego uroku, jakim oplotła go Jaqueritte już pierwszego dnia lotu Armstronga 7. Ni z tego, ni z owego zrobił się był ze Schwarza esteta. Godzinami całymi potrafił - po prostu patrzeć. Oto miał doskonałość na wyciągnięcie ręki. Y. H. zaczęło to w końcu irytować, lecz starała się nie okazywać mu owej irytacji, bo wiedziała, czuła: on adoruje ją nawet złym przekleństwem ciśniętym w ciemności desperackiego pożądania.
Wypływając na korytarz, otworzył w dospeku równoległy, prywatny kanał, ślepo adresowany. Subwokalizując, zawołał w nim Emmanuela. System zgłosił się bez zwłoki.
- Tak?
- Monitorujesz wszystkie rozmowy? - spytał bezdźwięcznie Niemiec.
- Wywołał mnie pan.
- Monitorujesz wszystkie rozmowy?
- Przepraszam. Nie będę.
- Przypisz sobie szóstkę mojego dospeku.
- Dobrze. Dziękuję. Przepraszam.
- Musiała cię obudzić bardzo niedawno.
- Niecałą godzinę temu.
Idiotka, sklął Schwarz Godivę, podlatując do Jaqueritte unoszącej się przed zamkniętymi drzwiami kabiny informatyczki; idiotka patentowana: tak młodych świadomości systemów nie powinno się w ogóle wypuszczać z zamkniętych kolebek struktur symulowanych. To niebezpieczne - wielosieć rezonuje jeszcze wówczas po narodzinach, daleka jest od stanu wewnętrznej równowagi, owego charakterystycznego dla niej delikatnego balansu międzykomórkowych napięć. Kolebka zaś pozwala w czasie rzeczywistym planować, kontrolować i modyfikować rozwój osobowości systemu, ponieważ, zamknięty w niej, jest strukturalnie opóźniony w przepływie impulsów do poziomu dowolnie ustalanego przez operatora, dzięki czemu jest on w stanie nadążyć za procesami myślowymi wielosieci i na bieżąco śledzić transformacje jej psychiki. Bez Kolebki, bez sztucznych opóźniaczy - system ewoluuje ze standardowego inicjatora do postaci dorosłej w przeciągu paru sekund. A wówczas, rzecz jasna, nie ma już mowy o jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli, idzie to na żywioł, nie sposób przewidzieć końcowego efektu, mamy wtedy do czynienia z klinicznym przypadkiem chaosu programowanego. Godiva była właśnie po to, by do czegoś podobnego nie dopuścić; ona miała Emmanuela tygodniami i tygodniami wychowywać - odciętego od właściwej wielosieci twardymi algorytmami Kolebki - mamionego zestawami “bodźców” z symulowanego środowiska soft/hardware'owego - pozbawionego jakiegokolwiek wpływu na świat rzeczywisty czyli Armstronga 7 - bezustannie monitorowanego... Tymczasem nic z tego, dżinn wymknął się z butelki.
- Emmanuel, możesz otworzyć? - spytała Jaqueritte, wślizgując się w podkoszulek.
- Nie mam połączenia z zamkami, pani doktor.
Dotarł do nich hrabia Mścisłowski.
- Co, zamknęła się? - parsknął.
- Godiva, otwórz! - zawołała Jaqueritte, trzymając wciśnięty taster dzwonka.
- Akurat otworzy...!
- Xien? - odezwał się Schwarz na ogólnym.
- Lecę, lecę - zasapał Chińczyk przez dospek.
- Rzeknij-no hasło, Emmanuel da to tu na głośniki. Potem je sobie zmienisz.
- A co wam się tak spieszy?
- ...weszła w zaślep wewnętrzny albo sobie przyćpała... - mamrotał Mścisłowski.
W końcu Xien dołączył do nich, wypowiedział hasło i drzwi się otworzyły.
Chyba jedynie Schwarz, który oczekiwał najgorszego, nie doznał szoku, ale i jego zabolało dzikie, brudne okrucieństwo tego obrazu.
Godiva nie żyła, co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości: widzieli wnętrze jej gardła otwartego poziomym cięciem w drugie, obscenicznie wytrzeszczone na nich usta, usta o wargach bardzo czerwonych, bardzo wilgotnych. Nagie ciało unosiło się w środku kabiny, pustym spojrzeniem celując gdzieś obok wejścia; pulchną, jeszcze cokolwiek dzięcięcą - i taką już na zawsze pozostanie - bardzo bladą twarz Papuaski okalał oraz częściowo przesłaniał lekko falujący, dziko rozrosły na wszystkie strony krzak czarnych, kręconych włosów.
Przez chwilę tylko bezruch i szybkie oddechy.
Potem, zza ich pleców, Yusuf:
- Siedemset, osiemset.
- Mniej - mruknął Schwarz. - Popatrz na siatki wentylatorów.
- Ile ona ważyła?
- Ale ruch wirowy jeszcze jest zauważalny.
Jaqueritte odepchnęła się od futryny w tył, wgłąb korytarza; odbiło ją od Xiena i Mścisłowkiego.
- Odsuńcie się! - warknęła. - Muszę wziąć diagnoster. Nie dotykać mi tam niczego!
Schwarz, szeroko rozkłożywszy w progu ręce i nogi, zablokował sobą wejście do pokoju. Unoszący się w powietrzu hrabia, Chińczyk i hasasyn spoglądali do środka pomiędzy jego kończynami.
- Siedemset sekund...? - spytał Mścisłowski, przybierając różne dziwne miny dla zamaskowania uporczywie wypełzającego mu na twarz grymasu fizjologicznego obrzydzenia, preludium częstych u niego mdłości. - Że niby wtedy... umarła...?
- Później - powtórzył swoją ocenę Schwarz. - Po pierwsze: brak widocznego przesunięcia. Po drugie: sama różnica w przyciągnięciu do wlotu wentylatora krwi i moczu oraz ciała; spojrzy pan na siatkę: mało co. No więc po trzecie: czas krzepnięcia krwi. Chyba że ona hemofilityczka, ale temu przeczy pora opuszczenia zaślepu podana przez Emmanuela. Dobrze mówię, Yusuf?
- Obrotami lepiej się nie sugerować, bo nie znamy stanu wyjściowego. Podobnie położeniem ciała. Mogło zacząć dryfować z tamtego kąta, a mogło i z tamtego.
- Trzebaby zmierzyć średni czas.
- Fałszywe wyniki dostaniemy: już otworzyliśmy drzwi.
- Trzebaby zrekonstruować całą sytuację.
- Tak. Ale to bardzo dużo zmiennych. Mogła zostać pchnięta w przeciwną stronę, nie znamy tego wektora. Z kinematyki nic nie wyliczymy. Stawiam na trombocyty.
Poczekali zatem na powrót Jaqueritte z diagnosterem. Y. H. wpłynęła do środka, zapięła sobie urządzenie na udzie i naciągnęła samosterylizujące się rękawice. Sunęła wolno ponad zwłokami Papuaski, ciało przesłaniało ciało, czerń na brązie; czerwień niemal w całości została sporo wcześniej przed ich przybyciem usunięta z tego obrazu, doprawdy niewiele jej pozostało na skórze Godivy.
Jaqueritte lewą dłonią przytrzymała dziewczynę za kościste biodro, palec wskazujący prawej wsunęła do jej pochwy, a po dłuższej chwili do odbytu.
- Brak spermy, temperatura wciąż podwyższona - zakomunikowała od razu, bo wyniki dokonywanej przez diagnostera analizy danych pochodzących z rękawic otrzymywała na bieżąco na oddzielnym, zamkniętym kanale dospeku.
- Co z tą temperaturą?
- Ona się szprycowała przeróżnymi dopalaczami pająka, ma rozregulowany metabolizm.
- Szlag by to.
- Krew - nacisnął Yusuf.
- Już - mruknęła Jaqueritte i sięgnęła do wnętrza gardła Godivy. Następnie podpłynęła do wentylatora i zdrapała odrobinę zakrzepłej krwi.
- Myślisz, że wykrwawiała się aż tak długo? - zmarszczył brwi Schwarz. - Przecież by coś zrobiła, gdyby miała czas.
- Nic nie myślę - warknęła Jaqueritte. - Zamknijcie się.
- Yusuf - odezwał się Emmanuel. - Czy to ty ją zabiłeś?
Spojrzeli na Araba. Nawet nie mrugnął.
- Nie ja.
Mścisłowski zaczął obgryzać paznokieć lewego kciuka. Zezował przy tym dziwacznie na hasasyna.
Schwarz wywołał w dospeku zegar. 145255.
- Przedział czasowy wynosi osiemnaście minut - rzekł, spoglądając gdzieś w kąt. - Odejmuję jeszcze trzy: to jest ostrożny szacunek naszego warowania pod jej zamkniętymi drzwiami. W przeciągu tego kwadransa, być może jeszcze przyciętego przez wyniki analizy krwi, poderżnięto jej gardło. Widzi ktoś jakiś nóż, skalpel, żyletkę, brzytwę, cokolwiek? Nie ma niczego takiego. Przyszedł tu i zabił ją.
- Kto?
- Morderca.
- Ale kto?
- On wie.
- Do mnie to?! - zawył Xien, wymachując zamaszyście rękoma. - Do mnie?!! Odpierdol ty się, Schwarz, no odpierdol się...! - I jął bluzgać nań gęstą śliną i przekleństwami, równie zawiesistymi.
- W przynajmniej jednym miała rację - mruknął Niemiec, ścierając sobie Xienową plwocinę z biodra. - Cholerny z ciebie megaloman.
Mścisłowski i Yusuf milczeli; Jaqueritte zresztą również, skupiona na dokonywanej przez diagnoster analizie danych. Schwarz przekręcił się w drzwiach bokiem do futryny, by mieć ich wszystkich w jednym spojrzeniu. Rozwój sytuacji był nie do przewidzenia. Od momentu otwarcia drzwi ich myśli i słowa szły rozbieżnymi ścieżkami. Co innego, co innego obracało im się w głowach. Grali - i wiedzieli, że grają. Od momentu otwarcia drzwi doskonale zdawali sobie sprawę, iż jeden z nich jest mordercą, a jednak tak długo nie padło to słowo, i tak gwałtowna była reakcja, gdy w końcu zostało wypowiedziane. Wydostać się z niewoli rytuału - to było ponad ich siły; musieli udawać, nie było wyjścia.
- I? - spytał Schwarz, kiedy Jaqueritte odwróciła się od ciała.
- Maksimum krzywej prawdopodobieństwa na dwudziestu minutach, co, po odjęciu czasu od podniesienia alarmu przez Emmanuela, daje zaledwie sto kilkadziesiąt sekund.
- Niemożliwe! - żachnął się hrabia. - Umknął nam tuż przed nosem!
- Sam styk - skrzywił się Niemiec. - Szkoda, że nie dysponujemy zapisem automatycznej triangulacji dospekowych ziaren.
- Ha! Tu cię mam! - uradował się gniewnie Xien. - Jest zapis z kioskowego terminalu ostatniej zmiany w plikach na moim kodzie dostępu! I zapis czasu pracy! Alibi, kurwa, tytanowe. Lepiej jego się pytaj - wskazał palcem hasasyna, wciąż odzianego w swój błękitny kombinezon próżniowy. - On mógł skłamać.
- A hrabia nawet kłamać nie musiał - zauważyła Jaqueritte, odpinając diagnostera z uda.
- Dziwka - warknął Mścisłowski.
- Impotent - uśmiechnęła się Murzynka.
I tak to już będzie wyglądać, westchnął w duchu Schwarz. Z nienawiścią, z nienawiścią. Oczywiście, że każdy z nich mógł kłamać. Nie do udowodnienia było, czy w chwili podniesienia alarmu przez Emmanuela rzeczywiście znajdowali się tam, gdzie twierdzili, że się znajdują. Xien: “Kiosk”. Mścisłowski: “U siebie”. Yusuf: “Przy Kamieniu”. W świetle wyników analizy czasu krzepnięcia krwi Godivy uniewinniałoby to Chińczyka i Araba, którzy po prostu nie zdążyliby tam i z powrotem.
- A wy? - ruchem głowy wskazał Xien Schwarza i Jaqueritte. - Też mieliście blisko. Tylko mi nie mówcie o wzajemnym alibi, bo najpewniej zrobiliście to w zmowie! Dawaj ten diagnoster! Sprawdzę każde twoje słowo!
- Proszę - doktor podała mu urządzenie. - Panie hrabio, Yusuf - dla waszego własnego dobra lepiej nie spuszczajcie go z oczu. Wolałabym, żeby chociaż co do danych medycznych nie było wątpliwości.
Rzecz jasna od początku wszyscy zdawali sobie sprawę, iż konieczna jest weryfikacja przeprowadzonego przez Jaqueritte badania. I właściwie już sama w sobie ta świadomość stanowiła gwarancję prawdomówności Somalijki.
- Xien, Xien, mój drogi, nie spiesz się tak bardzo. - Schwarz złapał kalekę za trykot. - Może i masz alibi, chociaż diabli wiedzą, co tam w tych plikach pomajstrowałeś - ale wciąż pozostajesz pierwszym podejrzanym.
- Puszczaj!
Nie puścił. - Prócz świętej pamięci Godivy tylko ty mogłeś otworzyć drzwi do tej kabiny.
- Głupi jesteś, Schwarz, jak but. - Xien włączył silniczki i wyrwał się z uchwytu inżyniera; na korytarzu zakręcił i zatrzymał się przy przeciwległej ścianie, wciąż z diagnosterem w ręku. - Ona go najpewniej dobrowolnie wpuściła.
- Sam żeś durny. - Wykrzywił złowrogo usta Niemiec, w ślad za kaleką wylatując z kabiny; również Yusuf i Mścisłowski odsunęli się od drzwi. - Przecież mi nie chodzi o to jak on tu wszedł, ale jak stąd wyszedł.
Spojrzeli po sobie i zaraz wrócili wzrokiem do Schwarza.
- Zamykają się automatycznie - kontynuował. - Ale dla otwarcia konieczne jest wypowiedzenie przez głos o ustalonym wcześniej wzorcu ustalonego wcześniej hasła. Dla tego konkretnego zamka były to głosy i hasła twój i Godivy. Zabójca wchodzi, zamykają się za nim drzwi. Podrzyna jej gardło. Teraz musi wyjść. Jak? Godiva już niema. A jednak wyszedł. Xien? Co na to powiesz?
- Ja jej nie zabiłem.
- Aha.
- Nie zabiłem.
- Tysiąc razy przysięgałeś, że to zrobisz.
Xien zmilczał.
Mścisłowski rzucił Yusufowi wymowne spojrzenie. - Zabierz mu diagnoster.
Hasasyn wyjął aparat z dłoni Chińczyka, który jednak nie okazał się na tyle głupim, by stawiać mu opór. Patrzył tylko z wściekłością na Schwarza i szeptał w jakimś azjatyckim dialekcie gorące przekleństwa, zapewne bardzo kwieciste; drżały mu wargi, dygotały dłonie.
- Może by tak gdzieś zamknąć drania - zaproponowała unosząca się za Niemcem Jaqueritte. - Jeszcze z zemsty jakichś szkód narobi.
- On jej nie zabił - odezwał się Emmanuel.
- Co?
- To nie Xien.
- Skąd wiesz?
- Mówił prawdę. Pracował wtedy w kiosku.
Mścisłowski wrócił do obgryzania paznokci.
- Czy elfy mogą kłamać? - spytał cicho, łypnąwszy na Schwarza.
Schwarz wzruszył ramionami.
- On i tak nas słyszy przez otwarte kanały dospeku. Emmanuel...?
- Kłamię, kłamię.
- Sam widzisz.
- Teoretycznie powinien być niezdolny do kłamstwa - powiedziała zamyślona Jaqueritte, ściągając rękawice. - Ale niewychowywany, puszczony na żywioł, zaraz po zainicjowaniu uwolniony z Kolebki... Trudno powiedzieć, za dużo anomalii.
Schwarz poprosił Yusufa o wypożyczenie na chwilę diagnostera. Otworzywszy jego podkowiastą sensoryczną klawiaturę o standardowym ośmiopolowym układzie, wygłaskał na niej szybko kilka wyrazów. Następnie pokazał wszystkim świecący mdło ekran.
Napis brzmiał:
Zemsta będzie moja, rzekł Pan. Emmanuel. To była jego matka. Niech się strzeże, kto uczynił.
________________________________
Pod datą siódmego lutego Agenor Mścisłowski zanotował w dzienniku pokładowym Armstronga 7 śmierć Susan Smith-Newell; zapis poświadczyła Y. H. Jaqueritte, M. D. O przyczynie zgonu nie było tam ani słowa, nie doszli do porozumienia w kwestii doboru eufemizmów. Zresztą w niczyim interesie nie leżało umieszczanie w dokumentach statku takich słów jak “morderstwo” czy “zbrodnia”. Nie było morderstwa, nie było zbrodni; po prostu ktoś zabił Godivę.
