Dukaj Jacek Wielkie Podzielenie


Autor: Jacek Dukaj

Tytul: Wielkie podzielenie

Z "NF" 3/96

Obudził się wczesnym popołudniem. Nie miał kaca. Nawet

przelotnie się tym zdziwił. Jednak prawdziwe zdumienie

przeżył już po uniesieniu powiek.

Na prawym barku posiadała tatuaż: chiński smok w pięciu

kolorach. Zielonym ogonem sięgał jej piersi. Pierś unosiła

się w rytm powolnego oddechu. Ciemny, spierzchnięty sutek.

Zarys żeber poniżej. Zarys szczęki powyżej. Brzeg prawego

ucha wycięty w artystyczne origami; srebrny, druciany

kolczyk przeszywający je w kilku miejscach. Włosy

przystrzyżone na dwa milimetry, trudno nawet powiedzieć

jakiego koloru. Leżała dziewczyna na wznak, z twarzą lewym

policzkiem przyciśniętą do poduszki; gniewnie marszczyła

przez sen prawą brew, a brwi w każdym razie miała

kruczoczarne.

Podniósł się na łokciu, zamrugał. Chwila, moment, zaraz

sobie przypomnę...

Ale nie.

Kimżesz ona jest, u licha?

Potarł czoło. Czyżby już było ze mną aż tak źle? Wymięka mi

mózg; alkohol, jak kwas, wyżera z umysłu zapisy przeszłości

- czy to już ten etap? Obudzić się u boku nieznajomej... Mój

Boże, co za kicz.

Co gorsza, wnet zorientował się, że nie zna również tego

pokoju. To nie jego mieszkanie. Gdzie ja jestem? Co się

działo tej nocy? Jezu Chryste, w podobnym stanie mógłbym

popełnić morderstwo, a później spokojnie o nim zapomnieć!

Zresztą diabli wiedzą, czy faktycznie go nie popełniłem...

Chociaż, nie da się ukryć, co innego przerżnąć panienkę, co

innego kośnąć klienta w ciemnej uliczce. Po prawdzie - ta

pustka w głowie jest przerażająca.

Usiadł i ziewnął nerwowo. Spojrzał przez okno: na zewnątrz

jakiś wieżowiec.

Pochylił się nad dziewczyną, potrząsnął nią za ramię;

zauważył przy tym drobnoogniwny srebrny łańcuszek na jej

szyi, spływający faliście pomiędzy płaskie piersi

sportsmenki.

Tylko coś mruknęła, potrząsnął więc po raz drugi.

- No, kochana, ocknijże się.

- Mmm, co się dzieje? - zamamrotała nie unosząc powiek.

- Słuchaj...

- Mhm?

- Gdzie ja jestem?

- U mnie - parsknęła i obróciła się na bok, plecami do

mężczyzny, do reszty przy tym skopując na podłogę koc.

Przesunął dłonią wzdłuż jej kręgosłupa. - No dobrze, ale kim

ty jesteś?

Zaśmiała się sennie, cokolwiek szyderczo.

- No wiesz, nie oczekiwałam od razu zarzekań, że nie

zapomnisz mnie do końca życia, ale odrobinę uprzejmości

mógłbyś okazać.

Miała niski głos, a teraz, ciepło rozespana, mruczała niczym

dziki kot, lew afrykański sfinksem przycupnięty naprzeciwko

ofiary.

- Błagam cię, chociaż imię! - jęknął.

- Co to było - to, co piłeś?

- Nie pamiętam - westchnął tylko.

- Człowieku, z ciebie to naprawdę jest numer.

Żachnął się.

- Okażże litość ułomnemu.

- Aria.

- Co?

- Moje imię.

- Aria?

- Od Marii. Ale było nas dwie, a ja się jąkałam. Zadowolony?

No to daj mi już teraz spokój. - Złapała drugą poduszkę i

przykryła nią głowę, zamykając w ten sposób w puchu pięć

swoich zmysłów; po omacku sięgnęła także po koc, ale

ostatecznie zrezygnowała w trakcie powolnego ruchu, tonąc w

słodkim syropie leniwego półsnu.

- Aria, Aria, Aria... - powtarzał w męce, wstając i

podchodząc do odsłoniętego okna. Usiłował whaczyć się tym

imieniem w wymykającą mu się spod myśli satynową materię

pamięci wczorajszego wieczoru. Bezskutecznie. Otworzył okno,

wychylił się w wilgotny zaduch środka lata. Rozpoznał ulicę,

lecz bynajmniej nie przywróciło mu to wspomnienia

przemierzonej nią drogi do bramy bloku, w którym teraz się

znajdował. Przyjechał tu samochodem - czy przyszedł pieszo?

Sam - czy z tą Arią? I w ogóle - kto ona jest, skąd się

wzięła?

Rozejrzał się za ubraniem, nie znalazł - ani swojego, ani

jej. Wyszedł do przedpokoju, trafił do łazienki. Potem

skręcił do bezokiennej kuchni. Z braku kawy zaparzył sobie

herbatę. Postawiwszy czajnik na ogniu, jął przeszukiwać

mieszkanie, obawiając się, iż los jego odzienia przesądzony

został w szaleństwie nocy pijackim wybrykiem w rodzaju

wyrzucenia poszczególnych jego fragmentów za okno bądź

rytualnego ich spalenia. Odetchnął zajrzawszy do kosza na

śmieci. Jedynie koszula nie nadawała się do włożenia,

kompletnie umazana cuchnącym, majonezopodobnym smarem. Od

czyszczenia z sosu wiernych adidasów oderwał go gwizd

czajnika. Wschodnim zwyczajem nalał wrzątku do szklanki.

Poparzył sobie palce: zamachał ręką sycząc przeciągle.

- Zręcznyś bardzo, jak widzę - skomentowała zza jego

pleców.

Musiał ją do reszty rozbudzić gwizd czajnika, przyszła

sprawdzić, czy nie demoluje kuchni. Jakoś dziwnie mu się

przypatrywała: ani uśmiechu na ustach, ani żadnego w ogóle

grymasu na zaskakująco ładnej twarzy (ma się ten gust,

skonstatował z satysfakcją), ani najlżejszego uczucia w

ciemnych oczach. Patrzyła tak i patrzyła, znieruchomiała w

progu, oparta i przyciśnięta do zimnego żelaza futryny, od

którego dotyku powinna dostać dreszczy. Nie wyglądała

na rozespaną. Doszukał się w jej nieruchomym wzroku jakiejś

stanowczości, powagi, zastanowienia w preludium brzemiennej

konsekwencjami decyzji. Oboje przecież byli nadzy, po nocy

nagości myśli, lęków i żądz - a teraz poczuł się nagle przed

nią zwierzęco obnażony w niezrozumiałym wstydzie i

upokorzony obnażeniem tego wstydu. No i na co ona się tak

gapi? Zamierzył odpowiedzieć jej podobnym spojrzeniem, ale

wiedział, że przegra, zrezygnował więc, nawet nie próbując.

Kimże ona jest, do cholery?

Złapał za spodnie. Patrzyła jak je wciąga. Z sekundy na

sekundę dziecinniał pod tym spojrzeniem. Obrócił się do

czajnika i herbaty. Przyrządził ją w drugiej szklance, którą

potem przesunął po plastykowym blacie ku Arii. Oderwała się

od futryny i podszedłszy do stołu, oparła wąskimi, twardymi

pośladkami o jego krawędź, prawą nogę podciągając i kładąc

jej stopę na taborecie. Poza ta była oczywiście jaskrawo

prowokująca, ale co innego zwróciło jego uwagę. Ów

charakterystyczny kobiecy sposób poruszania się, zwykle

sprowadzany w opisie do kołysania biodrami, objawił mu się

teraz w kilku jej krótkich krokach - czy to za sprawą

uwidocznienia pod gładką skórą najmniejszych wzajemnych

przemieszczeń kości i naprężeń mięśni, czy też przez

specyficzny stan jego ducha, a może z nałożenia się obu tych

elementów - nowym, niezrozumiałym rytuałem, tańcem

pierwotnym, instynktownym podejściem ofiary przez drapieżcę:

cichym, statecznym, hipnotyzująco pięknym, rytmicznym w

następstwie miękkich stąpnięć, miękkim w rytmice

harmonicznych poruszeń całego ciała. Znał stosowane w

literaturze porównania kobiet do kotów, ale kot w

zestawieniu z nią wydał mu się niczym więcej jak oswojoną,

domową maskotką, nieporadnym futrzakiem do głupich igraszek

z dziećmi. Ona, ta kobieta, była inna. Trzy jej kroki od

drzwi do stołu otworzyły mu oczy. Cóż to za stworzenie,

pomyślał unosząc gorącą szklankę do ust i dmuchając

delikatnie w powierzchnię parującej cieczy; co za

stworzenie. Coś mu się obróciło w myśli. W tej ulotnej

chwili wolny był od paradygmatu seksualnego pożądania, owego

imperatywu multiplikacji swego materiału genetycznego,

wypaczającego rzeczywistość filtru wszecherotyzmu,

zniewalającej umysł dominacji libido. Widział jasno i

czysto. Nie wiązały go obligatoryjne skojarzenia. Przecież

to obce, dziwaczne, chore, myślał ze wzrokiem zawieszonym

ponad herbatą. Te mięsne wypiętrzenia na klatce piersiowej,

zwyrodnienia gruczołów. Ta ptasio-anielska delikatność

rysów, gładkość cery, lekkość kości. To śliskie bezwłosie,

nienaturalna, dziecięca skóra. A w krótkich, twardych

włosach płaskiego podbrzusza skryty - ten owadzio-roślinny

narząd implantowany w organizm na mocy jakiegoś obłąkańczego

planu dla stworzenia potwornej hybrydy człowieka i

zwierzęcia. Czerwone wargi, czerwone wargi. Drgnięcie głowy,

zafalowanie palców z długimi paznokciami. Wszystko takie

gładkie, płynne, muzyczne. Spojrzała mi w oczy, przesunęła

dłonią po swej piersi, brzuchu, biodrze, udzie. Zmarszczyła

brwi. Przechyliła się w tył. Wydęła policzek. Co to znaczy,

co znaczy?

Ja wariuję, zorientował się w panice. Odstawił czym prędzej

szklankę, pozbierał odzież, siłą rzeczy tracąc z oczu Arię.

- Przepraszam - mruknął, ubierając się szybko. Przesuwała

opuszkiem palca po krawędzi szklanki, budząc w szkle

przeciągły, wysoki dźwięk. Potem postawiła sobie szklankę na

prawym udzie. To ją musi parzyć, pomyślał walcząc ze

sznurówkami adidasów. Zerkał spode łba. Bo ona wciąż go

obserwowała. Wszystkie czynności wykonywała niemal

machinalnie; machinalnym ruchem włożyła do parującej gęsto

herbaty trzy palce, wskazujący, środkowy i serdeczny.

- Muszę już iść... - zamamrotał niepewnie.

- Oczywiście.

Nareszcie się odezwała.

- Naprawdę...

- Oczywiście.

Wdział podkoszulek, umajonezowaną koszulę zwinął zaś w

kłębek.

- Aria... poparzysz się. Wyjmij palce.

Nie wyjęła. - Lubisz gryźć?

- Co?

- Czy lubisz gryźć?

- A, mhm... gryzłem?

- Ty nic nie pamiętasz?

- No... nie. Gdzie myśmy się właściwie spotkali?

- W "Jamie".

- A, ta knajpa... - Wyprostował się, sprawdził portfel i

dokumenty; miał niejasną świadomość, że zachowuje się jak

przed wyjściem z burdelu, Aria jednak nie zmieniała wyrazu

twarzy, tonu głosu. I wciąż mieszała palcami we wrzątku.

- Jesteś brzydki - oświadczyła.

Zabrzmiało to jak skarga małej dziewczynki na urodę

pluszowego misia.

Postąpił ku drzwiom, przygładził włosy. Coraz większą miał

ochotę po prostu uciec. To nagie ciało kobiety wpatrujące

się w niego z elektroniczną intensywnością deprymowało go, a

zachowywało się przy tym jakby specjalnie pragnęło go

zirytować i onieśmielić, wręcz przestraszyć.

Wbrew sobie samemu zatrzymał się w progu i szybkim gestem

wskazał szklankę na jej udzie. - Cholera, widzę, że to cię

boli.

