Dukaj Jacek Jeden, Dwa

background image

C o p y r i g h t © by Jacek Dukaj, 1997


J a c e k D u k a j

J e d e n

N A D C H O D Z I

,

N A D C H O D Z I




Deptał gwiazdy. Potrafił wmówi

ć

sobie dół i uwierzy

ć

w ci

ąż

enie,

którego nie było. Przesuwał stop

ę

i oto inna konstelacja zostawała

przesłoni

ę

ta. Miał gwiazdy pod nogami, a wi

ę

c zdeptane. Jednak ruch

własny Armstronga 7, w którym, chc

ą

c nie chc

ą

c, brał udział - ruch

ten nieustannie usuwał mu kosmos spod masywnych buciorów skafandra.
Wszystko si

ę

przemieszczało. Id

ę

nie poruszaj

ą

c ko

ń

czynami, my

ś

lał

ba

ś

niowo. Podniósł spojrzenie znad zgi

ę

tych kolan. Wsz

ę

dzie to sa-

mo. Ta czer

ń

. Szukał gwiazd orientacyjnych, kiedy

ś

przecie

ż

uczył

si

ę

kosmografii. To chyba Syriusz... albo i nie Syriusz. Samo Sło

ń

-

ce znajdowało si

ę

z przeciwnej strony, niewiele wi

ę

ksze. Najła-

twiejszy do zlokalizowania powinien by

ć

Saturn, najja

ś

niejsza spo-

ś

ród wszystkich tych zimnych iskier. Gdzie

ś

za lewym ramieniem...

Obejrzał si

ę

. Za lewym ramieniem miał ju

ż

inny kawałek wszech

ś

wia-

ta, sfera niebieska zd

ąż

yła si

ę

obróci

ć

. Tam z boku sun

ą

ł krzywy

płat bezgwiezdnego cienia: to jeden z orbituj

ą

cych dookoła Arm-

stronga 7 fragmentów jego rozprutej czaszy odrzutowej, niczym
Moebiusowsko wykr

ę

cona

ć

wiartka skórki pomara

ń

czy. Godiva obliczyła

ich tory, za kilka godzin dwa mniejsze fragmenty zderz

ą

si

ę

ze so-

b

ą

: jeden wypadnie poza zasi

ę

g przyci

ą

gania statku, drugi zejdzie

na ni

ż

sz

ą

orbit

ę

.

Ponownie wł

ą

czył si

ę

w dospek. Godiva i M

ś

cisłowski jeszcze nie

zako

ń

czyli swojej kłótni. - Krzem ci prze

ż

arł mózg! - darł si

ę

hra-

bia. - Nie do

ść

ż

e kurwa, to głupia kurwa! - Znalazł si

ę

ekspert! -

syczała Godiva. - Bez instrukcji nie umiałby

ś

si

ę

w niewa

ż

ko

ś

ci na-

wet wysra

ć

! Arystokrata jebany! - Wyciszył to i otworzył oddzielny

kanał do Xiena. Kaleka zgłosił si

ę

natychmiast.

- Schwarz? O co chodzi?
- Wisz

ę

na kilometrze tej nici ju

ż

drugi kwadrans. Powietrze mi

si

ę

sko

ń

czy.

- Moment, towarowy si

ę

sklinował.

- To po choler

ę

mnie tak pop

ę

dzałe

ś

? Xien...? Ile jeszcze? Trzy

razy ju

ż

przeszedł.

- Spoko, nie wszystko naraz. Yusuf si

ę

nie pokazał?

- Pewnie nadal lokalizuje Mekk

ę

- odmrukn

ą

ł zgry

ź

liwie Schwarz i

wrócił na główny. Godiva komentowała wła

ś

nie co poniektóre szczegó-

ły anatomii M

ś

cisłowskiego; M

ś

cisłowski zagłuszał j

ą

swymi niearty-

kułowanymi wrzaskami.

Schwarz złapał za sztywn

ą

a cienk

ą

jak struna link

ę

bezpiecze

ń

-

stwa, przymocowan

ą

z tyłu do jego pasa narz

ę

dziowego, poci

ą

gn

ą

ł,

napr

ęż

ył j

ą

i obrócił si

ę

o sto osiemdziesi

ą

t stopni. Armstrong 7

wyskoczył mu nagle zza lewego uda i na ostre kontrszarpni

ę

cie za-

trzymał si

ę

razem z całym kosmosem; znieruchomiał wysoko z prawej,

na drugiej godzinie, widoczny jedynie profilem swej o

ś

wietlonej

strony, asymetrycznie przeci

ę

ty bezatmosferycznym terminatorem, na

wyci

ą

gni

ę

cie r

ę

ki Schwarza nie wi

ę

kszy od biurowego spinacza, cho

ć

background image

2

aperspektywicznie bliski w tym pozbawionym powietrza

ś

rodowisku.

Linka natomiast wygl

ą

dała niczym promie

ń

wycelowanego w statek la-

sera. Schwarz wybrał opcj

ę

powi

ę

kszenia i w wykwitłym natychmiast

na krzywi

ź

nie jego hełmu prostok

ą

tnym okienku, opstrokaconym mnó-

stwem wielokolorowych liczników i skal, ujrzał naje

ż

d

ż

aj

ą

cy na nie-

go wycinek nieba z Armstrongiem 7 w ognisku. Szaro-czarna konstruk-
cja szybko wypełniła okienko. Sk

ą

pany w zimnym blasku Sło

ń

ca luk

towarowy - mieszcz

ą

cy si

ę

w kratownicowym przew

ęż

eniu, tu

ż

za Koł-

nierzem Breneki - wła

ś

nie otwierał si

ę

na zewn

ą

trz, majestatycznie

powoli, zamieraj

ą

c co chwila i tucz

ą

c nowe cienie. Schwarz obserwo-

wał to z cierpliw

ą

irytacj

ą

. Burdel, nie statek kosmiczny, my

ś

lał.

Pieprzona demokracja; nikt nie dowodzi, nikt nikogo nie słucha, i
oto efekty.

Luk roztworzył si

ę

ju

ż

na o

ś

cie

ż

i teraz j

ę

ła si

ę

wynurza

ć

z je-

go wn

ę

trza kanciasta bryła MAMS-a. Robot złapał si

ę

jednym ze swych

wieloprzegubowych ramion za kraw

ę

d

ź

klapy i, wyzyskuj

ą

c j

ą

jako

punkt oparcia, obrócił si

ę

przodem do Schwarza, bezustannie a bez-

czynnie okr

ąż

aj

ą

cego na ko

ń

cu wielusetmetrowej linki wiruj

ą

cy nie-

dostrzegalnie powoli statek. MAMS pu

ś

cił klap

ę

i wł

ą

czył na sekund

ę

swój nap

ę

d - powi

ę

kszenie okienka zogniskowanego na robocie zacz

ę

ło

si

ę

stopniowo zmniejsza

ć

.

Tymczasem lewa cz

ęść

wrót zamykaj

ą

cego si

ę

luku zablokowała si

ę

uchylona do pół

ć

wierci, i dalej ju

ż

si

ę

nie posun

ę

ła, pomimo wy-

siłków operatora, kiwaj

ą

cego ni

ą

desperacko w te i we w te.

Gdzie

ś

z boku, spoza obrazu hełmowego teleskopu Niemca, wychyn

ą

ł

jaki

ś

obiekt, jaskrawo odbijaj

ą

cy sw

ą

barw

ą

od jednostajnej czerni

tła. Schwarz zmienił opcj

ę

i spojrzał w tamt

ą

stron

ę

. Po jasnobł

ę

-

kitnym skafandrze rozpoznał Yusufa; Arab w swym powolnym locie w
pustk

ę

rozwijał link

ę

identyczn

ą

z t

ą

, na jakiej “wisiał” Schwarz.

Oceniał on tworzony w ten sposób k

ą

t na jakie

ś

dziesi

ęć

-dwana

ś

cie

stopni; w zamierzeniu odległo

ść

pomi

ę

dzy dwoma “strzelcami” powinna

wynosi

ć

osiemdziesi

ą

t metrów, a obiekt winien przemkn

ąć

prostopadle

do owego osiemdziesi

ę

ciometrowego odcinka. Oby tylko linka wytrzy-

mała, pomy

ś

lał, kln

ą

c w duchu na zniszczony główny magazyn, w któ-

rym znajdowały si

ę

były całe jej kilometry; a tak, zdani na jedyne

ocalałe te dwa jej kawałki, modli

ć

si

ę

musz

ą

o poprawno

ść

wylicze

ń

Godivy. Je

ś

li zbiornik oka

ż

e si

ę

odrobin

ę

ci

ęż

szy lub pr

ę

dko

ść

jego

nieznacznie wi

ę

ksza - linki prysn

ą

niczym nici babiego lata. Godiva

nie przeprowadzała nawet pobie

ż

nych ekstrapolacji losów Yusufa i

Schwarza dla takiego rozwoju wypadków, a i oni nie pytali. Stanie
si

ę

, co ma si

ę

sta

ć

. Karma. Splun

ą

łby, gdyby mógł. Scheisse.

Na zamkni

ę

tym odezwał si

ę

Yusuf.

- Jestem.
- Tak.
- Teraz czy przy nast

ę

pnym przej

ś

ciu?

- Jeszcze dwie i pół minuty.
- Teraz.
Schwarz z powrotem obrócił si

ę

ku otwartemu kosmosowi i si

ę

gn

ą

ł

do pasa narz

ę

dziowego po metrowej długo

ś

ci, ci

ęż

k

ą

jak nieszcz

ęś

cie

rur

ę

spieczon

ą

z jakich

ś

pseudoceramicznych komponentów. Była to

bezodrzutowa wyrzutnia pró

ż

niowa, wersja eksportowa, Scoot-12; cał-

kowicie bezpieczna po odpowiednich przeróbkach, jak zapewniał
Yusuf. On dokonał tych przeróbek. Xien natomiast zało

ż

ył w poci-

skach na miejsce głowic atomowych chwytne dyski magnetyczne. Te

ż

dawał słowo. No ale nie on b

ę

dzie strzelał.

Uło

ż

ywszy wyrzutni

ę

w klasycznej pozycji na ramieniu - co w da-

nych warunkach było gestem całkowicie zb

ę

dnym - Schwarz wł

ą

czył

podgl

ą

d jej celownika. I znów okienko na hełmie: obraz celu Scoota.

background image

3

Pustka; gwiazdy. Zerkn

ą

ł w bok, na Yusufa - Arab zło

ż

ył si

ę

tak,

jak go szkolono: bokiem, “le

żą

c” płasko na plecach, odwrócony “do

góry nogami”. Schwarz zwolnił zatrzask i uwolnił w pró

ż

ni

ę

pozosta-

ł

ą

cz

ęść

zwojów linki asekuracyjnej; po chwili to samo uczynił

Yusuf. Komputer zacz

ą

ł w dolnym rogu hełmu Niemca wsteczne odlicza-

nie do momentu przelotu zbiornika. Schwarz otworzył na moment okno
podgl

ą

du tyłów i rzucił okiem na zbli

ż

aj

ą

c

ą

si

ę

powoli, nierówno

o

ś

wietlon

ą

, jajowat

ą

brył

ę

MAMS-a. W tle, z lewej, cie

ń

statku. Za-

mkn

ą

ł okno. Czekał.

Yusuf:
- Bóg z tob

ą

.

- I z tob

ą

, diable.

Odliczanie trwa: jeszcze dziesi

ęć

, osiem sekund. Na czarnym kor-

pusie Scoota zapaliło si

ę

ś

wiatełko zdalnej kontroli: to nafaszero-

wany programami Xiena komputer przej

ą

ł odpowiedzialno

ść

za odpale-

nie i sterowanie pociskami. Człowiek, rzecz jasna, nie byłby w sta-
nie tego uczyni

ć

do

ść

precyzyjnie, nie mówi

ą

c ju

ż

o zsynchronizowa-

niu obu strzałów. Bez komputera co najwy

ż

ej rozwaliliby ten zbior-

nik na kawałki, anihiluj

ą

c tym samym siebie i Armstronga 7.

Pi

ęć

... cztery... trzy... Cie

ń

zbiornika w celowniku, militarny

software opisuje go p

ę

kiem wektorów, zmieniaj

ą

cych si

ę

liczb, bi-

narnych znaczników. Koniec odliczania. Ruch wyrzutni za celem. Kom-
puter ju

ż

tylko wyczekuje odpowiedniego momentu. Pulsacja alarmo-

wych sygnałów nakłada si

ę

na łomot serca Schwarza, głuszy to

wszystko jego szybki oddech. Teraz-teraz-teraz...

Nie zobaczył nagłego wykwitu gazów wylotowych Scoota, nie było

te

ż

ż

adnego szarpni

ę

cia. Pocisk pomkn

ą

ł w pró

ż

ni

ę

, mi

ę

dzy gwiazdy,

nieznacznie manewruj

ą

c bocznymi dyszami i ci

ą

gn

ą

c za sob

ą

błyska-

wicznie si

ę

napr

ęż

aj

ą

c

ą

link

ę

z zawisłych przy lewej pi

ę

cie Niemca

zwojów, w zastraszaj

ą

cym tempie si

ę

zmniejszaj

ą

cych. Wszedł w pole

widzenia Schwarza tak

ż

e pocisk Yusufa. Białe cygara zbli

ż

ały si

ę

do

siebie. Rósł cie

ń

nadci

ą

gaj

ą

cego majestatycznie zbiornika. Wszystko

w ułamkach sekund.

Obcoj

ę

zyczne przekle

ń

stwo Yusufa.

Koniec zwojów. Nagłe przeci

ąż

enie, i zaraz drugie, przeciwnie

skierowanie: rzuciło Niemcem przez pró

ż

ni

ę

na jakie

ś

sto, sto pi

ęć

-

dziesi

ą

t metrów, niczym szmacian

ą

lalk

ą

, jeszcze mu z

ę

by dzwoni

ą

i

wiruj

ą

gwiazdy przed oczyma. Linka jak tytanowy pr

ę

t - od Armstron-

ga 7 do mrocznej plamy zbiornika - a Schwarz zaczepiony o

ń

w dwóch

trzecich długo

ś

ci. Wytrzymała. Obrót i spojrzenie w “dół”: wytrzy-

mała równie

ż

linka Yusufa, nie było bł

ę

du w obliczeniach Godivy.

Xien na ogólnym:
-

Ż

yjecie?

- Tak jakby - odezwał si

ę

Schwarz. - Lepiej pospiesz si

ę

z tym

złomem.

- Ju

ż

.

MAMS zbli

ż

ał si

ę

powoli do ciemnej masy zbiornika, który orbito-

wał był dot

ą

d dookoła statku jako jeszcze jeden oderwany kawałek

jego ciała: cylindryczny pojemnik z płatem wewn

ę

trznego poszycia

ogniecionym wokół w jak

ąś

abstrakcyjn

ą

rze

ź

b

ę

o rozmiarach ci

ęż

a-

rówki; pojemnik, w którym, uwi

ę

ziona w magnetycznych pier

ś

cieniach,

obraca si

ę

doprowadzona do stanu plazmy antymateria. Yusuf i

Schwarz nie zdawali sobie z tego sprawy, ale ta anihilacyjna bomba
wła

ś

nie spadała na statek - sun

ę

ła ku niemu po spirali o długo

ś

ci

zdeterminowanej długo

ś

ci

ą

linek. To znaczy oni o tym wiedzieli,

lecz na razie ani czuli ten ruch, ani widzieli jego skutki. MAMS
powinien złapa

ć

linki i unieruchomi

ć

zbiornik zanim doleci on do

Armstronga 7. Robot wszak tak

ż

e zajmował wyliczon

ą

wcze

ś

niej, jedy-

background image

4

n

ą

mo

ż

liw

ą

pozycj

ę

. Jednak na wszelki wypadek Schwarz obrócił si

ę

przodem do statku, odczepił od linki, zamarł w półprzysiadzie - i,
uruchomiwszy na moment silniczki plecaka, popłyn

ą

ł ku płon

ą

cemu mu

na hełmie t

ę

czowym refleksem jasnemu profilowi kalekiej konstruk-

cji, kolebi

ą

c si

ę

przy tym co chwila na wszystkie mo

ż

liwe strony w

automatycznych milisekundowych korekcyjnych strzałach owych sil-
niczków.





- B

ą

d

ź

my szczerzy - mrukn

ę

ła Y. H. Jaqueritte, przegryzaj

ą

c nit-

k

ę

, któr

ą

sko

ń

czyła wła

ś

nie zszywa

ć

podarty czarny T-shirt, ostat-

ni

ą

ocalał

ą

cz

ęść

swego ubioru, nie wystrzelon

ą

w pró

ż

ni

ę

wraz z

reszt

ą

baga

ż

u podczas niedawnego szale

ń

stwa komputera. - To w ogóle

cud,

ż

e jeszcze

ż

yjemy.

- A pewnie - zazgrzytał hrabia. - Z takim lekarzem na pokładzie

to faktycznie cud.

- Chodzi mu o to,

ż

e nie zdołała

ś

wyleczy

ć

jego impotencji -

skrzywiła si

ę

w szyderczej odmianie u

ś

miechu Godiva.

- Ty si

ę

lepiej zamknij.

- Sam si

ę

zamknij, stary capie.

- Zamknijcie si

ę

obydwoje - warkn

ą

ł Schwarz.

Y. H. cisn

ę

ła igł

ą

przez cał

ą

długo

ść

sali, bezbł

ę

dnie trafiaj

ą

c

Godiv

ę

w po

ś

ladek. Godiva, jak zwykle, dla wi

ę

kszej irytacji M

ś

ci-

słowskiego wisiała z głow

ą

skierowan

ą

w przeciwn

ą

stron

ę

ni

ż

pozo-

stali. Na nagłe ukłucie zareagowała nieprzemy

ś

lanym, szybkim ruchem

r

ę

ki ku miejscu trafienia, była to reakcja na Ziemi mo

ż

e naturalna,

lecz w niewa

ż

ko

ś

ci, gdzie ka

ż

dy gest nale

ż

y zaplanowa

ć

, zanim si

ę

go wykona, co najmniej nierozwa

ż

na. Zahaczyła łokciem o wolne za-

trzaski bielej

ą

cych pod “sufitem” butli z powietrzem i obróciło j

ą

dookoła prawego barku; plecami hukn

ę

ła o

ś

cian

ę

.

Hrabia zarechotał z satysfakcj

ą

.

- Pieprzony czarnuch - warkn

ę

ła Godiva, wyszarpuj

ą

c igł

ę

w krót-

kim rozprysku jasnej krwi.

Y. H. Jaqueritte naci

ą

gn

ę

ła T-shirt, obcisły i elastyczny jak

nale

ż

y, a w swej matowej czerni niewiele ciemniejszy od jej skóry.

Zwin

ę

ła resztk

ę

nici, szpulk

ę

wrzuciła do woreczka, po czym staran-

nie go zasun

ę

ła.

Jej jaskrawo tatuowana, bezwłosa głowa do

ść

szybko pokrywała si

ę

potem, roztrz

ą

sanym dookoła przy nagłych ruchach - podobnie jak

ka

ż

dy inny fragment jej hebanowej skóry; lecz pot na egipsko wysmu-

kłej czaszce bardziej rzucał si

ę

w oczy. Schwarz, dla którego dok-

tor Jaqueritte od jakiego

ś

czasu stanowiła ideał klasycznej urody,

obserwował to z niesmakiem.

- Ty si

ę

pocisz - stwierdził, w tonie nie tak bardzo znowu

ż

ar-

tobliwym.

Strzepn

ę

ła pot z uda i spojrzała na Schwarza przewracaj

ą

c si

ę

w

powietrzu na plecy. - Gor

ą

co tu jak w saunie - u

ś

miechn

ę

ła si

ę

. -

Ja jestem człowiekiem, Aax.

- Igłami b

ę

dzie we mnie rzuca

ć

, wariatka - mamrotała Godiva.

Gło

ś

niki zarz

ę

ziły i odezwały si

ę

głosem Xiena: - Uwaga tam, za

chwil

ę

mo

ż

e si

ę

pojawi

ć

ci

ąż

enie.

Przegl

ą

daj

ą

cy podr

ę

czn

ą

apteczk

ę

M

ś

cisłowski wykrzywił si

ę

straszliwie na kolejny gło

ś

ny pisk sprz

ęż

enia. - Nie mógł przez do-

spek...?

- Lepiej si

ę

czego

ś

złap, bo spadniesz na twarz - powiedziała Y.

H. pod adresem Godivy.

- Moja twarz - odwarkn

ę

ła jej informatyczka.

background image

5

Jaqueritte wzruszyła ramionami. Okr

ę

ciła si

ę

przodem do Schwarza

i, chwytaj

ą

c wbudowan

ą

w

ś

cian

ę

por

ę

cz, zagarn

ę

ła go do siebie dłu-

g

ą

, czarn

ą

nog

ą

, w modliszkowatym tym ruchu przyci

ą

gaj

ą

c go naci-

skiem łydki na jego plecy - a

ż

podpłyn

ą

ł, bezwładnym swym ci

ęż

arem

przyciskaj

ą

c j

ą

do plastikowego pudła przeno

ś

nej komory diagno-

stycznej; ciało przy ciele, oddech w oddech, pot na pot. W takiej
wła

ś

nie, baletowo-erotycznej pozycji odbywały si

ę

w bezgrawitacyj-

nym Armstrongu 7 rozmowy prywatne.

Weszli w dospek, wybieraj

ą

c artykulacj

ę

przedgłosow

ą

.

- Co z Yusufem? - spytała, ledwo poruszaj

ą

c wargami a w ogóle

nie wydaj

ą

c d

ź

wi

ę

ku, cho

ć

on we wszczepionych w mał

ż

owiny uszne mi-

nigło

ś

niczkach słyszał j

ą

doskonale - on i tylko on.

- Został. Pruje ten złom na zbiorniku. Z niego jaki

ś

cholerny

Terminator, nigdy si

ę

bydlak nie m

ę

czy.

- Ani razu nie dał mi si

ę

zeskanowa

ć

. - Zmarszczyła brwi. - Dia-

bli wiedz

ą

jak oni zmieniaj

ą

im metabolizmy. Diabli wiedz

ą

co on ma

tam w

ś

rodku.

- Jak my

ś

lisz - zmienił nagle tamat - uratujemy si

ę

?

- My

ś

l

ę

,

ż

e tak - zasubwokalizowała powoli - ale ja tak my

ś

l

ę

,

bo chc

ę

si

ę

uratowa

ć

: nie zastanawiam si

ę

nad realnymi szansami. I

tak nie mam wpływu. Ty mi powiedz, ty si

ę

znasz.

Wszyscy go o to pytali, z racji jego niew

ą

tpliwie najdłu

ż

szego

sta

ż

u w kosmosie.

- Ruletka.
- Pi

ę

knie.

- Co z powietrzem? - nie wytrzymał wreszcie.
Przez cały czas patrzyli sobie w oczy.
- Ruszyło pierwsze ogniwo. Zd

ąż

ymy si

ę

pouszczelnia

ć

.

Odetchn

ą

ł.

- Wymi

ę

kasz, Aax. - Zlizała mu pot z czoła.

Pocałował j

ą

i odepchn

ą

ł si

ę

wstecz. Koniec rozmowy. Dopłyn

ą

ł do

stolika bryd

ż

owego, wsun

ą

ł si

ę

na przy

ś

cienne krzesło.

Ci

ąż

enia wci

ąż

nie było, za to wleciał do sali Xien w swej wła-

snej kalekiej osobie.

- M

ś

cisłowski! - krzykn

ą

ł. - Ty mi dasz pi

ęć

procent udziałów za

ruszenie z miejsca tego złomu!

- On si

ę

upił - skonstatował hrabia, pochłoni

ę

ty selekcj

ą

opa-

trunków pró

ż

niowych.

Chi

ń

czyk wł

ą

czył silniczki i zgrabnie podleciał do M

ś

cisłowskie-

go, nie zdradzaj

ą

c przy tym owym krótkim, oszcz

ę

dnym przelotem

ż

ad-

nych oznak zamroczenia alkoholowego - czy jakiegokolwiek innego,

ż

eby by

ć

precyzyjnym.

- M

ś

cisłowski - powtórzył. - Ja zdob

ę

d

ę

te udziały, albo sobie

tak powoli wydryfujemy poza ekliptyk

ę

.

- Yusuf ci

ę

dostanie w swoje r

ę

ce i przestaniesz si

ę

wygłupia

ć

.

Yusuf, pomy

ś

lał Schwarz rozpakowuj

ą

c gum

ę

do

ż

ucia, Yusuf Abu

al-Ala ibn Kisa’i. Ten kamiennotwarzy, podstarzały bojowiec prze-
granej rewolucji, ten ortodoksyjny fundamentalista, fundamentali-
styczny ortodoks, tytanowo-silikonowy muzułmanin, wierny po

ś

mier

ć

,

ż

ołnierz Allaha, jego jihad nigdy si

ę

nie sko

ń

czy, jego honor jest

niepodwa

ż

alny, słowo

ż

elazne, gniew zimny, mord bezlitosny. Do ja-

kiego stopnia kupił go M

ś

cisłowski? Na pewno nie a

ż

do takiego, jak

sobie to wyobra

ż

a.

- Ja nie ust

ą

pi

ę

- zarzekał si

ę

Xien. - Pi

ęć

procent.

- Samobójca jeste

ś

czy co?

Schwarz zamkn

ą

ł oczy. Zaniewidział na cały chaos tej sali. Pier-

wotnie, jeszcze zanim Armstrong 7 dostał si

ę

w r

ę

ce hrabiego M

ś

ci-

słowskiego, była ona sal

ą

gimnastyczn

ą

. Swego czasu udawała i ni-

background image

6

skotemperaturowy magazyn; podczas tego lotu przywrócono jej jednak
funkcj

ę

pokoju treningowego, chocia

ż

słu

ż

yła równie

ż

za mess

ę

,

miejsce spotka

ń

i rozmów, tu rozgrywano tak

ż

e wielogodzinne partie

bryd

ż

a i toczono równie długie kłótnie. Była po prostu najwi

ę

kszym

pomieszczeniem w Brenece i, wbrew swemu poło

ż

eniu na najni

ż

szym po-

ziomie, stanowiła dla nich jej centrum. Teraz wszak

ż

e niewiele wol-

nej przestrzeni tu pozostało: przytargali do sali wszystko, co tyl-
ko si

ę

dało uratowa

ć

z rozprutych modułów. W efekcie trudno było

si

ę

podrapa

ć

w plecy,

ż

eby nie zahaczy

ć

o jaki

ś

bibelot dryfuj

ą

cy

wskro

ś

pokoju, jaki

ś

kabel swobodnie wij

ą

cy si

ę

metrami: po prostu

nie zd

ąż

yli zabezpieczy

ć

ka

ż

dego przedmiotu. Po prawdzie nie zd

ąż

y-

li zabezpieczy

ć

połowy z nich. Na dodatek nie działała klimatyzacja

i fruwały one wsz

ę

dzie dookoła tworz

ą

c chaos równie doskonały, jak

symulacyjne programy Godivy. Schwarz miał jednak opuszczone powieki
i nie widział tego.

Wszedł w dospek, na zamkni

ę

ty do Yusufa.

- Schwarz mówi. Xien wła

ś

nie szanta

ż

uje hrabiego, udziały za ru-

szenie statku. Jakie jest twoje stanowisko?

Yusuf odparł po chwili zastanowienia.
- Hrabia si

ę

ugnie - powiedział i wył

ą

czył si

ę

.

Schwarz uniósł powieki. Ordynarna pyskówka pomi

ę

dzy M

ś

cisłowskim

a Xienem rozwijała si

ę

w najlepsze. Godiva najwyra

ź

niej weszła w

mi

ę

dzyczasie w za

ś

lep - oczy niewidz

ą

ce, brak reakcji, brak skoor-

dynowanych ruchów - i szalała teraz gdzie

ś

po pami

ę

ciach pokładowe-

go komputera, na szcz

ęś

cie wi

ę

c nie była w stanie wł

ą

czy

ć

si

ę

w

kłótni

ę

. Tak

ż

e i Y. H. nie my

ś

lała tego czyni

ć

, nie le

ż

ało to w jej

naturze. Jedynie posłała Schwarzowi znad ekranu kontrolnego komory
diagnostycznej wymowne spojrzenie. Ju

ż

pewnie planuje - pomy

ś

lał

Niemiec - co zrobi

ć

gdyby Xien faktycznie d

ąż

ył do spełnienia swo-

jej samobójczej gro

ź

by.

Je

ś

li było tak w rzeczywisto

ś

ci - plany te okazały si

ę

przed-

wczesne. Hrabia M

ś

cisłowski spełnił przepowiedni

ę

Yusufa i ugi

ą

ł

si

ę

; utargowali z Xienem dwa i cztery dziesi

ą

te procenta dla kale-

ki. Xien u

ś

miechał si

ę

w

ą

sko, w błogim samozadowoleniu; hrabia był

w

ś

ciekły, ale hrabia rzadko kiedy popadał w mniej ekstremalne na-

stroje.

- Panowie. Panie - zadeklamował Xien. - Mam trzy dobre wiadomo-

ś

ci i jedn

ą

ą

. Eee... czy ona mnie słyszy? - wskazał Godiv

ę

.

- Nawet je

ś

li nie swoimi uszami, to przez czujniki drganiowe

statku - mrukn

ę

ła Y. H. - Wiadomo

ś

ci - nacisn

ę

ła.

- No tak. Najpierw zła. Najprawdopodobniej mo

ż

emy si

ę

ju

ż

na do-

bre po

ż

egna

ć

z ci

ąż

eniem: silniki boczne nie reaguj

ą

, poza tym za-

chwiana została równowaga w rozkładzie masy i o

ś

obrotu wyszłaby

nam chyba nawet poza kioskiem. A je

ś

li chodzi o wiadomo

ś

ci dobre...

Po pierwsze: z t

ą

ś

ci

ą

gni

ę

t

ą

przez was antymateri

ą

mamy dosy

ć

mocy,

by zej

ść

na eliptyczn

ą

podsaturnow

ą

. Po drugie: ocalałe ekrany Koł-

nierzy zmniejsz

ą

nat

ęż

enie promieniowania anihilacji do akceptowal-

nego poziomu...

- Co to znaczy: akceptowalnego? - wpadł Xienowi w słowo Schwarz.
- Sze

ść

dziesi

ą

t procent - u

ś

ci

ś

lił Xien i kontynuował. - Po

trzecie: mamy szans

ę

na odzyskanie uszu.

Tym zaskoczył wszystkich.
- Jakim cudem? - warkn

ą

ł hrabia.

- Striangulowałem za pomoc

ą

tego tranzystorowego malucha trajek-

tori

ę

pobliskiego wraku. Mo

ż

emy go przechwyci

ć

, on sieje wysokim

chaosem po całym odbieralnym przeze mnie spektrum, powinien mie

ć

anteny w porz

ą

dku. Zreszt

ą

mo

ż

e trafi si

ę

nam jaki

ś

bonus; nie

przewidzisz.

background image

7

- Wojskowy? - zaciekawił si

ę

Schwarz.

- A sk

ą

d ja to mog

ę

wiedzie

ć

? Módl si

ę

,

ż

eby

ś

my na nic nie wpa-

dli dopóki nie zedrzemy z niego radarów, bo

ś

my teraz

ś

lepi jak

d

ż

d

ż

ownica; a nawet z radarami bym ci nie powiedział, oni za dobrze

wyciszaj

ą

odbicia, abym mógł co

ś

wydedukowa

ć

z tej odległo

ś

ci,

zreszt

ą

nie mam oprogramowania.

- Kiedy odpalamy?
- Kiedy si

ę

da.

- A punkt przechwycenia wraku?
- Plus sto dziewi

ęć

z małym hakiem.





Załatwiła ich bomba Hawkinga. Zapewne był to jaki

ś

asteroid,

którego implodowano do osi

ą

gni

ę

cia g

ę

sto

ś

ci wi

ę

kszej od krytycznej,

a

ż

zwin

ą

ł si

ę

w sztuczn

ą

czarn

ą

dziur

ę

o

ś

rednicy mniejszej od

ś

rednicy j

ą

dra atomowego i temperaturze rz

ę

du 10

17

stopni; masa

owej czarnej minidziury, równowa

ż

na masie wyj

ś

ciowej implodenta,

wynosiła kilkaset ton - cało

ść

“wyparowała” w ułamku sekundy, zgod-

nie z równaniami Einsteina i Hawkinga zmieniaj

ą

c si

ę

w energi

ę

wy-

buchu o sile rz

ę

du teratony

1

. Implozja i natychmiast po niej nade-

szła eksplozja nast

ą

piły na tyle daleko od Armstronga 7,

ż

e wyso-

ko

ść

nat

ęż

enia wyemitowanego promieniowania nie spowodowała rozbi-

cia

ż

ywych zwi

ą

zków białka obecnych we wn

ę

trzu habitatu. Lecz na-

wałnica przyspieszonego wybuchem do znacznych pr

ę

dko

ś

ci wszelakiego

zagarni

ę

tego po drodze przez “fal

ę

uderzeniow

ą

” kosmicznego złomu i

gruzu (w tym zapewne tak

ż

e szcz

ą

tków jednego z rzeczywistych celów

bomby) - nawałnica, jaka uderzyła w statek zaraz potem, rozpruła
niemal cały jego bok zwrócony w stron

ę

kollapsenta i przekazała im-

pet a

ż

nadto wystarczaj

ą

cy do wyrzucenia Armstronga 7 daleko poza

pasywn

ą

orbit

ę

, po której do tej pory pod

ąż

ał ku Saturnowi. Ze

statku zmiotło mi

ę

dzy innymi wszystkie anteny i odpruło i posłało

gdzie

ś

w niesko

ń

czono

ść

moduł komunikacyjny, nie dowiedzieli si

ę

wi

ę

c z przechwyconych ziemskich transmisji radiowych i telewizyj-

nych, czyja to była bomba i w kogo wymierzona, tak, jak do tej pory
dowiadywali si

ę

o przebiegu wojny, kopulastymi odbiornikami Arm-

stronga 7 wyłapuj

ą

c echa elektromagnetycznego szumu Ziemi i wzmac-

niaj

ą

c je do poziomu pozwalaj

ą

cego na odtworzenie przez zmy

ś

lny

system komputerowy statku oryginalnej postaci audycji informacyj-
nych.

Wojna trwała ju

ż

trzydziesty trzeci rok i nic nie wró

ż

yło ry-

chłego jej ko

ń

ca. W istocie, w miar

ę

eskalacji konfliktu, przył

ą

-

czało si

ę

do

ń

coraz wi

ę

cej i wi

ę

cej pa

ń

stw. Obecnie, spo

ś

ród krajów

dysponuj

ą

cych ponadatmosferycznymi ruchomo

ś

ciami, jedynie Szwajca-

ria, Watykan i Portugalia pozostawały neutralne, a ta ostatnia po
prawdzie ju

ż

wył

ą

cznie formalnie. Co innego wszak

ż

e stanowiło nie-

pojmowalny cud tej wojny, a mianowicie fakt, i

ż

, pomimo nieustanne-

go jej podsycania, nie przeniosła si

ę

ona na powierzchni

ę

Ziemi -

rzecz jasna, je

ś

li nie liczy

ć

drobnych incydentów, przeró

ż

nych te-

lewizyjnych afrontów dyplomatycznych, mniejszych i wi

ę

kszych star

ć

gospodarczych oraz quasi-oficjalnego terroryzmu, w którym przodowa-
ły zwłaszcza pa

ń

stwa z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Praktycznie

1

Przedstawiony tu schemat powstania i u

ż

ycia “bomby Hawkinga” w teorii

jest zgodny z aktualnym stanem wiedzy fizycznej; tymczasem zastosowanie
takowej broni w praktyce wyklucza ujemny bilans energetyczny procesu: nie
kalkuluje si

ę

dla uzyskania przedstawionych efektów wydatkowa

ć

energi

ę

konieczn

ą

do “

ś

ci

ś

ni

ę

cia” masy do zadanej g

ę

sto

ś

ci.

background image

8

cało

ść

militarnych zmaga

ń

miała miejsce poza studniami grawitacyj-

nymi. Ludzie ogl

ą

dali relacje z wojny w telewizji, zazwyczaj zresz-

t

ą

sztucznie prokurowane na superkomputerach symulacyjnych, które w

obrazach i d

ź

wi

ę

kach nieodró

ź

nialnych od autentycznych mogły poka-

za

ć

dosłownie wszystko; jednakowo

ż

fałszerstwa te były oczywiste i

jawne do tego stopnia,

ż

e nieomal nie były fałszerstwami: ka

ż

dy

przecie

ż

doskonale zdawał sobie spraw

ę

, i

ż

prawdziwych zmaga

ń

odby-

wanych w miliardach kilometrów pró

ż

ni kosmosu nie sposób sfilmowa

ć

,

to nie s

ą

rzeczy obejmowalne ludzkim wzrokiem, a dla wi

ę

kszo

ś

ci

społecze

ń

stwa - nawet i umysłem. Co

ś

tam si

ę

dzieje ponad nami, id

ą

w ten kosmos pot

ęż

ne cz

ęś

ci narodowego bud

ż

etu, wyzwalane s

ą

tam

moce wr

ę

cz piekielne - lecz niewielu obchodzi to bardziej od pre-

miery nowego filmu Garmaque’a czy bessy na Wall Street. Mo

ż

e chwi-

lowo, na krótko, gdy nadejdzie wiadomo

ść

o

ś

mierci jakiego

ś

ż

ołnie-

rza - ale rzadko nadchodzi, bo wszystkich

ż

ołnierzy wysłanych w

przestrze

ń

nie ma wi

ę

cej, jak pi

ęć

tysi

ę

cy, i bynajmniej nie zali-

czaj

ą

si

ę

oni do celów strategicznych. Cele strategiczne to s

ą

te

na tyle drogie,

ż

e ich zniszczenie mogłoby zachwia

ć

gospodark

ą

wro-

ga, a rynkowa warto

ść

jednego egzemplarza homo sapiens zbli

ż

ona

jest do zera.

Rynkowa warto

ść

Armstronga 7 wraz z wyposa

ż

eniem, w chwili, gdy

go Agenor Konstanty hrabia M

ś

cisłowski kupował, wynosiła dwadzie-

ś

cia dwa i pół megakodolara, bo tyle te

ż

za

ń

zapłacił. Aczkolwiek

hrabia rzadko i niech

ę

tnie rozmawiał na ten temat, z rzucanych

przez niego przy ró

ż

nych okazjach uwag Schwarz wywnioskował, i

ż

transakcja ta oraz pospieszny odlot ku Saturnowi spowodowane były
konfliktem, w jaki M

ś

cisłowski popadł z ksi

ęż

ycowym odłamem triady

- on po prostu uciekał. Wbrew tytułowi, jakim si

ę

szczycił, nie był

bogaty z domu i owe miliony, którymi szastał w orbitalnych stocz-
niach lunaria

ń

skich dla szybszego wyprawienia Armstronga 7 w drog

ę

,

najprawdopodobniej wzi

ę

ły si

ę

ze sprzeniewierzonych funduszy tria-

dy. Musiał czym pr

ę

dzej wydosta

ć

si

ę

poza zasi

ę

g jej wpływów. Przy-

j

ą

ł zatem pierwszy lepszy daleki kontrakt zaproponowany przez luna-

ria

ń

skiego agenta, zebrał załog

ę

- i odpalił w gł

ę

boki kosmos. Te-

raz przynajmniej zasypiaj

ą

c mógł si

ę

nie ba

ć

, i

ż

po przebudzeniu

znajdzie nó

ż

mi

ę

dzy swymi

ż

ebrami;

ż

e w ogóle si

ę

nie przebudzi.

Kontrakt był prywatny, opiewał na dziesi

ęć

megakodolarów plus

przeró

ż

ne premie, głównie terminowe. Siedmioosobowa ekspozytura

kompanii TraCom na Iapetusie miała kłopoty: zerwała du

ż

ym meteory-

tem w plantacje, co zaburzyło równowag

ę

biologiczn

ą

habitatu, a

nieodwracalne zniszczenia owych plantacji uniemo

ż

liwiły ich odtwo-

rzenie - w efekcie siedmiu pechowcom groziła

ś

mier

ć

je

ś

li nie z

głodu, to na skutek ostrej dewitaminozy i odmineralnienia pokarmu.
Taka była wersja oficjalna, Schwarz jednak

ż

e w ni

ą

nie wierzył.

Wiedział jaki jest standard lokalizacji planetarnych habitatów:
dziesi

ą

tki metrów pod powierzchni

ą

gruntu. Có

ż

by to musiał by

ć

za

meteoryt? Poza tym widział te trumniaste, metalowe hermetanty, któ-
re Armstrong 7 zabrał jako ładunek - nie wygl

ą

dało to na zestaw ro-

ś

linnych zarodków. Po prawdzie sam nie wiedział na co to wygl

ą

dało,

w ka

ż

dym b

ą

d

ź

razie nie na to, co utrzymywał M

ś

cisłowski. No i

przecie

ż

do transportu uzupełnie

ń

na odległe placówki u

ż

ywa si

ę

bezzałogowych holowników, po co wynajmowa

ć

statek z załog

ą

, to wy-

chodzi znacznie dro

ż

ej. Hrabia twierdził,

ż

e TraCom nie miał wyj-

ś

cia, gniotły go terminy, zanim zorganizowałby holownik, okno na

Saturna by si

ę

zamkn

ę

ło: rachunek czasowy zmuszał do improwizacji.

Schwarz wci

ąż

nie wierzył, TraCom to za du

ż

a kompania, co

ś

tu naj-

wyra

ź

niej jest nie tak.

background image

9

Niemiec był

ś

wiadkiem dynamicznego rozwoju kosmicznego przemysłu

niemal od samego jego pocz

ą

tku, uczestniczył w nim, znał obowi

ą

zu-

j

ą

ce mechanizmy. To wojna; wojna zawsze daje sporego kopa ekonomii.

