Autor: Jacek Dukaj
Tytul: Wielkie podzielenie
Z "NF" 3/96
Obudził się wczesnym popołudniem. Nie miał kaca. Nawet
przelotnie się tym zdziwił. Jednak prawdziwe zdumienie
przeżył już po uniesieniu powiek.
Na prawym barku posiadała tatuaż: chiński smok w pięciu
kolorach. Zielonym ogonem sięgał jej piersi. Pierś unosiła
się w rytm powolnego oddechu. Ciemny, spierzchnięty sutek.
Zarys żeber poniżej. Zarys szczęki powyżej. Brzeg prawego
ucha wycięty w artystyczne origami; srebrny, druciany
kolczyk przeszywający je w kilku miejscach. Włosy
przystrzyżone na dwa milimetry, trudno nawet powiedzieć
jakiego koloru. Leżała dziewczyna na wznak, z twarzą lewym
policzkiem przyciśniętą do poduszki; gniewnie marszczyła
przez sen prawą brew, a brwi w każdym razie miała
kruczoczarne.
Podniósł się na łokciu, zamrugał. Chwila, moment, zaraz
sobie przypomnę...
Ale nie.
Kimżesz ona jest, u licha?
Potarł czoło. Czyżby już było ze mną aż tak źle? Wymięka mi
mózg; alkohol, jak kwas, wyżera z umysłu zapisy przeszłości
- czy to już ten etap? Obudzić się u boku nieznajomej... Mój
Boże, co za kicz.
Co gorsza, wnet zorientował się, że nie zna również tego
pokoju. To nie jego mieszkanie. Gdzie ja jestem? Co się
działo tej nocy? Jezu Chryste, w podobnym stanie mógłbym
popełnić morderstwo, a później spokojnie o nim zapomnieć!
Zresztą diabli wiedzą, czy faktycznie go nie popełniłem...
Chociaż, nie da się ukryć, co innego przerżnąć panienkę, co
innego kośnąć klienta w ciemnej uliczce. Po prawdzie - ta
pustka w głowie jest przerażająca.
Usiadł i ziewnął nerwowo. Spojrzał przez okno: na zewnątrz
jakiś wieżowiec.
Pochylił się nad dziewczyną, potrząsnął nią za ramię;
zauważył przy tym drobnoogniwny srebrny łańcuszek na jej
szyi, spływający faliście pomiędzy płaskie piersi
sportsmenki.
Tylko coś mruknęła, potrząsnął więc po raz drugi.
- No, kochana, ocknijże się.
- Mmm, co się dzieje? - zamamrotała nie unosząc powiek.
- Słuchaj...
- Mhm?
- Gdzie ja jestem?
- U mnie - parsknęła i obróciła się na bok, plecami do
mężczyzny, do reszty przy tym skopując na podłogę koc.
Przesunął dłonią wzdłuż jej kręgosłupa. - No dobrze, ale kim
ty jesteś?
Zaśmiała się sennie, cokolwiek szyderczo.
- No wiesz, nie oczekiwałam od razu zarzekań, że nie
zapomnisz mnie do końca życia, ale odrobinę uprzejmości
mógłbyś okazać.
Miała niski głos, a teraz, ciepło rozespana, mruczała niczym
dziki kot, lew afrykański sfinksem przycupnięty naprzeciwko
ofiary.
- Błagam cię, chociaż imię! - jęknął.
- Co to było - to, co piłeś?
- Nie pamiętam - westchnął tylko.
- Człowieku, z ciebie to naprawdę jest numer.
Żachnął się.
- Okażże litość ułomnemu.
- Aria.
- Co?
- Moje imię.
- Aria?
- Od Marii. Ale było nas dwie, a ja się jąkałam. Zadowolony?
No to daj mi już teraz spokój. - Złapała drugą poduszkę i
przykryła nią głowę, zamykając w ten sposób w puchu pięć
swoich zmysłów; po omacku sięgnęła także po koc, ale
ostatecznie zrezygnowała w trakcie powolnego ruchu, tonąc w
słodkim syropie leniwego półsnu.
- Aria, Aria, Aria... - powtarzał w męce, wstając i
podchodząc do odsłoniętego okna. Usiłował whaczyć się tym
imieniem w wymykającą mu się spod myśli satynową materię
pamięci wczorajszego wieczoru. Bezskutecznie. Otworzył okno,
wychylił się w wilgotny zaduch środka lata. Rozpoznał ulicę,
lecz bynajmniej nie przywróciło mu to wspomnienia
przemierzonej nią drogi do bramy bloku, w którym teraz się
znajdował. Przyjechał tu samochodem - czy przyszedł pieszo?
Sam - czy z tą Arią? I w ogóle - kto ona jest, skąd się
wzięła?
Rozejrzał się za ubraniem, nie znalazł - ani swojego, ani
jej. Wyszedł do przedpokoju, trafił do łazienki. Potem
skręcił do bezokiennej kuchni. Z braku kawy zaparzył sobie
herbatę. Postawiwszy czajnik na ogniu, jął przeszukiwać
mieszkanie, obawiając się, iż los jego odzienia przesądzony
został w szaleństwie nocy pijackim wybrykiem w rodzaju
wyrzucenia poszczególnych jego fragmentów za okno bądź
rytualnego ich spalenia. Odetchnął zajrzawszy do kosza na
śmieci. Jedynie koszula nie nadawała się do włożenia,
kompletnie umazana cuchnącym, majonezopodobnym smarem. Od
czyszczenia z sosu wiernych adidasów oderwał go gwizd
czajnika. Wschodnim zwyczajem nalał wrzątku do szklanki.
Poparzył sobie palce: zamachał ręką sycząc przeciągle.
- Zręcznyś bardzo, jak widzę - skomentowała zza jego
pleców.
Musiał ją do reszty rozbudzić gwizd czajnika, przyszła
sprawdzić, czy nie demoluje kuchni. Jakoś dziwnie mu się
przypatrywała: ani uśmiechu na ustach, ani żadnego w ogóle
grymasu na zaskakująco ładnej twarzy (ma się ten gust,
skonstatował z satysfakcją), ani najlżejszego uczucia w
ciemnych oczach. Patrzyła tak i patrzyła, znieruchomiała w
progu, oparta i przyciśnięta do zimnego żelaza futryny, od
którego dotyku powinna dostać dreszczy. Nie wyglądała
na rozespaną. Doszukał się w jej nieruchomym wzroku jakiejś
stanowczości, powagi, zastanowienia w preludium brzemiennej
konsekwencjami decyzji. Oboje przecież byli nadzy, po nocy
nagości myśli, lęków i żądz - a teraz poczuł się nagle przed
nią zwierzęco obnażony w niezrozumiałym wstydzie i
upokorzony obnażeniem tego wstydu. No i na co ona się tak
gapi? Zamierzył odpowiedzieć jej podobnym spojrzeniem, ale
wiedział, że przegra, zrezygnował więc, nawet nie próbując.
Kimże ona jest, do cholery?
Złapał za spodnie. Patrzyła jak je wciąga. Z sekundy na
sekundę dziecinniał pod tym spojrzeniem. Obrócił się do
czajnika i herbaty. Przyrządził ją w drugiej szklance, którą
potem przesunął po plastykowym blacie ku Arii. Oderwała się
od futryny i podszedłszy do stołu, oparła wąskimi, twardymi
pośladkami o jego krawędź, prawą nogę podciągając i kładąc
jej stopę na taborecie. Poza ta była oczywiście jaskrawo
prowokująca, ale co innego zwróciło jego uwagę. Ów
charakterystyczny kobiecy sposób poruszania się, zwykle
sprowadzany w opisie do kołysania biodrami, objawił mu się
teraz w kilku jej krótkich krokach - czy to za sprawą
uwidocznienia pod gładką skórą najmniejszych wzajemnych
przemieszczeń kości i naprężeń mięśni, czy też przez
specyficzny stan jego ducha, a może z nałożenia się obu tych
elementów - nowym, niezrozumiałym rytuałem, tańcem
pierwotnym, instynktownym podejściem ofiary przez drapieżcę:
cichym, statecznym, hipnotyzująco pięknym, rytmicznym w
następstwie miękkich stąpnięć, miękkim w rytmice
harmonicznych poruszeń całego ciała. Znał stosowane w
literaturze porównania kobiet do kotów, ale kot w
zestawieniu z nią wydał mu się niczym więcej jak oswojoną,
domową maskotką, nieporadnym futrzakiem do głupich igraszek
z dziećmi. Ona, ta kobieta, była inna. Trzy jej kroki od
drzwi do stołu otworzyły mu oczy. Cóż to za stworzenie,
pomyślał unosząc gorącą szklankę do ust i dmuchając
delikatnie w powierzchnię parującej cieczy; co za
stworzenie. Coś mu się obróciło w myśli. W tej ulotnej
chwili wolny był od paradygmatu seksualnego pożądania, owego
imperatywu multiplikacji swego materiału genetycznego,
wypaczającego rzeczywistość filtru wszecherotyzmu,
zniewalającej umysł dominacji libido. Widział jasno i
czysto. Nie wiązały go obligatoryjne skojarzenia. Przecież
to obce, dziwaczne, chore, myślał ze wzrokiem zawieszonym
ponad herbatą. Te mięsne wypiętrzenia na klatce piersiowej,
zwyrodnienia gruczołów. Ta ptasio-anielska delikatność
rysów, gładkość cery, lekkość kości. To śliskie bezwłosie,
nienaturalna, dziecięca skóra. A w krótkich, twardych
włosach płaskiego podbrzusza skryty - ten owadzio-roślinny
narząd implantowany w organizm na mocy jakiegoś obłąkańczego
planu dla stworzenia potwornej hybrydy człowieka i
zwierzęcia. Czerwone wargi, czerwone wargi. Drgnięcie głowy,
zafalowanie palców z długimi paznokciami. Wszystko takie
gładkie, płynne, muzyczne. Spojrzała mi w oczy, przesunęła
dłonią po swej piersi, brzuchu, biodrze, udzie. Zmarszczyła
brwi. Przechyliła się w tył. Wydęła policzek. Co to znaczy,
co znaczy?
Ja wariuję, zorientował się w panice. Odstawił czym prędzej
szklankę, pozbierał odzież, siłą rzeczy tracąc z oczu Arię.
- Przepraszam - mruknął, ubierając się szybko. Przesuwała
opuszkiem palca po krawędzi szklanki, budząc w szkle
przeciągły, wysoki dźwięk. Potem postawiła sobie szklankę na
prawym udzie. To ją musi parzyć, pomyślał walcząc ze
sznurówkami adidasów. Zerkał spode łba. Bo ona wciąż go
obserwowała. Wszystkie czynności wykonywała niemal
machinalnie; machinalnym ruchem włożyła do parującej gęsto
herbaty trzy palce, wskazujący, środkowy i serdeczny.
- Muszę już iść... - zamamrotał niepewnie.
- Oczywiście.
Nareszcie się odezwała.
- Naprawdę...
- Oczywiście.
Wdział podkoszulek, umajonezowaną koszulę zwinął zaś w
kłębek.
- Aria... poparzysz się. Wyjmij palce.
Nie wyjęła. - Lubisz gryźć?
- Co?
- Czy lubisz gryźć?
- A, mhm... gryzłem?
- Ty nic nie pamiętasz?
- No... nie. Gdzie myśmy się właściwie spotkali?
- W "Jamie".
- A, ta knajpa... - Wyprostował się, sprawdził portfel i
dokumenty; miał niejasną świadomość, że zachowuje się jak
przed wyjściem z burdelu, Aria jednak nie zmieniała wyrazu
twarzy, tonu głosu. I wciąż mieszała palcami we wrzątku.
- Jesteś brzydki - oświadczyła.
Zabrzmiało to jak skarga małej dziewczynki na urodę
pluszowego misia.
Postąpił ku drzwiom, przygładził włosy. Coraz większą miał
ochotę po prostu uciec. To nagie ciało kobiety wpatrujące
się w niego z elektroniczną intensywnością deprymowało go, a
zachowywało się przy tym jakby specjalnie pragnęło go
zirytować i onieśmielić, wręcz przestraszyć.
Wbrew sobie samemu zatrzymał się w progu i szybkim gestem
wskazał szklankę na jej udzie. - Cholera, widzę, że to cię
boli.