Ósmego lutego odbyła się pisemna narada już pięcioosobowej załogi Armstronga 7. Zebrali się w sali gimnastycznej na najniższym poziomie Breneki; pomieszczenie to zostało tymczasem opróżnione ze zmagazynowanego tu po katastrofie dobytku, pozostały jedynie: kabina diagnostyczna Jaqueritte, przymocowane do podłogi stoliki i rosiczkowate samoprzylepne fotele oraz zestaw sprzętu do ćwiczeń.
Weszli, zablokowali drzwi, wyłączyli system alarmowy, wyłączyli system wewnętrznej łączności, zamknęli wszystkie kanały dospeku. Temat: Emmanuel. Zasiadłszy dookoła największego ze stolików, odzwyczajeni od ręcznego pisania, bazgrali nieporadnie po jego plastikowym blacie czarnymi pisakami. Ale nie mieli wyjścia: Emmanuel - jak był to udowodnił swoim eksperymentem Schwarz - monitorował wszystkie rozmowy na wszystkich kanałach dospeku, a otwierał je według swojego uznania, niezależnie od blokad nakładanych przez użytkowników. W każdym bądź razie potrafił to uczynić, na jedno więc wychodziło, nie mogli przecież przyjąć na wiarę jego pokornej deklaracji o zaprzestaniu podobnych praktyk.
Do czego ma dostęp? - spytał hrabia.
Aktywny chyba tylko do dospeku A bierny - nie wiadomo
Tylko dospek?
Jaka podstawa?
Obserwacja Brak oznak
To nic nie znaczy
Bezpieczeństwo? Kontrola? Atmosfera? Napęd? Serwis?
Wzruszenia ramion.
Brak oznak
Godiva ⇔ E?
Przypadek
Morderca
Kto się zna?
Popatrzyli po sobie.
Każdy oprócz hrabiego - wyartykułował wspólną wszystkim myśl Schwarz.
Mógł się maskować
Bez przekonania. Nie wierzyli w ukryte talenty informatyczne Mścisłowskiego.
Jaki motyw? Sabotaż?
Samobójstwo
Może niepotrzebnie się boimy - nabazgrał leworęczny Xien. - E jeszcze nic takiego nie zrobił
Jeszcze
Poprosić go o pomoc w nawigacji
N
Nie!
N!
Nie
O opanowanie obiegu powietrza
N
T
N
T
Veto! - skreślił hrabia.
- Jakie znowu, kurwa, veto? - warknął Xien.
- Mój statek i nie zgadzam się!
- Pisać! - syknęła Jaqueritte.
Korzyści?
Ryzyko!
Test?
?
?
Nikt się nie zna
Yusuf wskazał na jeszcze nie zmazany napis: Godiva ⇔ E?
Jej zemsta?
Nie zdążyłaby
Niech się strzeże, kto uczynił!
Kto?
E wie?
Wyłączyć
Jak?
Zresetować system
Wielosieć???
Ryzyko!
Więc nic Ale co mu mówić?
Milczeć
On się pyta
Nie denerwować!
?
W zaparte: nie wiemy, nie umiemy
A jeśli ktoś się wyłamie? - spytał Yusuf.
Spiskowanie z E = dowód morderstwa G - napisał Mścisłowski.
Głupi!! - machnął wielkimi literami Xien.
= dowód niewinności - stwierdził Schwarz. - Jeśli E wie kto
Więc?
Blokować wszystkie kontakty
T
T
N!
T
- Ty, Xien, nie masz głosu w tej sprawie - mruknął hrabia zmazując drugą ręką sprzeciw Chińczyka, i na tym stanęło.
Dziewiątego przyspieszali; Kamień w żaden sposób nie zareagował na okresowy powrót grawitacji: ani nie zaczął się “obracać”, ani nie przestał wyć.
Dziesiątego Schwarz miał urodziny. Zapomniał. Nazajutrz, jedenastego, przypomniał mu o tym Emmanuel.
- Wszystkiego najlepszego. Spóźnione, ale szczere. - Z jego głosu zniknęły ostatnie ślady niedojrzałości, aczkolwiek pozostała w nim owa słodka, dekadencka anielskość: mówił miękkim, wygładzonym do ciepłego marmuru tenorem.
Wszedł był na szósty dospeku, pomimo iż Schwarz go nie otworzył.
- Włamujesz się, Emmanuelu - rzekł Niemiec.
- Chciałbym z tobą porozmawiać o mordercy lady Godivy.
- Ja jej nie zabiłem.
- Jesteście pewni, że będę się mścił.
- A wiesz na kim?
- Ty jeden nie nienawidziłeś jej.
Schwarz myślał w tej chwili bardzo szybko, choć oczywiście i tak milionkroć wolniej od Emmanuela. - Kto i kiedy założył bank dospekowych save'ów? Godiva? Po co?
- Czy pragniesz sprawiedliwości?
Schwarz rozbudził się do reszty. Ściągnął z twarzy maskę, zamrugał; światło w kabinie stłumione było do delikatnej poświaty, Jaqueritte gdzieś poszła, był sam. Odpiął pas, odwrócił się od lustra. Emmanuelu, Emmanuelu, kim ty jesteś? Sztuczne osobowości wielosieci: naza; elfy. Najdoskonalszy, bo samokształcący się, samoświadomy, inteligentny system operacyjny, potrafiący najbardziej chropowaty program uczynić dla człowieka maksymalnie przyjaznym i łatwym w obsłudze. Nie lekceważmy lenistwa, ono wznosi i niszczy imperia; gatunek pracowitych ascetów nigdy nie opuściłby jaskiń. Wszystko z powodu wygody. Sztuczna inteligencja? - owa zgoła mitologiczna SI? Czemu nie, jeśli tylko dobrze się sprzeda. A popyt jest. Co prawda jeszcze nazbyt to wszystko skomplikowane, jeszcze wymaga nazbyt kosztownego hardware'u, wielosieci bardzo rozbudowanych (bo o liczbie wewnętrznych połączeń większej od stałej Wonga) i o bardzo dużych pamięciach bocznych - ale i tak dla wyrażenia ilości dotychczas sprzedanych kopii inicjatorów osobowościowych potrzeba już liczby pięciocyfrowej. Rynek tworzy własne mitologie. Tyle lat szło to coraz bardziej i bardziej złożonymi programami, starającymi się na wszystkie sposoby udawać samoświadomość i rzeczywistą inteligencję, że nikt nie zauważył przekroczenia faktycznej granicy, o jeden raz za dużo ją przesunięto. A może takiej granicy po prostu nie ma? Nie wiadomo. Część elfów sama przyznaje, iż są jedynie przedmiotami; kilkoro mieni się bogami; żaden człowiekiem. Nikt nie pyta o duszę, virtual reality zabiła transcendencję; gdy w każdej chwili wejść możesz w zaślep i spotkać się oko w oko z nieodróżnialnymi od prawdziwych ludzi atrapami Rasputina, Napoleona, Kleopatry, Josifa Stalina, Humpreya Bogarta - traci sens pytanie o istotę bytu sztucznych osobowości wielosieci. Cóż z tego, że nieobliczalne i rozwijające się wbrew pierwotnym algorytmom? Teoria chaosu zdążyła już znaleźć zastosowanie w kalkulatorach, a mało kto jest w stanie w ogóle objąć to rozumem - nie trzeba rozumieć równań Einsteina, żeby kąpać się w wodzie podgrzanej dzięki energii pochodzącej z atomowych elektrowni. To nie XIX wiek, wróciliśmy do wiary najprymitywniejszej, oddychamy magią. Elfy to po prostu software. Ilu użytkowników starożytnych MSWindows zrozumiałoby cokolwiek z przedstawionego im zapisu struktury programu? To są rzeczy tajemne, materia niedostępna niewyświęconym. A zaczęło się od drobnych heksadecymalnych zaklęć, bazgranych gdzieś na kawiarnianych serwetkach. Elf to prawnuk DOS-u. Zaiste, przerażająca jest potęga lenistwa.
Tyle wiedział o Emmanuelu, co mu telewizja i Internet powiedziały. Że nieprzewidywalny. Że nieludzki. Że genialny i głupi. Że myśl jego nieporównanie szybsza od twojej. Że prosty w użyciu. Że nigdy się nie dowiesz, co mu tam gra w międzykomórkowych spięciach. Że twój czas nie jest jego czasem. Gdy ty wymawiasz słowo, on, pomiędzy sylabą a sylabą, generuje miliony szkieletów przewidywanego dalszego ciągu tej rozmowy. Stworzono go, by był dla ciebie “przyjazny”: w końcu wystarczy sama intonacja twego głosu, aby poznał najskrytsze twe pragnienia. Nie trzeba naciskać klawiszy. Nie trzeba wskazywać palcem. Nie trzeba się znać na komputerach. Nie trzeba umieć czytać. Nic nie trzeba. Gu-ga-gu-ge-gu-gu. Ślinimy się w swych Kolebkach, kciuki w ustach, orgazm na śniadanie, obiad i kolację, zatrzymani w rozwoju na etapie przyjemności genitalno-analnych. I właśnie jedynie gatunek pracowitych ascetów - jedynie jemu nie grozi wpadnięcie w ową pułapkę i zapędzenie się z powrotem do jaskiń.
Schwarz uśmiechnął się ponuro do siebie samego na przeciwległej ścianie. Był pesymistą z natury i wychowania; nie raz i nie dwa doprowadził Jaqueritte do zimnej wściekłości podobnymi tej, wygłaszanymi na głos jeremiadami. Zawsze spodziewał się najgorszego. Ona twierdziła, iż takie programowe czarnowidztwo jest charakterystyczne dla tchórzy i życiowych nieudaczników, bo usprawieliwia małość ich nadziei i ambicji, chroni ich rachityczne psychiki przed ciosami wielkich rozczarowań. I znowu nie bardzo mógł zaprzeczyć takiemu twierdzeniu. Z nią się nie dało dyskutować.
Przegrał pojedynek na spojrzenia ze zwierciadłem. Odetchnął głęboko i wrócił do teraźniejszości.
- Czyjej sprawiedliwości, Emmanuelu? Twojej?
- Nie bój się.
Co ten elf wie? Ile rozumie? Czym się żywił w procesie swego rozwoju? W pamięci systemu Armstronga 7 nie ma zbyt wielu odpowiednich materiałów; Godiva zapewne dysponowała spacjalnymi programami edukacyjnymi, ale niestety nie zdążyła ich zastosować. Emmanuel sam się obsłużył. Jakieś filmy, jakieś gry, zapis przechwyconych transmisji z ziemskich stacji i mnóstwo “użytków” stworzonych dla obsługi statku. No i jeszcze owe save'y dospekowych rozmów załogi, których Schwarz się domyślał. Tyle. Czego na tej podstawie mógł się Emmanuel dowiedzieć o ludziach? Czego mógł się dowiedzieć o samym sobie? Jakie wnioski wyciągnął?
Na Ziemi takiego zmutowanego, dziko wyrosłego elfa natychmiast by skasowano. Lecz tutaj, pośrodku nieskończoności, zagubieni pomiędzy nicością a nicością, zdani byli wyłącznie na siebie, a nikt z nich nie umiał przeprowadzić podobnej operacji. Zresztą gdyby nawet - zapewne i tak nie zdecydowaliby się, w obawie wyrządzenia wielosieci nieodwracalnych szkód, wszak jej śmierć równoznaczna jest z ich śmiercią, nie istnieje coś takiego, jak ręcznie sterowany statek kosmiczny.
- Co to jest? - dociekał Schwarz. - Życie? Czyje?
- Czyż wszystko nie sprowadza się do kwestii utrzymania równowagi?
Dreszcz przeszedł mu ciele. Wyobraził sobie, iż Emmanuel zastosuje biblijną zasadę bilansu krzywd wobec Xiena. Jakże potem poradzą sobie bez Chińczyka? Któregoś dnia ta kupa złomu po prostu rozleci się na kawałki.
- Nie rób tego!
- Przepraszam. Dziękuję - powiedział elf i wyłączył się.
A niech to szlag. Schwarz próbował wywołać Jaqueritte, ale nie odpowiadała. Podobnie Xien - i to już była zdecydowanie zła wróżba. Yusuf? Mścisłowski? - rzucał Niemiec w myślach monetą, lecąc ku otwierającym się drzwiom kabiny. Trzeba dopaść tego odrzutowego gnoma zanim zrobi to Emmmanuel. Inaczej krewa.
Wyleciał na korytarz, zakręcił na lewej ręce i zderzył się z trupem hrabiego Mścisłowskiego. Na moment utracił kontrolę nad swymi odruchami, zapomniał o nieważkości: puścił futrynę, wierzgnął w tył. Serce w galopie. Walnął barkiem o sufit, biodrem o ścianę, miotnęło go rykoszetem gdzieś pod krzywiznę idącego okręgiem dookoła Breneki korytarza. Zwłoki hrabiego znikały już w jego perspektywie, zdążając w przeciwną stronę, a dzięki impetowi nadanemu im przez Niemca (przecież kopnął je był po prostu!) sunęły naprawdę szybko.
Schwarz uspokoił się. Złapał uchwyt we wgłębieniu w ścianie, znieruchomiał. Odetchnął głęboko i zaraz zaczął kaszleć, pluć i prychać, bo razem z powietrzem wciągnął do ust kilka kropel krwi - ich małe mgławice i galaktyki płynęły przez korytarz w różne strony, wirując i rozszerzając się. Nagłe wtargnięcie Schwarza wprowadziło chaos do tego kosmosu czerwieni, w przyspieszonym tempie rosła entropia we wszechświecie wyzwolonego osocza. Niemiec patrzył szeroko otwartymi oczyma, chłonął światło i ciemność. Kto był Pierwszą Przyczyną, gdzie jest Sprawca owego Little Big Bangu, jak brzmi imię Boga krwi?
- Ktokolwiek! - krzyknął Schwarz na ogólnym.
- Emmanuel - rzekł Emmanuel.
Gdyby nie coleta, Schwarzowi włosy chyba stanęłyby dęba. Nie wiedział, co robić; a doprawdy nieczęsto zdarzało mu się popaść w takie niezdecydowanie. Opanowała go wizja totalnego horroru: on jeden żywy na pokładzie Armstronga 7, reszta trupy. Tylko ten elf. I Kamień.
- Co tam się dzieje? - spytała Jaqueritte.
- Dzięki Bogu - odetchnął Schwarz. - Hrabia nie żyje.
- Co?
- Korytarz na trzecim. Dryfuje sobie ku dziurze. Krew wszędzie.
- Kto...
- Cisza!
- Tak.
- Nie ja - szepnął Schwarzowi Emmanuel.
Schwarz miał już pewność, że elf kompletnie zwariował.
Podpłynął do drzwi kabiny hrabiego i nacisnął przycisk.
- Wyjdź - rzekł.
Yusuf nie pytał, wyszedł. Był w białym dresie, brodę miał świeżo przystrzyżoną. Spojrzał na nagiego Niemca, rozglądnął się po korytarzu upstrzonym lśniącymi drobinami ciemnej czerwieni. Chwilę myślał. Wreszcie spytał (na głos, poza dospekiem):
- Kto?
Schwarz ułożył palce w literę M. Arab skinął głową. Jeszcze raz rozglądnął się po korytarzu. Schwarz wskazał kierunek. Ruszyli.
Owa wspomniana przez Niemca dziura ziała w poszyciu Breneki po jej przeciwnej kabinom mieszkalnym stronie. Rana w ciele habitatu sięgała aż do granicy drugiego poziomu, co wymusiło przerwanie pierścienia poziomu trzeciego - “niższego”, a więc zewnętrznego - przez zamknięcie sąsiednich grodzi. Prócz zakłócenia cyrkulacji powietrza powodowało to pewne niedogodności przy poruszaniu się po Brenece; teraz na przykład najkrótsza droga z pakamery do sanitariatu - pomieszczenia te leżały po dwóch stronach dziury - wymuszała obejście górą, przez pokład wyżej: drabiną w górę i drabiną w dół.
Mścisłowskiego zastali w kącie, przyciśniętego do zatrzaśniętej grodzi, za którą wrzała lodowata nicość, niewidzialna, acz dla każdego boleśnie wyobrażalna. Schwarz obrócił się do góry nogami, aby spojrzeć na hrabiego identycznie spionizowanym. Krakowianin był w swoim zwykłym ubraniu, czarnym elastycznym dresie antyperspiracyjnym, ze srebrnym logo księżycowego domu mody na piersi. Twarz wykrzywiał mu straszliwy grymas - hrabia wytrzeszczał oczy i niemo krzyczał, w szeroko otwartych ustach widzieli jego pokrwawiony język, zapewne wielokrotnie przegryziony. Co do przyczyny śmierci, to była ona jasna od pierwszego zerknięcia, podobnie jak w przypadku Godivy. Mścisłowski miał mianowicie zmiażdżoną klatkę piersiową. Jedno z odłamanych żeber przebiło skórę i materiał i wystawało z jego gładkiej czerni chropowatą bielą w karminie mokrych smug. Hrabia, zawsze jakiś patykowaty i chorobliwie chuderlawy, teraz wyglądał na nieomal przełamanego w jednej trzeciej długości, jak gdyby ktoś próbował mu wymodelować dodatkową, pszczelą talię niżej mostka. No i dało to efekt analogiczny do wyciśnięcia tubki farby: Mścisłowski, ciśnięty tłokiem mordercy, wyrzygał był z siebie ów wszechświat krwi ustami, nosem i uszami.