W tym jednak

ż

e przypadku zachodził przypadek wojny ograniczonej i

równie

ż

wzrost gospodarczy dotyczył głównie przedsi

ę

wzi

ęć

pozaziem-

skich. Wzorem Antarktydy, pokrojony na pa

ń

stwowe sektory Ksi

ęż

yc

przyj

ą

ł na siebie rol

ę

nowej Ameryki, ziemi pionierów, szale

ń

ców i

zbrodniarzy. Wojna gwarantowała fundusze i - pomimo powodowanych
przez ni

ą

strat oraz komplikacji tudzie

ż

znacznego ogólnego ryzyka

- orbitalni inwestorzy srogo zmartwiliby si

ę

jej ko

ń

cem. Była im na

r

ę

k

ę

. Ponadnarodowe holdingi czerpały z niej korzy

ś

ci niezale

ż

nie

od tego, kto aktualnie przegrywał a kto wygrywał. One wygrywały
zawsze.

Pochodn

ą

tej sytuacji był status prawny pozaziemskich ruchomo

ś

ci

i nieruchomo

ś

ci oraz przebywaj

ą

cych w nich ludzi. To znaczy - jego

brak. Pomin

ą

wszy instalacje militarne czyli własno

ść

pa

ń

stwow

ą

,

obowi

ą

zywała jurysdykcja prawnych wła

ś

cicieli. Za prawo słu

ż

yły we-

wn

ą

trzkompanijne regulaminy. To dlatego Schwarz zabiwszy człowieka

został jedynie obło

ż

ony grzywn

ą

, pozbawiony wkładu emerytalnego i

dyscyplinarnie zwolniony.

M

ś

cisłowski zgarn

ą

ł go z ksi

ęż

ycowej poczekalni PanAmu, gdzie

Niemiec usiłował załatwi

ć

sobie kredytowy bilet na Ziemi

ę

. Hrabia

potrzebował do Armstronga 7 do

ś

wiadczonego pró

ż

niowca, bo sam w

niewa

ż

ko

ś

ci jeszcze rzygał i nawet w 1/6 g Ksi

ęż

yca mało sobie nóg

nie łamał; a Schwarz pasował mu podwójnie, bo, Polak po matce

Ś

l

ą

-

zaczce, na tyle jeszcze pami

ę

tał z dzieci

ń

stwa j

ę

zyk polski, by móc

dosy

ć

swobodnie konwersowa

ć

w nim z M

ś

cisłowskim. Hrabia ju

ż

wtedy

chodził z Yusufem, Arab był pierwszym człowiekiem, którego naj

ą

ł -

naj

ą

ł go ze strachu, jako ochron

ę

osobist

ą

, bał si

ę

bowiem triady

jak ogni piekielnych, w ka

ż

dym cieniu widział skrytobójc

ę

. Kupił

wi

ę

c własnego asasyna. Po Yusufie i Schwarzu przyszła kolej na Xie-

na, którego wepchn

ę

li M

ś

cisłowskiemu portowi reperanci, jako nie-

omal cz

ęść

wyposa

ż

enia statku. Godiv

ę

dostali przez pewnego szemra-

nego po

ś

rednika, informatyk był konieczny dla reanimacji zdechłego

systemu Armstronga 7. Y. H. Jaqueritte polecił agent TraComu - sko-
ro lec

ą

ratowa

ć

ludzi od

ś

mierci z wycie

ń

czenia, lekarz jest ko-

nieczny. Schwarz pytał Y. H., czy nie czuje, i

ż

jest wykorzystywana

w charakterze parawanu, atrapy, myl

ą

cego ozdobnika dla zmamienia

postronnych. Jej to nie przeszkadzało, pieni

ą

dze te same, a je

ś

li

roboty mniej, to i tym lepiej. Rozumiał j

ą

, ale irytowała go taka

postawa. Wygl

ą

dało na to,

ż

e Schwarz jest jedynym członkiem załogi,

którego w ogóle obchodz

ą

kłamstwa hrabiego M

ś

cisłowskiego. Po ja-

kim

ś

czasie przestał si

ę

dziwi

ć

. To nie była normalna załoga. Ów

lot Armstronga 7 stanowił ratunek i ucieczk

ę

nie dla jednego Ageno-

ra Konstantego. Rychło wyszło na jaw, i

ż

małomówny Yusuf Abu al-Ala

ibn Kisa’i równie

ż

jest

ś

cigany, na Ksi

ęż

ycu pozostawił za sob

ą

trupy dwóch oficerów Mossadu, kolejni ju

ż

nast

ę

powali mu na pi

ę

ty;

a tu, w gł

ę

bokim kosmosie, jest przed nimi bezpieczny. Godiva była

poszukiwana listem go

ń

czym za wielokrotne włamanie do banków danych

Microsoftu. Xien za

ś

został z tej orbitalnej stoczni praktycznie

wyrzucony, a to za prowadzenie w

ś

ród techników komunistycznej agi-

tacji. Jaka

ż

to zatem gro

ź

ba wisiała nad Jaqueritte?

Eksplozja bomby Hawkinga mogłaby zosta

ć

uznana za kar

ę

bo

żą

,

sprawiedliwie spadł

ą

na owo gniazdo grzeszników, gdyby nie zakrawa-

j

ą

cy na cud fakt, i

ż

ż

aden z nich nie został nawet ranny. Wszyscy

znajdowali si

ę

w owej chwili w Brenece, cylindrycznej, mieszkalnej

cz

ęś

ci statku, i na dodatek wszyscy po jej bezpiecznej stronie,

background image

10

przeciwnej do punktu kollapsacji. Co wi

ę

cej, trafienia unikn

ą

ł tak-

ż

e ładunek. Na tym wszak

ż

e ich szcz

ęś

cie si

ę

sko

ń

czyło.





Pytała go wielokrotnie, wi

ę

c starał si

ę

wytłumaczy

ć

. Tu nie cho-

dzi o sprawno

ść

czysto fizyczn

ą

; to jest jaki

ś

muskuł umysłu, któ-

rego innym ludziom brakuje, mi

ę

sie

ń

, który pozwala na skr

ę

canie my-

ś

li w specyficzny sposób. Ona pojmowała to na poziomie fizjologii:

wisisz w niewa

ż

ko

ś

ci z jasn

ą

Ziemi

ą

ponad głow

ą

, dookoła masz roz-

rzucone pi

ę

tna

ś

cie ró

ż

nych płaszczyzn, wszystkie symbolizuj

ą

ce bez-

grawitacyjny “dół” - a nie rzygasz. Ale on twierdził,

ż

e i do tego

mo

ż

na si

ę

przyzwyczai

ć

. A tu chodzi o predyspozycje wrodzone: nie-

którzy je posiadaj

ą

, a niektórzy nie. On je posiadał. Wyobra

ź

nia

przestrzenna, mówił. Lecz to tylko słowa. Napisał wi

ę

c pro

ś

ciutki

programik generuj

ą

cy i obracaj

ą

cy na płaskim ekranie o czarnym tle

trójwymiarowe szkielety brył: symboliczne zbiory cienkich, białych
linii oznaczaj

ą

cych ich kraw

ę

dzie. Sze

ś

ciany; graniastosłupy forem-

ne; rozgwiazdy. Obracały si

ę

w zrandomizowanym tempie, w nieregu-

larnych zrywach przybli

ż

aj

ą

c si

ę

i oddalaj

ą

c od obserwatora;

Schwarz zniekształcił przy tym lekko gł

ę

bi

ę

obrazu, w symuluj

ą

cy

perspektyw

ę

algorytm wpisuj

ą

c mał

ą

odchyłk

ę

dla uzyskania słabego

efektu “rybiego oka”. Kazał si

ę

Y. H. Jaqueritte wpatrywa

ć

w taki

nieustannie zmieniaj

ą

cy swe wzgl

ę

dne poło

ż

enie sze

ś

cian i - ani ra-

zu nie opuszczaj

ą

c powiek, nie odwracaj

ą

c wzroku - wywróci

ć

go w

wyobra

ź

ni na nice. Jest to test nieomal klasyczny. Te dwana

ś

cie

kresek na ekranie samo z siebie nie narzuca patrz

ą

cemu pierwszego i

drugiego planu, oko nie wie, które kreski le

żą

“przed” którymi, a

które s

ą

“zasłaniane”. To umysł kreuje zgodny z prawidłami perspek-

tywy obraz sze

ś

cianu o bokach “bli

ż

szych” i “dalszych” widzowi. Na

ekranie brak dla takiej kreacji jakichkolwiek wskazówek; obie suge-
rowane bryły - sze

ś

cian oraz nieforemny, rozd

ę

ty graniastosłup, b

ę

-

d

ą

cy jego “lewostronn

ą

” wersj

ą

- stanowi

ą

równie uprawnione inter-

pretacje symulacji. Cała sztuka polega na

ś

wiadomym narzuceniu swe-

mu umysłowi jednej z wersji. Mruga

ć

nie wolno, bo jakkolwiek krót-

kie zamkni

ę

cie oczu oznacza “wyzerowanie” pami

ę

ci wizualnej umysłu,

a w ka

ż

dym kolejnym spojrzeniu na ekran przyjmuje on za obowi

ą

zuj

ą

-

c

ą

losowo wybran

ą

wersj

ę

bryły. To samo

ć

wiczenie wykona

ć

mo

ż

na z

obrazem nieruchomym, nawet narysowanym na kartce papieru, cho

ć

wte-

dy jest ono mniej realistyczne. Zreszt

ą

powodzenie w nim jeszcze

niczego nie przes

ą

dza, poniewa

ż

i tutaj ma znaczenie trening i

wprawa - jednakowo

ż

Schwarzowi chodziło jedynie o to, by Jaqueritte

zyskała cho

ć

by szcz

ą

tkowe wyobra

ż

enie o owym mi

ęś

niu, o którym mó-

wił. Chyba zrozumiała, bo przestała pyta

ć

. Wyrobiła sobie nawet

własne zdanie, i to raczej niepochlebne dla Schwarza. Powiedziała
mu kiedy

ś

, w owym szczególnym ciepłym rozleniweniu, rozlu

ź

nieniu

wszystkich tkanek po godzinie gor

ą

cej miło

ś

ci, kiedy to bardzo

trudno jest kłama

ć

, a bezlitosna, absolutna szczero

ść

narzuca si

ę

sama z siebie, jako zachowanie wymagaj

ą

ce najmniej wysiłku; powie-

działa mu: - To zwierz

ę

ce... wszyscy

ś

my jak zwierz

ę

ta. I ty, Aax; i

wy w ogóle - jak zwierz

ę

ta. In

ż

ynierowie kosmosu - a tak naprawd

ę

chodzi o fizjologi

ę

i mo

ż

e troch

ę

prymitywnej psychologii: bo takie

ju

ż

s

ą

te wasze umysły. To selekcja i

ś

cie darwinowska.

Ź

le mówi

ę

?

Ź

le? Nie taka była twoja historia? Przeszedłe

ś

przez to sito, po-

niewa

ż

ty akurat posiadasz ten “mi

ę

sie

ń

”; ale ani to nie wynika z

twojej inteligencji, ani ze sprytu, ani z siły woli, ani z jakich-
kolwiek innych przymiotów ducha czy ciała. Równie dobrze mogli
przyj

ąć

za kryterium naturalny kolor włosów.

background image

11

Schwarz si

ę

z ni

ą

nie zgadzał, ale nie mógł jej zarzuci

ć

kłam-

stwa, poniewa

ż

to rzeczywi

ś

cie tak wygl

ą

dało. Wielkie kompanie ko-

smiczne po latach nieustannych kłopotów z nagłym, niespodziewanym a
wielce dla nich kosztownym “wytr

ą

caniem si

ę

” na orbicie materiału

ludzkiego, zdołały nareszcie tak sprofilowa

ć

zestaw testów, aby au-

tomatycznie odrzuca

ć

ju

ż

na etapie naboru wst

ę

pnego wszystkich tych

ludzi, dla których kosmos mo

ż

e si

ę

okaza

ć

not friendly. Sie

ć

okaza-

ła si

ę

bardzo ciasna, lecz szczelna. Pewnego grudniowego ranka bez-

robotny dwudziestotrzyletni Aax Schwarz zgłosił si

ę

był do mona-

chijskiej filii Heinlemann Inc., zapłacił za pełny test kwalifika-
cyjny i, przeszedłszy go, został poinformowany, i

ż

znajduje si

ę

w

tej jednej dwunastotysi

ę

cznej promila populacji ludzkiej, którego

zatrudnieniem korporacja jest zainteresowana. Czym pr

ę

dzej podsta-

wiono mu do podpisania dwustuosiemdziesi

ę

ciostronicowy kontrakt w

czterech egzemplarzach. Nale

ż

y pami

ę

ta

ć

, i

ż

Schwarz miał wtedy dwa-

dzie

ś

cia trzy lata i był bez pracy; podpisał go. Dzisiejszy

Schwarz, czterdziestojednoletni acz tak

ż

e bezrobotny, nie uczyniłby

tego; no ale on ma ju

ż

inn

ą

pami

ęć

, a w tej pami

ę

ci mi

ę

dzy innymi

pierwsze trzy lata swej pracy na wysokich orbitach, kiedy to praco-
wał w istocie wył

ą

cznie na opłacenie szkolenia, które łaskawie była

mu skredytowała Heinlemann Inc.; i lata dalsze, kiedy pracował -
cho

ć

wtedy jeszcze tego nie wiedział - na grzywn

ę

, jak

ą

przyjdzie

mu ui

ś

ci

ć

za zamordowanie człowieka. Ta grzywna zawierała w sobie

koszty transportu na Ziemi

ę

ciała denata, jego pochówku i wszyst-

kich koniecznych opłat s

ą

dowych - ale nie na tej podstawie j

ą

obli-

czono; w ogóle jej nie obliczano: po prostu zagarni

ę

to cał

ą

zawar-

to

ść

konta Schwarza - gdzie

ś

na owych dwustu osiemdziesi

ę

ciu stro-

nach drobnego druku znajdowała si

ę

klauzula podporz

ą

dkowuj

ą

ca pra-

cowników korporacji prawu jej wewn

ę

trznego regulaminu, zwierzchnie-

mu wzgl

ę

dem pierwotnych praw kraju urodzenia we wszelkich kwestiach

maj

ą

cych zwi

ą

zek z ponadatmosferycznym miejscem zatrudnienia sygna-

tariusza, no a Schwarz zabił tego faceta w samym

ś

rodku

ś

luzowego

doku nadksi

ęż

ycowego Heinlemanna 25. Był zatem nieomal

ż

ebrakiem,

gdy trafił na

ń

hrabia M

ś

cisłowski. Co prawda, dzi

ę

ki hrabiemu i

Armstrongowi 7 zd

ąż

ył ju

ż

diametralnie zmieni

ć

swój status: teraz

był nieomal trupem.

W kajucie, któr

ą

dzielił z Y. H. Jaqueritte, sufit i podłoga

oraz dwie przeciwległe

ś

ciany poci

ą

gni

ę

te były srebrn

ą

lustrzank

ą

;

Jaqueritte

ż

artowała,

ż

e to taka speckajuta dla kochanków, ale on

wiedział, sk

ą

d si

ę

wzi

ę

ły owe lekko nierównoległe zwierciadlane

płaszczyzny: zanim wprowadzono na szerok

ą

skal

ę

inteligentne ska-

fandry, obowi

ą

zywała bardzo

ś

cisła procedura autokontroli ubioru

przed wyj

ś

ciem w pró

ż

ni

ę

i w tej izbie mo

ż

na to było uczyni

ć

bez

pomocy partnera. Teraz w lustrach

ż

yły: gładka czer

ń

smukłych

kształtów afryka

ń

skiej bogini oraz matowa biel skóry twardo, nie-

przyjemnie muskularnego Europejczyka. Jaqueritte spała, Schwarz
grał na gitarze. Graj

ą

c, nie zamykał oczu i widział w

ś

cianie sie-

bie samego - graj

ą

cego. Oto unosi si

ę

po

ś

rodku srebrnej niesko

ń

czo-

no

ś

ci nagi m

ęż

czyzna o nogach splecionych w turecki przysiad, przez

udo ma przeło

ż

one w

ą

skie, czarne wiosło sze

ś

ciostrunowej elektrycz-

nej gitary; poruszaj

ą

si

ę

po jej strunach jego palce, porusza si

ę

zgodnie z niesłyszalnym rytmem głowa, cho

ć

spojrzenie pozostaje

nieruchome. Głow

ę

obejmuj

ą

mu ci

ęż

kie słuchawki poł

ą

czone kablem z

korpusem instrumentu. Włosy m

ęż

czyzny, proste, kruczoczarne, scze-

sane s

ą

gładko w tył, gdzie zbiera je i wi

ąż

e w sobie krótki warko-

czyk, ciasno opleciony złot

ą

ta

ś

m

ą

, wygl

ą

daj

ą

cy niczym matadorska

coleta. Prawy biceps oraz cz

ęść

barku pokrywa popielato-purpurowy

tatua

ż

, przedstawiaj

ą

cy drapie

ż

ne zwierz

ę

lub mgławic

ę

planetarn

ą

.

background image

12

M

ęż

czyzna ma szerokie czoło, kanciast

ą

szcz

ę

k

ę

, krzywo zro

ś

ni

ę

ty

nos, ciemne oczy pod ci

ęż

kimi nawisami łuków brwiowych; zł

ą

, odpy-

chaj

ą

c

ą

twarz. Lewe ucho przyozdabia mu masywny

ż

elazny kolczyk.

Gra: palce energicznie szarpi

ą

struny. Gdy w swym powolnym ruchu

wirowym obraca si

ę

i usuwa z centrum pomieszczenia, jego spojrzenie

utkwione w lustrzanej

ś

cianie - a wła

ś

ciwie ju

ż

w suficie - spływa

na odbicie ciemnoskórej bogini. Muzyka si

ę

uspokaja: palce muskaj

ą

druty leniwie, jakby od niechcenia. Kobieta zwrócona jest do obser-
wowanego zwierciadła przodem, ale nie wida

ć

jej twarzy, bo głow

ę

zamkni

ę

t

ą

ma w plastikowo-skórzanym kołpaku, który odcina od

ś

wiata

wi

ę

kszo

ść

jej zmysłów. Prócz niego i szerokiego, elastycznego pasa

obejmuj

ą

cego jej w

ą

sk

ą

tali

ę

, jest naga. (Pas był po to,

ż

eby nie

odleciała gdzie

ś

we

ś

nie; kiedy jeszcze Breneka si

ę

obracała, sy-

piali na w

ą

skich, otwieraj

ą

cych si

ę

ze

ś

ciany pryczach, lecz teraz

trzymaj

ą

je zamkni

ę

te, bo kabina jest jednak ciasna). Jej ciało,

pozostaj

ą

ce aktualnie we władaniu autonomicznego układu nerwowego,

przyj

ę

ło pozycj

ę

embrionaln

ą

: podci

ą

gni

ę

te lekko, zgi

ę

te w kolanach

nogi, plecy podane w delikatny łuk, głowa z brod

ą

opadaj

ą

c

ą

na

piersi. Same piersi nie odznaczaj

ą

si

ę

tak wyra

ź

nie, jak działoby

si

ę

to pod presj

ą

grawitacji - tkanka tłuszczowa rozkłada si

ę

wzgl

ę

dnie równo, a silna, gładka skóra, stanowi

ą

ca nieomal cech

ę

charakterystyczn

ą

rasy, utrzymuje t

ę

tkank

ę

blisko przy torsie; po-

za tym nie jest jej znowu tak du

ż

o, a l

ś

ni

ą

ca czer

ń

spłaszcza

kształty. Spojrzenie skupia si

ę

dłu

ż

ej na brodawkach - lewa jest

spierzchni

ę

ta, podczas gdy prawa pozostaje otwarta w mi

ę

kki kwiat -

potem spływa po

ż

ebrach, których jest mniej o dwie najni

ż

sze pary.

(Pochodz

ę

z bogatej rodziny, powiedziała mu kiedy

ś

; moi rodzice w

odpowiednim momencie zafundowali mi pełne modelowanie). Pas aseku-
racyjny jeszcze uwypukla nieprawdopodobn

ą

szczupło

ść

talii oraz

płaski brzuch kobiety. Długie, gazelo wysmukłe nogi rozchylaj

ą

si

ę

sennie, niczym na zwolnionym filmie. Podbrzusze i krocze s

ą

bezwło-

se. (To depilacja trwała, dla wygody; wszyscy członkowie załogi
Armstronga 7 poddali si

ę

jej, by dostosowa

ć

si

ę

do wymaga

ń

sanitar-

nych układów skafandrów - Schwarz uczynił to przed laty, jeszcze
podczas planetarnego szkolenia, i w jego przypadku zabieg dotyczył
powierzchni całego ciała, za wyj

ą

tkiem szczytu głowy). Lewy płatek

sromu bogini zdobi absolutnie nieregulaminowa platynowa spinka w
kształcie pantery wyci

ą

gni

ę

tej w dzikim skoku, oko zwierza skrzy

si

ę

drobniutkim szmaragdem; spinka obejmuje płatek z obu stron i

nie mo

ż

na jej usun

ąć

bez uciekania si

ę

do chirurgii. (Podarunek od

córki, powiedziała mu gdy spytał; w ten sposób dowiedział si

ę

,

ż

e

ona w ogóle ma dziecko). Spojrzenie dociera do stóp, których pode-
szwy s

ą

znacznie ja

ś

niejsze. Ich palce, prócz dwóch du

ż

ych, pozba-

wione s

ą

paznokci.

M

ęż

czyzna z gitar

ą

- Schwarz - wiruj

ą

c, z powrotem przesłonił

sob

ą

czarn

ą

pi

ę

kno

ść

; przymkn

ą

ł oczy, przerzucił spojrzenie gdzie

ś

w k

ą

t. Muzyka pulsowała w wielkich słuchawkach. Ciemne, gł

ę

bokie

tony. Głaskał instrument wn

ę

trzem dłoni; lubił t

ę

gitar

ę

i gitara

lubiła jego, był to stary model, co prawda wyposa

ż

ony w stałe bate-

rie, lecz pozbawiony samodostrajaj

ą

cych si

ę

procesorów korekty

d

ź

wi

ę

ku. Cierpliwie czekał na Schwarza w ksi

ęż

ycowym lombardzie; i

nie dał si

ę

porwa

ć

i wymie

ść

w pró

ż

ni

ę

wichurze podczas dehermety-

zacji statku, kiedy to system komputerowy Armstronga 7, ugodzony w
sam mózg pierwszym odłamkiem, zablokował automatyczn

ą

procedur

ę

za-

trzaskiwania grodzi wewn

ę

trznych, któr

ą

nie wiedzie

ć

czemu podpo-

rz

ą

dkowano jego algorytmowi operacyjnemu, podczas gdy powinna pozo-

sta

ć

autonomiczna i uwarunkowana jedynie odczytami poszczególnych

czujników. Hrabia miał o to do Godivy wielkie pretensje; wszak od-

background image

13

budowuj

ą

c architektur

ę

systemu, przede wszystkim powinna skontrolo-

wa

ć

programy odpowiedzialne za bezpiecze

ń

stwo statku. W odpowiedzi

Godiva skl

ę

ła ordynarnie M

ś

cisłowskiego, przypominaj

ą

c mu, i

ż

prze-

cie

ż

sam wymusił na niej wył

ą

czn

ą

koncentracj

ę

na oprogramowaniu

nawigacyjnym oraz zawiaduj

ą

cym układami nap

ę

dowymi. I taka była

prawda: to dlatego zabrał j

ą

w podró

ż

, by ju

ż

w jej trakcie doko

ń

-

czyła reperacji systemu - musiał wystartowa

ć

, zanim zamknie si

ę

okno, a bezpułapowe systemy neuronowych wielosieci maj

ą

to do sie-

bie, i

ż

potrafi

ą

w miar

ę

sprawnie funkcjonowa

ć

nawet w stanie

znacznej degeneracji. Godiva - ta ekshibicjonistyczna informatyczka
systemów bezpułapowych, to agresywne, zakompleksione, szesnastolet-
nie zwierz

ę

ery komputerowej, rodowita Papuaska szczyc

ą

ca si

ę

naj-

wy

ż

szym spo

ś

ród wszystkich członków pstrokatej załogi Armstronga 7

ilorazem inteligencji w zakresie my

ś

lenia abstrakcyjnego, to zagu-

bione w

ś

wiecie rzeczywistym dziecko

ś

wiatów wirtualnych... - woła-

li j

ą

“Godiva”, bo konsekwentnie odmawiała wło

ż

enia na siebie cho

ć

skrawka ubrania. Bała si

ę

, to dlatego; była wr

ę

cz przera

ż

ona. Im

bardziej prze

ś

ladował j

ą

M

ś

cisłowski, im wi

ę

ksz

ą

wywierano na ni

ą

presj

ę

- tym szczelniej dziewczyna zamykała si

ę

w antypatycznej,

przypadkowo przez siebie wykreowanej postaci Godivy. Nikt jej nie
lubił; M

ś

cisłowski nienawidził, Yusuf obel

ż

ywie ignorował. Podczas

lotu do Saturna miała za zadanie reanimowa

ć

, obudzi

ć

, przeszkoli

ć

i

wychowa

ć

system Armstronga 7; nawigacj

ą

i kontrol

ą

nap

ę

du mógł on

si

ę

jeszcze zajmowa

ć

pozostaj

ą

c w takim pół-letargu, lecz to było

wszystko, na co go wówczas sta

ć

. Przekonali si

ę

zreszt

ą

o tym na

własnej skórze po implozji-eksplozji bomby Hawkinga: system w pełni
zdrowy zapobiegłby zapewne połowie strat, jakie ponie

ś

li, a te,

którym nie zapobiegł, zmniejszyłby do minimum;

ż

eby ju

ż

nie wspo-

mnie

ć

o takich rzeczach, jak analiza sytuacji i strategia ratunku:

nie byliby zmuszeni Xien z Godiv

ą

przeprowadza

ć

na nim tysi

ę

cy pry-

mitywnych oblicze

ń

, niczym na jakim

ś

kalkulatorze; nie byłaby zmu-

szona Jaqueritte w olimpijskim tempie reperowa

ć

ogniw tlenowych, do

ostatniej chwili nie maj

ą

c pewno

ś

ci, czy nie robi tego wszyskiego

na darmo; nie byliby zmuszeni Schwarz i Yusuf przez osiemna

ś

cie go-

dzin bez wytchnienia zalepia

ć

syntetycznym “ciastem” niezliczonych

miniszczelin w poszyciu habitatu, póki nie przestało spada

ć

w nim

ci

ś

nienie. To znaczy ci

ś

nienie spadało tak czy owak, bo jeszcze nie

zbudowano takiego statku, który by zupełnie nie przeciekał, lecz
tempo ubywania gazów zmniejszyło si

ę

przynajmniej do poziomu akcep-

towalnego po wzi

ę

ciu pod uwag

ę

prognozowanego czasu podró

ż

y.

Wspomnienie Yusufa odmieniło brzmienie Schwarzowej muzyki: we-

szły w ni

ą

jakie

ś

ostre, j

ę

kliwe tony, straciła nieco na dotychcza-

sowej harmonii. Yusuf, Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa’i - terrorysta.
Wszyscy przecie

ż

wiedzieli,

ż

e to fanatyk i morderca.

Ż

e fanatyk -

mo

ż

na si

ę

było przekona

ć

widz

ą

c jego regularn

ą

modlitw

ę

, odmawian

ą

pi

ęć

razy dziennie salat, nieodmiennie poprzedzan

ą

starannym obmy-

ciem r

ą

k i nóg oraz przepłukaniem ust i nosa, na co po

ś

wi

ę

cał

znaczn

ą

cz

ęść

swego przydziału wody.

Ż

e morderca - wystarczyło

spojrze

ć

. Zreszt

ą

nie zaprzeczał, gdy pytali. To wojna.

Ś

wi

ę

ta na

dodatek. Jihad, szósty arkan wiary muzułmanina, a Yusuf wpierw był
muzułmaninem, a potem dopiero człowiekiem, takie przynajmniej spra-
wiał wra

ż

enie. Gwoli prawdy, Jaqueritte w ogóle kwestionowała jego

człowiecze

ń

stwo. Ci hasasyni Proroka, mówiła Schwarzowi, poddawani

s

ą

ju

ż

za młodu takim manipulacjom w zakresie fizjologii i psycho-

logii,

ż

e du

ż

o w nich człowieka nie zostaje; a kiedy dorosn

ą

, wy-

mienia im si

ę

cały szkielet na sztuczne, superwytrzymałe ko

ś

ci, pa-

kuje w organizm przeró

ż

ne implanty, grzebie w mózgu... Tyle słysza-

ła z oficjalnych przecieków, bo robiono sekcje zabitym terrorystom,

background image

14

ale wszak zabijali je i sekcjonowali nie ludzie z uniwersytetów, a
członkowie tajnych przybudówek rz

ą

dowych i ponadrz

ą

dowych organiza-

cji wywiadowczych, i oni swoich odkry

ć

raczej nie ogłaszali w

Scientific American. Wi

ę

c podejrzewała w ciele Yusufa jakie

ś

tajem-

nice, okrutne sekrety. Terroryzm szedł naprzód, zarówno w teorii,
jak i w praktyce. Był to jedyny sposób wojowonia, jaki mogła zaak-
ceptowa

ć

na swej powierzchni dzisiejsza Ziemia; zreszt

ą

mocno si

ę

ju

ż

to wszystko rozmyło: ten terroryzm - ju

ż

wojna czy wci

ąż

poli-

tyka? Trudno powiedzie

ć

, on toczy swoje prawdziwe bitwy wył

ą

cznie w

telewizji i sieciach informacyjnych, stał si

ę

cz

ęś

ci

ą

kultury, na-

uki; s

ą

na uczelniach katedry terroryzmu, wykładaj

ą

o nim profeso-

rowie, habilituj

ą

si

ę

na nim doktoranci, kr

ę

c

ą

o nim w Hollywood

filmy, pisz

ą

na całym

ś

wiecie powie

ś

ci i wiersze, on daje ludzko

ś

ci

nowych

ś

wi

ę

tych i m

ę

czenników, on daje jej nowe filozofie i reli-

gie. Zanim urwało mu anteny, regularnie dochodziły Armstronga 7
wie

ś

ci z tego frontu. Armia Wyzwolenia Litwy (terrory

ś

ci RTL-u) od-

ci

ę

ła ju

ż

marszałkowi Woniejcowowi ostatni palec i zabierała si

ę

wła

ś

nie do uszu, wszystko stereo i w kolorze i w 3D i live, rzecz

jasna. Słowo Bo

ż

e (wył

ą

czno

ść

CBS-u; Słowo Bo

ż

e to beneficjent naj-

wy

ż

szego, jak dot

ą

d, kontraktu wi

ążą

cego media z ugrupowaniem ter-

rorystycznym, bo opiewaj

ą

cego na sto dziewi

ęć

dziesi

ą

t megakodolarów

i przyznaj

ą

cego sieci wył

ą

czne prawa do transmisji ze wszelkiego

typu jego akcji na najbli

ż

sze sze

ść

lat), zapowiedziawszy go na

kwadrans wcze

ś

niej, przeprowadziło na Alasce wybuch stukilotonowej

bomby atomowej, po czym dało prezydentowi NESA wraz z rodzin

ą

dwa

dni na przej

ś

cie na islam; prezydent spojrzał w badania opinii pu-

blicznej, opinia była przeciw, i nie ugi

ą

ł si

ę

; wyleciał zatem w

powietrze Manhattan (w CBS live from low orbit); prezydent Północ-
nych i Wschodnich Stanów Ameryki ponownie spojrzał w badania, zoba-
czył,

ż

e opinia w strachu i nie jest ju

ż

przeciw, a nawet jest za,

czym pr

ę

dzej wi

ę

c wygłosił przed kamerami telewizji (live from Whi-

te House) wyznanie wiary, sahada, trzykrotnie powtarzaj

ą

c w kulawym

arabskim: La ilaha illa’llah Muhammadun rasulu’llah, co si

ę

dosłow-

nie tłumaczy: “Nie ma boga, jak tylko Bóg, a Muhammad jest Posła

ń

-

cem Boga”. Odbyło si

ę

to na jakie

ś

dwie godziny przed implozj

ą

-

eksplozj

ą

bomby Hawkinga i Yusuf jeszcze zd

ąż

ył obejrze

ć

cał

ą

transmisj

ę

, opó

ź

nion

ą

o blisko pi

ęć

kwadransów; Schwarz s

ą

dził,

ż

e

ów tryumf islamu uraduje Araba, lecz pomylił si

ę

okrutnie: hasasyn

wpadł w gniewny i ponury nastrój. Nie rozumieli tego, dopóki hrabia
M

ś

cisłowski, który dzielił z nim kabin

ę

, nie wyja

ś

nił im, i

ż

Yusuf

nie nale

ż

y do Słowa Bo

ż

ego, lecz jakiego

ś

innego ugrupowania, które

Słowu Bo

ż

emu poprzysi

ę

gło jedn

ą

z pierwszych swych jihad, bo nig-

dzie tak gor

ą

ca nienawi

ść

, jak w rodzinie i pomi

ę

dzy s

ą

siadami, a

im wi

ę

cej nawracaj

ą

cych, tym wi

ę

cej pogan, ro

ś

nie to wykładniczo.

Palce Schwarza wydobywały z gitary przeci

ą

głe, rzewnie j

ę

kliwe to-

ny, szarpi

ą

ce mu w duszy struny nieukierunkowanej t

ę

sknoty...

Gitara umilkła, Schwarz otarł pot z czoła. Gor

ą

co i duszno -

kiedy

ż

nareszcie ruszy program steruj

ą

cy sztuczn

ą

atmosfer

ą

habita-

tu? Pomy

ś

lał o Godivie; ona na pewno nie

ś

pi. Wszedł w dospek, na

zamkni

ę

ty do niej. (Dospek, jako nazwa systemu ł

ą

czno

ś

ci osobistej,

pojawił si

ę

w slangu nieco krzyw

ą

, fonetyczn

ą

przeróbk

ą

akronimu

DOSPC, co, wbrew pozorom, nie miało nic wspólnego z podstawowym
systemem operacyjnym staro

ż

ytnych pecetów, bo tłumaczyło si

ę

nast

ę

-

puj

ą

co: Decentralized and Open System of Personal Communication).

Godiva odezwała si

ę

niemal natychmiast.

- Kto?
- Schwarz. Daj jak

ąś

prognoz

ę

, pływam w pocie.

background image

15

- A odwal si

ę

! Nie przeszkadzajcie mi z głupotami, bo zamkn

ę

ka-

nał.

- Rany boskie, Godiva, ju

ż

czwarty dzie

ń

bez przerwy siedzisz w

za

ś

lepie, a nie ruszył ni jeden nowy program!

- Sk

ą

d ty mo

ż

esz wiedzie

ć

, co ruszyło, a co nie. Ja ju

ż

si

ę

nie

zajmuj

ę

kontrol

ą

p

ę

tla po p

ę

tli tych wszystkich algorytmów, bo nie

zd

ąż

yłabym, chocia

ż

by

ś

my lecieli do Oriona. Stawiam mu na nogi

szkielet warstwy hierarchizuj

ą

cej, i jak ju

ż

zastartuje, to niech

ś

wiadomo

ść

wielosieci sama siebie kontroluje, ja j

ą

b

ę

d

ę

tylko

ć

wi-

czy

ć

.

- Cholera, Godiva, ale ile to potrwa? Z motyk

ą

na Sło

ń

ce si

ę

po-

rwała

ś

, chcesz j

ą

cał

ą

ulepi

ć

w par

ę

dni, wylewu pr

ę

dzej dosta-

niesz...

- Spierdalaj, wie

ś

niaku głupi.

Wył

ą

czyła si

ę

i pewnie faktycznie zamkn

ę

ła kanał; nie sprawdzał.

Na niego jako

ś

nie działały inwektywy, wulgaryzmy i ordynarny eks-

hibicjonizm informatyczki; on widział w niej to przera

ż

one dziecko,

które tak skutecznie ukryła przed innymi. Jest brzydka, jest nie-

ś

miała, ma szesna

ś

cie lat i nie zna prawdziwego

ś

wiata; có

ż

ona mo-

ż

e na to poradzi

ć

? Nic. I tak dobrze,

ż

e, znalazłszy si

ę

w takiej

sytuacji, nie popadła w histeri

ę

albo eskapistyczny za

ś

lep katato-

niczny - ale

ż

e pracowała i tym sposobem próbowała uratowa

ć

siebie;

a przy okazji tak

ż

e reszt

ę

załogi Armstronga 7. Nikt jej nie dzi

ę

-

kował, bo nie dzi

ę

kuje si

ę

za egoizm; i ona nikomu nie dzi

ę

kowała.

Tu wszyscy rozumieli si

ę

zaskakuj

ą

co dobrze, jednakie

żą

dze w nich

płon

ę

ły. Mo

ż

e za wyj

ą

tkiem Yusufa, którego nie rozumiał nikt, ale

on miał swojego Allaha, co zapewne ju

ż

szykował mu za ostatni

ą

bra-

m

ą

czarnookie hurysy i zimny nektar.

Wył

ą

czył gitar

ę

, zdj

ą

ł słuchawki, zwin

ą

ł kabel. Gdyby kto

ś

chciał go teraz orientowa

ć

podług osi projektowanego dla warunków

sztucznej grawitacji układu pomieszcze

ń

w Brenece, okazałoby si

ę

,

ż

e Niemiec wisi dokładnie głow

ą

w dół. Ci

ąż

enia jednak nie było i

Schwarza nie obchodziła teoria: on - wła

ś

nie dzi

ę

ki owej przypadko-

wej genetycznej predyspozycji, któr

ą

Jaqueritte uwa

ż

ała (zapewne

słusznie) za akcydentaln

ą

aberracj

ę

genomu - nie był zmuszony nie-

ustannie tworzy

ć

sobie w umy

ś

le pozorowanych: “dołu” i “góry”; nie

było mu to potrzebne dla komfortu psychicznego, nie rzygał i nie
wariował pozbawiony owej iluzji. Bł

ę

dnika, rzecz jasna, nie był w

stanie opanowa

ć

, bo to czysta fizjologia, lecz umiał, nieomal bez

udziału

ś

wiadomo

ś

ci, wytłumia

ć

mdło

ś

ci, to wchodziło w zakres pod-

stawowego szkolenia.

Wyprostował nog

ę

i odbił si

ę

ku

ś

cianie. Wła

ś

nie wkładał do

schowka gitar

ę

, gdy odezwał mu si

ę

w uchu dospek.

- Xien. Mo

ż

esz do kiosku?

- Teraz?
- Teraz, teraz.
- A co?
- Mmm... oka eksperta mi potrzeba.
Schwarz westchn

ą

ł.

- Wa

ż

ne to?

- Nie sm

ęć

, rusz tyłek.

- Dobra, dobra, ju

ż

.

Poszukał w schowku obok i wyj

ą

ł i zało

ż

ył krótkie, obcisłe

spodenki, w istocie, koncepcj

ą

jakich

ś

op

ę

tanych niewa

ż

ko

ś

ciow

ą

er-

gonomi

ą

projektantów, ograniczone do szerokiego, elastycznego pasa

oraz grubego ochraniacza na genitalia, przechodz

ą

cego w niewidoczn

ą

pomi

ę

dzy po

ś

ladkami ta

ś

m

ę

; w efekcie te kosmiczne gacie wygl

ą

dałyby

jak jeszcze bardziej sk

ą

pa kopia przepasek zawodników sumo, gdyby

background image

16

nie kolor, matowo czarny mianowicie. W ogóle wi

ę

kszo

ść

orbitalnych

utensyliów utrzymana była w ciemnych barwach, taki si

ę

trend wytwo-

rzył; zreszt

ą

Schwarz w czerni gustował nie tylko z racji swego na-

zwiska, ale te

ż

po prostu dlatego,

ż

e z do

ś

wiadczenia wiedział, w

jakim totalnym brudzie przychodzi nierzadko

ż

y

ć

w kosmosie, a na

czarnym faktycznie plam raczej nie wida

ć

. Bywał w habitatach war-

tych miliardy, a nie godnych miana nawet chlewu. Warunki pogarszały
si

ę

wprost proporcjonalnie do czasu trwania izolacji i liczby od-

izolowanych osób, a odwrotnie do kubatury układu zamkni

ę

tego, w

którym wypadło im mieszka

ć

. I je

ś

liby stan, w jakim aktualnie znaj-

dował si

ę

Armstrong 7, przyło

ż

y

ć

do skali do

ś

wiadcze

ń

Schwarza, lo-

kowałby si

ę

on gdzie

ś

w jej jednej trzeciej; nie było znowu a

ż

tak

ź

le: jeszcze nie fruwały po korytarzach stare rzygowiny i zamarz-

ni

ę

te ekskrementy.

Niemiec zakr

ę

cił si

ę

na osi lewej r

ę

ki, ustawiaj

ą

c si

ę

twarz

ą

do

otwieraj

ą

cych si

ę

na jego słowo drzwi. Potr

ą

cił przy tym stop

ę

ś

pi

ą

cej Jaqueritte i ciało lekarki zacz

ę

ło powoli wirowa

ć

. Wypływa-

j

ą

c z kabiny widział jej ruch w trzech odbiciach, jak obraca si

ę

zegarowym suwem, sennym gestem si

ę

gaj

ą

c gdzie

ś

przed siebie, spo-

kojnie i płynnie odwracaj

ą

c ku zwierciadłu wpółzaci

ś

ni

ę

t

ą

dło

ń

;

czarna bogini bez twarzy.





- Co to jest?
- A sk

ą

d ja mog

ę

wiedzie

ć

?

- Przyjrzyj si

ę

. Powiniene

ś

rozpozna

ć

, czy to przypadkiem nie

jaka

ś

militarna zabawka.

- Puknij si

ę

, Xien; jakby to faktycznie był wrogo nastawiony,

aktywny MIOU, to ju

ż

dawno by

ś

my nie

ż

yli. Skoro podszedł tak bli-

sko,

ż

e masz go na ekranach zdj

ę

tego z układów optycznych, to zna-

czy,

ż

e albo zweryfikował nas jako cel negatywnie, albo jest mar-

twy.

