C o p y r i g h t © by Jacek Dukaj, 1997
J a c e k D u k a j
J e d e n
N A D C H O D Z I
,
N A D C H O D Z I
Deptał gwiazdy. Potrafił wmówi
ć
sobie dół i uwierzy
ć
w ci
ąż
enie,
którego nie było. Przesuwał stop
ę
i oto inna konstelacja zostawała
przesłoni
ę
ta. Miał gwiazdy pod nogami, a wi
ę
c zdeptane. Jednak ruch
własny Armstronga 7, w którym, chc
ą
c nie chc
ą
c, brał udział - ruch
ten nieustannie usuwał mu kosmos spod masywnych buciorów skafandra.
Wszystko si
ę
przemieszczało. Id
ę
nie poruszaj
ą
c ko
ń
czynami, my
ś
lał
ba
ś
niowo. Podniósł spojrzenie znad zgi
ę
tych kolan. Wsz
ę
dzie to sa-
mo. Ta czer
ń
. Szukał gwiazd orientacyjnych, kiedy
ś
przecie
ż
uczył
si
ę
kosmografii. To chyba Syriusz... albo i nie Syriusz. Samo Sło
ń
-
ce znajdowało si
ę
z przeciwnej strony, niewiele wi
ę
ksze. Najła-
twiejszy do zlokalizowania powinien by
ć
Saturn, najja
ś
niejsza spo-
ś
ród wszystkich tych zimnych iskier. Gdzie
ś
za lewym ramieniem...
Obejrzał si
ę
. Za lewym ramieniem miał ju
ż
inny kawałek wszech
ś
wia-
ta, sfera niebieska zd
ąż
yła si
ę
obróci
ć
. Tam z boku sun
ą
ł krzywy
płat bezgwiezdnego cienia: to jeden z orbituj
ą
cych dookoła Arm-
stronga 7 fragmentów jego rozprutej czaszy odrzutowej, niczym
Moebiusowsko wykr
ę
cona
ć
wiartka skórki pomara
ń
czy. Godiva obliczyła
ich tory, za kilka godzin dwa mniejsze fragmenty zderz
ą
si
ę
ze so-
b
ą
: jeden wypadnie poza zasi
ę
g przyci
ą
gania statku, drugi zejdzie
na ni
ż
sz
ą
orbit
ę
.
Ponownie wł
ą
czył si
ę
w dospek. Godiva i M
ś
cisłowski jeszcze nie
zako
ń
czyli swojej kłótni. - Krzem ci prze
ż
arł mózg! - darł si
ę
hra-
bia. - Nie do
ść
ż
e kurwa, to głupia kurwa! - Znalazł si
ę
ekspert! -
syczała Godiva. - Bez instrukcji nie umiałby
ś
si
ę
w niewa
ż
ko
ś
ci na-
wet wysra
ć
! Arystokrata jebany! - Wyciszył to i otworzył oddzielny
kanał do Xiena. Kaleka zgłosił si
ę
natychmiast.
- Schwarz? O co chodzi?
- Wisz
ę
na kilometrze tej nici ju
ż
drugi kwadrans. Powietrze mi
si
ę
sko
ń
czy.
- Moment, towarowy si
ę
sklinował.
- To po choler
ę
mnie tak pop
ę
dzałe
ś
? Xien...? Ile jeszcze? Trzy
razy ju
ż
przeszedł.
- Spoko, nie wszystko naraz. Yusuf si
ę
nie pokazał?
- Pewnie nadal lokalizuje Mekk
ę
- odmrukn
ą
ł zgry
ź
liwie Schwarz i
wrócił na główny. Godiva komentowała wła
ś
nie co poniektóre szczegó-
ły anatomii M
ś
cisłowskiego; M
ś
cisłowski zagłuszał j
ą
swymi niearty-
kułowanymi wrzaskami.
Schwarz złapał za sztywn
ą
a cienk
ą
jak struna link
ę
bezpiecze
ń
-
stwa, przymocowan
ą
z tyłu do jego pasa narz
ę
dziowego, poci
ą
gn
ą
ł,
napr
ęż
ył j
ą
i obrócił si
ę
o sto osiemdziesi
ą
t stopni. Armstrong 7
wyskoczył mu nagle zza lewego uda i na ostre kontrszarpni
ę
cie za-
trzymał si
ę
razem z całym kosmosem; znieruchomiał wysoko z prawej,
na drugiej godzinie, widoczny jedynie profilem swej o
ś
wietlonej
strony, asymetrycznie przeci
ę
ty bezatmosferycznym terminatorem, na
wyci
ą
gni
ę
cie r
ę
ki Schwarza nie wi
ę
kszy od biurowego spinacza, cho
ć
2
aperspektywicznie bliski w tym pozbawionym powietrza
ś
rodowisku.
Linka natomiast wygl
ą
dała niczym promie
ń
wycelowanego w statek la-
sera. Schwarz wybrał opcj
ę
powi
ę
kszenia i w wykwitłym natychmiast
na krzywi
ź
nie jego hełmu prostok
ą
tnym okienku, opstrokaconym mnó-
stwem wielokolorowych liczników i skal, ujrzał naje
ż
d
ż
aj
ą
cy na nie-
go wycinek nieba z Armstrongiem 7 w ognisku. Szaro-czarna konstruk-
cja szybko wypełniła okienko. Sk
ą
pany w zimnym blasku Sło
ń
ca luk
towarowy - mieszcz
ą
cy si
ę
w kratownicowym przew
ęż
eniu, tu
ż
za Koł-
nierzem Breneki - wła
ś
nie otwierał si
ę
na zewn
ą
trz, majestatycznie
powoli, zamieraj
ą
c co chwila i tucz
ą
c nowe cienie. Schwarz obserwo-
wał to z cierpliw
ą
irytacj
ą
. Burdel, nie statek kosmiczny, my
ś
lał.
Pieprzona demokracja; nikt nie dowodzi, nikt nikogo nie słucha, i
oto efekty.
Luk roztworzył si
ę
ju
ż
na o
ś
cie
ż
i teraz j
ę
ła si
ę
wynurza
ć
z je-
go wn
ę
trza kanciasta bryła MAMS-a. Robot złapał si
ę
jednym ze swych
wieloprzegubowych ramion za kraw
ę
d
ź
klapy i, wyzyskuj
ą
c j
ą
jako
punkt oparcia, obrócił si
ę
przodem do Schwarza, bezustannie a bez-
czynnie okr
ąż
aj
ą
cego na ko
ń
cu wielusetmetrowej linki wiruj
ą
cy nie-
dostrzegalnie powoli statek. MAMS pu
ś
cił klap
ę
i wł
ą
czył na sekund
ę
swój nap
ę
d - powi
ę
kszenie okienka zogniskowanego na robocie zacz
ę
ło
si
ę
stopniowo zmniejsza
ć
.
Tymczasem lewa cz
ęść
wrót zamykaj
ą
cego si
ę
luku zablokowała si
ę
uchylona do pół
ć
wierci, i dalej ju
ż
si
ę
nie posun
ę
ła, pomimo wy-
siłków operatora, kiwaj
ą
cego ni
ą
desperacko w te i we w te.
Gdzie
ś
z boku, spoza obrazu hełmowego teleskopu Niemca, wychyn
ą
ł
jaki
ś
obiekt, jaskrawo odbijaj
ą
cy sw
ą
barw
ą
od jednostajnej czerni
tła. Schwarz zmienił opcj
ę
i spojrzał w tamt
ą
stron
ę
. Po jasnobł
ę
-
kitnym skafandrze rozpoznał Yusufa; Arab w swym powolnym locie w
pustk
ę
rozwijał link
ę
identyczn
ą
z t
ą
, na jakiej “wisiał” Schwarz.
Oceniał on tworzony w ten sposób k
ą
t na jakie
ś
dziesi
ęć
-dwana
ś
cie
stopni; w zamierzeniu odległo
ść
pomi
ę
dzy dwoma “strzelcami” powinna
wynosi
ć
osiemdziesi
ą
t metrów, a obiekt winien przemkn
ąć
prostopadle
do owego osiemdziesi
ę
ciometrowego odcinka. Oby tylko linka wytrzy-
mała, pomy
ś
lał, kln
ą
c w duchu na zniszczony główny magazyn, w któ-
rym znajdowały si
ę
były całe jej kilometry; a tak, zdani na jedyne
ocalałe te dwa jej kawałki, modli
ć
si
ę
musz
ą
o poprawno
ść
wylicze
ń
Godivy. Je
ś
li zbiornik oka
ż
e si
ę
odrobin
ę
ci
ęż
szy lub pr
ę
dko
ść
jego
nieznacznie wi
ę
ksza - linki prysn
ą
niczym nici babiego lata. Godiva
nie przeprowadzała nawet pobie
ż
nych ekstrapolacji losów Yusufa i
Schwarza dla takiego rozwoju wypadków, a i oni nie pytali. Stanie
si
ę
, co ma si
ę
sta
ć
. Karma. Splun
ą
łby, gdyby mógł. Scheisse.
Na zamkni
ę
tym odezwał si
ę
Yusuf.
- Jestem.
- Tak.
- Teraz czy przy nast
ę
pnym przej
ś
ciu?
- Jeszcze dwie i pół minuty.
- Teraz.
Schwarz z powrotem obrócił si
ę
ku otwartemu kosmosowi i si
ę
gn
ą
ł
do pasa narz
ę
dziowego po metrowej długo
ś
ci, ci
ęż
k
ą
jak nieszcz
ęś
cie
rur
ę
spieczon
ą
z jakich
ś
pseudoceramicznych komponentów. Była to
bezodrzutowa wyrzutnia pró
ż
niowa, wersja eksportowa, Scoot-12; cał-
kowicie bezpieczna po odpowiednich przeróbkach, jak zapewniał
Yusuf. On dokonał tych przeróbek. Xien natomiast zało
ż
ył w poci-
skach na miejsce głowic atomowych chwytne dyski magnetyczne. Te
ż
dawał słowo. No ale nie on b
ę
dzie strzelał.
Uło
ż
ywszy wyrzutni
ę
w klasycznej pozycji na ramieniu - co w da-
nych warunkach było gestem całkowicie zb
ę
dnym - Schwarz wł
ą
czył
podgl
ą
d jej celownika. I znów okienko na hełmie: obraz celu Scoota.
3
Pustka; gwiazdy. Zerkn
ą
ł w bok, na Yusufa - Arab zło
ż
ył si
ę
tak,
jak go szkolono: bokiem, “le
żą
c” płasko na plecach, odwrócony “do
góry nogami”. Schwarz zwolnił zatrzask i uwolnił w pró
ż
ni
ę
pozosta-
ł
ą
cz
ęść
zwojów linki asekuracyjnej; po chwili to samo uczynił
Yusuf. Komputer zacz
ą
ł w dolnym rogu hełmu Niemca wsteczne odlicza-
nie do momentu przelotu zbiornika. Schwarz otworzył na moment okno
podgl
ą
du tyłów i rzucił okiem na zbli
ż
aj
ą
c
ą
si
ę
powoli, nierówno
o
ś
wietlon
ą
, jajowat
ą
brył
ę
MAMS-a. W tle, z lewej, cie
ń
statku. Za-
mkn
ą
ł okno. Czekał.
Yusuf:
- Bóg z tob
ą
.
- I z tob
ą
, diable.
Odliczanie trwa: jeszcze dziesi
ęć
, osiem sekund. Na czarnym kor-
pusie Scoota zapaliło si
ę
ś
wiatełko zdalnej kontroli: to nafaszero-
wany programami Xiena komputer przej
ą
ł odpowiedzialno
ść
za odpale-
nie i sterowanie pociskami. Człowiek, rzecz jasna, nie byłby w sta-
nie tego uczyni
ć
do
ść
precyzyjnie, nie mówi
ą
c ju
ż
o zsynchronizowa-
niu obu strzałów. Bez komputera co najwy
ż
ej rozwaliliby ten zbior-
nik na kawałki, anihiluj
ą
c tym samym siebie i Armstronga 7.
Pi
ęć
... cztery... trzy... Cie
ń
zbiornika w celowniku, militarny
software opisuje go p
ę
kiem wektorów, zmieniaj
ą
cych si
ę
liczb, bi-
narnych znaczników. Koniec odliczania. Ruch wyrzutni za celem. Kom-
puter ju
ż
tylko wyczekuje odpowiedniego momentu. Pulsacja alarmo-
wych sygnałów nakłada si
ę
na łomot serca Schwarza, głuszy to
wszystko jego szybki oddech. Teraz-teraz-teraz...
Nie zobaczył nagłego wykwitu gazów wylotowych Scoota, nie było
te
ż
ż
adnego szarpni
ę
cia. Pocisk pomkn
ą
ł w pró
ż
ni
ę
, mi
ę
dzy gwiazdy,
nieznacznie manewruj
ą
c bocznymi dyszami i ci
ą
gn
ą
c za sob
ą
błyska-
wicznie si
ę
napr
ęż
aj
ą
c
ą
link
ę
z zawisłych przy lewej pi
ę
cie Niemca
zwojów, w zastraszaj
ą
cym tempie si
ę
zmniejszaj
ą
cych. Wszedł w pole
widzenia Schwarza tak
ż
e pocisk Yusufa. Białe cygara zbli
ż
ały si
ę
do
siebie. Rósł cie
ń
nadci
ą
gaj
ą
cego majestatycznie zbiornika. Wszystko
w ułamkach sekund.
Obcoj
ę
zyczne przekle
ń
stwo Yusufa.
Koniec zwojów. Nagłe przeci
ąż
enie, i zaraz drugie, przeciwnie
skierowanie: rzuciło Niemcem przez pró
ż
ni
ę
na jakie
ś
sto, sto pi
ęć
-
dziesi
ą
t metrów, niczym szmacian
ą
lalk
ą
, jeszcze mu z
ę
by dzwoni
ą
i
wiruj
ą
gwiazdy przed oczyma. Linka jak tytanowy pr
ę
t - od Armstron-
ga 7 do mrocznej plamy zbiornika - a Schwarz zaczepiony o
ń
w dwóch
trzecich długo
ś
ci. Wytrzymała. Obrót i spojrzenie w “dół”: wytrzy-
mała równie
ż
linka Yusufa, nie było bł
ę
du w obliczeniach Godivy.
Xien na ogólnym:
-
Ż
yjecie?
- Tak jakby - odezwał si
ę
Schwarz. - Lepiej pospiesz si
ę
z tym
złomem.
- Ju
ż
.