Nagłym i niczym nie zasygnalizowanym ruchem nogi skopała ją
prosto na niego: herbata chlusnęła wysokim łukiem. Odskoczył
ze wściekłym rykiem, potknął się o coś w ciasnym
przedpokoju, mało nie przewrócił. Zachlapała mu nogawki
dżinsów, czuł na goleniach gorącą wilgoć cieczy. Podniósł na
nią gniewny wzrok. Uśmiechała się połową twarzy, w
nienaturalny sposób odsłaniając drobne zęby. (Zęby
padlinożercy). Trzema palcami o zmacerowanym,
zaczerwienionym naskórku przesunęła po rozchylonym
zachłannie sromie, zaszeleściła paznokciami w łonowej
szczecinie. Wyciągnąwszy przed się nogę na całą jej długość
- a zagrały pod opaloną dermą sprinterskiej kończyny smukłe
mięśnie - poturlała stopą po linoleum opróżnioną szklankę.
- Ty wariatka jesteś, kurwa, wariatka. Ześwirowałaś.
Bierzesz coś, czy jak?
- Ciebie biorę.
Pomaszerował do drzwi wyjściowych. Chwilę mocował się z
zamkami. Już na klatce usłyszał trzask i chrzęst
rozgniatanego szkła.
Telefon z automatyczną sekretarką dostał parę miesięcy
temu od zalkoholizowanego kumpla jako część rekompensaty za
zniszczone przezeń w pijackim zwidzie, wypożyczone na
weekend CD. Przewijając taśmę, szukał w przestrzeni przed
sobą punktu do zawieszenia w nim wzroku, nie znalazł -
wszystko nazbyt znajome - i samowolnie wypłynął mu w
spojrzenie tamten obraz: smok tatuowany na dziewczęcym
barku. W bezmyślnym, organicznym skojarzeniu pojął jego
nielogiczność: to mężczyźni tatuują się w smoki, nie
kobiety. Taśma szczęknęła, odezwał się Bojo:
- Eee... nie ma cię, Grabarz? Nie ma cię? Daj głos. Cholera,
to ja, Bojo. Pamiętasz o Pająkach? Robisz im na basie w
poniedziałek u Maniusia. Maniuś ci flaki wypruje, jak znowu
nawalisz. Nie rób mi numeru, stary, głową za ciebie
ręczyłem.
A dzisiaj co? Sobota chyba. Zerknął na kalendarz. Okay, w
poniedziałek u Maniusia.
Po Bojo odezwał się z taśmy zachrypnięty tenor.
- Dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem zero. Tu Henio
Kościelny. Oddzwoń jak najszybciej. To ważne.
Henio Kościelny! No tak, oczywiście! Henio z ogólniaka, ten
ponury szkielet. Wczorajszego wieczoru - to była popijawa po
spotkaniu rocznicowym naszej klasy.
Grabarz, od doznanej z nagłego powrotu pamięci ulgi, aż
przysiadł na podłodze. Zachłannie wychwytywał i gromadził
okruchy wspomnień z minionego dnia. Spotkanie maturzystów po
dziesięciu latach. Ktoś to zorganizował, podzwonił po
ludziach. Grabarz poszedł, chociaż nie miał ochoty - poszedł
z nudów. Było sztywno i oficjalnie, ale potem urwali się
starą paczką i pociągnęli do "Jamy", której
współwłaścicielem okazał się Maxi - no i rozpoczęła się
gratisowa popijawa. Był tam i Henio, pił z Grabarzem. Gadali
godzinami, Maxi fundował, dolewał wszystkim jakichś
specyfików...
Telefonował ktoś jeszcze, nagrał się na taśmę automatycznej
sekretarki czarną ciszą: pięć, sześć sekund ciężkiego
milczenia. Potem koniec. Nikt więcej.
Grabarz przewinął, powtórzył i zanotował numer do
Kościelnego. Z nagła zachciało mu się pić. W lodówce znalazł
śmietanę; nie przypominał sobie jej zakupu, ale wielu rzeczy
sobie ostatnio nie przypominał. Wypił do dna zimny zakwas.
Wrócił do ciemnego pokoju, do telefonu. Krótką komendą
włączył tapetę ekranową. A tam znowu szły uroczystości ku
czci, pewnie rocznica kolejnego mordu; podgłośnił:
faktycznie, martyrologiczna celebra. Przywódcy państw
zachodnich biją się w piersi, w elokwentnych i wzruszających
mowach prosząc potomków ofiar o wybaczenie za obojętność i
bezczynność swych ojców. Co to jest, Oświęcim, Rwanda,
Kaukaz, Chile? Zerknął na logo: akurat Bośnia. Pomniki,
kwiaty, siwe głowy, flesze; dostojni notable obejmują się z
omedalowanymi dziadkami. W tym są dobrzy, w ostatecznym
rozrachunku te wieńce wychodzą im zawsze bardzo tanio.
Zgasił tapetę.
Agonalnie poskręcane wnętrzności wzmacniacza wiły się
wielokolorowym plastykowym wężem przez kanapę; usiadł na
poręczy fotela. Dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem
zero. Śmietana w ustach. Aria, Aria, jaka to była noc, kim
byłem tej nocy...
Sygnał.
- Kościelny.
- Cześć. To ja - poinformował go Grabarz. - Oddzwaniam jak
najszybciej.
- Grabarz?! Chryste, nareszcie... Gdzieś ty się podziewał,
człowieku?
- Eee... tu i ówdzie. O co idzie?
- Muszę się z tobą natychmiast spotkać. Już. Minuty. Gdzie
ci najbliżej?
Henio myślał szybko i mówił szybko, Grabarz został w tyle.
- Moment, o co...
- Gdzie ci najbliżej?
- O knajpę ci chodzi?
- Może być i sauna - warknął Henio. - Obudź się, facet! W
żyłę se dałeś czy co?
- "Podziemie".
- Dobra. Będę wozem.
Rozłączył się.
Tempo działania Henia okazało się dla Grabarza zabójcze.
Poszedł mu dym z mózgu. Wszystko pomieszane. Dezorientacja.
Co? Kto? Dlaczego? Jak? Kiedy? Odłożył słuchawkę, ziewnął;
kolejny absurd: spać mu się chciało.
W "Podziemiu" niewielu jeszcze było klientów, bez trudu
znalazł wolny stolik w ciemnym kącie. Usiadł, podeszła
rudowłosa długonoga w firmowej spódniczce ani do pół uda;
wziął Żywca. I jakoś tak przysnął nad szklanką. Aria w
smoki... jaki smak jej ust? jakie ciepło jej ciała? jaki
uśmiech jej rozkoszy?
Brutalnym potrząśnięciem obudził go Henio.
- Wyglądasz, facet, jak z krzyża zdjęty.
- Boże, Henio, mógłbym przespać tydzień.
Podali sobie ręce. Henio usadowił się w niszy naprzeciwko.
Wpatrywał się tymi swoimi oczyma snajpera w przygarbionego
nad drewnianym stolikiem Grabarza, jakby brał go właśnie na
cel.
- Co ja ci mówiłem?
- Hę?
- Żadne hę, żadne hę. Skup się. - Henio pochylił się nad
stolikiem - Co ja ci mówiłem?
W bezpośredniej bliskości Henia Kościelnego doznał Grabarz
proporcjonalnie większego umysłowego udaru.
- Zabij mnie, nie kontaktuję. Mów drukowanymi.
Podeszła ta sama ruda, zagadnęła Henia.
- Wody - mruknął.
- Co?
- Wody. Wodór, wodór, tlen. W postaci cieczy.
Poprawiła zebrane w ciasny kok, rdzawozłote włosy, spojrzała
na Kościelnego z góry.
- Nie podaje się - wycedziła.
- Mineralną w takim razie. Zresztą nieważne. Co tam macie.
- Co za ludzie - zamamrotała dziewczyna, wykrzywiła jasno
oszminkowane usta i odeszła. Henio nawet się nie obejrzał na
jej nogi i Grabarz zrozumiał, że sprawa jest poważna.
- Proszę cię, jeśli możesz, skup się - natarł nań ponownie
Kościelny.
Grabarz westchnął i zrobił smętną minę. - Ja już od paru lat
odnoszę takie wrażenie, jakby Bóg nieustannie trzymał
wciśnięty Fast Forward. Zostaję w tyle, nie nadążam.
- W metafizykę wpadasz; pijanyś czy naćpany?
- Nie, to nie to. Coś dziwnego mi się przydarzyło...
- Grabarz, do cholery! - Henio walnął się w klatę aż
zadudniło. - Przysięgam, wysłucham każdej twojej historii,
każdego żalu, nawet uchlam się z tobą - ale teraz po prostu
musisz mi odpowiedzieć na to pytanie... - przerwał i zerknął
na niego podejrzliwie. - Czy ty w ogóle rozumiesz, co ja do
ciebie mówię?
- Co ty, za kretyna mnie masz...?
Henio taktownie nie odpowiedział.
- Co ja ci wtedy mówiłem? - powtórzył za to z naciskiem.
- Kiedy?
Kościelny z coraz większym wysiłkiem utrzymywał na twarzy
maskę cierpliwości.
- Wczoraj, w "Jamie" - tłumaczył jak dziecku. - Pamiętasz?
Piliśmy razem.
Grabarz zmieszał się jeszcze wyraźniej; opuścił wzrok do
wnętrza szklanki.
- Chodzi o to, że właśnie nie bardzo... - mruknął.
Henio oklapł.
- Serce mi wyrywasz, Grabarz, no po prostu serce mi
wyrywasz.
- Och, dajże spokój...
Na to Kościelny dla odmiany się rozeźlił.
- Czy ty nie rozumiesz, jakie to ważne? Przecież wiesz, jakie
ja już olśnienia miewałem po pijaku! Ja pamiętam, wiem,
jestem pewien - tu znowu rąbnął się w suchotnicze piersi -
że wtedy, w "Jamie", wykoncypowałem jakoś sposób na
uzyskanie antidotum i wyjawiłem ci go; plotłem co mi ślina
na język przyniosła, mówiłem szybciej jak myślałem...
Powiedziałem ci... ale nie pamiętam, co konkretnie
powiedziałem. A ja to muszę wiedzieć! Przypomnij sobie! Na
litość boską, Grabarz...!
Grabarz nie wiedział gdzie patrzeć. Wzruszył ramionami.
- Wielka mi rzecz, upij się raz jeszcze.
Mord zalśnił w oczach Henia Kościelnego, nienawiść
wydestylowana.
Zaraz jednak zgasła: to przecież był Grabarz, a on Henio.
- Powiedz mi w takim razie przynajmniej tyle, ile pamiętasz.
- Noo, niewiele tego. Piliśmy. Coś mówiłeś.
- Co?
- Jezu, ja cię naprawdę przepraszam, Henio...
Kościelny bezgłośnie zazgrzytał zębami.
- Maxwella pamiętasz? - warknął.
- Kogo?
- Nie "kogo", a "co". Opowiadałem ci o Maxwellu. Opowiadałem
o vordakach. A potem - potem - o czym?
Ruda przyniosła Kościelnemu szklankę mineralnej; rzuciła
mu przy tym intensywne, złowrogie spojrzenie, które
Grabarzowi mimowolnie skojarzyło się ze sceną tortur z
niedawno oglądanego filmu. Tym łatwiej, że i w stosunku do
przesłuchującego go Henia zaczynał tworzyć podobne
skojarzenia.
- Te vordaki... co... kto... co to jest?
Kościelny zmilczał. Jął powoli spijać przyniesioną wodę.
Patrzył wszędzie dookoła, byle nie na Grabarza. Szczękę miał
wysuniętą do przodu, oczy przymrużone. Grabarz klął go w
myśli.
- Maxwell - podjął wreszcie Henio, bardzo cicho i ze
wzrokiem wciąż odwróconym od interlokutora - to była stacja
orbitalna. Chaotyczny składak, jak większość. Miała już
swoje lata. Chińczyki prowadzili tam prace nad bronią
biologiczną; chodziło i o nieważkość, i o próżnię, i o
odosobnienie, a przede wszystkim o to, że jakby co, to mogą
tego całego Maxwella bezpiecznie rozpieprzyć paroma
kilotonami. To była wysoka orbita. No, ale, jak
powiedziałem, ten złom miał już swoje lata. Zresztą
natknąłem się na plotki o sabotażu. Tak czy owak - pewnego
pięknego dnia stacja spokojnie rozpadła się na kawałki. Nie
słyszałeś? Nawet w telewizji o tym mówili.
- Może. Nie pamiętam.