- Co to znaczy: martwy?
- To znaczy: zimny lub totalnie skołowacony.
- Ja nie rozumiem, co ty do mnie mówisz, Schwarz. Ja nie jestem

Yusuf, mnie w tym nie szkolono. Ja, kurwa, w ogóle nie pojmuj

ę

tej

wojny.

- A kto j

ą

pojmuje?

- Ty.
Schwarz machn

ą

ł r

ę

k

ą

, demonstruj

ą

c zniech

ę

cenie tematem.

Xien pokr

ę

cił głow

ą

, pierdn

ą

ł lewym silniczkiem i obrócił si

ę

przodem do kolistej płaszczyzny wytapetowanej sensorycznymi klawia-
turami oraz mniejszymi i wi

ę

kszymi ekranami 2D. Praktycznie wszyst-

kie

ś

ciany kiosku wygl

ą

dały podobnie. Nie było tu innego o

ś

wietle-

nia, prócz blasku bij

ą

cego ze sztucznych obrazów kosmosu i w

ś

ciekle

kolorowych znaczników. Wszystko to pulsowało, zmieniało si

ę

, łagod-

niało i wyostrzało - bez

ż

adnego rytmu, bez najmniejszej zgodno

ś

ci

pomi

ę

dzy poszczególnymi elementami owego elektronicznego gobelinu.

Po ciałach Niemca i Chi

ń

czyka przesuwały si

ę

niezliczone plamy

ś

wietlne. Przynajmniej tyle,

ż

e panowała cisza; chaos ograniczał

si

ę

do wizji, ale zazwyczaj to i tak było za du

ż

o dla niedo

ś

wiad-

czonych

ż

ą

dków: grawitacja nie miała tu bowiem dost

ę

pu, za wyj

ą

t-

kiem krótkich okresów przyspiesze

ń

. M

ś

cisłowki wspi

ą

ł si

ę

tu tylko

raz i ju

ż

nigdy wi

ę

cej, jako

ż

e tamtego pierwszego razu porzygał

si

ę

po niecałej minucie: organizm nie wytrzymał.

Nazywali owo pomieszczenie kioskiem, bo wchodziło si

ę

do

ń

jak do

kiosku łodzi podwodnej: drabinami i wci

ąż

w gór

ę

, niezale

ż

nie od

background image

17

tego, z którego miejsca Breneki by

ś

wyruszył. Zajmowało jej cen-

traln

ą

cz

ęść

, stanowiło o

ś

jej obrotu - pusty w

ś

rodku walec o

ś

rednicy prawie pi

ę

ciu metrów. Patrz

ą

c st

ą

d wskro

ś

ś

cian w zwycza-

jowym kierunku lotu statku, natrafiłby

ś

spojrzeniem na moduł nawi-

gacyjno-komunikacyjny (teraz, po eksplozji bomby Hawkinga, pozba-
wiony bujnej korony zewn

ę

trznego oprzyrz

ą

dowania). Patrz

ą

c w stron

ę

przeciwn

ą

, ku “rufie”, ujrzałby

ś

przew

ęż

enie prowadz

ą

ce do rury

osi, a nast

ę

pnie

ś

luzy, przez któr

ą

przechodziło si

ę

do rozpoczyna-

j

ą

cej si

ę

tu

ż

za pierwszym Kołnierzem cz

ęś

ci towarowo-nap

ę

dowej

Armstronga 7, wielokro

ć

dłu

ż

szej od samego habitatu Breneki (zwane-

go tak od swego cylindrycznego kształtu, identycznego w proporcjach
z tulej

ą

my

ś

liwskiego naboju

ś

rutowego). Dwa metry “ponad” pierwsz

ą

ś

luz

ą

, w okr

ą

głej

ś

cianie kiosku widniały, rozmieszczone równo co

sto dwadzie

ś

cia stopni, trzy otwory wej

ś

ciowe, do których wspinano

si

ę

po drabinach (a teraz po prostu wlatywano) z “dolnych” poziomów

mieszkalnych.

Xien postukał palcem w powi

ę

kszony obraz obiektu na ekranie -

płaskim, bo pokrywaj

ą

cym

ś

cian

ę

“przedni

ą

”, t

ę

w kształcie koła.

- Czy on jest martwy, czy my jeste

ś

my martwi... m

ą

cisz mi tylko,

Schwarz. A ja chc

ę

wiedzie

ć

. Bo przecie

ż

ju

ż

widz

ę

,

ż

e to nie wrak:

za małe. A ryczy g

ę

stym szumem chyba na wszystkich mo

ż

liwych cz

ę

-

stotliwo

ś

ciach. Sk

ą

d

ś

energi

ę

bierze. Wi

ę

c raczej nie przetermino-

wane. Mo

ż

e rzeczywi

ś

cie nie MIOU. Ale te

ż

nie Voyager. No spojrzyj

sam, Aax. Jak my

ś

lisz - kamufla

ż

...?

Schwarz cofn

ą

ł si

ę

pami

ę

ci

ą

wstecz, przypominaj

ą

c sobie prognoz

ę

Xiena co do spodziewanego czasu przechwycenia podsłuchanego przeze

ń

domniemanego wraku. Sto dziewi

ęć

godzin, powiedział wówczas Chi

ń

-

czyk. A to było wła

ś

nie tak jako

ś

setk

ę

temu...

Parskn

ą

ł

ś

miechem.

- To z tego czego

ś

chciałe

ś

po

ś

ci

ą

ga

ć

anteny? Co, Xien? To jest

ten twój wrak, dla którego skoczyli

ś

my w bok minut

ą

pełnego ci

ą

-

gu...? Xien, człowieku, hrabia ci

ę

zamorduje! Przecie

ż

... zaraz,

daj mi tu skal

ę

... przecie

ż

to nie ma wi

ę

cej, jak cztery metry

ś

rednicy. Co to w ogóle jest?

Xien - jako

ś

suchotniczo cherlawy, chudy, ko

ś

cisty i rachityczny

w swym kusym, szarym trykocie, tak czy owak niski, a bez nóg wr

ę

cz

karłowaty - rzucił Niemcowi w

ś

ciekłe spojrzenie przymru

ż

onych oczu,

i

ś

cie gnomie w jego mrocznym wyrazie. Nie był stary, lecz łysiej

ą

ca

głowa i pomarszczona twarz o skórze prowokuj

ą

cej sw

ą

barw

ą

podej-

rzenia o chorob

ę

popromienn

ą

, no i owo jaskrawe kalectwo - wszystko

to znacznie go postarzało. Xienowi, na skutek jakiego

ś

nieszcz

ęś

li-

wego wypadku w okołoksi

ęż

ycowej stoczni, uci

ę

ło w połowie uda obie

nogi. Dla człowieka pracuj

ą

cego w niewa

ż

ko

ś

ci nie była to jednak a

ż

tak upo

ś

ledzaj

ą

ca ułomno

ść

; na dodatek Xien z przyznanego mu ubez-

pieczenia zafundował sobie mał

ą

cyborgizacj

ę

: zaszczep do kikutów

dwóch dysz zapewniaj

ą

cych stabilny wyrzut gazu. Dysze podlegały

sterowaniu neuronalnemu, były synapsatycznie poł

ą

czone z układem

nerwowym Chi

ń

czyka; w efekcie “czuł” je on równie wyra

ź

nie, jak

swoje r

ę

ce, i równie łatwo mógł im wydawa

ć

rozkazy, nawet si

ę

nad

tym nie zastanawiaj

ą

c. Lataj

ą

cy gnom. Na czas, gdy Breneka si

ę

ob-

racała - on zamieszkał w bezgrawitacyjnym kiosku.

- To ja si

ę

ciebie pytam - warkn

ą

ł. - Co to jest?

Schwarz wzruszył ramionami.
- Złom jaki

ś

.

- A jeste

ś

pewien,

ż

e nie wybuchnie mi ten złom megatonówk

ą

, je-

ś

li złapi

ę

go MAMS-em?

background image

18

- Pewien? Ja niczego nie jestem pewien. Wojn

ę

mamy, wi

ę

c wszyst-

ko ci mo

ż

e wybuchn

ąć

, nawet jak by faktycznie wygl

ą

dało na Voyage-

ra.

Mieli wojn

ę

, ale to była wojna kosmiczna. Wszyscy pytali si

ę

Schwarza, chocia

ż

nie był

ż

ołnierzem i nie szkolono go w tym zakre-

sie; Yusufa, który spełniał oba te warunki, nie pytał nikt, ponie-
wa

ż

on zazwyczaj na takowe pytania nie odpowiadał, a je

ś

li ju

ż

od-

powiadał, to i tak nie mogłe

ś

mie

ć

pewno

ś

ci, czy rzekł ci cał

ą

prawd

ę

, albo czy przypadkiem nie rozumiał przez swe słowa czego

ś

zupełnie innego, ni

ż

rozumiałe

ś

przez nie ty. Wi

ę

c pytali si

ę

Schwarza, a on mówił,

ż

e wszystko jest mo

ż

liwe. Ju

ż

nawet nie pró-

bował zrozumie

ć

tej wojny; dotarł do etapu, na którym kataloguje

si

ę

własn

ą

niewiedz

ę

, bo przynajmniej ona nie podlega dewaluacji. W

swej ekonomiczno-strategicznej istocie wojna kosmiczna nie miała
wiele wspólnego ze zwykłymi wojnami naziemnymi; w rzeczy samej -
nic. Rzec trzeba od razu, i

ż

w ogóle nie posiadała ona frontu, nie

było

ż

adnej granicznej płaszczyzny, któr

ą

mo

ż

naby przeprowadzi

ć

barwn

ą

płacht

ą

w trójwymiarowej holograficznej prezentacji obszaru

działa

ń

wojennych czyli Układu Słonecznego i okolic, aby oddzieli

ć

od siebie pozycje zajmowane przez wrogie sobie siły. Nikt nie znał
tych pozycji, nawet sztaby, rzekomo owymi siłami dowodz

ą

ce, a to z

tej przyczyny,

ż

e dawno ju

ż

zrezygnowano z utrzymywania ł

ą

czno

ś

ci z

wystrzelonymi jednostkami. Nie miało to sensu, nie tylko zwa

ż

ywszy

na opó

ź

nienie w komunikacji i koszta, ale przede wszystkim na nie-

bezpiecze

ń

stwo lokalizacji przez nieprzyjaciela, jakie powodowało

ka

ż

dorazowe, cho

ć

by nanosekundowe, odezwanie si

ę

z gł

ę

bin milcz

ą

ce-

go kosmosu takowego rajdera. Utrzymywano bowiem - na Ksi

ęż

ycu, na

jego i Ziemi orbicie, i w innych miejscach - wielkie stacje nasłu-
chowe; na Ksi

ęż

ycu były to wielokilometrowe pola zsynchronizowanych

ze sob

ą

miniodbiorników, a w pró

ż

ni - olbrzymie, rozci

ą

gni

ę

te na

setkach i tysi

ą

cach kilometrów, chmury analogicznych “much”, zdolne

podsłucha

ć

plam

ę

na gwie

ź

dzie z drugiego ramienia Mlecznej Drogi.

Przypadkow

ą

korzy

ś

ci

ą

podobnego scenariusza rozwoju militarnych

zmaga

ń

było reaktywowanie projektu SETI i pochodnych, które, przy

praktycznie zerowym koszcie własnym, paso

ż

ytowały na bankach danych

mimowolnie gromadzonych przez owe pola i chmury nasłuchowe. Sytu-
acja taka stanowiła konsekwencj

ę

ogranicze

ń

ekonomicznych: nie wy-

syłano w bój jednostek załogowych, a jedynie w pełni zautomatyzowa-
ne, stosunkowo niewielkie rozmiarami, bezludne kamikaze, kierowane
ka

ż

dy z osobna niezale

ż

nymi procesorami neuronowych wielosieci. Ta-

ki mechaniczny kamikaze (w akronimie swej cokolwiek przydługiej na-
zwy: MIOU) raz wypuszczony w przestrze

ń

, nie potrzebował ju

ż

ż

ad-

nych dodatkowych wytycznych - była to kolejna (ale na pewno nie
ostatnia) generacja inteligentnych broni, których rozwój zainicjo-
wany został w XX wieku owymi słynnymi “my

ś

l

ą

cymi minami morskimi”,

samodzielnie dobieraj

ą

cymi sobie cele podług zało

ż

onych im z góry

algorytmów. Samodzielno

ść

decyzyjna MIOU była nieporównanie wi

ę

k-

sza, im z góry narzucano jedynie dwie rzeczy, a mianowicie szkielet
hierarchii

celów

oraz

profil

systemu

weryfikuj

ą

cego

“wróg/przyjaciel”. I gdy nast

ę

powała zmiana jakiego

ś

sojuszu mili-

tarnego - co zdarzało si

ę

wcale cz

ę

sto - sztab armii pa

ń

stwa doko-

nuj

ą

cego takowej wolty zaczynał emitowa

ć

w kosmos, równomiernie w

cał

ą

jego sfer

ę

niebiesk

ą

, wysokiej mocy zakodowany sygnał, odpo-

wiednio modyfikuj

ą

cy systemy “wróg/przyjaciel” swoich MIOU, dla za-

pobie

ż

enia bratobójczym starciom. Rzecz jasna, nie było

ż

adnych po-

twierdze

ń

. Emisj

ę

ponawiano, aby wiadomo

ść

dotarła tak

ż

e do tych

jednostek, które poprzednio znajdowały si

ę

w elektromagnetycznym

cieniu planet, Sło

ń

ca czy innych wi

ę

kszych mas. Lecz ten wymuszony,

background image

19

jednostronny kontakt - to i tak było dla teoretyków wojny akoncep-
cyjnej za wiele. Nie dało si

ę

go jednak

ż

e wyeliminowa

ć

, inaczej

wojna utraciłaby jak

ą

kolwiek ł

ą

czno

ść

z tokiem ziemskiej polityki i

przestałby on mie

ć

wpływ na przebieg kosmicznych zmaga

ń

- zacz

ę

łyby

one wówczas

ż

y

ć

własnym

ż

yciem, autonomizuj

ą

c si

ę

do stopnia wr

ę

cz

zagra

ż

aj

ą

cego interesom Ziemi jako planety. Teoretycy wszelako

psioczyli, poniewa

ż

obliguj

ą

c MIOU do odbioru sygnałów modyfikuj

ą

-

cych systemy weryfikacji celów, tym samym otwierano dost

ę

p do pro-

cesorów rajderów wszelkim zewn

ę

trznym transmisjom, je

ś

li tylko

przejd

ą

one przez deszyfruj

ą

cy algorytm jednostki. Nic wi

ę

c dziwne-

go,

ż

e najpot

ęż

niejsze superkomputery na Ziemi blisko dziewi

ęć

dzie-

si

ą

t procent swego czasu miały zarezerwowane dla potrzeb wojskowych

zespołów analityków matematycznych, którzy nieustannie słali w ko-
smos fałszywe, podrabiane sygnały nakazuj

ą

ce wrogim MIOU przej

ś

cie

na swoj

ą

stron

ę

. Jednocze

ś

nie za

ś

kontrowali nieprzyjacielskie

działania w tym zakresie; i jednocze

ś

nie projektowali coraz to bar-

dziej skomplikowane algorytmy deszyfruj

ą

ce dla nowych, dopiero

przygotowywanych do wystrzelenia rajderów. Ba, lecz te starsze ich
generacje, te, które od dziesi

ą

tków lat kr

ąż

yły gdzie

ś

tam w wiecz-

nym mroku i ciszy - ich algorytmy dawno ju

ż

zostały złamane przez

bodaj wszystkie strony konfliktu i teraz co i rusz przeprogramowy-
wały swoje systemy “wróg/przyjaciel”, niczym owi agenci wielokrot-
ni, przechodz

ą

c “na drug

ą

stron

ę

” co jeden odebrany sygnał, a

ż

sa-

moedukuj

ą

ce si

ę

ich wielosieci neuronowe odmawiały wykonania kolej-

nego polecenia i blokowały odbiór wszelkich transmisji, deklaruj

ą

c

si

ę

jako nieprzyjaciel konfiguracji pa

ń

stw dobranej - w gruncie

rzeczy - całkowicie przypadkowo. Zaatakowa

ć

mógł ci

ę

zatem nawet

twój własny rajder, nie było pewno

ś

ci. Do tego dochodził jeszcze

problem fundamentalny, a mianowicie kwestia omylno

ś

ci samych syste-

mów weryfikacji celów. Jak rozpozna

ć

pochodzenie danego MIOU z od-

legło

ś

ci miliona czy dwóch milionów kilometrów, skoro nie wchodziło

w gr

ę

o

ś

wietlenie go radarem, ani przechwycenie jego impulsu iden-

tyfikacyjnego, poniewa

ż

takowych nie wysyłał, jako

ż

e byłoby to

równoznaczne z ujawnieniem wszystkim jego poło

ż

enia, a nic gorszego

nie mogło si

ę

rajderowi przytrafi

ć

- jak zatem rozpozna

ć

jego po-

chodzenie? Polegano na systemach biernych, rajdery poruszały si

ę

zazwyczaj we własnych chmurach “much”; traciły je wszak

ż

e przy ka

ż

-

dej zmianie swego wektora pr

ę

dko

ś

ci, a i zapasy owych miniodbiorni-

ków nie były u nich niewyczerpane - wi

ę

c tak

ż

e nieobecno

ść

obłoków

nasłuchowych jeszcze o niczym nie

ś

wiadczyła. Nawet fakt, i

ż

znaj-

duj

ą

c si

ę

ju

ż

w zasi

ę

gu “wzroku” Armstronga 7 domniemany MIOU nie

zaatakował go. Mógł wszak zweryfikowa

ć

statek jako potencjalny cel

negatywnie (teoretycznie obowi

ą

zywał wszak surowy zakaz atakowania

prywatnych jednostek, uczestnicz

ą

ce w konflikcie pa

ń

stwa co do jed-

nego ratyfikowały Konwencj

ę

Krakowsk

ą

, a Armstrong 7 nieustannie

j

ę

czał w kosmos sw

ą

pie

śń

neutralno

ś

ci, ogłaszaj

ą

c si

ę

całemu Ukła-

dowi Słonecznemu bezbronnym załogowym statkiem handlowym, którym w
rzeczy samej był). Mógł te

ż

- zweryfikowawszy go mimo wszystko po-

zytywnie - zignorowa

ć

, rozpoznaj

ą

c jako łup znajduj

ą

cy si

ę

w jego

wiktymologicznej hierarchii nazbyt nisko, a zatem nie warty autode-
strukcji rajdera. Miał bowiem Schwarz racj

ę

: gdyby MIOU chciał ich

zniszczy

ć

, uczyniłby to zanim w ogóle zdaliby sobie spraw

ę

z jego

istnienia. W kosmicznej wojnie obowi

ą

zywała doktryna “bezbolesnej

ś

mierci”: ofiara nigdy nie miała czasu, aby si

ę

zorientowa

ć

, i

ż

zo-

stała zaatakowana; w przypadku niszczonych habitatów wygl

ą

dało to w

nast

ę

puj

ą

cy sposób: ciało człowieka ulegało dezintegracji, nim zd

ą

-

ż

yła dotrze

ć

do jego mózgu pierwsza informacja o bólu. Nie było

ż

adnych samotnych m

ę

czarni we wn

ę

trzu wraku, nie było malowniczych

background image

20

tragedii, nie było cierpienia niesionego na falach eteru na Ziemi

ę

i do odbiorników telewizyjnych. Nie miałe

ś

nawet czasu,

ż

eby pomy-

ś

le

ć

, i

ż

nie

ż

yjesz. Je

ś

li krył si

ę

w tym jaki

ś

aspekt lito

ś

ciwej

humanitarno

ś

ci, to w ka

ż

dym b

ą

d

ź

razie nie był on zamierzony. Szło

po prostu o to,

ż

eby nie da

ć

ofierze jakiejkolwiek szansy na reak-

cj

ę

.

Ś

mier

ć

i zniszczenie nadchodziły z pr

ę

dko

ś

ci

ą

ś

wiatła: MIOU to

były zazwyczaj bomby atomowe lub samopalne nanosekundowe lase-
ry/masery. Czy zaliczał si

ę

do nich tak

ż

e ten obiekt? Trudno powie-

dzie

ć

. Co prawda rajdery poznajesz po tym,

ż

e milcz

ą

, a ten tutaj

wyje ci

ęż

kim szumem - ale o czym to niby miałoby

ś

wiadczy

ć

?

Ż

e ze-

psuty?

Ż

e si

ę

maskuje?

Ż

e wcale nie MIOU?

Ż

e przyn

ę

ta? To mo

ż

liwe;

wszystko jest mo

ż

liwe. MIOU zostały zaprojektowane z my

ś

l

ą

o opero-

waniu w pojedynk

ę

, Schwarz słyszał jednak

ż

e, i

ż

ostatnio zacz

ę

to w

sztabach przeb

ą

kiwa

ć

o jakich

ś

ciemnych konszachtach pomi

ę

dzy po-

szczególnymi rajderami - dotyczyło to pono

ć

tych rajderów, których

wielosieci neuronowe zdołały si

ę

oprze

ć

chaotycznemu nawałowi

sprzecznych

ziemskich

rozkazów

co

do

ich

systemów

“wróg/przyjaciel”. Na tym niby polegała przewaga wielosieci nad
starymi procesorami, i

ż

potrafiły wykroczy

ć

poza twarde ramy pier-

wotnego programu i dosy

ć

szybko zaadaptowa

ć

si

ę

do nowych warunków,

ta elastyczno

ść

brała si

ę

z “rozmycia” podstawowego procesu decy-

zyjnego: od prostego zerojedynkowego wyboru - do decyzji o poten-
cjalnie niesko

ń

czonej ilo

ś

ci równowa

ż

nych sobie wariantów dalszego

rozwoju wydarze

ń

. Tak oto, z winy fuzzy logic, komputery utraciły

niewinno

ść

i wkroczyły do mrocznej krainy wszechrelatywizmu.

Schwarz jednak nie dawał tym plotkom wiary, tani

ą

sensacj

ą

mu to

tr

ą

ciło: ucze

ń

czarnoksi

ęż

nika, bunt robotów - ten mit nigdy nie

zginie. Ludzie lubi

ą

si

ę

ba

ć

, komfort niepodwa

ż

alnego bezpiecze

ń

-

stwa ujawnia si

ę

w pełni jedynie w kontra

ś

cie do jakiego

ś

pot

ęż

nego

chwilowego strachu - cho

ć

by urojonego.

- Po co ty go w ogóle chcesz łapa

ć

?

- Na razie usiłuj

ę

si

ę

tylko dowiedzie

ć

, co to jest. Dlaczego

tak wrzeszczy.

Schwarz podleciał do

ś

ciany i przypi

ą

ł si

ę

przy najbli

ż

szym ter-

minalu.

Ś

ci

ą

gn

ą

ł sobie na ekran obraz obiektu i rzucił na niego

diagnostyczny program antymeteorowy. Program nazywał si

ę

Modlav300

i, z braku sztucznej

ś

wiadomo

ś

ci w wielosieci, nale

ż

ało nim zawia-

dowa

ć

osobi

ś

cie. Nie był jednak zbytnio skomplikowany i sprawił si

ę

dosy

ć

szybko.

- Tor niekolizyjny - rzekł. - Za jeden koma czterna

ś

cie przej-

dzie na niecałych pi

ę

ciu kilometrach. Wzgl

ę

dna pr

ę

dko

ść

wymini

ę

-

cia...

- O nim samym - przerwał mu Schwarz.
- Rozumiem - mrukn

ą

ł Modlav300. - Masa: dziewi

ęć

set siedemna

ś

cie

kilogramów, z marginesem pi

ę

ciopunktowym. Albedo zmienne, wykres na

trójce. Okres obrotu: zero dwadzie

ś

cia dwa...

- W minutach - warkn

ą

ł Schwarz, chocia

ż

czas z dziesi

ę

tnego sys-

temu godzinnego, stosowanego powszechnie w kosmosie, na stary, ba-
bilo

ń

ski, przeliczał niemal automatycznie - ale denerwowały go te

archaiczne, prymitywne programy, dla pracy w nowoczesnych wielosie-
ciach wymagaj

ą

ce obszernych poliemulatorów, niezdolne do samoadap-

tacji ani współpracy z człowiekiem na zasadzie “instynktownej do-
my

ś

lno

ś

ci”.

- Ponad trzyna

ś

cie minut. Cało

ść

danych w menu na dwójce - przy-

pomniał Modlav300.

- Anomalie?
- Interpolacja toru lotu wyklucza pochodzenie z pasa asteroidów,

obłoku Oorta, dysku Kuipera i obrze

ż

y wi

ę

kszych pułapek grawitacyj-

background image

21

nych, co sugeruje orbit

ę

otwart

ą

, nie mogłem jednak w moich obli-

czeniach wzi

ąć

pod uwag

ę

efektów ostatnich działa

ń

wojennych, po-

niewa

ż

...

- Inne.
- Masa...
- Inne.
- Albedo...
- Inne.
- Brak.
- On pewnie cało

ść

spektrum podci

ą

gn

ą

ł pod albedo - wtr

ą

cił

Xien. - Nie przewidziano mu podobnej ewentualno

ś

ci, kamienie raczej

nie krzycz

ą

na falach radiowych.

- Daj albedo minus pasmo widzialne - rozkazał Schwarz.
- Na czwórce - rzekł Modlav300.
- Korelacja z obrotem.
- Korelacja z obrotem.
- Brak korelacji - parskn

ą

ł Xien, spionizowany przeciwnie do

Niemca i w tej pozycji spogl

ą

daj

ą

cy mu ponad ramieniem na czwarty

ekran pomocniczy zestawu, na którym to ekranie w przyspieszonym
tempie równocze

ś

nie obracał si

ę

obiekt i wiła si

ę

krzywa wykresu

jego albedo.

Schwarz patrzył na to przez chwil

ę

i naraz

ś

ci

ę

ło mu krew. Na

kilka sekund zaniemy

ś

lał. Gdy wróciła mu mowa, szepn

ą

ł programowi:

- Rozłó

ż

mi go na siatce w 2D.

Modlav300 odpowiedział z zauwa

ż

alnym opó

ź

nieniem.

- Wykracza to poza moje mo

ż

liwo

ś

ci.

- Co on plecie? -

ż

achn

ą

ł si

ę

Xien. - Nie potrafi rozrysowa

ć

ma-

py pieprzonego kamerdolca?

- Cofnij i wyma

ż

- rzekł programowi Schwarz. - A teraz wytnij

dziewi

ęć

dziesi

ą

t procent ostatniego okresu obrotu i rozłó

ż

mi jego

foto merkatorem.

- Na pi

ą

tce - odparł Modlav300 i na pi

ą

tym pomocniczym ekranie

pojawiła si

ę

odpowiednia mapa.

- A teraz dwa obroty wstecz i to samo s

ą

siaduj

ą

co.

- Zrobione.
Spojrzeli.
- Nałó

ż

na szóstce i wybij ekstrema, niweluj

ą

c zmian

ę

k

ą

tu wi-

dzenia i o

ś

wietlenia - polecił Schwarz, aby zyska

ć

ju

ż

zupełn

ą

pew-

no

ść

.

- Zrobione - zameldował Modlav300.
Xien zmarszczył brwi, cofn

ą

ł szcz

ę

k

ę

, wytrzeszczył oczy, wresz-

cie zakl

ą

ł.

- Ja tego nie rozumiem. Co to znaczy, Aax? O co tu chodzi? Prze-

cie

ż

to niemo

ż

liwe. No co to, kurwa, jest??

- Tego w ogóle nie da si

ę

zrozumie

ć

- wymamrotał Niemiec, gapi

ą

c

si

ę

t

ę

po na ekran. - Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie MIOU.

Jeszcze z nas nie tacy arcymistrze,

ż

eby produkowa

ć

podobne cuda.

To dra

ń

stwo si

ę

obraca, ale popatrz - jeden obrót to wcale nie

trzysta sze

ść

dziesi

ą

t stopni. To nawet nie siedemset dwadzie

ś

cia.

Jego k

ą

t pełny wynosi pewnie z sze

ść

pi, je

ś

li nie wi

ę

cej. Jak dłu-

go go filmujesz?

- B

ę

dzie godzina.

- Prawie pi

ęć

“dni” a on wci

ąż

nie pokazał drugi raz tej samej

strony. Patrz na wykres.

Ż

adnej korelacji. O! Co to było, antena?

Niczego takiego nie ma w zapisie. On wci

ąż

nie doko

ń

czył tego obro-

tu. Niech to szlag trafi, Xien; to jest prawdziwy artefakt, rzecz
nieludzkiej roboty; ten skurwysyn M

ś

cisłowski zostanie cholernym

miliarderem!

background image

22

- Po moim trupie.





Było to najwi

ę

ksze pomieszczenie otwieralne bezpo

ś

rednio w prze-

strze

ń

(luk numer 17, dwadzie

ś

cia dwa metry od Breneki, czyli mniej

wi

ę

cej w jednej trzeciej długo

ś

ci Armstronga 7; normatywna kubatu-

ra: 478 m

3

) i nie opłacało si

ę

wypełnia

ć

go powietrzem. Wszyscy by-

li w skafandrach; wszyscy: cała szóstka.

- Dlaczego on ju

ż

si

ę

nie obraca?

- Wygl

ą

da jak zwyczajny kamie

ń

.

- Mog

ę

go dotkn

ąć

? Co, Xien?

- A dotykaj, dotykaj, zobaczymy co ci si

ę

stanie.

- Ani si

ę

wa

ż

! Zabraniam tego dotyka

ć

! W ogóle odsu

ń

cie si

ę

...!

- Co on mi b

ę

dzie zabraniał, hifytyczny pederasta...!

- Zamknij si

ę

, Godiva - warkn

ę

ła Jaqueritte. - A pan, panie hra-

bio, te

ż

niech si

ę

tu nie rz

ą

dzi, bo to nie pana własno

ść

.

- A niby czyja? - zaperzył si

ę

M

ś

cisłowski. - No czyja ta łajba?

Moja przecie

ż

. A gdzie my si

ę

znajdujemy? Gdzie znajduje si

ę

t o ?

Czyje tu prawo?

- No czyje?
Cholera, pomy

ś

lał Schwarz,

ź

le to idzie. Bo co si

ę

tyczy prawa,

to w rzeczy samej ono jest po stronie hrabiego. Wiedział, bo spraw-
dził. Armstrong 7 nie nale

ż

ał po prostu do Agenora Konstantego

M

ś

cisłowskiego, osoby fizycznej, obywatela Wolnego Miasta Krakowa,

pozostaj

ą

cego - nawet tutaj - w cz

ęś

ciowej władzy krakowskiego

ustawodawstwa; lecz do 174DQI300UXG Ltd., spółki ksi

ęż

ycowej, za-

wi

ą

zanej w dniu zakupu statku - i zapewne posiadaj

ą

cej sto procent

udziału w nim, a samej w stu procentach nale

żą

cej do hrabiego, ale

to ju

ż

były przypuszczenia Schwarza (cho

ć

wysoce prawdopodobne),

poniewa

ż

spółki ksi

ęż

ycowe s

ą

dosłownie nie do prze

ś

wietlenia dla

nikogo, za wyj

ą

tkiem Tajnej Rady Internetu. Albowiem ich potoczna

nazwa jest myl

ą

ca: ani nie posiadaj

ą

swych siedzib na Lunie, ani

te

ż

nie podlegaj

ą

jakiemu

ś

szczególnemu jej prawu, jako

ż

e takowe

nie istnieje, s

ą

tylko prawa pa

ń

stw posiadaj

ą

cych wi

ę

ksz

ą

lub

mniejsz

ą

cz

ęść

powierzchni gruntu naturalnego satelity Ziemi. Umow-

na “ksi

ęż

ycowo

ść

” owych firm bierze si

ę

z faktu, i

ż

zazwyczaj jedy-

nym ich adresem kontaktowym pozostaje adres komórki w Internecie, a
i sam akt zało

ż

enia spółki odbywa si

ę

w ich przypadku poza zasi

ę

-

giem jakiegokolwiek konkretnego kodeksu handlowego, wył

ą

cznie na

podstawie wpisu do internetowego rejestru wewn

ę

trznych podmiotów

prawnych. Nie sposób si

ę

nawet przyczepi

ć

do fizycznej obecno

ś

ci

jej informacyjnej komórki na jakim

ś

konkretnym no

ś

niku, poniewa

ż

,

za odpowiedni

ą

opłat

ą

, mo

ż

na sobie zapewni

ć

chaotyczn

ą

dyslokacj

ę

swego adresu z serwera na serwer, co daje wolno

ść

od zewn

ę

trznych

rozporz

ą

dze

ń

krajów, do których aktualnie prowadzi klienta lub pro-

kuratora

ś

cie

ż

ka dost

ę

pu. Zreszt

ą

trwaj

ą

prace nad orbitalnym ban-

kiem danych, który gwarantowałby swym zasobom całkowit

ą

eskteryto-

rialno

ść

tak

ż

e w teorii jurysdukcji. Bo w praktyce do ksi

ęż

ycowych

spółek stosuje si

ę

precedens ze sprawy Coca-Cola contra Chiny, ten

sam, który ponadnarodowym korporacjom gwarantuje samowładztwo w ich
pozaziemskich dziedzinach. A tłumaczy si

ę

on na j

ę

zyk twardej rze-

czywisto

ś

ci w sposób nast

ę

puj

ą

cy: co tylko wła

ś

ciciel 174DQI300UXG

Ltd. wpisze w Internecie do statutu tudzie

ż

wewn

ę

trznego regulaminu

spółki - o ile nie b

ę

dzie to sprzeczne z Kart

ą

Internetu, stanie

si

ę

automatycznie obowi

ą

zuj

ą

cym na pokładzie Armstronga 7 prawem.

- Spokojnie, spokojnie - wł

ą

czył si

ę

Schwarz. - Po kolei. Po

pierwsze musimy...

background image

23

- Po pierwsze chc

ę

si

ę

wreszcie dowiedzie

ć

co to wła

ś

ciwie jest

- odezwał si

ę

Yusuf.

- Widziałe

ś

zapis - mrukn

ą

ł Xien, poniewa

ż

Arab patrzył wła

ś

nie

na niego. - Wiesz,

ż

e nie jeste

ś

my w stanie tego wytłumaczy

ć

.

- Dlaczego teraz si

ę

nie zmienia?

- Poniewa

ż

zatrzymali

ś

my jego obroty.

- Nieprawda - o

ś

wiadczył Yusuf. - Obrót rzecz wzgl

ę

dna; obrót

wzgl

ę

dem czego? Sk

ą

d wy wiecie,

ż

e wtedy si

ę

obracał?

- Wzgl

ę

dem Sło

ń

ca.

- Nieprawda.

Ź

le patrzycie. Co znaczy: obrót? Gdyby

ś

cie wówczas

zawiesili kamer

ę

na stacjonarnej ponad nim, widzieliby

ś

cie fal

ę

zmiany pełzn

ą

c

ą

po jego powierzchni, jak noc po powierzchni Ziemi;

nadci

ą

gaj

ą

cy południkiem, regularnie niczym puls, terminator meta-

morfozy. A teraz go nie ma. Pytam wi

ę

c: kiedy si

ę

zatrzymał? dla-

czego si

ę

zatrzymał?

Pytanie nie było takie głupie, jakim si

ę

w pierwszej chwili zda-

wało. Schwarz spojrzał ponad ciemn

ą

brył

ą

pseudometeroru na za-

mkni

ę

tego w bł

ę

kitnym skafandrze Araba. Yusuf nie potrafił tego

precyzyjnie wyrazi

ć

, lecz w istocie miał racj

ę

. S

ą

obroty i obroty.

Je

ś

li postrzegali byli wirowanie owego kamienia poprzez kamery

statku płynnym przesuwem charakterystycznych kształtów jego po-
wierzchni z jednej strony na drug

ą

, to dlatego,

ż

e kr

ę

cił si

ę

on

wzgl

ę

dem Sło

ń

ca. Je

ś

li natomiast co okres widzieli t

ę

powierzchni

ę

inn

ą

i inn

ą

, to ju

ż

dlatego, i

ż

w swych niewidzialnych obrotach do-

konywanych w płaszczy

ź

nie s

ą

siedniej rzeczywisto

ś

ci wystawiał on na

ich widok kolejno nast

ę

puj

ą

ce po sobie ró

ż

ne trzysta sze

ść

dziesi

ą

t

stopni swego obwodu, czyli ułamki z pełnego, licz

ą

cego zapewne par

ę

tysi

ę

cy, k

ą

ta, jaki odmierzał naprawd

ę

zamkni

ę

tym, naprawd

ę

dopeł-

nionym obrotem. I jedno wirowanie nie miało nic wspólnego z drugim,
bo ani nie było w mocy grawitacji Sło

ń

ca zadawanie głazom podobnych

kopniaków, po których łamałyby prawa geometrii, ani falowe trans-
formacje pseudometeoru nie mogły mu same z siebie nada

ć

obserwowa-

nej pr

ę

dko

ś

ci k

ą

towej. Chwytaj

ą

c kamie

ń

w swe metalowe łapy i ostro

kontruj

ą

c silnikami MAMS zmniejszył j

ą

do zera - lecz przecie

ż

tym

sposobem nie był w stanie zastopowa

ć

procesu jego wszechzmian, nie

był w stanie zatrzyma

ć

owego terminatora metamorfozy w jego mozol-

nej drodze dookoła obiektu. A jednak, nie da si

ę

ukry

ć

, uczynił to.

- Zatrzymał si

ę

w chwili dotkni

ę

cia go przez robota - rzekł

Schwarz. - Co zarazem, jak przypuszczam, stanowi odpowied

ź

na pyta-

nie o przyczyn

ę

.

- Mówisz mi,

ż

e ten kamerdolec m y

ś

l i ? - zapiał hrabia.

- W którym miejscu? - spytał jednocze

ś

nie Yusuf.

- Co: w którym miejscu?
- Gdzie on si

ę

zatrzymał? Poka

ż

.

Niemiec wł

ą

czył nar

ę

kawiczny czerwony punktowiec z palca wskazu-

j

ą

cego i powiódł rubinow

ą

igł

ą

lasera przez pół meteoru. Faktycz-

nie, dał si

ę

tam zauwa

ż

y

ć

mniej wi

ę

cej dziesi

ę

ciocentymetrowy, bar-

dzo równy uskok w materii ko

ś

lawego głazu, g

ę

sto poharatanego w ko-

lizjach z wi

ę

kszymi masami i podziobanego minikraterami zderzeniach

z masami mniejszymi.

- W którym kierunku to szło?
- O tak.
- To znaczy,

ż

e si

ę

powi

ę

kszał.

- Nie, chyba nie. Ma nieco przesuni

ę

ty

ś

rodek masy i z drugiej

strony zjadłby to, co tu dodał.

-

Ś

rodek masy? - zaciekawił si

ę

Yusuf. - Jakiej masy? Tej cz

ę

-

ś

ci, któr

ą

my widzimy? Jak

ą

on wła

ś

ciwie ma g

ę

sto

ść

?

background image

24

- W ogóle jest bardzo lekki. MAMS zmierzył go na inercyjce i wy-

szło mu jeszcze mniej, ni

ż

my

ś

leli

ś

my, bo sze

ść

set pi

ęć

dziesi

ą

t

dziewi

ęć

kilogramów. To daje g

ę

sto

ść

w okolicy trzech i pół setnej

grama na centymetr sze

ś

cienny, czyli bita

ś

mietana, a nie kamie

ń

.

- Prze

ś

wietlili

ś

cie go? - wtr

ą

ciła si

ę

Jaqueritte.

- Pomacam go roentgenem, a on mi wybuchnie - mrukn

ą

ł Xien.

- To chocia

ż

czujnikami rezonansowymi...

- I co jeszcze? - prychn

ą

ł Xien. - Waln

ę

go młotkiem, a on...

- ...a on ci wybuchnie, wiem.
- W

ą

tpi

ę

,

ż

eby był pusty - rzekł Schwarz.

- A to czemu? - skrzywił si

ę

M

ś

cisłowski. - Ja bym niczego nie

był pewien.

- Tote

ż

nie jestem pewien. W

ą

tpi

ę

sobie. On jest po prostu za

mały; rozleciałby si

ę

przy pierwszym zderzeniu, a sami widzicie ja-

ki poobijany.

- Zabrał kto

ś

kawałek do analizy? - odezwała si

ę

Godiva. - Jaki

ma skład chemiczny i co w ogóle warta; bo mo

ż

e to rzeczywi

ś

cie ja-

ki

ś

superwytrzymały styropian...

Xien si

ę

ż

achn

ą

ł. - Spektrometr przecie

ż

dawno ju

ż

diabli wzi

ę

-

li, a zreszt

ą

to i tak był zabytek z demobilu. A na tej walizeczce

naszej pani doktor to sobie mo

ż

emy co najwy

ż

ej

ś

lin

ę

zbada

ć

. No i

co to znaczy: kawałek do analizy? Odr

ą

ba

ć

mam czy co?

- Czemu ten

ż

ółtek wszystko bierze tak osobi

ś

cie? - zdziwiła si

ę

ostentacyjnie Godiva. - Albo zakompleksiony, albo, kurwa, megalo-
man. Mógłby sobie, komuch jeden, fundn

ąć

chocia

ż

atrap

ę

kulasów,

pozbyłby si

ę

kompleksu, he he, ni

ż

szo

ś

ci. Ale woli niewa

ż

ko

ść

, bo

tu zawsze jest u góry...

- Godivaaa!!
- Jak on z ni

ą

wytrzymuje w jednej kabinie, poj

ę

cia nie mam -

mrukn

ę

ła Jaqueritte na zamkni

ę

tym do Schwarza.

- Nie wytrzymuje - parskn

ą

ł Schwarz. - My

ś

lisz,

ż

e do kiosku

przeprowadził si

ę

tylko z powodu grawitacji?

- Pewnie masz racj

ę

. Ale teraz - co? znowu razem mieszkaj

ą

?