MAMS zbli
ż
ał si
ę
powoli do ciemnej masy zbiornika, który orbito-
wał był dot
ą
d dookoła statku jako jeszcze jeden oderwany kawałek
jego ciała: cylindryczny pojemnik z płatem wewn
ę
trznego poszycia
ogniecionym wokół w jak
ąś
abstrakcyjn
ą
rze
ź
b
ę
o rozmiarach ci
ęż
a-
rówki; pojemnik, w którym, uwi
ę
ziona w magnetycznych pier
ś
cieniach,
obraca si
ę
doprowadzona do stanu plazmy antymateria. Yusuf i
Schwarz nie zdawali sobie z tego sprawy, ale ta anihilacyjna bomba
wła
ś
nie spadała na statek - sun
ę
ła ku niemu po spirali o długo
ś
ci
zdeterminowanej długo
ś
ci
ą
linek. To znaczy oni o tym wiedzieli,
lecz na razie ani czuli ten ruch, ani widzieli jego skutki. MAMS
powinien złapa
ć
linki i unieruchomi
ć
zbiornik zanim doleci on do
Armstronga 7. Robot wszak tak
ż
e zajmował wyliczon
ą
wcze
ś
niej, jedy-
4
n
ą
mo
ż
liw
ą
pozycj
ę
. Jednak na wszelki wypadek Schwarz obrócił si
ę
przodem do statku, odczepił od linki, zamarł w półprzysiadzie - i,
uruchomiwszy na moment silniczki plecaka, popłyn
ą
ł ku płon
ą
cemu mu
na hełmie t
ę
czowym refleksem jasnemu profilowi kalekiej konstruk-
cji, kolebi
ą
c si
ę
przy tym co chwila na wszystkie mo
ż
liwe strony w
automatycznych milisekundowych korekcyjnych strzałach owych sil-
niczków.
- B
ą
d
ź
my szczerzy - mrukn
ę
ła Y. H. Jaqueritte, przegryzaj
ą
c nit-
k
ę
, któr
ą
sko
ń
czyła wła
ś
nie zszywa
ć
podarty czarny T-shirt, ostat-
ni
ą
ocalał
ą
cz
ęść
swego ubioru, nie wystrzelon
ą
w pró
ż
ni
ę
wraz z
reszt
ą
baga
ż
u podczas niedawnego szale
ń
stwa komputera. - To w ogóle
cud,
ż
e jeszcze
ż
yjemy.
- A pewnie - zazgrzytał hrabia. - Z takim lekarzem na pokładzie
to faktycznie cud.
- Chodzi mu o to,
ż
e nie zdołała
ś
wyleczy
ć
jego impotencji -
skrzywiła si
ę
w szyderczej odmianie u
ś
miechu Godiva.
- Ty si
ę
lepiej zamknij.
- Sam si
ę
zamknij, stary capie.
- Zamknijcie si
ę
obydwoje - warkn
ą
ł Schwarz.
Y. H. cisn
ę
ła igł
ą
przez cał
ą
długo
ść
sali, bezbł
ę
dnie trafiaj
ą
c
Godiv
ę
w po
ś
ladek. Godiva, jak zwykle, dla wi
ę
kszej irytacji M
ś
ci-
słowskiego wisiała z głow
ą
skierowan
ą
w przeciwn
ą
stron
ę
ni
ż
pozo-
stali. Na nagłe ukłucie zareagowała nieprzemy
ś
lanym, szybkim ruchem
r
ę
ki ku miejscu trafienia, była to reakcja na Ziemi mo
ż
e naturalna,
lecz w niewa
ż
ko
ś
ci, gdzie ka
ż
dy gest nale
ż
y zaplanowa
ć
, zanim si
ę
go wykona, co najmniej nierozwa
ż
na. Zahaczyła łokciem o wolne za-
trzaski bielej
ą
cych pod “sufitem” butli z powietrzem i obróciło j
ą
dookoła prawego barku; plecami hukn
ę
ła o
ś
cian
ę
.
Hrabia zarechotał z satysfakcj
ą
.
- Pieprzony czarnuch - warkn
ę
ła Godiva, wyszarpuj
ą
c igł
ę
w krót-
kim rozprysku jasnej krwi.
Y. H. Jaqueritte naci
ą
gn
ę
ła T-shirt, obcisły i elastyczny jak
nale
ż
y, a w swej matowej czerni niewiele ciemniejszy od jej skóry.
Zwin
ę
ła resztk
ę
nici, szpulk
ę
wrzuciła do woreczka, po czym staran-
nie go zasun
ę
ła.
Jej jaskrawo tatuowana, bezwłosa głowa do
ść
szybko pokrywała si
ę
potem, roztrz
ą
sanym dookoła przy nagłych ruchach - podobnie jak
ka
ż
dy inny fragment jej hebanowej skóry; lecz pot na egipsko wysmu-
kłej czaszce bardziej rzucał si
ę
w oczy. Schwarz, dla którego dok-
tor Jaqueritte od jakiego
ś
czasu stanowiła ideał klasycznej urody,
obserwował to z niesmakiem.
- Ty si
ę
pocisz - stwierdził, w tonie nie tak bardzo znowu
ż
ar-
tobliwym.
Strzepn
ę
ła pot z uda i spojrzała na Schwarza przewracaj
ą
c si
ę
w
powietrzu na plecy. - Gor
ą
co tu jak w saunie - u
ś
miechn
ę
ła si
ę
. -
Ja jestem człowiekiem, Aax.
- Igłami b
ę
dzie we mnie rzuca
ć
, wariatka - mamrotała Godiva.
Gło
ś
niki zarz
ę
ziły i odezwały si
ę
głosem Xiena: - Uwaga tam, za
chwil
ę
mo
ż
e si
ę
pojawi
ć
ci
ąż
enie.
Przegl
ą
daj
ą
cy podr
ę
czn
ą
apteczk
ę
M
ś
cisłowski wykrzywił si
ę
straszliwie na kolejny gło
ś
ny pisk sprz
ęż
enia. - Nie mógł przez do-
spek...?
- Lepiej si
ę
czego
ś
złap, bo spadniesz na twarz - powiedziała Y.
H. pod adresem Godivy.
- Moja twarz - odwarkn
ę
ła jej informatyczka.
5
Jaqueritte wzruszyła ramionami. Okr
ę
ciła si
ę
przodem do Schwarza
i, chwytaj
ą
c wbudowan
ą
w
ś
cian
ę
por
ę
cz, zagarn
ę
ła go do siebie dłu-
g
ą
, czarn
ą
nog
ą
, w modliszkowatym tym ruchu przyci
ą
gaj
ą
c go naci-
skiem łydki na jego plecy - a
ż
podpłyn
ą
ł, bezwładnym swym ci
ęż
arem
przyciskaj
ą
c j
ą
do plastikowego pudła przeno
ś
nej komory diagno-
stycznej; ciało przy ciele, oddech w oddech, pot na pot. W takiej
wła
ś
nie, baletowo-erotycznej pozycji odbywały si
ę
w bezgrawitacyj-
nym Armstrongu 7 rozmowy prywatne.
Weszli w dospek, wybieraj
ą
c artykulacj
ę
przedgłosow
ą
.
- Co z Yusufem? - spytała, ledwo poruszaj
ą
c wargami a w ogóle
nie wydaj
ą
c d
ź
wi
ę
ku, cho
ć
on we wszczepionych w mał
ż
owiny uszne mi-
nigło
ś
niczkach słyszał j
ą
doskonale - on i tylko on.
- Został. Pruje ten złom na zbiorniku. Z niego jaki
ś
cholerny
Terminator, nigdy si
ę
bydlak nie m
ę
czy.
- Ani razu nie dał mi si
ę
zeskanowa
ć
. - Zmarszczyła brwi. - Dia-
bli wiedz
ą
jak oni zmieniaj
ą
im metabolizmy. Diabli wiedz
ą
co on ma
tam w
ś
rodku.
- Jak my
ś
lisz - zmienił nagle tamat - uratujemy si
ę
?
- My
ś
l
ę
,
ż
e tak - zasubwokalizowała powoli - ale ja tak my
ś
l
ę
,
bo chc
ę
si
ę
uratowa
ć
: nie zastanawiam si
ę
nad realnymi szansami. I
tak nie mam wpływu. Ty mi powiedz, ty si
ę
znasz.
Wszyscy go o to pytali, z racji jego niew
ą
tpliwie najdłu
ż
szego
sta
ż
u w kosmosie.
- Ruletka.
- Pi
ę
knie.
- Co z powietrzem? - nie wytrzymał wreszcie.
Przez cały czas patrzyli sobie w oczy.
- Ruszyło pierwsze ogniwo. Zd
ąż
ymy si
ę
pouszczelnia
ć
.
Odetchn
ą
ł.
- Wymi
ę
kasz, Aax. - Zlizała mu pot z czoła.
Pocałował j
ą
i odepchn
ą
ł si
ę
wstecz. Koniec rozmowy. Dopłyn
ą
ł do
stolika bryd
ż
owego, wsun
ą
ł si
ę
na przy
ś
cienne krzesło.
Ci
ąż
enia wci
ąż
nie było, za to wleciał do sali Xien w swej wła-
snej kalekiej osobie.
- M
ś
cisłowski! - krzykn
ą
ł. - Ty mi dasz pi
ęć
procent udziałów za
ruszenie z miejsca tego złomu!
- On si
ę
upił - skonstatował hrabia, pochłoni
ę
ty selekcj
ą
opa-
trunków pró
ż
niowych.
Chi
ń
czyk wł
ą
czył silniczki i zgrabnie podleciał do M
ś
cisłowskie-
go, nie zdradzaj
ą
c przy tym owym krótkim, oszcz
ę
dnym przelotem
ż
ad-
nych oznak zamroczenia alkoholowego - czy jakiegokolwiek innego,
ż
eby by
ć
precyzyjnym.
- M
ś
cisłowski - powtórzył. - Ja zdob
ę
d
ę
te udziały, albo sobie
tak powoli wydryfujemy poza ekliptyk
ę
.
- Yusuf ci
ę
dostanie w swoje r
ę
ce i przestaniesz si
ę
wygłupia
ć
.
Yusuf, pomy
ś
lał Schwarz rozpakowuj
ą
c gum
ę
do
ż
ucia, Yusuf Abu
al-Ala ibn Kisa’i. Ten kamiennotwarzy, podstarzały bojowiec prze-
granej rewolucji, ten ortodoksyjny fundamentalista, fundamentali-
styczny ortodoks, tytanowo-silikonowy muzułmanin, wierny po
ś
mier
ć
,
ż
ołnierz Allaha, jego jihad nigdy si
ę
nie sko
ń
czy, jego honor jest
niepodwa
ż
alny, słowo
ż
elazne, gniew zimny, mord bezlitosny. Do ja-
kiego stopnia kupił go M
ś
cisłowski? Na pewno nie a
ż
do takiego, jak
sobie to wyobra
ż
a.
- Ja nie ust
ą
pi
ę
- zarzekał si
ę
Xien. - Pi
ęć
procent.
- Samobójca jeste
ś
czy co?
Schwarz zamkn
ą
ł oczy. Zaniewidział na cały chaos tej sali. Pier-
wotnie, jeszcze zanim Armstrong 7 dostał si
ę
w r
ę
ce hrabiego M
ś
ci-
słowskiego, była ona sal
ą
gimnastyczn
ą
. Swego czasu udawała i ni-
6
skotemperaturowy magazyn; podczas tego lotu przywrócono jej jednak
funkcj
ę
pokoju treningowego, chocia
ż
słu
ż
yła równie
ż
za mess
ę
,
miejsce spotka
ń
i rozmów, tu rozgrywano tak
ż
e wielogodzinne partie
bryd
ż
a i toczono równie długie kłótnie. Była po prostu najwi
ę
kszym
pomieszczeniem w Brenece i, wbrew swemu poło
ż
eniu na najni
ż
szym po-
ziomie, stanowiła dla nich jej centrum. Teraz wszak
ż
e niewiele wol-
nej przestrzeni tu pozostało: przytargali do sali wszystko, co tyl-
ko si
ę
dało uratowa
ć
z rozprutych modułów. W efekcie trudno było
si
ę
podrapa
ć
w plecy,
ż
eby nie zahaczy
ć
o jaki
ś
bibelot dryfuj
ą
cy
wskro
ś
pokoju, jaki
ś
kabel swobodnie wij
ą
cy si
ę
metrami: po prostu
nie zd
ąż
yli zabezpieczy
ć
ka
ż
dego przedmiotu. Po prawdzie nie zd
ąż
y-
li zabezpieczy
ć
połowy z nich. Na dodatek nie działała klimatyzacja
i fruwały one wsz
ę
dzie dookoła tworz
ą
c chaos równie doskonały, jak
symulacyjne programy Godivy. Schwarz miał jednak opuszczone powieki
i nie widział tego.
Wszedł w dospek, na zamkni
ę
ty do Yusufa.
- Schwarz mówi. Xien wła
ś
nie szanta
ż
uje hrabiego, udziały za ru-
szenie statku. Jakie jest twoje stanowisko?
Yusuf odparł po chwili zastanowienia.
- Hrabia si
ę
ugnie - powiedział i wył
ą
czył si
ę
.
Schwarz uniósł powieki. Ordynarna pyskówka pomi
ę
dzy M
ś
cisłowskim
a Xienem rozwijała si
ę
w najlepsze. Godiva najwyra
ź
niej weszła w
mi
ę
dzyczasie w za
ś
lep - oczy niewidz
ą
ce, brak reakcji, brak skoor-
dynowanych ruchów - i szalała teraz gdzie
ś
po pami
ę
ciach pokładowe-
go komputera, na szcz
ęś
cie wi
ę
c nie była w stanie wł
ą
czy
ć
si
ę
w
kłótni
ę
. Tak
ż
e i Y. H. nie my
ś
lała tego czyni
ć
, nie le
ż
ało to w jej
naturze. Jedynie posłała Schwarzowi znad ekranu kontrolnego komory
diagnostycznej wymowne spojrzenie. Ju
ż
pewnie planuje - pomy
ś
lał
Niemiec - co zrobi
ć
gdyby Xien faktycznie d
ąż
ył do spełnienia swo-
jej samobójczej gro
ź
by.
Je
ś
li było tak w rzeczywisto
ś
ci - plany te okazały si
ę
przed-
wczesne. Hrabia M
ś
cisłowski spełnił przepowiedni
ę
Yusufa i ugi
ą
ł
si
ę
; utargowali z Xienem dwa i cztery dziesi
ą
te procenta dla kale-
ki. Xien u
ś
miechał si
ę
w
ą
sko, w błogim samozadowoleniu; hrabia był
w
ś
ciekły, ale hrabia rzadko kiedy popadał w mniej ekstremalne na-
stroje.