Zamieszanie wybuchło parę stolików dalej. Obejrzeli
się. Ta rudowłosa kelnerka najwidoczniej miała zły dzień:
sprzeczała się właśnie jadowitym szeptem z dwoma innymi
klientami, coraz mniej delikatnie mitygowana przez swą
koleżankę. W końcu cisnęła notesem, a koleżance powiedziała
coś, po czym ta wytrzeszczyła na nią oczy jak na upiora;
następnie wyszła z sali kuchennym wyjściem.
- Pewnie ma okres - podsunął Grabarz.
Henio zamamrotał niewyraźnie.
- O stacji kosmicznej mówiłeś - przypomniał Grabarz.
- Taa. Spadła w kawałkach do oceanu. Wyciągnęliśmy ją. To
znaczy do spóły z tuzinem innych państw; mieliśmy tam akurat
statek... zresztą nie wiem, nieważne. W każdym razie część
próbek trafiła do mojego Instytutu. Kumasz już?
- Ciemno, ciemno.
- Pieprzony Szaweł. Grabarz, co się z tobą porobiło? - Henio
na chwilę odstąpił od głównego tematu - Już wczoraj to
spostrzegłem. Cholera, nic nowego, widzę to w co drugim
człowieku; ale nie mogę, nie potrafię zrozumieć. To jakaś
choroba epoki, wszyscy jak Pinokio na haju, ućpane
marionetki bez sznurków. Już nawet nie to, że lezie taki
przez życie jak pięciopromilowiec przez cmentarz, luz jak w
starych gaciach, zwisa mu nawet on sam... ale pytam
człowieka o byle co, to mi nigdy nie odpowie "tak" albo
"nie", tylko zawsze "może"; na każde spotkanie się spóźnia,
jeśli w ogóle przychodzi; nic go nie interesuje; powiesz mu,
że głupi, też się nie obrazi, on o nic się nie obraża... To
nie do wytrzymania. Społeczeństwo weteranów anarchizmu;
jakby nie było jutra. Grabarz, no przecież tak nie można
żyć, co to za życie, to grób, zasypiasz, budzisz się,
zasypiasz... pewnie nawet nie wiesz, jaki to dzień, bo i po
co, co za różnica. Jak śmieci płynące z prądem ścieków.
- Odwal się, dobraa? Nie o tym miałeś mówić.
Kościelny uśmiechnął się pod nosem, być może zadowolony, iż
wywołał w Grabarzu chociaż ten nikły cień irytacji.
- Okay. Maxwell. Dostaliśmy pięć zestawów, bez opisu. Mój
zespół zajął się vordakami. To od Vordaka, taki genetyk był,
bodajże czeskiego pochodzenia. On pierwszy zaprojektował
sekswirusy: atakujące po rozróżnieniu płci. To znaczy one
znane były już wcześniej, ale Vordak usystematyzował i, że
tak powiem, znormalizował genom selekcyjny. Ustanowił
standard. Albowiem zamysł był taki: wyprodukować maksymalnie
zabójczy wirus, który po zlikwidowaniu sił militarnych wroga
nie ruszyłby reszty. To oczywiście ideał nieosiągalny,
teoretyczna abstrakcja, wirusy są głupie, trudno nawet
powiedzieć żeby one żyły, sprawiają tylko takie wrażenie -
jednakowoż vordaki stanowią największe przybliżenie tego
ideału: zabijają mężczyzn, natomiast kobiety, jako materiał
reprodukcyjny gatunku, pozostawiają w zdrowiu doskonałym, do
dyspozycji rasy zwycięzców. Nic nowego, tak było zawsze;
tryumfatorzy po wyrżnięciu żołnierzy rzucali się na
zdobyczne dziewice; prawo zachowania gatunku, samczy
imperatyw czy jak to zwał. Ale broń masowej zagłady, te
megatony, wykluczyła ów schemat. Vordaki są bardziej
humanitarne, mają na uwadze przetrwanie homo sapiens.
Grabarz...?
- Słucham cię, słucham.
W istocie pilniej słuchał prowadzonej w radiu dyskusji
trzech krytyków filmowych; barman podkręcił odbiornik, bo
leciało nieziemskie techno, i gdzieś odszedł, a teraz
w eter szła kinematograficzna diatryba.
- ...sekwensery w czternastu próbkach. Rzecz jasna,
powtarzaliśmy testy. Bo to są vordaki, tylko że
nienormatywne. A ja zmuszony zostałem do przejęcia sprawy,
ponieważ swego czasu napisałem ten program... mówiłem ci:
jestem autorem algorytmu ślepej konstrukcji. On nie musi
znać wzorca działania i innych charakterystyk wirusa,
wystarczy mu jego pełna mapa genetyczna; antycypuje macierz,
zbiór potencjalnych kontrwirusów odpowiadających polom
zagrożeń obiektu. To bardzo ułatwia pracę nad wszelkiego
rodzaju blockerami, antidotum, "usypiaczami", inhibitorami,
szczepionkami... Rozumiesz mnie, Grabarz?
- Taa.
- Ale to są vordaki nietypowe i program mi się zawieszał. W
końcu jakoś się wypętliłem, lecz macierze i tak wyszły mi
jak boiska. No i tu utknąłem. Mętlik we łbie, aspiryna i w
ogóle; overload. Poszedłem na to szkolne spotkanie, bo i
czemu nie miałem pójść, przynajmniej się przewietrzę,
myślałem. I, cholera, słusznie kombinowałem: przewietrzyłem
się. Spiłem przy tym, a jakże, a potem wyspowiadałem ci się
w "Jamie" Maxiego, jak teraz się spowiadam. I wtedy, wtedy -
wymyśliłem! To jest rzecz strasznie prosta, ja to wiem, tak
głupio prosta... powiedziałem ci, Grabarz, powiedziałem.
Dwa, trzy zdania. Ty je musiałeś zapamiętać! Ja cię błagam,
postaraj się...! - uniósł głowę. - Czego?! - warknął
wściekle w przestrzeń ponad Grabarzem.
Grabarz obejrzał się. Rozregulowana kelnerka, już w cywilu,
bazyliszkowym wzrokiem mierzyła zza jego pleców Henia.
- Jak ja was wszystkich nienawidzę - wysyczała głosem aż
zawiesistym od gęstego jadu. Po czym założyła ciemne
okulary, poprawiła na ramieniu modnie zgrzebną sakwę i
wymaszerowała z lokalu w głośnym staccato wysokich obcasów; z
rozmachem trzasnęła drzwiami.
- Ta to umie rzucać pracę - zauważył z niejakim podziwem
Grabarz.
Kościelny zwrócił nań wzrok człowieka przegranego.
- Ty mnie, kurwa, w ogóle nie słuchałeś... - westchnął
jękliwie.
- No nie, Henio, naprawdę...
Odezwał się pager wirusologa. Kościelny poderwał się, złapał
za gadżet i podbiegł do automatów telefonicznych
umieszczonych parę metrów dalej na ścianie "Podziemia".
Wsuwając kartę do czytnika dał Grabarzowi znak, aby
ten pozostał na miejscu.
Po prawdzie Grabarz całkiem serio rozważał wariant ucieczki.
Miał już serdecznie dosyć Henia, vordaków i tego
nieustannego, chociażby mimowolnego, poniżania go przez
szybkomyślnego szkolnego kolegę. Co za dzień. Nic mu się nie
chciało; może tylko spać. Upierdliwy jajogłowiec, pomyślał o
Kościelnym, który warczał, nieprzyjemnie wykrzywiony, do
ściskanej w kościstej dłoni słuchawki. W radiu skończyli
gadać, ruszył powolny standard, ale tak okrutnie
zmiksowany, że Grabarz, skądinąd zawodowiec, długo nie
potrafił skojarzyć zespołu, jakiś zabytek - Hey, odgadł po
chwili. Is it strange?
W szklance pusto. Potarł czoło. Vordaki, myślałby kto...
Wrócił Henio. Nawet nie usiadł.
- Muszę lecieć. - Wygrzebał forsę, rzucił na stół. -
Rozczarowałeś mnie, ale nadal wierzę, że gdybyś się
postarał... Będę ci dozgonnie wdzięczny. Pamiętaj - mocno
uścisnął dłoń Grabarza - Masz mój numer.
Grabarz usłyszał go jeszcze, jak rusza spod kawiarni z
piskiem opon. Zamówił drugiego Żywca. Mełł w myśli gorzkie
szyderstwa. Czy to kometa? Czy to tornado? Czy to zaraza?
Nie, to Henio Kościelny!
Miał gdzieś iść, coś zrobić, ale zapomniał. Ludzie na ulicy
wyglądali jak reanimowane połcie zaśmierdłego mięsa. Mamle
toto ustami, mamle; wymachuje rękami i nogami, deformuje
sobie skórę z przodu twarzy. Aż spojrzał na własne ręce: też
mięcho. A tu na dodatek upał. Spocone myśli, spocone
odczucia.
Wrócił do domu.
W skrzynce kartka: "Byłam i wrócę. Aria". Co to ma być, jakaś
groźba? Wyrzucił kartkę do kosza.
Rozebrał się, wlazł po prysznic. Wylazł, zwalił się na
kanapę. Nie wiedział, co robić, więc zasnął.
Obudził się wczesnym niedzielnym rankiem, ale nic się nie
zmieniło, świat taki sam. Pomyślał, czy by się nie przejść
do Dziada, Dziad podobno miał nowe rewelacyjne prochy.
Pomyślał, czy by nie zadzwonić do Anki, może się okaże, że
już mu przebaczyła. Pomyślał wreszcie o umówionym nagraniu u
Maniusia i to przeważyło. Przekręcił do niego do domu, bo
wiedział, że studio stoi teraz puste. Maniuś potwierdził,
podał godzinę: dziewiąta rano. Zyskawszy w ten sposób
poczucie dobrze spełnionego obowiązku, przesunął Grabarz
zwrotnicę swych myśli i przypomniał sobie, że jest głodny. W
lodówce czarna dziura. A tu niedziela. Łazić po sklepach?
Wydawać pieniądze? Szybko znalazł rozwiązanie: wprosi się do
Marty.
Marta, jego w niczym doń niepodobna siostra, z zawodu -
którego już, co prawda, nie wykonywała - instruktorka karate
czy innej, równie filmowej sztuki walki, mieszkała w
zabytkowej podmiejskiej rezydencji w środku prywatnego
parku; tłumaczyła mu nieraz, kto i kiedy budynek ów wzniósł,
jakie słynne persony w nim swego czasu mieszkały - ale
Grabarz, jak należało się spodziewać, nic z tego nie
zapamiętał. Złamawszy cztery lata temu podczas słono
opłaconego przez klienta treningu jego kość piszczelową,
rozkochała go w sobie doszczętnie, po czym zaciągnęła przed
ołtarz - a ten klient to był brat współwłaściciela sporego
banku, w efekcie Marta została obdarzona przez rodzinę i
znajomych mianem milionerki i powszechnie przez nich
znienawidzona. Co, rzecz jasna, nie przeszkadzało im jej
wykorzystywać. Grabarz, na przykład, wizytował ją co jakiś
czas jako dyżurną jadłodajnię oraz prywatną kasę pożyczkową,
której, oczywista, nigdy nic nie oddawał. Szwagier i tak go
darzył szczerą niechęcią od dnia wesela, na którym Grabarz,
mimo usilnych protestów tamtego, wystąpił był ze swoją
kapelą. Dość powiedzieć, że było to wesele naprawdę huczne.
- Wiesz co, ty po prostu jesteś niemożliwy.
- Nie zaczynaj znowu...
- Czy ty nie masz ani krzty ambicji? Godności, dumy?
- O Boże...!
- Nawet wysłuchać mnie nie możesz. Strasznie cię dręczę,
prawda?
- Litości, nie przy jedzeniu, jeszcze się udławię albo co...
- Znowu nie chciało ci się ugotować jajka? Anka nie wróciła?
- Rodzonemu bratu będziesz wypominać te parę kanapek? -
wymamrotał Grabarz pomiędzy jednym a drugim kęsem.
Nic nie odrzekła. Wodziła wzrokiem za Maciusiem; dziecko
pełzało w trawie pod najbliższym klonem. Marta była w
przewiewnej sukience na cienkich ramiączkach, wachlowała się
gazetą. Tu, w sercu wielokolorowej mozaiki słońca i cienia,
w poszumie śniętych drzew, tu, gdzie wiatr wydaje się dwa
razy chłodniejszy, choć przecież i tak ciepły, a rozszemrana
półcisza oślepiająco zielonego parku zniechęca do mówienia i
myślenia, naturalnym stanem człowieka wydaje się być senny
letarg. Nie widać stąd domu, nie widać ulicy; tylko trzy
krzesła i stolik na miękkim trawniku - jesteście sami. To
jeszcze nawet nie popołudnie, a panuje atmosfera
sierpniowego wieczoru. Po co się kłócić, wszystko nieważne.