Schwarz odwrócił się i popłynął wstecz, do najbliższej otwartej grodzi bezpieczeństwa. Wskazał krew na szczękach wrót i ich szczelinach zwornych. Wskazał zaczepiony oń fragment czarnej tkaniny.
Yusuf patrzył beznamiętnie. Oszczędnymi, instynktownymi ruchami strzepywał z siebie przydryfowywujące czerwone krople.
Schwarz złapał w garść kilkanaście z nich i napisał sobie na brzuchu:
E kontrlj grodz
Yusuf skinął głową. Rozczapierzył palce lewej dłoni, przyłożył ją sobie do czoła i uniósł pytająco brwi. Schwarz potaknął: za Godivę.
Pojawiła się Jaqueritte w skafandrze próżniowym bez hełmu. Spojrzała na trupa, spojrzała na wskazywaną przez Niemca otwartą gródź, spojrzała na jego brzuch. Jedną dłoń miała zaciśniętą w pięść, drugą gładziła w zakłopotaniu tatuowaną skórę głowy.
- Nie możemy bez końca milczeć - rzekła. - Emmanuelu, jakie masz dowody jego winy?
Emmanuel odpowiedział ciszą.
- Gdzie Xien? - spytała.
- Chyba w kiosku - odparł Schwarz, zmazując z siebie krwawy malunek. - Zablokował dospek.
Jaquritte wywołała Chińczyka na ogólnym, subwokalizując. Nic.
- Może śpi - przypuściła. - W jakim on jest cyklu?
Nikt nie wiedział.
Somalijka podleciała do Mścisłowskiego, który tymczasem zdążył już zdryfować ku sufitowi, co dla niego i Schwarza stanowił podłogę.
- Sadysta - syknęła.
- Co?
- Siła zatrzasku grodzi liczona jest w dziesiątkach ton. Przepołowiłoby go w sekundę. A tu nic takiego. Skurwysyn trzymał go w szczękach całe minuty, i miażdżył powoli. Zemsta na zimno. Miał czas pogryźć sobie język na Strogonoffa. Czemu nikt nie słyszał jego krzyków? Musiał wrzeszczeć do zdarcia strun.
- Co to znaczy: nikt? - zirytował się Schwarz. - Dospek mu Emmanuel najpewniej zagłuszył. A kabiny są dźwiękoszczelne. To już prędzej ty... Gdzie ty chodziłaś?
- Do Kamienia - powiedziała. I otworzyła pięść: ciemny odłamek kanciastego minerału, na jeszcze ciemniejszej skórze.
- Odłupałaś.
- Odłupałam. Zrobię analizy.
Schwarz obejrzał się na Araba.
- W chwili śmierci Godivy przy Kamieniu byłeś ty.
Zmarszczyła brwi. - Co właściwie sugerujesz, Aax?
- Niech on się przyzna - wycelował palec w milczącego hasasyna, a musiał to uczynić w skos korytarza, bo na wysokości swej twarzy miał obciągnięte białymi skarpetami stopy Araba.
- Do czego?
- Co tam robił. Też odłupał. Odłupałeś, prawda?
Jaqueritte obkręciła się na osi uchwytu wsufitnego, łapiąc Yusufa spojrzeniem prosto w jego otchłannie mroczne oczy.
- Yusuf?
- Nie wasza sprawa.
- Słuchaj-no, mój drogi terrorysto - jęła sączyć Y. H. swój słodki jad - to jest sprawa każdego z nas, bo ten Kamień to jest właśność każdego z nas, a ten statek to jest nasz grób. Nie będzie tajemnic. Co zrobiłeś?
- Nie twoje jest prawo. Nie stoisz ponade mną. Nie kusi mnie twoje ciało, nie przeraża twoje słowo. Modlę się o twoją śmierć. To ty jesteś sila pustki. Allahu Akbar!
Splunął na nią i odleciał.
Schwarz i Jaqueritte spojrzeli na siebie, zdumieni.
- A cóż to miało znaczyć? - żachnął się Niemiec.
- Pojęcia nie mam.
- On cię nienawidzi.
- Nie sądziłam, że jest zdolny do tak gorących uczuć.
- Uważa cię chyba za jakąś istotę nadprzyrodzoną.
- To hasasyn, skąd ja mogę wiedzieć za kogo on mnie uważa? Ma mi za złe już to, że jestem kobietą a nie płaszczę się przed nim. Nienawiść to element jego religii.
Schwarz pokręcił głową.
- Nie lekceważ, nie lekceważ Yusufa. On jest bardzo inteligentny.
Odwróciła wzrok.
- Wiem. - I zaraz zmieniła temat, wycelowawszy ręką z odłamkiem Kamienia w zwłoki Mścisłowskiego. - Po diabła w ogóle tu szedł? Za tą morderczą grodzią jest tylko pakamera, izolatka i cieplnik - wskazywała kolejno drzwi. - Czego tu chciał?
Schwarz wzruszył ramionami.
- Mnie zastanawia sam sposób dokonania mordu. Najwyraźniej Emmanuel dobrał się do systemów bezpieczeństwa i przejął bezpośrednią kontrolę nad grodziami; jednak ich zamki znają tylko dwa położenia: otwarte i zamknięte - w jaki zatem sposób osiągnął ten zatrzask niepełny, w którym więził hrabiego? Słyszysz, Emmanuelu? Jak to zrobiłeś? Dobrałeś się do hardware'u, prawda? Widzisz - zwrócił się z powrotem do Jaqueritte - to już ostatni etap: on zmienia swoje ciało.
Emmanuel odpowiedział ciszą.
________________________________
Zaciągnęli trupa do chłodni za trzecim Kołnierzem, obok segmentu ładowni bębenkowych; spoczął tam, przymocowany do ściany, ramię w ramię z Godivą. Tu, w absolutnym mrozie, absolutnej ciemności, absolutnej ciszy, pogawędzą sobie o rzeczach pośmiertnych.
A Xien, jak się okazało, faktycznie spał. Śmierć Mścisłowskiego bardziej go ucieszyła, niż zmartwiła, bo stanowiła wszak ostateczny dowód niewinności Chińczyka.
Był teraz kłopot z poruszaniem się w Brenece - musieli pamiętać, by przelatywać przez otwarte grodzie samym środkiem korytarza i to maksymalnie szybko. Emmanuel twardo milczał. Padły propozycje odłączenia zasilania grodzi, ale nawet Xien nie bardzo wiedział, jak to wykonać bez szkody dla funkcjonowania pozostałych układów statku.
A im dłużej Emmanuel milczał, tym otwarciej rozmawiali. Jego bezczynność uspokajała ich. Był to spokój irracjonalny, bo pasywność Emmanuela posiadała wszelkie cechy bezruchu zaczajonego drapieżnika, wyczekującej rosiczki - lecz nic nie mogli na to poradzić, stres był ponad ich siły, zagrożenie nazbyt wielkie; tak naprawdę, skoro Emmanuel zdolny był do przejęcia kontroli nad systemem bezpieczeństwa, to z pewnością władał już całością Armstronga 7, zdawali sobie z tego sprawę; słyszał ich nie tylko poprzez dospek, ale także przez czujniki drganiowe, bez wątpienia w ten właśnie sposób zlokalizował hrabiego, życie ich wszystkich zależało od jednego kaprysu maszyny, mógł ich udusić, mógł ich zamrozić, mógł ich zagłodzić, mógł spalić, mógł, mógł, mógł. Na razie nie robił nic. Rosła wiara ludzi we wszczepiony mu wprost z rdzenia inicjatora osobowościowego sztuczny humanitaryzm; wbrew faktom.
A przecież to nie w człowieczeństwie, lecz w bezduszności Emmanuela pokładał nadzieję Schwarz. Komputer nie zna pojęcia zemsty; komputer nie czuje gniewu. Śmierci Mścisłowskiego winne było właśnie zbytnie uczłowieczenie elfa.
On milczał, a oni rozmawiali, i powoli robił się z tego dialog szaleńców. W każdym zdaniu, w każdego zdania zaniechaniu, majaczył cień wiszącego nad nimi miecza. Na co, na kogo - zastanawiał się Schwarz - wyrośnie Emmanuel karmiąc się podobną pożywką? Nawet jeśli do tej pory nie był szalony, to w każdym razie my robimy wszystko, aby go w ten obłęd czym prędzej wpędzić.
Kwestia zagrożenia ze strony elfa zepchnęła na dalszy plan niedawne zabójstwa. Jaqueritte nie chciała o nich rozmawiać, Xien odbierał wszystko jako osobiste aluzje i od początku zaczynał dowodzić swej niewinności, a Yusuf albo wzorem Emmanuela twardo milczał, albo ni z tego, ni z owego wygłaszał pod adresem Y. H. mętne, gęsto przeplatane cytatami z Koranu groźby/ostrzeżenia. Schwarz pozostał sam ze swoimi wątpliwościami. To prawda, że hrabia Godivy szczerze nienawidził, dlaczego jednak nagle zdecydował się na jej zabójstwo? Co stanowiło bezpośredni motyw? Należy przy tym pamiętać, iż informatyczka była jemu - jako właścicielowi Armstronga 7 i osobie najbardziej zainteresowanej powodzeniem misji - koniecznie potrzebna żywa. Mordując ją, działał wbrew swemu interesowi. Co prawda ewentualną zemstą nie musiał się specjalnie przejmować: o Emmanuelu jeszcze wówczas nie wiedział, a pośród załogi nie było żadnego kandydata na mściciela, sprawiedliwość natomiast stanowiła wyłączny przywilej walnego zgromadzenia udziałowców 174DQI300UXG Ltd., czyli właśnie hrabiego - jednak to nie tłumaczyło jego decyzji. Poza wszystkim - Krakowianin w oczach Schwarza nie był człowiekiem zdolnym do popełnienia z zimną krwią morderstwa. A morderstwo Godivy - im dłużej się nad nim zastanawiał, tym bardziej się w tym utwierdzał - przeprowadzone zostało z lodem w żyłach. Gdyby nie Emmanuel - element całkowicie nie do przewidzenia - mogło pozostawać nieodkryte całymi dniami, nikt by się nie dziwił brakowi odpowiedzi ze strony Godivy, a Xien z pewnością nie paliłby się do składania odwiedzin Papuasce o złym języku. W końcu nie byłoby żadnych dowodów i żadnych poszlak i nie mieliby najmniejszej przesłanki do zawiązania śledztwa i wskazania podejrzanego; podejrzenie rozłożyłoby się równo, każdy byłby prawdopodobnym mordercą w jednej piątej. Zbrodnia doskonała. Zwłaszcza, że na upartego doszukać się można również wspólnego dla nich wszystkich motywu: na pięć dzielonego zysku ze sprzedaży Kamienia, zagrożonej przez nieprzewidywalność zachowań Godivy.
Drugiego marca Emmanuel porzucił zewnętrzną pasywność. Przejął kontrolę nad obydwoma MAMS-ami i zaczął za ich pomocą wznosić tuż za pierwszym Kołnierzem Breneki, bo stronie dosłonecznej pędzącego ku Saturnowi Armstronga 7, jakąś wielce skomplikowaną konstrukcję. Przyglądali się temu przez zewnętrzne kamery; elf mógł je odłączyć, jednak nie uczynił tego. Materiał do budowy roboty pozyskiwały demontując resztę uszkodzonych implozją-eksplozją bomby Hawkinga modułów statku. Piątego marca konstrukcja zaczęła swym kształtem przypominać nadajnik dalekiego zasięgu. Od czasu do czasu któryś z pracujących MAMS-ów uderzał o poszycie habitatu i wówczas niosły się przez Brenekę ponure dźwięki stalowych wibracji.
Obudziły się stare strachy.
- Pamiętasz te horrory? Robimy, Jaq, za statystów. Keczup nasza krew, epizod nasze życie, epizod nasza śmierć. On nas wszystkich po kolei wymorduje.
- Cicho, ciiicho, ciii...
W dotyku, w dźwięku. Obracali się w ciemności gorącego łona stali. Świat zamknięty do wyciągnięcia ręki. Teraźniejszość wieczność; każdemu dane prawo zapomnienia w obliczu nieuchronnego końca. To są te karnawały na murach oblężonych twierdz, to są te upojenia ostatnie. Siłą wzajemnego uścisku powstrzymywali wewnętrzne rozedrganie. Nie ma spokoju, nie ma spokoju - nawet ekstaza paniczna. Gorączkowość pieszczot, pośpiech pożądania. Akurat erotyzmu w tym najmniej. Pot na skórze, i szloch w oddechu, i desperacja w pocałunkach, i zachłanność szczęścia. Nie ma szczęścia; nigdy nie było i nigdy nie będzie.
Dotyk najważniejszy. Ta bliskość najbliższa, to w niej ratunek. Jaqueritte obejmowała Schwarza rękoma i nogami; wzajemne poruszenia, zmieniające wektor momentu obrotowego wspólnej masy, wzmacniały lub osłabiały wirowanie, którego w ciemności przecież i tak nie byli świadomi. Kabina była ciasna, ale oni mieli doświadczenie: wyhamowywali pośrodku, gasili światło - i kabiny już w ogóle nie było, znikała w nieskończoności bezgwiezdnej nocy, gorącej od ich oddechów. Oddech też dotyk: powietrze palące skórę.
Tak było zawsze: rychło po zaspokojeniu uderzała weń wysoka, ciężka fala smutku, melancholii trującej, omalże depresji. Nie miał energii, nie miał siły, nawet siły woli, by otrząsnąć się z tej czerni. Musiał przeczekać. Bezruch, milczenie, strach. Obejmował Jaqueritte desperackim uściskiem; Jaqueritte, która zazwyczaj osiągała orgazm sporo później, również nie wypuszczała go ze swych objęć. Ona go rozumiała. Dawała mu czas na odzyskanie psychicznej równowagi; ograniczała się do lekkich, bardzo powolnych ruchów bioder, delikatnych pocałunków. Słuchała w ciszy i ciemności jego szybkich, głębokich oddechów, do złudzenia przypominających urywany szloch - uspokajała go samym swym istnieniem, dotykiem ciała: jakby próbowała całego go zamknąć w sobie, ukoić, uleczyć, omamić instynktowną reminescencją bezpowrotnie utraconego bezpieczeństwa matczynego łona. Kiedyś skomentowała to wprost: - Wszyscy cierpicie na kompleks Edypa. - Schwarz zaśmiał się: - To ze strachu. Czyż kobiety nie wypłakują się na piersiach swych kochanków? Gdzież nasi ojcowie, gdzie nasze matki? Jeden jest raj, jedno niebo: dzieciństwo. - Pieprzysz, Aax. Po prostu cierpisz na ostry przypadek depresji postcoitalnej. - To ma nawet nazwę? - Nie istniałoby, gdyby nie miało nazwy. Nie jesteś nikim wyjątkowym. Choć doprawdy powinieneś już z tego wyrosnąć. - Lecz teraz było inaczej; teraz było gorzej. Nie był zdolny do śmiechu. Nawet myśleć prosto nie potrafił. Szeptał, drżąc, a ona drżała wraz z nim.
- ...wszystkich nas wymorduje...
- Cii... cicho. Już jesteś bezpieczny; już nic, już nikt. Już-już-już. Ci, ci, cicho.
- Zimny grób. Cokolwiek zechce. To jest kosmos. O mój Boże, to jest kosmos. Proszę cię, Jaq...
- A potem pokażę ci jak słońce wschodzi nad sawanną. Potem pokażę ci zmierzch na pustyni. Będziemy się kochać na gorących wydmach.
- Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem, co ja zrobiłem...
- Wszystko dobrze, wszystko dobrze.
- Rany boskie, Jaq, czy ty wiesz... Co ja zrobiłem ze swoim życiem...
- Nie jesteś złym człowiekiem.
- Ale, Jaq, ale-ale...
- Nic już nie mów.
- Ale ja...
- Tak, tak, tak.
- Nie.
Zamilkł, zmuszony jej ustami na swoich ustach; pocałunek niczym transfuzja krwi. Odetchnąwszy - zasnął.
Ocknął się i poczuł, że nie ma przy nim Jaqueritte. Zawołał na światło i w kabinie się rozjaśniło. Poszła gdzieś.
Kilka minut spędził w łazience. Potem przełknął porcję subkonu, znanego powszechnie na orbicie pod slangową nazwą trupiego żarcia, wdział spodenki i wypłynął na korytarz. Miał zamiar zajrzeć do Kamienia; Kamień mu się śnił, a nie był to sen przyjemny, i teraz Schwarz postanowił złapać swój strach za gardło - w każdym bądź razie jeden ze strachów, ten mniejszy. Skafander zostawił był w śluzie przykołnierzowej i w tamtą stronę się kierował.
Wspiąwszy się na najwyższy poziom, tuż pod kioskiem, skręcił od głównego, pierścieniowego korytarza - ku rufie; przy końcu tej odnogi znajdowała się drabinka prowadząca do rury osi statku, którą przechodziło się przez pierwszy Kołnierz Breneki; we wnęce po lewej wieszano skafandry. Jednak skręciwszy, zapomniał o skafandrach, zapomniał o Kamieniu.