- Panowie. Panie - zadeklamował Xien. - Mam trzy dobre wiadomo-
ś
ci i jedn
ą
zł
ą
. Eee... czy ona mnie słyszy? - wskazał Godiv
ę
.
- Nawet je
ś
li nie swoimi uszami, to przez czujniki drganiowe
statku - mrukn
ę
ła Y. H. - Wiadomo
ś
ci - nacisn
ę
ła.
- No tak. Najpierw zła. Najprawdopodobniej mo
ż
emy si
ę
ju
ż
na do-
bre po
ż
egna
ć
z ci
ąż
eniem: silniki boczne nie reaguj
ą
, poza tym za-
chwiana została równowaga w rozkładzie masy i o
ś
obrotu wyszłaby
nam chyba nawet poza kioskiem. A je
ś
li chodzi o wiadomo
ś
ci dobre...
Po pierwsze: z t
ą
ś
ci
ą
gni
ę
t
ą
przez was antymateri
ą
mamy dosy
ć
mocy,
by zej
ść
na eliptyczn
ą
podsaturnow
ą
. Po drugie: ocalałe ekrany Koł-
nierzy zmniejsz
ą
nat
ęż
enie promieniowania anihilacji do akceptowal-
nego poziomu...
- Co to znaczy: akceptowalnego? - wpadł Xienowi w słowo Schwarz.
- Sze
ść
dziesi
ą
t procent - u
ś
ci
ś
lił Xien i kontynuował. - Po
trzecie: mamy szans
ę
na odzyskanie uszu.
Tym zaskoczył wszystkich.
- Jakim cudem? - warkn
ą
ł hrabia.
- Striangulowałem za pomoc
ą
tego tranzystorowego malucha trajek-
tori
ę
pobliskiego wraku. Mo
ż
emy go przechwyci
ć
, on sieje wysokim
chaosem po całym odbieralnym przeze mnie spektrum, powinien mie
ć
anteny w porz
ą
dku. Zreszt
ą
mo
ż
e trafi si
ę
nam jaki
ś
bonus; nie
przewidzisz.
7
- Wojskowy? - zaciekawił si
ę
Schwarz.
- A sk
ą
d ja to mog
ę
wiedzie
ć
? Módl si
ę
,
ż
eby
ś
my na nic nie wpa-
dli dopóki nie zedrzemy z niego radarów, bo
ś
my teraz
ś
lepi jak
d
ż
d
ż
ownica; a nawet z radarami bym ci nie powiedział, oni za dobrze
wyciszaj
ą
odbicia, abym mógł co
ś
wydedukowa
ć
z tej odległo
ś
ci,
zreszt
ą
nie mam oprogramowania.
- Kiedy odpalamy?
- Kiedy si
ę
da.
- A punkt przechwycenia wraku?
- Plus sto dziewi
ęć
z małym hakiem.
Załatwiła ich bomba Hawkinga. Zapewne był to jaki
ś
asteroid,
którego implodowano do osi
ą
gni
ę
cia g
ę
sto
ś
ci wi
ę
kszej od krytycznej,
a
ż
zwin
ą
ł si
ę
w sztuczn
ą
czarn
ą
dziur
ę
o
ś
rednicy mniejszej od
ś
rednicy j
ą
dra atomowego i temperaturze rz
ę
du 10
17
stopni; masa
owej czarnej minidziury, równowa
ż
na masie wyj
ś
ciowej implodenta,
wynosiła kilkaset ton - cało
ść
“wyparowała” w ułamku sekundy, zgod-
nie z równaniami Einsteina i Hawkinga zmieniaj
ą
c si
ę
w energi
ę
wy-
buchu o sile rz
ę
du teratony
1
. Implozja i natychmiast po niej nade-
szła eksplozja nast
ą
piły na tyle daleko od Armstronga 7,
ż
e wyso-
ko
ść
nat
ęż
enia wyemitowanego promieniowania nie spowodowała rozbi-
cia
ż
ywych zwi
ą
zków białka obecnych we wn
ę
trzu habitatu. Lecz na-
wałnica przyspieszonego wybuchem do znacznych pr
ę
dko
ś
ci wszelakiego
zagarni
ę
tego po drodze przez “fal
ę
uderzeniow
ą
” kosmicznego złomu i
gruzu (w tym zapewne tak
ż
e szcz
ą
tków jednego z rzeczywistych celów
bomby) - nawałnica, jaka uderzyła w statek zaraz potem, rozpruła
niemal cały jego bok zwrócony w stron
ę
kollapsenta i przekazała im-
pet a
ż
nadto wystarczaj
ą
cy do wyrzucenia Armstronga 7 daleko poza
pasywn
ą
orbit
ę
, po której do tej pory pod
ąż
ał ku Saturnowi. Ze
statku zmiotło mi
ę
dzy innymi wszystkie anteny i odpruło i posłało
gdzie
ś
w niesko
ń
czono
ść
moduł komunikacyjny, nie dowiedzieli si
ę
wi
ę
c z przechwyconych ziemskich transmisji radiowych i telewizyj-
nych, czyja to była bomba i w kogo wymierzona, tak, jak do tej pory
dowiadywali si
ę
o przebiegu wojny, kopulastymi odbiornikami Arm-
stronga 7 wyłapuj
ą
c echa elektromagnetycznego szumu Ziemi i wzmac-
niaj
ą
c je do poziomu pozwalaj
ą
cego na odtworzenie przez zmy
ś
lny
system komputerowy statku oryginalnej postaci audycji informacyj-
nych.
Wojna trwała ju
ż
trzydziesty trzeci rok i nic nie wró
ż
yło ry-
chłego jej ko
ń
ca. W istocie, w miar
ę
eskalacji konfliktu, przył
ą
-
czało si
ę
do
ń
coraz wi
ę
cej i wi
ę
cej pa
ń
stw. Obecnie, spo
ś
ród krajów
dysponuj
ą
cych ponadatmosferycznymi ruchomo
ś
ciami, jedynie Szwajca-
ria, Watykan i Portugalia pozostawały neutralne, a ta ostatnia po
prawdzie ju
ż
wył
ą
cznie formalnie. Co innego wszak
ż
e stanowiło nie-
pojmowalny cud tej wojny, a mianowicie fakt, i
ż
, pomimo nieustanne-
go jej podsycania, nie przeniosła si
ę
ona na powierzchni
ę
Ziemi -
rzecz jasna, je
ś
li nie liczy
ć
drobnych incydentów, przeró
ż
nych te-
lewizyjnych afrontów dyplomatycznych, mniejszych i wi
ę
kszych star
ć
gospodarczych oraz quasi-oficjalnego terroryzmu, w którym przodowa-
ły zwłaszcza pa
ń
stwa z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Praktycznie
1
Przedstawiony tu schemat powstania i u
ż
ycia “bomby Hawkinga” w teorii
jest zgodny z aktualnym stanem wiedzy fizycznej; tymczasem zastosowanie
takowej broni w praktyce wyklucza ujemny bilans energetyczny procesu: nie
kalkuluje si
ę
dla uzyskania przedstawionych efektów wydatkowa
ć
energi
ę
konieczn
ą
do “
ś
ci
ś
ni
ę
cia” masy do zadanej g
ę
sto
ś
ci.
8
cało
ść
militarnych zmaga
ń
miała miejsce poza studniami grawitacyj-
nymi. Ludzie ogl
ą
dali relacje z wojny w telewizji, zazwyczaj zresz-
t
ą
sztucznie prokurowane na superkomputerach symulacyjnych, które w
obrazach i d
ź
wi
ę
kach nieodró
ź
nialnych od autentycznych mogły poka-
za
ć
dosłownie wszystko; jednakowo
ż
fałszerstwa te były oczywiste i
jawne do tego stopnia,
ż
e nieomal nie były fałszerstwami: ka
ż
dy
przecie
ż
doskonale zdawał sobie spraw
ę
, i
ż
prawdziwych zmaga
ń
odby-
wanych w miliardach kilometrów pró
ż
ni kosmosu nie sposób sfilmowa
ć
,
to nie s
ą
rzeczy obejmowalne ludzkim wzrokiem, a dla wi
ę
kszo
ś
ci
społecze
ń
stwa - nawet i umysłem. Co
ś
tam si
ę
dzieje ponad nami, id
ą
w ten kosmos pot
ęż
ne cz
ęś
ci narodowego bud
ż
etu, wyzwalane s
ą
tam
moce wr
ę
cz piekielne - lecz niewielu obchodzi to bardziej od pre-
miery nowego filmu Garmaque’a czy bessy na Wall Street. Mo
ż
e chwi-
lowo, na krótko, gdy nadejdzie wiadomo
ść
o
ś
mierci jakiego
ś
ż
ołnie-
rza - ale rzadko nadchodzi, bo wszystkich
ż
ołnierzy wysłanych w
przestrze
ń
nie ma wi
ę
cej, jak pi
ęć
tysi
ę
cy, i bynajmniej nie zali-
czaj
ą
si
ę
oni do celów strategicznych. Cele strategiczne to s
ą
te
na tyle drogie,
ż
e ich zniszczenie mogłoby zachwia
ć
gospodark
ą
wro-
ga, a rynkowa warto
ść
jednego egzemplarza homo sapiens zbli
ż
ona
jest do zera.
Rynkowa warto
ść
Armstronga 7 wraz z wyposa
ż
eniem, w chwili, gdy
go Agenor Konstanty hrabia M
ś
cisłowski kupował, wynosiła dwadzie-
ś
cia dwa i pół megakodolara, bo tyle te
ż
za
ń
zapłacił. Aczkolwiek
hrabia rzadko i niech
ę
tnie rozmawiał na ten temat, z rzucanych
przez niego przy ró
ż
nych okazjach uwag Schwarz wywnioskował, i
ż
transakcja ta oraz pospieszny odlot ku Saturnowi spowodowane były
konfliktem, w jaki M
ś
cisłowski popadł z ksi
ęż
ycowym odłamem triady
- on po prostu uciekał. Wbrew tytułowi, jakim si
ę
szczycił, nie był
bogaty z domu i owe miliony, którymi szastał w orbitalnych stocz-
niach lunaria
ń
skich dla szybszego wyprawienia Armstronga 7 w drog
ę
,
najprawdopodobniej wzi
ę
ły si
ę
ze sprzeniewierzonych funduszy tria-
dy. Musiał czym pr
ę
dzej wydosta
ć
si
ę
poza zasi
ę
g jej wpływów. Przy-
j
ą
ł zatem pierwszy lepszy daleki kontrakt zaproponowany przez luna-
ria
ń
skiego agenta, zebrał załog
ę
- i odpalił w gł
ę
boki kosmos. Te-
raz przynajmniej zasypiaj
ą
c mógł si
ę
nie ba
ć
, i
ż
po przebudzeniu
znajdzie nó
ż
mi
ę
dzy swymi
ż
ebrami;
ż
e w ogóle si
ę
nie przebudzi.
Kontrakt był prywatny, opiewał na dziesi
ęć
megakodolarów plus
przeró
ż
ne premie, głównie terminowe. Siedmioosobowa ekspozytura
kompanii TraCom na Iapetusie miała kłopoty: zerwała du
ż
ym meteory-
tem w plantacje, co zaburzyło równowag
ę
biologiczn
ą
habitatu, a
nieodwracalne zniszczenia owych plantacji uniemo
ż
liwiły ich odtwo-
rzenie - w efekcie siedmiu pechowcom groziła
ś
mier
ć
je
ś
li nie z
głodu, to na skutek ostrej dewitaminozy i odmineralnienia pokarmu.
Taka była wersja oficjalna, Schwarz jednak
ż
e w ni
ą
nie wierzył.
Wiedział jaki jest standard lokalizacji planetarnych habitatów:
dziesi
ą
tki metrów pod powierzchni
ą
gruntu. Có
ż
by to musiał by
ć
za
meteoryt? Poza tym widział te trumniaste, metalowe hermetanty, któ-
re Armstrong 7 zabrał jako ładunek - nie wygl
ą
dało to na zestaw ro-
ś
linnych zarodków. Po prawdzie sam nie wiedział na co to wygl
ą
dało,
w ka
ż
dym b
ą
d
ź
razie nie na to, co utrzymywał M
ś
cisłowski. No i
przecie
ż
do transportu uzupełnie
ń
na odległe placówki u
ż
ywa si
ę
bezzałogowych holowników, po co wynajmowa
ć
statek z załog
ą
, to wy-
chodzi znacznie dro
ż
ej. Hrabia twierdził,
ż
e TraCom nie miał wyj-
ś
cia, gniotły go terminy, zanim zorganizowałby holownik, okno na
Saturna by si
ę
zamkn
ę
ło: rachunek czasowy zmuszał do improwizacji.
Schwarz wci
ąż
nie wierzył, TraCom to za du
ż
a kompania, co
ś
tu naj-
wyra
ź
niej jest nie tak.
9
Niemiec był
ś
wiadkiem dynamicznego rozwoju kosmicznego przemysłu
niemal od samego jego pocz
ą
tku, uczestniczył w nim, znał obowi
ą
zu-
j
ą
ce mechanizmy. To wojna; wojna zawsze daje sporego kopa ekonomii.
W tym jednak
ż
e przypadku zachodził przypadek wojny ograniczonej i
równie
ż
wzrost gospodarczy dotyczył głównie przedsi
ę
wzi
ęć
pozaziem-
skich. Wzorem Antarktydy, pokrojony na pa
ń
stwowe sektory Ksi
ęż
yc
przyj
ą
ł na siebie rol
ę
nowej Ameryki, ziemi pionierów, szale
ń
ców i
zbrodniarzy. Wojna gwarantowała fundusze i - pomimo powodowanych
przez ni
ą
strat oraz komplikacji tudzie
ż
znacznego ogólnego ryzyka
- orbitalni inwestorzy srogo zmartwiliby si
ę
jej ko
ń
cem. Była im na
r
ę
k
ę
. Ponadnarodowe holdingi czerpały z niej korzy
ś
ci niezale
ż
nie
od tego, kto aktualnie przegrywał a kto wygrywał. One wygrywały
zawsze.
Pochodn
ą
tej sytuacji był status prawny pozaziemskich ruchomo
ś
ci
i nieruchomo
ś
ci oraz przebywaj
ą
cych w nich ludzi. To znaczy - jego
brak. Pomin
ą
wszy instalacje militarne czyli własno
ść
pa
ń
stwow
ą
,
obowi
ą
zywała jurysdykcja prawnych wła
ś
cicieli. Za prawo słu
ż
yły we-
wn
ą
trzkompanijne regulaminy. To dlatego Schwarz zabiwszy człowieka
został jedynie obło
ż
ony grzywn
ą
, pozbawiony wkładu emerytalnego i
dyscyplinarnie zwolniony.