Wsłuchaj się w przypływ powietrza, zapatrz w roztrzepotane
liście...
Grabarz jadł, a Marta obserwowała dłubiącego w korze synka.
Dolał sobie soku i przysunął sałatkę. Uniósłszy na moment
spojrzenie, spostrzegł, iż ona już nie Maciusiowi, a jemu
się przygląda. Na dodatek przestała się wachlować.
Zrobił obrażoną minę.
- No co, głodny jestem...
Nic nie powiedziała. Przełknął, ale coś nieswojo się czuł.
- Jak ci się nie podoba, to powiedz, żebym się u ciebie nie
pokazywał, i już mnie więcej nie zobaczysz. Hę? Marta?
Odłożyła gazetę, przesunęła dłońmi po nagich ramionach.
Rozpoznał ten gest jako oznakę zamyślenia. Cholera,
źle się dzieje, za ostro poszedłem, ona faktycznie
może mnie wyrzucić.
- Spoko, już się zmywam; nie to nie, nie będę się wpraszał.
A pamiętasz, mówiłaś...
Zamrugała, odwróciła wzrok. Coś zdecydowała. Nie mógł
odczytać wyrazu jej twarzy.
- Robala żre - wskazał widelcem Maciusia.
Nie obejrzała się. Skontaktował: coś jest nie tak. Już nie
spuszczał z niej oczu.
Wstała, obeszła stolik; była na bosaka, szła jak w tańcu,
znał ten chód. Wyciągnęła do niego prawą rękę, spojrzał:
pusta. A kątem oka dojrzał ruch lewej. Wrzasnął i rzucił się
na trawę, strącając przy tym połowę zastawy ze stolika.
Skoczyła za nim. Teraz widział: w dłoni lewej miała nóż,
jeszcze z masłem na ostrzu.
- Marta! Rany boskie... - wypluł plaster kiełbasy z
zaślinionych ust. - Co ty robisz?!!
Odtoczył się i w panice odraczkował w bok, ale i tak go
dostała; nie zauważył tego ciosu, jedynie go poczuł - nawet
nie ból: zapiekły chłód i coś jakby prąd płynący przez nogę.
Z trudem wstał, zataczając się i podpierając o drzewo.
Zerknął w dół: z lewej łydki, przez materiał dżinsów,
wystawała jasno lśniąca stal tego noża stołowego. Zemdliło
go.
Ale nie miał czasu na takie drobiazgi, Marta wciąż szła na
niego.
- Jezu Chryste, co ja ci zrobiłem...? - jęknął żałośnie. -
Czy ty już kompletnie zwariowałaś? Z nożem na mnie, z nożem?
No popatrz, teraz na pogotowie będę musiał się wlec...
Ignorowała dźwięki.
- Martaaa!!
Złamałaby mu kark tym kopnięciem, gdyby się nie uchylił. Aż
zadrżał pień drzewa.
Ze strachu zaniemówił. Nawet się nie oglądał, gnał przed
siebie przez park z nożem w nodze; a teraz już go bolała, i
to jak. Czuł ciepło krwi ściekającej do buta. Ale biegł.
Słyszał tylko swój oddech, hałas poruszeń własnego ciała,
odgłos walących w ziemię adidasów. Lecz kiedy dokulawszy do
alejki przystanął, by złapać oddech - zobaczył, że Marta
sadzi za nim przez park niczym jakaś cholerna sprinterka, z
dzikim zacięciem na twarzy; ręce jak tłoki, nogi szybsze od
spojrzenia, rozfurkotana sukienka - i po prawdzie chyba już
by go dopadła, gdyby nie owo chybione kopnięcie. Dopiero go
śmiertelne przerażenie chwyciło za gardło! Oszalała! Co
robić, co robić! Sekundy, ułamki sekund.
Skoczył przez bramę na ulicę; ktoś jedzie, na środek, machać
rękami, machać i krzyczeć, to jakieś ruskie w mercedesie,
mordy knajackie, garnitury dyplomatów, zdumienie w zalanych
w królicze ślepia oczkach.
- Na pomocz'! Na pomocz'!
Było światełko na sekretarce. Myślał, że to Marta dzwoniła
przeprosić, wytłumaczyć się - ale to ten rąbnięty Henio
Kościelny: znowu nalegał na natychmiastowy kontakt. Grabarz
tylko sklął jego nagrany głos. Akurat zamierzał do niego
dzwonić!
Obandażowaną ciasno od kolana po kostkę nogę oparł na
poręczy fotela, sam wyciągnął się na kanapie, aparat położył
sobie na brzuchu; gapił się tępo w sufit i słuchał "Marco the
Marco" łomoczącego przez kolumny na cały regulator. Te mocne
uderzenia głębokich, ciemnych basów uspokajały Grabarza.
Mimo zaaplikowanych mu na pogotowiu prochów rozcięta łydka
piekła jak diabli. W tym miał przynajmniej szczęście, że
personel szpitala, zorientowawszy się, kto właściwie go w
owym stanie do opatrzenia dowiózł, nie zadawał wielu pytań.
Zabużańska rebiata z kolei też nie za bardzo potrafiła się
po polskiemu wysłowić, mógł więc Grabarz pleść, co mu się
żywnie podobało, i tak nikt nie wierzył ani jednemu jego
słowu.
Dumał tak i dumał, krzywiąc się co przypływ ognistego bólu,
aż w końcu zdecydował się i wykręcił numer matki. Długo nie
odbierała. W końcu:
- Tak?
- To ja. Słuchaj, kiedy ty się ostatnio widziałaś z Martą?
- Mmm, parę dni temu. Bo co?
- Ona chciała mnie zabić.
- ...
- Mamo?
- Zadzwoń, jak wytrzeźwiejesz.
- Jestem trzeźwy!
- Znowu coś brałeś?
- Mamo, na litość boską, krew mam czystą jak niemowlę! Wiem,
bo dopiero co wróciłem ze szpitala, wyjmowali mi wbity przez
twoją kochaną córeczkę nóż!
- Co to ma być, żarty...?
- Nóż, kurwa, nóż!! Wbiła mi go w nogę!
- Nie wrzeszcz i nie klnij!
- Przepraszam - odetchnął - Mamo, proszę cię, dowiedz się, o
co jej chodzi, ja nie rozumiem... Zadzwoń albo co... No,
cholera, po prostu rzuciła się na mnie!
- Nie wierzę ci.
- Zadzwoń i się przekonaj - nalegał.
- Nie będę dzwonić, pojadę do niej. Czuję, że coś kręcisz.
Nóż ci wbiła w nogę, też coś...!
- Do diabła, mamo...!
Ale już odłożyła słuchawkę.
Przez chwilę mamrotał szeptem ciężkie klątwy. W końcu się
uspokoił. Przyszło mu do głowy czyby samemu do Marty nie
zadzwonić; długo się wahał. Wreszcie wykręcił numer:
przecież nic mu przez telefon nie zrobi. Swoją drogą - co
jej wtedy na mózg padło...?
Sygnał buczał przeciągle, nikt nie odbierał. Po dwóch
minutach zrezygnował. Lecz gdy tylko nacisnął widełki -
aparat rozterkotał mu się pod dłonią.
- Co jest?
- Tu Henio. Czemuś nie zadzwonił?
O Boże.
- Henio, dajżesz ty mi wreszcie spokój, dobraa?
- Ale tylko wysłuchaj mnie, Grabarz. Jedno słowo.
- No?
- Hipnoza.
- ...
- Nie rozumiesz? Znam takiego jednego specjalistę,
zahipnotyzuje cię elegancko, a ty sobie raz-dwa przypomnisz
wszystko, co ci wtedy mówiłem. Kapujesz?
- Ty, człowiek, jesteś nienormalny. Musiałeś się czegoś
nawdychać w tym swoim laboratorium. Sam się zahipnotyzuj.
- Nie bądź gnój, nie wystawisz mnie tak przecież...
Trzask i było po rozmowie; Grabarz miał dość.
- Jestem otoczony przez wariatów - powiedział na głos.
Pokulał do ustępu, bo z tego wszystkiego rozbolał go
żołądek.
Ale Henio Kościelny był niezmordowany. Obudził Grabarza
wściekłym telefonem o drugiej w nocy. Grabarz chciał
zignorować dzwonek, lecz on odzywał się z małymi przerwami
co chwila, oszukując automatyczną sekretarkę - i w końcu
musiał się zwlec z wyra i przehalsować przez chaotycznie
zabałaganione mieszkanie do aparatu.
- Henio - zachrypiał w słuchawkę - jeśli to znowu ty...
- Nie możesz teraz mi odmówić! - gorączkował się Kościelny. -
Ta hipnoza to jedyny sposób! Nie wiesz, co się dzieje! My
ciągle tu nad nim ślęczymy i...
- Ukręcę ci łeb.
- To jest jakiś pieprzony mutant, coś absolutnie nowego; on
nie zabija, on wpływa na system nerwowy. Podłącza się do
mózgu czy coś w tym stylu... jak jeden organizm
wielokomórkowy; to jest bardziej skomplikowane...
- Henio, ty skurwysynu!!
Walnął w widełki i odłożył słuchawkę na bok, aby
uniemożliwić mu urządzanie kolejnych nocnych pobudek. Temu
facetowi, myślał wlokąc się z powrotem do łóżka, po prostu
popieprzyło się w głowie od nieustannego płodzenia podobnych
naukowych bredni; oni tam wszyscy, jeden w drugiego, zdrowo
szajbnięci. Pewnie nawet się nie orientuje która godzina.
Schodził z drugiego piętra jak jakiś kaleka: noga w dół i
druga do niej; i noga w dół, i druga do niej - tak stopień
po stopniu. A jeszcze ta nieporęczna gitara w kanciastym
futerale ciążyła mu na ramieniu i gniotła w bok. Prócz łydki
bolała go głowa, jakby w jakimś zastarzałym kacu, chociaż
nic nie pił. A suszyło go nieźle. Więc raczej nie był w
najlepszym humorze.
Wyszedł z cienia cuchnącej klatki schodowej na oślepiające
poranne słońce betonu - i ledwo ustał: jak pięścią między
oczy.
- Cześć.
- Aria...?
Zaśmiała się. - O, widzę, że jednak zapamiętałeś.
Siedziała za kierownicą czarnego, dwuosobowego kabrioletu,
jednego z tych cacek chińskiej produkcji zalewających Europę
i Amerykę w tsunami bezczelnego dumpingu. Nosiła fioletowe
okularki, obcisły czarny podkoszulek bez rękawów, spodnie
moro, ciężkie glany. Smok prężył się drapieżnie na jej
opalonym barku. Uśmiechała się do Grabarza.
Dłonie złożone swobodnie na małej kierownicy. Samochód
mruczący tygrysio na jałowym biegu.
- Wybierasz się gdzieś? Podwieźć cię?
Już miał zaprzeczyć, ale łydka na nowo zapłonęła piekącym
bólem, skrzywił się mimowolnie - i tylko skinął głową.
Klepnęła w skórzane siedzenie po prawej. - Wskakuj.
- Akrobatyki to ty po mnie nie oczekuj.
Znowu się zaśmiała. - No, nie bądź taki skromny...!
Nieświadomość własnych wyczynów z owej piątkowo-sobotniej
nocy na powrót wywołała w nim niejasne poczucie winy: co ja
wtedy robiłem? kim ja wtedy byłem?
Wgramolił się ostrożnie do wozu razem ze swą gitarą - wsunął
ją między kolana: wystawała mu teraz ofuteralonym gryfem pod
brodę.
- Dokąd?
Podał adres. Wskazała go autopilotowi i samochód ruszył;
radar rozbuczał się uspokajająco, przygłuszając radio
nadające relację na żywo z oblężenia przedszkola zajętego
przez terrorystów z Armii Apokalipsy, zbrojnego ramienia
Partii Eschatologicznej. Gładko wyjechali na osiedlową
przelotówkę, nawet niezbyt zatłoczoną. Kabriolet sunął po
asfalcie niczym deska surfingowa na wznoszącej się fali.
Grabarz bezwolnie zezował na ostre wzgórki brodawek
piersiowych Arii wyglądające, jak krystaliczne skrzepy pod
ciemnym materiałem podkoszulka. Ów srebrny łańcuszek spływał
jej z szyi między wysokie piersi, ginąc w miękkim cieniu.