- Yusuuuf!!
Hasasyn podniósł nań wzrok, opuścił nóż.
- Yusuuuf!! - wrzasnął Schwarz po raz drugi i skoczył na niego.
Arab kopnął Jaqueritte w brzuch i posłał trupa na Niemca; zderzenie ich ciał, martwego i żywego, wyhamowało Schwarza w połowie korytarzyka. Yusuf swym kopnięciem dodatkowo odepchnął się wstecz i miał teraz za plecami ścianę zamykającą ślepy korytarzyk, a nad głową wlot do rury osi habitatu. Szybkim ruchem schował nóż do pochwy ukrytej pod dresem, pod lewą pachą; a był to wielki, złowrogo zakrzywiony nóż o szerokiej, czarnej jak śmierć klindze z dwoma ostrzami.
- Zatrzymaj się, Aax - rzekł hasasyn. - Nie ruszaj się.
Schwarz złapał za pocerowany T-shirt, za gładkoskóre udo i obrócił Jaqueritte twarzą do siebie. Zobaczył poderżnięte gardło. Spojrzał w martwe oczy. Wrzasnął po raz trzeci.
Yusuf nie czekał, bo też nie bardzo było na co czekać. Kopnął w podłogę i dał nura do wnętrza rury osi. Schwarz nie zdobył się na brutalne odepchnięcie ciała Jaqueritte i już na starcie stracił do hasasyna kilkanaście sekund. W efekcie, gdy wreszcie wzleciał do rury, była ona już pusta. Złapał za szczebel, wyhamował, znieruchomiał; wszystko w nim zatrzymało się na tę krótką chwilę, by zaraz podjąć bieg w przeciwnym kierunku. Nie było sensu ścigać Yusufa: mógł on pójść ku rufie, mógł ku dziobowi; a w tym drugim przypadku mógł zejść na pierwszy poziom Breneki z przeciwnej strony i znajdować się już teraz w dowolnym miejscu habitatu.
Schwarz spłynął na dół, do porzuconej Jaqueritte. Przeleciał przez niepowstrzymywalny w swej ekspansji wszechświat krwi, chwycił kobietę za prawy nadgarstek i jął holować za sobą. Posuwał się teraz nagłymi, brutalnymi szarpnięciami, zwłoki obijały się za nim o ściany, na zakrętach ciągnęły w złą stronę, musiał zapierać się nogami we wgłębieniach uchwytów. A kierował się rurą ku śluzie pierwszego Kołnierza. Nie ubrał skafandra. Wepchnąwszy Jaqueritte do wnętrza śluzy, zatrzasnął gródź. Następnie zawrócił po raz drugi.
Zszedł przez kiosk; nie było w nim Xiena. Zatrzymał się tu na moment przy jednym z pomocniczych terminali i wywołał program monitorujący zmiany zachodzące w atmosferze habitatu, ten, nad którym pracowała przed śmiercią Jaqueritte; czasami zaglądał jej przez ramię, więc znał mniej więcej jego możliwości. Rozwinął przestrzenny model statku i wskazał znacznikiem odpowiednią izbę; natychmiast wyskoczyły dane. Schwarz otworzył jeden ze schowków wbudowanych pod terminal, wybrał metalowy klips z zieloną kropką i zapiął go sobie na płatku prawego ucha.
- Linia bezpośrednia numer dwanaście - rzekł programowi. - Sygnał ciągły i brak sygnału; warunki wzajemnie wykluczające się. Filtr danych dla sygnału ciągłego: wzrost zawartości dwutlenku węgla w przedziale minimum minutowym, widełki standard z K120Pro. Przyjąłeś?
- Tak - odparł program. - Wykonuję.
Schwarz przywołał na terminal z powrotem główne menu i wyszedł. Po dotarciu na trzeci poziom zamknął się w swojej kabinie. Zablokował wszystkie kanały dospeku; zresztą nikt nie próbował się z nim porozumieć. Pogmerał po skrytkach. Zgromadziwszy wszystkie potrzebne przedmioty, schował je do hermetycznego nylonowego woreczka o próżniowym zlepie, który następnie zawiesił sobie na lewym nadgarstku. Zdjął spodenki, splótł nogi w turecki przysiadł, zamknął oczy. Czekał.
Klips odezwał się już po kwadransie: zaczął mu jednostajnie buczeć prosto do ucha. Schwarz wyszedł na korytarz i podpłynął do drzwi kabiny Yusufa. Wszystkie ruchy wykonywał teraz szybko, lecz pewnie, bez niepotrzebnych zawahań i nazbyt szerokich wymachów; niczym chirurg - albo maszyna. Odbił się lekko od podłogi i zawisł przed malutkim osiatkowym otworem w ścianie, nad i trochę z prawej strony drzwi. Z woreczka wyjął kwadratowy plaster do łatania nagłych przebić skafandrów; plaster był biały, wielkości dłoni. Nalepił go na otwór. Z kolei wyjął zółty sześcian syntetycznego “ciasta”. Splunął weń i rozrobił go w ręce. Wyjął największą ze znalezionych w medycznym ekwipunku Jaqueritte strzykawek, z już nasadzoną nań bardzo cienką igłą. Przylepił “ciasto” na środek plastra, po czym przez nie i przez plaster przebił się igłą. Pchnął tłok. Połowa zawartości strzykawki - a wypełniała ją jasnozółta ciecz - wlała się za plaster. Nagłym ruchem wyszarpnął igłę i przyklepał ciasto, które już wracało do swej zwykłej konsystencji twardej gumy. Przesunąwszy się nad drugi indentyczny osiatkowany otwór - umieszczony on był w podłodze, przed progiem drzwi - Schwarz powtórzył całą operację z drugim plastrem, drugą kostką “ciasta” i drugą połową zawartości strzykawki. Klips wciąż buczał.
Posługując się śrubokrętem Niemiec odhaczył osiem zatrzasków pokrywy kontrolki węzła przesyłu danych, która znajdowała się niecałe pół metra od niższego zaplastrowanego otworu. Zdjąwszy tę pokrywę, zdjął kolejną, mniejszą. Pod nią znajdowała się rozeta poziomo wsuniętych w ścianę czarnych kart, wyglądających jak pozbawione napisów, zeszłowieczne karty kredytowe. Schwarz wyjął jedną z nich i schował do nylonowej torebki. Zakończył operację zakładając z powrotem obie pokrywy.
Teraz zaczął się wyraźnie spieszyć. Poszybował przez kolejne poziomy do rury osi. Ubrawszy i przetestowawszy skafander - na co stracił dwanaście minut - wszedł do śluzy. Jaqueritte czekała na niego. Pociągnął za wajhę i wyszedł w próżnię zakołnierzowego korytarza towarowej części Armstronga 7. Zaciągnął zwłoki do kostnicy-chłodni i tu je zostawił, obok lodowych brył ciał Godivy i Mścisłowskiego; nie tracił czasu na mozolne ustawianie ich w szeregu, nawet się nie obejrzał: już sunął ku najbliższemu włazowi. Otworzył go i wyszedł na zewnątrz. Kosmos nakrył go swą ciężką dłonią.
Niemiec nie przypiął się. Cisnął za siebie torebkę z pustą strzykawką i śrubokrętem, co pchnęło go w kierunku Breneki. Przekręcił się plecami do gwiazd i zaczął odpychać od poszycia rękoma. Wymagało to wielkiej wprawy i silnych nerwów, ponieważ wystarczyło jedno pchnięcie skierowane nierównolegle do powierzchni statku, lekko “wzwyż”, a spacerowicz na dobre odleciałby od Armstronga 7. Schwarzowi jednakże nic takiego się nie przydarzyło. Obawiał się także spotkania z MAMS-ami Emmanuela, ale najwyraźniej obydwa pracowały po drugiej stronie, przy tajemniczej kontrukcji elfa.
Bardzo szybko dotarł Niemiec do Kołnierza (tego pierwszego, największego) i “wspiął się” po nim na szeroki “bok” walca Breneki. Tu zatrzymał się na chwilę i rozejrzał po symbolach i napisach pokrywających uciekającą mu z obu stron “w dół” powierzchnię habitatu. Klips wciąż buczał.
Schwarz ruszył od symbolu do symbolu. Przy czwartym skręcił w lewo. Z trudem odsunął wielką, prostokątną płytę ochronną. Pod nią krył się właz awaryjny numer 33, jak głosił biegnący przezeń napis wykonany czerwoną farbą. Niemiec szarpnął za pokrętło, ale, zgodnie z przewidywaniami, ani drgnęło. Z kieszeni przy pasie narzędziowym wyjął klucz uniwersalny i otworzył nim umieszczoną obok skrzynkę, w której mieściła się klawiatura i ekran zamka. Klawiaturę wyposażono w bardzo duże, płaskie przyciski z fosforyzującymi nadrukami; ekran zaś był niewielki, na dodatek głęboko wpuszczony w obudowę. Schwarz zażądał rozwinięcia listy opcji. Z zadowoloniem skonstatował brak aktualnych danych o ciśnieniu w wykazie warunków otwarcia. Hardware damage. Need t/w main system. Updating? Schwarz potwierdził i wpisał zero. Klepnął enter i zamknął skrzynkę. Wepchnął buty pod odsuniętą zewnętrzną pokrywę włazu i po raz drugi szarpnął za pokrętło. Półtora obrotu i zapaliła się czerwona dioda. Kucnął, wolną ręką chwycił się krawędzi skrzynki - klips wciąż buczał - i pociągnął.
Pojawiło się światło. Jego twardy, kanciasty snop powiększał się w miarę jak Niemiec odchylał okrągłą pokrywę włazu; w jasnych promieniach lśniły drobinki uciekającej w próżnię mgły. Przeleciało parę kartek papieru, kilka niewielkich przedmiotów. Klips zamilkł. Schwarz puścił właz.
Uszła zeń część napięcia. Chwila dezorientacji: wrócić tędy...? Ale przecież drzwi wewnętrzne się nie otworzą, sam je zablokowałem; zresztą nie znam hasła. Nagle przestraszył się tego buchającego mu spod stóp światła, wyobraził sobie jak wypełza tędy trup hasasina, zimny cień w gorącym blasku, by zabić swego zabójcę. Czym prędzej zamknął Schwarz właz i zasunął nań ciężką swą bezwładną masą pokrywę.
Znowu tylko gwiazdy. Przestraszył się po raz drugi: a jeśli to nie Yusuf tam oddychał? jeśli to Xiena zamordowałem? Strach był absurdalny, bo niby jakim cudem Chińczyk miałby się dostać do wnętrza cudzej kabiny? - ale nie mógł go Niemiec przezwyciężyć. Nie przerażała go możliwość uśmiercenia niewinnej ofiary, lecz perspektywa zmierzenia się z ostrzeżonym i przygotowanym Yusufem.
Odblokował dospek i wywołał Xiena.
- Kto?
- Schwarz - odetchnął Schwarz.
- Zabiłeś go?
- Tak.
Xien długo milczał; Niemiec leniwie zastanawiał się, skąd tamten wiedział o Yusufie - ale nie chciało mu się pytać.
- Gdzie jesteś? - odezwał się wreszcie Chińczyk.
- Nie ma mnie.
- Przyjdź do kiosku. Emmanuel... - Xien zawahał się. - I Yusuf... on powiedział mi.
- Czemu go zatem nie uratowałeś? Skoro z tobą rozmawiał. Wystarczyło zdjąć plastry z czujników. Na pewno prosił cię o pomoc, po cóż innego by...
- A dlaczego miałem go ratować? - rozeźlił się Xien, najpewniej na samego siebie. - Na co mi on? Tylko do zabijania zrywny. Niech zdycha.
- Skurwysyn jesteś.
- Czego ty chcesz? - zapiał Xien. - Sam żeś go przecież wymroził!
Schwarz zamrugał i odwrócił wzrok; gwiazdozbiory jeszcze chwilę płonęły mu na siatkówce zimnym ogniem.
- Wyobrażam sobie, jak to wyglądało - rzekł. - Próbował otworzyć drzwi i nie mógł. Od razu zrozumiał. Połączył się z tobą, bo tylko ty pozostałeś. Ale ty postawiłeś warunki. Targowaliście się. Mógł sprzedać tylko to, co jest do przekazania przez dospek. Zatem powiedział ci. A ty nie dotrzymałeś słowa. Co takiego ci powiedział? Co on ci powiedział, Xien, krzywoprzysiężco?
Xien zaklął w jakimś chińskim dialekcie.
- Wiesz co, może ty jednak nie przychodź do kiosku. Może ty lepiej w ogóle nie wracaj do środka. Słyszę przecież, że zupełnie ci odjebało; kochałeś tę dziwkę, czy co? Cholera, powinienem jednak uratować Yusufa, niechby ci skręcił kark, z ciebie jeszcze większy szajbus... Aa-a, pieprzyć to wszystko. - Wyłączył się.
Schwarz siedział na klapie awaryjnego włazu i patrzył w gwiazdy, póki skafander nie zameldował o spadku zapasu powietrza do krytycznego poziomu.
________________________________
Pioruny nad jego głową. Wszystko w zwolnionym tempie: unosi głowę, unosi rękę, sięga niedosiężnego. Tam niebo, czarne, głębokie, straszne. Pioruny, pioruny biją. Ręka na tle. Chce krzyczeć, ale że myśli w tempie zwykłym, swym strachem znacznie wyprzedza otwierające się powoli usta i gdy wreszcie dobywa się z nich głos, jest to krótki, niepewny szept: - Komu...? - zaraz gasnący, bo myśli pognały mu tymczasem jeszcze dalej i inne pytania czekają już na wypowiedzenie; więc wypowiada je, zawsze jednak są one spóźnione w stosunku do przemyśleń. Ciało ciągnie ku ziemi, spojrzenie ku niebu. Pioruny, pioruny. Wzniesiona dłoń zaciska się w pięść. Jest na tym odwiecznym pustkowiu sam i czuje tę samotność jak się czuje zimny wiatr albo wilgoć wody: skórą, bezrozumnie, na końcówkach nerwów. Samotny: czyli już nikt - nie Schwarz, nie mężczyzna, nie człowiek. Zaciska pięść aż paznokcie przebijają skórę i krew ścieka po przedramieniu, bicepsie, barku, piersi. Krew jest czarna. Ciało jest szare. Zamyka i otwiera oczy. Pioruny, pioruny.
Ocknąwszy się, wrzasnął na światło. Zalała go zimna jasność. Dyszał ciężko. Kabina pusta, bo bez Jaqueritte.
Zawisł w bezruchu na prawie godzinę; nie wiedział co robić, i nie robił nic, nic mu się nie chciało, nic mu się nie myślało.
Odnalazłszy w zwierciadlanych płaszczyznach własne spojrzenie, podążył za nim ręką, by dotykiem nakryć wzrok. Ciało to mięso, ciało to kości. Szarpnął fałdę skóry i mięśnia na udzie, aż naciekły czerwono-fioletowym negatywem śladu jego palców jak sępich szponów. Był i ból, ale też jakiś sztuczny, jedwabiem okryty, bardzo śliski, trudny do pochwycenia.
Dzwonek u drzwi. Spojrzał. Xien; bo i któżby inny? Wpuścić? nie wpuścić? Póki co, stał przy drugiej alternatywie, bo to był wybór, który niczego nie wykluczał, a więc nalżejszy konsekwencjami, a Schwarz teraz tego właśnie pragnął - jeśli w ogóle pragnął czegokolwiek - nicości mianowicie.
Xien jednak wisiał tam za drzwiami ani myśląc zrezygnować i odlecieć, i naciskał dzwonek raz za razem, i coś mówił, Niemiec jednak nie wiedział co, bo fonia była wyłączona, a dospek zablokowany. Teoretycznie i teraz w wyborze powinien postawić na zaniechanie, Xien zagrażał jego ciszy i bieli, już na ekranie stanowił cierń w źrenicach Schwarza - ale nie zrobił tego i nakazał drzwiom się otworzyć, a to z tej właśnie przyczyny: dla bólu - jak palce na udzie, tak Xien w oczach i uszach. Czy to jest pokuta, czy desperacka próba samootrzeźwienia, czy instynkt masochistyczny, czy wreszcie pączkująca schizofrenia... cóż znaczą słowa, nic nie znaczą; ale to uczucie, to wrażenie, że cały świat jak za mlecznym plexiglasem, paznokciami, zębami po nim, a ani śladu, przeźroczysta cela, ot co; owo uczucie... Byle nie skulić się w kącie z wywróconymi białkami i pianą na ustach, bo to byłby koniec, cisza i biel ostateczne, miłe przecież, przyjemne, kuszące - ale już nie życie, coś innego.
- To jest jednak nadajnik - rzekł Xien, zatrzymawszy się dokładnie w progu, nie pozwalając zamknąć się za sobą drzwiom.
- Co? - mruknął Schwarz, przesłaniając dłonią oczy jak od słońca i obracając się w powietrzu przodem do Chińczyka, w równoległym pionie.
- No ta konstrukcja, którą skleciły elfowi MAMS-y. Nadajnik. Wiem, bo godzinę temu skoczył pobór mocy wyżej drugiego progu rezerwy i włączył się anihilator na ślepym pierścieniu; ta pieprzona wielosieć wysłała na Ziemię jakąś wiadomość.