Nagłym i niczym nie zasygnalizowanym ruchem nogi skopała ją

prosto na niego: herbata chlusnęła wysokim łukiem. Odskoczył

ze wściekłym rykiem, potknął się o coś w ciasnym

przedpokoju, mało nie przewrócił. Zachlapała mu nogawki

dżinsów, czuł na goleniach gorącą wilgoć cieczy. Podniósł na

nią gniewny wzrok. Uśmiechała się połową twarzy, w

nienaturalny sposób odsłaniając drobne zęby. (Zęby

padlinożercy). Trzema palcami o zmacerowanym,

zaczerwienionym naskórku przesunęła po rozchylonym

zachłannie sromie, zaszeleściła paznokciami w łonowej

szczecinie. Wyciągnąwszy przed się nogę na całą jej długość

- a zagrały pod opaloną dermą sprinterskiej kończyny smukłe

mięśnie - poturlała stopą po linoleum opróżnioną szklankę.

- Ty wariatka jesteś, kurwa, wariatka. Ześwirowałaś.

Bierzesz coś, czy jak?

- Ciebie biorę.

Pomaszerował do drzwi wyjściowych. Chwilę mocował się z

zamkami. Już na klatce usłyszał trzask i chrzęst

rozgniatanego szkła.

Telefon z automatyczną sekretarką dostał parę miesięcy

temu od zalkoholizowanego kumpla jako część rekompensaty za

zniszczone przezeń w pijackim zwidzie, wypożyczone na

weekend CD. Przewijając taśmę, szukał w przestrzeni przed

sobą punktu do zawieszenia w nim wzroku, nie znalazł -

wszystko nazbyt znajome - i samowolnie wypłynął mu w

spojrzenie tamten obraz: smok tatuowany na dziewczęcym

barku. W bezmyślnym, organicznym skojarzeniu pojął jego

nielogiczność: to mężczyźni tatuują się w smoki, nie

kobiety. Taśma szczęknęła, odezwał się Bojo:

- Eee... nie ma cię, Grabarz? Nie ma cię? Daj głos. Cholera,

to ja, Bojo. Pamiętasz o Pająkach? Robisz im na basie w

poniedziałek u Maniusia. Maniuś ci flaki wypruje, jak znowu

nawalisz. Nie rób mi numeru, stary, głową za ciebie

ręczyłem.

A dzisiaj co? Sobota chyba. Zerknął na kalendarz. Okay, w

poniedziałek u Maniusia.

Po Bojo odezwał się z taśmy zachrypnięty tenor.

- Dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem zero. Tu Henio

Kościelny. Oddzwoń jak najszybciej. To ważne.

Henio Kościelny! No tak, oczywiście! Henio z ogólniaka, ten

ponury szkielet. Wczorajszego wieczoru - to była popijawa po

spotkaniu rocznicowym naszej klasy.

Grabarz, od doznanej z nagłego powrotu pamięci ulgi, aż

przysiadł na podłodze. Zachłannie wychwytywał i gromadził

okruchy wspomnień z minionego dnia. Spotkanie maturzystów po

dziesięciu latach. Ktoś to zorganizował, podzwonił po

ludziach. Grabarz poszedł, chociaż nie miał ochoty - poszedł

z nudów. Było sztywno i oficjalnie, ale potem urwali się

starą paczką i pociągnęli do "Jamy", której

współwłaścicielem okazał się Maxi - no i rozpoczęła się

gratisowa popijawa. Był tam i Henio, pił z Grabarzem. Gadali

godzinami, Maxi fundował, dolewał wszystkim jakichś

specyfików...

Telefonował ktoś jeszcze, nagrał się na taśmę automatycznej

sekretarki czarną ciszą: pięć, sześć sekund ciężkiego

milczenia. Potem koniec. Nikt więcej.

Grabarz przewinął, powtórzył i zanotował numer do

Kościelnego. Z nagła zachciało mu się pić. W lodówce znalazł

śmietanę; nie przypominał sobie jej zakupu, ale wielu rzeczy

sobie ostatnio nie przypominał. Wypił do dna zimny zakwas.

Wrócił do ciemnego pokoju, do telefonu. Krótką komendą

włączył tapetę ekranową. A tam znowu szły uroczystości ku

czci, pewnie rocznica kolejnego mordu; podgłośnił:

faktycznie, martyrologiczna celebra. Przywódcy państw

zachodnich biją się w piersi, w elokwentnych i wzruszających

mowach prosząc potomków ofiar o wybaczenie za obojętność i

bezczynność swych ojców. Co to jest, Oświęcim, Rwanda,

Kaukaz, Chile? Zerknął na logo: akurat Bośnia. Pomniki,

kwiaty, siwe głowy, flesze; dostojni notable obejmują się z

omedalowanymi dziadkami. W tym są dobrzy, w ostatecznym

rozrachunku te wieńce wychodzą im zawsze bardzo tanio.

Zgasił tapetę.

Agonalnie poskręcane wnętrzności wzmacniacza wiły się

wielokolorowym plastykowym wężem przez kanapę; usiadł na

poręczy fotela. Dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem

zero. Śmietana w ustach. Aria, Aria, jaka to była noc, kim

byłem tej nocy...

Sygnał.

- Kościelny.

- Cześć. To ja - poinformował go Grabarz. - Oddzwaniam jak

najszybciej.

- Grabarz?! Chryste, nareszcie... Gdzieś ty się podziewał,

człowieku?

- Eee... tu i ówdzie. O co idzie?

- Muszę się z tobą natychmiast spotkać. Już. Minuty. Gdzie

ci najbliżej?

Henio myślał szybko i mówił szybko, Grabarz został w tyle.

- Moment, o co...

- Gdzie ci najbliżej?

- O knajpę ci chodzi?

- Może być i sauna - warknął Henio. - Obudź się, facet! W

żyłę se dałeś czy co?

- "Podziemie".

- Dobra. Będę wozem.

Rozłączył się.

Tempo działania Henia okazało się dla Grabarza zabójcze.

Poszedł mu dym z mózgu. Wszystko pomieszane. Dezorientacja.

Co? Kto? Dlaczego? Jak? Kiedy? Odłożył słuchawkę, ziewnął;

kolejny absurd: spać mu się chciało.

W "Podziemiu" niewielu jeszcze było klientów, bez trudu

znalazł wolny stolik w ciemnym kącie. Usiadł, podeszła

rudowłosa długonoga w firmowej spódniczce ani do pół uda;

wziął Żywca. I jakoś tak przysnął nad szklanką. Aria w

smoki... jaki smak jej ust? jakie ciepło jej ciała? jaki

uśmiech jej rozkoszy?

Brutalnym potrząśnięciem obudził go Henio.

- Wyglądasz, facet, jak z krzyża zdjęty.

- Boże, Henio, mógłbym przespać tydzień.

Podali sobie ręce. Henio usadowił się w niszy naprzeciwko.

Wpatrywał się tymi swoimi oczyma snajpera w przygarbionego

nad drewnianym stolikiem Grabarza, jakby brał go właśnie na

cel.

- Co ja ci mówiłem?

- Hę?

- Żadne hę, żadne hę. Skup się. - Henio pochylił się nad

stolikiem - Co ja ci mówiłem?

W bezpośredniej bliskości Henia Kościelnego doznał Grabarz

proporcjonalnie większego umysłowego udaru.

- Zabij mnie, nie kontaktuję. Mów drukowanymi.

Podeszła ta sama ruda, zagadnęła Henia.

- Wody - mruknął.

- Co?

- Wody. Wodór, wodór, tlen. W postaci cieczy.

Poprawiła zebrane w ciasny kok, rdzawozłote włosy, spojrzała

na Kościelnego z góry.

- Nie podaje się - wycedziła.

- Mineralną w takim razie. Zresztą nieważne. Co tam macie.

- Co za ludzie - zamamrotała dziewczyna, wykrzywiła jasno

oszminkowane usta i odeszła. Henio nawet się nie obejrzał na

jej nogi i Grabarz zrozumiał, że sprawa jest poważna.

- Proszę cię, jeśli możesz, skup się - natarł nań ponownie

Kościelny.

Grabarz westchnął i zrobił smętną minę. - Ja już od paru lat

odnoszę takie wrażenie, jakby Bóg nieustannie trzymał

wciśnięty Fast Forward. Zostaję w tyle, nie nadążam.

- W metafizykę wpadasz; pijanyś czy naćpany?

- Nie, to nie to. Coś dziwnego mi się przydarzyło...

- Grabarz, do cholery! - Henio walnął się w klatę aż

zadudniło. - Przysięgam, wysłucham każdej twojej historii,

każdego żalu, nawet uchlam się z tobą - ale teraz po prostu

musisz mi odpowiedzieć na to pytanie... - przerwał i zerknął

na niego podejrzliwie. - Czy ty w ogóle rozumiesz, co ja do

ciebie mówię?

- Co ty, za kretyna mnie masz...?

Henio taktownie nie odpowiedział.

- Co ja ci wtedy mówiłem? - powtórzył za to z naciskiem.

- Kiedy?

Kościelny z coraz większym wysiłkiem utrzymywał na twarzy

maskę cierpliwości.

- Wczoraj, w "Jamie" - tłumaczył jak dziecku. - Pamiętasz?

Piliśmy razem.

Grabarz zmieszał się jeszcze wyraźniej; opuścił wzrok do

wnętrza szklanki.

- Chodzi o to, że właśnie nie bardzo... - mruknął.

Henio oklapł.

- Serce mi wyrywasz, Grabarz, no po prostu serce mi

wyrywasz.

- Och, dajże spokój...

Na to Kościelny dla odmiany się rozeźlił.

- Czy ty nie rozumiesz, jakie to ważne? Przecież wiesz, jakie

ja już olśnienia miewałem po pijaku! Ja pamiętam, wiem,

jestem pewien - tu znowu rąbnął się w suchotnicze piersi -

że wtedy, w "Jamie", wykoncypowałem jakoś sposób na

uzyskanie antidotum i wyjawiłem ci go; plotłem co mi ślina

na język przyniosła, mówiłem szybciej jak myślałem...

Powiedziałem ci... ale nie pamiętam, co konkretnie

powiedziałem. A ja to muszę wiedzieć! Przypomnij sobie! Na

litość boską, Grabarz...!

Grabarz nie wiedział gdzie patrzeć. Wzruszył ramionami.

- Wielka mi rzecz, upij się raz jeszcze.

Mord zalśnił w oczach Henia Kościelnego, nienawiść

wydestylowana.

Zaraz jednak zgasła: to przecież był Grabarz, a on Henio.

- Powiedz mi w takim razie przynajmniej tyle, ile pamiętasz.

- Noo, niewiele tego. Piliśmy. Coś mówiłeś.

- Co?

- Jezu, ja cię naprawdę przepraszam, Henio...

Kościelny bezgłośnie zazgrzytał zębami.

- Maxwella pamiętasz? - warknął.

- Kogo?

- Nie "kogo", a "co". Opowiadałem ci o Maxwellu. Opowiadałem

o vordakach. A potem - potem - o czym?

Ruda przyniosła Kościelnemu szklankę mineralnej; rzuciła

mu przy tym intensywne, złowrogie spojrzenie, które

Grabarzowi mimowolnie skojarzyło się ze sceną tortur z

niedawno oglądanego filmu. Tym łatwiej, że i w stosunku do

przesłuchującego go Henia zaczynał tworzyć podobne

skojarzenia.

- Te vordaki... co... kto... co to jest?

Kościelny zmilczał. Jął powoli spijać przyniesioną wodę.

Patrzył wszędzie dookoła, byle nie na Grabarza. Szczękę miał

wysuniętą do przodu, oczy przymrużone. Grabarz klął go w

myśli.

- Maxwell - podjął wreszcie Henio, bardzo cicho i ze

wzrokiem wciąż odwróconym od interlokutora - to była stacja

orbitalna. Chaotyczny składak, jak większość. Miała już

swoje lata. Chińczyki prowadzili tam prace nad bronią

biologiczną; chodziło i o nieważkość, i o próżnię, i o

odosobnienie, a przede wszystkim o to, że jakby co, to mogą

tego całego Maxwella bezpiecznie rozpieprzyć paroma

kilotonami. To była wysoka orbita. No, ale, jak

powiedziałem, ten złom miał już swoje lata. Zresztą

natknąłem się na plotki o sabotażu. Tak czy owak - pewnego

pięknego dnia stacja spokojnie rozpadła się na kawałki. Nie

słyszałeś? Nawet w telewizji o tym mówili.

- Może. Nie pamiętam.

Zamieszanie wybuchło parę stolików dalej. Obejrzeli

się. Ta rudowłosa kelnerka najwidoczniej miała zły dzień:

sprzeczała się właśnie jadowitym szeptem z dwoma innymi

klientami, coraz mniej delikatnie mitygowana przez swą

koleżankę. W końcu cisnęła notesem, a koleżance powiedziała

coś, po czym ta wytrzeszczyła na nią oczy jak na upiora;

następnie wyszła z sali kuchennym wyjściem.