Ona nie musiała patrzyć na drogę i w końcu pochwyciła w
fioletowych taflach swych okularów pożądliwe spojrzenie
Grabarza. Odbijał się on w tych szkłach akwarelowym
rozlewiskiem onirycznej wizji naćpanego surrealisty.
- Tak zaraz z rana?
- Skąd wiedziałaś, gdzie mieszkam?
- Sam mi powiedziałeś.
- Powiedziałem ci? Niby kiedy?
- A jak myślisz?
Dotarli do skrzyżowania z sześciopasmową obwodnicą, ale Aria
coś pokombinowała przy autopilocie, szarpnęła kierownicą - i
skręcili w lewo.
- Co jest?
- Chcesz się wlec przez korki centrum?
- Może trochę zwolnisz...
- Spoko, wyluzuj się, przepisów nie łamię.
Nie bardzo wiedział, które właściwie przepisy ma na myśli.
Ani ona, ani on nie zapięli pasów. Radar co chwila gwizdał
ostrzegawczo, gdy zbliżali się na zakazaną odległość do
innych samochodów. Wyprzedzała je ciasnymi zakosami niczym
na torze wyścigowym. Przypomniał sobie szklankę gorącej
herbaty na jej udzie. Trzask szkła pod jej nagą stopą.
Zaczął się pocić. Piersi Arii wyleciały mu z głowy, już nie
zerkał w bok. Zaparł się mocniej nogami. Oto najeżdżali na
zderzak tira. Aria docisnęła gaz i Grabarz zachwiał się w
swoim ateizmie.
- Słuchaj, czy ty...
Uśmiechała się. Piękne, białe zęby. Przecież całował te
wargi, czuł ich wilgotną czerwień.
- Ja cię proszę...
Zjeżyły mu się włosy na karku: wyłączyła całkowicie
autopilota. Radar jęknął i umilkł. W radiu grzmiała
strzelanina. Szyba z neopleksi jęła się przekształcać przed
ich oczyma, by dostosować swą geometrię do aerodynamiki
wyższych prędkości. Klaksony wymijanych samobójczo aut wyły
wokół nich dopplerowsko mutując w pędzie.
Ciepła dłoń Arii wylądowała wtem na udzie Grabarza.
Zacisnęła palce na jego desperacko naprężonych mięśniach.
Nawet się nie obejrzał, teraz czuł tylko strach.
W końcu odetchnął, bo dojeżdżali do mostu i wtłoczeni w
sznur zwalniających samochodów, chcąc nie chcąc, sami
musieli zwolnić.
Wdepnęła hamulec. Rzuciło Grabarza na deskę. Ona nawet
zwalniała wbrew prawu.
Wciąż się uśmiechała i w innych okolicznościach naprawdę
byłby w stanie pokochać ją za ten uśmiech.
- Bałeś się?
Zaszeptał niezrozumiale.
Nachyliła ku niemu głowę. - Co?
- Kurwa żeż twoja mać... - mamrotał zagapiony tępo przed
siebie.
Odchyliła się w fotelu, zaśmiała. Potem obróciła się do
Grabarza i pstryknęła paznokciem w fioletowe szkiełko swych
okularów, ściągając w ten sposób jego uwagę; a wciąż
przecież sunęli ku mostowi siedemdziesiątką.
- Zastanawiałeś się kiedyś, czym jest śmierć?
- Taa, właśnie przed chwilą.
- Nie żartuj sobie. Spójrz na mnie.
- Ja wysiadam, okay?
- Spoko. Nie szalej. Spójrz na mnie. Muszę ci coś
powiedzieć.
Już byli na moście i udałoby się jej, gdyby nie wrodzony
oportunizm Grabarza. Na złość jej szarpał się z klamką, choć
dobrze wiedział, że drzwiczki są blokowane automatycznie i
póki pojazd znajduje się w ruchu, nie można ich otworzyć.
Ale nie chciał ulec Arii w żaden sposób. Nie patrzył na nią,
patrzył gdzieś w prawo. I zareagował wciąż jeszcze nie
pojmując, co właściwie widzi, a widział najeżdżającą na nich
z nagła żelazną barierkę mostu.
Nie miał tchu na krzyk. Poderwał się, chwycił za tłoczenia
karoserii, podciągnął nogi. Aria próbowała go złapać:
zacisnęła palce na nogawce jego spodni, potem bucie - ale
się wyszarpnął, chociaż ciągnęła mocno. Nawet zdążył ją
kopnąć, lecz już nie zobaczył gdzie, bo wierzgał w tył, a
wypadłszy z samochodu na beton doznał kilkusekundowego
zamroczenia i miał przerwę w rejestracji obrazów i dźwięków.
Cisnęło go w przód i o balustradę, która z jakiegoś powodu
drżała niczym potrącona struna.
W tej chwili bolało go wszystko, był jednym wielkim sińcem -
o całości swych kości wnioskował z faktu, że w ogóle udało
mu się chwiejnie stanąć na nogi. Potrząsnął głową. Powoli
odzyskał wzrok. Spojrzał. Szczęka mu opadła.
W barierce ograniczającej z prawej strony, wzdłuż wąskiego
chodnika, wyasfaltowaną nawierzchnię mostu ziała
kilkumetrowa dziura. Sama barierka wywinęła się na
zewnątrz i ku dołowi w dwóch dziko łopoczących stalowych
wstęgach, z których leciały jeszcze małe odłamki betonu w
brudną kipiel rzeki. Gięta stal jęczała ludzkim głosem.
Kierowcy przejeżdżających obok pojazdów mimowolnie zwalniali
i gdyby nie absolutny zakaz zatrzymywania się na moście,
Grabarz znajdowałby się już w sercu sporego korka, w środku
rozgorączkowanego tłumu.
Ostrożnie oparł się o balustradę i spojrzał w dół. Czarny
kabriolet Arii stanowił już tylko prostokątny cień pod
brunatną powierzchnią uspokajającej się wody; jeszcze jednak
szły po niej nieregularne kręgi scentrowane w miejscu upadku
wozu do rzeki.
Moja gitara, jęknął w duchu. Potem pomyślał: Aria - ona się
zabiła! Ponownie spojrzał. Ale nikt nie wypływał. Niknący w
ciemnej głębi samochód puszczał ostatnie bańki powietrza.
Przecież to kabriolet, skonstatował; nie uwięzła w nim.
Jakby miała wypłynąć, to by już wypłynęła. Jasny szlag. Ona
była zwyczajną samobójczynią. "Zastanawiałeś się kiedyś, czym
jest śmierć?" To się dopiero nazywa głód wiedzy.
Spieprzać stąd i nie oglądać się za siebie. Zaraz zjawią się
gliny. Zacznie się kołomyja. A Maniuś? Boże, Maniuś do
spółki z Bojo obedrą mnie ze skóry! Może jednak ma w studiu
jakąś wolną, w miarę zdrową basówkę...
Zaklął i, starając się nie kuleć, czym prędzej odmaszerował
z miejsca wypadku.
Już dochodząc do skrzyżowania, przy którym mieściło się
Maniusiowe studio nagrań, wiedział Grabarz, że jest mocno
spóźniony: naścienne ekranowe tapety reklamowo-ogłoszeniowe
podawały między innymi aktualną datę i godzinę i była to
godzina dziewiąta czterdzieści dwa. Więc spieszył się, nie
oglądał na boki. I tak w owym dźwiękowym i wizualnym chaosie
rozregulowanego ruchu ulicznego nic by nie zauważył po
jednym krótkim rzucie oka - to już trzeci dzień, jak
municypalny system komputerowy został sparaliżowany przez
wenezuelski wirus entropijny o wiele mówiącej nazwie
Barbarian Forever, co między innymi spowodowało zawieszenie
pracy sieci kontroli ruchu ulicznego. Niechęć Arii do
zapuszczania się wozem w centrum miasta nie wzięła się
z niczego.
Było zatem tak, że Grabarz widział i słyszał aż tyle, iż w
istocie nie widział i nie słyszał nic. Zresztą wszystkie
pozostałe bodźce przytłumiał mu ból nogi oraz świeżych
obtłuczeń. Mógł więc mówić wyłącznie o swym osobistym
szczęściu, ślepym trafie, przypadku.
Kula poszła pół metra za wysoko i z przodu, rykoszetując z
mrożącym krew w żyłach wizgiem od stalowej ramy okienka
budki z lodami. Lodziarz wychylił się, spojrzał. Parę osób
przechodzących mimo zwolniło kroku i obejrzało się, ktoś coś
mruknął. Nikt nie usłyszał huku wystrzału. Nikt nie zobaczył
strzelca. Nikt w ogóle się nie zorientował, że był to
właśnie strzał.
Dopiero wrzaski ulicznego tłumu po drugiej stronie
skrzyżowania skierowały ich spojrzenia w odpowiednim
kierunku. Chwilę trwało, nim zorientowali się w sytuacji, bo
ludzie bliżsi centrum zdarzeń gnali już odeń na złamanie
karku, wrzeszcząc lub nie, zgięci w pół, potykający się o
własne stopy; niektórzy po prostu padali na ziemię, kryjąc
głowę dłońmi; kierowcy wyskakiwali z samochodów nie
zaprzątając sobie głowy hamulcami albo po prostu skręcali
gdzieś w bok, na chodnik, za stragan, w boczną uliczkę;
czarna furgonetka rąbnęła w słup ogłoszeniowy; jakaś babcia
zemdlała; Murzyn na rowerze pomylił hamulec tylni z przednim
i wykopyrtnął się efektownie przez kierownicę w środek
kwietnego klombu przykrytego obracającymi się statecznie
wodnymi skrzydłami zraszacza; dzieci zaś pokazywały sobie to
wszystko palcami i wybuchały piskliwym śmiechem. Ludzie byli
już przeszkoleni w prawidłowym reagowaniu na terrorystyczne
akcje, odruchy w każdym razie mieli jak komandosi.
- Co się dzieje?! - krzyknął Grabarz do lodziarza, padłszy
plackiem za rogiem budki.
- Strzelają się! - odwrzasnął lodziarz.
- Kto?!
- A bo ja wiem?! To glina z drogówki wali!
Znowu wizgnął rykoszet, dosłownie pomiędzy palcami
przyciśniętej do betonu dłoni Grabarza.
- O kurwa...!
- Wiej pan stamtąd, do cholery! - poradził wąsaty lodziarz,
uchylając ponad głowami drzwi swej budki, co dało Grabarzowi
możliwość bezpiecznego powstania na nogi za tą prymitywną
osłoną i skręcenia w wąską przecznicę, którą przed momentem
przegalopowało kilkadziesiąt ludzi o bardziej rozwiniętym
zmyśle orientacji przestrzennej.
Już biegnąc, usłyszał Grabarz trzy szybkie pacnięcia
pocisków w pchnięte przez lodziarza drzwi - i odruchowo
obejrzał się: w owym ułamku sekundy zobaczył jeszcze,
patrząc na przestrzał budki, ujętą w prostokątne ramy jej
przeciwległych okienek, zastygłą w klasycznej pozycji
strzeleckiej - postać policjantki z drogówki, w
ciemnogranatowym mundurze i tych absurdalnie wielkich
białych rękawicach funkcjonariusza kierującego ruchem, jak
mierzy do niego ze swego stanowiska na środku skrzyżowania,
ponad jezdnią, chodnikiem, trawnikiem i przez budkę z
lodami, przymrużywszy jedno oko, a spojrzenie drugiego
układając wzdłuż linii muszki i szczerbinki wzniesionego
służbowego pistoletu, którego lufa celuje czarnym swym
wylotem prosto między oczy przerażonego, nic nie pojmującego
Grabarza.
- Co tam się działo? - spytał barman wchodzącego do kafejki
Grabarza.
Grabarz spojrzał nań jakby nie wiedział, o co chodzi,
choć lokal mieścił się nie dalej jak sto metrów od
feralnego skrzyżowania i wszystkich dwudziestu aktualnych
klientów o niczym innym nie mówiło, jak o owych zamieszkach,
których miejskie echo szło przez aglomerację z szybkością
niewiele ustępującą szybkości biegnącego człowieka.
- Wypadek jakiś był? - naciskał barman - A może to wreszcie
włączyli z powrotem sygnalizację?
- Nie wiem - odmruknął Grabarz sadowiąc się przy stoliku w
kącie; łapał właśnie oddech. - Wszyscy uciekali, uciekłem i
ja. Piwko jakieś poproszę.