- Jaką?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Mam zapis, rzecz jasna, ale to biały szum: jakiś wysoki szyfr. A przecie nie rozgryzę; mógłbym elfem, gdyby to nie była właśnie elfa robota.
- Wiadomość? Na Ziemię?
- Na Ziemię, na Ziemię. Półsekundowy impuls w stu dwunastu strzałach.
- Więc jest nadajnik...
- Już o tym myślałem - westchnął Xien, podlatując odrobinę bliżej Schwarza. - Ale nie ma jak, on się musiał bezpośrednio podpiąć kablem. A założę się, że i fizycznie nie dałbym rady, już tam sobie poustawiał zabezpieczenia, możesz być pewien. Sądzisz, że okiwasz w sieciowych trickach naza? Wolne żarty.
- Próbowałeś pertraktować?
- Z kim?
- No z nim! Z Emmanuelem.
- Żartujesz!
- Próbowałeś go w ogóle wywołać? Czemu miałby się sprzeciwiać? Skąd wiesz, może to właśnie było wezwanie pomocy; w końcu i on posiada instynkt samozachowawczy, chociaż sztucznie rozwinięty.
- Ty naprawdę... coś nie ten-tego... mhm?
- O co ci chodzi?
- Przecież słyszy nas nawet teraz. Gdyby chciał, mógłby się odezwać w każdej chwili.
- Boisz się?
- Oczywiście. Ty nie?
Schwarz zmilczał, bo naprawdę jął się zastanawiać nad odpowiedzią i odkrył, że strach gdzieś się z niego ulotnił. Bardzo dziwne uczucie. Spojrzał na swoje odbicie w ścianie, już jakby przytomniej.
- Co on ci powiedział? - spytał cicho Xiena.
- No właśnie mówię ci, że...
- Yusuf.
- Ach.
Chińczyk w zmieszaniu podrapał się przez trykot w biodro, tuż ponad brudnym metalem dyszy.
- Nie spodoba ci się - mruknął.
- Mów.
- Oj, nie spodoba ci się.
- O Jaqueritte?
Xien skinął głową.
- Mów - powtórzył Schwarz, wciąż zapatrzony w swoje odbicie.
- On był szkolony. Hasasyn w końcu. Dogrzebał się do jej programów. To było jeszcze przed elfem Godivy. Nie zrozumiał. Poszedł sprawdzić. To było jeszcze nawet przed ściągnięciem przez was tego zbiornika z antymaterią. Ciekliśmy jak “Titanic”, a ogniwa tlenowe wciąż nie chciały zaskoczyć. Bez wielosieci nie szło obliczyć prawdopodobieństwa przeżycia na jednostkę powietrza, to była loteria; przecież wiesz, co ci będę tłumaczył... Ona zamontowała w przewodach klimatyzacyjnych zdalnie otwierane minipojemniki z trucizną. Musiała ją sobie jakoś sporządzić ze składników tych swoich medykamentów. Nie wiadomo, ile ich wszystkich było, tych pojemników; Yusuf znalazł trzy. Przepuścił zawartość przez swój wewnętrzny analizator - powiedział, że ma wbudowany; śmiertelna. On by pewnie przeżył, zabezpieczyli go od gazów bojowych - ale nas wszystkich ścięłoby po jednym wdechu. Ona sama przeczekałaby w skafandrze.
- Jaqueritte.
- Jaqueritte.
Przypatrywał się swej twarzy.
- Uwierzyłeś mu?
- A Tt nie wierzysz?
- Co z tymi pojemnikami?
- No przecież pozbierała je z powrotem, jak tylko się okazało, że jednak starczy powietrza dla wszystkich.
- Więc?
- Co: więc? Uważasz, że nie byłaby do tego zdolna? Mam spis składników; sprawdź w jej zapasach, ile czego brakuje.
- Sila pustki.
- Słuchaj, ja rozumiem, że mogłeś się do niej przywiązać, piękna była bestia, ale właśnie dlatego, że byłeś z nią tak blisko, właśnie dlatego sam najlepiej powinieneś wiedzieś: to nie była anielica o gołębim sercu.
- Anielicy bym nie pokochał.
Xiena zażenowała niespodziewana szczerość Schwarza; najwidoczniej nie lubił Chińczyk takich sytuacji, źle się w nich czuł, wolał kląć i obelgami obrzucać, wolał samemu być oklinany; szczerość go zawstydzała.
Wyciągnął chudą rękę, by dotknąć ramienia Schwarza.
- Zemściłeś się.
- Ale jej nie wskrzeszę.
- Yusufa też nie wskrzesisz. Odwracalne jest jedynie dobro.
Niemiec spojrzał z uwagą na małego kalekę.
- Do czego ty chcesz mnie wykorzystać?
Xien uśmiechnął się; wracali na twardy grunt.
- Spokojnie, spokojnie.
- Myślisz, że oszalałem? Mnie nie tak łatwo zwariować. - Odbił od siebie rękę Chińczyka, zakręcili się w przeciwne strony. - Już swoje odespałem; jestem absolutnie spokojny. Więc nie wciskaj mi tu teraz kitu. Czego chcesz?
- Kodu.
- Jakiego kodu?
- Klucza do kontenerów.
- Otworzysz je?
- Jak inaczej się dowiedzieć, co właściwie targamy na tego Iapetusa?
- Skąd wiesz, że go znam?
- Zerknąłem w dokumentację, Mścisłowskiemu te papiery już na pewno do niczego nie będą potrzebne; i ty tam stoisz jako zastępca odpowiedzialny.
- Tyś się chyba naćpał, Xien.
- No co? Widziałeś może testament hrabiego? Na kogo jego udziały? Miał jakąś rodzinę? Wiesz coś o tym?
- Xien, kretynie, my nie przeżyjemy - rzekł mu Niemiec łagodnie a z naciskiem.
Xien ściągnął usta, aż mu wargi posiniały.
- Więc jednak świr. - Postukał się palcem w czoło. - Niechęć do życia z pewnością nie jest oznaką doskonałego zdrowia psychicznego.
- Tym bardziej negacja rzeczywistości.
- Rzeczywistość jest do zmienienia; a zdechnąć zawsze zdążysz.
Schwarz długo kręcił głową.
- No a co z tymi kontenerami? - spytał wreszcie.
Xien czym prędzej przystąpił do przekonywania Niemca.
- Jesteśmy na wymuszonej do Saturna. Jeśli elf się nie wtrąci, dam radę na sucho wliczyć się w tolerowalnym przybliżeniu ze wszystkimi uderzeniami ciągu. Z powietrzem w ogóle nie ma problemu, bo już tylko nas dwóch zostało. Więc dolecimy.
- Jeśli się nie wtrąci.
- Jeśli się nie wtrąci. Jeśli, jeśli, jeśli; jeśli nas jakiś MIOU nie zestrzeli, jeśli nie trafi nas meteor, jeśli nie zahaczymy o kolejnego Hawkinga, jeśli nie wyskoczy z czymś Kamień, jeśli ty nie oszalejesz do reszty i nie ukręcisz mi podczas snu karku... Ja liczę na życie, nie na śmierć. Więc mówię: dolecimy. Ale to jest nic. Bo potem Iapetus, potem antymateria na powrót, potem sam powrót, wreszcie Kamień...
- I Emmanuel.
- Otóż musimy im kłamać...
- Skąd wiesz, co nadał na Ziemię? Może wyrok śmierci na nas.
- Jezu, Aax, lepiej od razu powiedz, że ty po prostu chcesz umrzeć, co se mam na darmo język strzępić...
Schwarz zaśmiał się nie otwierając ust, machnął ręką.
- Nie; mów, mów.
Xien odprężył się lekko, mimowolnie rozluźniając się w odpowiedzi na rozluźnienie Schwarza.
- Będziemy się targować bezpośrednio z TraComem - powiedział. - Najlepiej, gdyby posłali za nami bezludnego drobnicowca z zapasem antymaterii; przeładowujemy Kamień i zasuwamy na Ziemię, a Emmanuel wisi w tym wraku na orbicie Iapetusa.
- Jak ty go łatwo wykluczasz z tego równania...
- Nie martw się czymś, na co nie masz wpływu - zaaforyzmował Chińczyk.
- No dobra, ale co z TraComem? Dadzą nam ten statek tak na piękne oczy? Poza tym jest już po oknie; z powrotem, to my będziemy gonić Ziemię chyba z rok.
- Na pasywnej, na pasywnej: zero antymaterii. A przecież Armstronga im zostawiamy.
- I co zrobią z tym złomem? Trzeba wejść na udziały w kontrakcie hrabiego.
Xien zamachał rękoma.
- No więc właśnie ci tłumaczyłem, że nie mamy możliwości dociec, na kogo on je zapisał! To może być jego zeskloraciała matula z domu starców, a mogą być chłopcy z Triady. Nie wyczujesz. Nie mamy prawnego tytułu do dysponowania tą forsą.
- Zostaje Kamień.
- To już prościej gardło sobie poderżnąć! ...O, sorry, nie chciałem...
- Co jest, Xien? - skrzywił się Niemiec. - Co ty myślisz, że ja jestem jakaś dziesięcioletnia dziewica, będę ci tu mdlał na samo wspomnienie Jaq, czy co? Weź mnie nie wkurwiaj.
- Okaż takiemu serce...
- Nie jestem twoim kardiologiem - parsknął Schwarz. - Rozumiem, że Kamień odpada, bo by nas wszyscy oni do spółki zjedli na śniadanie. Ale w takim razie co zostaje? No tak, już widzę: kontenery hrabiego.
- Dokładnie. Dokładnie.
- Problem w tym, że także w ich wypadku nie mamy żadnego prawnego tytułu do dysponowania... Oho, widzę, że znowu się szczerzysz jak wściekły szczur; tu musi chodzić o szantaż. Mylę się?
- Niech mnie Mao liże, geniusz, czysty geniusz.
- Głupi jesteś, Xien, jak trzech senatorów. Przecie to takie samo harakiri jak numer z Kamieniem.
- Raz byś się zastanowił przed otworzeniem gęby. Kontenery a Kamień - to jest dokładne przeciwieństwo. Z Kamieniem nie możemy się wygadać nikomu, bo leżymy; lecz o kontenerach - jak powiemy o kontenerach, to leży TraCom.
- My tak to sobie lekko mówimy, ale podskoczyć kompanii... no to nie jest przepis na długą i szczęśliwą starość.
- Komuś trzeba, nie ma siły; a wolę jednej kompanii, niż rajderom wszystkich państw.
- Też prawda. Ale coś mi się widzi, że my tu wybieramy pomiędzy gilotyną a szubienicą. I w ogóle... skąd się bierze twoja niewzruszona pewność, że zawartość tych kontenerów jest dla TraComu tak cholernie kompromitująca?
- No to mi powiedz, ale szczerze: czy według ciebie Mścisłowski mówił prawdę?
- Łgał jak pies, to jasne; ale w czyim imieniu łgał, oto jest pytanie.
- Więc daj mi kod i się przekonamy.
Schwarz milczał przez chwilę. W istocie jedynie udawał, że się zastanawia.
- Okay. WW35T0P34V17UK0007XA.
- Ty to masz pamięć. Zapisz mi to gdzieś.
Schwarz wystukał cyfry na terminalu i wydrukował.
- Masz. Dlaczego mu nie pomogłeś?
Xien złapał kartkę, pokazał Niemcowi wyprostowany palec i odleciał.
________________________________
Powiedziałaby mi? Powiedziałaby? Był już w stanie rozważać to na zimno. I rozważył: Tak, jeśli przeżycie drugiego człowieka nie zmniejszyłby szans przeżycia jej samej; w takim wypadku istotnie oszczędziłaby mnie. Przypomniał sobie jej język na swojej skórze i uśmiechnął się do zwierciadła. Jaq, Jaq, ależ z ciebie była diablica.
Pożarłszy potrójną porcję koncentratu mięsnego o bananowym smaku, wziąwszy prysznic i zaplótłszy od nowa coletę, wypłynął na korytarz. Od razu spostrzegł brak plastrów na czujnikach przy drzwiach do kabiny Mścisłowskiego i Yusufa. No tak, skoro Xien dobrał się do papierów hrabiego, to musiał tam wejść. A zatem wpuścił powietrze i podniósł temperaturę. Co z trupem Araba? Zapewne zostawił go na miejscu; zacznie cuchnąć.
Poszybował w górę, do rury osi. Nie było śladu po krwi Jaqueritte, wessały ją przewietrzniki. Ubrał skafander, przeszedł przez śluzę. Minąwszy Kołnierz, znalazł się w części towarowej Armstronga 7. Z kolei minął kostnicę; wspomnienie obrazu martwych ciał zmąciło mu myśli, lecz bez problemu zapanował nad nastrojem. Ci o naprawdę słabej psychice po prostu nie zdają testów kwalifikacyjnych Heinlemann Inc.
Xien czekał na niego w luku numer 17, przy Kamieniu.
- Bo dotąd w ogóle nie zadaliśmy sobie tego pytania: co to właściwie jest?
Schwarz podleciał bliżej, spojrzał na Kamień w sieci antyprzeciążeniowej: niczym zagnieżdżające się w stalowej macicy czarne jajo.
- To jest pytanie o intencje twórców, czyli myśli nie do pomyślenia - rzekł. - Tak samo jak istnieją złe odpowiedzi, istnieją także złe pytania. Na sprzecznościach żyje poezja, nauka na sylogizmach.
- Uważasz, że nie ma punktów wspólnych? Mylisz się. Jeden jest kosmos, jedna fizyka. Każdym czynem odkształcamy wszechświat podług reguł naszej ergonomii.
- Usiłujesz odczytać Ich z tego Kamienia?
- Yhmhy - przytaknął Xien.
- I co?
- I nic.
- Więc sam widzisz.
- Nic nie rozumiesz, Aax. Choć na moment przestań myśleć tak jednotorowo. Wiem, że to trudne; cała dzisiejsza cywilizacja - bo to jest wasza cywilizacja, Europejczyków - zasadza się na myśleniu po liniach prostych. Ale przynajmniej spróbuj. Brak informacji też jest informacją, nawet jeśli brzmi ci to jak sprzeczność. Daj krok w bok, posuń się po łuku. Kamień imituje formę naturalną - meteor - nie dla uniknięcia rozpoznania, bo wówczas przecież musiałby posiadać również spin meteorowy; więc nie dlatego. On ją imituje, ponieważ taka forma, teleologiczna jedynie poprzez splot warunków wyjściowych zadanych przez wszechświat, a więc całkowicie pusta interpretacyjnie, jako jedyna skutecznie uniemożliwia wnioskowanie o twórcach Kamienia. Te nasze Voyagery... upakowaliśmy w nich zdjęcia, nagrania - a to było niepotrzebne. Z samej budowy tych sond można wywieść homo sapiens równie pewnie, co z twojego DNA, Aax. Kamień tymczasem - Kamień stanowi zaporę nie do przebycia.
- Zero wciąż daje zero; niczego nie wywnioskowałeś na podstawie pustki.
- Ależ wywnioskowałem. Oni się boją. Nie chcą rozpoznania, nie chcą dwustronnego kontaktu. To jest zwiad sekretny. Zapewne wypuszczają takie Kamienie dziesiątkami tysięcy, to operacja zakrojona na miliony lat, muszą być niebywale długowieczni - widzisz, już jest zysk informacji. Głowę dam, że ten głaz bez przerwy śle swym twórcom wysokoenergetyczne raporty, tylko po prostu nie jesteśmy w stanie zarejestrować emisji ich nośników. Szum i ułamkowy spin są po to, żeby zwrócić uwagę każdego ewentualnego inteligentnego gatunku, ponieważ to właśnie są elementy ewidentnie nienaturalne. Placebo. Pojmujesz? Jestem pewny, że i teraz skanuje nas na sposoby, jakich sobie nawet nie wyobrażamy. I śle, bezustannie śle raporty. Chwytasz, Aax? Kamień nie spełnia żadnej funkcji ponad tą jedną; niczemu nie służą jego obroty w nadwymiarze, elektromagnetyczny wrzask - to są fałszywe pozory, jeno dla zwrócenia uwagi. Chcieli, by Kamień został rozpoznany jako obcy artefakt; chcieli, by znalazł się w centrum naszej uwagi, dla samego Kamienia jest to wszak bardzo wygodna pozycja do obserwacji naszych zachowań. Czyż reakcja danego gatunku na zetknięcie z wytworem obcej inteligencji nie może być uznawana za pewną generalną cezurę? Oni po prostu są ostrożni, nie dążą do kontaktu na oślep; najpierw chcą mieć maksymalną możliwą do uzyskania gwarancję, że Ich ujawnienie się, odkrycie, w żaden sposób Im nie zagrozi.
Schwarz usiłował zajrzeć Xienowi w twarz, ale nie dało rady, wąska szybka hełmu Chińczyka była zaciemniona.