- Pewnie ma okres - podsunął Grabarz.

Henio zamamrotał niewyraźnie.

- O stacji kosmicznej mówiłeś - przypomniał Grabarz.

- Taa. Spadła w kawałkach do oceanu. Wyciągnęliśmy ją. To

znaczy do spóły z tuzinem innych państw; mieliśmy tam akurat

statek... zresztą nie wiem, nieważne. W każdym razie część

próbek trafiła do mojego Instytutu. Kumasz już?

- Ciemno, ciemno.

- Pieprzony Szaweł. Grabarz, co się z tobą porobiło? - Henio

na chwilę odstąpił od głównego tematu - Już wczoraj to

spostrzegłem. Cholera, nic nowego, widzę to w co drugim

człowieku; ale nie mogę, nie potrafię zrozumieć. To jakaś

choroba epoki, wszyscy jak Pinokio na haju, ućpane

marionetki bez sznurków. Już nawet nie to, że lezie taki

przez życie jak pięciopromilowiec przez cmentarz, luz jak w

starych gaciach, zwisa mu nawet on sam... ale pytam

człowieka o byle co, to mi nigdy nie odpowie "tak" albo

"nie", tylko zawsze "może"; na każde spotkanie się spóźnia,

jeśli w ogóle przychodzi; nic go nie interesuje; powiesz mu,

że głupi, też się nie obrazi, on o nic się nie obraża... To

nie do wytrzymania. Społeczeństwo weteranów anarchizmu;

jakby nie było jutra. Grabarz, no przecież tak nie można

żyć, co to za życie, to grób, zasypiasz, budzisz się,

zasypiasz... pewnie nawet nie wiesz, jaki to dzień, bo i po

co, co za różnica. Jak śmieci płynące z prądem ścieków.

- Odwal się, dobraa? Nie o tym miałeś mówić.

Kościelny uśmiechnął się pod nosem, być może zadowolony, iż

wywołał w Grabarzu chociaż ten nikły cień irytacji.

- Okay. Maxwell. Dostaliśmy pięć zestawów, bez opisu. Mój

zespół zajął się vordakami. To od Vordaka, taki genetyk był,

bodajże czeskiego pochodzenia. On pierwszy zaprojektował

sekswirusy: atakujące po rozróżnieniu płci. To znaczy one

znane były już wcześniej, ale Vordak usystematyzował i, że

tak powiem, znormalizował genom selekcyjny. Ustanowił

standard. Albowiem zamysł był taki: wyprodukować maksymalnie

zabójczy wirus, który po zlikwidowaniu sił militarnych wroga

nie ruszyłby reszty. To oczywiście ideał nieosiągalny,

teoretyczna abstrakcja, wirusy są głupie, trudno nawet

powiedzieć żeby one żyły, sprawiają tylko takie wrażenie -

jednakowoż vordaki stanowią największe przybliżenie tego

ideału: zabijają mężczyzn, natomiast kobiety, jako materiał

reprodukcyjny gatunku, pozostawiają w zdrowiu doskonałym, do

dyspozycji rasy zwycięzców. Nic nowego, tak było zawsze;

tryumfatorzy po wyrżnięciu żołnierzy rzucali się na

zdobyczne dziewice; prawo zachowania gatunku, samczy

imperatyw czy jak to zwał. Ale broń masowej zagłady, te

megatony, wykluczyła ów schemat. Vordaki są bardziej

humanitarne, mają na uwadze przetrwanie homo sapiens.

Grabarz...?

- Słucham cię, słucham.

W istocie pilniej słuchał prowadzonej w radiu dyskusji

trzech krytyków filmowych; barman podkręcił odbiornik, bo

leciało nieziemskie techno, i gdzieś odszedł, a teraz

w eter szła kinematograficzna diatryba.

- ...sekwensery w czternastu próbkach. Rzecz jasna,

powtarzaliśmy testy. Bo to są vordaki, tylko że

nienormatywne. A ja zmuszony zostałem do przejęcia sprawy,

ponieważ swego czasu napisałem ten program... mówiłem ci:

jestem autorem algorytmu ślepej konstrukcji. On nie musi

znać wzorca działania i innych charakterystyk wirusa,

wystarczy mu jego pełna mapa genetyczna; antycypuje macierz,

zbiór potencjalnych kontrwirusów odpowiadających polom

zagrożeń obiektu. To bardzo ułatwia pracę nad wszelkiego

rodzaju blockerami, antidotum, "usypiaczami", inhibitorami,

szczepionkami... Rozumiesz mnie, Grabarz?

- Taa.

- Ale to są vordaki nietypowe i program mi się zawieszał. W

końcu jakoś się wypętliłem, lecz macierze i tak wyszły mi

jak boiska. No i tu utknąłem. Mętlik we łbie, aspiryna i w

ogóle; overload. Poszedłem na to szkolne spotkanie, bo i

czemu nie miałem pójść, przynajmniej się przewietrzę,

myślałem. I, cholera, słusznie kombinowałem: przewietrzyłem

się. Spiłem przy tym, a jakże, a potem wyspowiadałem ci się

w "Jamie" Maxiego, jak teraz się spowiadam. I wtedy, wtedy -

wymyśliłem! To jest rzecz strasznie prosta, ja to wiem, tak

głupio prosta... powiedziałem ci, Grabarz, powiedziałem.

Dwa, trzy zdania. Ty je musiałeś zapamiętać! Ja cię błagam,

postaraj się...! - uniósł głowę. - Czego?! - warknął

wściekle w przestrzeń ponad Grabarzem.

Grabarz obejrzał się. Rozregulowana kelnerka, już w cywilu,

bazyliszkowym wzrokiem mierzyła zza jego pleców Henia.

- Jak ja was wszystkich nienawidzę - wysyczała głosem aż

zawiesistym od gęstego jadu. Po czym założyła ciemne

okulary, poprawiła na ramieniu modnie zgrzebną sakwę i

wymaszerowała z lokalu w głośnym staccato wysokich obcasów; z

rozmachem trzasnęła drzwiami.

- Ta to umie rzucać pracę - zauważył z niejakim podziwem

Grabarz.

Kościelny zwrócił nań wzrok człowieka przegranego.

- Ty mnie, kurwa, w ogóle nie słuchałeś... - westchnął

jękliwie.

- No nie, Henio, naprawdę...

Odezwał się pager wirusologa. Kościelny poderwał się, złapał

za gadżet i podbiegł do automatów telefonicznych

umieszczonych parę metrów dalej na ścianie "Podziemia".

Wsuwając kartę do czytnika dał Grabarzowi znak, aby

ten pozostał na miejscu.

Po prawdzie Grabarz całkiem serio rozważał wariant ucieczki.

Miał już serdecznie dosyć Henia, vordaków i tego

nieustannego, chociażby mimowolnego, poniżania go przez

szybkomyślnego szkolnego kolegę. Co za dzień. Nic mu się nie

chciało; może tylko spać. Upierdliwy jajogłowiec, pomyślał o

Kościelnym, który warczał, nieprzyjemnie wykrzywiony, do

ściskanej w kościstej dłoni słuchawki. W radiu skończyli

gadać, ruszył powolny standard, ale tak okrutnie

zmiksowany, że Grabarz, skądinąd zawodowiec, długo nie

potrafił skojarzyć zespołu, jakiś zabytek - Hey, odgadł po

chwili. Is it strange?

W szklance pusto. Potarł czoło. Vordaki, myślałby kto...

Wrócił Henio. Nawet nie usiadł.

- Muszę lecieć. - Wygrzebał forsę, rzucił na stół. -

Rozczarowałeś mnie, ale nadal wierzę, że gdybyś się

postarał... Będę ci dozgonnie wdzięczny. Pamiętaj - mocno

uścisnął dłoń Grabarza - Masz mój numer.

Grabarz usłyszał go jeszcze, jak rusza spod kawiarni z

piskiem opon. Zamówił drugiego Żywca. Mełł w myśli gorzkie

szyderstwa. Czy to kometa? Czy to tornado? Czy to zaraza?

Nie, to Henio Kościelny!

Miał gdzieś iść, coś zrobić, ale zapomniał. Ludzie na ulicy

wyglądali jak reanimowane połcie zaśmierdłego mięsa. Mamle

toto ustami, mamle; wymachuje rękami i nogami, deformuje

sobie skórę z przodu twarzy. Aż spojrzał na własne ręce: też

mięcho. A tu na dodatek upał. Spocone myśli, spocone

odczucia.

Wrócił do domu.

W skrzynce kartka: "Byłam i wrócę. Aria". Co to ma być, jakaś

groźba? Wyrzucił kartkę do kosza.

Rozebrał się, wlazł po prysznic. Wylazł, zwalił się na

kanapę. Nie wiedział, co robić, więc zasnął.

Obudził się wczesnym niedzielnym rankiem, ale nic się nie

zmieniło, świat taki sam. Pomyślał, czy by się nie przejść

do Dziada, Dziad podobno miał nowe rewelacyjne prochy.

Pomyślał, czy by nie zadzwonić do Anki, może się okaże, że

już mu przebaczyła. Pomyślał wreszcie o umówionym nagraniu u

Maniusia i to przeważyło. Przekręcił do niego do domu, bo

wiedział, że studio stoi teraz puste. Maniuś potwierdził,

podał godzinę: dziewiąta rano. Zyskawszy w ten sposób

poczucie dobrze spełnionego obowiązku, przesunął Grabarz

zwrotnicę swych myśli i przypomniał sobie, że jest głodny. W

lodówce czarna dziura. A tu niedziela. Łazić po sklepach?

Wydawać pieniądze? Szybko znalazł rozwiązanie: wprosi się do

Marty.

Marta, jego w niczym doń niepodobna siostra, z zawodu -

którego już, co prawda, nie wykonywała - instruktorka karate

czy innej, równie filmowej sztuki walki, mieszkała w

zabytkowej podmiejskiej rezydencji w środku prywatnego

parku; tłumaczyła mu nieraz, kto i kiedy budynek ów wzniósł,

jakie słynne persony w nim swego czasu mieszkały - ale

Grabarz, jak należało się spodziewać, nic z tego nie

zapamiętał. Złamawszy cztery lata temu podczas słono

opłaconego przez klienta treningu jego kość piszczelową,

rozkochała go w sobie doszczętnie, po czym zaciągnęła przed

ołtarz - a ten klient to był brat współwłaściciela sporego

banku, w efekcie Marta została obdarzona przez rodzinę i

znajomych mianem milionerki i powszechnie przez nich

znienawidzona. Co, rzecz jasna, nie przeszkadzało im jej

wykorzystywać. Grabarz, na przykład, wizytował ją co jakiś

czas jako dyżurną jadłodajnię oraz prywatną kasę pożyczkową,

której, oczywista, nigdy nic nie oddawał. Szwagier i tak go

darzył szczerą niechęcią od dnia wesela, na którym Grabarz,

mimo usilnych protestów tamtego, wystąpił był ze swoją

kapelą. Dość powiedzieć, że było to wesele naprawdę huczne.

- Wiesz co, ty po prostu jesteś niemożliwy.

- Nie zaczynaj znowu...

- Czy ty nie masz ani krzty ambicji? Godności, dumy?

- O Boże...!

- Nawet wysłuchać mnie nie możesz. Strasznie cię dręczę,

prawda?

- Litości, nie przy jedzeniu, jeszcze się udławię albo co...

- Znowu nie chciało ci się ugotować jajka? Anka nie wróciła?

- Rodzonemu bratu będziesz wypominać te parę kanapek? -

wymamrotał Grabarz pomiędzy jednym a drugim kęsem.

Nic nie odrzekła. Wodziła wzrokiem za Maciusiem; dziecko

pełzało w trawie pod najbliższym klonem. Marta była w

przewiewnej sukience na cienkich ramiączkach, wachlowała się

gazetą. Tu, w sercu wielokolorowej mozaiki słońca i cienia,

w poszumie śniętych drzew, tu, gdzie wiatr wydaje się dwa

razy chłodniejszy, choć przecież i tak ciepły, a rozszemrana

półcisza oślepiająco zielonego parku zniechęca do mówienia i

myślenia, naturalnym stanem człowieka wydaje się być senny

letarg. Nie widać stąd domu, nie widać ulicy; tylko trzy

krzesła i stolik na miękkim trawniku - jesteście sami. To

jeszcze nawet nie popołudnie, a panuje atmosfera

sierpniowego wieczoru. Po co się kłócić, wszystko nieważne.

Wsłuchaj się w przypływ powietrza, zapatrz w roztrzepotane

liście...

Grabarz jadł, a Marta obserwowała dłubiącego w korze synka.