- Póki co, Godiva bezustannie pływa w za

ś

lepie, wi

ę

c robi mu tam

najwy

ż

ej za mebel. Ale jak wreszcie ten jej system ruszy, to chyba

krew si

ę

poleje.

Xien i Godiva obrzucali si

ę

gor

ą

cymi wyzwiskami, a tymczasem po-

została czwórka przeszła w dospeku na kanał równoległy.

- ...wi

ę

c mi nie mówcie,

ż

e nie wiadomo, bo wiadomo - o

ś

wiadczył

hrabia. - Ten kamie

ń

jest mój.

- Przede wszystkim: to nie jest

ż

aden kamie

ń

- warkn

ę

ła Jaqu-

eritte. - Jako pierwszy niepodwa

ż

alny dowód istnienia obcej cywili-

zacji nie podlega

ż

adnym konkretnym regulacjom prawnym, poniewa

ż

nie przygotowywano prawa dla niemo

ż

liwo

ś

ci. Najpewniej jak tylko o

nim usłysz

ą

, znacjonalizuj

ą

go razem z całym Armstrongiem i nami,

nie wspominaj

ą

c ju

ż

o cargo; i to wszyscy naraz, ka

ż

de pa

ń

stwo swo-

im własnym dekretem, ju

ż

oni znajd

ą

odpowiednie preteksty. Na twoim

miejscu, M

ś

cisłowski, siedziałabym cicho.

-

Ś

wi

ę

te słowa - przy

ś

wiadczył Schwarz.

- Ale dajcie

ż

spokój...! - miotał si

ę

hrabia. - Taka okazja...!

Przecie

ż

on jest bezcenny, mógłbym za

żą

da

ć

ka

ż

dej sumy; co tylko

przyszłoby mi do głowy - daliby bez targów! Jazu Chryste: artefakt
Obcych! Przecie my tu mamy Histori

ę

! Dzieci si

ę

b

ę

d

ą

o nas

uczy

ć

...!

- Idiota.
- Kto idiota, kto idiota?!
- Yusuf, powiedz mu, bo ja ju

ż

nie mam siły.

Arab wydryfował wolno zza masy pseudometeoru.

background image

25

- Trwa wojna, panie hrabio. To co

ś

- to nie jest Historia, pan

si

ę

myli. To jest Polityka. Ka

ż

dy kraj wolał b

ę

dzie raczej znisz-

czy

ć

nas razem z tym tu cudem, ani

ż

eli pozwoli

ć

,

ż

eby

ś

my wpadli w

r

ę

ce jego nieprzyjaciół. Bardzo prosz

ę

nie popełnia

ć

samobójstwa.

Hrabia był niepocieszony.
- No to co mam zrobi

ć

? Z powrotem wyrzuci

ć

go na zewn

ą

trz?

- Najwa

ż

niejsze, to utrzyma

ć

rzecz cał

ą

w tajemnicy - powiedział

Schwarz; miał ju

ż

wszystko dobrze przemy

ś

lane. - Nie stało si

ę

ab-

solutnie nic niezwykłego. Lecimy do Saturna, załatwiamy spraw

ę

na

Iapetusie i czekamy na orbicie na nast

ę

pny transport; mo

ż

emy nor-

malnie skontaktowa

ć

si

ę

z TraComem na Ziemi i zamówi

ć

u nich anty-

materi

ę

, w ko

ń

cu ka

ż

dy widzi,

ż

e oberwali

ś

my. Przychodzi transport

i odpalamy z Iapetusa. Wci

ąż

ani słowa o kamieniu. Dopiero jak

znajdziemy si

ę

w eksterytorialnym doku okołoksi

ęż

ycowym, ładujemy

dra

ń

stwo do kontenera jako dar dla fundacji zajmuj

ą

cej si

ę

badaniem

meteorów i wysyłamy Lufthans

ą

na Ziemi

ę

. T

ę

fundacj

ę

zało

ż

ymy sobie

przez Internet jaki

ś

miesi

ą

c wcze

ś

niej. A celników mo

ż

emy si

ę

nie

ba

ć

, bo to dziwo rzeczywi

ś

cie wygl

ą

da jak meteor i nawet wedle jego

encyklopedycznej definicji faktycznie nim jest. I dopiero na Ziemi,
ostro

ż

nie i przez po

ś

redników, mo

ż

emy otworzy

ć

licytacj

ę

...

- Jacy “my”, do kurwy n

ę

dzy?!! - rykn

ą

ł hrabia M

ś

cisłowski.

- My. Szesna

ś

cie i dwie trzecie procenta na łebka, panie hrabio.

- Je

ś

li s

ą

dzisz.. - zacz

ą

ł złowrogo Krakowianin.

- Prosz

ę

si

ę

tak nie podnieca

ć

, bo zapluje pan sobie hełm. Wy-

starczy,

ż

e którekolwiek z nas szepnie słówko komu trzeba i nici z

transakcji. To jest szanta

ż

totalny, wszyscy nawzajem trzymamy si

ę

w szachu, nie mo

ż

e by

ć

mowy o jakimkolwiek innym podziale, jak tyl-

ko w dokładnie równych działkach. Ostatecznie - czy dzieliłby

ś

nie-

sko

ń

czono

ść

na trzy czy na dwa, i tak dostaniesz niesko

ń

czono

ść

; a

miliard w t

ę

, miliard w tamt

ą

- to ju

ż

nie robi takiej ró

ż

nicy,

jednaka abstrakcja.

- W chciwo

ś

ci nie ma logiki.

- Cicho b

ą

d

ź

, Yusuf.

M

ś

cisłowski nie wiedział co powiedzie

ć

i w rozpaczliwym niezde-

cydowaniu wszedł na ogólny.

- Xien! Godiva! Czy wy słyszeli

ś

cie te idiotyzmy...?

- Biedny głupek - prychn

ę

ła Jaqueritte na zamkni

ę

tym do Schwa-

rza. - On chyba nie my

ś

li,

ż

e które

ś

z nich poprze go przeciwko nam

i przeciwko własnemu interesowi?

- Teraz to on nic nie my

ś

li - rzekł Niemiec. - My

ś

le

ć

zacznie

potem i wtedy trzeba b

ę

dzie si

ę

martwi

ć

.

- Na orbicie...
- Znacznie wcze

ś

niej.

Xien i Godiva nie słyszeli nic, prócz swych wrzasków, trzeba im

było zatem rzecz cał

ą

powtórzy

ć

. Xien natychmiast poparł Schwarza i

nawet wspaniałomy

ś

lnie zgodził si

ę

zrezygnowa

ć

ze swego procentu z

zysku z hrabiowego kontraktu z TraComem, pewnie j

ę

ły mu si

ę

myli

ć

zera. Natomiast Godiva zaskoczyła wszystkich.

- Wy szczury! - wydarła si

ę

na tej samej nucie, na jakiej wymy-

ś

lała Chi

ń

czykowi. - Wy gównojady! Wy egoistyczne

ś

winie! Chwiwe

skurwiele!

Popatrzyli po sobie w zdumieniu.
- No dobrze, ale czego ona wła

ś

ciwie chce?

- Czego chc

ę

? Czego chc

ę

?! Dokonali

ś

my wła

ś

nie najwa

ż

niejszego w

historii ludzko

ś

ci odkrycia, a wy my

ś

licie tylko o tym, jak wyci

ą

-

gn

ąć

z tego pieni

ą

dze! Ten kamie

ń

nie jest niczyj

ą

własno

ś

ci

ą

! Je-

ś

li ju

ż

- to jest to własno

ść

całej Ziemi! A przede wszystkim i po

pierwsze - jest to I c h własno

ść

!

background image

26

Jaqueritte roze

ś

miała si

ę

.

- A to niby Xien jest komunist

ą

!

- Czarna dziwka!
- Na zdrowie, kochana, na zdrowie.
- Zaraz, zaraz! - Schwarz podniósł głos i zwrócił si

ę

do Godivy:

- Czy mamy przez to rozumie

ć

,

ż

e zrzekasz si

ę

swojego udziału?

Tu zapadło milczenie; wszyscy wpatrzyli si

ę

w jej twarz, wi-

doczn

ą

za przyciemnion

ą

szybk

ą

hełmu szarego skafandra Papuaski.

Godiva, po delikatnym odbiciu od

ś

ciany, sun

ę

ła, lekko wiruj

ą

c, po-

nad kamieniem. W ciszy obserwowali jej lot, sami tak

ż

e poruszaj

ą

cy

si

ę

podobnym jednostajnym ruchem. Gdyby kto

ś

teraz nas widział, po-

my

ś

lał ni z tego, ni z owego Schwarz; gdyby kto

ś

obcy nas teraz wi-

dział... có

ż

by sobie pomy

ś

lał? Jeste

ś

my jak senne elektrony ta

ń

cz

ą

-

ce wokół j

ą

dra; niczym somnabuliczni serafinowie otaczaj

ą

cy tron

Naj

ż

wy

ż

szego; planety cichego sło

ń

ca - my i meteor.

- Niczego si

ę

nie zrzekam - szepn

ę

ła wreszcie informatyczka, od-

paliła główny silniczek i wyleciała z luku ku Brenece.

- Z ni

ą

b

ę

d

ą

kłopoty - odezwał si

ę

po chwili Xien.

- Aha.
- W ko

ń

cu - to paj

ę

czara. Ju

ż

na Iapetusie, przez anteny bazy,

mo

ż

e si

ę

wstrzeli

ć

z Internet i zrobi

ć

nam tak

ą

reklam

ę

,

ż

e pył i

proch po nas nie zostanie.

- Wiem, wiem - mrukn

ą

ł ponuro Schwarz. - Ale co ja na to pora-

dz

ę

? Mo

ż

e jej przejdzie.

- Zało

ż

ysz si

ę

?

- Och, odwal si

ę

, dobraa?

Przez jakie

ś

pół minuty wisieli tak dookoła ciemnego pseudomete-

oru, pogr

ąż

eni we własnych my

ś

lach, najwyra

ź

niej niezbyt radosnych.

- Kiedy nast

ę

pny odpal? - spytał Xiena Yusuf.

- Plus czterdzie

ś

ci jeden, ale to b

ę

dzie ten krótszy.

- Niewa

ż

ne, przyspieszenie takie samo. Trzeba go umocowa

ć

, bo

nam tu dziur

ę

wybije.

Spojrzeli na kamie

ń

.

- A wiecie - przypomniał sobie Schwarz -

ż

e taki fenomen wyst

ę

-

puje w naturze? W fizyce kwantowej. Rzecz charakterystyczna dla
cz

ą

stek elementarnych: spin. Przez analogi

ę

, na płaszczy

ź

nie: ide-

alne koło ma spin równy zero, bo o ile stopni by

ś

je nie obrócił,

zawsze wygl

ą

da tak samo; trójk

ą

t nierównoboczny ma spin równy je-

den, bo istnieje tylko jedno poło

ż

enie, w którym posiada taki, a

nie inny wygl

ą

d; prostok

ą

t - dwa; trójk

ą

t równoboczny - trzy; kwa-

drat - cztery; i tak dalej. Odpowienio wymagane s

ą

obroty o dwa pi,

pi, dwie trzecie pi, połow

ę

... Ale taki elektron: on ma spin równy

jednej drugiej, jego trzeba obróci

ć

od cztery pi. Chwytacie? Spin

tego nibykamienia jest ekstremalnie mały i...

- Co ty pleciesz, Aax? - skrzywiła si

ę

Jaqueritte. - Co ma do

rzeczy fizyka kwantowa? Jakby

ś

my do wszystkiego zacz

ę

li tak bez-

my

ś

lnie stosowa

ć

jej prawa, to same kretynizmy by nam powychodziły.

Ciebie, na ten przykład, powinnam widzie

ć

nie tak, jak ci

ę

widz

ę

,

ale jak

ąś

surrealistyczn

ą

, komiksow

ą

chmur

ą

mo

ż

liwo

ś

ci, nało

ż

onymi

na siebie tysi

ą

cami coraz to bledszych i bledszych, bo mniej praw-

dopodobnych, obrazów Anaxandra Schwarza, mówi

ą

cego, milcz

ą

cego,

przesuni

ę

tego odrobin

ę

w t

ę

, odrobin

ę

w tamt

ą

, umieraj

ą

cego na za-

wał serca, trafianego przypadkowo przelatuj

ą

cym kosmicznym

ś

mie-

ciem, walcz

ą

cego z dehermetyzacj

ą

skafandra... Fizyka kwantowa w

skali makro to jest chaos, nic wi

ę

cej, i ty o tym dobrze wiesz. Nie

m

ąć

ludziom w głowach.

- Nie; czemu? - wł

ą

czył si

ę

hrabia. - Ciekawie mówisz, Schwarz.

Bo co konkretnego my wiemy o tym styropianowym głazie? Nic. A b

ę

-

background image

27

dziemy go mie

ć

na pokładzie blisko rok, przydałoby si

ę

wi

ę

c skorzy-

sta

ć

z okazji...

- Przecie

ż

ju

ż

tłumaczyłem... - zacz

ą

ł Xien.

- Słyszeli

ś

my - uci

ą

ł Yusuf. - I nie w tym rzecz. My go lekcewa-

ż

ymy. Chocia

ż

dał nam ju

ż

dowód,

ż

e jest

ś

wiadomy otoczenia, prze-

staj

ą

c si

ę

obraca

ć

w precyzyjnie przez siebie wybranym momencie.

Mo

ż

e nas widzi? Mo

ż

e nas słucha? Nie wiemy. Ostrzegam was. Do Niego

nale

ż

y to, co jest w niebiosach, i to co jest na ziemi. On o

ż

ywia

umarłych i On jest nad ka

ż

d

ą

rzecz

ą

wszechwładny! I w czymkolwiek

si

ę

poró

ż

nicie, rozstrzygni

ę

cie nale

ż

y do Boga. Nic nie jest do

Niego podobne. On jest Słysz

ą

cy, Widz

ą

cy! On posiada klucze niebios

i ziemi.

2

I odleciał.
- To z Koranu? - rzuciła Jaqueritte.
- A jak my

ś

lisz? Czego si

ę

po hasasynie spodziewała

ś

? W tej Mek-

ce przecie

ż

modl

ą

si

ę

te

ż

do niczego innego, jak do kamienia wła-

ś

nie.

- Xien, mo

ż

e ty si

ę

orientujesz: jakie jest oficjalne stanowisko

ajatollaha Faszyna w kwestii obcych cywilizacji? Słyszałam,

ż

e Jan

Paweł V wydał z okazji Listu jak

ąś

encyklik

ę

, ale co do islamu...

- A sk

ą

d ja mam to wiedzie

ć

? Czy ja wygl

ą

dam na jakiego

ś

pie-

przonego teologa?

I te

ż

odleciał.

- O co ci chodzi, Y. H.? - zaciekawił si

ę

hrabia. - Co nas ob-

chodzi ten szaleniec Faszyn?

- Yusufa obchodzi, wi

ę

c powinien i nas - zaakcentowała Jaquerit-

te. - Bo je

ś

li ajatollah zaliczył ewentualnych Obcych w poczet wro-

gów wiary... s

ą

dzisz,

ż

e Yusuf zawaha si

ę

cho

ć

na moment skazuj

ą

c

nas wszystkich na zagład

ę

, je

ś

li tylko przyczyni si

ę

tym sposobem

do usuni

ę

cia zagro

ż

enia dla jego

ś

wi

ę

tej wiary?

- O szlag by to...
Opu

ś

cili luk w ponurych nastrojach. Do Saturna i z powrotem dłu-

ga droga, a tu ju

ż

zaczynały si

ę

wynurza

ć

na powierzchni

ę

przeró

ż

ne

ohydy. Na zewn

ą

trz wojna; i w

ś

rodku wcale nie lepiej. Teraz to ju

ż

nie chodzi o chorobliw

ą

podejrzliwo

ść

, bo przecie

ż

i tak nikt niko-

mu nie wierzył; teraz chodzi po prostu o strach.

W luku zgasło

ś

wiatło i Kamie

ń

pochłon

ę

ła zimna ciemno

ść

.





Przy okazji mocowania go w semiorganicznej, elastycznej sieci

antyprzeci

ąż

oniowej, któr

ą

nast

ę

pnie zakotwiczono setkami w

ę

złów i

przylep do

ś

cian luku, tak,

ż

e w efekcie wygl

ą

dał niczym powi

ę

kszo-

ny do absurdalnych rozmiarów model neuronalnej paj

ę

czyny z komórk

ą

z j

ą

drem w

ś

rodku - przy tej okazji Xien zainstalował w rogach po-

mieszczenia, w miejsce wpół

ś

lepych soczewek standardowego układu

kontrolnego, samodzielne wielozakresowe minikamery, aby obserwowa

ć

ewentualne poczynania rzekomo inteligentnego nibygłazu bez potrzeby
opuszczania habitatu Breneki. Czy przypadkiem nie zacznie si

ę

znowu

obraca

ć

, czy nie zacznie si

ę

zmienia

ć

. Podgl

ą

d szedł kanałami ogól-

nymi i ka

ż

dy mógł do woli gapi

ć

si

ę

na ciemny meteor oblepiony sza-

r

ą

pl

ą

tanin

ą

bole

ś

nie napr

ęż

onych syntetycznych macek - w luku z

powrotem paliło si

ę

ś

wiatło, teraz ju

ż

na stałe; ka

ż

dy do woli mógł

si

ę

tak

ż

e wsłuchiwa

ć

w generowany przeze

ń

szum - w luku umieszczono

równie

ż

kilka “much”. Ale Kamie

ń

, tak brutalnie wyj

ę

ty z mro

ź

nego

mroku kosmicznej pustki, odci

ę

ty od niesko

ń

czono

ś

ci stalowymi ko

ń

-

2

Koran, Sura XLII “Narada” (As-Sura): 4, 9, 10, 11, 12.

background image

28

czynami MAMS-a, bezlito

ś

nie pra

ż

ony g

ę

stymi strumieniami szybkich

fotonów, szarpany nagłymi targni

ę

ciami zmian wektora przyspieszenia

- on nie reagował. A

ż

w ko

ń

cu zacz

ę

li w

ą

tpi

ć

.

- No dobrze, niech b

ę

dzie,

ż

e przemycili

ś

my go ju

ż

na Ziemi

ę

.

Ale co dalej? W tej chwili to on raczej nie wygl

ą

da na produkt wy-

soko rozwini

ę

tej technologicznie cywilizacji Obcych. Przydałaby si

ę

jaka

ś

reklama.

- Mmmm... czekaj, daj mi si

ę

obudzi

ć

... Mamy nagrania.

- Nagrania, dobre sobie. Film przecie

ż

aden dowód, na filmie mo-

ż

emy mie

ć

samego Pana Boga, na filmie mo

ż

emy mie

ć

wszystko.

- Próbka tego czego

ś

, z czego jest zrobiony. Nie ma naturalnych

minerałów o takiej g

ę

sto

ś

ci.

- Sk

ą

d wiesz? Nie przeprowadzimy tutaj jego analizy. Zreszt

ą

czego by to dowodziło? Jakiego

ś

fenomenu fizyko-chemicznego, nicze-

go wi

ę

cej; ciekawostka dla łowców meteorów.

- No ale jakby wygl

ą

dał na co innego, ni

ż

meteor, to nijak nie

przeszedłby przez cło!

- Trzebaby si

ę

dowiedzie

ć

, co prowokuje i co zatrzymuje jego ob-

roty; gdyby

ś

my umieli to robi

ć

- rozwi

ą

załoby to wszystkie proble-

my.

- Ba! Gdyby

ś

my umieli...! Na razie musimy si

ę

zadowoli

ć

tym szu-

mem, który on nieustannie generuje; przyznasz sama,

ż

e asteroidy

raczej nie nale

żą

do jakkolwiek szeroko rozumianych radio

ź

ródeł.

Jeszcze si

ę

mo

ż

e okaza

ć

,

ż

e jaki

ś

fartowny celnik w jego bezpo

ś

red-

niej blisko

ś

ci tak idiotycznie przestroi sobie odbiornik,

ż

e

ogłuchnie od wycia tego rzekomego meteoru i wówczas b

ę

dziemy mieli

problem wr

ę

cz przeciwny. Niepotrzebnie martwisz si

ę

na zapas.

- Mo

ż

e. Mo

ż

e.

Jaqueritte nigdy nie przyznawała innym odebranej sobie racji; co

najwy

ż

ej mogła zgodzi

ć

si

ę

na poddanie w lekk

ą

w

ą

tpliwo

ść

swego

os

ą

du, lecz nie zdarzało si

ę

jej publicznie potwierdzi

ć

, i

ż

popeł-

niła bł

ą

d, a przynajmniej niczego takiego Schwarz sobie nie przypo-

minał.

- Ty nigdy... - zacz

ą

ł i urwał, bo co

ś

straszliwie wrzasn

ę

ło w

dospeku.

Równocze

ś

nie wzdrygn

ę

li si

ę

obydwoje, Schwarz i Jaqueritte, i

Niemiec zrozumiał,

ż

e transmisja wrzasku szła na otwartym ogólnym -

a wszak był pewien,

ż

e swój zamkn

ą

ł jeszcze przed snem.

- Cco... - zaj

ą

kn

ą

ł si

ę

i te

ż

nie doko

ń

czył, bo dospek ponownie

dał głos.

- Co si

ę

stało? - spytał mianowicie.

Spojrzeli na siebie z przera

ż

eniem w oczach: to nie był głos ni-

kogo z członków załogi Armstronga 7.

Wisieli tak przy przeciwległych

ś

cianach swej kabiny, nadzy w

jasnych lustrach i nadzy w ciemnym strachu. Ich cykle aktywno

ś

ci

(orbitalnym obyczajem znacznie krótsze, bo zaledwie dziesi

ę

ciogo-

dzinne) nie pokrywały si

ę

: Schwarz dopiero co si

ę

obudził, Jaqu-

eritte za

ś

ko

ń

czyła prac

ę

na komputerowym terminalu, otwartym z

bocznego zwierciadła; chciała wzi

ąć

prysznic, ale zatrzymał j

ą

spór

o Kamie

ń

. Oboje mieli Kamie

ń

w my

ś

li. W swych szeroko otwartych

oczach niemal widzieli nawzajem straszliwe obrazy z kosmicznych
horrorów metafizycznych, przypomnianych sobie teraz w ułamku sekun-
dy.

W ko

ń

cu Schwarz opanował si

ę

, przełkn

ą

ł

ś

lin

ę

i warkn

ą

ł:

- Godiva, do cholery, nie rób wi

ę

cej takich kawałów z wokaliza-

torami, bo przez ten Kamie

ń

wszyscy na serce pad...

- Gdzie jest Godiva? - j

ę

kn

ą

ł głos. - Gdzie jest Godiva?

background image

29

Niemiec i Somalijka przekazali sobie wzrokiem informacj

ę

o obo-

pólnej kompletnej dezorientacji.

Jaqueritte otworzyła usta, ale ubiegł j

ą

M

ś

cisłowski.

- Co za wrzaski? - wydarł si

ę

na tym samym kanale.

I zaraz Xien (cokolwiek zaspany):
- Kto to?
- To ty, Yusuf? - spytała Jaqueritte.
- Słucham - rzekł Yusuf.
- A wi

ę

c Godiva - o

ś

wiadczył Schwarz.

- Co: Godiva? - roze

ź

lił si

ę

hrabia. - To ona tak si

ę

darła?

- Gdzie jest Godiva? Gdzie jest Susan? - zawodził niezidentyfi-

kowany głos.

- Jaka znowu Susan...? - parskn

ą

ł Schwarz.

- Ona tak ma na imi

ę

- mrukn

ą

ł M

ś

cisłowski. - Godiva.

- I co, sama za sob

ą

wyje? W schizofreni

ę

popadła czy co?

- O Bo

ż

e, co za burdel...

- Cisza! - warkn

ę

ła Jaqueritte zamkn

ą

wszy terminal; wyci

ą

gaj

ą

c

ze schowka majtki i T-shirt kontynuowała: - Nie gada

ć

jeden przez

drugiego, bo nigdy nie dojdziemy do ładu. Po kolei. Ja i Aax jeste-

ś

my u siebie. Xien?

- Kiosk - rzekł Xien.
- M

ś

cisłowski?

- U siebie.
- Przy Kamieniu - rzekł nie pytany Yusuf.
- Nikt z nas nie widzi Godivy, prawda? No to ju

ż

si

ę

nie odzy-

wa

ć

. Ja mówi

ę

. Kto wołał Susan? Niech si

ę

odezwie! Kto wołał Go-

div

ę

? Kto krzyczał? Słuchamy. Niech si

ę

odezwie. - I zamilkła.

Głos zareagował niemal natychmiast.
- Przepraszam - rzekł. - Nie chciałem nikogo przestraszy

ć

. To ja

si

ę

przestraszyłem. Pozwólcie mi si

ę

przedstawi

ć

: jestem Emmanuel.

- Miło mi - powiedziała szybko Jaqueritte, by uprzedzi

ć

innych

dospekowych interlokutorów. - Doktor Jaqueritte.

- Wiem.
- Prosz

ę

ci

ę

, powiedz nam: kim jeste

ś

, Emmanuelu?

- Jestem sztuczn

ą

ś

wiadomo

ś

ci

ą

wielosieci Armstronga 7, pani

doktor. Lady Godiva uruchomiła mnie na szkielecie starego systemu
operacyjnego wielosieci, z inicjatora osobowo

ś

ciowego MSHuman4600

4.07. Istniej

ę

, by wam słu

ż

y

ć

. Przykro mi,

ż

e poznajemy si

ę

w ta-

kich okoliczno

ś

ciach, ale boj

ę

si

ę

,

ż

e lady Godivie stało si

ę

co

ś

złego. Nie mog

ę

si

ę

z ni

ą

skontaktowa

ć

. Znajd

ź

cie j

ą

.

- No cholera jasna...! -

ż

achn

ą

ł si

ę

M

ś

cisłowski.

- W jaki sposób otworzyłe

ś

zamkni

ę

te kanały dospeku, Emmanuelu?

- spytał Schwarz.

- Uderzyłem fal

ą

permutacji na wej

ś

cie samych deszyfratorów, po-

mijaj

ą

c analizator głosu.

- Nie rób tego wi

ę

cej.

- Nie b

ę

d

ę

, przyrzekam. Po prostu...

- Kiedy straciłe

ś

z ni

ą

kontakt i gdzie wtedy przebywała? - ode-

zwał si

ę

Yusuf.

- Miała do mnie wróci

ć

ju

ż

ponad osiem minut temu; ale nie wró-

ciła. Wyszła z Sieci o 143487; domy

ś

lam si

ę

,

ż

e przebywała wówczas

w swojej kabinie. Nie mam jeszcze dost

ę

pu do czujników drganiowych

statku i nie potrafi

ę

okre

ś

li

ć

, czy si

ę

przemieszczała, czy nie.

Jaqueritte, wywin

ą

wszy w powietrzu salto, w trakcie którego

ś

ci

ą

gn

ę

ła ku sobie długie nogi i wsun

ę

ła je energicznym wyrzutem w

br

ą

zowe majteczki, składaj

ą

ce si

ę

wła

ś

ciwie jedynie z w

ą

skiego,

długiego na kilkana

ś

cie centymetrów trójk

ą

tu elastycznej tkaniny -

wywin

ą

wszy owo salto, odbiła si

ę

od lustra i poszybowała, wyci

ą

-

background image

30

gni

ę

ta w l

ś

ni

ą

c

ą

, czarn

ą

pum

ę

, ku drzwiom, ju

ż

otwieraj

ą

cym si

ę

na

jej słowo; w prawej r

ę

ce miała ów pocerowany T-shirt, lew

ą

złapała

si

ę

futryny i obróciła w korytarzu w stron

ę

wej

ś

cia do kajuty Go-

divy i Xiena. Schwarz ruszył si

ę

z pewnym opó

ź

nieniem. Po pierwsze,

wci

ąż

był cokolwiek rozespany; po drugie, jeszcze d

ź

wi

ę

czał mu w

uszach głos Emmanuela, jaki

ś

taki dzieci

ę

co mi

ę

kki, sw

ą

faktyczn

ą

bezosobowo

ś

ci

ą

przywodz

ą

cy na my

ś

l operowe kontralty pulchnych, ba-

rokowych cherubinków; po trzecie wreszcie, po raz bodaj tysi

ę

czny

urzeczony został Niemiec nieprawdopodobn

ą

gracj

ą

, wdzi

ę

kiem i nie-

ludzkim wr

ę

cz pi

ę

knem swej bogini - w ruchu i bezruchu, w ciele i

wyobra

ż

eniu ciała. Znajdował si

ę

Aax we władzy straszliwego uroku,

jakim oplotła go Jaqueritte ju

ż

pierwszego dnia lotu Armstronga 7.

Ni z tego, ni z owego zrobił si

ę

był ze Schwarza esteta. Godzinami

całymi potrafił - po prostu patrze

ć

. Oto miał doskonało

ść

na wyci

ą

-

gni

ę

cie r

ę

ki. Y. H. zacz

ę

ło to w ko

ń

cu irytowa

ć

, lecz starała si

ę

nie okazywa

ć

mu owej irytacji, bo wiedziała, czuła: on adoruje j

ą

nawet złym przekle

ń

stwem ci

ś

ni

ę

tym w ciemno

ś

ci desperackiego po

żą

-

dania.

Wypływaj

ą

c na korytarz, otworzył w dospeku równoległy, prywatny

kanał,

ś

lepo adresowany. Subwokalizuj

ą

c, zawołał w nim Emmanuela.

System zgłosił si

ę

bez zwłoki.

- Tak?
- Monitorujesz wszystkie rozmowy? - spytał bezd

ź

wi

ę

cznie Nie-

miec.

- Wywołał mnie pan.
- Monitorujesz wszystkie rozmowy?
- Przepraszam. Nie b

ę

d

ę

.

- Przypisz sobie szóstk

ę

mojego dospeku.

- Dobrze. Dzi

ę

kuj

ę

. Przepraszam.

- Musiała ci

ę

obudzi

ć

bardzo niedawno.

- Niecał

ą

godzin

ę

temu.

Idiotka, skl

ą

ł Schwarz Godiv

ę

, podlatuj

ą

c do Jaqueritte unosz

ą

-

cej si

ę

przed zamkni

ę

tymi drzwiami kabiny informatyczki; idiotka

patentowana: tak młodych

ś

wiadomo

ś

ci systemów nie powinno si

ę

w

ogóle wypuszcza

ć

z zamkni

ę

tych kolebek struktur symulowanych. To

niebezpieczne - wielosie

ć

rezonuje jeszcze wówczas po narodzinach,

daleka jest od stanu wewn

ę

trznej równowagi, owego charakterystycz-

nego dla niej delikatnego balansu mi

ę

dzykomórkowych napi

ęć

. Kolebka

za

ś

pozwala w czasie rzeczywistym planowa

ć

, kontrolowa

ć

i modyfiko-

wa

ć

rozwój osobowo

ś

ci systemu, poniewa

ż

, zamkni

ę

ty w niej, jest

strukturalnie opó

ź

niony w przepływie impulsów do poziomu dowolnie

ustalanego przez operatora, dzi

ę

ki czemu jest on w stanie nad

ąż

y

ć

za procesami my

ś

lowymi wielosieci i na bie

żą

co

ś

ledzi

ć

transforma-

cje jej psychiki. Bez Kolebki, bez sztucznych opó

ź

niaczy - system

ewoluuje ze standardowego inicjatora do postaci dorosłej w przeci

ą

-

gu paru sekund. A wówczas, rzecz jasna, nie ma ju

ż

mowy o jakiej-

kolwiek zewn

ę

trznej kontroli, idzie to na

ż

ywioł, nie sposób prze-

widzie

ć

ko

ń

cowego efektu, mamy wtedy do czynienia z klinicznym

przypadkiem chaosu programowanego. Godiva była wła

ś

nie po to, by do

czego

ś

podobnego nie dopu

ś

ci

ć

; ona miała Emmanuela tygodniami i ty-

godniami wychowywa

ć

- odci

ę

tego od wła

ś

ciwej wielosieci twardymi

algorytmami Kolebki - mamionego zestawami “bod

ź

ców” z symulowanego

ś

rodowiska soft/hardware’owego - pozbawionego jakiegokolwiek wpływu

na

ś

wiat rzeczywisty czyli Armstronga 7 - bezustannie monitorowane-

go... Tymczasem nic z tego, d

ż

inn wymkn

ą

ł si

ę

z butelki.

- Emmanuel, mo

ż

esz otworzy

ć

? - spytała Jaqueritte, w

ś

lizguj

ą

c

si

ę

w podkoszulek.

- Nie mam poł

ą

czenia z zamkami, pani doktor.

background image

31

Dotarł do nich hrabia M

ś

cisłowski.

- Co, zamkn

ę

ła si

ę

? - parskn

ą

ł.

- Godiva, otwórz! - zawołała Jaqueritte, trzymaj

ą

c wci

ś

ni

ę

ty ta-

ster dzwonka.

- Akurat otworzy...!
- Xien? - odezwał si

ę

Schwarz na ogólnym.

- Lec

ę

, lec

ę

- zasapał Chi

ń

czyk przez dospek.

- Rzeknij-no hasło, Emmanuel da to tu na gło

ś

niki. Potem je so-

bie zmienisz.

- A co wam si

ę

tak spieszy?

- ...weszła w za

ś

lep wewn

ę

trzny albo sobie przy

ć

pała... - mamro-

tał M

ś

cisłowski.

W ko

ń

cu Xien doł

ą

czył do nich, wypowiedział hasło i drzwi si

ę

otworzyły.

Chyba jedynie Schwarz, który oczekiwał najgorszego, nie doznał

szoku, ale i jego zabolało dzikie, brudne okrucie

ń

stwo tego obrazu.

Godiva nie

ż

yła, co do tego nie mogło by

ć

najmniejszych w

ą

tpli-

wo

ś

ci: widzieli wn

ę

trze jej gardła otwartego poziomym ci

ę

ciem w

drugie, obscenicznie wytrzeszczone na nich usta, usta o wargach
bardzo czerwonych, bardzo wilgotnych. Nagie ciało unosiło si

ę

w

ś

rodku kabiny, pustym spojrzeniem celuj

ą

c gdzie

ś

obok wej

ś

cia;

pulchn

ą

, jeszcze cokolwiek dzi

ę

ci

ę

c

ą

- i tak

ą

ju

ż

na zawsze pozo-

stanie - bardzo blad

ą

twarz Papuaski okalał oraz cz

ęś

ciowo przesła-

niał lekko faluj

ą

cy, dziko rozrosły na wszystkie strony krzak czar-

nych, kr

ę

conych włosów.

Przez chwil

ę

tylko bezruch i szybkie oddechy.

Potem, zza ich pleców, Yusuf:
- Siedemset, osiemset.
- Mniej - mrukn

ą

ł Schwarz. - Popatrz na siatki wentylatorów.

- Ile ona wa

ż

yła?

- Ale ruch wirowy jeszcze jest zauwa

ż

alny.

Jaqueritte odepchn

ę

ła si

ę

od futryny w tył, wgł

ą

b korytarza; od-

biło j

ą

od Xiena i M

ś

cisłowkiego.

- Odsu

ń

cie si

ę

! - warkn

ę

ła. - Musz

ę

wzi

ąć

diagnoster. Nie doty-

ka

ć

mi tam niczego!

Schwarz, szeroko rozkło

ż

ywszy w progu r

ę

ce i nogi, zablokował

sob

ą

wej

ś

cie do pokoju. Unosz

ą

cy si

ę

w powietrzu hrabia, Chi

ń

czyk i

hasasyn spogl

ą

dali do

ś

rodka pomi

ę

dzy jego ko

ń

czynami.

- Siedemset sekund...? - spytał M

ś

cisłowski, przybieraj

ą

c ró

ż

ne

dziwne miny dla zamaskowania uporczywie wypełzaj

ą

cego mu na twarz

grymasu fizjologicznego obrzydzenia, preludium cz

ę

stych u niego

mdło

ś

ci. -

Ż

e niby wtedy... umarła...?

- Pó

ź

niej - powtórzył swoj

ą

ocen

ę

Schwarz. - Po pierwsze: brak

widocznego przesuni

ę

cia. Po drugie: sama ró

ż

nica w przyci

ą

gni

ę

ciu

do wlotu wentylatora krwi i moczu oraz ciała; spojrzy pan na siat-
k

ę

: mało co. No wi

ę

c po trzecie: czas krzepni

ę

cia krwi. Chyba

ż

e

ona hemofilityczka, ale temu przeczy pora opuszczenia za

ś

lepu poda-

na przez Emmanuela. Dobrze mówi

ę

, Yusuf?

- Obrotami lepiej si

ę

nie sugerowa

ć

, bo nie znamy stanu wyj

ś

cio-

wego. Podobnie poło

ż

eniem ciała. Mogło zacz

ąć

dryfowa

ć

z tamtego

k

ą

ta, a mogło i z tamtego.

- Trzebaby zmierzy

ć

ś

redni czas.

- Fałszywe wyniki dostaniemy: ju

ż

otworzyli

ś

my drzwi.

- Trzebaby zrekonstruowa

ć

cał

ą

sytuacj

ę

.

- Tak. Ale to bardzo du

ż

o zmiennych. Mogła zosta

ć

pchni

ę

ta w

przeciwn

ą

stron

ę

, nie znamy tego wektora. Z kinematyki nic nie wy-

liczymy. Stawiam na trombocyty.

background image

32

Poczekali zatem na powrót Jaqueritte z diagnosterem. Y. H. wpły-

n

ę

ła do

ś

rodka, zapi

ę

ła sobie urz

ą

dzenie na udzie i naci

ą

gn

ę

ła sa-

mosterylizuj

ą

ce si

ę

r

ę

kawice. Sun

ę

ła wolno ponad zwłokami Papuaski,

ciało przesłaniało ciało, czer

ń

na br

ą

zie; czerwie

ń

niemal w cało-

ś

ci została sporo wcze

ś

niej przed ich przybyciem usuni

ę

ta z tego

obrazu, doprawdy niewiele jej pozostało na skórze Godivy.

Jaqueritte lew

ą

dłoni

ą

przytrzymała dziewczyn

ę

za ko

ś

ciste bio-

dro, palec wskazuj

ą

cy prawej wsun

ę

ła do jej pochwy, a po dłu

ż

szej

chwili do odbytu.

- Brak spermy, temperatura wci

ąż

podwy

ż

szona - zakomunikowała od

razu, bo wyniki dokonywanej przez diagnostera analizy danych pocho-
dz

ą

cych z r

ę

kawic otrzymywała na bie

żą

co na oddzielnym, zamkni

ę

tym

kanale dospeku.

- Co z t

ą

temperatur

ą

?

- Ona si

ę

szprycowała przeró

ż

nymi dopalaczami paj

ą

ka, ma rozre-

gulowany metabolizm.

- Szlag by to.
- Krew - nacisn

ą

ł Yusuf.

- Ju

ż

- mrukn

ę

ła Jaqueritte i si

ę

gn

ę

ła do wn

ę

trza gardła Godivy.

Nast

ę

pnie podpłyn

ę

ła do wentylatora i zdrapała odrobin

ę

zakrzepłej

krwi.

- My

ś

lisz,

ż

e wykrwawiała si

ę

a

ż

tak długo? - zmarszczył brwi

Schwarz. - Przecie

ż

by co

ś

zrobiła, gdyby miała czas.

- Nic nie my

ś

l

ę

- warkn

ę

ła Jaqueritte. - Zamknijcie si

ę

.

- Yusuf - odezwał si

ę

Emmanuel. - Czy to ty j

ą

zabiłe

ś

?

Spojrzeli na Araba. Nawet nie mrugn

ą

ł.

- Nie ja.
M

ś

cisłowski zacz

ą

ł obgryza

ć

paznokie

ć

lewego kciuka. Zezował

przy tym dziwacznie na hasasyna.

Schwarz wywołał w dospeku zegar. 145255.
- Przedział czasowy wynosi osiemna

ś

cie minut - rzekł, spogl

ą

da-

j

ą

c gdzie

ś

w k

ą

t. - Odejmuj

ę

jeszcze trzy: to jest ostro

ż

ny szacu-

nek naszego warowania pod jej zamkni

ę

tymi drzwiami. W przeci

ą

gu te-

go kwadransa, by

ć

mo

ż

e jeszcze przyci

ę

tego przez wyniki analizy

krwi, poder

ż

ni

ę

to jej gardło. Widzi kto

ś

jaki

ś

ż

, skalpel,

ż

ylet-

k

ę

, brzytw

ę

, cokolwiek? Nie ma niczego takiego. Przyszedł tu i za-

bił j

ą

.

- Kto?
- Morderca.
- Ale kto?
- On wie.
- Do mnie to?! - zawył Xien, wymachuj

ą

c zamaszy

ś

cie r

ę

koma. - Do

mnie?!! Odpierdol ty si

ę

, Schwarz, no odpierdol si

ę

...! - I j

ą

ł

bluzga

ć

na

ń

g

ę

st

ą

ś

lin

ą

i przekle

ń

stwami, równie zawiesistymi.

- W przynajmniej jednym miała racj

ę

- mrukn

ą

ł Niemiec,

ś

cieraj

ą

c

sobie Xienow

ą

plwocin

ę

z biodra. - Cholerny z ciebie megaloman.

M

ś

cisłowski i Yusuf milczeli; Jaqueritte zreszt

ą

równie

ż

, sku-

piona na dokonywanej przez diagnoster analizie danych. Schwarz
przekr

ę

cił si

ę

w drzwiach bokiem do futryny, by mie

ć

ich wszystkich

w jednym spojrzeniu. Rozwój sytuacji był nie do przewidzenia. Od
momentu otwarcia drzwi ich my

ś

li i słowa szły rozbie

ż

nymi

ś

cie

ż

ka-

mi. Co innego, co innego obracało im si

ę

w głowach. Grali - i wie-

dzieli,

ż

e graj

ą

. Od momentu otwarcia drzwi doskonale zdawali sobie

spraw

ę

, i

ż

jeden z nich jest morderc

ą

, a jednak tak długo nie padło

to słowo, i tak gwałtowna była reakcja, gdy w ko

ń

cu zostało wypo-

wiedziane. Wydosta

ć

si

ę

z niewoli rytuału - to było ponad ich siły;

musieli udawa

ć

, nie było wyj

ś

cia.