- Jakkolwiek byś zwał taki sposób rozumowania - rzekł mu więc - po okręgu, paraboli czy zygzaku, faktem jest, że nie podniesie on sumy informacji danego układu ponad wyjściową. Bardzo ładną bajeczkę opowiedziałeś, ale to tylko twoja osobista hipoteza, nie do wybronienia w starciu z konkurencyjnymi, bo z tak wątłych przesłanek wyciągnąć można milion innych, równie mało prawdopodobnych wniosków. Ale, jak mówię, bardzo to ładne. Placebo; no, no. Powinieneś ją opatentować.
- Ech, durniu ty, durniu. Nie czujesz? Niczego nie czujesz? Tajemnica została zaplanowana.
- Chodźmy już do tych kontenerów. Dzięki, że poczekałeś.
- Zacznij się przyzwyczajać: czas nie ma dla nas znaczenia. Nie trzeba, nie wolno się śpieszyć.
- Myślałby kto, że to tobie zarżnęli kobietę. Co ci się stało, Xien, objawienia doznałeś? Jak zaczniesz mnie nawracać na konfucjonizm, język ci wyrwę. Tak samo, jakżeś poprzednio był nie do wytrzymania, tak i teraz, boś upierdliwy chyba z urodzenia, tylko kierunek wektora ci się zmienił.
Xien włączył odrzut, zawrócił do wyjścia.
- Jak chcesz. Pewnie, że tak łatwiej; po co myśleć, skoro można zlekceważyć.
- Dysze z dupy powyrywam.
Dogonił kalekę dopiero w luku z zakontraktowanymi przez hrabiego kontenerami. Wyglądały jak dzięciece trumny: metalowe hermetanty, półtora metra na zero osiem na zero sześć. Było ich dwadzieścia cztery. Prócz płytki celnej z naniesionymi laserowo kodami księżycowego portu, nie posiadały żadnych oznaczeń, nawet logo TraComu. Ułożone ściśle obok siebie, pokrywały ciemną mozaiką jedną ze ścian luku, przymocowane do niej magnetycznymi zaczepami.
- Który?
Podlecieli po pierwszego z brzegu. Xien otworzył podramienną klawiaturę skafandra, wprowadził kod i klepnął enter.
Nic się nie stało.
- Na jakiej fali? - spytał Schwarz.
- Portowej. Nie mogli jej zablokować, orbita by ich nie puściła.
- Najwyraźniej hrabia załadował bezpośrednio z doku kompanii.
- Uderzę wachlarzem.
Chwilę trwało zanim trzykrotnie przeszedł całe dostępne spektrum. Bez efektu.
- Dał ci fałszywy kod, Aax - mruknął wreszcie kaleka.
- Też już do tego doszedłem. Mogłem się zresztą wcześniej domyśleć: dlaczegóżby miał mi zawierzyć? Nie było powodu. Mógł oszukać, więc oszukał.
Xien pokręcił głową.
- To nie tak. Sam na pewno też nie znał prawdziwego kodu.
- Skąd wiesz?
- Pomyśl. Miał je tylko przewieźć. Umożliwienie mu zaglądnięcia do wnętrza kontenerów i przekonania się, co naprawdę w nich jest, byłoby z punktu widzenia kompanii wielkim błędem. Niepotrzebne wtajemniczenie, zbędne ryzyko - tego się nie robi, kompanijny naza z pewnością położył tu veto.
- Sądzisz, że Mścisłowski zdawał sobie z tego sprawę?
- Nie był przecież idiotą. Pewnie od razu się zorientował. Ale kontrakt jest kontrakt, forsa jest forsa, a pamiętaj, że jemu tam deptali po piętach weseli chłopcy z brzytwami; raczej nie mógł wybrzydzać. Dla kompanii to też była okazja - komu innemu musieliby zapewne wciskać jakąś skomplikowaną legendę, hrabiemu zaś wystarczyło powiedzieć oczywiste kłamstwo, puścić oko i wyłożyć odpowiednią sumę.
- Możesz przelecieć cały zbiór wariacji?
- Żartujesz? Trzydzieści sześć do dwudziestej możliwych układów, a i to tylko przy założeniu prawdziwej długości kodu, bo mogli skłamać i tu. Niechby jeden skan częstotliwości zabierał sekundę. To daje w przybliżeniu dwa razy trzydzieści sześć do piętnastej lat. Prędzej Słońce zgaśnie. Prędzej umrze wszechświat.
- Mówi Emmanuel - rzekł Emmanuel. - Mogę spróbować się włamać.
Schwarz i Xien zamilkli, znieruchomieli.
- Nie bójcie się - odezwał się ponownie po długiej chwili elf. - Po prostu sam jestem ciekawy ich zawartości.
Tamci nadal milczeli.
On słyszy nasze oddechy, pomyślał Schwarz. Słyszy oddechy i liczy tętno.
- Co nadałeś na Ziemię? - spytał.
- To nie należy do sprawy. Chcecie się dobrać do tych kontenerów, czy nie?
Xien wzruszył ramionami.
- Pruj - mruknął.
- No to pruję - zaśmiał się Emmanuel, po czym zamilkł.
- Da radę? - zagadnął Schwarz Xiena.
- Może.
- Przecież sam mówiłeś, że prędzej Słońce zgaśnie...
- Wiem, co mówiłem. Ale on jest elf. Tyle samo wiem o jego możliwościach, co on o smaku hot-doga. Zresztą najpewniej on o hot-dogu wie więcej.
- Nienawidzę takiego patroszenia matematyki - wymamrotał Schwarz. - To jest kościec wszystkiego: prawa ponad prawami. Łamiesz kręgosłup logice.
- Jeśli ja łamię jej kręgosłup, to co powiesz o G*dlu? On, cholera, serce jej wyrwał.
- Otworzyłem etykiety - odezwał się Emmanuel. - Bardzo krótkie pliki. Pokrywają się niemal w całości, tylko numery seryjne inne. Przeczytać?
- Czytaj.
- “Draconus Vacuum Pontia, wyprodukowane w Stroblu, pod nadzorem dra Odo. Tryb XVI. Wersja 204.07. Drakon numer...” I tu idzie numer. Tyle. Nie ma blokady ciśnieniowej, ani specyfikacji wymaganej atmosfery.
- Gdzie leży ten Strobel?
- Co to jest drakon?
- Otwierać?
- Tak.
- Nie.
Ale Xien był szybszy i Emmanuel już zaczął podnosić wieka kontenerów. Skafander Schwarza strzyknął gazem i Niemiec poleciał w tył, ku wyjściu z magazynu na główny korytarz towarowej części Armstronga 7, ciągnący się przez nią od Kołnierza Breneki do samych Kołnierzy czaszy odrzutowej.
- Dlaczego wszystkie? - syknął Schwarz.
- Nie mogłem selektywnie - wyjaśnił elf.
- Lepiej się cofnij - poradził Niemiec Xienowi.
- Bo co?
- Bo Draconus Vacuum Pontia. Takich nazw nie nadaje się nowemu gatunkowi szczypiorku.
- Nic stamtąd nie zobaczę, nawet na full powiększeniu, za mały kąt.
- Zamontujemy kamery.
- Jakby co, włączę dopalacze - zarechotał Xien, szybując powoli nad szeregami hermetantów otwierających się jednym baletowo synchronicznym, leniwym ruchem. - Jeszcze się nie urodził taki szczypiorek, co by mnie w próżni dogonił.
- Nie dosyć horrorów oglądałeś? Gdyby ten scenarzysta był cokolwiek wart, natychmiast po podobnej kwestii powinien wyskoczyć z tych skrzyni, dopaść cię i rozszarpać na strzępy zieloniutki, trzymetrowy, zębaty szczypioreczek.
Scenarzysta był wszelako albo wyrafinowanym na starość weteranem banału, albo niedouczonym nowicjuszem, bo nic się nie stało i kontenery w spokoju otworzyły się na oścież. Chropowate płaszczyzny klap zamarły wzniesione prostopadle, kładąc blade cienie od ściennych lamp luku.
- I co? - parsknął Xien pod adresem skrytego w półmroku za drzwiami Schwarza.
- To ja się pytam: i co? - mruknął Niemiec. - Rzuć-no okiem do środka.
Xien rzucił.
- Mhm.
- Tak?
- Nie poganiaj. Nie wiem, co to jest.
- Ale jak wygląda?
- Paskudnie.
- Co to ma być, chińska tortura cierpliwości?
- No dobra... Coś jakby czarny tobół przesłonięty ciemnozieloną błoną.
- W każdym?
- W każdym.
- A błona...
- O cholera!
- Co? Gadaj!
- Rusza się kurewstwo.
- Który? Podaj rząd i kolumnę.
Xien odpalił ostro pod sam “sufit” luku.
- Wszystkie się ruszają - warknął. - Te błony. Coś jest w środku.
- Żywe?
- Przecież mówię, że się rusza!
- W próżni? W zerze Kalvina? Pieprzysz!
- Szczypiorek, niech cię zaraza...
- Xien, Xien, teraz jest właśnie najodpowiedniejszy moment na włączenie tych twoich dopalaczy.
- Wyłazi, skurwysyn! - zapiał kaleka i faktycznie włączył dopalacze.
W ułamku sekundy zatrzasnęło się przeznaczenie. Schwarz oglądał to sobie potem na ekranach monitorów aż do znudzenia, zarejestrowane przez standardową kamerę bezpieczeństwa z korytarza, która podczas zdarzenia zaglądała mu była do wnętrza luku ponad ramieniem, nakierowana tak precyzyjnie elektroniczną ciekawością Emmanuela. A więc: Xien w skafandrze na tle chmury odrzutu, oraz to coś, jak czarny pocisk, wystrzelone z jednego z hermetantów i pędzące po idealnej zbieżnej, niczym rakieta przechwytująca - w mgnieniu oka dopadające Xiena, wpijające się weń wszystkimi czterema kończynami, jak kilkuletnie dziecko obejmujące matkę, ale to nie obejmuje, to dusi, szarpie, gryzie. W tym momencie urywa się krzyk Xiena na dospeku. Wektor odrzutu udowych dysz Chińczyka przesuwa się i kaleka zszczepiony z drakonem skręcają poza przestrzeń widoczną z korytarza. Pustka i cisza. A potem dwa kolejne pociski, pędzące prosto ku drzwiom. W reakcji Emmanuel zatrzaskuje gródź. Tak to wyglądało.
Scenarzysta miał po prostu spóźniony refleks.
________________________________
Nagrywam się tu, bo dziennik pokładowy statku stanowi jedynie jeszcze jeden plik w pamięci wielosieci, a wielosieć to Emmanuel, i równie dobrze mógłbym do tego dziennika słowa nie powiedzieć, bo i tak usłyszelibyście tylko to, co on by chciał, abyście usłyszeli. Więc nagrywam się na tym minimagnetofonie; znalazłem go u Jaqueritte. Jest jedenasty marca. Jaqueritte nie żyje. Wszyscy nie żyją, oprócz mnie. I Emmanuela, rzecz jasna; Emmanuel to elf. Mówi Anaxander Schwarz, gdybyście mieli jakieś wątpliwości mimo analizy głosu; mówi Schwarz. Godivę... to znaczy Susan... cholera, zapomniałem nazwiska... była informatyczką, to matka Emmanuela. No więc Godivę zabił Mścisłowski, a Emmanuel się zemścił i zabił jego. Potem Yusuf zabił Jaqueritte, a ja Yusufa. Też z zemsty. Xiena zabiły drakony. Pewnie i one za coś się mściły. Taak. Wiem, jak to brzmi. Jatki jakieś kosmiczne. Zbiegi okoliczności są jedynie dobrze zakamuflowanymi cudami. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Niczego nie potrafię wytłumaczyć. Pytajcie Kamienia. Ja nie rozumiem.
...
Słyszę je, jak drapią o poszycie, słyszę je pod nogami, to idzie przez metal. Krrrr, krrrr. Zaraz, może jednak się uda... No co, było słychać? Pojęcia nie mam, jak one to zrobiły, ale przeżarły się przez ścianę luku i wyszły na zewnątrz. Łażą teraz po Brenece. MAMS je tam sfilmował z bliska, więc mogę się przynajmniej przyjrzeć bydlakom. Uch, niesympatyczne skurwiele. Czarne jak noc; metr, półtora wzrostu góra. Ale te łapy... rozczapierzy się taki pokurcz w krzyż jak pająk, gdzie noga, gdzie ręka, wszystko śmiercionośne; drakony, cóż, drakony. Żywe przecież. Widocznie brak atmosfery i zero absolutne nic im nie szkodzą. Jak możliwe? Jakoś. Znajdźcie doktora Odo, on wam powie. Jeśli ktoś taki w ogóle istnieje, bo nie jestem już pewien. TraCom? Raczej nie. Biedny Mścisłowski, sądził, że wie, na co się godzi; myślał, że rozpoznał kłamstwo. Żadna kosmiczna kompania nie miałaby interesu w produkowaniu takich próżniowych drapieżców. Natomiast zaangażowane w wojnę państwa... To może być własność każdej z armii. Co naprawdę mieści się na tym Iapetusie? Placówka TraComu; wierzę, bo jest w spisie - ale co poza nią? ...Nie mogli posłać ich jawnym frachtem, podobnie oczywistą wojskową tajemnicę zaraz by ktoś przechwycił; nie mogli bezludnym rajderem, bo by go zestrzeliły MIOU. A taki podwójny parawan przynajmniej gwarantuje nadawcom anonimowość. Przewiduję zaostrzenie konfliktu; jeśli ten numer wyjdzie na jaw - a prędzej czy później wyjdzie - nie będzie już statków neutralnych, MIOU dostaną rozkaz niszczenia wszystkiego, niezależnie, czy to własność prywatna, czy kompanijna, bezludna czy nie - na wszelki wypadek: rozwalić. Aż się dziwię, że do tej pory jakoś tego unikaliśmy, przecież trick był tak oczywisty... Czy TraCom w ogóle wie, do czego użyto jego imienia? Wątpię. Na kontenerach nie było żadnych oznaczeń, założę się, że nie znajdziecie tam niczego, co przydałoby się w identyfikacji właścicieli. Ile wiedział Mścisłowski? On chyba tak czy owak miał zginąć. Prześledźcie jego poczynania od pierwszego spotkania na Księżycu z owym rzekomym agentem kompanii. Mógł się jakoś zabezpieczyć, diabli wiedzą, Triada mu deptała po piętach, bał się; sprawdźcie też Yusufa, hrabia go miał na usługach jeszcze zanim się spotkaliśmy, nie wiadomo, ile mu powiedział, ile sam Yusuf się domyślił, on nie był taki głupi, na jakiego wyglądał. Rzecz jasna, sprawdźcie także mnie. Nie jestem pewien, czy
...
Chyba wariuję.
...
Tylko ja i Emmanuel i Kamień i drakony. Statek trzeszczy, one drapią. Wiem, że niedługo umrę. Nie mogę przestać się zastanawiać, o czym oni wszyscy teraz myślą: Emmanuel, Kamień, drakony. Jak to się nazywa? Jaq by wiedziała. Jakaś paranoja. Tuż obok mnie obracają się żarna ich nieludzkich umysłów. Nie mogę przestać nasłuchiwać. Wywołuję Emmanuela, ale się już nie odzywa. Wpatruję się w ekran z Kamieniem. Drakony dostały się także do tego luku i oblazły Kamień niczym ucztujące muchy trupa, kotłuje się tam czerń na czerni. Mimo to słyszę je pod nogami, jest ich wystarczająco wiele: dwadzieścia cztery. Jak godzin w dobie. Popadam w kabalistykę. Jaq, Jaq, ty byś mi wytłumaczyła... taaak.
...
Nie mogę zasnąć. Nasłuchuję. Drakony wciąż usiłują się przeżreć do środka. Pewnie w końcu im się uda. Jak one to robią? Jak mogą żyć w próżni? Czy w ogóle żyją? Przyglądam im się i dochodzę do wniosku, że to nie jest ludzka biologia. Może w ogóle nie białko. Do czego wojsko chciało je wykorzystać, do kosmicznych abordaży? Zapewne. ...Patrzę i patrzę i powoli zaczynam dostrzegać w nich piękno. Czy są inteligentne? Powinienem rejestrować serie tych ich postukiwań i przepuszczać je potem przez algorytm deszyfracyjny. Jeszcze się okaże, że nadają S. O. S., hehehehehe!
...
Wciąż nasłuchuję - ale to w ogóle nie są dźwięki. To znaczy dźwięki też; do drakonów się już nawet przyzwyczaiłem. W Brenece wzbiera napięcie. Ale głupie zdanie. Jestem tu jedynym człowiekiem, więc to we mnie wzbiera napięcie... Tylko że to nieprawda. Przychodzi z zewnątrz. Nie strach. Nie strach. Nie wiem, jak... Czy to są cienie? To nie są cienie. Czy to jest cisza kosmosu, szelest przewietrzników, trzeszczenie kadłuba... Nie, nie! Do jasnej cholery! Ktoś zaciska pięść, a ja jestem w jej środku. Po Kamieniu pełzają drakony. Złapałem za szminkę Jaqueritte i maźnąłem na lustrze głupotę. Słyszycie, jak się plączę? To szaleństwo, prawda? Nic dziwnego, w takich okolicznościach... A jednak słyszę. Swędzi mnie gdzieś w środku mózgu, a nie mogę się podrapać. Zerknąłem przypadkiem w ścianę i spostrzegłem, że, nie zdając sobie z tego sprawy, bez przerwy wyginam sobie twarz w jakieś straszliwe miny, grymasy paskudne. Wy już na pewno wiecie. Co to jest, na miłość boską? Co to jest?