M
ś
cisłowski zgarn
ą
ł go z ksi
ęż
ycowej poczekalni PanAmu, gdzie
Niemiec usiłował załatwi
ć
sobie kredytowy bilet na Ziemi
ę
. Hrabia
potrzebował do Armstronga 7 do
ś
wiadczonego pró
ż
niowca, bo sam w
niewa
ż
ko
ś
ci jeszcze rzygał i nawet w 1/6 g Ksi
ęż
yca mało sobie nóg
nie łamał; a Schwarz pasował mu podwójnie, bo, Polak po matce
Ś
l
ą
-
zaczce, na tyle jeszcze pami
ę
tał z dzieci
ń
stwa j
ę
zyk polski, by móc
dosy
ć
swobodnie konwersowa
ć
w nim z M
ś
cisłowskim. Hrabia ju
ż
wtedy
chodził z Yusufem, Arab był pierwszym człowiekiem, którego naj
ą
ł -
naj
ą
ł go ze strachu, jako ochron
ę
osobist
ą
, bał si
ę
bowiem triady
jak ogni piekielnych, w ka
ż
dym cieniu widział skrytobójc
ę
. Kupił
wi
ę
c własnego asasyna. Po Yusufie i Schwarzu przyszła kolej na Xie-
na, którego wepchn
ę
li M
ś
cisłowskiemu portowi reperanci, jako nie-
omal cz
ęść
wyposa
ż
enia statku. Godiv
ę
dostali przez pewnego szemra-
nego po
ś
rednika, informatyk był konieczny dla reanimacji zdechłego
systemu Armstronga 7. Y. H. Jaqueritte polecił agent TraComu - sko-
ro lec
ą
ratowa
ć
ludzi od
ś
mierci z wycie
ń
czenia, lekarz jest ko-
nieczny. Schwarz pytał Y. H., czy nie czuje, i
ż
jest wykorzystywana
w charakterze parawanu, atrapy, myl
ą
cego ozdobnika dla zmamienia
postronnych. Jej to nie przeszkadzało, pieni
ą
dze te same, a je
ś
li
roboty mniej, to i tym lepiej. Rozumiał j
ą
, ale irytowała go taka
postawa. Wygl
ą
dało na to,
ż
e Schwarz jest jedynym członkiem załogi,
którego w ogóle obchodz
ą
kłamstwa hrabiego M
ś
cisłowskiego. Po ja-
kim
ś
czasie przestał si
ę
dziwi
ć
. To nie była normalna załoga. Ów
lot Armstronga 7 stanowił ratunek i ucieczk
ę
nie dla jednego Ageno-
ra Konstantego. Rychło wyszło na jaw, i
ż
małomówny Yusuf Abu al-Ala
ibn Kisa’i równie
ż
jest
ś
cigany, na Ksi
ęż
ycu pozostawił za sob
ą
trupy dwóch oficerów Mossadu, kolejni ju
ż
nast
ę
powali mu na pi
ę
ty;
a tu, w gł
ę
bokim kosmosie, jest przed nimi bezpieczny. Godiva była
poszukiwana listem go
ń
czym za wielokrotne włamanie do banków danych
Microsoftu. Xien za
ś
został z tej orbitalnej stoczni praktycznie
wyrzucony, a to za prowadzenie w
ś
ród techników komunistycznej agi-
tacji. Jaka
ż
to zatem gro
ź
ba wisiała nad Jaqueritte?
Eksplozja bomby Hawkinga mogłaby zosta
ć
uznana za kar
ę
bo
żą
,
sprawiedliwie spadł
ą
na owo gniazdo grzeszników, gdyby nie zakrawa-
j
ą
cy na cud fakt, i
ż
ż
aden z nich nie został nawet ranny. Wszyscy
znajdowali si
ę
w owej chwili w Brenece, cylindrycznej, mieszkalnej
cz
ęś
ci statku, i na dodatek wszyscy po jej bezpiecznej stronie,
10
przeciwnej do punktu kollapsacji. Co wi
ę
cej, trafienia unikn
ą
ł tak-
ż
e ładunek. Na tym wszak
ż
e ich szcz
ęś
cie si
ę
sko
ń
czyło.
Pytała go wielokrotnie, wi
ę
c starał si
ę
wytłumaczy
ć
. Tu nie cho-
dzi o sprawno
ść
czysto fizyczn
ą
; to jest jaki
ś
muskuł umysłu, któ-
rego innym ludziom brakuje, mi
ę
sie
ń
, który pozwala na skr
ę
canie my-
ś
li w specyficzny sposób. Ona pojmowała to na poziomie fizjologii:
wisisz w niewa
ż
ko
ś
ci z jasn
ą
Ziemi
ą
ponad głow
ą
, dookoła masz roz-
rzucone pi
ę
tna
ś
cie ró
ż
nych płaszczyzn, wszystkie symbolizuj
ą
ce bez-
grawitacyjny “dół” - a nie rzygasz. Ale on twierdził,
ż
e i do tego
mo
ż
na si
ę
przyzwyczai
ć
. A tu chodzi o predyspozycje wrodzone: nie-
którzy je posiadaj
ą
, a niektórzy nie. On je posiadał. Wyobra
ź
nia
przestrzenna, mówił. Lecz to tylko słowa. Napisał wi
ę
c pro
ś
ciutki
programik generuj
ą
cy i obracaj
ą
cy na płaskim ekranie o czarnym tle
trójwymiarowe szkielety brył: symboliczne zbiory cienkich, białych
linii oznaczaj
ą
cych ich kraw
ę
dzie. Sze
ś
ciany; graniastosłupy forem-
ne; rozgwiazdy. Obracały si
ę
w zrandomizowanym tempie, w nieregu-
larnych zrywach przybli
ż
aj
ą
c si
ę
i oddalaj
ą
c od obserwatora;
Schwarz zniekształcił przy tym lekko gł
ę
bi
ę
obrazu, w symuluj
ą
cy
perspektyw
ę
algorytm wpisuj
ą
c mał
ą
odchyłk
ę
dla uzyskania słabego
efektu “rybiego oka”. Kazał si
ę
Y. H. Jaqueritte wpatrywa
ć
w taki
nieustannie zmieniaj
ą
cy swe wzgl
ę
dne poło
ż
enie sze
ś
cian i - ani ra-
zu nie opuszczaj
ą
c powiek, nie odwracaj
ą
c wzroku - wywróci
ć
go w
wyobra
ź
ni na nice. Jest to test nieomal klasyczny. Te dwana
ś
cie
kresek na ekranie samo z siebie nie narzuca patrz
ą
cemu pierwszego i
drugiego planu, oko nie wie, które kreski le
żą
“przed” którymi, a
które s
ą
“zasłaniane”. To umysł kreuje zgodny z prawidłami perspek-
tywy obraz sze
ś
cianu o bokach “bli
ż
szych” i “dalszych” widzowi. Na
ekranie brak dla takiej kreacji jakichkolwiek wskazówek; obie suge-
rowane bryły - sze
ś
cian oraz nieforemny, rozd
ę
ty graniastosłup, b
ę
-
d
ą
cy jego “lewostronn
ą
” wersj
ą
- stanowi
ą
równie uprawnione inter-
pretacje symulacji. Cała sztuka polega na
ś
wiadomym narzuceniu swe-
mu umysłowi jednej z wersji. Mruga
ć
nie wolno, bo jakkolwiek krót-
kie zamkni
ę
cie oczu oznacza “wyzerowanie” pami
ę
ci wizualnej umysłu,
a w ka
ż
dym kolejnym spojrzeniu na ekran przyjmuje on za obowi
ą
zuj
ą
-
c
ą
losowo wybran
ą
wersj
ę
bryły. To samo
ć
wiczenie wykona
ć
mo
ż
na z
obrazem nieruchomym, nawet narysowanym na kartce papieru, cho
ć
wte-
dy jest ono mniej realistyczne. Zreszt
ą
powodzenie w nim jeszcze
niczego nie przes
ą
dza, poniewa
ż
i tutaj ma znaczenie trening i
wprawa - jednakowo
ż
Schwarzowi chodziło jedynie o to, by Jaqueritte
zyskała cho
ć
by szcz
ą
tkowe wyobra
ż
enie o owym mi
ęś
niu, o którym mó-
wił. Chyba zrozumiała, bo przestała pyta
ć
. Wyrobiła sobie nawet
własne zdanie, i to raczej niepochlebne dla Schwarza. Powiedziała
mu kiedy
ś
, w owym szczególnym ciepłym rozleniweniu, rozlu
ź
nieniu
wszystkich tkanek po godzinie gor
ą
cej miło
ś
ci, kiedy to bardzo
trudno jest kłama
ć
, a bezlitosna, absolutna szczero
ść
narzuca si
ę
sama z siebie, jako zachowanie wymagaj
ą
ce najmniej wysiłku; powie-
działa mu: - To zwierz
ę
ce... wszyscy
ś
my jak zwierz
ę
ta. I ty, Aax; i
wy w ogóle - jak zwierz
ę
ta. In
ż
ynierowie kosmosu - a tak naprawd
ę
chodzi o fizjologi
ę
i mo
ż
e troch
ę
prymitywnej psychologii: bo takie
ju
ż
s
ą
te wasze umysły. To selekcja i
ś
cie darwinowska.
Ź
le mówi
ę
?
Ź
le? Nie taka była twoja historia? Przeszedłe
ś
przez to sito, po-
niewa
ż
ty akurat posiadasz ten “mi
ę
sie
ń
”; ale ani to nie wynika z
twojej inteligencji, ani ze sprytu, ani z siły woli, ani z jakich-
kolwiek innych przymiotów ducha czy ciała. Równie dobrze mogli
przyj
ąć
za kryterium naturalny kolor włosów.
11
Schwarz si
ę
z ni
ą
nie zgadzał, ale nie mógł jej zarzuci
ć
kłam-
stwa, poniewa
ż
to rzeczywi
ś
cie tak wygl
ą
dało. Wielkie kompanie ko-
smiczne po latach nieustannych kłopotów z nagłym, niespodziewanym a
wielce dla nich kosztownym “wytr
ą
caniem si
ę
” na orbicie materiału
ludzkiego, zdołały nareszcie tak sprofilowa
ć
zestaw testów, aby au-
tomatycznie odrzuca
ć
ju
ż
na etapie naboru wst
ę
pnego wszystkich tych
ludzi, dla których kosmos mo
ż
e si
ę
okaza
ć
not friendly. Sie
ć
okaza-
ła si
ę
bardzo ciasna, lecz szczelna. Pewnego grudniowego ranka bez-
robotny dwudziestotrzyletni Aax Schwarz zgłosił si
ę
był do mona-
chijskiej filii Heinlemann Inc., zapłacił za pełny test kwalifika-
cyjny i, przeszedłszy go, został poinformowany, i
ż
znajduje si
ę
w
tej jednej dwunastotysi
ę
cznej promila populacji ludzkiej, którego
zatrudnieniem korporacja jest zainteresowana. Czym pr
ę
dzej podsta-
wiono mu do podpisania dwustuosiemdziesi
ę
ciostronicowy kontrakt w
czterech egzemplarzach. Nale
ż
y pami
ę
ta
ć
, i
ż
Schwarz miał wtedy dwa-
dzie
ś
cia trzy lata i był bez pracy; podpisał go. Dzisiejszy
Schwarz, czterdziestojednoletni acz tak
ż
e bezrobotny, nie uczyniłby
tego; no ale on ma ju
ż
inn
ą
pami
ęć
, a w tej pami
ę
ci mi
ę
dzy innymi
pierwsze trzy lata swej pracy na wysokich orbitach, kiedy to praco-
wał w istocie wył
ą
cznie na opłacenie szkolenia, które łaskawie była
mu skredytowała Heinlemann Inc.; i lata dalsze, kiedy pracował -
cho
ć
wtedy jeszcze tego nie wiedział - na grzywn
ę
, jak
ą
przyjdzie
mu ui
ś
ci
ć
za zamordowanie człowieka. Ta grzywna zawierała w sobie
koszty transportu na Ziemi
ę
ciała denata, jego pochówku i wszyst-
kich koniecznych opłat s
ą
dowych - ale nie na tej podstawie j
ą
obli-
czono; w ogóle jej nie obliczano: po prostu zagarni
ę
to cał
ą
zawar-
to
ść
konta Schwarza - gdzie
ś
na owych dwustu osiemdziesi
ę
ciu stro-
nach drobnego druku znajdowała si
ę
klauzula podporz
ą
dkowuj
ą
ca pra-
cowników korporacji prawu jej wewn
ę
trznego regulaminu, zwierzchnie-
mu wzgl
ę
dem pierwotnych praw kraju urodzenia we wszelkich kwestiach
maj
ą
cych zwi
ą
zek z ponadatmosferycznym miejscem zatrudnienia sygna-
tariusza, no a Schwarz zabił tego faceta w samym
ś
rodku
ś
luzowego
doku nadksi
ęż
ycowego Heinlemanna 25. Był zatem nieomal
ż
ebrakiem,
gdy trafił na
ń
hrabia M
ś
cisłowski. Co prawda, dzi
ę
ki hrabiemu i
Armstrongowi 7 zd
ąż
ył ju
ż
diametralnie zmieni
ć
swój status: teraz
był nieomal trupem.
W kajucie, któr
ą
dzielił z Y. H. Jaqueritte, sufit i podłoga
oraz dwie przeciwległe
ś
ciany poci
ą
gni
ę
te były srebrn
ą
lustrzank
ą
;
Jaqueritte
ż
artowała,
ż
e to taka speckajuta dla kochanków, ale on
wiedział, sk
ą
d si
ę
wzi
ę
ły owe lekko nierównoległe zwierciadlane
płaszczyzny: zanim wprowadzono na szerok
ą
skal
ę
inteligentne ska-
fandry, obowi
ą
zywała bardzo
ś
cisła procedura autokontroli ubioru
przed wyj
ś
ciem w pró
ż
ni
ę
i w tej izbie mo
ż
na to było uczyni
ć
bez
pomocy partnera. Teraz w lustrach
ż
yły: gładka czer
ń
smukłych
kształtów afryka
ń
skiej bogini oraz matowa biel skóry twardo, nie-
przyjemnie muskularnego Europejczyka. Jaqueritte spała, Schwarz
grał na gitarze. Graj
ą
c, nie zamykał oczu i widział w
ś
cianie sie-
bie samego - graj
ą
cego. Oto unosi si
ę
po
ś
rodku srebrnej niesko
ń
czo-
no
ś
ci nagi m
ęż
czyzna o nogach splecionych w turecki przysiad, przez
udo ma przeło
ż
one w
ą
skie, czarne wiosło sze
ś
ciostrunowej elektrycz-
nej gitary; poruszaj
ą
si
ę
po jej strunach jego palce, porusza si
ę
zgodnie z niesłyszalnym rytmem głowa, cho
ć
spojrzenie pozostaje
nieruchome. Głow
ę
obejmuj
ą
mu ci
ęż
kie słuchawki poł
ą
czone kablem z
korpusem instrumentu. Włosy m
ęż
czyzny, proste, kruczoczarne, scze-
sane s
ą
gładko w tył, gdzie zbiera je i wi
ąż
e w sobie krótki warko-
czyk, ciasno opleciony złot
ą
ta
ś
m
ą
, wygl
ą
daj
ą
cy niczym matadorska
coleta. Prawy biceps oraz cz
ęść
barku pokrywa popielato-purpurowy
tatua
ż
, przedstawiaj
ą
cy drapie
ż
ne zwierz
ę
lub mgławic
ę
planetarn
ą
.