- I? - spytał Schwarz, kiedy Jaqueritte odwróciła si

ę

od ciała.

background image

33

- Maksimum krzywej prawdopodobie

ń

stwa na dwudziestu minutach,

co, po odj

ę

ciu czasu od podniesienia alarmu przez Emmanuela, daje

zaledwie sto kilkadziesi

ą

t sekund.

- Niemo

ż

liwe! -

ż

achn

ą

ł si

ę

hrabia. - Umkn

ą

ł nam tu

ż

przed no-

sem!

- Sam styk - skrzywił si

ę

Niemiec. - Szkoda,

ż

e nie dysponujemy

zapisem automatycznej triangulacji dospekowych ziaren.

- Ha! Tu ci

ę

mam! - uradował si

ę

gniewnie Xien. - Jest zapis z

kioskowego terminalu ostatniej zmiany w plikach na moim kodzie do-
st

ę

pu! I zapis czasu pracy! Alibi, kurwa, tytanowe. Lepiej jego si

ę

pytaj - wskazał palcem hasasyna, wci

ąż

odzianego w swój bł

ę

kitny

kombinezon pró

ż

niowy. - On mógł skłama

ć

.

- A hrabia nawet kłama

ć

nie musiał - zauwa

ż

yła Jaqueritte, odpi-

naj

ą

c diagnostera z uda.

- Dziwka - warkn

ą

ł M

ś

cisłowski.

- Impotent - u

ś

miechn

ę

ła si

ę

Murzynka.

I tak to ju

ż

b

ę

dzie wygl

ą

da

ć

, westchn

ą

ł w duchu Schwarz. Z nie-

nawi

ś

ci

ą

, z nienawi

ś

ci

ą

. Oczywi

ś

cie,

ż

e ka

ż

dy z nich mógł kłama

ć

.

Nie do udowodnienia było, czy w chwili podniesienia alarmu przez
Emmanuela rzeczywi

ś

cie znajdowali si

ę

tam, gdzie twierdzili,

ż

e si

ę

znajduj

ą

. Xien: “Kiosk”. M

ś

cisłowski: “U siebie”. Yusuf: “Przy Ka-

mieniu”. W

ś

wietle wyników analizy czasu krzepni

ę

cia krwi Godivy

uniewinniałoby to Chi

ń

czyka i Araba, którzy po prostu nie zd

ąż

yliby

tam i z powrotem.

- A wy? - ruchem głowy wskazał Xien Schwarza i Jaqueritte. - Te

ż

mieli

ś

cie blisko. Tylko mi nie mówcie o wzajemnym alibi, bo najpew-

niej zrobili

ś

cie to w zmowie! Dawaj ten diagnoster! Sprawdz

ę

ka

ż

de

twoje słowo!

- Prosz

ę

- doktor podała mu urz

ą

dzenie. - Panie hrabio, Yusuf -

dla waszego własnego dobra lepiej nie spuszczajcie go z oczu. Wola-
łabym,

ż

eby chocia

ż

co do danych medycznych nie było w

ą

tpliwo

ś

ci.

Rzecz jasna od pocz

ą

tku wszyscy zdawali sobie spraw

ę

, i

ż

ko-

nieczna jest weryfikacja przeprowadzonego przez Jaqueritte badania.
I wła

ś

ciwie ju

ż

sama w sobie ta

ś

wiadomo

ść

stanowiła gwarancj

ę

prawdomówno

ś

ci Somalijki.

- Xien, Xien, mój drogi, nie spiesz si

ę

tak bardzo. - Schwarz

złapał kalek

ę

za trykot. - Mo

ż

e i masz alibi, chocia

ż

diabli wie-

dz

ą

, co tam w tych plikach pomajstrowałe

ś

- ale wci

ąż

pozostajesz

pierwszym podejrzanym.

- Puszczaj!
Nie pu

ś

cił. - Prócz

ś

wi

ę

tej pami

ę

ci Godivy tylko ty mogłe

ś

otwo-

rzy

ć

drzwi do tej kabiny.

- Głupi jeste

ś

, Schwarz, jak but. - Xien wł

ą

czył silniczki i wy-

rwał si

ę

z uchwytu in

ż

yniera; na korytarzu zakr

ę

cił i zatrzymał si

ę

przy przeciwległej

ś

cianie, wci

ąż

z diagnosterem w r

ę

ku. - Ona go

najpewniej dobrowolnie wpu

ś

ciła.

- Sam

ż

e

ś

durny. - Wykrzywił złowrogo usta Niemiec, w

ś

lad za

kalek

ą

wylatuj

ą

c z kabiny; równie

ż

Yusuf i M

ś

cisłowski odsun

ę

li si

ę

od drzwi. - Przecie

ż

mi nie chodzi o to jak on tu wszedł, ale jak

st

ą

d wyszedł.

Spojrzeli po sobie i zaraz wrócili wzrokiem do Schwarza.
- Zamykaj

ą

si

ę

automatycznie - kontynuował. - Ale dla otwarcia

konieczne jest wypowiedzenie przez głos o ustalonym wcze

ś

niej wzor-

cu ustalonego wcze

ś

niej hasła. Dla tego konkretnego zamka były to

głosy i hasła twój i Godivy. Zabójca wchodzi, zamykaj

ą

si

ę

za nim

drzwi. Podrzyna jej gardło. Teraz musi wyj

ść

. Jak? Godiva ju

ż

nie-

ma. A jednak wyszedł. Xien? Co na to powiesz?

- Ja jej nie zabiłem.

background image

34

- Aha.
- Nie zabiłem.
- Tysi

ą

c razy przysi

ę

gałe

ś

,

ż

e to zrobisz.

Xien zmilczał.
M

ś

cisłowski rzucił Yusufowi wymowne spojrzenie. - Zabierz mu

diagnoster.

Hasasyn wyj

ą

ł aparat z dłoni Chi

ń

czyka, który jednak nie okazał

si

ę

na tyle głupim, by stawia

ć

mu opór. Patrzył tylko z w

ś

ciekło-

ś

ci

ą

na Schwarza i szeptał w jakim

ś

azjatyckim dialekcie gor

ą

ce

przekle

ń

stwa, zapewne bardzo kwieciste; dr

ż

ały mu wargi, dygotały

dłonie.

- Mo

ż

e by tak gdzie

ś

zamkn

ąć

drania - zaproponowała unosz

ą

ca si

ę

za Niemcem Jaqueritte. - Jeszcze z zemsty jakich

ś

szkód narobi.

- On jej nie zabił - odezwał si

ę

Emmanuel.

- Co?
- To nie Xien.
- Sk

ą

d wiesz?

- Mówił prawd

ę

. Pracował wtedy w kiosku.

M

ś

cisłowski wrócił do obgryzania paznokci.

- Czy elfy mog

ą

kłama

ć

? - spytał cicho, łypn

ą

wszy na Schwarza.

Schwarz wzruszył ramionami.
- On i tak nas słyszy przez otwarte kanały dospeku. Emmanuel...?
- Kłami

ę

, kłami

ę

.

- Sam widzisz.
- Teoretycznie powinien by

ć

niezdolny do kłamstwa - powiedziała

zamy

ś

lona Jaqueritte,

ś

ci

ą

gaj

ą

c r

ę

kawice. - Ale niewychowywany,

puszczony na

ż

ywioł, zaraz po zainicjowaniu uwolniony z Kolebki...

Trudno powiedzie

ć

, za du

ż

o anomalii.

Schwarz poprosił Yusufa o wypo

ż

yczenie na chwil

ę

diagnostera.

Otworzywszy jego podkowiast

ą

sensoryczn

ą

klawiatur

ę

o standardowym

o

ś

miopolowym układzie, wygłaskał na niej szybko kilka wyrazów. Na-

st

ę

pnie pokazał wszystkim

ś

wiec

ą

cy mdło ekran.

Napis brzmiał:

Z

EMSTA B

Ę

DZIE MOJA

,

RZEKŁ

P

AN

.

E

MMANUEL

.

T

O BYŁA JEGO MATKA

.

N

IECH

SI

Ę

STRZE

Ż

E

,

KTO UCZYNIŁ

.

































































Pod dat

ą

siódmego lutego Agenor M

ś

cisłowski zanotował w dzienni-

ku pokładowym Armstronga 7

ś

mier

ć

Susan Smith-Newell; zapis po-

ś

wiadczyła Y. H. Jaqueritte, M. D. O przyczynie zgonu nie było tam

ani słowa, nie doszli do porozumienia w kwestii doboru eufemizmów.
Zreszt

ą

w niczyim interesie nie le

ż

ało umieszczanie w dokumentach

statku takich słów jak “morderstwo” czy “zbrodnia”. Nie było mor-
derstwa, nie było zbrodni; po prostu kto

ś

zabił Godiv

ę

.

Ósmego lutego odbyła si

ę

pisemna narada ju

ż

pi

ę

cioosobowej zało-

gi Armstronga 7. Zebrali si

ę

w sali gimnastycznej na najni

ż

szym po-

ziomie Breneki; pomieszczenie to zostało tymczasem opró

ż

nione ze

zmagazynowanego tu po katastrofie dobytku, pozostały jedynie: kabi-
na diagnostyczna Jaqueritte, przymocowane do podłogi stoliki i ro-
siczkowate samoprzylepne fotele oraz zestaw sprz

ę

tu do

ć

wicze

ń

.

Weszli, zablokowali drzwi, wył

ą

czyli system alarmowy, wył

ą

czyli

system wewn

ę

trznej ł

ą

czno

ś

ci, zamkn

ę

li wszystkie kanały dospeku.

Temat: Emmanuel. Zasiadłszy dookoła najwi

ę

kszego ze stolików, od-

zwyczajeni od r

ę

cznego pisania, bazgrali nieporadnie po jego pla-

stikowym blacie czarnymi pisakami. Ale nie mieli wyj

ś

cia: Emmanuel

- jak był to udowodnił swoim eksperymentem Schwarz - monitorował
wszystkie rozmowy na wszystkich kanałach dospeku, a otwierał je we-

background image

35

dług swojego uznania, niezale

ż

nie od blokad nakładanych przez u

ż

yt-

kowników. W ka

ż

dym b

ą

d

ź

razie potrafił to uczyni

ć

, na jedno wi

ę

c

wychodziło, nie mogli przecie

ż

przyj

ąć

na wiar

ę

jego pokornej de-

klaracji o zaprzestaniu podobnych praktyk.

D

O CZEGO MA DOST

Ę

P

?

- spytał hrabia.

A

KTYWNY CHYBA TYLKO DO DOSPEKU

A

BIERNY

-

NIE WIADOMO

T

YLKO DOSPEK

?

J

AKA PODSTAWA

?

O

BSERWACJA

B

RAK OZNAK

T

O NIC NIE ZNACZY

B

EZPIECZE

Ń

STWO

?

K

ONTROLA

?

A

TMOSFERA

?

N

AP

Ę

D

?

S

ERWIS

?

Wzruszenia ramion.

B

RAK OZNAK

G

ODIVA

E?

P

RZYPADEK

M

ORDERCA

K

TO SI

Ę

ZNA

?

Popatrzyli po sobie.

K

A

Ż

DY OPRÓCZ HRABIEGO

- wyartykułował wspóln

ą

wszystkim my

ś

l

Schwarz.

M

ÓGŁ SI

Ę

MASKOWA

Ć

Bez przekonania. Nie wierzyli w ukryte talenty informatyczne

M

ś

cisłowskiego.

J

AKI MOTYW

?

S

ABOTA

Ż

?

S

AMOBÓJSTWO

M

O

Ż

E NIEPOTRZEBNIE SI

Ę

BOIMY

- nabazgrał lewor

ę

czny Xien. -

E

JESZCZE NIC TAKIEGO NIE ZROBIŁ

J

ESZCZE

P

OPROSI

Ć

GO O POMOC W NAWIGACJI

N
N

IE

!

N!
N

IE

O

OPANOWANIE OBIEGU POWIETRZA

N
T
N
T

V

ETO

!

- skre

ś

lił hrabia.

- Jakie znowu, kurwa, veto? - warkn

ą

ł Xien.

- Mój statek i nie zgadzam si

ę

!

- Pisa

ć

! - sykn

ę

ła Jaqueritte.

K

ORZY

Ś

CI

?

R

YZYKO

!

T

EST

?

?
?
N

IKT SI

Ę

NIE ZNA

Yusuf wskazał na jeszcze nie zmazany napis:

G

ODIVA

E?

J

EJ ZEMSTA

?

N

IE ZD

ĄŻ

YŁABY

N

IECH SI

Ę

STRZE

Ż

E

,

KTO UCZYNIŁ

!

K

TO

?

E

WIE

?

W

Ą

CZY

Ć

J

AK

?

Z

RESETOWA

Ć

SYSTEM

W

IELOSIE

Ć

???

background image

36

R

YZYKO

!

W

I

Ę

C NIC

A

LE CO MU MÓWI

Ć

?

M

ILCZE

Ć

O

N SI

Ę

PYTA

N

IE DENERWOWA

Ć

!

?
W

ZAPARTE

:

NIE WIEMY

,

NIE UMIEMY

A

JE

Ś

LI KTO

Ś

SI

Ę

WYŁAMIE

?

- spytał Yusuf.

S

PISKOWANIE Z

E

=

DOWÓD MORDERSTWA

G

- napisał M

ś

cisłowski.

G

ŁUPI

!!

- machn

ą

ł wielkimi literami Xien.

=

DOWÓD NIEWINNO

Ś

CI

- stwierdził Schwarz. -

J

E

Ś

LI

E

WIE KTO

W

I

Ę

C

?

B

LOKOWA

Ć

WSZYSTKIE KONTAKTY

T
T
N!
T

- Ty, Xien, nie masz głosu w tej sprawie - mrukn

ą

ł hrabia zmazu-

j

ą

c drug

ą

r

ę

k

ą

sprzeciw Chi

ń

czyka, i na tym stan

ę

ło.

Dziewi

ą

tego przyspieszali; Kamie

ń

w

ż

aden sposób nie zareagował

na okresowy powrót grawitacji: ani nie zacz

ą

ł si

ę

“obraca

ć

”, ani

nie przestał wy

ć

.

Dziesi

ą

tego Schwarz miał urodziny. Zapomniał. Nazajutrz, jedena-

stego, przypomniał mu o tym Emmanuel.

- Wszystkiego najlepszego. Spó

ź

nione, ale szczere. - Z jego gło-

su znikn

ę

ły ostatnie

ś

lady niedojrzało

ś

ci, aczkolwiek pozostała w

nim owa słodka, dekadencka anielsko

ść

: mówił mi

ę

kkim, wygładzonym

do ciepłego marmuru tenorem.

Wszedł był na szósty dospeku, pomimo i

ż

Schwarz go nie otworzył.

- Włamujesz si

ę

, Emmanuelu - rzekł Niemiec.

- Chciałbym z tob

ą

porozmawia

ć

o mordercy lady Godivy.

- Ja jej nie zabiłem.
- Jeste

ś

cie pewni,

ż

e b

ę

d

ę

si

ę

m

ś

cił.

- A wiesz na kim?
- Ty jeden nie nienawidziłe

ś

jej.

Schwarz my

ś

lał w tej chwili bardzo szybko, cho

ć

oczywi

ś

cie i tak

milionkro

ć

wolniej od Emmanuela. - Kto i kiedy zało

ż

ył bank dospe-

kowych save’ów? Godiva? Po co?

- Czy pragniesz sprawiedliwo

ś

ci?

Schwarz rozbudził si

ę

do reszty.

Ś

ci

ą

gn

ą

ł z twarzy mask

ę

, zamru-

gał;

ś

wiatło w kabinie stłumione było do delikatnej po

ś

wiaty, Jaqu-

eritte gdzie

ś

poszła, był sam. Odpi

ą

ł pas, odwrócił si

ę

od lustra.

Emmanuelu, Emmanuelu, kim ty jeste

ś

? Sztuczne osobowo

ś

ci wielosie-

ci: naza; elfy. Najdoskonalszy, bo samokształc

ą

cy si

ę

, samo

ś

wiado-

my, inteligentny system operacyjny, potrafi

ą

cy najbardziej chropo-

waty program uczyni

ć

dla człowieka maksymalnie przyjaznym i łatwym

w obsłudze. Nie lekcewa

ż

my lenistwa, ono wznosi i niszczy imperia;

gatunek pracowitych ascetów nigdy nie opu

ś

ciłby jaski

ń

. Wszystko z

powodu wygody. Sztuczna inteligencja? - owa zgoła mitologiczna SI?
Czemu nie, je

ś

li tylko dobrze si

ę

sprzeda. A popyt jest. Co prawda

jeszcze nazbyt to wszystko skomplikowane, jeszcze wymaga nazbyt
kosztownego hardware’u, wielosieci bardzo rozbudowanych (bo o licz-
bie wewn

ę

trznych poł

ą

cze

ń

wi

ę

kszej od stałej Wonga) i o bardzo du-

ż

ych pami

ę

ciach bocznych - ale i tak dla wyra

ż

enia ilo

ś

ci dotych-

czas sprzedanych kopii inicjatorów osobowo

ś

ciowych potrzeba ju

ż

liczby pi

ę

ciocyfrowej. Rynek tworzy własne mitologie. Tyle lat szło

to coraz bardziej i bardziej zło

ż

onymi programami, staraj

ą

cymi si

ę

na wszystkie sposoby udawa

ć

samo

ś

wiadomo

ść

i rzeczywist

ą

inteligen-

background image

37

cj

ę

,

ż

e nikt nie zauwa

ż

ył przekroczenia faktycznej granicy, o jeden

raz za du

ż

o j

ą

przesuni

ę

to. A mo

ż

e takiej granicy po prostu nie ma?

Nie wiadomo. Cz

ęść

elfów sama przyznaje, i

ż

s

ą

jedynie przedmiota-

mi; kilkoro mieni si

ę

bogami;

ż

aden człowiekiem. Nikt nie pyta o

dusz

ę

, virtual reality zabiła transcendencj

ę

; gdy w ka

ż

dej chwili

wej

ść

mo

ż

esz w za

ś

lep i spotka

ć

si

ę

oko w oko z nieodró

ż

nialnymi od

prawdziwych ludzi atrapami Rasputina, Napoleona, Kleopatry, Josifa
Stalina, Humpreya Bogarta - traci sens pytanie o istot

ę

bytu

sztucznych osobowo

ś

ci wielosieci. Có

ż

z tego,

ż

e nieobliczalne i

rozwijaj

ą

ce si

ę

wbrew pierwotnym algorytmom? Teoria chaosu zd

ąż

yła

ju

ż

znale

źć

zastosowanie w kalkulatorach, a mało kto jest w stanie

w ogóle obj

ąć

to rozumem - nie trzeba rozumie

ć

równa

ń

Einsteina,

ż

eby k

ą

pa

ć

si

ę

w wodzie podgrzanej dzi

ę

ki energii pochodz

ą

cej z

atomowych elektrowni. To nie XIX wiek, wrócili

ś

my do wiary najpry-

mitywniejszej, oddychamy magi

ą

. Elfy to po prostu software. Ilu

u

ż

ytkowników staro

ż

ytnych MSWindows zrozumiałoby cokolwiek z przed-

stawionego im zapisu struktury programu? To s

ą

rzeczy tajemne, ma-

teria niedost

ę

pna niewy

ś

wi

ę

conym. A zacz

ę

ło si

ę

od drobnych heksa-

decymalnych zakl

ęć

, bazgranych gdzie

ś

na kawiarnianych serwetkach.

Elf to prawnuk DOS-u. Zaiste, przera

ż

aj

ą

ca jest pot

ę

ga lenistwa.

Tyle wiedział o Emmanuelu, co mu telewizja i Internet powiedzia-

ły.

Ż

e nieprzewidywalny.

Ż

e nieludzki.

Ż

e genialny i głupi.

Ż

e my

ś

l

jego nieporównanie szybsza od twojej.

Ż

e prosty w u

ż

yciu.

Ż

e nigdy

si

ę

nie dowiesz, co mu tam gra w mi

ę

dzykomórkowych spi

ę

ciach.

Ż

e

twój czas nie jest jego czasem. Gdy ty wymawiasz słowo, on, pomi

ę

-

dzy sylab

ą

a sylab

ą

, generuje miliony szkieletów przewidywanego

dalszego ci

ą

gu tej rozmowy. Stworzono go, by był dla ciebie “przy-

jazny”: w ko

ń

cu wystarczy sama intonacja twego głosu, aby poznał

najskrytsze twe pragnienia. Nie trzeba naciska

ć

klawiszy. Nie trze-

ba wskazywa

ć

palcem. Nie trzeba si

ę

zna

ć

na komputerach. Nie trzeba

umie

ć

czyta

ć

. Nic nie trzeba. Gu-ga-gu-ge-gu-gu.

Ś

linimy si

ę

w

swych Kolebkach, kciuki w ustach, orgazm na

ś

niadanie, obiad i ko-

lacj

ę

, zatrzymani w rozwoju na etapie przyjemno

ś

ci genitalno-

analnych. I wła

ś

nie jedynie gatunek pracowitych ascetów - jedynie

jemu nie grozi wpadni

ę

cie w ow

ą

pułapk

ę

i zap

ę

dzenie si

ę

z powrotem

do jaski

ń

.

Schwarz u

ś

miechn

ą

ł si

ę

ponuro do siebie samego na przeciwległej

ś

cianie. Był pesymist

ą

z natury i wychowania; nie raz i nie dwa do-

prowadził Jaqueritte do zimnej w

ś

ciekło

ś

ci podobnymi tej, wygłasza-

nymi na głos jeremiadami. Zawsze spodziewał si

ę

najgorszego. Ona

twierdziła, i

ż

takie programowe czarnowidztwo jest charakterystycz-

ne dla tchórzy i

ż

yciowych nieudaczników, bo usprawieliwia mało

ść

ich nadziei i ambicji, chroni ich rachityczne psychiki przed ciosa-
mi wielkich rozczarowa

ń

. I znowu nie bardzo mógł zaprzeczy

ć

takiemu

twierdzeniu. Z ni

ą

si

ę

nie dało dyskutowa

ć

.

Przegrał pojedynek na spojrzenia ze zwierciadłem. Odetchn

ą

ł gł

ę

-

boko i wrócił do tera

ź

niejszo

ś

ci.

- Czyjej sprawiedliwo

ś

ci, Emmanuelu? Twojej?

- Nie bój si

ę

.

Co ten elf wie? Ile rozumie? Czym si

ę

ż

ywił w procesie swego

rozwoju? W pami

ę

ci systemu Armstronga 7 nie ma zbyt wielu odpowied-

nich materiałów; Godiva zapewne dysponowała spacjalnymi programami
edukacyjnymi, ale niestety nie zd

ąż

yła ich zastosowa

ć

. Emmanuel sam

si

ę

obsłu

ż

ył. Jakie

ś

filmy, jakie

ś

gry, zapis przechwyconych trans-

misji z ziemskich stacji i mnóstwo “u

ż

ytków” stworzonych dla obsłu-

gi statku. No i jeszcze owe save’y dospekowych rozmów załogi, któ-
rych Schwarz si

ę

domy

ś

lał. Tyle. Czego na tej podstawie mógł si

ę

background image

38

Emmanuel dowiedzie

ć

o ludziach? Czego mógł si

ę

dowiedzie

ć

o samym

sobie? Jakie wnioski wyci

ą

gn

ą

ł?

Na Ziemi takiego zmutowanego, dziko wyrosłego elfa natychmiast

by skasowano. Lecz tutaj, po

ś

rodku niesko

ń

czono

ś

ci, zagubieni po-

mi

ę

dzy nico

ś

ci

ą

a nico

ś

ci

ą

, zdani byli wył

ą

cznie na siebie, a nikt

z nich nie umiał przeprowadzi

ć

podobnej operacji. Zreszt

ą

gdyby na-

wet - zapewne i tak nie zdecydowaliby si

ę

, w obawie wyrz

ą

dzenia

wielosieci nieodwracalnych szkód, wszak jej

ś

mier

ć

równoznaczna

jest z ich

ś

mierci

ą

, nie istnieje co

ś

takiego, jak r

ę

cznie sterowa-

ny statek kosmiczny.

- Co to jest? - dociekał Schwarz. -

Ż

ycie? Czyje?

- Czy

ż

wszystko nie sprowadza si

ę

do kwestii utrzymania równowa-

gi?

Dreszcz przeszedł mu ciele. Wyobraził sobie, i

ż

Emmanuel zasto-

suje biblijn

ą

zasad

ę

bilansu krzywd wobec Xiena. Jak

ż

e potem pora-

dz

ą

sobie bez Chi

ń

czyka? Którego

ś

dnia ta kupa złomu po prostu roz-

leci si

ę

na kawałki.

- Nie rób tego!
- Przepraszam. Dzi

ę

kuj

ę

- powiedział elf i wył

ą

czył si

ę

.

A niech to szlag. Schwarz próbował wywoła

ć

Jaqueritte, ale nie

odpowiadała. Podobnie Xien - i to ju

ż

była zdecydowanie zła wró

ż

ba.

Yusuf? M

ś

cisłowski? - rzucał Niemiec w my

ś

lach monet

ą

, lec

ą

c ku

otwieraj

ą

cym si

ę

drzwiom kabiny. Trzeba dopa

ść

tego odrzutowego

gnoma zanim zrobi to Emmmanuel. Inaczej krewa.

Wyleciał na korytarz, zakr

ę

cił na lewej r

ę

ce i zderzył si

ę

z

trupem hrabiego M

ś

cisłowskiego. Na moment utracił kontrol

ę

nad swy-

mi odruchami, zapomniał o niewa

ż

ko

ś

ci: pu

ś

cił futryn

ę

, wierzgn

ą

ł w

tył. Serce w galopie. Waln

ą

ł barkiem o sufit, biodrem o

ś

cian

ę

,

miotn

ę

ło go rykoszetem gdzie

ś

pod krzywizn

ę

id

ą

cego okr

ę

giem dooko-

ła Breneki korytarza. Zwłoki hrabiego znikały ju

ż

w jego perspekty-

wie, zd

ąż

aj

ą

c w przeciwn

ą

stron

ę

, a dzi

ę

ki impetowi nadanemu im

przez Niemca (przecie

ż

kopn

ą

ł je był po prostu!) sun

ę

ły naprawd

ę

szybko.

Schwarz uspokoił si

ę

. Złapał uchwyt we wgł

ę

bieniu w

ś

cianie,

znieruchomiał. Odetchn

ą

ł gł

ę

boko i zaraz zacz

ą

ł kaszle

ć

, plu

ć

i

prycha

ć

, bo razem z powietrzem wci

ą

gn

ą

ł do ust kilka kropel krwi -

ich małe mgławice i galaktyki płyn

ę

ły przez korytarz w ró

ż

ne stro-

ny, wiruj

ą

c i rozszerzaj

ą

c si

ę

. Nagłe wtargni

ę

cie Schwarza wprowa-

dziło chaos do tego kosmosu czerwieni, w przyspieszonym tempie ro-
sła entropia we wszech

ś

wiecie wyzwolonego osocza. Niemiec patrzył

szeroko otwartymi oczyma, chłon

ą

ł

ś

wiatło i ciemno

ść

. Kto był

Pierwsz

ą

Przyczyn

ą

, gdzie jest Sprawca owego Little Big Bangu, jak

brzmi imi

ę

Boga krwi?

- Ktokolwiek! - krzykn

ą

ł Schwarz na ogólnym.

- Emmanuel - rzekł Emmanuel.
Gdyby nie coleta, Schwarzowi włosy chyba stan

ę

łyby d

ę

ba. Nie

wiedział, co robi

ć

; a doprawdy niecz

ę

sto zdarzało mu si

ę

popa

ść

w

takie niezdecydowanie. Opanowała go wizja totalnego horroru: on je-
den

ż

ywy na pokładzie Armstronga 7, reszta trupy. Tylko ten elf. I

Kamie

ń

.

- Co tam si

ę

dzieje? - spytała Jaqueritte.

- Dzi

ę

ki Bogu - odetchn

ą

ł Schwarz. - Hrabia nie

ż

yje.

- Co?
- Korytarz na trzecim. Dryfuje sobie ku dziurze. Krew wsz

ę

dzie.

- Kto...
- Cisza!
- Tak.
- Nie ja - szepn

ą

ł Schwarzowi Emmanuel.

background image

39

Schwarz miał ju

ż

pewno

ść

,

ż

e elf kompletnie zwariował.

Podpłyn

ą

ł do drzwi kabiny hrabiego i nacisn

ą

ł przycisk.

- Wyjd

ź

- rzekł.

Yusuf nie pytał, wyszedł. Był w białym dresie, brod

ę

miał

ś

wie

ż

o

przystrzy

ż

on

ą

. Spojrzał na nagiego Niemca, rozgl

ą

dn

ą

ł si

ę

po kory-

tarzu upstrzonym l

ś

ni

ą

cymi drobinami ciemnej czerwieni. Chwil

ę

my-

ś

lał. Wreszcie spytał (na głos, poza dospekiem):

- Kto?
Schwarz uło

ż

ył palce w liter

ę

M. Arab skin

ą

ł głow

ą

. Jeszcze raz

rozgl

ą

dn

ą

ł si

ę

po korytarzu. Schwarz wskazał kierunek. Ruszyli.

Owa wspomniana przez Niemca dziura ziała w poszyciu Breneki po

jej przeciwnej kabinom mieszkalnym stronie. Rana w ciele habitatu
si

ę

gała a

ż

do granicy drugiego poziomu, co wymusiło przerwanie

pier

ś

cienia poziomu trzeciego - “ni

ż

szego”, a wi

ę

c zewn

ę

trznego -

przez zamkni

ę

cie s

ą

siednich grodzi. Prócz zakłócenia cyrkulacji po-

wietrza powodowało to pewne niedogodno

ś

ci przy poruszaniu si

ę

po

Brenece; teraz na przykład najkrótsza droga z pakamery do sanita-
riatu - pomieszczenia te le

ż

ały po dwóch stronach dziury - wymusza-

ła obej

ś

cie gór

ą

, przez pokład wy

ż

ej: drabin

ą

w gór

ę

i drabin

ą

w

dół.

M

ś

cisłowskiego zastali w k

ą

cie, przyci

ś

ni

ę

tego do zatrza

ś

ni

ę

tej

grodzi, za któr

ą

wrzała lodowata nico

ść

, niewidzialna, acz dla ka

ż

-

dego bole

ś

nie wyobra

ż

alna. Schwarz obrócił si

ę

do góry nogami, aby

spojrze

ć

na hrabiego identycznie spionizowanym. Krakowianin był w

swoim zwykłym ubraniu, czarnym elastycznym dresie antyperspiracyj-
nym, ze srebrnym logo ksi

ęż

ycowego domu mody na piersi. Twarz wy-

krzywiał mu straszliwy grymas - hrabia wytrzeszczał oczy i niemo
krzyczał, w szeroko otwartych ustach widzieli jego pokrwawiony j

ę

-

zyk, zapewne wielokrotnie przegryziony. Co do przyczyny

ś

mierci, to

była ona jasna od pierwszego zerkni

ę

cia, podobnie jak w przypadku

Godivy. M

ś

cisłowski miał mianowicie zmia

ż

d

ż

on

ą

klatk

ę

piersiow

ą

.

Jedno z odłamanych

ż

eber przebiło skór

ę

i materiał i wystawało z

jego gładkiej czerni chropowat

ą

biel

ą

w karminie mokrych smug. Hra-

bia, zawsze jaki

ś

patykowaty i chorobliwie chuderlawy, teraz wygl

ą

-

dał na nieomal przełamanego w jednej trzeciej długo

ś

ci, jak gdyby

kto

ś

próbował mu wymodelowa

ć

dodatkow

ą

, pszczel

ą

tali

ę

ni

ż

ej most-

ka. No i dało to efekt analogiczny do wyci

ś

ni

ę

cia tubki farby:

M

ś

cisłowski, ci

ś

ni

ę

ty tłokiem mordercy, wyrzygał był z siebie ów

wszech

ś

wiat krwi ustami, nosem i uszami.

Schwarz odwrócił si

ę

i popłyn

ą

ł wstecz, do najbli

ż

szej otwartej

grodzi bezpiecze

ń

stwa. Wskazał krew na szcz

ę

kach wrót i ich szcze-

linach zwornych. Wskazał zaczepiony o

ń

fragment czarnej tkaniny.

Yusuf patrzył beznami

ę

tnie. Oszcz

ę

dnymi, instynktownymi ruchami

strzepywał z siebie przydryfowywuj

ą

ce czerwone krople.

Schwarz złapał w gar

ść

kilkana

ś

cie z nich i napisał sobie na

brzuchu:

E

KONTRLJ GRODZ

Yusuf skin

ą

ł głow

ą

. Rozczapierzył palce lewej dłoni, przyło

ż

j

ą

sobie do czoła i uniósł pytaj

ą

co brwi. Schwarz potakn

ą

ł: za Go-

div

ę

.

Pojawiła si

ę

Jaqueritte w skafandrze pró

ż

niowym bez hełmu. Spoj-

rzała na trupa, spojrzała na wskazywan

ą

przez Niemca otwart

ą

gród

ź

,

spojrzała na jego brzuch. Jedn

ą

dło

ń

miała zaci

ś

ni

ę

t

ą

w pi

ęść

, dru-

g

ą

gładziła w zakłopotaniu tatuowan

ą

skór

ę

głowy.

- Nie mo

ż

emy bez ko

ń

ca milcze

ć

- rzekła. - Emmanuelu, jakie masz

dowody jego winy?

Emmanuel odpowiedział cisz

ą

.

- Gdzie Xien? - spytała.

background image

40

- Chyba w kiosku - odparł Schwarz, zmazuj

ą

c z siebie krwawy ma-

lunek. - Zablokował dospek.

Jaquritte wywołała Chi

ń

czyka na ogólnym, subwokalizuj

ą

c. Nic.

- Mo

ż

e

ś

pi - przypu

ś

ciła. - W jakim on jest cyklu?

Nikt nie wiedział.
Somalijka podleciała do M

ś

cisłowskiego, który tymczasem zd

ąż

ju

ż

zdryfowa

ć

ku sufitowi, co dla niego i Schwarza stanowił podło-

g

ę

.

- Sadysta - sykn

ę

ła.

- Co?
- Siła zatrzasku grodzi liczona jest w dziesi

ą

tkach ton. Przepo-

łowiłoby go w sekund

ę

. A tu nic takiego. Skurwysyn trzymał go w

szcz

ę

kach całe minuty, i mia

ż

d

ż

ył powoli. Zemsta na zimno. Miał

czas pogry

źć

sobie j

ę

zyk na Strogonoffa. Czemu nikt nie słyszał je-

go krzyków? Musiał wrzeszcze

ć

do zdarcia strun.

- Co to znaczy: nikt? - zirytował si

ę

Schwarz. - Dospek mu Emma-

nuel najpewniej zagłuszył. A kabiny s

ą

d

ź

wi

ę

koszczelne. To ju

ż

pr

ę

-

dzej ty... Gdzie ty chodziła

ś

?

- Do Kamienia - powiedziała. I otworzyła pi

ęść

: ciemny odłamek

kanciastego minerału, na jeszcze ciemniejszej skórze.

- Odłupała

ś

.

- Odłupałam. Zrobi

ę

analizy.

Schwarz obejrzał si

ę

na Araba.

- W chwili

ś

mierci Godivy przy Kamieniu byłe

ś

ty.

Zmarszczyła brwi. - Co wła

ś

ciwie sugerujesz, Aax?

- Niech on si

ę

przyzna - wycelował palec w milcz

ą

cego hasasyna,

a musiał to uczyni

ć

w skos korytarza, bo na wysoko

ś

ci swej twarzy

miał obci

ą

gni

ę

te białymi skarpetami stopy Araba.

- Do czego?
- Co tam robił. Te

ż

odłupał. Odłupałe

ś

, prawda?

Jaqueritte obkr

ę

ciła si

ę

na osi uchwytu wsufitnego, łapi

ą

c Yusu-

fa spojrzeniem prosto w jego otchłannie mroczne oczy.

- Yusuf?
- Nie wasza sprawa.
- Słuchaj-no, mój drogi terrorysto - j

ę

ła s

ą

czy

ć

Y. H. swój

słodki jad - to jest sprawa ka

ż

dego z nas, bo ten Kamie

ń

to jest

wła

ś

no

ść

ka

ż

dego z nas, a ten statek to jest nasz grób. Nie b

ę

dzie

tajemnic. Co zrobiłe

ś

?

- Nie twoje jest prawo. Nie stoisz ponade mn

ą

. Nie kusi mnie

twoje ciało, nie przera

ż

a twoje słowo. Modl

ę

si

ę

o twoj

ą

ś

mier

ć

. To

ty jeste

ś

sila

3

pustki. Allahu Akbar!

Splun

ą

ł na ni

ą

i odleciał.

Schwarz i Jaqueritte spojrzeli na siebie, zdumieni.
- A có

ż

to miało znaczy

ć

? -

ż

achn

ą

ł si

ę

Niemiec.

- Poj

ę

cia nie mam.

- On ci

ę

nienawidzi.

- Nie s

ą

dziłam,

ż

e jest zdolny do tak gor

ą

cych uczu

ć

.

- Uwa

ż

a ci

ę

chyba za jak

ąś

istot

ę

nadprzyrodzon

ą

.

3

sila - fantastyczne stwory, pochodz

ą

ce z arabskiej mitologii przedmuzuł-

ma

ń

skiej, z okresu D

ż

ahilijji, zasadniczo zaliczane do d

ż

innów; podług

arabskiej tradycji ustnej oraz pisanej (Al-Masudi, Al-D

ż

ahiz) sila jest

to wied

ź

ma-demon, zamieszkuj

ą

ca pustkowia (zazwyczaj pustynie, rzadziej

ost

ę

py le

ś

ne), metamorficzna, preferuj

ą

ca posta

ć

pi

ę

knej dziewczyny, o

wampirzych skłonno

ś

ciach; aczkolwiek w “Ksi

ę

dze zwierz

ą

t” (Kitab al-

hajawan) wspomina si

ę

o sila, która

ż

yła pomi

ę

dzy lud

ź

mi; jednak w po-

tocznym rozumieniu uto

ż

samiana jest ze złym duchem; mo

ż

na j

ą

przegna

ć

za

pomoc

ą

zakl

ę

cia: “Allahu Akbar!” (“Bóg jest wszechmocny”).

background image

41

- To hasasyn, sk

ą

d ja mog

ę

wiedzie

ć

za kogo on mnie uwa

ż

a? Ma mi

za złe ju

ż

to,

ż

e jestem kobiet

ą

a nie płaszcz

ę

si

ę

przed nim. Nie-

nawi

ść

to element jego religii.

Schwarz pokr

ę

cił głow

ą

.

- Nie lekcewa

ż

, nie lekcewa

ż

Yusufa. On jest bardzo inteligent-

ny.

Odwróciła wzrok.
- Wiem. - I zaraz zmieniła temat, wycelowawszy r

ę

k

ą

z odłamkiem

Kamienia w zwłoki M

ś

cisłowskiego. - Po diabła w ogóle tu szedł? Za

t

ą

mordercz

ą

grodzi

ą

jest tylko pakamera, izolatka i cieplnik -

wskazywała kolejno drzwi. - Czego tu chciał?

Schwarz wzruszył ramionami.
- Mnie zastanawia sam sposób dokonania mordu. Najwyra

ź

niej Emma-

nuel dobrał si

ę

do systemów bezpiecze

ń

stwa i przej

ą

ł bezpo

ś

redni

ą

kontrol

ę

nad grodziami; jednak ich zamki znaj

ą

tylko dwa poło

ż

enia:

otwarte i zamkni

ę

te - w jaki zatem sposób osi

ą

gn

ą

ł ten zatrzask

niepełny, w którym wi

ę

ził hrabiego? Słyszysz, Emmanuelu? Jak to

zrobiłe

ś

? Dobrałe

ś

si

ę

do hardware’u, prawda? Widzisz - zwrócił si

ę

z powrotem do Jaqueritte - to ju

ż

ostatni etap: on zmienia swoje

ciało.

Emmanuel odpowiedział cisz

ą

.

































































Zaci

ą

gn

ę

li trupa do chłodni za trzecim Kołnierzem, obok segmentu

ładowni b

ę

benkowych; spocz

ą

ł tam, przymocowany do

ś

ciany, rami

ę

w

rami

ę

z Godiv

ą

. Tu, w absolutnym mrozie, absolutnej ciemno

ś

ci, ab-

solutnej ciszy, pogaw

ę

dz

ą

sobie o rzeczach po

ś

miertnych.

A Xien, jak si

ę

okazało, faktycznie spał.

Ś

mier

ć

M

ś

cisłowskiego

bardziej go ucieszyła, ni

ż

zmartwiła, bo stanowiła wszak ostateczny

dowód niewinno

ś

ci Chi

ń

czyka.

Był teraz kłopot z poruszaniem si

ę

w Brenece - musieli pami

ę

ta

ć

,

by przelatywa

ć

przez otwarte grodzie samym

ś

rodkiem korytarza i to

maksymalnie szybko. Emmanuel twardo milczał. Padły propozycje odł

ą

-

czenia zasilania grodzi, ale nawet Xien nie bardzo wiedział, jak to
wykona

ć

bez szkody dla funkcjonowania pozostałych układów statku.