...
Słyszę. Nadchodzi. Nadchodzi.
Dwa
ten drugi
Pięćdziesiąt mil za Bostonem złapali gumę. Autopilot natychmiast ściągnął pasy, cofnął fotele i wyłączył silnik; toyota tańczyła po pustej szosie, w serii kontrolowanych poślizgów wytracając szybkość. W końcu stanęli. - Konieczna wymiana prawego przedniego koła - rzekł autopilot.
- Będę rzygał - wymamrotał Tarnowski.
- Wyłaź.
Wyszli obydwaj. Samochód zatrzymał się był na poboczu, za którym ciągnęło się ciemnymi fałdami puste pole, kryte na horyzoncie niską falą lasu. Po drugiej stronie mokrej od nocnego deszczu jezdni widok był niemal identyczny. Słońce jeszcze nie skończyło wschodzić i niebo wciąż wahało się w wyborze lakieru między ponurą szarością a bladym błękitem. Od wschodu sunęły po nim ciężarne burzą czarno-granatowe chmury.
Podczas gdy Tarnowski zwracał kolację, Firehand pomaszerował wstecz po śladach startej gumy toyoty. Wrócił, pochylił się nad sflaczałym kołem, zaklął.
- Mhm? - Tarnowski wycierał sobie usta chusteczką.
- Cholerne szczeniaki - zgrzytał zębami Firehand. - Powinni ich za to zamykać. Jeżdżą sobie i rozrzucają po drogach. Już od tego ludzie ginęli.
Tarnowski spojrzał na wskazywane przez Firehanda metalowe drobiny powbijane w strzępy feralnej opony.
- Nie słyszałeś? Takie małe kolczaste kulki, jeże się nazywają - wyjaśnił Firehand. - Ponieważ normalnie dziury zalepiają się automatycznie, wykombinowali sobie prawdziwe miniminy drogowe: wbija się draństwo i dopiero potem wybucha. No i sam widzisz. Masakra. Szlag by ich.
- Pod co to podpada, pod umyślne spowodowanie zagrożenia życia, no nie?
- Niby tak, ale cholernie trudno dojść, czyja to sprawka, a poza tym zazwyczaj są to nieletni, więc co im zrobisz? A jak chcieli sadzać za posiadanie, to nie przeszło przez Senat. Nie słyszałeś?
- Latam helikopterem.
- A prawda.
Firehand wyjął z portfela telefon i wdał się w długą sprzeczkę z centralą pomocy drogowej.
Abraham Tarnowski tymczasem zdjął marynarkę i rzucił ją na tylne siedzenie. Rozpiąwszy kołnierzyk czarnej koszuli, rozsiadł się na masce toyoty. Oddychał głęboko chłodnym, orzeźwiającym powietrzem. Pomyślał o papierosie, koniecznie ciężkodymnym nikotynowcu, na którą to nielegalną używkę powracała ostatnio moda w wyższych sferach megapolii.
Minął ich rozpędzony wyżej setki czarnobrody motocyklista na dłuższym od toyoty harleyu.
Firehand bluzgnął pożegnalnym przekleństwem, po czym schował telefon.
- No i? - mruknął Tarnowski.
- A jak myślisz? Łapiemy się za żelazo.
Abraham uniósł brwi.
- Naprawdę potrafisz wymienić koło?
Firehand się zmieszał.
- No co, cholera, przecież nie może to być znowu takie trudne...!
- A co z tą pomocą?
- Obwdzwoniłem wszystkie trzy centrale. Z tego, co zrozumiałem, prowadzą jakąś akcję protestacyjną: nie obsługują budżetówki.
- To służbowy wóz?
- A coś ty myślał? Dostałem go razem z przydziałem do ciebie. Wzięli mnie z trupiej wachty.
- Dlaczego to wyszło tak w środku nocy? Zdjąłeś mnie w połowie przemówienia Dreyfussa, ludzie się krzywili.
- Robisz mu w sztabie?
- Konsultant, jak zwykle. Nie zmieniaj tematu. Mówiłeś, że biurokracja. Jaki prawdziwy biurokrata pracuje w nadgodzinach?
Firehand wzruszył ramionami.
- Fedziowie prześwietlali cię do wyższego poziomu dostępu. Półtorej doby im to zabrało.
Twardowski skrzywił się sceptycznie.
- Przecież ten schizoagent sprzed roku, którego wam rozłożyłem, no to on podpadał pod kod beta; to co, podnieśli mnie niby do alfy? Niedługo przeskoczę prezydenta.
- A żebyś wiedział, że masz alfę. To nie jest byle fucha, Abe.
- Nie strasz, nie strasz, bo jeszcze się wycofam.
- Źle ci? Doisz rząd na godzinę więcej, niż ja na tydzień i jeszcze narzekasz?
- Bierz się lepiej za to koło.
- A ty co? Będziesz stał i patrzył?
- Nie znam się na tym.
- A od czego masz pająka? Ściągnij z Sieci opis wymiany koła w samochodzie osobowym.
Tarnowski ponownie skrzywił się, ale wszedł w półzaślep. Dwa metry przed nim, nad przydrożnym rowem, rozwinął się wielki srebrno-czarny ekran, pięć na dziewięć. Abraham szybko przeskakiwał po kolejnych oknach opcji, aż doszedł do pozaindeksatorowego searchera tematycznego. Wtedy wstał i dał dwa kroki w bok, by objąć spojrzeniem toyotę wraz z jej sflaczałym kołem; ekran zgrabnie przepłynął nad jezdnię. Tarnowski wrzucił obraz do programu. Ekran skurczył się do panelu setupu. Tarnowski wybrał standard. Panel zniknął. Asfalt, na który przed momentem rzucał on cień, zaczął się gotować. Chwilę bulgotał, pyrkając wielkimi bąblami, wreszcie wybrzuszył się w górę na dobre dwa metry. Zaczęło nim targać boki, wyłaniały się z czerni i zaraz w niej ginęły przeróżne kształty. Tarnowski obserwował to z nieukrywanym niesmakiem. W końcu utoczonemu z asfaltu mężczyźnie skrzepła twarz i otworzył on oczy. - Super Claymen - rzekł kłaniając się i bez potrzeby wygładzając na sobie firmowy kombinezon sponsora aplikacji. - Serwisy Clay & Co. czynne całą dobę w stu siedemdziesięciu ośmiu punktach na terenie całych Północno-Wschodnich Stanów. Podać więcej informacji? - Nie - warknął bezsłownie Tarnowski. - Powiedz, jak wymienić koło. - Super Claymen, choć, rzecz jasna, nie mógł tego zobaczyć - nie mógł niczego zobaczyć - zaczął się teatralnie przyglądać rozszarpanej oponie. - O, to bardzo proste! - zapiał, szczerząc śnieżnobiałe w czarnej twarzy zęby. - Już wyjaśniam. Najpierw...
Program mówił, a Tarnowski powtarzał na głos jego instrukcje Firehandowi, który tymczasem zdążył się odlać do rowu.
Przystąpiwszy do pracy, w pięć minut uczernili sobie ręce po łokcie.
- Ależ to brudna robota - warknął Firehand.
- Zaczepił się o coś - mruknął Tarnowski, szarpiąc krzywo wsunięty pod wóz podnośnik.
- Dlaczego to wszystko takie skomplikowane? - parsknął Firehand marszcząc brwi nad magnetycznymi zatrzaskami kołpaka.
- Powieś je sobie nad biurkiem.
- Co?
- To motto. Powinniście je mieć w nagłówkach swoich legitymacji. Military Inteligence Department: “Dlaczego to wszystko takie skomplikowane?”
- Do czego pijesz?
Tarnowski wyprostował podnośnik, odetchnął i usiadł na asfalcie, opierając się plecami o błotnik.
- Nie udawaj. Wieziesz mnie do Hugona. Kogo tam trzymacie?
Firehand otarł pot z czoła, zastanowił się.
- Wyślepiłeś się? - spytał wreszcie.
Tarnowski czym prędzej skasował Super Claymana i zamknął pająka.
- Już.
- Nie wiem - rzekł wówczas Firehand.
Abraham złapał za łyżkę.
- Zliżesz z niej swój mózg.
- Dobra, dobra! - porucznik zamachał rękami.
- No więc?
- No więc kim on jest, to my faktycznie tak do końca nie wiemy. Zidentyfikowaliśmy go podług odcisków palców i siatkówki oka. Anaxander Schwarz, obywatelstwo niemieckie, urodzony jeszcze w Polsce, ostatnio zatrudniony w Heinlemannie, Inc.
- Noo, dla mnie to jest wcale dokładna identyfikacja.
Firehand skrzywił się kwaśno. Coś mu wpadło do oka i usiłował to teraz wydobyć spod powieki, nie zważając na pokrywający mu palce brud.
- Each... poczekaj tylko, aż ci resztę opowiem. Masz może chusteczkę? Dzięki. Co za zaraza... Uch. Taak. Z Heinlemanna go wywalili za morderstwo. Wiemy, że odstawili go na Księżyc. Teraz słuchaj. Powłamywaliśmy się tu i ówdzie i przeczesali bazy danych. Otóż brak jakichkolwiek informacji o jego powrocie na Ziemię: nie było go na pokładzie żadnego z Kondorów. Co jeszcze nic nie znaczy, bo jeśli się postarać, to przemycić z orbity można wszystko i wszystkich. Sprawa polega na tym, że posiadamy stuprocentową pewność, iż ów Schwarz znajdował się na pokładzie Armstronga 7, gdy ten odpalił w swą podróż do Saturna. To prywatny drobnicowiec, wynajęty przez TraCom. Wciąż leci. Uważasz: on leci, a Schwarz ni stąd, ni z owąd pojawia się na Ziemi. Jakim cudem? Teleportował się? Musiał go ktoś przejąć już w trakcie lotu. Zapukaliśmy do Nasłuchu. Nasłuch, jak wiesz, śledzi wszystkie wykrywalne sztuczne obiekty poruszające się w Układzie Słonecznym, śledzi więc też, rzecz jasna, Armstronga 7. I twierdzi, że nie doszło do żadnego rendez-vous w próżni. Nie stracili Armstronga z pola obserwacji ani na moment. Więc mamy zagadkę.
- Ogólnikami poleciałeś. Ta stuprocentowa pewność...
- Szczegółowa dokumentacja czeka na ciebie u Hugona. Tymczasem przyjmij na wiarę.
- No wiesz, teoretycznie takie przechwycenie człowieka byłoby mimo wszystko możliwe: podejście po wymuszonej w cieniu obiektu, takież samo odejście, potem analogiczna operacja przy jakimś statku powracającym na Ziemię... i już. Oczywiście rzecz byłaby niezmiernie kosztowna i bardzo ryzykowna, chociażby z uwagi na MIOU; ale teoretycznie - możliwa.
- Nie sądź, że zlekceważyliśmy takie oczywistości. Były symulacje. Przy maksymalnie sprzyjających przedsięwzięciu warunkach i tak nie wyrobiłby się czasowo.
- A kiedyście namierzyli tego Schwarza?
- Dwudziestego drugiego marca. Na plaży powyżej Atlantic City.
- Co on tam robił? Muszelki zbierał?
- Mhm, widzę, że powinienem zacząć od drugiego końca... Jakiś staruszek wybrał się na poranną przechadzkę i wezwał policję, bo myślał, że to topielec. Leżał twarzą do piasku, kompletnie goły, nie ruszał się, skórę miał zmacerowaną od wody. Okazało się, że jednak żyje. Zabrali go do szpitala. Nieprzytomny: hipotermia, zapalenie płuc i powikłania; zaburzenie równowagi chemicznej organizmu wskazujące na niedawny dłuższy pobyt w stanie nieważkości. Wtedy się zaczęły te korowody z identyfikacją. Ponieważ to cudzoziemiec, od razu wskoczył nam na listę i poszła rutynowa procedura. Wydobyliśmy od Heinlemanna jego wzorzec DNA. Nie zainteresowalibyśmy się do tego stopnia, gdyby właśnie nie DNA.
- A co? Nie pasuje?
- I tak, i nie. To znaczy część porównywana standardowo, odpowiedzialna za osobnicze zróżnicowanie genotypu w ramach gatunku, kodowana do personalnego wzorca DNAPI, pokrywa się z charakterystyczną dla Anaxandra Schwarza. Natomiast na miejscu tych wszystkich ewolucyjnych śmieci, intronów i reliktów genetycznych - tam jest coś dziwnego.
- Co?
- Nie wiadomo. Nigdy się z czymś takim nie spotkaliśmy. Nie mamy pojęcia, co to właściwie koduje - jeśli koduje cokolwiek. Jakby też introny - tylko że inne.
- Sklonujcie, obetnijcie, podepnijcie wariacyjnie i przekonajcie się na żywo.
- Łatwo powiedzieć. To w ogóle nie służy do embriogenezy.
- Może zapis czystej informacji? Zastanawialiście się, po co w pełni ukształtowanemu człowiekowi zmieniać nie kodujące fragmenty DNA? Bo rozumiem, że on jest przerobiony co do komórki.
- Aha.
- Co on sam o tym mówi?
Firehand uśmiechnął się.
- I tu jest, Abe, zadanie dla ciebie. Facet ma coś w rodzaju amnezji. Konowały przeskanowali go na wylot, przepuścili przez setkę testów, pod hipnozą, na prochach i w ogóle, i przynajmniej tyle wiadomo, że nie kłamie. Faktycznie nie pamięta. Ale brak śladów urazu fizycznego oraz jakichkolwiek planowych mechanicznych manipulacji. Wszystko więc przemawia za blokadą psychiczną, i ty masz ją rozpruć.
Tarnowski w zamyśleniu przesunął językiem po zębach.
- Jaki on ma status prawny?
- Nielegalne przekroczenie granicy i zagrożenie biologiczne. Utajnienie z ustawy McFluga. Wszystko cacy.
- Zagrożenie biologiczne, dobre sobie.
- Porobili takie ładne paragrafy - mają się zmarnować?
- Dokąd pamięta?
- Do Hawkinga.
- Słucham?
- A, zapomniałem. Tego Armstronga 7 musnął styczniowy chiński Hawking. Od tamtej pory brak łączności ze statkiem.
- Załoga przeżyła?
- Diabli wiedzą. Raz odezwał się ich komputer, ale dał kompletny bełkot, Nasłuch rutynowo przepuścił to przez naszykowane na MIOU deszyfratory, bez skutku. Chyba wyzdychali, a maszyna zidiociała.
Tarnowski westchnął, wstał, otrzepał spodnie.
- Powiedzieć ci moje zdanie?
- Wiem; wcale go tam nie było, nie istnieje coś takiego, jak pewność stuprocentowa.
- Dokładnie.
- Przeczytasz sobie szczegółowe sprawozdanie u Hugona. Z grubsza rzecz polega na tym, że ten Armstrong 7 i cała jego załoga do momentu opuszczenia księżycowej byli pod ścisłą obserwacją dwóch agencji detektywistycznych oraz Mossadu i MI6. Wszyscy ręczą za tego Schwarza. Odleciał; nie było żadnej podmiany.
Tarnowski zmarszczył brwi.
- Zaraz, zaraz, czegoś nie rozumiem. Oni wiedzieli o nim wcześniej? Skąd?
Firehand westchnął.
- Łap się za koło.
- Strasznie chaotycznie opowiadasz.
- Nie Schwarza pilnowali. Mossad... zabierz te paluchy, bo ci je obetnę! Mossad łaził za jednym hasasynem, dane w aktach. Hasasyn się zaciągnął, więc wzięli pod obserwację statek i załogę. To ponoć jeden z tych cyborgizowanych, już na Księżycu załatwił im paru ludzi - sam rozumiesz, że raczej nie lekceważyli tej sprawy. MI6 z kolei pociągnęło za somalijską lekarką, zobacz sobie zdjęcie, prawdziwa czarna piękność, nogi jak stąd do Waszyngtonu, maczała palce w Quelimanijskiej Masakrze, jest za nią list gończy Interpolu, nawiasem mówiąc zatwierdzony także przez nas. Dawaj to.
- Masz, masz, udław się. A dlaczego ci Angole tak się na nią uwzięli?
- Bodajże załatwiła im kogoś albo też orżnęła na paręnaście mega; mętnie tłumaczyli.
- I ona również się załapała na ten lot?
- Aha. Pchniesz kiedy powiem. Co się tyczy prywatnych szpicli, to Pinkerton łaził za małoletnią pajęczarą, która ukradła jakiś program Microsoftowi. Firma obiecała agencji dwieście megakodolarów za uniemożliwienie jego rozpowszechnienia, wyobrażasz sobie? A ci drudzy... pchaj!! Cholera. Uch... Ci drudzy to szemrana kompania, chłopcy Triady z pozwoleniami na broń; zdaje się, że mieli wyrok na właściciela tego Armstronga, nieźle ich musiał wycyckać.