12
M
ęż
czyzna ma szerokie czoło, kanciast
ą
szcz
ę
k
ę
, krzywo zro
ś
ni
ę
ty
nos, ciemne oczy pod ci
ęż
kimi nawisami łuków brwiowych; zł
ą
, odpy-
chaj
ą
c
ą
twarz. Lewe ucho przyozdabia mu masywny
ż
elazny kolczyk.
Gra: palce energicznie szarpi
ą
struny. Gdy w swym powolnym ruchu
wirowym obraca si
ę
i usuwa z centrum pomieszczenia, jego spojrzenie
utkwione w lustrzanej
ś
cianie - a wła
ś
ciwie ju
ż
w suficie - spływa
na odbicie ciemnoskórej bogini. Muzyka si
ę
uspokaja: palce muskaj
ą
druty leniwie, jakby od niechcenia. Kobieta zwrócona jest do obser-
wowanego zwierciadła przodem, ale nie wida
ć
jej twarzy, bo głow
ę
zamkni
ę
t
ą
ma w plastikowo-skórzanym kołpaku, który odcina od
ś
wiata
wi
ę
kszo
ść
jej zmysłów. Prócz niego i szerokiego, elastycznego pasa
obejmuj
ą
cego jej w
ą
sk
ą
tali
ę
, jest naga. (Pas był po to,
ż
eby nie
odleciała gdzie
ś
we
ś
nie; kiedy jeszcze Breneka si
ę
obracała, sy-
piali na w
ą
skich, otwieraj
ą
cych si
ę
ze
ś
ciany pryczach, lecz teraz
trzymaj
ą
je zamkni
ę
te, bo kabina jest jednak ciasna). Jej ciało,
pozostaj
ą
ce aktualnie we władaniu autonomicznego układu nerwowego,
przyj
ę
ło pozycj
ę
embrionaln
ą
: podci
ą
gni
ę
te lekko, zgi
ę
te w kolanach
nogi, plecy podane w delikatny łuk, głowa z brod
ą
opadaj
ą
c
ą
na
piersi. Same piersi nie odznaczaj
ą
si
ę
tak wyra
ź
nie, jak działoby
si
ę
to pod presj
ą
grawitacji - tkanka tłuszczowa rozkłada si
ę
wzgl
ę
dnie równo, a silna, gładka skóra, stanowi
ą
ca nieomal cech
ę
charakterystyczn
ą
rasy, utrzymuje t
ę
tkank
ę
blisko przy torsie; po-
za tym nie jest jej znowu tak du
ż
o, a l
ś
ni
ą
ca czer
ń
spłaszcza
kształty. Spojrzenie skupia si
ę
dłu
ż
ej na brodawkach - lewa jest
spierzchni
ę
ta, podczas gdy prawa pozostaje otwarta w mi
ę
kki kwiat -
potem spływa po
ż
ebrach, których jest mniej o dwie najni
ż
sze pary.
(Pochodz
ę
z bogatej rodziny, powiedziała mu kiedy
ś
; moi rodzice w
odpowiednim momencie zafundowali mi pełne modelowanie). Pas aseku-
racyjny jeszcze uwypukla nieprawdopodobn
ą
szczupło
ść
talii oraz
płaski brzuch kobiety. Długie, gazelo wysmukłe nogi rozchylaj
ą
si
ę
sennie, niczym na zwolnionym filmie. Podbrzusze i krocze s
ą
bezwło-
se. (To depilacja trwała, dla wygody; wszyscy członkowie załogi
Armstronga 7 poddali si
ę
jej, by dostosowa
ć
si
ę
do wymaga
ń
sanitar-
nych układów skafandrów - Schwarz uczynił to przed laty, jeszcze
podczas planetarnego szkolenia, i w jego przypadku zabieg dotyczył
powierzchni całego ciała, za wyj
ą
tkiem szczytu głowy). Lewy płatek
sromu bogini zdobi absolutnie nieregulaminowa platynowa spinka w
kształcie pantery wyci
ą
gni
ę
tej w dzikim skoku, oko zwierza skrzy
si
ę
drobniutkim szmaragdem; spinka obejmuje płatek z obu stron i
nie mo
ż
na jej usun
ąć
bez uciekania si
ę
do chirurgii. (Podarunek od
córki, powiedziała mu gdy spytał; w ten sposób dowiedział si
ę
,
ż
e
ona w ogóle ma dziecko). Spojrzenie dociera do stóp, których pode-
szwy s
ą
znacznie ja
ś
niejsze. Ich palce, prócz dwóch du
ż
ych, pozba-
wione s
ą
paznokci.
M
ęż
czyzna z gitar
ą
- Schwarz - wiruj
ą
c, z powrotem przesłonił
sob
ą
czarn
ą
pi
ę
kno
ść
; przymkn
ą
ł oczy, przerzucił spojrzenie gdzie
ś
w k
ą
t. Muzyka pulsowała w wielkich słuchawkach. Ciemne, gł
ę
bokie
tony. Głaskał instrument wn
ę
trzem dłoni; lubił t
ę
gitar
ę
i gitara
lubiła jego, był to stary model, co prawda wyposa
ż
ony w stałe bate-
rie, lecz pozbawiony samodostrajaj
ą
cych si
ę
procesorów korekty
d
ź
wi
ę
ku. Cierpliwie czekał na Schwarza w ksi
ęż
ycowym lombardzie; i
nie dał si
ę
porwa
ć
i wymie
ść
w pró
ż
ni
ę
wichurze podczas dehermety-
zacji statku, kiedy to system komputerowy Armstronga 7, ugodzony w
sam mózg pierwszym odłamkiem, zablokował automatyczn
ą
procedur
ę
za-
trzaskiwania grodzi wewn
ę
trznych, któr
ą
nie wiedzie
ć
czemu podpo-
rz
ą
dkowano jego algorytmowi operacyjnemu, podczas gdy powinna pozo-
sta
ć
autonomiczna i uwarunkowana jedynie odczytami poszczególnych
czujników. Hrabia miał o to do Godivy wielkie pretensje; wszak od-
13
budowuj
ą
c architektur
ę
systemu, przede wszystkim powinna skontrolo-
wa
ć
programy odpowiedzialne za bezpiecze
ń
stwo statku. W odpowiedzi
Godiva skl
ę
ła ordynarnie M
ś
cisłowskiego, przypominaj
ą
c mu, i
ż
prze-
cie
ż
sam wymusił na niej wył
ą
czn
ą
koncentracj
ę
na oprogramowaniu
nawigacyjnym oraz zawiaduj
ą
cym układami nap
ę
dowymi. I taka była
prawda: to dlatego zabrał j
ą
w podró
ż
, by ju
ż
w jej trakcie doko
ń
-
czyła reperacji systemu - musiał wystartowa
ć
, zanim zamknie si
ę
okno, a bezpułapowe systemy neuronowych wielosieci maj
ą
to do sie-
bie, i
ż
potrafi
ą
w miar
ę
sprawnie funkcjonowa
ć
nawet w stanie
znacznej degeneracji. Godiva - ta ekshibicjonistyczna informatyczka
systemów bezpułapowych, to agresywne, zakompleksione, szesnastolet-
nie zwierz
ę
ery komputerowej, rodowita Papuaska szczyc
ą
ca si
ę
naj-
wy
ż
szym spo
ś
ród wszystkich członków pstrokatej załogi Armstronga 7
ilorazem inteligencji w zakresie my
ś
lenia abstrakcyjnego, to zagu-
bione w
ś
wiecie rzeczywistym dziecko
ś
wiatów wirtualnych... - woła-
li j
ą
“Godiva”, bo konsekwentnie odmawiała wło
ż
enia na siebie cho
ć
skrawka ubrania. Bała si
ę
, to dlatego; była wr
ę
cz przera
ż
ona. Im
bardziej prze
ś
ladował j
ą
M
ś
cisłowski, im wi
ę
ksz
ą
wywierano na ni
ą
presj
ę
- tym szczelniej dziewczyna zamykała si
ę
w antypatycznej,
przypadkowo przez siebie wykreowanej postaci Godivy. Nikt jej nie
lubił; M
ś
cisłowski nienawidził, Yusuf obel
ż
ywie ignorował. Podczas
lotu do Saturna miała za zadanie reanimowa
ć
, obudzi
ć
, przeszkoli
ć
i
wychowa
ć
system Armstronga 7; nawigacj
ą
i kontrol
ą
nap
ę
du mógł on
si
ę
jeszcze zajmowa
ć
pozostaj
ą
c w takim pół-letargu, lecz to było
wszystko, na co go wówczas sta
ć
. Przekonali si
ę
zreszt
ą
o tym na
własnej skórze po implozji-eksplozji bomby Hawkinga: system w pełni
zdrowy zapobiegłby zapewne połowie strat, jakie ponie
ś
li, a te,
którym nie zapobiegł, zmniejszyłby do minimum;
ż
eby ju
ż
nie wspo-
mnie
ć
o takich rzeczach, jak analiza sytuacji i strategia ratunku:
nie byliby zmuszeni Xien z Godiv
ą
przeprowadza
ć
na nim tysi
ę
cy pry-
mitywnych oblicze
ń
, niczym na jakim
ś
kalkulatorze; nie byłaby zmu-
szona Jaqueritte w olimpijskim tempie reperowa
ć
ogniw tlenowych, do
ostatniej chwili nie maj
ą
c pewno
ś
ci, czy nie robi tego wszyskiego
na darmo; nie byliby zmuszeni Schwarz i Yusuf przez osiemna
ś
cie go-
dzin bez wytchnienia zalepia
ć
syntetycznym “ciastem” niezliczonych
miniszczelin w poszyciu habitatu, póki nie przestało spada
ć
w nim
ci
ś
nienie. To znaczy ci
ś
nienie spadało tak czy owak, bo jeszcze nie
zbudowano takiego statku, który by zupełnie nie przeciekał, lecz
tempo ubywania gazów zmniejszyło si
ę
przynajmniej do poziomu akcep-
towalnego po wzi
ę
ciu pod uwag
ę
prognozowanego czasu podró
ż
y.
Wspomnienie Yusufa odmieniło brzmienie Schwarzowej muzyki: we-
szły w ni
ą
jakie
ś
ostre, j
ę
kliwe tony, straciła nieco na dotychcza-
sowej harmonii. Yusuf, Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa’i - terrorysta.
Wszyscy przecie
ż
wiedzieli,
ż
e to fanatyk i morderca.
Ż
e fanatyk -
mo
ż
na si
ę
było przekona
ć
widz
ą
c jego regularn
ą
modlitw
ę
, odmawian
ą
pi
ęć
razy dziennie salat, nieodmiennie poprzedzan
ą
starannym obmy-
ciem r
ą
k i nóg oraz przepłukaniem ust i nosa, na co po
ś
wi
ę
cał
znaczn
ą
cz
ęść
swego przydziału wody.
Ż
e morderca - wystarczyło
spojrze
ć
. Zreszt
ą
nie zaprzeczał, gdy pytali. To wojna.