Wyciągnął się na drewnianej ławie, wyprostował zmaltretowaną
nogę i przymknął oczy. Wszystko w nim drżało. Lał się z
niego pot przerażenia, zmęczenia i bólu. O Maniusiu nie
myślał, o Maniusiu zapomniał, położył na nagraniu krzyżyk.
Przepadło. Nieważne. Myślał o sobie i płakać mu się chciało.
Mój Boże, ja wpadłem w środek jakiejś ludlumowskiej
historii, gdzie się obejrzę, każdy chce mnie zabić, może i
barman dosypał czegoś do piwa, czemu ta para tak się gapi,
czy ktoś mnie nie ściga, zresztą i tak nie mam już siły,
Boże drogi, o co tu chodzi, czemu ta pieprzona policjantka
waliła do mnie z pistoletu w środku miasta, na oczach tłumu,
nie zważając na przechodniów, co się dzieje, co się
dzieje...
- ...poszukiwany jako podejrzany o spowodowanie śmierci
Marii Nowak, lat dwadzieścia, dziś w godzinach rannych...
Radio szło obowiązkowo niemal na cały regulator; spiker
powtórzył komunikat i Grabarz usłyszał wyraźnie
wypowiedziane swoje imię i nazwisko oraz krótki rysopis, po
prawdzie niewiele opisujący. Potem ryknęła "Factory of Joy".
Wydawało się, że nikt w pubie nie zwrócił uwagi na
wyrecytowany właśnie list gończy. Tylko Grabarz przeżył mały
zawał serca.
Przez blisko kwadrans był po prostu niezdolny do logicznego
myślenia. Siedział nieruchomo przed pełną, nietkniętą
szklanicą piwa, pocił się ciężko, z trudem oddychał i
wytrzeszczał oczy w przestrzeń przed sobą. Gdyby ktoś
go dotknął, chyba by wrzasnął. Był śmiertelnie blady.
Dobrze, że nie przyszło mu do głowy napić się tego piwa,
rozlałby bowiem całe od chorobliwego dygotu swej dłoni.
Pierwsza w miarę składna myśl była rozpaczliwym
zaprzeczeniem rzeczywistości: policja nigdy nie reaguje tak
szybko! Nie minęły wszak ani dwie godziny od samobójczej
śmierci Arii, a tu już komunikat w radiu. Policja w ogóle
nie miała powodu, by połączyć Grabarza z Arią. Gitara nie
była podpisana. Odciski palców zmyła woda. Nikomu o Arii nie
mówił. Tam na moście nie spostrzegł żadnych świadków
wypadku.
Żalił się dalej: ta policjantka nie miała prawa tak po
prostu strzelać do niego, przecież on nie posiadał broni,
powinna podejść i zakuć go w kajdanki. Pewnie wyleją ją za
to. Narażanie życia przypadkowych świadków. Nieuprawnione
użycie broni. W miejscu publicznym. Próba zabójstwa jakby
nie było.
Potem zaś opadło go owo straszliwe niezdecydowanie ofiary
zapędzonej pomiędzy urwiska wyłącznie złych wyborów: co
robić, co robić, co robić...?
Samemu zgłosić się na policję? A jak zabiją...? Zabiją, jak
ta z drogówki chciała...? To bez sensu. Paranoja. Jakiś
pieprzony spisek, czysty Ludlum.
No ale przecież w końcu ktoś go rozpozna, zgarną go, to
tylko kwestia czasu. Czas. Ja nie mam czasu nawet na to,
żeby się w spokoju zastanowić nad sytuacją. Naradzić z
adwokatem. Adwokat! Tak, to byłoby dobre posunięcie. Trzeba
jakoś zdobyć te parę godzin wytchnienia...
I wówczas Grabarz doznał klasycznego olśnienia, iluminacji
najwyższej klasy: Henio Kościelny! Jeśli się tylko zgodzę na
tę jego hipnozę, to osobiście przyjedzie i zabierze mnie,
gdzie chcę, nawet do swojego laboratorium, nie będzie o nic
pytał, nic go wszak tak naprawdę nie obchodzi poza
ukochanymi wirusami, to monomaniak, ostatni człowiek w
mieście, który by się dowiedział, że jestem poszukiwany
przez gliny, chociażby wszystkie gazety od tygodnia trąbiły,
żem drugi Kuba Rozpruwacz! Henio, mój wybawco...!
Poruszył głową, dojrzał automat telefoniczny zamontowany
nie opodal na ścianie. Teraz trzeba wstać, powiedział sobie;
wstać, podejść, wrzucić monetę, wystukać numer... O Boże,
numer! Za cholerę go sobie nie przypomni, nigdy nie miał
pamięci do liczb. Trzeba wpierw zadzwonić na informację. No
dobrze, ale jaki jest numer informacji...? Musi spytać
barmana.
Wykonał to wszystko. Niestety, o ile jeden element planu -
ustanie przy telefonie - okazał się jedynie trudny do
wypełnienia, to kolejny był już czystą niemożliwością.
- Świetnie pana rozumiem, ale musi mi pan powiedzieć, jak się
nazywa ten instytut. Czy on w ogóle ma w nazwie słowo
"instytut"? Nie wszystkie tego typu placówki stosują tę
terminologię.
- Instytut naukowy - upierał się zdesperowany Grabarz -
Badają tam wirusy.
- Rozumiem, wirusy. Ale, widzi pan, ja mam oddzielny plik
dla laboratoriów przyszpitalnych, oddzielny dla placówek
badawczych przy uczelniach, oddzielny dla rządowych,
oddzielny dla prywatnych, ponadto pana znajomy może pracować
w jakiejś fundacji... - kontynuowała panienka z informacji.
Grabarz, oparty spoconym czołem o zimny plastyk wtłoczonego
w ścianę pubu aparatu, doznawał tymczasem mąk iście
piekielnych.
- Proszę przyjąć, że to instytut rządowy - jęknął.
- Rozumiem - powtórzyła. - To ogranicza naszą listę do
pięćdziesięciu sześciu pozycji. Jest pan pewien, że nie
wybierał na ich centrali wewnętrznego?
- Jestem pewien. To linia bezpośrednia.
- To co, podyktować panu te wszystkie numery?
Poddał się. Ostatecznie zrozpaczony wrzucił następną monetę
i wystukał z trudem zapamiętany przed minutą numer domowy
Henia.
Jak należało się spodziewać, odezwała się automatyczna
sekretarka.
- Mieszkanie Henryka Kościelnego - rzekł Henio z taśmy -
Aktualnie puste. Wiadomość pilną proszę nagrać po usłyszeniu
sygnału, wiadomość pilniejszą proszę mi przekazać pod numer
dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem zero, tam bowiem
najpewniej przebywam. Dzięki.
Bóg istnieje, orzekł Grabarz, pospiesznie zapamiętując drugi
ciąg cyfr. Jeszcze jedna moneta, jeszcze raz stukot palca po
sensorycznej klawiaturze.
Przez długą chwilę wsłuchiwał się w przeciągły sygnał
oznaczający, iż tam w instytucie nikt nie chce podnieść
słuchawki. No odbierz, odbierz, zaklinał Kościelnego w
myśli.
W końcu:
- Nie teraz!
- Henio? Nareszcie! To ja, Grabarz.
Milczenie; tylko szybki oddech Kościelnego.
- Zgadzam się na tę twoją hipnozę, słyszysz? Zgadzam się!
- Słuchaj... To bardzo ważne... - wirusolog urwał. Potem
dobiegły Grabarza ze słuchawki jakieś hałasy, zgrzyty,
pogłos czyjegoś krzyku, coś jakby uderzenie metalu o metal.
- Henio, do diabła, co się dzieje? Chciałeś, żebym się
poddał hipnozie; no więc jestem gotów. Teraz, zaraz.
Odpowiedz!
Tam w instytucie Kościelny podniesionym głosem wydawał komuś
polecenia - a raczej gniewne rozkazy - widocznie jednak
zasłonił przy tym mikrofon telefonu, bo Grabarz nie rozumiał
poszczególnych jego słów, choć sam ton wypowiedzi Henia był
wysoce niepokojący. Pobrzmiewała w nim panika.
Niespodziewanie krzyknął w słuchawkę słowo skierowane bez
wątpienia do Grabarza: - Uciekaj!
- Co?
- Uciekaj, Grabarz; ty musisz przeżyć!
I znowu jakieś hałasy, krzyki.
- Co tam się dzieje?
Nagle wyrwał się z głośnika słuchawki Grabarza ryk niemal
zwierzęcy, rozedrgane zawodzenie mordowanej istoty; na
wydanie podobnego dźwięku można się zdobyć tylko raz w
życiu. Grabarz instynktownie, gwałtownym ruchem, odsunął
słuchawkę od ucha.
- Jezu Chryste... - szepnął z niej głucho Kościelny.
Pomimo wszystko, pomimo swej dezorientacji i pomimo rozpaczy
i strachu w głosie Kościelnego, Grabarz nie zamierzał
rezygnować.
- Henio, zabierz mnie natychmiast... - zaczął z wysiloną
stanowczością.
Wirusolog przerwał mu brutalnie. Prawie krzyczał, a mówił
jeszcze szybciej niż zazwyczaj.
- To antyvordaki, słyszysz? Antyvordaki! One odziaływują nie
na mężczyzn, a na kobiety! Zmutowały i wydostały się;
przenoszą się drogą powietrzną; ja jestem nosicielem i
wszyscy, którzy pracowaliśmy przy nich, ale ja pierwszy,
byłem nim już w czwartek, nie wykryliśmy w porę tej
awarii... Uciekaj! One... O kur-rrr-aaaaaarrrgh...! - Stukot
słuchawki uderzającej o coś twardego. Jeszcze cichnące
rzężenie Henia. Szelest poruszeń czyjegoś ciała. Echo
odległych głosów. Znowu przesunięcie słuchawki; ktoś ją
podnosi. Grabarz nie wytrzymał i w panice cisnął na widełki
swoją.
Złapawszy oddech, odwrócił się od aparatu i oparł plecami o
ścianę zimną nawet przez przesiąknięty potem materiał
koszuli. Widział teraz całe wnętrze pubu. Znajdowało się w
nim siedem kobiet. Cztery patrzyły na niego.
Poniedziałkowy wieczór, centrum miasta; on i one.
Świetnie wiedział, że oszalał. Bo to musi być obłęd, świat
rzeczywisty nie może tak po prostu trzasnąć i rozpaść się na
kawałki. Nie ma takiego prawa. A w paranoję, manię
prześladowczą, monotematyczne urojenia popaść jest bardzo
łatwo. Przecież to żywy koszmar megalomańskiego mizoginisty;
są na to jakieś naukowe nazwy, ale nie znam ich. Gdybym
tylko mógł wydostać się ze swego snu... lecz właśnie nie
mogę. A on jest taki realny. Noga wciąż boli. Strach aż pali
wnętrzności. Ja nigdy, nawet jako dziecko, nigdy nie
marzyłem, żeby być tajnym agentem, szpiegiem przebiegłym - a
na co mi przyszło?
Jak dywersant w obcym kraju - cieniami, parkami,
nieoświetlonymi ulicami, kryjąc twarz, odwracając wzrok,
uciekając w ciemność. I nieustannie przerażony. Że któraś go
rozpozna. Bo teraz już za zarażoną uważać powinien każdą.
Nie sposób rozróżnić. Od czwartku... drogą powietrzną... To
mogło być już pół miasta, ta pandemia rozprzestrzenia się
coraz szybciej, zagrożenie narasta w postępie geometrycznym.
Skulony w wieloliściastym cieniu zarośniętej jarzębiną
parkowej ławki, rozważał przeszłe nieszczęścia. Aria. Aria.
Ona jedna prawdę mi powiedziała: "Ciebie biorę". Nie pamiętam
tamtej nocy, lecz wnosząc z szybkości, z jaką wirus
zaatakował mózg Marty, to już nie z Arią się kochałem.
Dlaczego wtedy mnie nie zabiła? Dlaczego pozwoliła mi wyjść?
Bo wówczas jeszcze nie wiedziała, co takiego rzekł mi owego
wieczoru w "Jamie" świętej pamięci Henio Kościelny. To ta
ruda kelnerka z "Podziemia" podsłuchała naszą rozmowę. Ale
podsłuchała również, że mam amnezję. No, a potem Henio
wymyślił hipnozę i Marta usiłowała mnie zarżnąć nożem do
masła. Jednak wówczas, za pierwszym naszym spotkaniem, Aria
była chyba jeszcze szczera.