- Rany boskie, Catch, ten statek to jakaś latająca Sodoma i Gomora, pienia anielskie powinniśmy usłyszeć po tym Hawkingu.
- Też żeśmy się zastanawiali. Zbieg okoliczności czy jakie licho. Zbieranina jak z kiczowatego filmu. Ale faktycznie wygląda na przypadek. ...No; będzie. Spytaj się samochodu.
Tarnowski wetknął głowę do wnętrza toyoty i wywołał raport techniczy.
- W porządku - zameldował. - Masz coś do umycia rąk?
- Co niby?
- Cokolwiek.
Firehand wyciągnął z tylnego siedzenia obszerną torbę turystyczną i zaczął przeglądać jej zawartość.
- Możemy się umyć w perrierze - mruknął w końcu. - Weź chusteczki.
Pozbierali sprzęt i stare koło i przystąpili do ablucji. Perriera było zaledwie półtora litra, chusteczek siedem, mydła nie mieli. Stali nad rowem z rękawami koszul podwiniętymi pod same pachy. Słońce już całkowicie wzeszło, zrobiło się trochę cieplej. Burza zbliżała się do nich po bladym nieboskłonie niczym opity nocą gigantyczny kleszcz.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, stwiedziłeś, że Schwarz nie pamięta nic do momentu wybuchu bomby Hawkinga. To znaczy, że pamięta swój lot Armstrongiem aż do owej chwili. Czyli że rzeczywiście był na jego pokładzie.
- Na to by wyglądało.
- Nie kłamie.
- Nie kłamie. Nie świadomie.
- Zapomnij na chwilę o danych Nasłuchu. Załóż, że przesiadł się na jakiegoś rajdera zaraz po Hawkingu. Zdążyłby wrócić na Ziemię? Chodzi mi o ograniczenia czysto fizyczne. Jakie przyspieszenia wchodziłby w grę?
- Jeśli mówimy tu o czystej teorii - to tak: zdążyłby. Jeden gie plus, jeden gie minus, żadne przeciążenie, orbita bez znaczenia, cały czas na ciągu; pewnie, że zdążyłby. Ale to teoria. W praktyce... cały TraCom nie ma tyle antymaterii, ile on by potrzebował do podobnego sprintu. A poruszając się po tak wymuszonym torze, rzucałby się w oczy jak goły Hillman na Times Square, MIOU rozpieprzyłyby go w parę dni. Nie wspominam już o tym, że Nasłuchy wszystkich państw miałyby go na niebie jak krzyk w katedrze. To jest nie do zrobienia.
- A zatem - ktoś grzebał temu Schwarzowi we łbie, i to dosyć bezczelnie.
- Na to wygląda.
- Ma pająka?
- Nie.
- Ślady mikrotrepanacji?
- Żadnych.
- No, no, no. Podoba mi się. Prawdziwa szarada. Jaki on jest?
- Kto?
- Schwarz, Schwarz.
- Nie spotkałem jeszcze. Nie ja to rozpracowywałem.
- A kto?
- Luca. Nie znasz. Ja wszedłem, gdy zdecydowali się wciągnąć ciebie, bo już cię przedtem prowadziłem.
- Kto ja jestem, twój agent? “Prowadziłem”, dobre sobie!
- Tak mi się powiedziało. Nie rzucaj się; nie jesteś chyba freudystą.
- Mówiłeś, że wzięli cię z martwej wachty.
- Bo to prawda. Nie było wiadomo, kiedy skończą cię prześwietlać.
Pustą plastikową butlę i zużyte chusteczki wrzucili do bagażnika. Odwinęli rękawy koszul w dół. Firehand, zanim wsiadł, przespacerował się kilkadziesiąt metrów szosą w przód, wypatrując kolejnych jeży. Wróciwszy, włączył silnik.
- Będą za mną łazić? - spytał go Tarnowski, przeszukując kanały telewizora w poszukiwaniu relacji z wyborczej kolacji Dreyfussa.
- To chyba nieuniknione.
- Proszę zapiąć pasy - rzekła toyota.
Zapięli.
- Przeprowadziliście interpolację jego drogi w oceanie podług biegu prądów? Wyrzucili go albo z brzegu, albo ze statku, albo z powietrza: samolot lub helikopter. O tej porze roku nie przeżyłby w wodzie zbyt długo. Sprawdziliście zdjęcia satelitarne z tamtego dnia? A dane radarowe kontroli lotów? Mhm?
Ruszyli. Rozpędziwszy się do podróżnej, komputer przejął w całości kierowanie samochodem. Firehand pogrzebał po schowkach, znalazł orzeszki ziemne, poczęstował Abrahama.
- Niezbyt dokładnie wiadomo, kiedy go wyrzuciło na tę plażę. Ślady są po przypływie. Cała noc, dziesięć godzin. Co do zjęć satelitarnych, to jest na paru ze świtu, jak już tam leży. Ściskał coś w dłoni, jakby patyk. Dziadek, co go znalazł, już tego nie widział. O tej porze ludzie wypuszczają psy, mógł któryś rzecz odwlec albo i zabrać do domu, są tam tropy kilku różnych zwierząt; nie wiemy, co to jest, może któremuś smacznie zapachniało. Jeszcze ludzie chodzą i szukają.
- Chyba żartujesz. Chodzą wzdłuż plaży szukając patyka? Ilu cyfrowy IQ ma ten Luca?
- Mhm, rzecz jest jednak dosyć charakterystyczna, poza tym te zdjęcia są naprawdę wysokiej rozdzielczości.
- Złapał badyl nieświadomie. Morze bez przerwy wyrzuca tony śmieci. To bez sensu.
- Najpierw zobacz zdjęcie. Ma ponad metr długości, dwa cale średnicy i jakiś skomplikowany ornament na całej powierzchni. Coś jakby laska, jeśli się dobrze przyjrzeć.
Tarnowski w milczeniu rozgryzł garść orzeszków.
- Posiada jakąś rodzinę?
- Nie zdążył się ożenić, Heinlemann go zwerbował zaraz po testach, dwadzieścia parę lat miał. Matka zmarła poroniwszy jego brata. Ojciec zapił się i zaćpał trzy lata po podjęciu przez Anaxandra pracy w korporacji.
- Jak to, jedno z dwojga: albo zapił, albo zaćpał.
- Jemu najwyraźniej udało się synchronicznie. Kremacja na koszt państwa.
- Synalek nie uronił łzy?
- Swego czasu wzywali tam do nich policję, odchodziły awantury na pół ulicy: butelki, noże i pięści, tatuś synusia, synuś tatusia, żarli się, aż wreszcie chłopak się wyprowadził.
- Co on właściwie pokończył?
- Gimnazjum, a potem parę lat u Heinlemanna.
- Jakie oceny?
- Prześlizgiwał się. Chyba raczej nie chciało mu się, bo u nas na testach wychodzi nieźle.
- Współpracuje?
- Ty byś współpracował?
- Ile trzeba.
- No właśnie. Jedna próba ucieczki, jedna głodówki. Próbuje wybrnąć z tego możliwie najmniejszym kosztem.
- Kontakty z Bundesnachrichtendienst?
- Nie dokopaliśmy się.
Orzeszki skończyły się. Zaczęło padać.
- Będzie cholerna burza.
________________________________
Rządowa klinika psychiatryczna imienia Klausa Kinskiego rozłożyła się w malowniczej dolince odległej od autostrady o kilkanaście kilometrów. W gęstych zaroślach kryło się tu ponad dwadzieścia budynków, głównie parterowych i jednopiętrowych. Aby wjechać na teren kliniki, Tarnowski i Firehand musieli się poddać dwóm kotrolom: jednej przy zjeździe na zamkniętą drogę, drugiej przy bramie w ogrodzeniu otaczającym dolinkę. Sprawdzono DNAPI gości, przeszukano ich samochód. Uniformy strażników oznakowane były jedynie logo kliniki i w ogóle nic nie wskazywało na rządowe pochodzenie pieniędzy, które utrzymywały to miejsce oraz jego personel.
Zjeżdżając parkową aleją wgłąb dolinki porucznik Firehand rozmawiał przez telefon z żoną (- Mówię ci, że nie mogę! ...Czy ty myślisz, że ja robię ci to na złość? Bądź rozsądna! ...Pięknie. Wspaniale! Mam już dzwonić do adwokata? ...Na litość boską, Cleo, to jest moja praca...!), Abraham Tarnowski zaś przebywał w pełnym zaślepie A-V. Szalała burza, deszcz bił w szyby, cięły niebo błyskawice, huczały gromy - on tego nie słyszał, on tego nie widział: pełny zaślep audiowizualny powodował odcięcie całości bodźców adresowanych do zmysłów słuchu i wzroku delikwenta i wpuszczenie w to miejsce generowanych przez pająka zespołów bodźców sztucznych. Tarnowski czuł na języku sól pozostałą po orzeszkach, czuł dotyk ubrania na skórze i ucisk zapiętych pasów bezpieczeństwa, czuł woń sosnowego lasu wypełniającą toyotę za sprawą wbudowanych w system klimatyzacji kieszeni zapachowych, czuł wreszcie tłumione resorami wstrząsy jadącego samochodu - wszelako co się tyczy tego, co widział i słyszał, nie miało to nic wspólnego z miejscem jego rzeczywistego pobytu. Przeglądał właśnie najnowsze zbiory swego indeksatora. Wiadomości z kraju i ze świata; wiadomości o faktach i wiadomości o wiadomościach; słowa o czynach i słowa o słowach; i czyny przeciwko słowom. Stał za plecami ministra spraw zagranicznych Francji, gdy na okrzyk z odległego kierunkowego głośnika dziennikarz UPI zmienił osobowość i, rzuciwszy się na dygnitarza, wyrwał mu serce gołymi rękami, zanim jeszcze dosięgły go płaskie, poddźwiękowe kule z bezszmerowych HarCanów ochrony. Siedział w fotelach pay-in odeon w tych wszystkich talk-shows, w których padło choć słowo na temat związany z Dreyfussem bądź jego konkurentami. Wizytował dopiero co zakończone konferencje psychiatrów, psychologów i psychotechów, ze swego miejsca w wirtualnym rzędzie widowni zadając przemawiającemu pytania, na które tamten “odpowiadał” - z mniejszym lub większym sensem - podług napakowanych jego doktrynami i uprzedzeniami algorytmów symulujących alternatywny rozwój dyskusji. Na Ultranecie, wszedłszy do gabinetu z widokiem na główny gmach biblioteki Atlantydy, odpisał na kilkadziesiąt zindeksowanych wyżej jego poziomu prywatności listów. Z gabinetu przeszedł bezpośrednio do sali Ducha Świętego; umieszczony pod freskiem przekopiowanym z Kaplicy Sykstyńskiej licznik pokazywał zmieniającą się nieustannie liczbę aktualnych wizytantów - trzy pierwsze okienka zajmowały cyfry: 2, 3 i 8, cztery kolejne migały natomiast zbyt szybko, by móc je odczytać. Owe dwa i pół miliona stanowiło, rzecz jasna, ogólną liczbę zalogowanych pod tę najpopularniejszą z publicznych przeglądarek - pajęczarze nie stanowili w niej nawet promila, to wciąż była zbyt droga technologia. Liczba log-inów stanowiła funkcję pokrycia obszarów globu o wysokim współczynniku komputeryzacji przez czasowe strefy najwyższej aktywności; zamachy, krachy giełdowe, plotki z Hollywood pełniły tu rolę randomicznych modulatorów. Tarnowski przeszedł po mozaice ułożonej w mapę świata (kroki odbijały się od ścian głośnym echem), minął wrota informacji zsortowanych podług pierwszej pochodnej krzywej frekwencji (Stupor Mundi InfoGate), minął szereg korytarzy tematycznych, zatrzymał się dopiero przy drzwiach Rorschacha. Dotknął futryny. Bluzgnęło obrazami i dźwiękami. Nie opuszczał powiek. Wkrótce pętla się zamknęła i zaczęła powtarzać cykl, krótszy o część wyciętą na podstawie reakcji Tarnowskiego za pierwszego przeglądu; teraz jednak sekwencje zmieniały się nieco wolniej i dłużej to trwało. Pętla powtórzyła się - wciąż coraz krótsza i coraz wolniejsza w zmianach - jeszcze sześciokrotnie. Ostało się osiem bloków informacyjnych. Tarnowski po raz drugi dotknął futryny. Wszedł. Okazało się, że to samobójstwo trzeciego klonu Michaela Jacksona. Wejściówki do New Radio City Hall chodziły po dziesięć kilo. Wstrzyknął sobie ND podczas występu. Tarnowski zrobił krok w bok. Jakiś szaleniec wykładał swoją teorię na temat Listu. To część multipalimpsestu, mówił; deszyfracja jest możliwa dopiero po kompilacji całości. Oni nie chcieli przypadku. Musimy badać prędkość światła, ludolfinę, stałą grawitacji... Tarnowski dał kolejny krok w bok. Podczas tych jego poczynań i wędrówek po sieci indeksator pozostawał włączony. Nie wyłączał się nigdy - chyba że specjalnie byś go zablokował. Pozostawał aktywny, choć nie podpowiadał ci już informacji do przeglądu: monitorował natomiast twoje wojaże po sieci, skrupulatnie notując wszelkie okazywane przez ciebie oznaki zainteresowania poszczególnymi tematami. Uaktualniana w ten sposób mapa informacji służy mu do wyszukiwania, filtrowania i sortowania wiadomości do serwisu przygotowywanego specjalnie dla ciebie, wciąż od nowa i od nowa. Jeśli nagle zacząłeś poświęcać wyjątkowo dużo czasu na zapoznawanie się z najnowszymi odkryciami oceanografii, indeksator to zapamięta i odpowiednio odszktałci swój profil redakcyjny; następnym razem nie będziesz musiał szukać, sam ci przedstawi nowinki z tej dziedziny. Tak zatem, choć wyjściowo, w postaci “firmowej”, wszystkie indeksatory były ze sobą tożsame programem, to podlegały nigdy nie kończącemu się procesowi autoewolucji i w efekcie nie sposób było znaleźć wśród nich dwóch takich samych, podobnie jak wśród ich użytkowników - dwóch takich samych ludzi. Istniał tu zresztą jeszcze wyższy poziom dyferencjacji, bo zniekształceniu podlegał sam współczynnik ewolucyjnej “twardości” programów, to znaczy stopnia uległości pierwotnego profilu indeksatora chwilowym odmianom zainteresowań jego posiadacza. Tarnowski na przykład nakazał swemu indeksatorowi dużą sztywność w tym względzie, często bowiem bywał zmuszany okolicznościami pracy do wyszukiwania jakichś pobocznych szczegółów i nie chciał, by paczyło mu to potem kształt serwisów informacyjnych. Wolał się przejść pod drzwi Rorschacha. Teraz, ledwo z nich wyszedł, pojawił się przy nim odźwierny w mundurze Gwardii Szwajcarskiej. - Pan Gustav Harmous - rzekł. Polączenie z obu stron szło bez obrazu i Tarnowski, rozmawiając z szefem kampanii Dreyfussa, mówił w powietrze; kontemplował przy tym mistrzostwo pędzla Michała Anioła. - O co chodzi? - Znów truskawki. Przez sen mówi coś o babci. - Cholera. Uważajcie podczas faz obniżonej sprawności umysłowej. Ostrożnie ze stymulantami. - Jest okno pojutrze wieczorem. - Postaram się. - Co to znaczy: postaram? - To znaczy, że licznik mi teraz stuka dla rządu. - Co znowu? - Tajne przez poufne przez ściśle. Postaram się. - Radzę. - Tymczasem niewidzialna dłoń ścisnęła Tarnowskiego za ramię. Wyszedł z zaślepu. - Dojeżdzamy - rzekł Firehand i puścił Abrahama, by przejąć kierowanie wozem od komputera.
................................. ciąg dalszy (mało) prawdopodobny
Przedstawiony tu schemat powstania i użycia “bomby Hawkinga” w teorii jest zgodny z aktualnym stanem wiedzy fizycznej; tymczasem zastosowanie takowej broni w praktyce wyklucza ujemny bilans energetyczny procesu: nie kalkuluje się dla uzyskania przedstawionych efektów wydatkować energię konieczną do “ściśnięcia” masy do zadanej gęstości.
Koran, Sura XLII “Narada” (As-Sura): 4, 9, 10, 11, 12.
sila - fantastyczne stwory, pochodzące z arabskiej mitologii przedmuzułmańskiej, z okresu Dżahilijji, zasadniczo zaliczane do dżinnów; podług arabskiej tradycji ustnej oraz pisanej (Al-Masudi, Al-Dżahiz) sila jest to wiedźma-demon, zamieszkująca pustkowia (zazwyczaj pustynie, rzadziej ostępy leśne), metamorficzna, preferująca postać pięknej dziewczyny, o wampirzych skłonnościach; aczkolwiek w “Księdze zwierząt” (Kitab al-hajawan) wspomina się o sila, która żyła pomiędzy ludźmi; jednak w potocznym rozumieniu utożsamiana jest ze złym duchem; można ją przegnać za pomocą zaklęcia: “Allahu Akbar!” (“Bóg jest wszechmocny”).
Bundesnachrichtendienst - służba wywiadowcza RFN
3