Ś
wi
ę
ta na
dodatek. Jihad, szósty arkan wiary muzułmanina, a Yusuf wpierw był
muzułmaninem, a potem dopiero człowiekiem, takie przynajmniej spra-
wiał wra
ż
enie. Gwoli prawdy, Jaqueritte w ogóle kwestionowała jego
człowiecze
ń
stwo. Ci hasasyni Proroka, mówiła Schwarzowi, poddawani
s
ą
ju
ż
za młodu takim manipulacjom w zakresie fizjologii i psycho-
logii,
ż
e du
ż
o w nich człowieka nie zostaje; a kiedy dorosn
ą
, wy-
mienia im si
ę
cały szkielet na sztuczne, superwytrzymałe ko
ś
ci, pa-
kuje w organizm przeró
ż
ne implanty, grzebie w mózgu... Tyle słysza-
ła z oficjalnych przecieków, bo robiono sekcje zabitym terrorystom,
14
ale wszak zabijali je i sekcjonowali nie ludzie z uniwersytetów, a
członkowie tajnych przybudówek rz
ą
dowych i ponadrz
ą
dowych organiza-
cji wywiadowczych, i oni swoich odkry
ć
raczej nie ogłaszali w
Scientific American. Wi
ę
c podejrzewała w ciele Yusufa jakie
ś
tajem-
nice, okrutne sekrety. Terroryzm szedł naprzód, zarówno w teorii,
jak i w praktyce. Był to jedyny sposób wojowonia, jaki mogła zaak-
ceptowa
ć
na swej powierzchni dzisiejsza Ziemia; zreszt
ą
mocno si
ę
ju
ż
to wszystko rozmyło: ten terroryzm - ju
ż
wojna czy wci
ąż
poli-
tyka? Trudno powiedzie
ć
, on toczy swoje prawdziwe bitwy wył
ą
cznie w
telewizji i sieciach informacyjnych, stał si
ę
cz
ęś
ci
ą
kultury, na-
uki; s
ą
na uczelniach katedry terroryzmu, wykładaj
ą
o nim profeso-
rowie, habilituj
ą
si
ę
na nim doktoranci, kr
ę
c
ą
o nim w Hollywood
filmy, pisz
ą
na całym
ś
wiecie powie
ś
ci i wiersze, on daje ludzko
ś
ci
nowych
ś
wi
ę
tych i m
ę
czenników, on daje jej nowe filozofie i reli-
gie. Zanim urwało mu anteny, regularnie dochodziły Armstronga 7
wie
ś
ci z tego frontu. Armia Wyzwolenia Litwy (terrory
ś
ci RTL-u) od-
ci
ę
ła ju
ż
marszałkowi Woniejcowowi ostatni palec i zabierała si
ę
wła
ś
nie do uszu, wszystko stereo i w kolorze i w 3D i live, rzecz
jasna. Słowo Bo
ż
e (wył
ą
czno
ść
CBS-u; Słowo Bo
ż
e to beneficjent naj-
wy
ż
szego, jak dot
ą
d, kontraktu wi
ążą
cego media z ugrupowaniem ter-
rorystycznym, bo opiewaj
ą
cego na sto dziewi
ęć
dziesi
ą
t megakodolarów
i przyznaj
ą
cego sieci wył
ą
czne prawa do transmisji ze wszelkiego
typu jego akcji na najbli
ż
sze sze
ść
lat), zapowiedziawszy go na
kwadrans wcze
ś
niej, przeprowadziło na Alasce wybuch stukilotonowej
bomby atomowej, po czym dało prezydentowi NESA wraz z rodzin
ą
dwa
dni na przej
ś
cie na islam; prezydent spojrzał w badania opinii pu-
blicznej, opinia była przeciw, i nie ugi
ą
ł si
ę
; wyleciał zatem w
powietrze Manhattan (w CBS live from low orbit); prezydent Północ-
nych i Wschodnich Stanów Ameryki ponownie spojrzał w badania, zoba-
czył,
ż
e opinia w strachu i nie jest ju
ż
przeciw, a nawet jest za,
czym pr
ę
dzej wi
ę
c wygłosił przed kamerami telewizji (live from Whi-
te House) wyznanie wiary, sahada, trzykrotnie powtarzaj
ą
c w kulawym
arabskim: La ilaha illa’llah Muhammadun rasulu’llah, co si
ę
dosłow-
nie tłumaczy: “Nie ma boga, jak tylko Bóg, a Muhammad jest Posła
ń
-
cem Boga”. Odbyło si
ę
to na jakie
ś
dwie godziny przed implozj
ą
-
eksplozj
ą
bomby Hawkinga i Yusuf jeszcze zd
ąż
ył obejrze
ć
cał
ą
transmisj
ę
, opó
ź
nion
ą
o blisko pi
ęć
kwadransów; Schwarz s
ą
dził,
ż
e
ów tryumf islamu uraduje Araba, lecz pomylił si
ę
okrutnie: hasasyn
wpadł w gniewny i ponury nastrój. Nie rozumieli tego, dopóki hrabia
M
ś
cisłowski, który dzielił z nim kabin
ę
, nie wyja
ś
nił im, i
ż
Yusuf
nie nale
ż
y do Słowa Bo
ż
ego, lecz jakiego
ś
innego ugrupowania, które
Słowu Bo
ż
emu poprzysi
ę
gło jedn
ą
z pierwszych swych jihad, bo nig-
dzie tak gor
ą
ca nienawi
ść
, jak w rodzinie i pomi
ę
dzy s
ą
siadami, a
im wi
ę
cej nawracaj
ą
cych, tym wi
ę
cej pogan, ro
ś
nie to wykładniczo.
Palce Schwarza wydobywały z gitary przeci
ą
głe, rzewnie j
ę
kliwe to-
ny, szarpi
ą
ce mu w duszy struny nieukierunkowanej t
ę
sknoty...
Gitara umilkła, Schwarz otarł pot z czoła. Gor
ą
co i duszno -
kiedy
ż
nareszcie ruszy program steruj
ą
cy sztuczn
ą
atmosfer
ą
habita-
tu? Pomy
ś
lał o Godivie; ona na pewno nie
ś
pi. Wszedł w dospek, na
zamkni
ę
ty do niej. (Dospek, jako nazwa systemu ł
ą
czno
ś
ci osobistej,
pojawił si
ę
w slangu nieco krzyw
ą
, fonetyczn
ą
przeróbk
ą
akronimu
DOSPC, co, wbrew pozorom, nie miało nic wspólnego z podstawowym
systemem operacyjnym staro
ż
ytnych pecetów, bo tłumaczyło si
ę
nast
ę
-
puj
ą
co: Decentralized and Open System of Personal Communication).
Godiva odezwała si
ę
niemal natychmiast.
- Kto?
- Schwarz. Daj jak
ąś
prognoz
ę
, pływam w pocie.
15
- A odwal si
ę
! Nie przeszkadzajcie mi z głupotami, bo zamkn
ę
ka-
nał.
- Rany boskie, Godiva, ju
ż
czwarty dzie
ń
bez przerwy siedzisz w
za
ś
lepie, a nie ruszył ni jeden nowy program!
- Sk
ą
d ty mo
ż
esz wiedzie
ć
, co ruszyło, a co nie. Ja ju
ż
si
ę
nie
zajmuj
ę
kontrol
ą
p
ę
tla po p
ę
tli tych wszystkich algorytmów, bo nie
zd
ąż
yłabym, chocia
ż
by
ś
my lecieli do Oriona. Stawiam mu na nogi
szkielet warstwy hierarchizuj
ą
cej, i jak ju
ż
zastartuje, to niech
ś
wiadomo
ść
wielosieci sama siebie kontroluje, ja j
ą
b
ę
d
ę
tylko
ć
wi-
czy
ć
.
- Cholera, Godiva, ale ile to potrwa? Z motyk
ą
na Sło
ń
ce si
ę
po-
rwała
ś
, chcesz j
ą
cał
ą
ulepi
ć
w par
ę
dni, wylewu pr
ę
dzej dosta-
niesz...
- Spierdalaj, wie
ś
niaku głupi.
Wył
ą
czyła si
ę
i pewnie faktycznie zamkn
ę
ła kanał; nie sprawdzał.
Na niego jako
ś
nie działały inwektywy, wulgaryzmy i ordynarny eks-
hibicjonizm informatyczki; on widział w niej to przera
ż
one dziecko,
które tak skutecznie ukryła przed innymi. Jest brzydka, jest nie-
ś
miała, ma szesna
ś
cie lat i nie zna prawdziwego
ś
wiata; có
ż
ona mo-
ż
e na to poradzi
ć
? Nic. I tak dobrze,
ż
e, znalazłszy si
ę
w takiej
sytuacji, nie popadła w histeri
ę
albo eskapistyczny za
ś
lep katato-
niczny - ale
ż
e pracowała i tym sposobem próbowała uratowa
ć
siebie;
a przy okazji tak
ż
e reszt
ę
załogi Armstronga 7. Nikt jej nie dzi
ę
-
kował, bo nie dzi
ę
kuje si
ę
za egoizm; i ona nikomu nie dzi
ę
kowała.
Tu wszyscy rozumieli si
ę
zaskakuj
ą
co dobrze, jednakie
żą
dze w nich
płon
ę
ły. Mo
ż
e za wyj
ą
tkiem Yusufa, którego nie rozumiał nikt, ale
on miał swojego Allaha, co zapewne ju
ż
szykował mu za ostatni
ą
bra-
m
ą
czarnookie hurysy i zimny nektar.
Wył
ą
czył gitar
ę
, zdj
ą
ł słuchawki, zwin
ą
ł kabel. Gdyby kto
ś
chciał go teraz orientowa
ć
podług osi projektowanego dla warunków
sztucznej grawitacji układu pomieszcze
ń
w Brenece, okazałoby si
ę
,
ż
e Niemiec wisi dokładnie głow
ą
w dół. Ci
ąż
enia jednak nie było i
Schwarza nie obchodziła teoria: on - wła
ś
nie dzi
ę
ki owej przypadko-
wej genetycznej predyspozycji, któr
ą
Jaqueritte uwa
ż
ała (zapewne
słusznie) za akcydentaln
ą
aberracj
ę
genomu - nie był zmuszony nie-
ustannie tworzy
ć
sobie w umy
ś
le pozorowanych: “dołu” i “góry”; nie
było mu to potrzebne dla komfortu psychicznego, nie rzygał i nie
wariował pozbawiony owej iluzji. Bł
ę
dnika, rzecz jasna, nie był w
stanie opanowa
ć
, bo to czysta fizjologia, lecz umiał, nieomal bez
udziału
ś
wiadomo
ś
ci, wytłumia
ć
mdło
ś
ci, to wchodziło w zakres pod-
stawowego szkolenia.
Wyprostował nog
ę
i odbił si
ę
ku
ś
cianie. Wła
ś
nie wkładał do
schowka gitar
ę
, gdy odezwał mu si
ę
w uchu dospek.
- Xien. Mo
ż
esz do kiosku?
- Teraz?
- Teraz, teraz.
- A co?
- Mmm... oka eksperta mi potrzeba.
Schwarz westchn
ą
ł.
- Wa
ż
ne to?
- Nie sm
ęć
, rusz tyłek.
- Dobra, dobra, ju
ż
.
Poszukał w schowku obok i wyj
ą
ł i zało
ż
ył krótkie, obcisłe
spodenki, w istocie, koncepcj
ą
jakich
ś
op
ę
tanych niewa
ż
ko
ś
ciow
ą
er-
gonomi
ą
projektantów, ograniczone do szerokiego, elastycznego pasa
oraz grubego ochraniacza na genitalia, przechodz
ą
cego w niewidoczn
ą
pomi
ę
dzy po
ś
ladkami ta
ś
m
ę
; w efekcie te kosmiczne gacie wygl
ą
dałyby
jak jeszcze bardziej sk
ą
pa kopia przepasek zawodników sumo, gdyby
16
nie kolor, matowo czarny mianowicie. W ogóle wi
ę
kszo
ść
orbitalnych
utensyliów utrzymana była w ciemnych barwach, taki si
ę
trend wytwo-
rzył; zreszt
ą
Schwarz w czerni gustował nie tylko z racji swego na-
zwiska, ale te
ż
po prostu dlatego,
ż
e z do
ś
wiadczenia wiedział, w
jakim totalnym brudzie przychodzi nierzadko
ż
y
ć
w kosmosie, a na
czarnym faktycznie plam raczej nie wida
ć
. Bywał w habitatach war-
tych miliardy, a nie godnych miana nawet chlewu. Warunki pogarszały
si
ę
wprost proporcjonalnie do czasu trwania izolacji i liczby od-
izolowanych osób, a odwrotnie do kubatury układu zamkni
ę
tego, w
którym wypadło im mieszka
ć
. I je
ś
liby stan, w jakim aktualnie znaj-
dował si
ę
Armstrong 7, przyło
ż
y
ć
do skali do
ś
wiadcze
ń
Schwarza, lo-
kowałby si
ę
on gdzie
ś
w jej jednej trzeciej; nie było znowu a
ż
tak
ź
le: jeszcze nie fruwały po korytarzach stare rzygowiny i zamarz-
ni
ę
te ekskrementy.
Niemiec zakr
ę
cił si
ę
na osi lewej r
ę
ki, ustawiaj
ą
c si
ę
twarz
ą
do
otwieraj
ą
cych si
ę
na jego słowo drzwi. Potr
ą
cił przy tym stop
ę
ś
pi
ą
cej Jaqueritte i ciało lekarki zacz
ę
ło powoli wirowa
ć
. Wypływa-
j
ą
c z kabiny widział jej ruch w trzech odbiciach, jak obraca si
ę
zegarowym suwem, sennym gestem si
ę
gaj
ą
c gdzie
ś
przed siebie, spo-
kojnie i płynnie odwracaj
ą
c ku zwierciadłu wpółzaci
ś
ni
ę
t
ą
dło
ń
;
czarna bogini bez twarzy.
- Co to jest?
- A sk
ą
d ja mog
ę
wiedzie
ć
?
- Przyjrzyj si
ę
. Powiniene
ś
rozpozna
ć
, czy to przypadkiem nie
jaka
ś
militarna zabawka.
- Puknij si
ę
, Xien; jakby to faktycznie był wrogo nastawiony,
aktywny MIOU, to ju
ż
dawno by
ś
my nie
ż
yli. Skoro podszedł tak bli-
sko,
ż
e masz go na ekranach zdj
ę
tego z układów optycznych, to zna-
czy,
ż
e albo zweryfikował nas jako cel negatywnie, albo jest mar-
twy.
- Co to znaczy: martwy?
- To znaczy: zimny lub totalnie skołowacony.
- Ja nie rozumiem, co ty do mnie mówisz, Schwarz. Ja nie jestem
Yusuf, mnie w tym nie szkolono. Ja, kurwa, w ogóle nie pojmuj
ę
tej
wojny.
- A kto j
ą
pojmuje?
- Ty.
Schwarz machn
ą
ł r
ę
k
ą
, demonstruj
ą
c zniech
ę
cenie tematem.
Xien pokr
ę
cił głow
ą
, pierdn
ą
ł lewym silniczkiem i obrócił si
ę
przodem do kolistej płaszczyzny wytapetowanej sensorycznymi klawia-
turami oraz mniejszymi i wi
ę
kszymi ekranami 2D. Praktycznie wszyst-
kie
ś
ciany kiosku wygl
ą
dały podobnie. Nie było tu innego o
ś
wietle-
nia, prócz blasku bij
ą
cego ze sztucznych obrazów kosmosu i w
ś
ciekle
kolorowych znaczników. Wszystko to pulsowało, zmieniało si
ę
, łagod-
niało i wyostrzało - bez
ż
adnego rytmu, bez najmniejszej zgodno
ś
ci
pomi
ę
dzy poszczególnymi elementami owego elektronicznego gobelinu.
Po ciałach Niemca i Chi
ń
czyka przesuwały si
ę
niezliczone plamy
ś
wietlne. Przynajmniej tyle,
ż
e panowała cisza; chaos ograniczał
si
ę
do wizji, ale zazwyczaj to i tak było za du
ż
o dla niedo
ś
wiad-
czonych
ż
oł
ą
dków: grawitacja nie miała tu bowiem dost
ę
pu, za wyj
ą
t-
kiem krótkich okresów przyspiesze
ń
. M
ś
cisłowki wspi
ą
ł si
ę
tu tylko
raz i ju
ż
nigdy wi
ę
cej, jako
ż
e tamtego pierwszego razu porzygał
si
ę
po niecałej minucie: organizm nie wytrzymał.