Lecz co takiego właściwie robi z nimi ów wirus? Wygląda
jakby czynił z nich telepatki: Marta zaraziła się wszak
bezpośrednio ode mnie, a minutę później już wiedziała, że
musi mnie zabić. Co takiego on z nimi robi, że bez
mrugnięcia okiem zdolne są zamordować rodzonego brata? Że
nie wahają się poświęcić samych siebie? Aria - ona do końca
się uśmiechała, a to nie był sztuczny uśmiech; żadnego
napięcia na gładkoskórej twarzy, konwersowała swobodnie już
skręcając z mostu w rzekę. Byle mnie zabić. Mentalność
kamikaze. Co on z nimi robi...?
To wszystko przecież dlatego, że ja wiem, jak go zniszczyć.
Mam to w głowie. Johnny Mnemonic. Jasny szlag - to musi być w
takim razie świadomość i inteligencja wirusa, nie ich. Ale
wirusy nie są świadome, nie posiadają inteligencji. Co
takiego na ich temat mówił Henio? Trudno nawet powiedzieć,
żeby one żyły, sprawiają tylko takie wrażenie. W każdym
razie nieźle im to wychodzi. Bo kto w rzeczywistości teraz
myśli - antyvordaki czy same kobiety? Kobiety, oczywiście; z
antyvordakami w mózgu. I czyja to świadomość - antyvordaków
czy kobiet? Kobiet, oczywiście; zdominowanych przez
antyvordaki. Ha, ładnie to brzmi...
Nie oszukuj się: ty po prostu nie wiesz, co się dzieje.
Możesz tak sobie spekulować, ale przecież nigdy nie zajrzysz
w głąb ich myśli. A chociażbyś zajrzał - w jaki sposób
rozpoznasz różnicę pomiędzy teraz a wtedy? Czyżbyś
kiedykolwiek naprawdę rozumiał kobiecy umysł? Te spowodowane
przez wirusa zmiany mogą być doprawdy minimalne, to może być
nawet skutek uboczny jakiejś jego innej, zdegenerowanej
funkcji. Spójrz prawdzie w oczy: one mogą się szczerze
cieszyć z zarażenia antyvordakami, mogą być za to wdzięczne,
same z siebie; teraz boją się utracić, co zyskały i po prostu
się bronią. Telepatia; a skąd wiesz, co jeszcze potrafią?
Wyzwoliły się, nie wrócą do klatki. To emancypacja
absolutna: nie stosują się już nawet do reguł
człowieczeństwa, zrzuciły i ten gorset.
Jednakże wciąż są to przypuszczenia, nic więcej. Bo może,
mimo wszystko - to jedynie wirus przemawia przez ich słowa i
uczynki. Może to jego wola. Nie ich. W końcu - ja je
zarażałem. To jest - choroba. One są - chore.
Lecz i w to nie wierzył. W gruncie rzeczy niewiele go
obchodziły te semantyczne rozróżnienia. Bał się. W tej
konkretnej chwili Grabarza tylko Grabarz obchodził.
Myślał: tę policjantkę z drogówki to przecież nie ja
zaraziłem. Wsiadłem do wozu Arii, podałem jej adres studia
Maniusia - i wówczas znały go już wszystkie z wirusem we
krwi. Znajdująca się najbliżej studia podeszła na
skrzyżowanie i dmuchnęła policjantce w twarz. A potem
zapewne skręciła do samego studia. Kto wie, co bym w nim
zastał, gdybym jednak zdecydował się tam pójść?
Bo to jest spisek i inaczej o tym nie mogę myśleć. Kobiety
chcą mnie zabić. Podczas gdy ja tak tu sobie siedzę, trzęsąc
się ze strachu, wirus przenika w kolejne setki organizmów.
Czas działa przeciwko mnie. Ile dni potrzebuje na dotarcie
do ostatniego zakątka Ziemi? Jest chyba na to jakiś wzór...
Oj, zdziwią się selenonauci wróciwszy z księżycowych baz na
Ziemię. To znaczy męska część lunariańskiego personelu.
Czas działa przeciwko mnie i nie powinienem o tym ani na
moment zapominać. Coś zrobić trzeba. Przecież nie mogę tak
pokornie czekać na śmierć.
Ale po prawdzie nie wiedział, co innego mu pozostało. Bał się
i strach blokował mu myśli, czopował wyobraźnię. W końcu
wstał z ławki, ruszył alejką ku wyjściu z parku - lecz wciąż
pojęcia nie miał dokąd i po co idzie.
Zatrzymał się w cieniu pod konarami ostatniego drzewa; kilka
metrów dalej, za pustym chodnikiem, co jakiś czas przesuwało
się powoli jedno i drugie auto. Noc w dzielnicy rozrywki:
stare neony, kurwy pod ścianami, alfonsi w bramach, drug
dealerzy we własnych samochodach, pogłos dzikiej muzyki z
podziemnych, nielegalnych dyskotek. Wiatr przyniósł
zdradziecki zapach palonej nikotyny, Grabarza zakręciło w
nosie. Zamrugał, przetarł oczy. Starał się nie wykonywać
szybkich ruchów, modlił się, by nikt go nie zauważył. Miał
nadzieję na szybkie złapanie przejeżdżającej tędy taksówki,
wsiadłby, krzyknął adres, zamachał banknotem i już by go nie
było. Musi tylko wpierw przyjrzeć się dobrze kierowcy, bo
nie daj Boże trafi na taryfę prowadzoną przez kobietę, a to
byłby zimny koniec.
Chcąc nie chcąc obserwował leniwiące się pod ciemnymi murami
przeciwległych budynków prostytutki. Czy one też są już
zarażone? Czymś tam na pewno - ale czy są już zarażone w
ostatecznym tego słowa sensie? Nie potrafił myśleć o niczym
innym. Jaskrawe, wielokolorowe ubrania tylko podkreślały
obcość tych istot. Krok, gesty, grymasy twardo
omakijażowanych twarzy - one jak stwory z innej planety.
Odległość i szum miasta zagłuszały dźwięki, zdany był
Grabarz wyłącznie na obraz, prześwietlany co i raz
reflektorami samochodów, błyskami reklam, migotaniem
psujących się neonów. Zmieniał się kolor skóry owych
stworzeń, zmieniała barwa włosów. Odprawiały swój rytuał z
nieludzką wytrwałością.
Przyszło mu do głowy, że mógłby podzwonić po kumplach. Ale
to samobójstwo. One wiedzą doskonale, do kogo by zadzwonił w
pierwszym rzędzie, nie zlekceważyłyby tej możliwości, z
pewnością już obstawiły każdego jego znajomego. Na dodatek
kontrolują przecież wszelkie centrale i urzędy telefoniczne,
zlokalizowałyby Grabarza w kilka sekund.
Znowu zwątpił. Zaklął gorzko w myśli. Ja nie mam
najmniejszych szans, dopadną mnie tak czy owak. Jestem
skazany.
Spostrzegł szczupłego bruneta podchodzącego doń chodnikiem z
lewej. Facet przyglądał mu się sponad obracanego delikatnie
pomiędzy palcami papierosa.
Grabarz spanikował. List gończy! Jam morderca Arii!
Mężczyzna równie dobrze jak kobieta może wydać mnie glinom!
A po tych feministycznych ustawach równo połowa policji to
kobiety.
Chciał uciec, skoczyć w krzaki, skryć się w ciemności parku
- lecz brunet był już zbyt blisko. Niech przejdzie,
zdecydował. Może mnie nie pozna.
Ale gość wyraźnie kierował się prosto ku niemu; co prawda,
nie spieszył się, lecz wciąż nie spuszczał z Grabarza oczu.
I Grabarz skoczyłby w krzaki mimo wszystko, gdyby nie
dostrzeżony w perspektywie ulicy, świecący mdło napis TAXI
na dachu zbliżającego się volvo.
Wciąż usiłował natręta ignorować, choć było to już
niemożliwe: przystanął facet krok od Grabarza - o dłoń niższy,
w gustownej kurteczce, ćmiący papierosa w statecznym
zadumaniu - i wydmuchiwał mu dym prosto w twarz.
Taksówka była coraz bliżej.
- Czy my się przypadkiem skądś nie znamy? - spytał brunet.
Grabarz tymczasem gapił się na przednią szybę volvo,
usiłując dojrzeć twarz kierowcy, i nie odpowiadał. Musiałby
odchrząknąć, gdyby chciał coś rzec, bo ze strachu całkowicie
zaschło mu w ustach i gardle.
- Tak mi się coś wydaje... - mruczał brunet, odrzuciwszy i
przydeptawszy peta.
Grabarz postąpił krok w przód i jął gwałtownie wymachiwać
ręką. Volvo hamowało.
Coś mu błysnęło z lewa, zerknął: ostrze sprężynowca. Brunet
skoczył ku niemu, jasna klinga pobłyskująca ostro w
światłach reflektorów zatrzymującej się taksówki zakreśliła
szeroki łuk, mijając o centymetry gardło walącego się na
bruk w niezgrabnym uniku Grabarza. Brodaty taksiarz wcisnął
klakson.
Grabarz wrzeszczał, klakson wył, kurwy szyderczo gwizdały.
Brunet z kocią zwinnością obiegł przód samochodu i pochylił
się ze srebrno rozjarzoną kosą w dłoni nad odczołgującym się
obok lewego koła Grabarzem. Grabarz próbował poderwać się na
nogi, ale za każdym razem sprytnie przesuwane ręką bruneta
ostrze na powrót sprowadzało go do parteru. I miotał się tak
po brudnym asfalcie w tył i w tył, obcierając sobie boleśnie
skórę na łokciach i przedramionach.
- Co, do jasnej cholery...! - dobiegło go basowe warknięcie
z wnętrza wozu, po czym przednie drzwiczki otworzyły się
nagle, z zadziwiającą siłą uderzając w bruneta. Nożownika
rzuciło na środek jezdni, kosa wyleciała mu z dłoni.
Spanikowany Grabarz sięgnął ku klamce drzwiczek tylnych,
szarpnął i pospiesznie wgramolił się do wnętrza.
- Jedź pan! - krzyknął do kierowcy.
- Panie, co tu się...?
- Jedź pan! Ja mam forsę!
Taksiarz zatrzasnął drzwiczki, wdepnął gaz. Grabarz obejrzał
się przez okno: brunet już się podnosił i chował nóż.
Patrzył za oddalającym się samochodem, zapamiętywał numery.
Ale przecież to mężczyzna! - żachnął się w duchu Grabarz. I
nagle zrozumiał: pieprzony transseksualista! Kogóż lepszego
mogły przydzielić do patrolowania tej dzielnicy?
- Dokąd? - warknął brodacz. - I gdzie ta forsa?
Grabarz myślał gorączkowo. One wszystkie już znają numer tej
taksówki i wiedzą, w którym kierunku jadę - muszę przyjąć
takie założenie. Jak zatem mam się wymknąć z tej sieci?
Zdecydował.
- Wysadź mnie pan za rogiem, okay? - sięgnął po portfel. - I
przez pół godziny nie zabieraj nikogo; zapłacę za ten czas.
Podwójnie.
- Klient płaci, klient wymaga - mruknął zdegustowany
kierowca, wlepiając oczy w odbicie Grabarza we wstecznym
lusterku.
Oglądał głupie filmy, czytał głupie książki - a teraz
okazuje się, że wyszło mu to jednak na dobre. Bo miał
przynajmniej na czym żywić swoją manię prześladowczą i
miał kogo naśladować w swoich szpiegowskich sztuczkach, mógł
wybierać z całego katalogu postaci znerwicowanych agentów o
paranoidalnym skrzywieniu osobowości. Najgłupszy z nich
miałby odtąd każdą kobietę za śmiertelnego wroga, każdego
mężczyznę za zdrajcę na ich usługach - i takie też założenie
poczynił Grabarz. Jest Jamesem Bondem uwięzionym w Moskwie,
to miasto chce jego śmierci, byle przechodzień z radością
poderżnie mu gardło. Toteż przekradłszy się słonecznym
przedpołudniem pod swój blok, zapadł czym prędzej w cuchnący
cień nagrzewającego się wolno obmurowania śmietnika.
A coraz trudniej było mu odgrywać tę rolę, bo otoczony był
porażającą zwyczajnością toczącego się zwykłym swym torem
życia: wyrostki szalały po osiedlu na klekoczących i
podzwaniających ostro rowerach, ktoś mył samochód, matka
wołała z balkonu syna, gdzieś darło się radio, trzepotało na
ciepłym wietrze suszące się pranie; wtorek, lato. A on w
środku tego wszystkiego jak zbieg z zakładu
psychiatrycznego. Wpatrywał się z pozornie bezpiecznego
cienia w okna swojego mieszkania, bramę swej klatki.