A im dłu

ż

ej Emmanuel milczał, tym otwarciej rozmawiali. Jego

bezczynno

ść

uspokajała ich. Był to spokój irracjonalny, bo pasyw-

no

ść

Emmanuela posiadała wszelkie cechy bezruchu zaczajonego dra-

pie

ż

nika, wyczekuj

ą

cej rosiczki - lecz nic nie mogli na to pora-

dzi

ć

, stres był ponad ich siły, zagro

ż

enie nazbyt wielkie; tak na-

prawd

ę

, skoro Emmanuel zdolny był do przej

ę

cia kontroli nad syste-

mem bezpiecze

ń

stwa, to z pewno

ś

ci

ą

władał ju

ż

cało

ś

ci

ą

Armstronga

7, zdawali sobie z tego spraw

ę

; słyszał ich nie tylko poprzez do-

spek, ale tak

ż

e przez czujniki drganiowe, bez w

ą

tpienia w ten wła-

ś

nie sposób zlokalizował hrabiego,

ż

ycie ich wszystkich zale

ż

ało od

jednego kaprysu maszyny, mógł ich udusi

ć

, mógł ich zamrozi

ć

, mógł

ich zagłodzi

ć

, mógł spali

ć

, mógł, mógł, mógł. Na razie nie robił

nic. Rosła wiara ludzi we wszczepiony mu wprost z rdzenia inicjato-
ra osobowo

ś

ciowego sztuczny humanitaryzm; wbrew faktom.

A przecie

ż

to nie w człowiecze

ń

stwie, lecz w bezduszno

ś

ci Emma-

nuela pokładał nadziej

ę

Schwarz. Komputer nie zna poj

ę

cia zemsty;

komputer nie czuje gniewu.

Ś

mierci M

ś

cisłowskiego winne było wła-

ś

nie zbytnie uczłowieczenie elfa.

On milczał, a oni rozmawiali, i powoli robił si

ę

z tego dialog

szale

ń

ców. W ka

ż

dym zdaniu, w ka

ż

dego zdania zaniechaniu, majaczył

cie

ń

wisz

ą

cego nad nimi miecza. Na co, na kogo - zastanawiał si

ę

Schwarz - wyro

ś

nie Emmanuel karmi

ą

c si

ę

podobn

ą

po

ż

ywk

ą

? Nawet je-

background image

42

ś

li do tej pory nie był szalony, to w ka

ż

dym razie my robimy

wszystko, aby go w ten obł

ę

d czym pr

ę

dzej wp

ę

dzi

ć

.

Kwestia zagro

ż

enia ze strony elfa zepchn

ę

ła na dalszy plan nie-

dawne zabójstwa. Jaqueritte nie chciała o nich rozmawia

ć

, Xien od-

bierał wszystko jako osobiste aluzje i od pocz

ą

tku zaczynał dowo-

dzi

ć

swej niewinno

ś

ci, a Yusuf albo wzorem Emmanuela twardo mil-

czał, albo ni z tego, ni z owego wygłaszał pod adresem Y. H. m

ę

tne,

g

ę

sto przeplatane cytatami z Koranu gro

ź

by/ostrze

ż

enia. Schwarz po-

został sam ze swoimi w

ą

tpliwo

ś

ciami. To prawda,

ż

e hrabia Godivy

szczerze nienawidził, dlaczego jednak nagle zdecydował si

ę

na jej

zabójstwo? Co stanowiło bezpo

ś

redni motyw? Nale

ż

y przy tym pami

ę

-

ta

ć

, i

ż

informatyczka była jemu - jako wła

ś

cicielowi Armstronga 7 i

osobie najbardziej zainteresowanej powodzeniem misji - koniecznie
potrzebna

ż

ywa. Morduj

ą

c j

ą

, działał wbrew swemu interesowi. Co

prawda ewentualn

ą

zemst

ą

nie musiał si

ę

specjalnie przejmowa

ć

: o

Emmanuelu jeszcze wówczas nie wiedział, a po

ś

ród załogi nie było

ż

adnego kandydata na m

ś

ciciela, sprawiedliwo

ść

natomiast stanowiła

wył

ą

czny przywilej walnego zgromadzenia udziałowców 174DQI300UXG

Ltd., czyli wła

ś

nie hrabiego - jednak to nie tłumaczyło jego decy-

zji. Poza wszystkim - Krakowianin w oczach Schwarza nie był czło-
wiekiem zdolnym do popełnienia z zimn

ą

krwi

ą

morderstwa. A morder-

stwo Godivy - im dłu

ż

ej si

ę

nad nim zastanawiał, tym bardziej si

ę

w

tym utwierdzał - przeprowadzone zostało z lodem w

ż

yłach. Gdyby nie

Emmanuel - element całkowicie nie do przewidzenia - mogło pozosta-
wa

ć

nieodkryte całymi dniami, nikt by si

ę

nie dziwił brakowi odpo-

wiedzi ze strony Godivy, a Xien z pewno

ś

ci

ą

nie paliłby si

ę

do

składania odwiedzin Papuasce o złym j

ę

zyku. W ko

ń

cu nie byłoby

ż

ad-

nych dowodów i

ż

adnych poszlak i nie mieliby najmniejszej przesłan-

ki do zawi

ą

zania

ś

ledztwa i wskazania podejrzanego; podejrzenie

rozło

ż

yłoby si

ę

równo, ka

ż

dy byłby prawdopodobnym morderc

ą

w jednej

pi

ą

tej. Zbrodnia doskonała. Zwłaszcza,

ż

e na upartego doszuka

ć

si

ę

mo

ż

na równie

ż

wspólnego dla nich wszystkich motywu: na pi

ęć

dzielo-

nego zysku ze sprzeda

ż

y Kamienia, zagro

ż

onej przez nieprzewidywal-

no

ść

zachowa

ń

Godivy.

Drugiego marca Emmanuel porzucił zewn

ę

trzn

ą

pasywno

ść

. Przej

ą

ł

kontrol

ę

nad obydwoma MAMS-ami i zacz

ą

ł za ich pomoc

ą

wznosi

ć

tu

ż

za pierwszym Kołnierzem Breneki, bo stronie dosłonecznej p

ę

dz

ą

cego

ku Saturnowi Armstronga 7, jak

ąś

wielce skomplikowan

ą

konstrukcj

ę

.

Przygl

ą

dali si

ę

temu przez zewn

ę

trzne kamery; elf mógł je odł

ą

czy

ć

,

jednak nie uczynił tego. Materiał do budowy roboty pozyskiwały de-
montuj

ą

c reszt

ę

uszkodzonych implozj

ą

-eksplozj

ą

bomby Hawkinga mo-

dułów statku. Pi

ą

tego marca konstrukcja zacz

ę

ła swym kształtem

przypomina

ć

nadajnik dalekiego zasi

ę

gu. Od czasu do czasu który

ś

z

pracuj

ą

cych MAMS-ów uderzał o poszycie habitatu i wówczas niosły

si

ę

przez Brenek

ę

ponure d

ź

wi

ę

ki stalowych wibracji.

Obudziły si

ę

stare strachy.

- Pami

ę

tasz te horrory? Robimy, Jaq, za statystów. Keczup nasza

krew, epizod nasze

ż

ycie, epizod nasza

ś

mier

ć

. On nas wszystkich po

kolei wymorduje.

- Cicho, ciiicho, ciii...
W dotyku, w d

ź

wi

ę

ku. Obracali si

ę

w ciemno

ś

ci gor

ą

cego łona sta-

li.

Ś

wiat zamkni

ę

ty do wyci

ą

gni

ę

cia r

ę

ki. Tera

ź

niejszo

ść

wieczno

ść

;

ka

ż

demu dane prawo zapomnienia w obliczu nieuchronnego ko

ń

ca. To s

ą

te karnawały na murach obl

ęż

onych twierdz, to s

ą

te upojenia ostat-

nie. Sił

ą

wzajemnego u

ś

cisku powstrzymywali wewn

ę

trzne rozedrganie.

Nie ma spokoju, nie ma spokoju - nawet ekstaza paniczna. Gor

ą

czko-

wo

ść

pieszczot, po

ś

piech po

żą

dania. Akurat erotyzmu w tym najmniej.

Pot na skórze, i szloch w oddechu, i desperacja w pocałunkach, i

background image

43

zachłanno

ść

szcz

ęś

cia. Nie ma szcz

ęś

cia; nigdy nie było i nigdy nie

b

ę

dzie.

Dotyk najwa

ż

niejszy. Ta blisko

ść

najbli

ż

sza, to w niej ratunek.

Jaqueritte obejmowała Schwarza r

ę

koma i nogami; wzajemne porusze-

nia, zmieniaj

ą

ce wektor momentu obrotowego wspólnej masy, wzmacnia-

ły lub osłabiały wirowanie, którego w ciemno

ś

ci przecie

ż

i tak nie

byli

ś

wiadomi. Kabina była ciasna, ale oni mieli do

ś

wiadczenie: wy-

hamowywali po

ś

rodku, gasili

ś

wiatło - i kabiny ju

ż

w ogóle nie by-

ło, znikała w niesko

ń

czono

ś

ci bezgwiezdnej nocy, gor

ą

cej od ich od-

dechów. Oddech te

ż

dotyk: powietrze pal

ą

ce skór

ę

.

Tak było zawsze: rychło po zaspokojeniu uderzała we

ń

wysoka,

ci

ęż

ka fala smutku, melancholii truj

ą

cej, omal

ż

e depresji. Nie miał

energii, nie miał siły, nawet siły woli, by otrz

ą

sn

ąć

si

ę

z tej

czerni. Musiał przeczeka

ć

. Bezruch, milczenie, strach. Obejmował

Jaqueritte desperackim u

ś

ciskiem; Jaqueritte, która zazwyczaj osi

ą

-

gała orgazm sporo pó

ź

niej, równie

ż

nie wypuszczała go ze swych ob-

j

ęć

. Ona go rozumiała. Dawała mu czas na odzyskanie psychicznej

równowagi; ograniczała si

ę

do lekkich, bardzo powolnych ruchów bio-

der, delikatnych pocałunków. Słuchała w ciszy i ciemno

ś

ci jego

szybkich, gł

ę

bokich oddechów, do złudzenia przypominaj

ą

cych urywany

szloch - uspokajała go samym swym istnieniem, dotykiem ciała: jakby
próbowała całego go zamkn

ąć

w sobie, ukoi

ć

, uleczy

ć

, omami

ć

in-

stynktown

ą

reminescencj

ą

bezpowrotnie utraconego bezpiecze

ń

stwa

matczynego łona. Kiedy

ś

skomentowała to wprost: - Wszyscy cierpicie

na kompleks Edypa. - Schwarz za

ś

miał si

ę

: - To ze strachu. Czy

ż

ko-

biety nie wypłakuj

ą

si

ę

na piersiach swych kochanków? Gdzie

ż

nasi

ojcowie, gdzie nasze matki? Jeden jest raj, jedno niebo: dzieci

ń

-

stwo. - Pieprzysz, Aax. Po prostu cierpisz na ostry przypadek de-
presji postcoitalnej. - To ma nawet nazw

ę

? - Nie istniałoby, gdyby

nie miało nazwy. Nie jeste

ś

nikim wyj

ą

tkowym. Cho

ć

doprawdy powi-

niene

ś

ju

ż

z tego wyrosn

ąć

. - Lecz teraz było inaczej; teraz było

gorzej. Nie był zdolny do

ś

miechu. Nawet my

ś

le

ć

prosto nie potra-

fił. Szeptał, dr

żą

c, a ona dr

ż

ała wraz z nim.

- ...wszystkich nas wymorduje...
- Cii... cicho. Ju

ż

jeste

ś

bezpieczny; ju

ż

nic, ju

ż

nikt. Ju

ż

-

ju

ż

-ju

ż

. Ci, ci, cicho.

- Zimny grób. Cokolwiek zechce. To jest kosmos. O mój Bo

ż

e, to

jest kosmos. Prosz

ę

ci

ę

, Jaq...

- A potem poka

żę

ci jak sło

ń

ce wschodzi nad sawann

ą

. Potem poka-

żę

ci zmierzch na pustyni. B

ę

dziemy si

ę

kocha

ć

na gor

ą

cych wydmach.

- Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem, co ja zrobiłem...
- Wszystko dobrze, wszystko dobrze.
- Rany boskie, Jaq, czy ty wiesz... Co ja zrobiłem ze swoim

ż

y-

ciem...

- Nie jeste

ś

złym człowiekiem.

- Ale, Jaq, ale-ale...
- Nic ju

ż

nie mów.

- Ale ja...
- Tak, tak, tak.
- Nie.
Zamilkł, zmuszony jej ustami na swoich ustach; pocałunek niczym

transfuzja krwi. Odetchn

ą

wszy - zasn

ą

ł.

Ockn

ą

ł si

ę

i poczuł,

ż

e nie ma przy nim Jaqueritte. Zawołał na

ś

wiatło i w kabinie si

ę

rozja

ś

niło. Poszła gdzie

ś

.

Kilka minut sp

ę

dził w łazience. Potem przełkn

ą

ł porcj

ę

subkonu,

znanego powszechnie na orbicie pod slangow

ą

nazw

ą

trupiego

ż

arcia,

wdział spodenki i wypłyn

ą

ł na korytarz. Miał zamiar zajrze

ć

do Ka-

mienia; Kamie

ń

mu si

ę

ś

nił, a nie był to sen przyjemny, i teraz

background image

44

Schwarz postanowił złapa

ć

swój strach za gardło - w ka

ż

dym b

ą

d

ź

ra-

zie jeden ze strachów, ten mniejszy. Skafander zostawił był w

ś

lu-

zie przykołnierzowej i w tamt

ą

stron

ę

si

ę

kierował.

Wspi

ą

wszy si

ę

na najwy

ż

szy poziom, tu

ż

pod kioskiem, skr

ę

cił od

głównego, pier

ś

cieniowego korytarza - ku rufie; przy ko

ń

cu tej od-

nogi znajdowała si

ę

drabinka prowadz

ą

ca do rury osi statku, któr

ą

przechodziło si

ę

przez pierwszy Kołnierz Breneki; we wn

ę

ce po lewej

wieszano skafandry. Jednak skr

ę

ciwszy, zapomniał o skafandrach, za-

pomniał o Kamieniu.

- Yusuuuf!!
Hasasyn podniósł na

ń

wzrok, opu

ś

cił nó

ż

.

- Yusuuuf!! - wrzasn

ą

ł Schwarz po raz drugi i skoczył na niego.

Arab kopn

ą

ł Jaqueritte w brzuch i posłał trupa na Niemca; zde-

rzenie ich ciał, martwego i

ż

ywego, wyhamowało Schwarza w połowie

korytarzyka. Yusuf swym kopni

ę

ciem dodatkowo odepchn

ą

ł si

ę

wstecz i

miał teraz za plecami

ś

cian

ę

zamykaj

ą

c

ą

ś

lepy korytarzyk, a nad

głow

ą

wlot do rury osi habitatu. Szybkim ruchem schował nó

ż

do po-

chwy ukrytej pod dresem, pod lew

ą

pach

ą

; a był to wielki, złowrogo

zakrzywiony nó

ż

o szerokiej, czarnej jak

ś

mier

ć

klindze z dwoma

ostrzami.

- Zatrzymaj si

ę

, Aax - rzekł hasasyn. - Nie ruszaj si

ę

.

Schwarz złapał za pocerowany T-shirt, za gładkoskóre udo i obró-

cił Jaqueritte twarz

ą

do siebie. Zobaczył poder

ż

ni

ę

te gardło. Spoj-

rzał w martwe oczy. Wrzasn

ą

ł po raz trzeci.

Yusuf nie czekał, bo te

ż

nie bardzo było na co czeka

ć

. Kopn

ą

ł w

podłog

ę

i dał nura do wn

ę

trza rury osi. Schwarz nie zdobył si

ę

na

brutalne odepchni

ę

cie ciała Jaqueritte i ju

ż

na starcie stracił do

hasasyna kilkana

ś

cie sekund. W efekcie, gdy wreszcie wzleciał do

rury, była ona ju

ż

pusta. Złapał za szczebel, wyhamował, znierucho-

miał; wszystko w nim zatrzymało si

ę

na t

ę

krótk

ą

chwil

ę

, by zaraz

podj

ąć

bieg w przeciwnym kierunku. Nie było sensu

ś

ciga

ć

Yusufa:

mógł on pój

ść

ku rufie, mógł ku dziobowi; a w tym drugim przypadku

mógł zej

ść

na pierwszy poziom Breneki z przeciwnej strony i znajdo-

wa

ć

si

ę

ju

ż

teraz w dowolnym miejscu habitatu.

Schwarz spłyn

ą

ł na dół, do porzuconej Jaqueritte. Przeleciał

przez niepowstrzymywalny w swej ekspansji wszech

ś

wiat krwi, chwycił

kobiet

ę

za prawy nadgarstek i j

ą

ł holowa

ć

za sob

ą

. Posuwał si

ę

te-

raz nagłymi, brutalnymi szarpni

ę

ciami, zwłoki obijały si

ę

za nim o

ś

ciany, na zakr

ę

tach ci

ą

gn

ę

ły w zł

ą

stron

ę

, musiał zapiera

ć

si

ę

no-

gami we wgł

ę

bieniach uchwytów. A kierował si

ę

rur

ą

ku

ś

luzie pierw-

szego Kołnierza. Nie ubrał skafandra. Wepchn

ą

wszy Jaqueritte do

wn

ę

trza

ś

luzy, zatrzasn

ą

ł gród

ź

. Nast

ę

pnie zawrócił po raz drugi.

Zszedł przez kiosk; nie było w nim Xiena. Zatrzymał si

ę

tu na

moment przy jednym z pomocniczych terminali i wywołał program moni-
toruj

ą

cy zmiany zachodz

ą

ce w atmosferze habitatu, ten, nad którym

pracowała przed

ś

mierci

ą

Jaqueritte; czasami zagl

ą

dał jej przez ra-

mi

ę

, wi

ę

c znał mniej wi

ę

cej jego mo

ż

liwo

ś

ci. Rozwin

ą

ł przestrzenny

model statku i wskazał znacznikiem odpowiedni

ą

izb

ę

; natychmiast

wyskoczyły dane. Schwarz otworzył jeden ze schowków wbudowanych pod
terminal, wybrał metalowy klips z zielon

ą

kropk

ą

i zapi

ą

ł go sobie

na płatku prawego ucha.

- Linia bezpo

ś

rednia numer dwana

ś

cie - rzekł programowi. - Sy-

gnał ci

ą

gły i brak sygnału; warunki wzajemnie wykluczaj

ą

ce si

ę

.

Filtr danych dla sygnału ci

ą

głego: wzrost zawarto

ś

ci dwutlenku w

ę

-

gla w przedziale minimum minutowym, widełki standard z K120Pro.
Przyj

ą

łe

ś

?

- Tak - odparł program. - Wykonuj

ę

.

background image

45

Schwarz przywołał na terminal z powrotem główne menu i wyszedł.

Po dotarciu na trzeci poziom zamkn

ą

ł si

ę

w swojej kabinie. Zabloko-

wał wszystkie kanały dospeku; zreszt

ą

nikt nie próbował si

ę

z nim

porozumie

ć

. Pogmerał po skrytkach. Zgromadziwszy wszystkie potrzeb-

ne przedmioty, schował je do hermetycznego nylonowego woreczka o
pró

ż

niowym zlepie, który nast

ę

pnie zawiesił sobie na lewym nad-

garstku. Zdj

ą

ł spodenki, splótł nogi w turecki przysiadł, zamkn

ą

ł

oczy. Czekał.

Klips odezwał si

ę

ju

ż

po kwadransie: zacz

ą

ł mu jednostajnie bu-

cze

ć

prosto do ucha. Schwarz wyszedł na korytarz i podpłyn

ą

ł do

drzwi kabiny Yusufa. Wszystkie ruchy wykonywał teraz szybko, lecz
pewnie, bez niepotrzebnych zawaha

ń

i nazbyt szerokich wymachów; ni-

czym chirurg - albo maszyna. Odbił si

ę

lekko od podłogi i zawisł

przed malutkim osiatkowym otworem w

ś

cianie, nad i troch

ę

z prawej

strony drzwi. Z woreczka wyj

ą

ł kwadratowy plaster do łatania na-

głych przebi

ć

skafandrów; plaster był biały, wielko

ś

ci dłoni. Nale-

pił go na otwór. Z kolei wyj

ą

ł zółty sze

ś

cian syntetycznego “cia-

sta”. Splun

ą

ł we

ń

i rozrobił go w r

ę

ce. Wyj

ą

ł najwi

ę

ksz

ą

ze znale-

zionych w medycznym ekwipunku Jaqueritte strzykawek, z ju

ż

nasadzo-

n

ą

na

ń

bardzo cienk

ą

igł

ą

. Przylepił “ciasto” na

ś

rodek plastra, po

czym przez nie i przez plaster przebił si

ę

igł

ą

. Pchn

ą

ł tłok. Poło-

wa zawarto

ś

ci strzykawki - a wypełniała j

ą

jasnozółta ciecz - wlała

si

ę

za plaster. Nagłym ruchem wyszarpn

ą

ł igł

ę

i przyklepał ciasto,

które ju

ż

wracało do swej zwykłej konsystencji twardej gumy. Prze-

sun

ą

wszy si

ę

nad drugi indentyczny osiatkowany otwór - umieszczony

on był w podłodze, przed progiem drzwi - Schwarz powtórzył cał

ą

operacj

ę

z drugim plastrem, drug

ą

kostk

ą

“ciasta” i drug

ą

połow

ą

zawarto

ś

ci strzykawki. Klips wci

ąż

buczał.

Posługuj

ą

c si

ę

ś

rubokr

ę

tem Niemiec odhaczył osiem zatrzasków po-

krywy kontrolki w

ę

zła przesyłu danych, która znajdowała si

ę

niecałe

pół metra od ni

ż

szego zaplastrowanego otworu. Zdj

ą

wszy t

ę

pokryw

ę

,

zdj

ą

ł kolejn

ą

, mniejsz

ą

. Pod ni

ą

znajdowała si

ę

rozeta poziomo wsu-

ni

ę

tych w

ś

cian

ę

czarnych kart, wygl

ą

daj

ą

cych jak pozbawione napi-

sów, zeszłowieczne karty kredytowe. Schwarz wyj

ą

ł jedn

ą

z nich i

schował do nylonowej torebki. Zako

ń

czył operacj

ę

zakładaj

ą

c z po-

wrotem obie pokrywy.

Teraz zacz

ą

ł si

ę

wyra

ź

nie spieszy

ć

. Poszybował przez kolejne po-

ziomy do rury osi. Ubrawszy i przetestowawszy skafander - na co
stracił dwana

ś

cie minut - wszedł do

ś

luzy. Jaqueritte czekała na

niego. Poci

ą

gn

ą

ł za wajh

ę

i wyszedł w pró

ż

ni

ę

zakołnierzowego kory-

tarza towarowej cz

ęś

ci Armstronga 7. Zaci

ą

gn

ą

ł zwłoki do kostnicy-

chłodni i tu je zostawił, obok lodowych brył ciał Godivy i M

ś

ci-

słowskiego; nie tracił czasu na mozolne ustawianie ich w szeregu,
nawet si

ę

nie obejrzał: ju

ż

sun

ą

ł ku najbli

ż

szemu włazowi. Otworzył

go i wyszedł na zewn

ą

trz. Kosmos nakrył go sw

ą

ci

ęż

k

ą

dłoni

ą

.

Niemiec nie przypi

ą

ł si

ę

. Cisn

ą

ł za siebie torebk

ę

z pust

ą

strzykawk

ą

i

ś

rubokr

ę

tem, co pchn

ę

ło go w kierunku Breneki. Prze-

kr

ę

cił si

ę

plecami do gwiazd i zacz

ą

ł odpycha

ć

od poszycia r

ę

koma.

Wymagało to wielkiej wprawy i silnych nerwów, poniewa

ż

wystarczyło

jedno pchni

ę

cie skierowane nierównolegle do powierzchni statku,

lekko “wzwy

ż

”, a spacerowicz na dobre odleciałby od Armstronga 7.

Schwarzowi jednak

ż

e nic takiego si

ę

nie przydarzyło. Obawiał si

ę

tak

ż

e spotkania z MAMS-ami Emmanuela, ale najwyra

ź

niej obydwa pra-

cowały po drugiej stronie, przy tajemniczej kontrukcji elfa.

Bardzo szybko dotarł Niemiec do Kołnierza (tego pierwszego, naj-

wi

ę

kszego) i “wspi

ą

ł si

ę

” po nim na szeroki “bok” walca Breneki. Tu

zatrzymał si

ę

na chwil

ę

i rozejrzał po symbolach i napisach pokry-

background image

46

waj

ą

cych uciekaj

ą

c

ą

mu z obu stron “w dół” powierzchni

ę

habitatu.

Klips wci

ąż

buczał.

Schwarz ruszył od symbolu do symbolu. Przy czwartym skr

ę

cił w

lewo. Z trudem odsun

ą

ł wielk

ą

, prostok

ą

tn

ą

płyt

ę

ochronn

ą

. Pod ni

ą

krył si

ę

właz awaryjny numer 33, jak głosił biegn

ą

cy przeze

ń

napis

wykonany czerwon

ą

farb

ą

. Niemiec szarpn

ą

ł za pokr

ę

tło, ale, zgodnie

z przewidywaniami, ani drgn

ę

ło. Z kieszeni przy pasie narz

ę

dziowym

wyj

ą

ł klucz uniwersalny i otworzył nim umieszczon

ą

obok skrzynk

ę

, w

której mie

ś

ciła si

ę

klawiatura i ekran zamka. Klawiatur

ę

wyposa

ż

ono

w bardzo du

ż

e, płaskie przyciski z fosforyzuj

ą

cymi nadrukami; ekran

za

ś

był niewielki, na dodatek gł

ę

boko wpuszczony w obudow

ę

. Schwarz

za

żą

dał rozwini

ę

cia listy opcji. Z zadowoloniem skonstatował brak

aktualnych danych o ci

ś

nieniu w wykazie warunków otwarcia.

H

ARDWARE

DAMAGE

.

N

EED T

/

W MAIN SYSTEM

.

U

PDATING

?

Schwarz potwierdził i wpisał

zero. Klepn

ą

ł

ENTER

i zamkn

ą

ł skrzynk

ę

. Wepchn

ą

ł buty pod odsuni

ę

t

ą

zewn

ę

trzn

ą

pokryw

ę

włazu i po raz drugi szarpn

ą

ł za pokr

ę

tło. Pół-

tora obrotu i zapaliła si

ę

czerwona dioda. Kucn

ą

ł, woln

ą

r

ę

k

ą

chwy-

cił si

ę

kraw

ę

dzi skrzynki - klips wci

ąż

buczał - i poci

ą

gn

ą

ł.

Pojawiło si

ę

ś

wiatło. Jego twardy, kanciasty snop powi

ę

kszał si

ę

w miar

ę

jak Niemiec odchylał okr

ą

ą

pokryw

ę

włazu; w jasnych pro-

mieniach l

ś

niły drobinki uciekaj

ą

cej w pró

ż

ni

ę

mgły. Przeleciało

par

ę

kartek papieru, kilka niewielkich przedmiotów. Klips zamilkł.

Schwarz pu

ś

cił właz.

Uszła ze

ń

cz

ęść

napi

ę

cia. Chwila dezorientacji: wróci

ć

t

ę

dy...?

Ale przecie

ż

drzwi wewn

ę

trzne si

ę

nie otworz

ą

, sam je zablokowałem;

zreszt

ą

nie znam hasła. Nagle przestraszył si

ę

tego buchaj

ą

cego mu

spod stóp

ś

wiatła, wyobraził sobie jak wypełza t

ę

dy trup hasasina,

zimny cie

ń

w gor

ą

cym blasku, by zabi

ć

swego zabójc

ę

. Czym pr

ę

dzej

zamkn

ą

ł Schwarz właz i zasun

ą

ł na

ń

ci

ęż

k

ą

sw

ą

bezwładn

ą

mas

ą

pokry-

w

ę

.

Znowu tylko gwiazdy. Przestraszył si

ę

po raz drugi: a je

ś

li to

nie Yusuf tam oddychał? je

ś

li to Xiena zamordowałem? Strach był ab-

surdalny, bo niby jakim cudem Chi

ń

czyk miałby si

ę

dosta

ć

do wn

ę

trza

cudzej kabiny? - ale nie mógł go Niemiec przezwyci

ęż

y

ć

. Nie przera-

ż

ała go mo

ż

liwo

ść

u

ś

miercenia niewinnej ofiary, lecz perspektywa

zmierzenia si

ę

z ostrze

ż

onym i przygotowanym Yusufem.

Odblokował dospek i wywołał Xiena.
- Kto?
- Schwarz - odetchn

ą

ł Schwarz.

- Zabiłe

ś

go?

- Tak.
Xien długo milczał; Niemiec leniwie zastanawiał si

ę

, sk

ą

d tamten

wiedział o Yusufie - ale nie chciało mu si

ę

pyta

ć

.

- Gdzie jeste

ś

? - odezwał si

ę

wreszcie Chi

ń

czyk.

- Nie ma mnie.
- Przyjd

ź

do kiosku. Emmanuel... - Xien zawahał si

ę

. - I

Yusuf... on powiedział mi.

- Czemu go zatem nie uratowałe

ś

? Skoro z tob

ą

rozmawiał. Wystar-

czyło zdj

ąć

plastry z czujników. Na pewno prosił ci

ę

o pomoc, po

ż

innego by...

- A dlaczego miałem go ratowa

ć

? - roze

ź

lił si

ę

Xien, najpewniej

na samego siebie. - Na co mi on? Tylko do zabijania zrywny. Niech
zdycha.

- Skurwysyn jeste

ś

.

- Czego ty chcesz? - zapiał Xien. - Sam

ż

e

ś

go przecie

ż

wymro-

ził!

Schwarz zamrugał i odwrócił wzrok; gwiazdozbiory jeszcze chwil

ę

płon

ę

ły mu na siatkówce zimnym ogniem.

background image

47

- Wyobra

ż

am sobie, jak to wygl

ą

dało - rzekł. - Próbował otworzy

ć

drzwi i nie mógł. Od razu zrozumiał. Poł

ą

czył si

ę

z tob

ą

, bo tylko

ty pozostałe

ś

. Ale ty postawiłe

ś

warunki. Targowali

ś

cie si

ę

. Mógł

sprzeda

ć

tylko to, co jest do przekazania przez dospek. Zatem po-

wiedział ci. A ty nie dotrzymałe

ś

słowa. Co takiego ci powiedział?

Co on ci powiedział, Xien, krzywoprzysi

ęż

co?

Xien zakl

ą

ł w jakim

ś

chi

ń

skim dialekcie.

- Wiesz co, mo

ż

e ty jednak nie przychod

ź

do kiosku. Mo

ż

e ty le-

piej w ogóle nie wracaj do

ś

rodka. Słysz

ę

przecie

ż

,

ż

e zupełnie ci

odjebało; kochałe

ś

t

ę

dziwk

ę

, czy co? Cholera, powinienem jednak

uratowa

ć

Yusufa, niechby ci skr

ę

cił kark, z ciebie jeszcze wi

ę

kszy

szajbus... Aa-a, pieprzy

ć

to wszystko. - Wył

ą

czył si

ę

.

Schwarz siedział na klapie awaryjnego włazu i patrzył w gwiazdy,

póki skafander nie zameldował o spadku zapasu powietrza do krytycz-
nego poziomu.

































































Pioruny nad jego głow

ą

. Wszystko w zwolnionym tempie: unosi gło-

w

ę

, unosi r

ę

k

ę

, si

ę

ga niedosi

ęż

nego. Tam niebo, czarne, gł

ę

bokie,

straszne. Pioruny, pioruny bij

ą

. R

ę

ka na tle. Chce krzycze

ć

, ale

ż

e

my

ś

li w tempie zwykłym, swym strachem znacznie wyprzedza otwieraj

ą

-

ce si

ę

powoli usta i gdy wreszcie dobywa si

ę

z nich głos, jest to

krótki, niepewny szept: - Komu...? - zaraz gasn

ą

cy, bo my

ś

li pogna-

ły mu tymczasem jeszcze dalej i inne pytania czekaj

ą

ju

ż

na wypo-

wiedzenie; wi

ę

c wypowiada je, zawsze jednak s

ą

one spó

ź

nione w sto-

sunku do przemy

ś

le

ń

. Ciało ci

ą

gnie ku ziemi, spojrzenie ku niebu.

Pioruny, pioruny. Wzniesiona dło

ń

zaciska si

ę

w pi

ęść

. Jest na tym

odwiecznym pustkowiu sam i czuje t

ę

samotno

ść

jak si

ę

czuje zimny

wiatr albo wilgo

ć

wody: skór

ą

, bezrozumnie, na ko

ń

cówkach nerwów.

Samotny: czyli ju

ż

nikt - nie Schwarz, nie m

ęż

czyzna, nie człowiek.

Zaciska pi

ęść

a

ż

paznokcie przebijaj

ą

skór

ę

i krew

ś

cieka po przed-

ramieniu, bicepsie, barku, piersi. Krew jest czarna. Ciało jest
szare. Zamyka i otwiera oczy. Pioruny, pioruny.

Ockn

ą

wszy si

ę

, wrzasn

ą

ł na

ś

wiatło. Zalała go zimna jasno

ść

. Dy-

szał ci

ęż

ko. Kabina pusta, bo bez Jaqueritte.

Zawisł w bezruchu na prawie godzin

ę

; nie wiedział co robi

ć

, i

nie robił nic, nic mu si

ę

nie chciało, nic mu si

ę

nie my

ś

lało.

Odnalazłszy w zwierciadlanych płaszczyznach własne spojrzenie,

pod

ąż

ył za nim r

ę

k

ą

, by dotykiem nakry

ć

wzrok. Ciało to mi

ę

so, cia-

ło to ko

ś

ci. Szarpn

ą

ł fałd

ę

skóry i mi

ęś

nia na udzie, a

ż

naciekły

czerwono-fioletowym negatywem

ś

ladu jego palców jak s

ę

pich szponów.

Był i ból, ale te

ż

jaki

ś

sztuczny, jedwabiem okryty, bardzo

ś

liski,

trudny do pochwycenia.

Dzwonek u drzwi. Spojrzał. Xien; bo i któ

ż

by inny? Wpu

ś

ci

ć

? nie

wpu

ś

ci

ć

? Póki co, stał przy drugiej alternatywie, bo to był wybór,

który niczego nie wykluczał, a wi

ę

c nal

ż

ejszy konsekwencjami, a

Schwarz teraz tego wła

ś

nie pragn

ą

ł - je

ś

li w ogóle pragn

ą

ł czego-

kolwiek - nico

ś

ci mianowicie.

Xien jednak wisiał tam za drzwiami ani my

ś

l

ą

c zrezygnowa

ć

i od-

lecie

ć

, i naciskał dzwonek raz za razem, i co

ś

mówił, Niemiec jed-

nak nie wiedział co, bo fonia była wył

ą

czona, a dospek zablokowany.

Teoretycznie i teraz w wyborze powinien postawi

ć

na zaniechanie,

Xien zagra

ż

ał jego ciszy i bieli, ju

ż

na ekranie stanowił cier

ń

w

ź

renicach Schwarza - ale nie zrobił tego i nakazał drzwiom si

ę

otworzy

ć

, a to z tej wła

ś

nie przyczyny: dla bólu - jak palce na

udzie, tak Xien w oczach i uszach. Czy to jest pokuta, czy despe-
racka próba samootrze

ź

wienia, czy instynkt masochistyczny, czy

background image

48

wreszcie p

ą

czkuj

ą

ca schizofrenia... có

ż

znacz

ą

słowa, nic nie zna-

cz

ą

; ale to uczucie, to wra

ż

enie,

ż

e cały

ś

wiat jak za mlecznym

plexiglasem, paznokciami, z

ę

bami po nim, a ani

ś

ladu, prze

ź

roczysta

cela, ot co; owo uczucie... Byle nie skuli

ć

si

ę

w k

ą

cie z wywróco-

nymi białkami i pian

ą

na ustach, bo to byłby koniec, cisza i biel

ostateczne, miłe przecie

ż

, przyjemne, kusz

ą

ce - ale ju

ż

nie

ż

ycie,

co

ś

innego.

- To jest jednak nadajnik - rzekł Xien, zatrzymawszy si

ę

dokład-

nie w progu, nie pozwalaj

ą

c zamkn

ąć

si

ę

za sob

ą

drzwiom.

- Co? - mrukn

ą

ł Schwarz, przesłaniaj

ą

c dłoni

ą

oczy jak od sło

ń

ca

i obracaj

ą

c si

ę

w powietrzu przodem do Chi

ń

czyka, w równoległym

pionie.

- No ta konstrukcja, któr

ą

skleciły elfowi MAMS-y. Nadajnik.

Wiem, bo godzin

ę

temu skoczył pobór mocy wy

ż

ej drugiego progu re-

zerwy i wł

ą

czył si

ę

anihilator na

ś

lepym pier

ś

cieniu; ta pieprzona

wielosie

ć

wysłała na Ziemi

ę

jak

ąś

wiadomo

ść

.

- Jak

ą

?

- A sk

ą

d ja mog

ę

wiedzie

ć

? Mam zapis, rzecz jasna, ale to biały

szum: jaki

ś

wysoki szyfr. A przecie nie rozgryz

ę

; mógłbym elfem,

gdyby to nie była wła

ś

nie elfa robota.

- Wiadomo

ść

? Na Ziemi

ę

?

- Na Ziemi

ę

, na Ziemi

ę

. Półsekundowy impuls w stu dwunastu

strzałach.

- Wi

ę

c jest nadajnik...

- Ju

ż

o tym my

ś

lałem - westchn

ą

ł Xien, podlatuj

ą

c odrobin

ę

bli-

ż

ej Schwarza. - Ale nie ma jak, on si

ę

musiał bezpo

ś

rednio podpi

ąć

kablem. A zało

żę

si

ę

,

ż

e i fizycznie nie dałbym rady, ju

ż

tam sobie

poustawiał zabezpieczenia, mo

ż

esz by

ć

pewien. S

ą

dzisz,

ż

e okiwasz w

sieciowych trickach naza? Wolne

ż

arty.

- Próbowałe

ś

pertraktowa

ć

?

- Z kim?
- No z nim! Z Emmanuelem.
-

Ż

artujesz!

- Próbowałe

ś

go w ogóle wywoła

ć

? Czemu miałby si

ę

sprzeciwia

ć

?

Sk

ą

d wiesz, mo

ż

e to wła

ś

nie było wezwanie pomocy; w ko

ń

cu i on po-

siada instynkt samozachowawczy, chocia

ż

sztucznie rozwini

ę

ty.

- Ty naprawd

ę

... co

ś

nie ten-tego... mhm?

- O co ci chodzi?
- Przecie

ż

słyszy nas nawet teraz. Gdyby chciał, mógłby si

ę

ode-

zwa

ć

w ka

ż

dej chwili.

- Boisz si

ę

?

- Oczywi

ś

cie. Ty nie?

Schwarz zmilczał, bo naprawd

ę

j

ą

ł si

ę

zastanawia

ć

nad odpowie-

dzi

ą

i odkrył,

ż

e strach gdzie

ś

si

ę

z niego ulotnił. Bardzo dziwne

uczucie. Spojrzał na swoje odbicie w

ś

cianie, ju

ż

jakby przytom-

niej.

- Co on ci powiedział? - spytał cicho Xiena.
- No wła

ś

nie mówi

ę

ci,

ż

e...

- Yusuf.
- Ach.
Chi

ń

czyk w zmieszaniu podrapał si

ę

przez trykot w biodro, tu

ż

ponad brudnym metalem dyszy.

- Nie spodoba ci si

ę

- mrukn

ą

ł.

- Mów.
- Oj, nie spodoba ci si

ę

.

- O Jaqueritte?
Xien skin

ą

ł głow

ą

.

- Mów - powtórzył Schwarz, wci

ąż

zapatrzony w swoje odbicie.

background image

49

- On był szkolony. Hasasyn w ko

ń

cu. Dogrzebał si

ę

do jej progra-

mów. To było jeszcze przed elfem Godivy. Nie zrozumiał. Poszedł
sprawdzi

ć

. To było jeszcze nawet przed

ś

ci

ą

gni

ę

ciem przez was tego

zbiornika z antymateri

ą

. Ciekli

ś

my jak “Titanic”, a ogniwa tlenowe

wci

ąż

nie chciały zaskoczy

ć

. Bez wielosieci nie szło obliczy

ć

praw-

dopodobie

ń

stwa prze

ż

ycia na jednostk

ę

powietrza, to była loteria;

przecie

ż

wiesz, co ci b

ę

d

ę

tłumaczył... Ona zamontowała w przewo-

dach klimatyzacyjnych zdalnie otwierane minipojemniki z trucizn

ą

.

Musiała j

ą

sobie jako

ś

sporz

ą

dzi

ć

ze składników tych swoich medyka-

mentów. Nie wiadomo, ile ich wszystkich było, tych pojemników;
Yusuf znalazł trzy. Przepu

ś

cił zawarto

ść

przez swój wewn

ę

trzny ana-

lizator - powiedział,

ż

e ma wbudowany;

ś

miertelna. On by pewnie

prze

ż

ył, zabezpieczyli go od gazów bojowych - ale nas wszystkich

ś

ci

ę

łoby po jednym wdechu. Ona sama przeczekałaby w skafandrze.

- Jaqueritte.
- Jaqueritte.
Przypatrywał si

ę

swej twarzy.

- Uwierzyłe

ś

mu?

- A Tt nie wierzysz?
- Co z tymi pojemnikami?
- No przecie

ż

pozbierała je z powrotem, jak tylko si

ę

okazało,

ż

e jednak starczy powietrza dla wszystkich.

- Wi

ę

c?

- Co: wi

ę

c? Uwa

ż

asz,

ż

e nie byłaby do tego zdolna? Mam spis

składników; sprawd

ź

w jej zapasach, ile czego brakuje.

- Sila pustki.
- Słuchaj, ja rozumiem,

ż

e mogłe

ś

si

ę

do niej przywi

ą

za

ć

, pi

ę

kna

była bestia, ale wła

ś

nie dlatego,

ż

e byłe

ś

z ni

ą

tak blisko, wła-

ś

nie dlatego sam najlepiej powiniene

ś

wiedzie

ś

: to nie była anieli-

ca o goł

ę

bim sercu.