Dolał sobie soku i przysunął sałatkę. Uniósłszy na moment

spojrzenie, spostrzegł, iż ona już nie Maciusiowi, a jemu

się przygląda. Na dodatek przestała się wachlować.

Zrobił obrażoną minę.

- No co, głodny jestem...

Nic nie powiedziała. Przełknął, ale coś nieswojo się czuł.

- Jak ci się nie podoba, to powiedz, żebym się u ciebie nie

pokazywał, i już mnie więcej nie zobaczysz. Hę? Marta?

Odłożyła gazetę, przesunęła dłońmi po nagich ramionach.

Rozpoznał ten gest jako oznakę zamyślenia. Cholera,

źle się dzieje, za ostro poszedłem, ona faktycznie

może mnie wyrzucić.

- Spoko, już się zmywam; nie to nie, nie będę się wpraszał.

A pamiętasz, mówiłaś...

Zamrugała, odwróciła wzrok. Coś zdecydowała. Nie mógł

odczytać wyrazu jej twarzy.

- Robala żre - wskazał widelcem Maciusia.

Nie obejrzała się. Skontaktował: coś jest nie tak. Już nie

spuszczał z niej oczu.

Wstała, obeszła stolik; była na bosaka, szła jak w tańcu,

znał ten chód. Wyciągnęła do niego prawą rękę, spojrzał:

pusta. A kątem oka dojrzał ruch lewej. Wrzasnął i rzucił się

na trawę, strącając przy tym połowę zastawy ze stolika.

Skoczyła za nim. Teraz widział: w dłoni lewej miała nóż,

jeszcze z masłem na ostrzu.

- Marta! Rany boskie... - wypluł plaster kiełbasy z

zaślinionych ust. - Co ty robisz?!!

Odtoczył się i w panice odraczkował w bok, ale i tak go

dostała; nie zauważył tego ciosu, jedynie go poczuł - nawet

nie ból: zapiekły chłód i coś jakby prąd płynący przez nogę.

Z trudem wstał, zataczając się i podpierając o drzewo.

Zerknął w dół: z lewej łydki, przez materiał dżinsów,

wystawała jasno lśniąca stal tego noża stołowego. Zemdliło

go.

Ale nie miał czasu na takie drobiazgi, Marta wciąż szła na

niego.

- Jezu Chryste, co ja ci zrobiłem...? - jęknął żałośnie. -

Czy ty już kompletnie zwariowałaś? Z nożem na mnie, z nożem?

No popatrz, teraz na pogotowie będę musiał się wlec...

Ignorowała dźwięki.

- Martaaa!!

Złamałaby mu kark tym kopnięciem, gdyby się nie uchylił. Aż

zadrżał pień drzewa.

Ze strachu zaniemówił. Nawet się nie oglądał, gnał przed

siebie przez park z nożem w nodze; a teraz już go bolała, i

to jak. Czuł ciepło krwi ściekającej do buta. Ale biegł.

Słyszał tylko swój oddech, hałas poruszeń własnego ciała,

odgłos walących w ziemię adidasów. Lecz kiedy dokulawszy do

alejki przystanął, by złapać oddech - zobaczył, że Marta

sadzi za nim przez park niczym jakaś cholerna sprinterka, z

dzikim zacięciem na twarzy; ręce jak tłoki, nogi szybsze od

spojrzenia, rozfurkotana sukienka - i po prawdzie chyba już

by go dopadła, gdyby nie owo chybione kopnięcie. Dopiero go

śmiertelne przerażenie chwyciło za gardło! Oszalała! Co

robić, co robić! Sekundy, ułamki sekund.

Skoczył przez bramę na ulicę; ktoś jedzie, na środek, machać

rękami, machać i krzyczeć, to jakieś ruskie w mercedesie,

mordy knajackie, garnitury dyplomatów, zdumienie w zalanych

w królicze ślepia oczkach.

- Na pomocz'! Na pomocz'!

Było światełko na sekretarce. Myślał, że to Marta dzwoniła

przeprosić, wytłumaczyć się - ale to ten rąbnięty Henio

Kościelny: znowu nalegał na natychmiastowy kontakt. Grabarz

tylko sklął jego nagrany głos. Akurat zamierzał do niego

dzwonić!

Obandażowaną ciasno od kolana po kostkę nogę oparł na

poręczy fotela, sam wyciągnął się na kanapie, aparat położył

sobie na brzuchu; gapił się tępo w sufit i słuchał "Marco the

Marco" łomoczącego przez kolumny na cały regulator. Te mocne

uderzenia głębokich, ciemnych basów uspokajały Grabarza.

Mimo zaaplikowanych mu na pogotowiu prochów rozcięta łydka

piekła jak diabli. W tym miał przynajmniej szczęście, że

personel szpitala, zorientowawszy się, kto właściwie go w

owym stanie do opatrzenia dowiózł, nie zadawał wielu pytań.

Zabużańska rebiata z kolei też nie za bardzo potrafiła się

po polskiemu wysłowić, mógł więc Grabarz pleść, co mu się

żywnie podobało, i tak nikt nie wierzył ani jednemu jego

słowu.

Dumał tak i dumał, krzywiąc się co przypływ ognistego bólu,

aż w końcu zdecydował się i wykręcił numer matki. Długo nie

odbierała. W końcu:

- Tak?

- To ja. Słuchaj, kiedy ty się ostatnio widziałaś z Martą?

- Mmm, parę dni temu. Bo co?

- Ona chciała mnie zabić.

- ...

- Mamo?

- Zadzwoń, jak wytrzeźwiejesz.

- Jestem trzeźwy!

- Znowu coś brałeś?

- Mamo, na litość boską, krew mam czystą jak niemowlę! Wiem,

bo dopiero co wróciłem ze szpitala, wyjmowali mi wbity przez

twoją kochaną córeczkę nóż!

- Co to ma być, żarty...?

- Nóż, kurwa, nóż!! Wbiła mi go w nogę!

- Nie wrzeszcz i nie klnij!

- Przepraszam - odetchnął - Mamo, proszę cię, dowiedz się, o

co jej chodzi, ja nie rozumiem... Zadzwoń albo co... No,

cholera, po prostu rzuciła się na mnie!

- Nie wierzę ci.

- Zadzwoń i się przekonaj - nalegał.

- Nie będę dzwonić, pojadę do niej. Czuję, że coś kręcisz.

Nóż ci wbiła w nogę, też coś...!

- Do diabła, mamo...!

Ale już odłożyła słuchawkę.

Przez chwilę mamrotał szeptem ciężkie klątwy. W końcu się

uspokoił. Przyszło mu do głowy czyby samemu do Marty nie

zadzwonić; długo się wahał. Wreszcie wykręcił numer:

przecież nic mu przez telefon nie zrobi. Swoją drogą - co

jej wtedy na mózg padło...?

Sygnał buczał przeciągle, nikt nie odbierał. Po dwóch

minutach zrezygnował. Lecz gdy tylko nacisnął widełki -

aparat rozterkotał mu się pod dłonią.

- Co jest?

- Tu Henio. Czemuś nie zadzwonił?

O Boże.

- Henio, dajżesz ty mi wreszcie spokój, dobraa?

- Ale tylko wysłuchaj mnie, Grabarz. Jedno słowo.

- No?

- Hipnoza.

- ...

- Nie rozumiesz? Znam takiego jednego specjalistę,

zahipnotyzuje cię elegancko, a ty sobie raz-dwa przypomnisz

wszystko, co ci wtedy mówiłem. Kapujesz?

- Ty, człowiek, jesteś nienormalny. Musiałeś się czegoś

nawdychać w tym swoim laboratorium. Sam się zahipnotyzuj.

- Nie bądź gnój, nie wystawisz mnie tak przecież...

Trzask i było po rozmowie; Grabarz miał dość.

- Jestem otoczony przez wariatów - powiedział na głos.

Pokulał do ustępu, bo z tego wszystkiego rozbolał go

żołądek.

Ale Henio Kościelny był niezmordowany. Obudził Grabarza

wściekłym telefonem o drugiej w nocy. Grabarz chciał

zignorować dzwonek, lecz on odzywał się z małymi przerwami

co chwila, oszukując automatyczną sekretarkę - i w końcu

musiał się zwlec z wyra i przehalsować przez chaotycznie

zabałaganione mieszkanie do aparatu.

- Henio - zachrypiał w słuchawkę - jeśli to znowu ty...

- Nie możesz teraz mi odmówić! - gorączkował się Kościelny. -

Ta hipnoza to jedyny sposób! Nie wiesz, co się dzieje! My

ciągle tu nad nim ślęczymy i...

- Ukręcę ci łeb.

- To jest jakiś pieprzony mutant, coś absolutnie nowego; on

nie zabija, on wpływa na system nerwowy. Podłącza się do

mózgu czy coś w tym stylu... jak jeden organizm

wielokomórkowy; to jest bardziej skomplikowane...

- Henio, ty skurwysynu!!

Walnął w widełki i odłożył słuchawkę na bok, aby

uniemożliwić mu urządzanie kolejnych nocnych pobudek. Temu

facetowi, myślał wlokąc się z powrotem do łóżka, po prostu

popieprzyło się w głowie od nieustannego płodzenia podobnych

naukowych bredni; oni tam wszyscy, jeden w drugiego, zdrowo

szajbnięci. Pewnie nawet się nie orientuje która godzina.

Schodził z drugiego piętra jak jakiś kaleka: noga w dół i

druga do niej; i noga w dół, i druga do niej - tak stopień

po stopniu. A jeszcze ta nieporęczna gitara w kanciastym

futerale ciążyła mu na ramieniu i gniotła w bok. Prócz łydki

bolała go głowa, jakby w jakimś zastarzałym kacu, chociaż

nic nie pił. A suszyło go nieźle. Więc raczej nie był w

najlepszym humorze.

Wyszedł z cienia cuchnącej klatki schodowej na oślepiające

poranne słońce betonu - i ledwo ustał: jak pięścią między

oczy.

- Cześć.

- Aria...?

Zaśmiała się. - O, widzę, że jednak zapamiętałeś.

Siedziała za kierownicą czarnego, dwuosobowego kabrioletu,

jednego z tych cacek chińskiej produkcji zalewających Europę

i Amerykę w tsunami bezczelnego dumpingu. Nosiła fioletowe

okularki, obcisły czarny podkoszulek bez rękawów, spodnie

moro, ciężkie glany. Smok prężył się drapieżnie na jej

opalonym barku. Uśmiechała się do Grabarza.

Dłonie złożone swobodnie na małej kierownicy. Samochód

mruczący tygrysio na jałowym biegu.

- Wybierasz się gdzieś? Podwieźć cię?

Już miał zaprzeczyć, ale łydka na nowo zapłonęła piekącym

bólem, skrzywił się mimowolnie - i tylko skinął głową.

Klepnęła w skórzane siedzenie po prawej. - Wskakuj.

- Akrobatyki to ty po mnie nie oczekuj.

Znowu się zaśmiała. - No, nie bądź taki skromny...!

Nieświadomość własnych wyczynów z owej piątkowo-sobotniej

nocy na powrót wywołała w nim niejasne poczucie winy: co ja

wtedy robiłem? kim ja wtedy byłem?

Wgramolił się ostrożnie do wozu razem ze swą gitarą - wsunął

ją między kolana: wystawała mu teraz ofuteralonym gryfem pod

brodę.

- Dokąd?

Podał adres. Wskazała go autopilotowi i samochód ruszył;

radar rozbuczał się uspokajająco, przygłuszając radio

nadające relację na żywo z oblężenia przedszkola zajętego

przez terrorystów z Armii Apokalipsy, zbrojnego ramienia

Partii Eschatologicznej. Gładko wyjechali na osiedlową

przelotówkę, nawet niezbyt zatłoczoną. Kabriolet sunął po

asfalcie niczym deska surfingowa na wznoszącej się fali.

Grabarz bezwolnie zezował na ostre wzgórki brodawek

piersiowych Arii wyglądające, jak krystaliczne skrzepy pod

ciemnym materiałem podkoszulka. Ów srebrny łańcuszek spływał

jej z szyi między wysokie piersi, ginąc w miękkim cieniu.

Ona nie musiała patrzyć na drogę i w końcu pochwyciła w

fioletowych taflach swych okularów pożądliwe spojrzenie

Grabarza. Odbijał się on w tych szkłach akwarelowym

rozlewiskiem onirycznej wizji naćpanego surrealisty.

- Tak zaraz z rana?

- Skąd wiedziałaś, gdzie mieszkam?

- Sam mi powiedziałeś.

- Powiedziałem ci? Niby kiedy?

- A jak myślisz?