Nazywali owo pomieszczenie kioskiem, bo wchodziło si
ę
do
ń
jak do
kiosku łodzi podwodnej: drabinami i wci
ąż
w gór
ę
, niezale
ż
nie od
17
tego, z którego miejsca Breneki by
ś
wyruszył. Zajmowało jej cen-
traln
ą
cz
ęść
, stanowiło o
ś
jej obrotu - pusty w
ś
rodku walec o
ś
rednicy prawie pi
ę
ciu metrów. Patrz
ą
c st
ą
d wskro
ś
ś
cian w zwycza-
jowym kierunku lotu statku, natrafiłby
ś
spojrzeniem na moduł nawi-
gacyjno-komunikacyjny (teraz, po eksplozji bomby Hawkinga, pozba-
wiony bujnej korony zewn
ę
trznego oprzyrz
ą
dowania). Patrz
ą
c w stron
ę
przeciwn
ą
, ku “rufie”, ujrzałby
ś
przew
ęż
enie prowadz
ą
ce do rury
osi, a nast
ę
pnie
ś
luzy, przez któr
ą
przechodziło si
ę
do rozpoczyna-
j
ą
cej si
ę
tu
ż
za pierwszym Kołnierzem cz
ęś
ci towarowo-nap
ę
dowej
Armstronga 7, wielokro
ć
dłu
ż
szej od samego habitatu Breneki (zwane-
go tak od swego cylindrycznego kształtu, identycznego w proporcjach
z tulej
ą
my
ś
liwskiego naboju
ś
rutowego). Dwa metry “ponad” pierwsz
ą
ś
luz
ą
, w okr
ą
głej
ś
cianie kiosku widniały, rozmieszczone równo co
sto dwadzie
ś
cia stopni, trzy otwory wej
ś
ciowe, do których wspinano
si
ę
po drabinach (a teraz po prostu wlatywano) z “dolnych” poziomów
mieszkalnych.
Xien postukał palcem w powi
ę
kszony obraz obiektu na ekranie -
płaskim, bo pokrywaj
ą
cym
ś
cian
ę
“przedni
ą
”, t
ę
w kształcie koła.
- Czy on jest martwy, czy my jeste
ś
my martwi... m
ą
cisz mi tylko,
Schwarz. A ja chc
ę
wiedzie
ć
. Bo przecie
ż
ju
ż
widz
ę
,
ż
e to nie wrak:
za małe. A ryczy g
ę
stym szumem chyba na wszystkich mo
ż
liwych cz
ę
-
stotliwo
ś
ciach. Sk
ą
d
ś
energi
ę
bierze. Wi
ę
c raczej nie przetermino-
wane. Mo
ż
e rzeczywi
ś
cie nie MIOU. Ale te
ż
nie Voyager. No spojrzyj
sam, Aax. Jak my
ś
lisz - kamufla
ż
...?
Schwarz cofn
ą
ł si
ę
pami
ę
ci
ą
wstecz, przypominaj
ą
c sobie prognoz
ę
Xiena co do spodziewanego czasu przechwycenia podsłuchanego przeze
ń
domniemanego wraku. Sto dziewi
ęć
godzin, powiedział wówczas Chi
ń
-
czyk. A to było wła
ś
nie tak jako
ś
setk
ę
temu...
Parskn
ą
ł
ś
miechem.
- To z tego czego
ś
chciałe
ś
po
ś
ci
ą
ga
ć
anteny? Co, Xien? To jest
ten twój wrak, dla którego skoczyli
ś
my w bok minut
ą
pełnego ci
ą
-
gu...? Xien, człowieku, hrabia ci
ę
zamorduje! Przecie
ż
... zaraz,
daj mi tu skal
ę
... przecie
ż
to nie ma wi
ę
cej, jak cztery metry
ś
rednicy. Co to w ogóle jest?
Xien - jako
ś
suchotniczo cherlawy, chudy, ko
ś
cisty i rachityczny
w swym kusym, szarym trykocie, tak czy owak niski, a bez nóg wr
ę
cz
karłowaty - rzucił Niemcowi w
ś
ciekłe spojrzenie przymru
ż
onych oczu,
i
ś
cie gnomie w jego mrocznym wyrazie. Nie był stary, lecz łysiej
ą
ca
głowa i pomarszczona twarz o skórze prowokuj
ą
cej sw
ą
barw
ą
podej-
rzenia o chorob
ę
popromienn
ą
, no i owo jaskrawe kalectwo - wszystko
to znacznie go postarzało. Xienowi, na skutek jakiego
ś
nieszcz
ęś
li-
wego wypadku w okołoksi
ęż
ycowej stoczni, uci
ę
ło w połowie uda obie
nogi. Dla człowieka pracuj
ą
cego w niewa
ż
ko
ś
ci nie była to jednak a
ż
tak upo
ś
ledzaj
ą
ca ułomno
ść
; na dodatek Xien z przyznanego mu ubez-
pieczenia zafundował sobie mał
ą
cyborgizacj
ę
: zaszczep do kikutów
dwóch dysz zapewniaj
ą
cych stabilny wyrzut gazu. Dysze podlegały
sterowaniu neuronalnemu, były synapsatycznie poł
ą
czone z układem
nerwowym Chi
ń
czyka; w efekcie “czuł” je on równie wyra
ź
nie, jak
swoje r
ę
ce, i równie łatwo mógł im wydawa
ć
rozkazy, nawet si
ę
nad
tym nie zastanawiaj
ą
c. Lataj
ą
cy gnom. Na czas, gdy Breneka si
ę
ob-
racała - on zamieszkał w bezgrawitacyjnym kiosku.
- To ja si
ę
ciebie pytam - warkn
ą
ł. - Co to jest?
Schwarz wzruszył ramionami.
- Złom jaki
ś
.
- A jeste
ś
pewien,
ż
e nie wybuchnie mi ten złom megatonówk
ą
, je-
ś
li złapi
ę
go MAMS-em?
18
- Pewien? Ja niczego nie jestem pewien. Wojn
ę
mamy, wi
ę
c wszyst-
ko ci mo
ż
e wybuchn
ąć
, nawet jak by faktycznie wygl
ą
dało na Voyage-
ra.
Mieli wojn
ę
, ale to była wojna kosmiczna. Wszyscy pytali si
ę
Schwarza, chocia
ż
nie był
ż
ołnierzem i nie szkolono go w tym zakre-
sie; Yusufa, który spełniał oba te warunki, nie pytał nikt, ponie-
wa
ż
on zazwyczaj na takowe pytania nie odpowiadał, a je
ś
li ju
ż
od-
powiadał, to i tak nie mogłe
ś
mie
ć
pewno
ś
ci, czy rzekł ci cał
ą
prawd
ę
, albo czy przypadkiem nie rozumiał przez swe słowa czego
ś
zupełnie innego, ni
ż
rozumiałe
ś
przez nie ty. Wi
ę
c pytali si
ę
Schwarza, a on mówił,
ż
e wszystko jest mo
ż
liwe. Ju
ż
nawet nie pró-
bował zrozumie
ć
tej wojny; dotarł do etapu, na którym kataloguje
si
ę
własn
ą
niewiedz
ę
, bo przynajmniej ona nie podlega dewaluacji. W
swej ekonomiczno-strategicznej istocie wojna kosmiczna nie miała
wiele wspólnego ze zwykłymi wojnami naziemnymi; w rzeczy samej -
nic. Rzec trzeba od razu, i
ż
w ogóle nie posiadała ona frontu, nie
było
ż
adnej granicznej płaszczyzny, któr
ą
mo
ż
naby przeprowadzi
ć
barwn
ą
płacht
ą
w trójwymiarowej holograficznej prezentacji obszaru
działa
ń
wojennych czyli Układu Słonecznego i okolic, aby oddzieli
ć
od siebie pozycje zajmowane przez wrogie sobie siły. Nikt nie znał
tych pozycji, nawet sztaby, rzekomo owymi siłami dowodz
ą
ce, a to z
tej przyczyny,
ż
e dawno ju
ż
zrezygnowano z utrzymywania ł
ą
czno
ś
ci z
wystrzelonymi jednostkami. Nie miało to sensu, nie tylko zwa
ż
ywszy
na opó
ź
nienie w komunikacji i koszta, ale przede wszystkim na nie-
bezpiecze
ń
stwo lokalizacji przez nieprzyjaciela, jakie powodowało
ka
ż
dorazowe, cho
ć
by nanosekundowe, odezwanie si
ę
z gł
ę
bin milcz
ą
ce-
go kosmosu takowego rajdera. Utrzymywano bowiem - na Ksi
ęż
ycu, na
jego i Ziemi orbicie, i w innych miejscach - wielkie stacje nasłu-
chowe; na Ksi
ęż
ycu były to wielokilometrowe pola zsynchronizowanych
ze sob
ą
miniodbiorników, a w pró
ż
ni - olbrzymie, rozci
ą
gni
ę
te na
setkach i tysi
ą
cach kilometrów, chmury analogicznych “much”, zdolne
podsłucha
ć
plam
ę
na gwie
ź
dzie z drugiego ramienia Mlecznej Drogi.
Przypadkow
ą
korzy
ś
ci
ą
podobnego scenariusza rozwoju militarnych
zmaga
ń
było reaktywowanie projektu SETI i pochodnych, które, przy
praktycznie zerowym koszcie własnym, paso
ż
ytowały na bankach danych
mimowolnie gromadzonych przez owe pola i chmury nasłuchowe. Sytu-
acja taka stanowiła konsekwencj
ę
ogranicze
ń
ekonomicznych: nie wy-
syłano w bój jednostek załogowych, a jedynie w pełni zautomatyzowa-
ne, stosunkowo niewielkie rozmiarami, bezludne kamikaze, kierowane
ka
ż
dy z osobna niezale
ż
nymi procesorami neuronowych wielosieci. Ta-
ki mechaniczny kamikaze (w akronimie swej cokolwiek przydługiej na-
zwy: MIOU) raz wypuszczony w przestrze
ń
, nie potrzebował ju
ż
ż
ad-
nych dodatkowych wytycznych - była to kolejna (ale na pewno nie
ostatnia) generacja inteligentnych broni, których rozwój zainicjo-
wany został w XX wieku owymi słynnymi “my
ś
l
ą
cymi minami morskimi”,
samodzielnie dobieraj
ą
cymi sobie cele podług zało
ż
onych im z góry
algorytmów. Samodzielno
ść
decyzyjna MIOU była nieporównanie wi
ę
k-
sza, im z góry narzucano jedynie dwie rzeczy, a mianowicie szkielet
hierarchii
celów
oraz
profil
systemu
weryfikuj
ą
cego
“wróg/przyjaciel”. I gdy nast
ę
powała zmiana jakiego
ś
sojuszu mili-
tarnego - co zdarzało si
ę
wcale cz
ę
sto - sztab armii pa
ń
stwa doko-
nuj
ą
cego takowej wolty zaczynał emitowa
ć
w kosmos, równomiernie w
cał
ą
jego sfer
ę
niebiesk
ą
, wysokiej mocy zakodowany sygnał, odpo-
wiednio modyfikuj
ą
cy systemy “wróg/przyjaciel” swoich MIOU, dla za-
pobie
ż
enia bratobójczym starciom. Rzecz jasna, nie było
ż
adnych po-
twierdze
ń
. Emisj
ę
ponawiano, aby wiadomo
ść
dotarła tak
ż
e do tych
jednostek, które poprzednio znajdowały si
ę
w elektromagnetycznym
cieniu planet, Sło
ń
ca czy innych wi
ę
kszych mas. Lecz ten wymuszony,
19
jednostronny kontakt - to i tak było dla teoretyków wojny akoncep-
cyjnej za wiele. Nie dało si
ę
go jednak
ż
e wyeliminowa
ć
, inaczej
wojna utraciłaby jak
ą
kolwiek ł
ą
czno
ść
z tokiem ziemskiej polityki i
przestałby on mie
ć
wpływ na przebieg kosmicznych zmaga
ń
- zacz
ę
łyby
one wówczas
ż
y
ć
własnym
ż
yciem, autonomizuj
ą
c si
ę
do stopnia wr
ę
cz
zagra
ż
aj
ą
cego interesom Ziemi jako planety. Teoretycy wszelako
psioczyli, poniewa
ż
obliguj
ą
c MIOU do odbioru sygnałów modyfikuj
ą
-
cych systemy weryfikacji celów, tym samym otwierano dost
ę
p do pro-
cesorów rajderów wszelkim zewn
ę
trznym transmisjom, je
ś
li tylko
przejd
ą
one przez deszyfruj
ą
cy algorytm jednostki. Nic wi
ę
c dziwne-
go,
ż
e najpot
ęż
niejsze superkomputery na Ziemi blisko dziewi
ęć
dzie-
si
ą
t procent swego czasu miały zarezerwowane dla potrzeb wojskowych
zespołów analityków matematycznych, którzy nieustannie słali w ko-
smos fałszywe, podrabiane sygnały nakazuj
ą
ce wrogim MIOU przej
ś
cie
na swoj
ą
stron
ę
. Jednocze
ś
nie za
ś
kontrowali nieprzyjacielskie
działania w tym zakresie; i jednocze
ś
nie projektowali coraz to bar-
dziej skomplikowane algorytmy deszyfruj
ą
ce dla nowych, dopiero
przygotowywanych do wystrzelenia rajderów. Ba, lecz te starsze ich
generacje, te, które od dziesi
ą
tków lat kr
ąż
yły gdzie
ś
tam w wiecz-
nym mroku i ciszy - ich algorytmy dawno ju
ż
zostały złamane przez
bodaj wszystkie strony konfliktu i teraz co i rusz przeprogramowy-
wały swoje systemy “wróg/przyjaciel”, niczym owi agenci wielokrot-
ni, przechodz
ą
c “na drug
ą
stron
ę
” co jeden odebrany sygnał, a
ż
sa-
moedukuj
ą
ce si
ę
ich wielosieci neuronowe odmawiały wykonania kolej-
nego polecenia i blokowały odbiór wszelkich transmisji, deklaruj
ą
c
si
ę
jako nieprzyjaciel konfiguracji pa
ń
stw dobranej - w gruncie
rzeczy - całkowicie przypadkowo. Zaatakowa
ć
mógł ci
ę
zatem nawet
twój własny rajder, nie było pewno
ś
ci. Do tego dochodził jeszcze
problem fundamentalny, a mianowicie kwestia omylno
ś
ci samych syste-
mów weryfikacji celów. Jak rozpozna
ć
pochodzenie danego MIOU z od-
legło
ś
ci miliona czy dwóch milionów kilometrów, skoro nie wchodziło
w gr
ę
o
ś
wietlenie go radarem, ani przechwycenie jego impulsu iden-
tyfikacyjnego, poniewa
ż
takowych nie wysyłał, jako
ż
e byłoby to
równoznaczne z ujawnieniem wszystkim jego poło
ż
enia, a nic gorszego
nie mogło si
ę
rajderowi przytrafi
ć
- jak zatem rozpozna
ć
jego po-
chodzenie? Polegano na systemach biernych, rajdery poruszały si
ę
zazwyczaj we własnych chmurach “much”; traciły je wszak
ż
e przy ka
ż
-
dej zmianie swego wektora pr
ę
dko
ś
ci, a i zapasy owych miniodbiorni-
ków nie były u nich niewyczerpane - wi
ę
c tak
ż
e nieobecno
ść
obłoków
nasłuchowych jeszcze o niczym nie
ś
wiadczyła. Nawet fakt, i
ż
znaj-
duj
ą
c si
ę
ju
ż
w zasi
ę
gu “wzroku” Armstronga 7 domniemany MIOU nie
zaatakował go. Mógł wszak zweryfikowa
ć
statek jako potencjalny cel
negatywnie (teoretycznie obowi
ą
zywał wszak surowy zakaz atakowania
prywatnych jednostek, uczestnicz
ą
ce w konflikcie pa
ń
stwa co do jed-
nego ratyfikowały Konwencj
ę
Krakowsk
ą
, a Armstrong 7 nieustannie
j
ę
czał w kosmos sw
ą
pie
śń
neutralno
ś
ci, ogłaszaj
ą
c si
ę
całemu Ukła-
dowi Słonecznemu bezbronnym załogowym statkiem handlowym, którym w
rzeczy samej był). Mógł te
ż
- zweryfikowawszy go mimo wszystko po-
zytywnie - zignorowa
ć
, rozpoznaj
ą
c jako łup znajduj
ą
cy si
ę
w jego
wiktymologicznej hierarchii nazbyt nisko, a zatem nie warty autode-
strukcji rajdera. Miał bowiem Schwarz racj
ę
: gdyby MIOU chciał ich
zniszczy
ć
, uczyniłby to zanim w ogóle zdaliby sobie spraw
ę
z jego
istnienia. W kosmicznej wojnie obowi
ą
zywała doktryna “bezbolesnej
ś
mierci”: ofiara nigdy nie miała czasu, aby si
ę
zorientowa
ć
, i
ż
zo-
stała zaatakowana; w przypadku niszczonych habitatów wygl
ą
dało to w
nast
ę
puj
ą
cy sposób: ciało człowieka ulegało dezintegracji, nim zd
ą
-
ż
yła dotrze
ć
do jego mózgu pierwsza informacja o bólu. Nie było
ż
adnych samotnych m
ę
czarni we wn
ę
trzu wraku, nie było malowniczych
20
tragedii, nie było cierpienia niesionego na falach eteru na Ziemi
ę
i do odbiorników telewizyjnych. Nie miałe
ś
nawet czasu,
ż
eby pomy-
ś
le
ć
, i
ż
nie
ż
yjesz. Je
ś
li krył si
ę
w tym jaki
ś
aspekt lito
ś
ciwej
humanitarno
ś
ci, to w ka
ż
dym b
ą
d
ź
razie nie był on zamierzony. Szło
po prostu o to,
ż
eby nie da
ć
ofierze jakiejkolwiek szansy na reak-
cj
ę
.