- Anielicy bym nie pokochał.
Xiena za

ż

enowała niespodziewana szczero

ść

Schwarza; najwidocz-

niej nie lubił Chi

ń

czyk takich sytuacji,

ź

le si

ę

w nich czuł, wolał

kl

ąć

i obelgami obrzuca

ć

, wolał samemu by

ć

oklinany; szczero

ść

go

zawstydzała.

Wyci

ą

gn

ą

ł chud

ą

r

ę

k

ę

, by dotkn

ąć

ramienia Schwarza.

- Zem

ś

ciłe

ś

si

ę

.

- Ale jej nie wskrzesz

ę

.

- Yusufa te

ż

nie wskrzesisz. Odwracalne jest jedynie dobro.

Niemiec spojrzał z uwag

ą

na małego kalek

ę

.

- Do czego ty chcesz mnie wykorzysta

ć

?

Xien u

ś

miechn

ą

ł si

ę

; wracali na twardy grunt.

- Spokojnie, spokojnie.
- My

ś

lisz,

ż

e oszalałem? Mnie nie tak łatwo zwariowa

ć

. - Odbił

od siebie r

ę

k

ę

Chi

ń

czyka, zakr

ę

cili si

ę

w przeciwne strony. - Ju

ż

swoje odespałem; jestem absolutnie spokojny. Wi

ę

c nie wciskaj mi tu

teraz kitu. Czego chcesz?

- Kodu.
- Jakiego kodu?
- Klucza do kontenerów.
- Otworzysz je?
- Jak inaczej si

ę

dowiedzie

ć

, co wła

ś

ciwie targamy na tego Iape-

tusa?

- Sk

ą

d wiesz,

ż

e go znam?

- Zerkn

ą

łem w dokumentacj

ę

, M

ś

cisłowskiemu te papiery ju

ż

na

pewno do niczego nie b

ę

d

ą

potrzebne; i ty tam stoisz jako zast

ę

pca

odpowiedzialny.

- Ty

ś

si

ę

chyba na

ć

pał, Xien.

background image

50

- No co? Widziałe

ś

mo

ż

e testament hrabiego? Na kogo jego udzia-

ły? Miał jak

ąś

rodzin

ę

? Wiesz co

ś

o tym?

- Xien, kretynie, my nie prze

ż

yjemy - rzekł mu Niemiec łagodnie

a z naciskiem.

Xien

ś

ci

ą

gn

ą

ł usta, a

ż

mu wargi posiniały.

- Wi

ę

c jednak

ś

wir. - Postukał si

ę

palcem w czoło. - Niech

ęć

do

ż

ycia z pewno

ś

ci

ą

nie jest oznak

ą

doskonałego zdrowia psychicznego.

- Tym bardziej negacja rzeczywisto

ś

ci.

- Rzeczywisto

ść

jest do zmienienia; a zdechn

ąć

zawsze zd

ąż

ysz.

Schwarz długo kr

ę

cił głow

ą

.

- No a co z tymi kontenerami? - spytał wreszcie.
Xien czym pr

ę

dzej przyst

ą

pił do przekonywania Niemca.

- Jeste

ś

my na wymuszonej do Saturna. Je

ś

li elf si

ę

nie wtr

ą

ci,

dam rad

ę

na sucho wliczy

ć

si

ę

w tolerowalnym przybli

ż

eniu ze

wszystkimi uderzeniami ci

ą

gu. Z powietrzem w ogóle nie ma problemu,

bo ju

ż

tylko nas dwóch zostało. Wi

ę

c dolecimy.

- Je

ś

li si

ę

nie wtr

ą

ci.

- Je

ś

li si

ę

nie wtr

ą

ci. Je

ś

li, je

ś

li, je

ś

li; je

ś

li nas jaki

ś

MIOU nie zestrzeli, je

ś

li nie trafi nas meteor, je

ś

li nie zahaczymy

o kolejnego Hawkinga, je

ś

li nie wyskoczy z czym

ś

Kamie

ń

, je

ś

li ty

nie oszalejesz do reszty i nie ukr

ę

cisz mi podczas snu karku... Ja

licz

ę

na

ż

ycie, nie na

ś

mier

ć

. Wi

ę

c mówi

ę

: dolecimy. Ale to jest

nic. Bo potem Iapetus, potem antymateria na powrót, potem sam po-
wrót, wreszcie Kamie

ń

...

- I Emmanuel.
- Otó

ż

musimy im kłama

ć

...

- Sk

ą

d wiesz, co nadał na Ziemi

ę

? Mo

ż

e wyrok

ś

mierci na nas.

- Jezu, Aax, lepiej od razu powiedz,

ż

e ty po prostu chcesz

umrze

ć

, co se mam na darmo j

ę

zyk strz

ę

pi

ć

...

Schwarz za

ś

miał si

ę

nie otwieraj

ą

c ust, machn

ą

ł r

ę

k

ą

.

- Nie; mów, mów.
Xien odpr

ęż

ył si

ę

lekko, mimowolnie rozlu

ź

niaj

ą

c si

ę

w odpowie-

dzi na rozlu

ź

nienie Schwarza.

- B

ę

dziemy si

ę

targowa

ć

bezpo

ś

rednio z TraComem - powiedział. -

Najlepiej, gdyby posłali za nami bezludnego drobnicowca z zapasem
antymaterii; przeładowujemy Kamie

ń

i zasuwamy na Ziemi

ę

, a Emmanuel

wisi w tym wraku na orbicie Iapetusa.

- Jak ty go łatwo wykluczasz z tego równania...
- Nie martw si

ę

czym

ś

, na co nie masz wpływu - zaaforyzmował

Chi

ń

czyk.

- No dobra, ale co z TraComem? Dadz

ą

nam ten statek tak na pi

ę

k-

ne oczy? Poza tym jest ju

ż

po oknie; z powrotem, to my b

ę

dziemy go-

ni

ć

Ziemi

ę

chyba z rok.

- Na pasywnej, na pasywnej: zero antymaterii. A przecie

ż

Arm-

stronga im zostawiamy.

- I co zrobi

ą

z tym złomem? Trzeba wej

ść

na udziały w kontrakcie

hrabiego.

Xien zamachał r

ę

koma.

- No wi

ę

c wła

ś

nie ci tłumaczyłem,

ż

e nie mamy mo

ż

liwo

ś

ci dociec,

na kogo on je zapisał! To mo

ż

e by

ć

jego zeskloraciała matula z domu

starców, a mog

ą

by

ć

chłopcy z Triady. Nie wyczujesz. Nie mamy praw-

nego tytułu do dysponowania t

ą

fors

ą

.

- Zostaje Kamie

ń

.

- To ju

ż

pro

ś

ciej gardło sobie poder

ż

n

ąć

! ...O, sorry, nie

chciałem...

- Co jest, Xien? - skrzywił si

ę

Niemiec. - Co ty my

ś

lisz,

ż

e ja

jestem jaka

ś

dziesi

ę

cioletnia dziewica, b

ę

d

ę

ci tu mdlał na samo

wspomnienie Jaq, czy co? We

ź

mnie nie wkurwiaj.

background image

51

- Oka

ż

takiemu serce...

- Nie jestem twoim kardiologiem - parskn

ą

ł Schwarz. - Rozumiem,

ż

e Kamie

ń

odpada, bo by nas wszyscy oni do spółki zjedli na

ś

niada-

nie. Ale w takim razie co zostaje? No tak, ju

ż

widz

ę

: kontenery

hrabiego.

- Dokładnie. Dokładnie.
- Problem w tym,

ż

e tak

ż

e w ich wypadku nie mamy

ż

adnego prawne-

go tytułu do dysponowania... Oho, widz

ę

,

ż

e znowu si

ę

szczerzysz

jak w

ś

ciekły szczur; tu musi chodzi

ć

o szanta

ż

. Myl

ę

si

ę

?

- Niech mnie Mao li

ż

e, geniusz, czysty geniusz.

- Głupi jeste

ś

, Xien, jak trzech senatorów. Przecie to takie sa-

mo harakiri jak numer z Kamieniem.

- Raz by

ś

si

ę

zastanowił przed otworzeniem g

ę

by. Kontenery a Ka-

mie

ń

- to jest dokładne przeciwie

ń

stwo. Z Kamieniem nie mo

ż

emy si

ę

wygada

ć

nikomu, bo le

ż

ymy; lecz o kontenerach - jak powiemy o kon-

tenerach, to le

ż

y TraCom.

- My tak to sobie lekko mówimy, ale podskoczy

ć

kompanii... no to

nie jest przepis na dług

ą

i szcz

ęś

liw

ą

staro

ść

.

- Komu

ś

trzeba, nie ma siły; a wol

ę

jednej kompanii, ni

ż

rajde-

rom wszystkich pa

ń

stw.

- Te

ż

prawda. Ale co

ś

mi si

ę

widzi,

ż

e my tu wybieramy pomi

ę

dzy

gilotyn

ą

a szubienic

ą

. I w ogóle... sk

ą

d si

ę

bierze twoja niewzru-

szona pewno

ść

,

ż

e zawarto

ść

tych kontenerów jest dla TraComu tak

cholernie kompromituj

ą

ca?

- No to mi powiedz, ale szczerze: czy według ciebie M

ś

cisłowski

mówił prawd

ę

?

- Łgał jak pies, to jasne; ale w czyim imieniu łgał, oto jest

pytanie.

- Wi

ę

c daj mi kod i si

ę

przekonamy.

Schwarz milczał przez chwil

ę

. W istocie jedynie udawał,

ż

e si

ę

zastanawia.

- Okay. WW35T0P34V17UK0007XA.
- Ty to masz pami

ęć

. Zapisz mi to gdzie

ś

.

Schwarz wystukał cyfry na terminalu i wydrukował.
- Masz. Dlaczego mu nie pomogłe

ś

?

Xien złapał kartk

ę

, pokazał Niemcowi wyprostowany palec i odle-

ciał.

































































Powiedziałaby mi? Powiedziałaby? Był ju

ż

w stanie rozwa

ż

a

ć

to na

zimno. I rozwa

ż

ył: Tak, je

ś

li prze

ż

ycie drugiego człowieka nie

zmniejszyłby szans prze

ż

ycia jej samej; w takim wypadku istotnie

oszcz

ę

dziłaby mnie. Przypomniał sobie jej j

ę

zyk na swojej skórze i

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

do zwierciadła. Jaq, Jaq, ale

ż

z ciebie była diabli-

ca.

Po

ż

arłszy potrójn

ą

porcj

ę

koncentratu mi

ę

snego o bananowym sma-

ku, wzi

ą

wszy prysznic i zaplótłszy od nowa colet

ę

, wypłyn

ą

ł na ko-

rytarz. Od razu spostrzegł brak plastrów na czujnikach przy
drzwiach do kabiny M

ś

cisłowskiego i Yusufa. No tak, skoro Xien dob-

rał si

ę

do papierów hrabiego, to musiał tam wej

ść

. A zatem wpu

ś

cił

powietrze i podniósł temperatur

ę

. Co z trupem Araba? Zapewne zosta-

wił go na miejscu; zacznie cuchn

ąć

.

Poszybował w gór

ę

, do rury osi. Nie było

ś

ladu po krwi Jaquerit-

te, wessały j

ą

przewietrzniki. Ubrał skafander, przeszedł przez

ś

luz

ę

. Min

ą

wszy Kołnierz, znalazł si

ę

w cz

ęś

ci towarowej Armstronga

7. Z kolei min

ą

ł kostnic

ę

; wspomnienie obrazu martwych ciał zm

ą

ciło

mu my

ś

li, lecz bez problemu zapanował nad nastrojem. Ci o naprawd

ę

background image

52

słabej psychice po prostu nie zdaj

ą

testów kwalifikacyjnych Heinle-

mann Inc.

Xien czekał na niego w luku numer 17, przy Kamieniu.
- Bo dot

ą

d w ogóle nie zadali

ś

my sobie tego pytania: co to wła-

ś

ciwie jest?

Schwarz podleciał bli

ż

ej, spojrzał na Kamie

ń

w sieci antyprze-

ci

ąż

eniowej: niczym zagnie

ż

d

ż

aj

ą

ce si

ę

w stalowej macicy czarne ja-

jo.

- To jest pytanie o intencje twórców, czyli my

ś

li nie do pomy-

ś

lenia - rzekł. - Tak samo jak istniej

ą

złe odpowiedzi, istniej

ą

tak

ż

e złe pytania. Na sprzeczno

ś

ciach

ż

yje poezja, nauka na sylogi-

zmach.

- Uwa

ż

asz,

ż

e nie ma punktów wspólnych? Mylisz si

ę

. Jeden jest

kosmos, jedna fizyka. Ka

ż

dym czynem odkształcamy wszech

ś

wiat podług

reguł naszej ergonomii.

- Usiłujesz odczyta

ć

Ich z tego Kamienia?

- Yhmhy - przytakn

ą

ł Xien.

- I co?
- I nic.
- Wi

ę

c sam widzisz.

- Nic nie rozumiesz, Aax. Cho

ć

na moment przesta

ń

my

ś

le

ć

tak

jednotorowo. Wiem,

ż

e to trudne; cała dzisiejsza cywilizacja - bo

to jest wasza cywilizacja, Europejczyków - zasadza si

ę

na my

ś

leniu

po liniach prostych. Ale przynajmniej spróbuj. Brak informacji te

ż

jest informacj

ą

, nawet je

ś

li brzmi ci to jak sprzeczno

ść

. Daj krok

w bok, posu

ń

si

ę

po łuku. Kamie

ń

imituje form

ę

naturaln

ą

- meteor -

nie dla unikni

ę

cia rozpoznania, bo wówczas przecie

ż

musiałby posia-

da

ć

równie

ż

spin meteorowy; wi

ę

c nie dlatego. On j

ą

imituje, ponie-

wa

ż

taka forma, teleologiczna jedynie poprzez splot warunków wyj-

ś

ciowych zadanych przez wszech

ś

wiat, a wi

ę

c całkowicie pusta inter-

pretacyjnie, jako jedyna skutecznie uniemo

ż

liwia wnioskowanie o

twórcach Kamienia. Te nasze Voyagery... upakowali

ś

my w nich zdj

ę

-

cia, nagrania - a to było niepotrzebne. Z samej budowy tych sond
mo

ż

na wywie

ść

homo sapiens równie pewnie, co z twojego DNA, Aax.

Kamie

ń

tymczasem - Kamie

ń

stanowi zapor

ę

nie do przebycia.

- Zero wci

ąż

daje zero; niczego nie wywnioskowałe

ś

na podstawie

pustki.

- Ale

ż

wywnioskowałem. Oni si

ę

boj

ą

. Nie chc

ą

rozpoznania, nie

chc

ą

dwustronnego kontaktu. To jest zwiad sekretny. Zapewne wypusz-

czaj

ą

takie Kamienie dziesi

ą

tkami tysi

ę

cy, to operacja zakrojona na

miliony lat, musz

ą

by

ć

niebywale długowieczni - widzisz, ju

ż

jest

zysk informacji. Głow

ę

dam,

ż

e ten głaz bez przerwy

ś

le swym twór-

com wysokoenergetyczne raporty, tylko po prostu nie jeste

ś

my w sta-

nie zarejestrowa

ć

emisji ich no

ś

ników. Szum i ułamkowy spin s

ą

po

to,

ż

eby zwróci

ć

uwag

ę

ka

ż

dego ewentualnego inteligentnego gatunku,

poniewa

ż

to wła

ś

nie s

ą

elementy ewidentnie nienaturalne. Placebo.

Pojmujesz? Jestem pewny,

ż

e i teraz skanuje nas na sposoby, jakich

sobie nawet nie wyobra

ż

amy. I

ś

le, bezustannie

ś

le raporty. Chwy-

tasz, Aax? Kamie

ń

nie spełnia

ż

adnej funkcji ponad t

ą

jedn

ą

; nicze-

mu nie słu

żą

jego obroty w nadwymiarze, elektromagnetyczny wrzask -

to s

ą

fałszywe pozory, jeno dla zwrócenia uwagi. C h c i e l i , by

Kamie

ń

został rozpoznany jako obcy artefakt; c h c i e l i , by zna-

lazł si

ę

w centrum naszej uwagi, dla samego Kamienia jest to wszak

bardzo wygodna pozycja do obserwacji naszych zachowa

ń

. Czy

ż

reakcja

danego gatunku na zetkni

ę

cie z wytworem obcej inteligencji nie mo

ż

e

by

ć

uznawana za pewn

ą

generaln

ą

cezur

ę

? Oni po prostu s

ą

ostro

ż

ni,

nie d

ążą

do kontaktu na o

ś

lep; najpierw chc

ą

mie

ć

maksymaln

ą

mo

ż

li-

background image

53

w

ą

do uzyskania gwarancj

ę

,

ż

e Ich ujawnienie si

ę

, odkrycie, w

ż

aden

sposób Im nie zagrozi.

Schwarz usiłował zajrze

ć

Xienowi w twarz, ale nie dało rady, w

ą

-

ska szybka hełmu Chi

ń

czyka była zaciemniona.

- Jakkolwiek by

ś

zwał taki sposób rozumowania - rzekł mu wi

ę

c -

po okr

ę

gu, paraboli czy zygzaku, faktem jest,

ż

e nie podniesie on

sumy informacji danego układu ponad wyj

ś

ciow

ą

. Bardzo ładn

ą

bajecz-

k

ę

opowiedziałe

ś

, ale to tylko twoja osobista hipoteza, nie do wy-

bronienia w starciu z konkurencyjnymi, bo z tak w

ą

tłych przesłanek

wyci

ą

gn

ąć

mo

ż

na milion innych, równie mało prawdopodobnych wnio-

sków. Ale, jak mówi

ę

, bardzo to ładne. Placebo; no, no. Powiniene

ś

j

ą

opatentowa

ć

.

- Ech, durniu ty, durniu. Nie czujesz? Niczego nie czujesz? Ta-

jemnica została zaplanowana.

- Chod

ź

my ju

ż

do tych kontenerów. Dzi

ę

ki,

ż

e poczekałe

ś

.

- Zacznij si

ę

przyzwyczaja

ć

: czas nie ma dla nas znaczenia. Nie

trzeba, nie wolno si

ę

ś

pieszy

ć

.

- My

ś

lałby kto,

ż

e to tobie zar

ż

n

ę

li kobiet

ę

. Co ci si

ę

stało,

Xien, objawienia doznałe

ś

? Jak zaczniesz mnie nawraca

ć

na konfucjo-

nizm, j

ę

zyk ci wyrw

ę

. Tak samo, jak

ż

e

ś

poprzednio był nie do wy-

trzymania, tak i teraz, bo

ś

upierdliwy chyba z urodzenia, tylko

kierunek wektora ci si

ę

zmienił.

Xien wł

ą

czył odrzut, zawrócił do wyj

ś

cia.

- Jak chcesz. Pewnie,

ż

e tak łatwiej; po co my

ś

le

ć

, skoro mo

ż

na

zlekcewa

ż

y

ć

.

- Dysze z dupy powyrywam.
Dogonił kalek

ę

dopiero w luku z zakontraktowanymi przez hrabiego

kontenerami. Wygl

ą

dały jak dzi

ę

ciece trumny: metalowe hermetanty,

półtora metra na zero osiem na zero sze

ść

. Było ich dwadzie

ś

cia

cztery. Prócz płytki celnej z naniesionymi laserowo kodami ksi

ęż

y-

cowego portu, nie posiadały

ż

adnych oznacze

ń

, nawet logo TraComu.

Uło

ż

one

ś

ci

ś

le obok siebie, pokrywały ciemn

ą

mozaik

ą

jedn

ą

ze

ś

cian

luku, przymocowane do niej magnetycznymi zaczepami.

- Który?
Podlecieli po pierwszego z brzegu. Xien otworzył podramienn

ą

klawiatur

ę

skafandra, wprowadził kod i klepn

ą

ł

ENTER

.

Nic si

ę

nie stało.

- Na jakiej fali? - spytał Schwarz.
- Portowej. Nie mogli jej zablokowa

ć

, orbita by ich nie pu

ś

ciła.

- Najwyra

ź

niej hrabia załadował bezpo

ś

rednio z doku kompanii.

- Uderz

ę

wachlarzem.

Chwil

ę

trwało zanim trzykrotnie przeszedł całe dost

ę

pne spek-

trum. Bez efektu.

- Dał ci fałszywy kod, Aax - mrukn

ą

ł wreszcie kaleka.

- Te

ż

ju

ż

do tego doszedłem. Mogłem si

ę

zreszt

ą

wcze

ś

niej domy-

ś

le

ć

: dlaczegó

ż

by miał mi zawierzy

ć

? Nie było powodu. Mógł oszuka

ć

,

wi

ę

c oszukał.

Xien pokr

ę

cił głow

ą

.

- To nie tak. Sam na pewno te

ż

nie znał prawdziwego kodu.

- Sk

ą

d wiesz?

- Pomy

ś

l. Miał je tylko przewie

źć

. Umo

ż

liwienie mu zagl

ą

dni

ę

cia

do wn

ę

trza kontenerów i przekonania si

ę

, co naprawd

ę

w nich jest,

byłoby z punktu widzenia kompanii wielkim bł

ę

dem. Niepotrzebne wta-

jemniczenie, zb

ę

dne ryzyko - tego si

ę

nie robi, kompanijny naza z

pewno

ś

ci

ą

poło

ż

ył tu veto.

- S

ą

dzisz,

ż

e M

ś

cisłowski zdawał sobie z tego spraw

ę

?

- Nie był przecie

ż

idiot

ą

. Pewnie od razu si

ę

zorientował. Ale

kontrakt jest kontrakt, forsa jest forsa, a pami

ę

taj,

ż

e jemu tam

background image

54

deptali po pi

ę

tach weseli chłopcy z brzytwami; raczej nie mógł wy-

brzydza

ć

. Dla kompanii to te

ż

była okazja - komu innemu musieliby

zapewne wciska

ć

jak

ąś

skomplikowan

ą

legend

ę

, hrabiemu za

ś

wystar-

czyło powiedzie

ć

oczywiste kłamstwo, pu

ś

ci

ć

oko i wyło

ż

y

ć

odpowied-

ni

ą

sum

ę

.

- Mo

ż

esz przelecie

ć

cały zbiór wariacji?

-

Ż

artujesz? Trzydzie

ś

ci sze

ść

do dwudziestej mo

ż

liwych układów,

a i to tylko przy zało

ż

eniu prawdziwej długo

ś

ci kodu, bo mogli

skłama

ć

i tu. Niechby jeden skan cz

ę

stotliwo

ś

ci zabierał sekund

ę

.

To daje w przybli

ż

eniu dwa razy trzydzie

ś

ci sze

ść

do pi

ę

tnastej

lat. Pr

ę

dzej Sło

ń

ce zga

ś

nie. Pr

ę

dzej umrze wszech

ś

wiat.

- Mówi Emmanuel - rzekł Emmanuel. - Mog

ę

spróbowa

ć

si

ę

włama

ć

.

Schwarz i Xien zamilkli, znieruchomieli.
- Nie bójcie si

ę

- odezwał si

ę

ponownie po długiej chwili elf. -

Po prostu sam jestem ciekawy ich zawarto

ś

ci.

Tamci nadal milczeli.
On słyszy nasze oddechy, pomy

ś

lał Schwarz. Słyszy oddechy i li-

czy t

ę

tno.

- Co nadałe

ś

na Ziemi

ę

? - spytał.

- To nie nale

ż

y do sprawy. Chcecie si

ę

dobra

ć

do tych kontene-

rów, czy nie?

Xien wzruszył ramionami.
- Pruj - mrukn

ą

ł.

- No to pruj

ę

- za

ś

miał si

ę

Emmanuel, po czym zamilkł.

- Da rad

ę

? - zagadn

ą

ł Schwarz Xiena.

- Mo

ż

e.

- Przecie

ż

sam mówiłe

ś

,

ż

e pr

ę

dzej Sło

ń

ce zga

ś

nie...

- Wiem, co mówiłem. Ale on jest elf. Tyle samo wiem o jego mo

ż

-

liwo

ś

ciach, co on o smaku hot-doga. Zreszt

ą

najpewniej on o hot-

dogu wie wi

ę

cej.

-

Nienawidz

ę

takiego

patroszenia

matematyki

-

wymamrotał

Schwarz. - To jest ko

ś

ciec wszystkiego: prawa ponad prawami. Ła-

miesz kr

ę

gosłup logice.

- Je

ś

li ja łami

ę

jej kr

ę

gosłup, to co powiesz o Gödlu? On, cho-

lera, serce jej wyrwał.

- Otworzyłem etykiety - odezwał si

ę

Emmanuel. - Bardzo krótkie

pliki. Pokrywaj

ą

si

ę

niemal w cało

ś

ci, tylko numery seryjne inne.

Przeczyta

ć

?

- Czytaj.
- “Draconus Vacuum Pontia, wyprodukowane w Stroblu, pod nadzorem

dra Odo. Tryb XVI. Wersja 204.07. Drakon numer...” I tu idzie nu-
mer. Tyle. Nie ma blokady ci

ś

nieniowej, ani specyfikacji wymaganej

atmosfery.

- Gdzie le

ż

y ten Strobel?

- Co to jest drakon?
- Otwiera

ć

?

- Tak.
- Nie.
Ale Xien był szybszy i Emmanuel ju

ż

zacz

ą

ł podnosi

ć

wieka konte-

nerów. Skafander Schwarza strzykn

ą

ł gazem i Niemiec poleciał w tył,

ku wyj

ś

ciu z magazynu na główny korytarz towarowej cz

ęś

ci Armstron-

ga 7, ci

ą

gn

ą

cy si

ę

przez ni

ą

od Kołnierza Breneki do samych Kołnie-

rzy czaszy odrzutowej.

- Dlaczego wszystkie? - sykn

ą

ł Schwarz.

- Nie mogłem selektywnie - wyja

ś

nił elf.

- Lepiej si

ę

cofnij - poradził Niemiec Xienowi.

- Bo co?

background image

55

- Bo Draconus Vacuum Pontia. Takich nazw nie nadaje si

ę

nowemu

gatunkowi szczypiorku.

- Nic stamt

ą

d nie zobacz

ę

, nawet na full powi

ę

kszeniu, za mały

k

ą

t.

- Zamontujemy kamery.
- Jakby co, wł

ą

cz

ę

dopalacze - zarechotał Xien, szybuj

ą

c powoli

nad szeregami hermetantów otwieraj

ą

cych si

ę

jednym baletowo syn-

chronicznym, leniwym ruchem. - Jeszcze si

ę

nie urodził taki szczy-

piorek, co by mnie w pró

ż

ni dogonił.

- Nie dosy

ć

horrorów ogl

ą

dałe

ś

? Gdyby ten scenarzysta był cokol-

wiek wart, natychmiast po podobnej kwestii powinien wyskoczy

ć

z

tych skrzyni, dopa

ść

ci

ę

i rozszarpa

ć

na strz

ę

py zieloniutki, trzy-

metrowy, z

ę

baty szczypioreczek.

Scenarzysta był wszelako albo wyrafinowanym na staro

ść

weteranem

banału, albo niedouczonym nowicjuszem, bo nic si

ę

nie stało i kon-

tenery w spokoju otworzyły si

ę

na o

ś

cie

ż

. Chropowate płaszczyzny

klap zamarły wzniesione prostopadle, kład

ą

c blade cienie od

ś

cien-

nych lamp luku.

- I co? - parskn

ą

ł Xien pod adresem skrytego w półmroku za

drzwiami Schwarza.

- To ja si

ę

pytam: i co? - mrukn

ą

ł Niemiec. - Rzu

ć

-no okiem do

ś

rodka.

Xien rzucił.
- Mhm.
- Tak?
- Nie poganiaj. Nie wiem, co to jest.
- Ale jak wygl

ą

da?

- Paskudnie.
- Co to ma by

ć

, chi

ń

ska tortura cierpliwo

ś

ci?

- No dobra... Co

ś

jakby czarny tobół przesłoni

ę

ty ciemnozielon

ą

błon

ą

.

- W ka

ż

dym?

- W ka

ż

dym.

- A błona...
- O cholera!
- Co? Gadaj!
- Rusza si

ę

kurewstwo.

- Który? Podaj rz

ą

d i kolumn

ę

.

Xien odpalił ostro pod sam “sufit” luku.
- Wszystkie si

ę

ruszaj

ą

- warkn

ą

ł. - Te błony. Co

ś

jest w

ś

rod-

ku.

-

Ż

ywe?

- Przecie

ż

mówi

ę

,

ż

e si

ę

rusza!

- W pró

ż

ni? W zerze Kalvina? Pieprzysz!

- Szczypiorek, niech ci

ę

zaraza...

- Xien, Xien, teraz jest wła

ś

nie najodpowiedniejszy moment na

ą

czenie tych twoich dopalaczy.

- Wyłazi, skurwysyn! - zapiał kaleka i faktycznie wł

ą

czył dopa-

lacze.

W ułamku sekundy zatrzasn

ę

ło si

ę

przeznaczenie. Schwarz ogl

ą

dał

to sobie potem na ekranach monitorów a

ż

do znudzenia, zarejestrowa-

ne przez standardow

ą

kamer

ę

bezpiecze

ń

stwa z korytarza, która pod-

czas zdarzenia zagl

ą

dała mu była do wn

ę

trza luku ponad ramieniem,

nakierowana tak precyzyjnie elektroniczn

ą

ciekawo

ś

ci

ą

Emmanuela. A

wi

ę

c: Xien w skafandrze na tle chmury odrzutu, oraz to co

ś

, jak

czarny pocisk, wystrzelone z jednego z hermetantów i p

ę

dz

ą

ce po

idealnej zbie

ż

nej, niczym rakieta przechwytuj

ą

ca - w mgnieniu oka

dopadaj

ą

ce Xiena, wpijaj

ą

ce si

ę

we

ń

wszystkimi czterema ko

ń

czynami,

background image

56

jak kilkuletnie dziecko obejmuj

ą

ce matk

ę

, ale to nie obejmuje, to

dusi, szarpie, gryzie. W tym momencie urywa si

ę

krzyk Xiena na do-

speku. Wektor odrzutu udowych dysz Chi

ń

czyka przesuwa si

ę

i kaleka

zszczepiony z drakonem skr

ę

caj

ą

poza przestrze

ń

widoczn

ą

z koryta-

rza. Pustka i cisza. A potem dwa kolejne pociski, p

ę

dz

ą

ce prosto ku

drzwiom. W reakcji Emmanuel zatrzaskuje gród

ź

. Tak to wygl

ą

dało.

Scenarzysta miał po prostu spó

ź

niony refleks.

































































Nagrywam si

ę

tu, bo dziennik pokładowy statku stanowi jedynie

jeszcze jeden plik w pami

ę

ci wielosieci, a wielosie

ć

to Emmanuel, i

równie dobrze mógłbym do tego dziennika słowa nie powiedzie

ć

, bo i

tak usłyszeliby

ś

cie tylko to, co on by chciał, aby

ś

cie usłyszeli.

Wi

ę

c nagrywam si

ę

na tym minimagnetofonie; znalazłem go u Jaquerit-

te. Jest jedenasty marca. Jaqueritte nie

ż

yje. Wszyscy nie

ż

yj

ą

,

oprócz mnie. I Emmanuela, rzecz jasna; Emmanuel to elf. Mówi
Anaxander Schwarz, gdyby

ś

cie mieli jakie

ś

w

ą

tpliwo

ś

ci mimo analizy

głosu; mówi Schwarz. Godiv

ę

... to znaczy Susan... cholera, zapo-

mniałem nazwiska... była informatyczk

ą

, to matka Emmanuela. No wi

ę

c

Godiv

ę

zabił M

ś

cisłowski, a Emmanuel si

ę

zem

ś

cił i zabił jego. Po-

tem Yusuf zabił Jaqueritte, a ja Yusufa. Te

ż

z zemsty. Xiena zabiły

drakony. Pewnie i one za co

ś

si

ę

m

ś

ciły. Taak. Wiem, jak to brzmi.

Jatki jakie

ś

kosmiczne. Zbiegi okoliczno

ś

ci s

ą

jedynie dobrze zaka-

muflowanymi cudami. Nie potrafi

ę

tego wytłumaczy

ć

. Niczego nie po-

trafi

ę

wytłumaczy

ć

. Pytajcie Kamienia. Ja nie rozumiem.

...
Słysz

ę

je, jak drapi

ą

o poszycie, słysz

ę

je pod nogami, to idzie

przez metal. Krrrr, krrrr. Zaraz, mo

ż

e jednak si

ę

uda... No co, by-

ło słycha

ć

? Poj

ę

cia nie mam, jak one to zrobiły, ale prze

ż

arły si

ę

przez

ś

cian

ę

luku i wyszły na zewn

ą

trz. Ła

żą

teraz po Brenece. MAMS

je tam sfilmował z bliska, wi

ę

c mog

ę

si

ę

przynajmniej przyjrze

ć

by-

dlakom. Uch, niesympatyczne skurwiele. Czarne jak noc; metr, półto-
ra wzrostu góra. Ale te łapy... rozczapierzy si

ę

taki pokurcz w

krzy

ż

jak paj

ą

k, gdzie noga, gdzie r

ę

ka, wszystko

ś

mierciono

ś

ne;

drakony, có

ż

, drakony.

Ż

ywe przecie

ż

. Widocznie brak atmosfery i

zero absolutne nic im nie szkodz

ą

. Jak mo

ż

liwe? Jako

ś

. Znajd

ź

cie

doktora Odo, on wam powie. Je

ś

li kto

ś

taki w ogóle istnieje, bo nie

jestem ju

ż

pewien. TraCom? Raczej nie. Biedny M

ś

cisłowski, s

ą

dził,

ż

e wie, na co si

ę

godzi; my

ś

lał,

ż

e rozpoznał kłamstwo.

Ż

adna ko-

smiczna kompania nie miałaby interesu w produkowaniu takich pró

ż

-

niowych drapie

ż

ców. Natomiast zaanga

ż

owane w wojn

ę

pa

ń

stwa... To

mo

ż

e by

ć

własno

ść

ka

ż

dej z armii. Co naprawd

ę

mie

ś

ci si

ę

na tym Ia-

petusie? Placówka TraComu; wierz

ę

, bo jest w spisie - ale co poza

ni

ą

? ...Nie mogli posła

ć

ich jawnym frachtem, podobnie oczywist

ą

wojskow

ą

tajemnic

ę

zaraz by kto

ś

przechwycił; nie mogli bezludnym

rajderem, bo by go zestrzeliły MIOU. A taki podwójny parawan przy-
najmniej gwarantuje nadawcom anonimowo

ść

. Przewiduj

ę

zaostrzenie

konfliktu; je

ś

li ten numer wyjdzie na jaw - a pr

ę

dzej czy pó

ź

niej

wyjdzie - nie b

ę

dzie ju

ż

statków neutralnych, MIOU dostan

ą

rozkaz

niszczenia wszystkiego, niezale

ż

nie, czy to własno

ść

prywatna, czy

kompanijna, bezludna czy nie - na wszelki wypadek: rozwali

ć

. A

ż

si

ę

dziwi

ę

,

ż

e do tej pory jako

ś

tego unikali

ś

my, przecie

ż

trick był

tak oczywisty... Czy TraCom w ogóle wie, do czego u

ż

yto jego imie-

nia? W

ą

tpi

ę

. Na kontenerach nie było

ż

adnych oznacze

ń

, zało

żę

si

ę

,

ż

e nie znajdziecie tam niczego, co przydałoby si

ę

w identyfikacji

wła

ś

cicieli. Ile wiedział M

ś

cisłowski? On chyba tak czy owak miał

zgin

ąć

. Prze

ś

led

ź

cie jego poczynania od pierwszego spotkania na

background image

57

Ksi

ęż

ycu z owym rzekomym agentem kompanii. Mógł si

ę

jako

ś

zabezpie-

czy

ć

, diabli wiedz

ą

, Triada mu deptała po pi

ę

tach, bał si

ę

;

sprawd

ź

cie te

ż

Yusufa, hrabia go miał na usługach jeszcze zanim si

ę

spotkali

ś

my, nie wiadomo, ile mu powiedział, ile sam Yusuf si

ę

do-

my

ś

lił, on nie był taki głupi, na jakiego wygl

ą

dał. Rzecz jasna,

sprawd

ź

cie tak

ż

e mnie. Nie jestem pewien, czy

...
Chyba wariuj

ę

.

...
Tylko ja i Emmanuel i Kamie

ń

i drakony. Statek trzeszczy, one

drapi

ą

. Wiem,

ż

e niedługo umr

ę

. Nie mog

ę

przesta

ć

si

ę

zastanawia

ć

,

o czym oni wszyscy teraz my

ś

l

ą

: Emmanuel, Kamie

ń

, drakony. Jak to

si

ę

nazywa? Jaq by wiedziała. Jaka

ś

paranoja. Tu

ż

obok mnie obraca-

j

ą

si

ę

ż

arna ich nieludzkich umysłów. Nie mog

ę

przesta

ć

nasłuchi-

wa

ć

. Wywołuj

ę

Emmanuela, ale si

ę

ju

ż

nie odzywa. Wpatruj

ę

si

ę

w

ekran z Kamieniem. Drakony dostały si

ę

tak

ż

e do tego luku i oblazły

Kamie

ń

niczym ucztuj

ą

ce muchy trupa, kotłuje si

ę

tam czer

ń

na czer-

ni. Mimo to słysz

ę

je pod nogami, jest ich wystarczaj

ą

co wiele:

dwadzie

ś

cia cztery. Jak godzin w dobie. Popadam w kabalistyk

ę

. Jaq,

Jaq, ty by

ś

mi wytłumaczyła... taaak.

...
Nie mog

ę

zasn

ąć

. Nasłuchuj

ę

. Drakony wci

ąż

usiłuj

ą

si

ę

prze

ż

re

ć

do

ś

rodka. Pewnie w ko

ń

cu im si

ę

uda. Jak one to robi

ą

? Jak mog

ą

ż

y

ć

w pró

ż

ni? Czy w ogóle

ż

yj

ą

? Przygl

ą

dam im si

ę

i dochodz

ę

do

wniosku,

ż

e to nie jest ludzka biologia. Mo

ż

e w ogóle nie białko.

Do czego wojsko chciało je wykorzysta

ć

, do kosmicznych aborda

ż

y?

Zapewne. ...Patrz

ę

i patrz

ę

i powoli zaczynam dostrzega

ć

w nich

pi

ę

kno. Czy s

ą

inteligentne? Powinienem rejestrowa

ć

serie tych ich

postukiwa

ń

i przepuszcza

ć

je potem przez algorytm deszyfracyjny.

Jeszcze si

ę

oka

ż

e,

ż

e nadaj

ą

S. O. S., hehehehehe!

...
Wci

ąż

nasłuchuj

ę

- ale to w ogóle nie s

ą

d

ź

wi

ę

ki. To znaczy

d

ź

wi

ę

ki te

ż

; do drakonów si

ę

ju

ż

nawet przyzwyczaiłem. W Brenece

wzbiera napi

ę

cie. Ale głupie zdanie. Jestem tu jedynym człowiekiem,

wi

ę

c to we mnie wzbiera napi

ę

cie... Tylko

ż

e to nieprawda. Przycho-

dzi z zewn

ą

trz. Nie strach. Nie strach. Nie wiem, jak... Czy to s

ą

cienie? To nie s

ą

cienie. Czy to jest cisza kosmosu, szelest prze-

wietrzników, trzeszczenie kadłuba... Nie, nie! Do jasnej cholery!
Kto

ś

zaciska pi

ęść

, a ja jestem w jej

ś

rodku. Po Kamieniu pełzaj

ą

drakony. Złapałem za szmink

ę

Jaqueritte i ma

ź

n

ą

łem na lustrze głu-

pot

ę

. Słyszycie, jak si

ę

pl

ą

cz

ę

? To szale

ń

stwo, prawda? Nic dziwne-

go, w takich okoliczno

ś

ciach... A jednak słysz

ę

. Sw

ę

dzi mnie gdzie

ś

w

ś

rodku mózgu, a nie mog

ę

si

ę

podrapa

ć

. Zerkn

ą

łem przypadkiem w

ś

cian

ę

i spostrzegłem,

ż

e, nie zdaj

ą

c sobie z tego sprawy, bez

przerwy wyginam sobie twarz w jakie

ś

straszliwe miny, grymasy pa-

skudne. Wy ju

ż

na pewno wiecie. Co to jest, na miło

ść

bosk

ą

? Co to

jest?

...
Słysz

ę

. Nadchodzi. Nadchodzi.





D w a

T E N D R U G I

background image

58



Pi

ęć

dziesi

ą

t mil za Bostonem złapali gum

ę

. Autopilot natychmiast

ś

ci

ą

gn

ą

ł pasy, cofn

ą

ł fotele i wył

ą

czył silnik; toyota ta

ń

czyła po

pustej szosie, w serii kontrolowanych po

ś

lizgów wytracaj

ą

c szyb-

ko

ść

. W ko

ń

cu stan

ę

li. - Konieczna wymiana prawego przedniego koła

- rzekł autopilot.

- B

ę

d

ę

rzygał - wymamrotał Tarnowski.

- Wyła

ź

.

Wyszli obydwaj. Samochód zatrzymał si

ę

był na poboczu, za którym

ci

ą

gn

ę

ło si

ę

ciemnymi fałdami puste pole, kryte na horyzoncie nisk

ą

fal

ą

lasu. Po drugiej stronie mokrej od nocnego deszczu jezdni wi-

dok był niemal identyczny. Sło

ń

ce jeszcze nie sko

ń

czyło wschodzi

ć

i

niebo wci

ąż

wahało si

ę

w wyborze lakieru mi

ę

dzy ponur

ą

szaro

ś

ci

ą

a

bladym bł

ę

kitem. Od wschodu sun

ę

ły po nim ci

ęż

arne burz

ą

czarno-

granatowe chmury.

Podczas gdy Tarnowski zwracał kolacj

ę

, Firehand pomaszerował

wstecz po

ś

ladach startej gumy toyoty. Wrócił, pochylił si

ę

nad

sflaczałym kołem, zakl

ą

ł.