Dotarli do skrzyżowania z sześciopasmową obwodnicą, ale Aria

coś pokombinowała przy autopilocie, szarpnęła kierownicą - i

skręcili w lewo.

- Co jest?

- Chcesz się wlec przez korki centrum?

- Może trochę zwolnisz...

- Spoko, wyluzuj się, przepisów nie łamię.

Nie bardzo wiedział, które właściwie przepisy ma na myśli.

Ani ona, ani on nie zapięli pasów. Radar co chwila gwizdał

ostrzegawczo, gdy zbliżali się na zakazaną odległość do

innych samochodów. Wyprzedzała je ciasnymi zakosami niczym

na torze wyścigowym. Przypomniał sobie szklankę gorącej

herbaty na jej udzie. Trzask szkła pod jej nagą stopą.

Zaczął się pocić. Piersi Arii wyleciały mu z głowy, już nie

zerkał w bok. Zaparł się mocniej nogami. Oto najeżdżali na

zderzak tira. Aria docisnęła gaz i Grabarz zachwiał się w

swoim ateizmie.

- Słuchaj, czy ty...

Uśmiechała się. Piękne, białe zęby. Przecież całował te

wargi, czuł ich wilgotną czerwień.

- Ja cię proszę...

Zjeżyły mu się włosy na karku: wyłączyła całkowicie

autopilota. Radar jęknął i umilkł. W radiu grzmiała

strzelanina. Szyba z neopleksi jęła się przekształcać przed

ich oczyma, by dostosować swą geometrię do aerodynamiki

wyższych prędkości. Klaksony wymijanych samobójczo aut wyły

wokół nich dopplerowsko mutując w pędzie.

Ciepła dłoń Arii wylądowała wtem na udzie Grabarza.

Zacisnęła palce na jego desperacko naprężonych mięśniach.

Nawet się nie obejrzał, teraz czuł tylko strach.

W końcu odetchnął, bo dojeżdżali do mostu i wtłoczeni w

sznur zwalniających samochodów, chcąc nie chcąc, sami

musieli zwolnić.

Wdepnęła hamulec. Rzuciło Grabarza na deskę. Ona nawet

zwalniała wbrew prawu.

Wciąż się uśmiechała i w innych okolicznościach naprawdę

byłby w stanie pokochać ją za ten uśmiech.

- Bałeś się?

Zaszeptał niezrozumiale.

Nachyliła ku niemu głowę. - Co?

- Kurwa żeż twoja mać... - mamrotał zagapiony tępo przed

siebie.

Odchyliła się w fotelu, zaśmiała. Potem obróciła się do

Grabarza i pstryknęła paznokciem w fioletowe szkiełko swych

okularów, ściągając w ten sposób jego uwagę; a wciąż

przecież sunęli ku mostowi siedemdziesiątką.

- Zastanawiałeś się kiedyś, czym jest śmierć?

- Taa, właśnie przed chwilą.

- Nie żartuj sobie. Spójrz na mnie.

- Ja wysiadam, okay?

- Spoko. Nie szalej. Spójrz na mnie. Muszę ci coś

powiedzieć.

Już byli na moście i udałoby się jej, gdyby nie wrodzony

oportunizm Grabarza. Na złość jej szarpał się z klamką, choć

dobrze wiedział, że drzwiczki są blokowane automatycznie i

póki pojazd znajduje się w ruchu, nie można ich otworzyć.

Ale nie chciał ulec Arii w żaden sposób. Nie patrzył na nią,

patrzył gdzieś w prawo. I zareagował wciąż jeszcze nie

pojmując, co właściwie widzi, a widział najeżdżającą na nich

z nagła żelazną barierkę mostu.

Nie miał tchu na krzyk. Poderwał się, chwycił za tłoczenia

karoserii, podciągnął nogi. Aria próbowała go złapać:

zacisnęła palce na nogawce jego spodni, potem bucie - ale

się wyszarpnął, chociaż ciągnęła mocno. Nawet zdążył ją

kopnąć, lecz już nie zobaczył gdzie, bo wierzgał w tył, a

wypadłszy z samochodu na beton doznał kilkusekundowego

zamroczenia i miał przerwę w rejestracji obrazów i dźwięków.

Cisnęło go w przód i o balustradę, która z jakiegoś powodu

drżała niczym potrącona struna.

W tej chwili bolało go wszystko, był jednym wielkim sińcem -

o całości swych kości wnioskował z faktu, że w ogóle udało

mu się chwiejnie stanąć na nogi. Potrząsnął głową. Powoli

odzyskał wzrok. Spojrzał. Szczęka mu opadła.

W barierce ograniczającej z prawej strony, wzdłuż wąskiego

chodnika, wyasfaltowaną nawierzchnię mostu ziała

kilkumetrowa dziura. Sama barierka wywinęła się na

zewnątrz i ku dołowi w dwóch dziko łopoczących stalowych

wstęgach, z których leciały jeszcze małe odłamki betonu w

brudną kipiel rzeki. Gięta stal jęczała ludzkim głosem.

Kierowcy przejeżdżających obok pojazdów mimowolnie zwalniali

i gdyby nie absolutny zakaz zatrzymywania się na moście,

Grabarz znajdowałby się już w sercu sporego korka, w środku

rozgorączkowanego tłumu.

Ostrożnie oparł się o balustradę i spojrzał w dół. Czarny

kabriolet Arii stanowił już tylko prostokątny cień pod

brunatną powierzchnią uspokajającej się wody; jeszcze jednak

szły po niej nieregularne kręgi scentrowane w miejscu upadku

wozu do rzeki.

Moja gitara, jęknął w duchu. Potem pomyślał: Aria - ona się

zabiła! Ponownie spojrzał. Ale nikt nie wypływał. Niknący w

ciemnej głębi samochód puszczał ostatnie bańki powietrza.

Przecież to kabriolet, skonstatował; nie uwięzła w nim.

Jakby miała wypłynąć, to by już wypłynęła. Jasny szlag. Ona

była zwyczajną samobójczynią. "Zastanawiałeś się kiedyś, czym

jest śmierć?" To się dopiero nazywa głód wiedzy.

Spieprzać stąd i nie oglądać się za siebie. Zaraz zjawią się

gliny. Zacznie się kołomyja. A Maniuś? Boże, Maniuś do

spółki z Bojo obedrą mnie ze skóry! Może jednak ma w studiu

jakąś wolną, w miarę zdrową basówkę...

Zaklął i, starając się nie kuleć, czym prędzej odmaszerował

z miejsca wypadku.

Już dochodząc do skrzyżowania, przy którym mieściło się

Maniusiowe studio nagrań, wiedział Grabarz, że jest mocno

spóźniony: naścienne ekranowe tapety reklamowo-ogłoszeniowe

podawały między innymi aktualną datę i godzinę i była to

godzina dziewiąta czterdzieści dwa. Więc spieszył się, nie

oglądał na boki. I tak w owym dźwiękowym i wizualnym chaosie

rozregulowanego ruchu ulicznego nic by nie zauważył po

jednym krótkim rzucie oka - to już trzeci dzień, jak

municypalny system komputerowy został sparaliżowany przez

wenezuelski wirus entropijny o wiele mówiącej nazwie

Barbarian Forever, co między innymi spowodowało zawieszenie

pracy sieci kontroli ruchu ulicznego. Niechęć Arii do

zapuszczania się wozem w centrum miasta nie wzięła się

z niczego.

Było zatem tak, że Grabarz widział i słyszał aż tyle, iż w

istocie nie widział i nie słyszał nic. Zresztą wszystkie

pozostałe bodźce przytłumiał mu ból nogi oraz świeżych

obtłuczeń. Mógł więc mówić wyłącznie o swym osobistym

szczęściu, ślepym trafie, przypadku.

Kula poszła pół metra za wysoko i z przodu, rykoszetując z

mrożącym krew w żyłach wizgiem od stalowej ramy okienka

budki z lodami. Lodziarz wychylił się, spojrzał. Parę osób

przechodzących mimo zwolniło kroku i obejrzało się, ktoś coś

mruknął. Nikt nie usłyszał huku wystrzału. Nikt nie zobaczył

strzelca. Nikt w ogóle się nie zorientował, że był to

właśnie strzał.

Dopiero wrzaski ulicznego tłumu po drugiej stronie

skrzyżowania skierowały ich spojrzenia w odpowiednim

kierunku. Chwilę trwało, nim zorientowali się w sytuacji, bo

ludzie bliżsi centrum zdarzeń gnali już odeń na złamanie

karku, wrzeszcząc lub nie, zgięci w pół, potykający się o

własne stopy; niektórzy po prostu padali na ziemię, kryjąc

głowę dłońmi; kierowcy wyskakiwali z samochodów nie

zaprzątając sobie głowy hamulcami albo po prostu skręcali

gdzieś w bok, na chodnik, za stragan, w boczną uliczkę;

czarna furgonetka rąbnęła w słup ogłoszeniowy; jakaś babcia

zemdlała; Murzyn na rowerze pomylił hamulec tylni z przednim

i wykopyrtnął się efektownie przez kierownicę w środek

kwietnego klombu przykrytego obracającymi się statecznie

wodnymi skrzydłami zraszacza; dzieci zaś pokazywały sobie to

wszystko palcami i wybuchały piskliwym śmiechem. Ludzie byli

już przeszkoleni w prawidłowym reagowaniu na terrorystyczne

akcje, odruchy w każdym razie mieli jak komandosi.

- Co się dzieje?! - krzyknął Grabarz do lodziarza, padłszy

plackiem za rogiem budki.

- Strzelają się! - odwrzasnął lodziarz.

- Kto?!

- A bo ja wiem?! To glina z drogówki wali!

Znowu wizgnął rykoszet, dosłownie pomiędzy palcami

przyciśniętej do betonu dłoni Grabarza.

- O kurwa...!

- Wiej pan stamtąd, do cholery! - poradził wąsaty lodziarz,

uchylając ponad głowami drzwi swej budki, co dało Grabarzowi

możliwość bezpiecznego powstania na nogi za tą prymitywną

osłoną i skręcenia w wąską przecznicę, którą przed momentem

przegalopowało kilkadziesiąt ludzi o bardziej rozwiniętym

zmyśle orientacji przestrzennej.

Już biegnąc, usłyszał Grabarz trzy szybkie pacnięcia

pocisków w pchnięte przez lodziarza drzwi - i odruchowo

obejrzał się: w owym ułamku sekundy zobaczył jeszcze,

patrząc na przestrzał budki, ujętą w prostokątne ramy jej

przeciwległych okienek, zastygłą w klasycznej pozycji

strzeleckiej - postać policjantki z drogówki, w

ciemnogranatowym mundurze i tych absurdalnie wielkich

białych rękawicach funkcjonariusza kierującego ruchem, jak

mierzy do niego ze swego stanowiska na środku skrzyżowania,

ponad jezdnią, chodnikiem, trawnikiem i przez budkę z

lodami, przymrużywszy jedno oko, a spojrzenie drugiego

układając wzdłuż linii muszki i szczerbinki wzniesionego

służbowego pistoletu, którego lufa celuje czarnym swym

wylotem prosto między oczy przerażonego, nic nie pojmującego

Grabarza.

- Co tam się działo? - spytał barman wchodzącego do kafejki

Grabarza.

Grabarz spojrzał nań jakby nie wiedział, o co chodzi,

choć lokal mieścił się nie dalej jak sto metrów od

feralnego skrzyżowania i wszystkich dwudziestu aktualnych

klientów o niczym innym nie mówiło, jak o owych zamieszkach,

których miejskie echo szło przez aglomerację z szybkością

niewiele ustępującą szybkości biegnącego człowieka.

- Wypadek jakiś był? - naciskał barman - A może to wreszcie

włączyli z powrotem sygnalizację?

- Nie wiem - odmruknął Grabarz sadowiąc się przy stoliku w

kącie; łapał właśnie oddech. - Wszyscy uciekali, uciekłem i

ja. Piwko jakieś poproszę.

Wyciągnął się na drewnianej ławie, wyprostował zmaltretowaną

nogę i przymknął oczy. Wszystko w nim drżało. Lał się z

niego pot przerażenia, zmęczenia i bólu. O Maniusiu nie

myślał, o Maniusiu zapomniał, położył na nagraniu krzyżyk.

Przepadło. Nieważne. Myślał o sobie i płakać mu się chciało.

Mój Boże, ja wpadłem w środek jakiejś ludlumowskiej

historii, gdzie się obejrzę, każdy chce mnie zabić, może i

barman dosypał czegoś do piwa, czemu ta para tak się gapi,

czy ktoś mnie nie ściga, zresztą i tak nie mam już siły,

Boże drogi, o co tu chodzi, czemu ta pieprzona policjantka

waliła do mnie z pistoletu w środku miasta, na oczach tłumu,

nie zważając na przechodniów, co się dzieje, co się

dzieje...