Powtarzał sobie: jest wojna, jest wojna, jest wojna. Obym
tylko nie zwątpił. Z uśmiechem wyrwą mi serce.
Po prawdzie doskonale pasował swoim wyglądem do wybranej
kryjówki; spędził noc w piwnicy nie wykończonego bloku po
drugiej stronie miasta, w stercie gazet naznoszonych tam
przez tymczasowo nieobecnych meneli. Trzy razy zmieniał po
drodze taksówki, a wykosztowywał się na taryfy bynajmniej
nie dla swej wygody: już nie mógł sobie pozwolić na swobodne
spacerowanie ulicami tego miasta. A przecież i tak ostatni
wóz opuścił trzy przecznice od noclegowiska, zakładał
bowiem, że prędzej czy później one dopadną każdego z tamtych
taksiarzy. Dzwonić po kumplach w ogóle nie próbował.
Wieczorem był nazbyt zmęczony, by się porządnie martwić,
lecz obudziwszy się w stosie cuchnącej makulatury tym
rozkosznym porankiem i wyjrzawszy przez przyziemne okienko
na słoneczny świat, mało się nie porzygał ze strachu. Lód w
żołądku, ogień w ustach, próżnia w głowie. Z tej straceńczej
rozpaczy niemal dopuścił się aktu radosnego bohaterstwa:
chciał tak po prostu wyjść na ulicę, stanąć na środku jezdni
i zacząć wrzeszczeć pod błękitne niebo szaloną prawdę o
kobietach. Nie zrobił tego; rozpłakał się. Gryzł paznokcie
szlochając sucho. Co robić, co robić...? Plątały mu się w
myślach nieokreślone nadzieje związane z rządem (lecz ile w
nim kobiet!), wojskiem (jeszcze chyba nie do końca
sfeminizowanym), Kościołem (ale te zakonnice...!). Miał
zdechnąć - tam, w tej zaszczurzonej piwnicy? Myślał: do
Iranu uciec! Myślał: na bezludną wyspę! Myślał: do męskiego
klasztoru medytacyjnego wstąpić! Więc wprowadził w życie
plan ratowania swego umysłu przed szaleństwem - i wymknął
się cichcem z piwnicy, i przemknął cieniami miasta niczym
wrogi szpieg, i zapadł w chłodnym półmroku osiedlowego
śmietnika, pod oknami swego mieszkania. Co właściwie miał
zamiar zrobić? Nie znajdował się w stanie ducha odpowiednim
dla snucia dalekosiężnych planów, to wszystko były zaledwie
niejasne majaki - toteż i teraz cel swych poczynań mgliście
i nieostro widział: paszport zabrać, pieniądze, może
ubrania, jakieś rzeczy najpotrzebniejsze w podróży...
podróży dokąd? Jak na razie podróż stanowiła ratunek sama w
sobie.
Lecz tam, w cieniu klatki schodowej, za bramą - stała Anka.
Ujrzał w krótkim przebłysku słonecznego refleksu jej twarz,
bladą w otoku kruczoczarnych włosów - i natychmiast
zrozumiał. Ona tu czeka na niego. Postawiły ją jako pułapkę,
strażniczkę. Patrząc z tej odległości mógł się bez wątpienia
pomylić, mógł dać się zwieść świetlnym rozbłyskom, wziąć za
nią kogoś innego - lecz on był pewien: to Anka. Żadnych
wątpliwości. Czeka tu na niego, czeka tu na niego - by go
zabić. I z desperacką wściekłością zaszczutego zwierzęcia, w
krótkiej myśli, bez zastanowienia, zdecydował: to ja ją
zabiję. A przecież jeszcze tak niedawno, jeszcze tydzień
temu - jej oddech słodki wypijał, w jej oczach bezpamiętnie
tonął, w jej zapachu zasypiał i budził się, jej uśmiechowi
swe szczęście zawierzał. Lecz teraz to była tylko kobieta. A
on wiedział. Zabije ją.
Jakby mu ktoś podpowiedział cały plan. Już wybiegał z
drugiej strony śmietnika, już wypatrywał możliwie
zbezludniałego podejścia do klatek w drugim końcu bloku.
Przewlókł się te paręset metrów jego tyłem, pod balkonami.
Obszedłszy budynek zacienioną stroną, przemknął czym prędzej
do chłodnego wnętrza klatki, do schodów piwnicznych, i
piwnicznym korytarzem, jak zabytkowym tunelem Linii
Maginota, aż do schodów pionu, w którym znajdowało się jego
mieszkanie, i nimi do góry, do zamkniętych drzwi. Przy nich
przystanął, przyłożył ucho do drewna. Ale Anka - jeśli to
była ona i jeśli rzeczywiście tu na niego czekała, jeśli tam
w ogóle ktokolwiek czekał na kogokolwiek - zachowywała
kompletną ciszę.
Nie namyślał się długo, prawdę mówiąc w ogóle; od nazbyt
długiego namysłu mogła mu wszak minąć ta opętańcza odwaga.
Po prostu wyskoczył na zewnątrz, złapał dziewczynę za szyję
i powalił na beton. Nie krzyczała. On krzyczał, waląc jej
głową o podłogę. Czarne loki wplątały mu się między palce,
oblepiając je lepko we krwi. Anka próbowała sięgnąć do
kieszeni swej kowbojskiej kurteczki, macała za czymś
rozpaczliwie rękoma, kopała przy tym bezradnie w powietrze,
ściany i Grabarza. Coś widział w tych jej pięknych,
narkotycznie błękitnych oczach, coś widział, jakieś silne,
konkretne uczucie - ale szybko wyblakło, zasnute mgłą
śmierci, a nic nie odczytał z martwych źrenic.
Przestał wywrzaskiwać bełkotliwe przekleństwa,
znieruchomiał nad nagle ciężkim i bezwładnym ciałem. Ona już
nie żyła; cuchnęła oddanym mimowolnie moczem i ciepłą krwią,
wytrzeszczała się nieludzko - nie kobieta, a przedmiot.
Zepchnął ją sobie z kolan nieporadnym ruchem. Rozejrzał
się nieprzytomnie. Na nowo widział świat, pierwszy raz
słyszał wielooddechową ciszę wielkiego mieszkalnego bloku i
świeżym umysłem chłonął wszystkie owe wrażenia. Fakt, że
nikt nie zauważył dokonywanego tu, w środku ludzkiego
mrowiska, morderstwa, stanowił kolejny czysty przypadek.
Grabarz nie zwróciłby uwagi, gdyby przemaszerowało mu pod
nosem pół przedszkola, podczas gdy on tak szarpał, tarmosił,
rzucał, walił i trząsł swą szmacianą lalką. Teraz odzyskiwał
przytomność. Przejaśniało mu się. Złapał się na tym, że
wyciera sobie skrwawione dłonie o spodnie; natychmiast
przestał. Odejść stąd, pomyślał sennie. Ciało do piwnicy
zrzucić, drzwi zamknąć. Tak.
I podniósł się chwiejnie na nogi, oparł o zimny beton
chropowatego muru. Wtedy dostrzegł to, za czym ona tak
rozpaczliwie macała: pistolet. Wysunął się jej z kieszeni
kurtki. Grabarz podniósł go ostrożnie. Był to ciężki, czarny
gnat, z długą lufą w kształcie ściętego stożka. Dzięki tym
filmom, dzięki tym książkom - wiedział co trzyma w ręce:
gauera, trzydziestkę ósemkę, z wbudowanym tłumikiem. To broń
terrorystów, handlarzy narkotyków i przemytników nikotyny.
Skąd się wzięła u Anki? Obracał ciepłą jeszcze od jej dotyku
spluwę w rękach. Anka nie wiedziałaby gdzie spust, gdzie
bezpiecznik, nie rozpoznałaby kałasznikowa przyłożonego do
swej głowy. Anka. Ale - ta istota? Ona pewnie nosiła tę
kurtkę pomimo upału właśnie jedynie po to, aby ukryć gauera.
To nie była, to nie była Anka. Zabiłem ją, więc chyba wiem.
Strącił ją ze schodów w mrok piwnicy, niczym ofiarę azteckim
bogom. Pistolet - wzorem owych opalonych gliniarzy z
południowych, nadmorskich metropolii, ganiających po plaży w
szortach i podkoszulku a z ciężkim arsenałem - wsunął z tyłu
za pasek spodni, pod T-shirt. Krew kobiety została mu pod
paznokciami i na nogawkach, ale nie przejmował się tym.
Biegł po schodach do swego mieszkania.
Zamknął za sobą drzwi na wszystkie możliwe zamki. Na
sekretarce znowu paliło się światło. Zignorował je. Rzucił
się do regału, po pieniądze i dokumenty. W radiu donosili o
przechwyceniu kolejnego transportu indyjskich papierosów.
Nie pamiętał, czy zostawił je włączone.
- Zabiłeś ją.
Serce mu stanęło. Spojrzał. Wyszły z kuchni. Marta z matką.
Marta jeszcze coś żuła. Radośnie uśmiechnięte. To nie były
uśmiechy filmowych potworów, owe wieloznaczne grymasy
psychopatów. Przecież znał je obie, znał je doskonale - to
była jego matka, a to była jego siostra - i one po prostu
się uśmiechały. Szczęśliwe.
Z trudem się wyprostował, z trudem uczynił krok wstecz -
lecz za sobą miał jedynie ścianę z ekranową tapetą. Nie mógł
przełknąć śliny. Nie mógł nabrać w płuca oddechu. Nie
wierzył we własne nieszczęście. W głębi serca tak naprawdę
każdy jest solipsystą.
- Ja... nie pamiętam... - zająknął się. Chciał je przekonać,
że nigdy nikomu nie wyjawi sekretu Henia Kościelnego, ale
one były już zbyt blisko, by mógł zawierzyć słowom. Wciąż
się cofał. Patrzył na nie z nagą rozpaczą. Marta zachodziła
go z lewej. Wiedział, miał tę pewność, że jeśli tylko
pozwoli jej podejść na odległość wyciągnięcia ręki, ona
będzie w stanie skręcić mu kark w pół sekundy.
- Na rany Chrystusa... - zaklinał je w suchym szlochu - co
wy robicie? Marta! Na litość boską...!
Obchodziła krzesło. Matka przypatrywała się temu wszystkiemu
stojąc w wąskim przejściu z przedpokoju z dobrotliwym i
uspokajającym - matczynym właśnie - uśmiechem na
pomarszczonej twarzy.
Grabarz już nie odrywał wzroku od Marty. Ten jej chód, to
jej spojrzenie. Pamiętał, jak budowali razem zamki z piasku.
Pamiętał jej Pierwszą Komunię. Kiedyś nasypała mu pinezek do
buta.
Mógł tylko szeptać.
- Kim ty jesteś?
- Kocham cię.
I krok bliżej. Widział jej puste dłonie; nie potrzebowała
noża.
Nie mógł tego pojąć.
- Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?
Odpowiedziała matka:
- Nie zrozumiałbyś.
Siostra zaś odgarnęła włosy z czoła, mrugnęła do niego
filuternie i - skoczyła.
Sięgnął po pistolet.
Wolałbym mieszkać z lwem i smokiem
niż mieszkać z żoną przewrotną.
Złość kobiety zmienia wyraz jej twarzy,
zeszpeca jej oblicze na kształt niedźwiedzia.
Małe jest wszelkie zło wobec przewrotności kobiety,
toteż spadnie na nią los grzesznika.
Początek grzechu przez kobietę
i przez nią też wszyscy umieramy.
[Syr 25, 16-17. 19. 24]
kwiecień - sierpień 1995
Jacek Dukaj
JACEK DUKAJ
Urodzony 30 lipca 1974 roku w Tarnowie. Autor
niezapomnianej, bo celnie diagnozującej nowe społeczne
emocje "Złotej Galery" ("NF" 2/90). Na początku
ubiegłorocznego lata przedstawiliśmy jego porywającą
cyberpunkową mikropowieść "Irrehaare" ("NF" 6-7/95). Od dwu
lat udziela się Jacek na naszych łamach jako błyskotliwy
recenzent fantastycznych nowości; stale też pisze prozę. W
"Wielkim podzieleniu", opowiadaniu wstrząsającym i
przerażającym, stawia młody autor czoło wyzwaniu agresywnego
feminizmu. Czy i tym razem okaże się wizjonerem trafiającym
w dziesiątkę społecznych nastrojów i niepokojów?!
(mp)