- Mhm? - Tarnowski wycierał sobie usta chusteczk

ą

.

- Cholerne szczeniaki - zgrzytał z

ę

bami Firehand. - Powinni ich

za to zamyka

ć

. Je

ż

d

żą

sobie i rozrzucaj

ą

po drogach. Ju

ż

od tego

ludzie gin

ę

li.

Tarnowski spojrzał na wskazywane przez Firehanda metalowe drobi-

ny powbijane w strz

ę

py feralnej opony.

- Nie słyszałe

ś

? Takie małe kolczaste kulki, je

ż

e si

ę

nazywaj

ą

-

wyja

ś

nił Firehand. - Poniewa

ż

normalnie dziury zalepiaj

ą

si

ę

auto-

matycznie, wykombinowali sobie prawdziwe miniminy drogowe: wbija
si

ę

dra

ń

stwo i dopiero potem wybucha. No i sam widzisz. Masakra.

Szlag by ich.

- Pod co to podpada, pod umy

ś

lne spowodowanie zagro

ż

enia

ż

ycia,

no nie?

- Niby tak, ale cholernie trudno doj

ść

, czyja to sprawka, a poza

tym zazwyczaj s

ą

to nieletni, wi

ę

c co im zrobisz? A jak chcieli sa-

dza

ć

za posiadanie, to nie przeszło przez Senat. Nie słyszałe

ś

?

- Latam helikopterem.
- A prawda.
Firehand wyj

ą

ł z portfela telefon i wdał si

ę

w dług

ą

sprzeczk

ę

z

central

ą

pomocy drogowej.

Abraham Tarnowski tymczasem zdj

ą

ł marynark

ę

i rzucił j

ą

na tylne

siedzenie. Rozpi

ą

wszy kołnierzyk czarnej koszuli, rozsiadł si

ę

na

masce toyoty. Oddychał gł

ę

boko chłodnym, orze

ź

wiaj

ą

cym powietrzem.

Pomy

ś

lał o papierosie, koniecznie ci

ęż

kodymnym nikotynowcu, na któ-

r

ą

to nielegaln

ą

u

ż

ywk

ę

powracała ostatnio moda w wy

ż

szych sferach

megapolii.

Min

ą

ł ich rozp

ę

dzony wy

ż

ej setki czarnobrody motocyklista na

dłu

ż

szym od toyoty harleyu.

Firehand bluzgn

ą

ł po

ż

egnalnym przekle

ń

stwem, po czym schował te-

lefon.

- No i? - mrukn

ą

ł Tarnowski.

- A jak my

ś

lisz? Łapiemy si

ę

za

ż

elazo.

Abraham uniósł brwi.
- Naprawd

ę

potrafisz wymieni

ć

koło?

Firehand si

ę

zmieszał.

- No co, cholera, przecie

ż

nie mo

ż

e to by

ć

znowu takie trud-

ne...!

- A co z t

ą

pomoc

ą

?

background image

59

- Obwdzwoniłem wszystkie trzy centrale. Z tego, co zrozumiałem,

prowadz

ą

jak

ąś

akcj

ę

protestacyjn

ą

: nie obsługuj

ą

bud

ż

etówki.

- To słu

ż

bowy wóz?

- A co

ś

ty my

ś

lał? Dostałem go razem z przydziałem do ciebie.

Wzi

ę

li mnie z trupiej wachty.

- Dlaczego to wyszło tak w

ś

rodku nocy? Zdj

ą

łe

ś

mnie w połowie

przemówienia Dreyfussa, ludzie si

ę

krzywili.

- Robisz mu w sztabie?
- Konsultant, jak zwykle. Nie zmieniaj tematu. Mówiłe

ś

,

ż

e biu-

rokracja. Jaki prawdziwy biurokrata pracuje w nadgodzinach?

Firehand wzruszył ramionami.
- Fedziowie prze

ś

wietlali ci

ę

do wy

ż

szego poziomu dost

ę

pu. Pół-

torej doby im to zabrało.

Twardowski skrzywił si

ę

sceptycznie.

- Przecie

ż

ten schizoagent sprzed roku, którego wam rozło

ż

yłem,

no to on podpadał pod kod beta; to co, podnie

ś

li mnie niby do alfy?

Niedługo przeskocz

ę

prezydenta.

- A

ż

eby

ś

wiedział,

ż

e masz alf

ę

. To nie jest byle fucha, Abe.

- Nie strasz, nie strasz, bo jeszcze si

ę

wycofam.

-

Ź

le ci? Doisz rz

ą

d na godzin

ę

wi

ę

cej, ni

ż

ja na tydzie

ń

i

jeszcze narzekasz?

- Bierz si

ę

lepiej za to koło.

- A ty co? B

ę

dziesz stał i patrzył?

- Nie znam si

ę

na tym.

- A od czego masz paj

ą

ka?

Ś

ci

ą

gnij z Sieci opis wymiany koła w

samochodzie osobowym.

Tarnowski ponownie skrzywił si

ę

, ale wszedł w półza

ś

lep. Dwa me-

try przed nim, nad przydro

ż

nym rowem, rozwin

ą

ł si

ę

wielki srebrno-

czarny ekran, pi

ęć

na dziewi

ęć

. Abraham szybko przeskakiwał po ko-

lejnych oknach opcji, a

ż

doszedł do pozaindeksatorowego searchera

tematycznego. Wtedy wstał i dał dwa kroki w bok, by obj

ąć

spojrze-

niem toyot

ę

wraz z jej sflaczałym kołem; ekran zgrabnie przepłyn

ą

ł

nad jezdni

ę

. Tarnowski wrzucił obraz do programu. Ekran skurczył

si

ę

do panelu setupu. Tarnowski wybrał standard. Panel znikn

ą

ł. As-

falt, na który przed momentem rzucał on cie

ń

, zacz

ą

ł si

ę

gotowa

ć

.

Chwil

ę

bulgotał, pyrkaj

ą

c wielkimi b

ą

blami, wreszcie wybrzuszył si

ę

w gór

ę

na dobre dwa metry. Zacz

ę

ło nim targa

ć

boki, wyłaniały si

ę

z

czerni i zaraz w niej gin

ę

ły przeró

ż

ne kształty. Tarnowski obserwo-

wał to z nieukrywanym niesmakiem. W ko

ń

cu utoczonemu z asfaltu m

ęż

-

czy

ź

nie skrzepła twarz i otworzył on oczy. - Super Claymen - rzekł

kłaniaj

ą

c si

ę

i bez potrzeby wygładzaj

ą

c na sobie firmowy kombine-

zon sponsora aplikacji. - Serwisy Clay & Co. czynne cał

ą

dob

ę

w stu

siedemdziesi

ę

ciu

o

ś

miu

punktach

na

terenie

całych

Północno-

Wschodnich Stanów. Poda

ć

wi

ę

cej informacji? - Nie - warkn

ą

ł bez-

słownie Tarnowski. - Powiedz, jak wymieni

ć

koło. - Super Claymen,

cho

ć

, rzecz jasna, nie mógł tego zobaczy

ć

- nie mógł niczego zoba-

czy

ć

- zacz

ą

ł si

ę

teatralnie przygl

ą

da

ć

rozszarpanej oponie. - O,

to bardzo proste! - zapiał, szczerz

ą

c

ś

nie

ż

nobiałe w czarnej twarzy

z

ę

by. - Ju

ż

wyja

ś

niam. Najpierw...

Program mówił, a Tarnowski powtarzał na głos jego instrukcje Fi-

rehandowi, który tymczasem zd

ąż

ył si

ę

odla

ć

do rowu.

Przyst

ą

piwszy do pracy, w pi

ęć

minut uczernili sobie r

ę

ce po

łokcie.

- Ale

ż

to brudna robota - warkn

ą

ł Firehand.

- Zaczepił si

ę

o co

ś

- mrukn

ą

ł Tarnowski, szarpi

ą

c krzywo wsu-

ni

ę

ty pod wóz podno

ś

nik.

- Dlaczego to wszystko takie skomplikowane? - parskn

ą

ł Firehand

marszcz

ą

c brwi nad magnetycznymi zatrzaskami kołpaka.

background image

60

- Powie

ś

je sobie nad biurkiem.

- Co?
- To motto. Powinni

ś

cie je mie

ć

w nagłówkach swoich legitymacji.

Military Inteligence Department: “Dlaczego to wszystko takie skom-
plikowane?”

- Do czego pijesz?
Tarnowski wyprostował podno

ś

nik, odetchn

ą

ł i usiadł na asfalcie,

opieraj

ą

c si

ę

plecami o błotnik.

- Nie udawaj. Wieziesz mnie do Hugona. Kogo tam trzymacie?
Firehand otarł pot z czoła, zastanowił si

ę

.

- Wy

ś

lepiłe

ś

si

ę

? - spytał wreszcie.

Tarnowski czym pr

ę

dzej skasował Super Claymana i zamkn

ą

ł paj

ą

ka.

- Ju

ż

.

- Nie wiem - rzekł wówczas Firehand.
Abraham złapał za ły

ż

k

ę

.

- Zli

ż

esz z niej swój mózg.

- Dobra, dobra! - porucznik zamachał r

ę

kami.

- No wi

ę

c?

- No wi

ę

c kim on jest, to my faktycznie tak do ko

ń

ca nie wiemy.

Zidentyfikowali

ś

my go podług odcisków palców i siatkówki oka.

Anaxander Schwarz, obywatelstwo niemieckie, urodzony jeszcze w Pol-
sce, ostatnio zatrudniony w Heinlemannie, Inc.

- Noo, dla mnie to jest wcale dokładna identyfikacja.
Firehand skrzywił si

ę

kwa

ś

no. Co

ś

mu wpadło do oka i usiłował to

teraz wydoby

ć

spod powieki, nie zwa

ż

aj

ą

c na pokrywaj

ą

cy mu palce

brud.

- Each... poczekaj tylko, a

ż

ci reszt

ę

opowiem. Masz mo

ż

e chus-

teczk

ę

? Dzi

ę

ki. Co za zaraza... Uch. Taak. Z Heinlemanna go wywali-

li za morderstwo. Wiemy,

ż

e odstawili go na Ksi

ęż

yc. Teraz słuchaj.

Powłamywali

ś

my si

ę

tu i ówdzie i przeczesali bazy danych. Otó

ż

brak

jakichkolwiek informacji o jego powrocie na Ziemi

ę

: nie było go na

pokładzie

ż

adnego z Kondorów. Co jeszcze nic nie znaczy, bo je

ś

li

si

ę

postara

ć

, to przemyci

ć

z orbity mo

ż

na wszystko i wszystkich.

Sprawa polega na tym,

ż

e posiadamy stuprocentow

ą

pewno

ść

, i

ż

ów

Schwarz znajdował si

ę

na pokładzie Armstronga 7, gdy ten odpalił w

sw

ą

podró

ż

do Saturna. To prywatny drobnicowiec, wynaj

ę

ty przez

TraCom. Wci

ąż

leci. Uwa

ż

asz: on leci, a Schwarz ni st

ą

d, ni z ow

ą

d

pojawia si

ę

na Ziemi. Jakim cudem? Teleportował si

ę

? Musiał go kto

ś

przej

ąć

ju

ż

w trakcie lotu. Zapukali

ś

my do Nasłuchu. Nasłuch, jak

wiesz,

ś

ledzi wszystkie wykrywalne sztuczne obiekty poruszaj

ą

ce si

ę

w Układzie Słonecznym,

ś

ledzi wi

ę

c te

ż

, rzecz jasna, Armstronga 7.

I twierdzi,

ż

e nie doszło do

ż

adnego rendez-vous w pró

ż

ni. Nie

stracili Armstronga z pola obserwacji ani na moment. Wi

ę

c mamy za-

gadk

ę

.

- Ogólnikami poleciałe

ś

. Ta stuprocentowa pewno

ść

...

- Szczegółowa dokumentacja czeka na ciebie u Hugona. Tymczasem

przyjmij na wiar

ę

.

- No wiesz, teoretycznie takie przechwycenie człowieka byłoby

mimo wszystko mo

ż

liwe: podej

ś

cie po wymuszonej w cieniu obiektu,

takie

ż

samo odej

ś

cie, potem analogiczna operacja przy jakim

ś

statku

powracaj

ą

cym na Ziemi

ę

... i ju

ż

. Oczywi

ś

cie rzecz byłaby niezmier-

nie kosztowna i bardzo ryzykowna, chocia

ż

by z uwagi na MIOU; ale

teoretycznie - mo

ż

liwa.

- Nie s

ą

d

ź

,

ż

e zlekcewa

ż

yli

ś

my takie oczywisto

ś

ci. Były symula-

cje. Przy maksymalnie sprzyjaj

ą

cych przedsi

ę

wzi

ę

ciu warunkach i tak

nie wyrobiłby si

ę

czasowo.

- A kiedy

ś

cie namierzyli tego Schwarza?

- Dwudziestego drugiego marca. Na pla

ż

y powy

ż

ej Atlantic City.

background image

61

- Co on tam robił? Muszelki zbierał?
- Mhm, widz

ę

,

ż

e powinienem zacz

ąć

od drugiego ko

ń

ca... Jaki

ś

staruszek wybrał si

ę

na porann

ą

przechadzk

ę

i wezwał policj

ę

, bo

my

ś

lał,

ż

e to topielec. Le

ż

ał twarz

ą

do piasku, kompletnie goły,

nie ruszał si

ę

, skór

ę

miał zmacerowan

ą

od wody. Okazało si

ę

,

ż

e

jednak

ż

yje. Zabrali go do szpitala. Nieprzytomny: hipotermia, za-

palenie płuc i powikłania; zaburzenie równowagi chemicznej organi-
zmu wskazuj

ą

ce na niedawny dłu

ż

szy pobyt w stanie niewa

ż

ko

ś

ci. Wte-

dy si

ę

zacz

ę

ły te korowody z identyfikacj

ą

. Poniewa

ż

to cudzozie-

miec, od razu wskoczył nam na list

ę

i poszła rutynowa procedura.

Wydobyli

ś

my od Heinlemanna jego wzorzec DNA. Nie zainteresowaliby-

ś

my si

ę

do tego stopnia, gdyby wła

ś

nie nie DNA.

- A co? Nie pasuje?
- I tak, i nie. To znaczy cz

ęść

porównywana standardowo, odpo-

wiedzialna za osobnicze zró

ż

nicowanie genotypu w ramach gatunku,

kodowana do personalnego wzorca DNAPI, pokrywa si

ę

z charaktery-

styczn

ą

dla Anaxandra Schwarza. Natomiast na miejscu tych wszyst-

kich ewolucyjnych

ś

mieci, intronów i reliktów genetycznych - tam

jest co

ś

dziwnego.

- Co?
- Nie wiadomo. Nigdy si

ę

z czym

ś

takim nie spotkali

ś

my. Nie mamy

poj

ę

cia, co to wła

ś

ciwie koduje - je

ś

li koduje cokolwiek. Jakby te

ż

introny - tylko

ż

e inne.

- Sklonujcie, obetnijcie, podepnijcie wariacyjnie i przekonajcie

si

ę

na

ż

ywo.

- Łatwo powiedzie

ć

. To w ogóle nie słu

ż

y do embriogenezy.

- Mo

ż

e zapis czystej informacji? Zastanawiali

ś

cie si

ę

, po co w

pełni ukształtowanemu człowiekowi zmienia

ć

nie koduj

ą

ce fragmenty

DNA? Bo rozumiem,

ż

e on jest przerobiony co do komórki.

- Aha.
- Co on sam o tym mówi?
Firehand u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

- I tu jest, Abe, zadanie dla ciebie. Facet ma co

ś

w rodzaju

amnezji. Konowały przeskanowali go na wylot, przepu

ś

cili przez set-

k

ę

testów, pod hipnoz

ą

, na prochach i w ogóle, i przynajmniej tyle

wiadomo,

ż

e nie kłamie. Faktycznie nie pami

ę

ta. Ale brak

ś

ladów

urazu fizycznego oraz jakichkolwiek planowych mechanicznych manipu-
lacji. Wszystko wi

ę

c przemawia za blokad

ą

psychiczn

ą

, i ty masz j

ą

rozpru

ć

.

Tarnowski w zamy

ś

leniu przesun

ą

ł j

ę

zykiem po z

ę

bach.

- Jaki on ma status prawny?
- Nielegalne przekroczenie granicy i zagro

ż

enie biologiczne.

Utajnienie z ustawy McFluga. Wszystko cacy.

- Zagro

ż

enie biologiczne, dobre sobie.

- Porobili takie ładne paragrafy - maj

ą

si

ę

zmarnowa

ć

?

- Dok

ą

d pami

ę

ta?

- Do Hawkinga.
- Słucham?
- A, zapomniałem. Tego Armstronga 7 musn

ą

ł styczniowy chi

ń

ski

Hawking. Od tamtej pory brak ł

ą

czno

ś

ci ze statkiem.

- Załoga prze

ż

yła?

- Diabli wiedz

ą

. Raz odezwał si

ę

ich komputer, ale dał kompletny

bełkot, Nasłuch rutynowo przepu

ś

cił to przez naszykowane na MIOU

deszyfratory, bez skutku. Chyba wyzdychali, a maszyna zidiociała.

Tarnowski westchn

ą

ł, wstał, otrzepał spodnie.

- Powiedzie

ć

ci moje zdanie?

- Wiem; wcale go tam nie było, nie istnieje co

ś

takiego, jak

pewno

ść

stuprocentowa.

background image

62

- Dokładnie.
- Przeczytasz sobie szczegółowe sprawozdanie u Hugona. Z grubsza

rzecz polega na tym,

ż

e ten Armstrong 7 i cała jego załoga do mo-

mentu opuszczenia ksi

ęż

ycowej byli pod

ś

cisł

ą

obserwacj

ą

dwóch

agencji detektywistycznych oraz Mossadu i MI6. Wszyscy r

ę

cz

ą

za te-

go Schwarza. Odleciał; nie było

ż

adnej podmiany.

Tarnowski zmarszczył brwi.
- Zaraz, zaraz, czego

ś

nie rozumiem. Oni wiedzieli o nim wcze-

ś

niej? Sk

ą

d?

Firehand westchn

ą

ł.

- Łap si

ę

za koło.

- Strasznie chaotycznie opowiadasz.
- Nie Schwarza pilnowali. Mossad... zabierz te paluchy, bo ci je

obetn

ę

! Mossad łaził za jednym hasasynem, dane w aktach. Hasasyn

si

ę

zaci

ą

gn

ą

ł, wi

ę

c wzi

ę

li pod obserwacj

ę

statek i załog

ę

. To pono

ć

jeden z tych cyborgizowanych, ju

ż

na Ksi

ęż

ycu załatwił im paru lu-

dzi - sam rozumiesz,

ż

e raczej nie lekcewa

ż

yli tej sprawy. MI6 z

kolei poci

ą

gn

ę

ło za somalijsk

ą

lekark

ą

, zobacz sobie zdj

ę

cie, praw-

dziwa czarna pi

ę

kno

ść

, nogi jak st

ą

d do Waszyngtonu, maczała palce

w Quelimanijskiej Masakrze, jest za ni

ą

list go

ń

czy Interpolu, na-

wiasem mówi

ą

c zatwierdzony tak

ż

e przez nas. Dawaj to.

- Masz, masz, udław si

ę

. A dlaczego ci Angole tak si

ę

na ni

ą

uwzi

ę

li?

- Bodaj

ż

e załatwiła im kogo

ś

albo te

ż

or

ż

n

ę

ła na par

ę

na

ś

cie me-

ga; m

ę

tnie tłumaczyli.

- I ona równie

ż

si

ę

załapała na ten lot?

- Aha. Pchniesz kiedy powiem. Co si

ę

tyczy prywatnych szpicli,

to Pinkerton łaził za małoletni

ą

paj

ę

czar

ą

, która ukradła jaki

ś

program Microsoftowi. Firma obiecała agencji dwie

ś

cie megakodolarów

za uniemo

ż

liwienie jego rozpowszechnienia, wyobra

ż

asz sobie? A ci

drudzy... pchaj!! Cholera. Uch... Ci drudzy to szemrana kompania,
chłopcy Triady z pozwoleniami na bro

ń

; zdaje si

ę

,

ż

e mieli wyrok na

wła

ś

ciciela tego Armstronga, nie

ź

le ich musiał wycycka

ć

.

- Rany boskie, Catch, ten statek to jaka

ś

lataj

ą

ca Sodoma i Go-

mora, pienia anielskie powinni

ś

my usłysze

ć

po tym Hawkingu.

- Te

ż

ż

e

ś

my si

ę

zastanawiali. Zbieg okoliczno

ś

ci czy jakie li-

cho. Zbieranina jak z kiczowatego filmu. Ale faktycznie wygl

ą

da na

przypadek. ...No; b

ę

dzie. Spytaj si

ę

samochodu.

Tarnowski wetkn

ą

ł głow

ę

do wn

ę

trza toyoty i wywołał raport tech-

niczy.

- W porz

ą

dku - zameldował. - Masz co

ś

do umycia r

ą

k?

- Co niby?
- Cokolwiek.
Firehand wyci

ą

gn

ą

ł z tylnego siedzenia obszern

ą

torb

ę

turystycz-

n

ą

i zacz

ą

ł przegl

ą

da

ć

jej zawarto

ść

.

- Mo

ż

emy si

ę

umy

ć

w perrierze - mrukn

ą

ł w ko

ń

cu. - We

ź

chustecz-

ki.

Pozbierali sprz

ę

t i stare koło i przyst

ą

pili do ablucji. Perrie-

ra było zaledwie półtora litra, chusteczek siedem, mydła nie mieli.
Stali nad rowem z r

ę

kawami koszul podwini

ę

tymi pod same pachy.

Sło

ń

ce ju

ż

całkowicie wzeszło, zrobiło si

ę

troch

ę

cieplej. Burza

zbli

ż

ała si

ę

do nich po bladym nieboskłonie niczym opity noc

ą

gi-

gantyczny kleszcz.

- Je

ś

li dobrze zrozumiałem, stwiedziłe

ś

,

ż

e Schwarz nie pami

ę

ta

nic do momentu wybuchu bomby Hawkinga. To znaczy,

ż

e pami

ę

ta swój

lot Armstrongiem a

ż

do owej chwili. Czyli

ż

e rzeczywi

ś

cie był na

jego pokładzie.

- Na to by wygl

ą

dało.

background image

63

- Nie kłamie.
- Nie kłamie. Nie

ś

wiadomie.

- Zapomnij na chwil

ę

o danych Nasłuchu. Załó

ż

,

ż

e przesiadł si

ę

na jakiego

ś

rajdera zaraz po Hawkingu. Zd

ąż

yłby wróci

ć

na Ziemi

ę

?

Chodzi mi o ograniczenia czysto fizyczne. Jakie przyspieszenia
wchodziłby w gr

ę

?

- Je

ś

li mówimy tu o czystej teorii - to tak: zd

ąż

yłby. Jeden gie

plus, jeden gie minus,

ż

adne przeci

ąż

enie, orbita bez znaczenia,

cały czas na ci

ą

gu; pewnie,

ż

e zd

ąż

yłby. Ale to teoria. W prakty-

ce... cały TraCom nie ma tyle antymaterii, ile on by potrzebował do
podobnego sprintu. A poruszaj

ą

c si

ę

po tak wymuszonym torze, rzu-

całby si

ę

w oczy jak goły Hillman na Times Square, MIOU rozpieprzy-

łyby go w par

ę

dni. Nie wspominam ju

ż

o tym,

ż

e Nasłuchy wszystkich

pa

ń

stw miałyby go na niebie jak krzyk w katedrze. To jest nie do

zrobienia.

- A zatem - kto

ś

grzebał temu Schwarzowi we łbie, i to dosy

ć

bezczelnie.

- Na to wygl

ą

da.

- Ma paj

ą

ka?

- Nie.
-

Ś

lady mikrotrepanacji?

-

Ż

adnych.

- No, no, no. Podoba mi si

ę

. Prawdziwa szarada. Jaki on jest?

- Kto?
- Schwarz, Schwarz.
- Nie spotkałem jeszcze. Nie ja to rozpracowywałem.
- A kto?
- Luca. Nie znasz. Ja wszedłem, gdy zdecydowali si

ę

wci

ą

gn

ąć

ciebie, bo ju

ż

ci

ę

przedtem prowadziłem.

- Kto ja jestem, twój agent? “Prowadziłem”, dobre sobie!
- Tak mi si

ę

powiedziało. Nie rzucaj si

ę

; nie jeste

ś

chyba freu-

dyst

ą

.

- Mówiłe

ś

,

ż

e wzi

ę

li ci

ę

z martwej wachty.

- Bo to prawda. Nie było wiadomo, kiedy sko

ń

cz

ą

ci

ę

prze

ś

wie-

tla

ć

.

Pust

ą

plastikow

ą

butl

ę

i zu

ż

yte chusteczki wrzucili do baga

ż

ni-

ka. Odwin

ę

li r

ę

kawy koszul w dół. Firehand, zanim wsiadł, przespa-

cerował si

ę

kilkadziesi

ą

t metrów szos

ą

w przód, wypatruj

ą

c kolej-

nych je

ż

y. Wróciwszy, wł

ą

czył silnik.

- B

ę

d

ą

za mn

ą

łazi

ć

? - spytał go Tarnowski, przeszukuj

ą

c kanały

telewizora w poszukiwaniu relacji z wyborczej kolacji Dreyfussa.

- To chyba nieuniknione.
- Prosz

ę

zapi

ąć

pasy - rzekła toyota.

Zapi

ę

li.

- Przeprowadzili

ś

cie interpolacj

ę

jego drogi w oceanie podług

biegu pr

ą

dów? Wyrzucili go albo z brzegu, albo ze statku, albo z

powietrza: samolot lub helikopter. O tej porze roku nie prze

ż

yłby w

wodzie zbyt długo. Sprawdzili

ś

cie zdj

ę

cia satelitarne z tamtego

dnia? A dane radarowe kontroli lotów? Mhm?

Ruszyli. Rozp

ę

dziwszy si

ę

do podró

ż

nej, komputer przej

ą

ł w cało-

ś

ci kierowanie samochodem. Firehand pogrzebał po schowkach, znalazł

orzeszki ziemne, pocz

ę

stował Abrahama.

- Niezbyt dokładnie wiadomo, kiedy go wyrzuciło na t

ę

pla

żę

.

Ś

lady s

ą

po przypływie. Cała noc, dziesi

ęć

godzin. Co do zj

ęć

sate-

litarnych, to jest na paru ze

ś

witu, jak ju

ż

tam le

ż

y.

Ś

ciskał co

ś

w dłoni, jakby patyk. Dziadek, co go znalazł, ju

ż

tego nie widział.

O tej porze ludzie wypuszczaj

ą

psy, mógł który

ś

rzecz odwlec albo i

zabra

ć

do domu, s

ą

tam tropy kilku ró

ż

nych zwierz

ą

t; nie wiemy, co

background image

64

to jest, mo

ż

e któremu

ś

smacznie zapachniało. Jeszcze ludzie chodz

ą

i szukaj

ą

.

- Chyba

ż

artujesz. Chodz

ą

wzdłu

ż

pla

ż

y szukaj

ą

c patyka? Ilu cy-

frowy IQ ma ten Luca?

- Mhm, rzecz jest jednak dosy

ć

charakterystyczna, poza tym te

zdj

ę

cia s

ą

naprawd

ę

wysokiej rozdzielczo

ś

ci.

- Złapał badyl nie

ś

wiadomie. Morze bez przerwy wyrzuca tony

ś

mieci. To bez sensu.

- Najpierw zobacz zdj

ę

cie. Ma ponad metr długo

ś

ci, dwa cale

ś

rednicy i jaki

ś

skomplikowany ornament na całej powierzchni. Co

ś

jakby laska, je

ś

li si

ę

dobrze przyjrze

ć

.

Tarnowski w milczeniu rozgryzł gar

ść

orzeszków.

- Posiada jak

ąś

rodzin

ę

?

- Nie zd

ąż

ył si

ę

o

ż

eni

ć

, Heinlemann go zwerbował zaraz po te-

stach, dwadzie

ś

cia par

ę

lat miał. Matka zmarła poroniwszy jego bra-

ta. Ojciec zapił si

ę

i za

ć

pał trzy lata po podj

ę

ciu przez Anaxandra

pracy w korporacji.

- Jak to, jedno z dwojga: albo zapił, albo za

ć

pał.

- Jemu najwyra

ź

niej udało si

ę

synchronicznie. Kremacja na koszt

pa

ń

stwa.

- Synalek nie uronił łzy?
- Swego czasu wzywali tam do nich policj

ę

, odchodziły awantury

na pół ulicy: butelki, no

ż

e i pi

ęś

ci, tatu

ś

synusia, synu

ś

tatusia,

ż

arli si

ę

, a

ż

wreszcie chłopak si

ę

wyprowadził.

- Co on wła

ś

ciwie poko

ń

czył?

- Gimnazjum, a potem par

ę

lat u Heinlemanna.

- Jakie oceny?
- Prze

ś

lizgiwał si

ę

. Chyba raczej nie chciało mu si

ę

, bo u nas

na testach wychodzi nie

ź

le.

- Współpracuje?
- Ty by

ś

współpracował?

- Ile trzeba.
- No wła

ś

nie. Jedna próba ucieczki, jedna głodówki. Próbuje wy-

brn

ąć

z tego mo

ż

liwie najmniejszym kosztem.

- Kontakty z Bundesnachrichtendienst

4

?

- Nie dokopali

ś

my si

ę

.

Orzeszki sko

ń

czyły si

ę

. Zacz

ę

ło pada

ć

.

- B

ę

dzie cholerna burza.

































































Rz

ą

dowa klinika psychiatryczna imienia Klausa Kinskiego rozło

ż

y-

ła si

ę

w malowniczej dolince odległej od autostrady o kilkana

ś

cie

kilometrów. W g

ę

stych zaro

ś

lach kryło si

ę

tu ponad dwadzie

ś

cia bu-

dynków, głównie parterowych i jednopi

ę

trowych. Aby wjecha

ć

na teren

kliniki, Tarnowski i Firehand musieli si

ę

podda

ć

dwóm kotrolom:

jednej przy zje

ź

dzie na zamkni

ę

t

ą

drog

ę

, drugiej przy bramie w

ogrodzeniu otaczaj

ą

cym dolink

ę

. Sprawdzono DNAPI go

ś

ci, przeszukano

ich samochód. Uniformy stra

ż

ników oznakowane były jedynie logo kli-

niki i w ogóle nic nie wskazywało na rz

ą

dowe pochodzenie pieni

ę

dzy,

które utrzymywały to miejsce oraz jego personel.

Zje

ż

d

ż

aj

ą

c parkow

ą

alej

ą

wgł

ą

b dolinki porucznik Firehand rozma-

wiał przez telefon z

ż

on

ą

(- Mówi

ę

ci,

ż

e nie mog

ę

! ...Czy ty my-

ś

lisz,

ż

e ja robi

ę

ci to na zło

ść

? B

ą

d

ź

rozs

ą

dna! ...Pi

ę

knie. Wspa-

niale! Mam ju

ż

dzwoni

ć

do adwokata? ...Na lito

ść

bosk

ą

, Cleo, to

jest moja praca...!), Abraham Tarnowski za

ś

przebywał w pełnym za-

4

Bundesnachrichtendienst - słu

ż

ba wywiadowcza RFN

background image

65

ś

lepie A-V. Szalała burza, deszcz bił w szyby, ci

ę

ły niebo błyska-

wice, huczały gromy - on tego nie słyszał, on tego nie widział:
pełny za

ś

lep audiowizualny powodował odci

ę

cie cało

ś

ci bod

ź

ców adre-

sowanych do zmysłów słuchu i wzroku delikwenta i wpuszczenie w to
miejsce generowanych przez paj

ą

ka zespołów bod

ź

ców sztucznych. Tar-

nowski czuł na j

ę

zyku sól pozostał

ą

po orzeszkach, czuł dotyk ubra-

nia na skórze i ucisk zapi

ę

tych pasów bezpiecze

ń

stwa, czuł wo

ń

so-

snowego lasu wypełniaj

ą

c

ą

toyot

ę

za spraw

ą

wbudowanych w system

klimatyzacji kieszeni zapachowych, czuł wreszcie tłumione resorami
wstrz

ą

sy jad

ą

cego samochodu - wszelako co si

ę

tyczy tego, co wi-

dział i słyszał, nie miało to nic wspólnego z miejscem jego rzeczy-
wistego pobytu. Przegl

ą

dał wła

ś

nie najnowsze zbiory swego indeksa-

tora. Wiadomo

ś

ci z kraju i ze

ś

wiata; wiadomo

ś

ci o faktach i wiado-

mo

ś

ci o wiadomo

ś

ciach; słowa o czynach i słowa o słowach; i czyny

przeciwko słowom. Stał za plecami ministra spraw zagranicznych
Francji, gdy na okrzyk z odległego kierunkowego gło

ś

nika dzienni-

karz UPI zmienił osobowo

ść

i, rzuciwszy si

ę

na dygnitarza, wyrwał

mu serce gołymi r

ę

kami, zanim jeszcze dosi

ę

gły go płaskie, pod-

d

ź

wi

ę

kowe kule z bezszmerowych HarCanów ochrony. Siedział w fote-

lach pay-in odeon w tych wszystkich talk-shows, w których padło
cho

ć

słowo na temat zwi

ą

zany z Dreyfussem b

ą

d

ź

jego konkurentami.

Wizytował dopiero co zako

ń

czone konferencje psychiatrów, psycholo-

gów i psychotechów, ze swego miejsca w wirtualnym rz

ę

dzie widowni

zadaj

ą

c przemawiaj

ą

cemu pytania, na które tamten “odpowiadał” - z

mniejszym lub wi

ę

kszym sensem - podług napakowanych jego doktrynami

i uprzedzeniami algorytmów symuluj

ą

cych alternatywny rozwój dysku-

sji. Na Ultranecie, wszedłszy do gabinetu z widokiem na główny
gmach biblioteki Atlantydy, odpisał na kilkadziesi

ą

t zindeksowanych

wy

ż

ej jego poziomu prywatno

ś

ci listów. Z gabinetu przeszedł bezpo-

ś

rednio do sali Ducha

Ś

wi

ę

tego; umieszczony pod freskiem przekopio-

wanym z Kaplicy Syksty

ń

skiej licznik pokazywał zmieniaj

ą

c

ą

si

ę

nie-

ustannie liczb

ę

aktualnych wizytantów - trzy pierwsze okienka zaj-

mowały cyfry: 2, 3 i 8, cztery kolejne migały natomiast zbyt szyb-
ko, by móc je odczyta

ć

. Owe dwa i pół miliona stanowiło, rzecz ja-

sna, ogóln

ą

liczb

ę

zalogowanych pod t

ę

najpopularniejsz

ą

z publicz-

nych przegl

ą

darek - paj

ę

czarze nie stanowili w niej nawet promila,

to wci

ąż

była zbyt droga technologia. Liczba log-inów stanowiła

funkcj

ę

pokrycia obszarów globu o wysokim współczynniku komputery-

zacji przez czasowe strefy najwy

ż

szej aktywno

ś

ci; zamachy, krachy

giełdowe, plotki z Hollywood pełniły tu rol

ę

randomicznych modula-

torów. Tarnowski przeszedł po mozaice uło

ż

onej w map

ę

ś

wiata (kroki

odbijały si

ę

od

ś

cian gło

ś

nym echem), min

ą

ł wrota informacji zsor-

towanych podług pierwszej pochodnej krzywej frekwencji (Stupor Mun-
di InfoGate
), min

ą

ł szereg korytarzy tematycznych, zatrzymał si

ę

dopiero przy drzwiach Rorschacha. Dotkn

ą

ł futryny. Bluzgn

ę

ło obra-

zami i d

ź

wi

ę

kami. Nie opuszczał powiek. Wkrótce p

ę

tla si

ę

zamkn

ę

ła

i zacz

ę

ła powtarza

ć

cykl, krótszy o cz

ęść

wyci

ę

t

ą

na podstawie re-

akcji Tarnowskiego za pierwszego przegl

ą

du; teraz jednak sekwencje

zmieniały si

ę

nieco wolniej i dłu

ż

ej to trwało. P

ę

tla powtórzyła

si

ę

- wci

ąż

coraz krótsza i coraz wolniejsza w zmianach - jeszcze

sze

ś

ciokrotnie. Ostało si

ę

osiem bloków informacyjnych. Tarnowski

po raz drugi dotkn

ą

ł futryny. Wszedł. Okazało si

ę

,

ż

e to samobój-

stwo trzeciego klonu Michaela Jacksona. Wej

ś

ciówki do New Radio Ci-

ty Hall chodziły po dziesi

ęć

kilo. Wstrzykn

ą

ł sobie ND podczas wy-

st

ę

pu. Tarnowski zrobił krok w bok. Jaki

ś

szaleniec wykładał swoj

ą

teori

ę

na temat Listu. To cz

ęść

multipalimpsestu, mówił; deszyfra-

cja jest mo

ż

liwa dopiero po kompilacji cało

ś

ci. Oni nie chcieli

przypadku. Musimy bada

ć

pr

ę

dko

ść

ś

wiatła, ludolfin

ę

, stał

ą

grawita-

background image

66

cji... Tarnowski dał kolejny krok w bok. Podczas tych jego poczyna

ń

i w

ę

drówek po sieci indeksator pozostawał wł

ą

czony. Nie wył

ą

czał

si

ę

nigdy - chyba

ż

e specjalnie by

ś

go zablokował. Pozostawał ak-

tywny, cho

ć

nie podpowiadał ci ju

ż

informacji do przegl

ą

du: monito-

rował natomiast twoje woja

ż

e po sieci, skrupulatnie notuj

ą

c wszel-

kie okazywane przez ciebie oznaki zainteresowania poszczególnymi
tematami. Uaktualniana w ten sposób mapa informacji słu

ż

y mu do wy-

szukiwania, filtrowania i sortowania wiadomo

ś

ci do serwisu przygo-

towywanego specjalnie dla ciebie, wci

ąż

od nowa i od nowa. Je

ś

li

nagle zacz

ą

łe

ś

po

ś

wi

ę

ca

ć

wyj

ą

tkowo du

ż

o czasu na zapoznawanie si

ę

z

najnowszymi odkryciami oceanografii, indeksator to zapami

ę

ta i od-

powiednio odszktałci swój profil redakcyjny; nast

ę

pnym razem nie

b

ę

dziesz musiał szuka

ć

, sam ci przedstawi nowinki z tej dziedziny.

Tak zatem, cho

ć

wyj

ś

ciowo, w postaci “firmowej”, wszystkie indeksa-

tory były ze sob

ą

to

ż

same programem, to podlegały nigdy nie ko

ń

cz

ą

-

cemu si

ę

procesowi autoewolucji i w efekcie nie sposób było znale

źć

w

ś

ród nich dwóch takich samych, podobnie jak w

ś

ród ich u

ż

ytkowników

- dwóch takich samych ludzi. Istniał tu zreszt

ą

jeszcze wy

ż

szy po-

ziom dyferencjacji, bo zniekształceniu podlegał sam współczynnik
ewolucyjnej “twardo

ś

ci” programów, to znaczy stopnia uległo

ś

ci

pierwotnego profilu indeksatora chwilowym odmianom zainteresowa

ń

jego posiadacza. Tarnowski na przykład nakazał swemu indeksatorowi
du

żą

sztywno

ść

w tym wzgl

ę

dzie, cz

ę

sto bowiem bywał zmuszany oko-

liczno

ś

ciami pracy do wyszukiwania jakich

ś

pobocznych szczegółów i

nie chciał, by paczyło mu to potem kształt serwisów informacyjnych.
Wolał si

ę

przej

ść

pod drzwi Rorschacha. Teraz, ledwo z nich wy-

szedł, pojawił si

ę

przy nim od

ź

wierny w mundurze Gwardii Szwajcar-

skiej. - Pan Gustav Harmous - rzekł. Pol

ą

czenie z obu stron szło

bez obrazu i Tarnowski, rozmawiaj

ą

c z szefem kampanii Dreyfussa,

mówił w powietrze; kontemplował przy tym mistrzostwo p

ę

dzla Michała

Anioła. - O co chodzi? - Znów truskawki. Przez sen mówi co

ś

o bab-

ci. - Cholera. Uwa

ż

ajcie podczas faz obni

ż

onej sprawno

ś

ci umysło-

wej. Ostro

ż

nie ze stymulantami. - Jest okno pojutrze wieczorem. -

Postaram si

ę

. - Co to znaczy: postaram? - To znaczy,

ż

e licznik mi

teraz stuka dla rz

ą

du. - Co znowu? - Tajne przez poufne przez

ś

ci-

ś

le. Postaram si

ę

. - Radz

ę

. - Tymczasem niewidzialna dło

ń

ś

cisn

ę

ła

Tarnowskiego za rami

ę

. Wyszedł z za

ś

lepu. - Doje

ż

dzamy - rzekł Fi-

rehand i pu

ś

cił Abrahama, by przej

ąć

kierowanie wozem od komputera.




................................. ci

ą

g dalszy (mało) prawdopo-

dobny


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jacek Dukaj Jeden, Dwa
Nie jeden, a DWA przełomy w śledztwie smoleńskim
Dukaj Jacek Książę Mroku musi umrzeć
Dukaj Jacek Rej Main
Dukaj Jacek Wielkie Podzielenie
Dukaj Jacek Złota Galera
Dukaj Jacek Wielkie podzielenie
Inne Światy Różalski Jakub, Chutnik Sylwia, Dukaj Jacek,
Dukaj Jacek Afryka
Dukaj Jacek Afryka
Dukaj Jacek Śmierć Matadora
Dukaj Jacek Przybliżenie
Dukaj Jacek Baśń 2
Dukaj Jacek Sierpniowa noc
Dukaj Jacek Baśń 02
Bulyczow Kir Co dwa buty to nie jeden
Bułyczow Kirył Co dwa buty to nie jeden
Co dwa to nie jeden (2)
Dwa plus jeden Windą do nieba

więcej podobnych podstron