- ...poszukiwany jako podejrzany o spowodowanie śmierci

Marii Nowak, lat dwadzieścia, dziś w godzinach rannych...

Radio szło obowiązkowo niemal na cały regulator; spiker

powtórzył komunikat i Grabarz usłyszał wyraźnie

wypowiedziane swoje imię i nazwisko oraz krótki rysopis, po

prawdzie niewiele opisujący. Potem ryknęła "Factory of Joy".

Wydawało się, że nikt w pubie nie zwrócił uwagi na

wyrecytowany właśnie list gończy. Tylko Grabarz przeżył mały

zawał serca.

Przez blisko kwadrans był po prostu niezdolny do logicznego

myślenia. Siedział nieruchomo przed pełną, nietkniętą

szklanicą piwa, pocił się ciężko, z trudem oddychał i

wytrzeszczał oczy w przestrzeń przed sobą. Gdyby ktoś

go dotknął, chyba by wrzasnął. Był śmiertelnie blady.

Dobrze, że nie przyszło mu do głowy napić się tego piwa,

rozlałby bowiem całe od chorobliwego dygotu swej dłoni.

Pierwsza w miarę składna myśl była rozpaczliwym

zaprzeczeniem rzeczywistości: policja nigdy nie reaguje tak

szybko! Nie minęły wszak ani dwie godziny od samobójczej

śmierci Arii, a tu już komunikat w radiu. Policja w ogóle

nie miała powodu, by połączyć Grabarza z Arią. Gitara nie

była podpisana. Odciski palców zmyła woda. Nikomu o Arii nie

mówił. Tam na moście nie spostrzegł żadnych świadków

wypadku.

Żalił się dalej: ta policjantka nie miała prawa tak po

prostu strzelać do niego, przecież on nie posiadał broni,

powinna podejść i zakuć go w kajdanki. Pewnie wyleją ją za

to. Narażanie życia przypadkowych świadków. Nieuprawnione

użycie broni. W miejscu publicznym. Próba zabójstwa jakby

nie było.

Potem zaś opadło go owo straszliwe niezdecydowanie ofiary

zapędzonej pomiędzy urwiska wyłącznie złych wyborów: co

robić, co robić, co robić...?

Samemu zgłosić się na policję? A jak zabiją...? Zabiją, jak

ta z drogówki chciała...? To bez sensu. Paranoja. Jakiś

pieprzony spisek, czysty Ludlum.

No ale przecież w końcu ktoś go rozpozna, zgarną go, to

tylko kwestia czasu. Czas. Ja nie mam czasu nawet na to,

żeby się w spokoju zastanowić nad sytuacją. Naradzić z

adwokatem. Adwokat! Tak, to byłoby dobre posunięcie. Trzeba

jakoś zdobyć te parę godzin wytchnienia...

I wówczas Grabarz doznał klasycznego olśnienia, iluminacji

najwyższej klasy: Henio Kościelny! Jeśli się tylko zgodzę na

tę jego hipnozę, to osobiście przyjedzie i zabierze mnie,

gdzie chcę, nawet do swojego laboratorium, nie będzie o nic

pytał, nic go wszak tak naprawdę nie obchodzi poza

ukochanymi wirusami, to monomaniak, ostatni człowiek w

mieście, który by się dowiedział, że jestem poszukiwany

przez gliny, chociażby wszystkie gazety od tygodnia trąbiły,

żem drugi Kuba Rozpruwacz! Henio, mój wybawco...!

Poruszył głową, dojrzał automat telefoniczny zamontowany

nie opodal na ścianie. Teraz trzeba wstać, powiedział sobie;

wstać, podejść, wrzucić monetę, wystukać numer... O Boże,

numer! Za cholerę go sobie nie przypomni, nigdy nie miał

pamięci do liczb. Trzeba wpierw zadzwonić na informację. No

dobrze, ale jaki jest numer informacji...? Musi spytać

barmana.

Wykonał to wszystko. Niestety, o ile jeden element planu -

ustanie przy telefonie - okazał się jedynie trudny do

wypełnienia, to kolejny był już czystą niemożliwością.

- Świetnie pana rozumiem, ale musi mi pan powiedzieć, jak się

nazywa ten instytut. Czy on w ogóle ma w nazwie słowo

"instytut"? Nie wszystkie tego typu placówki stosują tę

terminologię.

- Instytut naukowy - upierał się zdesperowany Grabarz -

Badają tam wirusy.

- Rozumiem, wirusy. Ale, widzi pan, ja mam oddzielny plik

dla laboratoriów przyszpitalnych, oddzielny dla placówek

badawczych przy uczelniach, oddzielny dla rządowych,

oddzielny dla prywatnych, ponadto pana znajomy może pracować

w jakiejś fundacji... - kontynuowała panienka z informacji.

Grabarz, oparty spoconym czołem o zimny plastyk wtłoczonego

w ścianę pubu aparatu, doznawał tymczasem mąk iście

piekielnych.

- Proszę przyjąć, że to instytut rządowy - jęknął.

- Rozumiem - powtórzyła. - To ogranicza naszą listę do

pięćdziesięciu sześciu pozycji. Jest pan pewien, że nie

wybierał na ich centrali wewnętrznego?

- Jestem pewien. To linia bezpośrednia.

- To co, podyktować panu te wszystkie numery?

Poddał się. Ostatecznie zrozpaczony wrzucił następną monetę

i wystukał z trudem zapamiętany przed minutą numer domowy

Henia.

Jak należało się spodziewać, odezwała się automatyczna

sekretarka.

- Mieszkanie Henryka Kościelnego - rzekł Henio z taśmy -

Aktualnie puste. Wiadomość pilną proszę nagrać po usłyszeniu

sygnału, wiadomość pilniejszą proszę mi przekazać pod numer

dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem zero, tam bowiem

najpewniej przebywam. Dzięki.

Bóg istnieje, orzekł Grabarz, pospiesznie zapamiętując drugi

ciąg cyfr. Jeszcze jedna moneta, jeszcze raz stukot palca po

sensorycznej klawiaturze.

Przez długą chwilę wsłuchiwał się w przeciągły sygnał

oznaczający, iż tam w instytucie nikt nie chce podnieść

słuchawki. No odbierz, odbierz, zaklinał Kościelnego w

myśli.

W końcu:

- Nie teraz!

- Henio? Nareszcie! To ja, Grabarz.

Milczenie; tylko szybki oddech Kościelnego.

- Zgadzam się na tę twoją hipnozę, słyszysz? Zgadzam się!

- Słuchaj... To bardzo ważne... - wirusolog urwał. Potem

dobiegły Grabarza ze słuchawki jakieś hałasy, zgrzyty,

pogłos czyjegoś krzyku, coś jakby uderzenie metalu o metal.

- Henio, do diabła, co się dzieje? Chciałeś, żebym się

poddał hipnozie; no więc jestem gotów. Teraz, zaraz.

Odpowiedz!

Tam w instytucie Kościelny podniesionym głosem wydawał komuś

polecenia - a raczej gniewne rozkazy - widocznie jednak

zasłonił przy tym mikrofon telefonu, bo Grabarz nie rozumiał

poszczególnych jego słów, choć sam ton wypowiedzi Henia był

wysoce niepokojący. Pobrzmiewała w nim panika.

Niespodziewanie krzyknął w słuchawkę słowo skierowane bez

wątpienia do Grabarza: - Uciekaj!

- Co?

- Uciekaj, Grabarz; ty musisz przeżyć!

I znowu jakieś hałasy, krzyki.

- Co tam się dzieje?

Nagle wyrwał się z głośnika słuchawki Grabarza ryk niemal

zwierzęcy, rozedrgane zawodzenie mordowanej istoty; na

wydanie podobnego dźwięku można się zdobyć tylko raz w

życiu. Grabarz instynktownie, gwałtownym ruchem, odsunął

słuchawkę od ucha.

- Jezu Chryste... - szepnął z niej głucho Kościelny.

Pomimo wszystko, pomimo swej dezorientacji i pomimo rozpaczy

i strachu w głosie Kościelnego, Grabarz nie zamierzał

rezygnować.

- Henio, zabierz mnie natychmiast... - zaczął z wysiloną

stanowczością.

Wirusolog przerwał mu brutalnie. Prawie krzyczał, a mówił

jeszcze szybciej niż zazwyczaj.

- To antyvordaki, słyszysz? Antyvordaki! One odziaływują nie

na mężczyzn, a na kobiety! Zmutowały i wydostały się;

przenoszą się drogą powietrzną; ja jestem nosicielem i

wszyscy, którzy pracowaliśmy przy nich, ale ja pierwszy,

byłem nim już w czwartek, nie wykryliśmy w porę tej

awarii... Uciekaj! One... O kur-rrr-aaaaaarrrgh...! - Stukot

słuchawki uderzającej o coś twardego. Jeszcze cichnące

rzężenie Henia. Szelest poruszeń czyjegoś ciała. Echo

odległych głosów. Znowu przesunięcie słuchawki; ktoś ją

podnosi. Grabarz nie wytrzymał i w panice cisnął na widełki

swoją.

Złapawszy oddech, odwrócił się od aparatu i oparł plecami o

ścianę zimną nawet przez przesiąknięty potem materiał

koszuli. Widział teraz całe wnętrze pubu. Znajdowało się w

nim siedem kobiet. Cztery patrzyły na niego.

Poniedziałkowy wieczór, centrum miasta; on i one.

Świetnie wiedział, że oszalał. Bo to musi być obłęd, świat

rzeczywisty nie może tak po prostu trzasnąć i rozpaść się na

kawałki. Nie ma takiego prawa. A w paranoję, manię

prześladowczą, monotematyczne urojenia popaść jest bardzo

łatwo. Przecież to żywy koszmar megalomańskiego mizoginisty;

są na to jakieś naukowe nazwy, ale nie znam ich. Gdybym

tylko mógł wydostać się ze swego snu... lecz właśnie nie

mogę. A on jest taki realny. Noga wciąż boli. Strach aż pali

wnętrzności. Ja nigdy, nawet jako dziecko, nigdy nie

marzyłem, żeby być tajnym agentem, szpiegiem przebiegłym - a

na co mi przyszło?

Jak dywersant w obcym kraju - cieniami, parkami,

nieoświetlonymi ulicami, kryjąc twarz, odwracając wzrok,

uciekając w ciemność. I nieustannie przerażony. Że któraś go

rozpozna. Bo teraz już za zarażoną uważać powinien każdą.

Nie sposób rozróżnić. Od czwartku... drogą powietrzną... To

mogło być już pół miasta, ta pandemia rozprzestrzenia się

coraz szybciej, zagrożenie narasta w postępie geometrycznym.

Skulony w wieloliściastym cieniu zarośniętej jarzębiną

parkowej ławki, rozważał przeszłe nieszczęścia. Aria. Aria.

Ona jedna prawdę mi powiedziała: "Ciebie biorę". Nie pamiętam

tamtej nocy, lecz wnosząc z szybkości, z jaką wirus

zaatakował mózg Marty, to już nie z Arią się kochałem.

Dlaczego wtedy mnie nie zabiła? Dlaczego pozwoliła mi wyjść?

Bo wówczas jeszcze nie wiedziała, co takiego rzekł mi owego

wieczoru w "Jamie" świętej pamięci Henio Kościelny. To ta

ruda kelnerka z "Podziemia" podsłuchała naszą rozmowę. Ale

podsłuchała również, że mam amnezję. No, a potem Henio

wymyślił hipnozę i Marta usiłowała mnie zarżnąć nożem do

masła. Jednak wówczas, za pierwszym naszym spotkaniem, Aria

była chyba jeszcze szczera.

Lecz co takiego właściwie robi z nimi ów wirus? Wygląda

jakby czynił z nich telepatki: Marta zaraziła się wszak

bezpośrednio ode mnie, a minutę później już wiedziała, że

musi mnie zabić. Co takiego on z nimi robi, że bez

mrugnięcia okiem zdolne są zamordować rodzonego brata? Że

nie wahają się poświęcić samych siebie? Aria - ona do końca

się uśmiechała, a to nie był sztuczny uśmiech; żadnego

napięcia na gładkoskórej twarzy, konwersowała swobodnie już

skręcając z mostu w rzekę. Byle mnie zabić. Mentalność

kamikaze. Co on z nimi robi...?

To wszystko przecież dlatego, że ja wiem, jak go zniszczyć.

Mam to w głowie. Johnny Mnemonic. Jasny szlag - to musi być w

takim razie świadomość i inteligencja wirusa, nie ich. Ale

wirusy nie są świadome, nie posiadają inteligencji. Co

takiego na ich temat mówił Henio? Trudno nawet powiedzieć,

żeby one żyły, sprawiają tylko takie wrażenie. W każdym

razie nieźle im to wychodzi. Bo kto w rzeczywistości teraz

myśli - antyvordaki czy same kobiety? Kobiety, oczywiście; z

antyvordakami w mózgu. I czyja to świadomość - antyvordaków

czy kobiet? Kobiet, oczywiście; zdominowanych przez

antyvordaki. Ha, ładnie to brzmi...

Nie oszukuj się: ty po prostu nie wiesz, co się dzieje.

Możesz tak sobie spekulować, ale przecież nigdy nie zajrzysz

w głąb ich myśli. A chociażbyś zajrzał - w jaki sposób

rozpoznasz różnicę pomiędzy teraz a wtedy? Czyżbyś

kiedykolwiek naprawdę rozumiał kobiecy umysł? Te spowodowane

przez wirusa zmiany mogą być doprawdy minimalne, to może być

nawet skutek uboczny jakiejś jego innej, zdegenerowanej

funkcji. Spójrz prawdzie w oczy: one mogą się szczerze

cieszyć z zarażenia antyvordakami, mogą być za to wdzięczne,

same z siebie; teraz boją się utracić, co zyskały i po prostu

się bronią. Telepatia; a skąd wiesz, co jeszcze potrafią?

Wyzwoliły się, nie wrócą do klatki. To emancypacja

absolutna: nie stosują się już nawet do reguł

człowieczeństwa, zrzuciły i ten gorset.

Jednakże wciąż są to przypuszczenia, nic więcej. Bo może,

mimo wszystko - to jedynie wirus przemawia przez ich słowa i

uczynki. Może to jego wola. Nie ich. W końcu - ja je

zarażałem. To jest - choroba. One są - chore.

Lecz i w to nie wierzył. W gruncie rzeczy niewiele go

obchodziły te semantyczne rozróżnienia. Bał się. W tej

konkretnej chwili Grabarza tylko Grabarz obchodził.

Myślał: tę policjantkę z drogówki to przecież nie ja

zaraziłem. Wsiadłem do wozu Arii, podałem jej adres studia

Maniusia - i wówczas znały go już wszystkie z wirusem we

krwi. Znajdująca się najbliżej studia podeszła na

skrzyżowanie i dmuchnęła policjantce w twarz. A potem

zapewne skręciła do samego studia. Kto wie, co bym w nim

zastał, gdybym jednak zdecydował się tam pójść?

Bo to jest spisek i inaczej o tym nie mogę myśleć. Kobiety

chcą mnie zabić. Podczas gdy ja tak tu sobie siedzę, trzęsąc

się ze strachu, wirus przenika w kolejne setki organizmów.

Czas działa przeciwko mnie. Ile dni potrzebuje na dotarcie

do ostatniego zakątka Ziemi? Jest chyba na to jakiś wzór...

Oj, zdziwią się selenonauci wróciwszy z księżycowych baz na

Ziemię. To znaczy męska część lunariańskiego personelu.

Czas działa przeciwko mnie i nie powinienem o tym ani na

moment zapominać. Coś zrobić trzeba. Przecież nie mogę tak

pokornie czekać na śmierć.

Ale po prawdzie nie wiedział, co innego mu pozostało. Bał się

i strach blokował mu myśli, czopował wyobraźnię. W końcu

wstał z ławki, ruszył alejką ku wyjściu z parku - lecz wciąż

pojęcia nie miał dokąd i po co idzie.

Zatrzymał się w cieniu pod konarami ostatniego drzewa; kilka

metrów dalej, za pustym chodnikiem, co jakiś czas przesuwało

się powoli jedno i drugie auto. Noc w dzielnicy rozrywki:

stare neony, kurwy pod ścianami, alfonsi w bramach, drug

dealerzy we własnych samochodach, pogłos dzikiej muzyki z

podziemnych, nielegalnych dyskotek. Wiatr przyniósł

zdradziecki zapach palonej nikotyny, Grabarza zakręciło w

nosie. Zamrugał, przetarł oczy. Starał się nie wykonywać

szybkich ruchów, modlił się, by nikt go nie zauważył. Miał

nadzieję na szybkie złapanie przejeżdżającej tędy taksówki,

wsiadłby, krzyknął adres, zamachał banknotem i już by go nie

było. Musi tylko wpierw przyjrzeć się dobrze kierowcy, bo

nie daj Boże trafi na taryfę prowadzoną przez kobietę, a to

byłby zimny koniec.

Chcąc nie chcąc obserwował leniwiące się pod ciemnymi murami

przeciwległych budynków prostytutki. Czy one też są już

zarażone? Czymś tam na pewno - ale czy są już zarażone w

ostatecznym tego słowa sensie? Nie potrafił myśleć o niczym

innym. Jaskrawe, wielokolorowe ubrania tylko podkreślały

obcość tych istot. Krok, gesty, grymasy twardo

omakijażowanych twarzy - one jak stwory z innej planety.

Odległość i szum miasta zagłuszały dźwięki, zdany był

Grabarz wyłącznie na obraz, prześwietlany co i raz

reflektorami samochodów, błyskami reklam, migotaniem

psujących się neonów. Zmieniał się kolor skóry owych

stworzeń, zmieniała barwa włosów. Odprawiały swój rytuał z

nieludzką wytrwałością.

Przyszło mu do głowy, że mógłby podzwonić po kumplach. Ale

to samobójstwo. One wiedzą doskonale, do kogo by zadzwonił w

pierwszym rzędzie, nie zlekceważyłyby tej możliwości, z

pewnością już obstawiły każdego jego znajomego. Na dodatek

kontrolują przecież wszelkie centrale i urzędy telefoniczne,

zlokalizowałyby Grabarza w kilka sekund.

Znowu zwątpił. Zaklął gorzko w myśli. Ja nie mam

najmniejszych szans, dopadną mnie tak czy owak. Jestem

skazany.

Spostrzegł szczupłego bruneta podchodzącego doń chodnikiem z

lewej. Facet przyglądał mu się sponad obracanego delikatnie

pomiędzy palcami papierosa.

Grabarz spanikował. List gończy! Jam morderca Arii!

Mężczyzna równie dobrze jak kobieta może wydać mnie glinom!

A po tych feministycznych ustawach równo połowa policji to

kobiety.

Chciał uciec, skoczyć w krzaki, skryć się w ciemności parku

- lecz brunet był już zbyt blisko. Niech przejdzie,

zdecydował. Może mnie nie pozna.

Ale gość wyraźnie kierował się prosto ku niemu; co prawda,

nie spieszył się, lecz wciąż nie spuszczał z Grabarza oczu.

I Grabarz skoczyłby w krzaki mimo wszystko, gdyby nie

dostrzeżony w perspektywie ulicy, świecący mdło napis TAXI

na dachu zbliżającego się volvo.

Wciąż usiłował natręta ignorować, choć było to już

niemożliwe: przystanął facet krok od Grabarza - o dłoń niższy,

w gustownej kurteczce, ćmiący papierosa w statecznym

zadumaniu - i wydmuchiwał mu dym prosto w twarz.

Taksówka była coraz bliżej.

- Czy my się przypadkiem skądś nie znamy? - spytał brunet.

Grabarz tymczasem gapił się na przednią szybę volvo,

usiłując dojrzeć twarz kierowcy, i nie odpowiadał. Musiałby

odchrząknąć, gdyby chciał coś rzec, bo ze strachu całkowicie

zaschło mu w ustach i gardle.

- Tak mi się coś wydaje... - mruczał brunet, odrzuciwszy i

przydeptawszy peta.

Grabarz postąpił krok w przód i jął gwałtownie wymachiwać

ręką. Volvo hamowało.

Coś mu błysnęło z lewa, zerknął: ostrze sprężynowca. Brunet

skoczył ku niemu, jasna klinga pobłyskująca ostro w

światłach reflektorów zatrzymującej się taksówki zakreśliła

szeroki łuk, mijając o centymetry gardło walącego się na

bruk w niezgrabnym uniku Grabarza. Brodaty taksiarz wcisnął

klakson.

Grabarz wrzeszczał, klakson wył, kurwy szyderczo gwizdały.

Brunet z kocią zwinnością obiegł przód samochodu i pochylił

się ze srebrno rozjarzoną kosą w dłoni nad odczołgującym się

obok lewego koła Grabarzem. Grabarz próbował poderwać się na

nogi, ale za każdym razem sprytnie przesuwane ręką bruneta

ostrze na powrót sprowadzało go do parteru. I miotał się tak

po brudnym asfalcie w tył i w tył, obcierając sobie boleśnie

skórę na łokciach i przedramionach.

- Co, do jasnej cholery...! - dobiegło go basowe warknięcie

z wnętrza wozu, po czym przednie drzwiczki otworzyły się

nagle, z zadziwiającą siłą uderzając w bruneta. Nożownika

rzuciło na środek jezdni, kosa wyleciała mu z dłoni.

Spanikowany Grabarz sięgnął ku klamce drzwiczek tylnych,

szarpnął i pospiesznie wgramolił się do wnętrza.

- Jedź pan! - krzyknął do kierowcy.

- Panie, co tu się...?

- Jedź pan! Ja mam forsę!

Taksiarz zatrzasnął drzwiczki, wdepnął gaz. Grabarz obejrzał

się przez okno: brunet już się podnosił i chował nóż.

Patrzył za oddalającym się samochodem, zapamiętywał numery.

Ale przecież to mężczyzna! - żachnął się w duchu Grabarz. I

nagle zrozumiał: pieprzony transseksualista! Kogóż lepszego

mogły przydzielić do patrolowania tej dzielnicy?

- Dokąd? - warknął brodacz. - I gdzie ta forsa?

Grabarz myślał gorączkowo. One wszystkie już znają numer tej

taksówki i wiedzą, w którym kierunku jadę - muszę przyjąć

takie założenie. Jak zatem mam się wymknąć z tej sieci?

Zdecydował.

- Wysadź mnie pan za rogiem, okay? - sięgnął po portfel. - I

przez pół godziny nie zabieraj nikogo; zapłacę za ten czas.

Podwójnie.

- Klient płaci, klient wymaga - mruknął zdegustowany

kierowca, wlepiając oczy w odbicie Grabarza we wstecznym

lusterku.

Oglądał głupie filmy, czytał głupie książki - a teraz

okazuje się, że wyszło mu to jednak na dobre. Bo miał

przynajmniej na czym żywić swoją manię prześladowczą i

miał kogo naśladować w swoich szpiegowskich sztuczkach, mógł

wybierać z całego katalogu postaci znerwicowanych agentów o

paranoidalnym skrzywieniu osobowości. Najgłupszy z nich

miałby odtąd każdą kobietę za śmiertelnego wroga, każdego

mężczyznę za zdrajcę na ich usługach - i takie też założenie

poczynił Grabarz. Jest Jamesem Bondem uwięzionym w Moskwie,

to miasto chce jego śmierci, byle przechodzień z radością

poderżnie mu gardło. Toteż przekradłszy się słonecznym

przedpołudniem pod swój blok, zapadł czym prędzej w cuchnący

cień nagrzewającego się wolno obmurowania śmietnika.

A coraz trudniej było mu odgrywać tę rolę, bo otoczony był

porażającą zwyczajnością toczącego się zwykłym swym torem

życia: wyrostki szalały po osiedlu na klekoczących i

podzwaniających ostro rowerach, ktoś mył samochód, matka

wołała z balkonu syna, gdzieś darło się radio, trzepotało na

ciepłym wietrze suszące się pranie; wtorek, lato. A on w

środku tego wszystkiego jak zbieg z zakładu

psychiatrycznego. Wpatrywał się z pozornie bezpiecznego

cienia w okna swojego mieszkania, bramę swej klatki.

Powtarzał sobie: jest wojna, jest wojna, jest wojna. Obym

tylko nie zwątpił. Z uśmiechem wyrwą mi serce.

Po prawdzie doskonale pasował swoim wyglądem do wybranej

kryjówki; spędził noc w piwnicy nie wykończonego bloku po

drugiej stronie miasta, w stercie gazet naznoszonych tam

przez tymczasowo nieobecnych meneli. Trzy razy zmieniał po

drodze taksówki, a wykosztowywał się na taryfy bynajmniej

nie dla swej wygody: już nie mógł sobie pozwolić na swobodne

spacerowanie ulicami tego miasta. A przecież i tak ostatni

wóz opuścił trzy przecznice od noclegowiska, zakładał

bowiem, że prędzej czy później one dopadną każdego z tamtych

taksiarzy. Dzwonić po kumplach w ogóle nie próbował.

Wieczorem był nazbyt zmęczony, by się porządnie martwić,

lecz obudziwszy się w stosie cuchnącej makulatury tym

rozkosznym porankiem i wyjrzawszy przez przyziemne okienko

na słoneczny świat, mało się nie porzygał ze strachu. Lód w

żołądku, ogień w ustach, próżnia w głowie. Z tej straceńczej

rozpaczy niemal dopuścił się aktu radosnego bohaterstwa:

chciał tak po prostu wyjść na ulicę, stanąć na środku jezdni

i zacząć wrzeszczeć pod błękitne niebo szaloną prawdę o

kobietach. Nie zrobił tego; rozpłakał się. Gryzł paznokcie

szlochając sucho. Co robić, co robić...? Plątały mu się w

myślach nieokreślone nadzieje związane z rządem (lecz ile w

nim kobiet!), wojskiem (jeszcze chyba nie do końca

sfeminizowanym), Kościołem (ale te zakonnice...!). Miał

zdechnąć - tam, w tej zaszczurzonej piwnicy? Myślał: do

Iranu uciec! Myślał: na bezludną wyspę! Myślał: do męskiego

klasztoru medytacyjnego wstąpić! Więc wprowadził w życie

plan ratowania swego umysłu przed szaleństwem - i wymknął

się cichcem z piwnicy, i przemknął cieniami miasta niczym

wrogi szpieg, i zapadł w chłodnym półmroku osiedlowego

śmietnika, pod oknami swego mieszkania. Co właściwie miał

zamiar zrobić? Nie znajdował się w stanie ducha odpowiednim

dla snucia dalekosiężnych planów, to wszystko były zaledwie

niejasne majaki - toteż i teraz cel swych poczynań mgliście

i nieostro widział: paszport zabrać, pieniądze, może

ubrania, jakieś rzeczy najpotrzebniejsze w podróży...

podróży dokąd? Jak na razie podróż stanowiła ratunek sama w

sobie.

Lecz tam, w cieniu klatki schodowej, za bramą - stała Anka.

Ujrzał w krótkim przebłysku słonecznego refleksu jej twarz,

bladą w otoku kruczoczarnych włosów - i natychmiast

zrozumiał. Ona tu czeka na niego. Postawiły ją jako pułapkę,

strażniczkę. Patrząc z tej odległości mógł się bez wątpienia

pomylić, mógł dać się zwieść świetlnym rozbłyskom, wziąć za

nią kogoś innego - lecz on był pewien: to Anka. Żadnych

wątpliwości. Czeka tu na niego, czeka tu na niego - by go

zabić. I z desperacką wściekłością zaszczutego zwierzęcia, w

krótkiej myśli, bez zastanowienia, zdecydował: to ja ją

zabiję. A przecież jeszcze tak niedawno, jeszcze tydzień

temu - jej oddech słodki wypijał, w jej oczach bezpamiętnie

tonął, w jej zapachu zasypiał i budził się, jej uśmiechowi

swe szczęście zawierzał. Lecz teraz to była tylko kobieta. A

on wiedział. Zabije ją.

Jakby mu ktoś podpowiedział cały plan. Już wybiegał z

drugiej strony śmietnika, już wypatrywał możliwie

zbezludniałego podejścia do klatek w drugim końcu bloku.

Przewlókł się te paręset metrów jego tyłem, pod balkonami.

Obszedłszy budynek zacienioną stroną, przemknął czym prędzej

do chłodnego wnętrza klatki, do schodów piwnicznych, i

piwnicznym korytarzem, jak zabytkowym tunelem Linii

Maginota, aż do schodów pionu, w którym znajdowało się jego

mieszkanie, i nimi do góry, do zamkniętych drzwi. Przy nich

przystanął, przyłożył ucho do drewna. Ale Anka - jeśli to

była ona i jeśli rzeczywiście tu na niego czekała, jeśli tam

w ogóle ktokolwiek czekał na kogokolwiek - zachowywała

kompletną ciszę.

Nie namyślał się długo, prawdę mówiąc w ogóle; od nazbyt

długiego namysłu mogła mu wszak minąć ta opętańcza odwaga.

Po prostu wyskoczył na zewnątrz, złapał dziewczynę za szyję

i powalił na beton. Nie krzyczała. On krzyczał, waląc jej

głową o podłogę. Czarne loki wplątały mu się między palce,

oblepiając je lepko we krwi. Anka próbowała sięgnąć do

kieszeni swej kowbojskiej kurteczki, macała za czymś

rozpaczliwie rękoma, kopała przy tym bezradnie w powietrze,

ściany i Grabarza. Coś widział w tych jej pięknych,

narkotycznie błękitnych oczach, coś widział, jakieś silne,

konkretne uczucie - ale szybko wyblakło, zasnute mgłą

śmierci, a nic nie odczytał z martwych źrenic.

Przestał wywrzaskiwać bełkotliwe przekleństwa,

znieruchomiał nad nagle ciężkim i bezwładnym ciałem. Ona już

nie żyła; cuchnęła oddanym mimowolnie moczem i ciepłą krwią,

wytrzeszczała się nieludzko - nie kobieta, a przedmiot.

Zepchnął ją sobie z kolan nieporadnym ruchem. Rozejrzał

się nieprzytomnie. Na nowo widział świat, pierwszy raz

słyszał wielooddechową ciszę wielkiego mieszkalnego bloku i

świeżym umysłem chłonął wszystkie owe wrażenia. Fakt, że

nikt nie zauważył dokonywanego tu, w środku ludzkiego

mrowiska, morderstwa, stanowił kolejny czysty przypadek.

Grabarz nie zwróciłby uwagi, gdyby przemaszerowało mu pod

nosem pół przedszkola, podczas gdy on tak szarpał, tarmosił,

rzucał, walił i trząsł swą szmacianą lalką. Teraz odzyskiwał

przytomność. Przejaśniało mu się. Złapał się na tym, że

wyciera sobie skrwawione dłonie o spodnie; natychmiast

przestał. Odejść stąd, pomyślał sennie. Ciało do piwnicy

zrzucić, drzwi zamknąć. Tak.

I podniósł się chwiejnie na nogi, oparł o zimny beton

chropowatego muru. Wtedy dostrzegł to, za czym ona tak

rozpaczliwie macała: pistolet. Wysunął się jej z kieszeni

kurtki. Grabarz podniósł go ostrożnie. Był to ciężki, czarny

gnat, z długą lufą w kształcie ściętego stożka. Dzięki tym

filmom, dzięki tym książkom - wiedział co trzyma w ręce:

gauera, trzydziestkę ósemkę, z wbudowanym tłumikiem. To broń

terrorystów, handlarzy narkotyków i przemytników nikotyny.

Skąd się wzięła u Anki? Obracał ciepłą jeszcze od jej dotyku

spluwę w rękach. Anka nie wiedziałaby gdzie spust, gdzie

bezpiecznik, nie rozpoznałaby kałasznikowa przyłożonego do

swej głowy. Anka. Ale - ta istota? Ona pewnie nosiła tę

kurtkę pomimo upału właśnie jedynie po to, aby ukryć gauera.

To nie była, to nie była Anka. Zabiłem ją, więc chyba wiem.

Strącił ją ze schodów w mrok piwnicy, niczym ofiarę azteckim

bogom. Pistolet - wzorem owych opalonych gliniarzy z

południowych, nadmorskich metropolii, ganiających po plaży w

szortach i podkoszulku a z ciężkim arsenałem - wsunął z tyłu

za pasek spodni, pod T-shirt. Krew kobiety została mu pod

paznokciami i na nogawkach, ale nie przejmował się tym.

Biegł po schodach do swego mieszkania.

Zamknął za sobą drzwi na wszystkie możliwe zamki. Na

sekretarce znowu paliło się światło. Zignorował je. Rzucił

się do regału, po pieniądze i dokumenty. W radiu donosili o

przechwyceniu kolejnego transportu indyjskich papierosów.

Nie pamiętał, czy zostawił je włączone.

- Zabiłeś ją.

Serce mu stanęło. Spojrzał. Wyszły z kuchni. Marta z matką.

Marta jeszcze coś żuła. Radośnie uśmiechnięte. To nie były

uśmiechy filmowych potworów, owe wieloznaczne grymasy

psychopatów. Przecież znał je obie, znał je doskonale - to

była jego matka, a to była jego siostra - i one po prostu

się uśmiechały. Szczęśliwe.

Z trudem się wyprostował, z trudem uczynił krok wstecz -

lecz za sobą miał jedynie ścianę z ekranową tapetą. Nie mógł

przełknąć śliny. Nie mógł nabrać w płuca oddechu. Nie

wierzył we własne nieszczęście. W głębi serca tak naprawdę

każdy jest solipsystą.

- Ja... nie pamiętam... - zająknął się. Chciał je przekonać,

że nigdy nikomu nie wyjawi sekretu Henia Kościelnego, ale

one były już zbyt blisko, by mógł zawierzyć słowom. Wciąż

się cofał. Patrzył na nie z nagą rozpaczą. Marta zachodziła

go z lewej. Wiedział, miał tę pewność, że jeśli tylko

pozwoli jej podejść na odległość wyciągnięcia ręki, ona

będzie w stanie skręcić mu kark w pół sekundy.

- Na rany Chrystusa... - zaklinał je w suchym szlochu - co

wy robicie? Marta! Na litość boską...!

Obchodziła krzesło. Matka przypatrywała się temu wszystkiemu

stojąc w wąskim przejściu z przedpokoju z dobrotliwym i

uspokajającym - matczynym właśnie - uśmiechem na

pomarszczonej twarzy.

Grabarz już nie odrywał wzroku od Marty. Ten jej chód, to

jej spojrzenie. Pamiętał, jak budowali razem zamki z piasku.

Pamiętał jej Pierwszą Komunię. Kiedyś nasypała mu pinezek do

buta.

Mógł tylko szeptać.

- Kim ty jesteś?

- Kocham cię.

I krok bliżej. Widział jej puste dłonie; nie potrzebowała

noża.

Nie mógł tego pojąć.

- Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?

Odpowiedziała matka:

- Nie zrozumiałbyś.

Siostra zaś odgarnęła włosy z czoła, mrugnęła do niego

filuternie i - skoczyła.

Sięgnął po pistolet.

Wolałbym mieszkać z lwem i smokiem

niż mieszkać z żoną przewrotną.

Złość kobiety zmienia wyraz jej twarzy,

zeszpeca jej oblicze na kształt niedźwiedzia.

Małe jest wszelkie zło wobec przewrotności kobiety,

toteż spadnie na nią los grzesznika.

Początek grzechu przez kobietę

i przez nią też wszyscy umieramy.

[Syr 25, 16-17. 19. 24]

kwiecień - sierpień 1995

Jacek Dukaj

JACEK DUKAJ

Urodzony 30 lipca 1974 roku w Tarnowie. Autor

niezapomnianej, bo celnie diagnozującej nowe społeczne

emocje "Złotej Galery" ("NF" 2/90). Na początku

ubiegłorocznego lata przedstawiliśmy jego porywającą

cyberpunkową mikropowieść "Irrehaare" ("NF" 6-7/95). Od dwu

lat udziela się Jacek na naszych łamach jako błyskotliwy

recenzent fantastycznych nowości; stale też pisze prozę. W

"Wielkim podzieleniu", opowiadaniu wstrząsającym i

przerażającym, stawia młody autor czoło wyzwaniu agresywnego

feminizmu. Czy i tym razem okaże się wizjonerem trafiającym

w dziesiątkę społecznych nastrojów i niepokojów?!

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dukaj Jacek Wielkie podzielenie
Dukaj Jacek Książę Mroku musi umrzeć
Dukaj Jacek Rej Main
Dukaj Jacek Złota Galera
Inne Światy Różalski Jakub, Chutnik Sylwia, Dukaj Jacek,
Dukaj Jacek Jeden, Dwa
Dukaj Jacek Afryka
Dukaj Jacek Afryka
Dukaj Jacek Śmierć Matadora
Dukaj Jacek Przybliżenie
Dukaj Jacek Baśń 2
Dukaj Jacek Sierpniowa noc
Dukaj Jacek Baśń 02
Podziękowania dla rodziców - Mały chór wielkich serc - Dzięki Wam, TEKSTY PIOSENEK
Jacek Dukaj Baśń t 2
Jacek Dukaj Zlota Galera
Jacek Trznadel Wielka i straszna (o Wielkiej Rewolucji Francuskiej)
Jacek Dukaj Baśń t 1
Jacek Dukaj Książę Mroku musi umrzeć

więcej podobnych podstron