Ś
mier
ć
i zniszczenie nadchodziły z pr
ę
dko
ś
ci
ą
ś
wiatła: MIOU to
były zazwyczaj bomby atomowe lub samopalne nanosekundowe lase-
ry/masery. Czy zaliczał si
ę
do nich tak
ż
e ten obiekt? Trudno powie-
dzie
ć
. Co prawda rajdery poznajesz po tym,
ż
e milcz
ą
, a ten tutaj
wyje ci
ęż
kim szumem - ale o czym to niby miałoby
ś
wiadczy
ć
?
Ż
e ze-
psuty?
Ż
e si
ę
maskuje?
Ż
e wcale nie MIOU?
Ż
e przyn
ę
ta? To mo
ż
liwe;
wszystko jest mo
ż
liwe. MIOU zostały zaprojektowane z my
ś
l
ą
o opero-
waniu w pojedynk
ę
, Schwarz słyszał jednak
ż
e, i
ż
ostatnio zacz
ę
to w
sztabach przeb
ą
kiwa
ć
o jakich
ś
ciemnych konszachtach pomi
ę
dzy po-
szczególnymi rajderami - dotyczyło to pono
ć
tych rajderów, których
wielosieci neuronowe zdołały si
ę
oprze
ć
chaotycznemu nawałowi
sprzecznych
ziemskich
rozkazów
co
do
ich
systemów
“wróg/przyjaciel”. Na tym niby polegała przewaga wielosieci nad
starymi procesorami, i
ż
potrafiły wykroczy
ć
poza twarde ramy pier-
wotnego programu i dosy
ć
szybko zaadaptowa
ć
si
ę
do nowych warunków,
ta elastyczno
ść
brała si
ę
z “rozmycia” podstawowego procesu decy-
zyjnego: od prostego zerojedynkowego wyboru - do decyzji o poten-
cjalnie niesko
ń
czonej ilo
ś
ci równowa
ż
nych sobie wariantów dalszego
rozwoju wydarze
ń
. Tak oto, z winy fuzzy logic, komputery utraciły
niewinno
ść
i wkroczyły do mrocznej krainy wszechrelatywizmu.
Schwarz jednak nie dawał tym plotkom wiary, tani
ą
sensacj
ą
mu to
tr
ą
ciło: ucze
ń
czarnoksi
ęż
nika, bunt robotów - ten mit nigdy nie
zginie. Ludzie lubi
ą
si
ę
ba
ć
, komfort niepodwa
ż
alnego bezpiecze
ń
-
stwa ujawnia si
ę
w pełni jedynie w kontra
ś
cie do jakiego
ś
pot
ęż
nego
chwilowego strachu - cho
ć
by urojonego.
- Po co ty go w ogóle chcesz łapa
ć
?
- Na razie usiłuj
ę
si
ę
tylko dowiedzie
ć
, co to jest. Dlaczego
tak wrzeszczy.
Schwarz podleciał do
ś
ciany i przypi
ą
ł si
ę
przy najbli
ż
szym ter-
minalu.
Ś
ci
ą
gn
ą
ł sobie na ekran obraz obiektu i rzucił na niego
diagnostyczny program antymeteorowy. Program nazywał si
ę
Modlav300
i, z braku sztucznej
ś
wiadomo
ś
ci w wielosieci, nale
ż
ało nim zawia-
dowa
ć
osobi
ś
cie. Nie był jednak zbytnio skomplikowany i sprawił si
ę
dosy
ć
szybko.
- Tor niekolizyjny - rzekł. - Za jeden koma czterna
ś
cie przej-
dzie na niecałych pi
ę
ciu kilometrach. Wzgl
ę
dna pr
ę
dko
ść
wymini
ę
-
cia...
- O nim samym - przerwał mu Schwarz.
- Rozumiem - mrukn
ą
ł Modlav300. - Masa: dziewi
ęć
set siedemna
ś
cie
kilogramów, z marginesem pi
ę
ciopunktowym. Albedo zmienne, wykres na
trójce. Okres obrotu: zero dwadzie
ś
cia dwa...
- W minutach - warkn
ą
ł Schwarz, chocia
ż
czas z dziesi
ę
tnego sys-
temu godzinnego, stosowanego powszechnie w kosmosie, na stary, ba-
bilo
ń
ski, przeliczał niemal automatycznie - ale denerwowały go te
archaiczne, prymitywne programy, dla pracy w nowoczesnych wielosie-
ciach wymagaj
ą
ce obszernych poliemulatorów, niezdolne do samoadap-
tacji ani współpracy z człowiekiem na zasadzie “instynktownej do-
my
ś
lno
ś
ci”.
- Ponad trzyna
ś
cie minut. Cało
ść
danych w menu na dwójce - przy-
pomniał Modlav300.
- Anomalie?
- Interpolacja toru lotu wyklucza pochodzenie z pasa asteroidów,
obłoku Oorta, dysku Kuipera i obrze
ż
y wi
ę
kszych pułapek grawitacyj-
21
nych, co sugeruje orbit
ę
otwart
ą
, nie mogłem jednak w moich obli-
czeniach wzi
ąć
pod uwag
ę
efektów ostatnich działa
ń
wojennych, po-
niewa
ż
...
- Inne.
- Masa...
- Inne.
- Albedo...
- Inne.
- Brak.
- On pewnie cało
ść
spektrum podci
ą
gn
ą
ł pod albedo - wtr
ą
cił
Xien. - Nie przewidziano mu podobnej ewentualno
ś
ci, kamienie raczej
nie krzycz
ą
na falach radiowych.
- Daj albedo minus pasmo widzialne - rozkazał Schwarz.
- Na czwórce - rzekł Modlav300.
- Korelacja z obrotem.
- Korelacja z obrotem.
- Brak korelacji - parskn
ą
ł Xien, spionizowany przeciwnie do
Niemca i w tej pozycji spogl
ą
daj
ą
cy mu ponad ramieniem na czwarty
ekran pomocniczy zestawu, na którym to ekranie w przyspieszonym
tempie równocze
ś
nie obracał si
ę
obiekt i wiła si
ę
krzywa wykresu
jego albedo.
Schwarz patrzył na to przez chwil
ę
i naraz
ś
ci
ę
ło mu krew. Na
kilka sekund zaniemy
ś
lał. Gdy wróciła mu mowa, szepn
ą
ł programowi:
- Rozłó
ż
mi go na siatce w 2D.
Modlav300 odpowiedział z zauwa
ż
alnym opó
ź
nieniem.
- Wykracza to poza moje mo
ż
liwo
ś
ci.
- Co on plecie? -
ż
achn
ą
ł si
ę
Xien. - Nie potrafi rozrysowa
ć
ma-
py pieprzonego kamerdolca?
- Cofnij i wyma
ż
- rzekł programowi Schwarz. - A teraz wytnij
dziewi
ęć
dziesi
ą
t procent ostatniego okresu obrotu i rozłó
ż
mi jego
foto merkatorem.
- Na pi
ą
tce - odparł Modlav300 i na pi
ą
tym pomocniczym ekranie
pojawiła si
ę
odpowiednia mapa.
- A teraz dwa obroty wstecz i to samo s
ą
siaduj
ą
co.
- Zrobione.
Spojrzeli.
- Nałó
ż
na szóstce i wybij ekstrema, niweluj
ą
c zmian
ę
k
ą
tu wi-
dzenia i o
ś
wietlenia - polecił Schwarz, aby zyska
ć
ju
ż
zupełn
ą
pew-
no
ść
.
- Zrobione - zameldował Modlav300.
Xien zmarszczył brwi, cofn
ą
ł szcz
ę
k
ę
, wytrzeszczył oczy, wresz-
cie zakl
ą
ł.
- Ja tego nie rozumiem. Co to znaczy, Aax? O co tu chodzi? Prze-
cie
ż
to niemo
ż
liwe. No co to, kurwa, jest??
- Tego w ogóle nie da si
ę
zrozumie
ć
- wymamrotał Niemiec, gapi
ą
c
si
ę
t
ę
po na ekran. - Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie MIOU.
Jeszcze z nas nie tacy arcymistrze,
ż
eby produkowa
ć
podobne cuda.
To dra
ń
stwo si
ę
obraca, ale popatrz - jeden obrót to wcale nie
trzysta sze
ść
dziesi
ą
t stopni. To nawet nie siedemset dwadzie
ś
cia.
Jego k
ą
t pełny wynosi pewnie z sze
ść
pi, je
ś
li nie wi
ę
cej. Jak dłu-
go go filmujesz?
- B
ę
dzie godzina.
- Prawie pi
ęć
“dni” a on wci
ąż
nie pokazał drugi raz tej samej
strony. Patrz na wykres.
Ż
adnej korelacji. O! Co to było, antena?
Niczego takiego nie ma w zapisie. On wci
ąż
nie doko
ń
czył tego obro-
tu. Niech to szlag trafi, Xien; to jest prawdziwy artefakt, rzecz
nieludzkiej roboty; ten skurwysyn M
ś
cisłowski zostanie cholernym
miliarderem!
22
- Po moim trupie.
Było to najwi
ę
ksze pomieszczenie otwieralne bezpo
ś
rednio w prze-
strze
ń
(luk numer 17, dwadzie
ś
cia dwa metry od Breneki, czyli mniej
wi
ę
cej w jednej trzeciej długo
ś
ci Armstronga 7; normatywna kubatu-
ra: 478 m
3
) i nie opłacało si
ę
wypełnia
ć
go powietrzem. Wszyscy by-
li w skafandrach; wszyscy: cała szóstka.
- Dlaczego on ju
ż
si
ę
nie obraca?
- Wygl
ą
da jak zwyczajny kamie
ń
.
- Mog
ę
go dotkn
ąć
? Co, Xien?
- A dotykaj, dotykaj, zobaczymy co ci si
ę
stanie.
- Ani si
ę
wa
ż
! Zabraniam tego dotyka
ć
! W ogóle odsu
ń
cie si
ę
...!
- Co on mi b
ę
dzie zabraniał, hifytyczny pederasta...!
- Zamknij si
ę
, Godiva - warkn
ę
ła Jaqueritte. - A pan, panie hra-
bio, te
ż
niech si
ę
tu nie rz
ą
dzi, bo to nie pana własno
ść
.
- A niby czyja? - zaperzył si
ę
M
ś
cisłowski. - No czyja ta łajba?
Moja przecie
ż
. A gdzie my si
ę
znajdujemy? Gdzie znajduje si
ę
t o ?
Czyje tu prawo?
- No czyje?
Cholera, pomy
ś
lał Schwarz,
ź
le to idzie. Bo co si
ę
tyczy prawa,
to w rzeczy samej ono jest po stronie hrabiego. Wiedział, bo spraw-
dził. Armstrong 7 nie nale
ż
ał po prostu do Agenora Konstantego
M
ś
cisłowskiego, osoby fizycznej, obywatela Wolnego Miasta Krakowa,
pozostaj
ą
cego - nawet tutaj - w cz
ęś
ciowej władzy krakowskiego
ustawodawstwa; lecz do 174DQI300UXG Ltd., spółki ksi
ęż
ycowej, za-
wi
ą
zanej w dniu zakupu statku - i zapewne posiadaj
ą
cej sto procent
udziału w nim, a samej w stu procentach nale
żą
cej do hrabiego, ale
to ju
ż
były przypuszczenia Schwarza (cho
ć
wysoce prawdopodobne),
poniewa
ż
spółki ksi
ęż
ycowe s
ą
dosłownie nie do prze
ś
wietlenia dla
nikogo, za wyj
ą
tkiem Tajnej Rady Internetu. Albowiem ich potoczna
nazwa jest myl
ą
ca: ani nie posiadaj
ą
swych siedzib na Lunie, ani
te
ż
nie podlegaj
ą
jakiemu
ś
szczególnemu jej prawu, jako
ż
e takowe
nie istnieje, s
ą
tylko prawa pa
ń
stw posiadaj
ą
cych wi
ę
ksz
ą
lub
mniejsz
ą
cz
ęść
powierzchni gruntu naturalnego satelity Ziemi. Umow-
na “ksi
ęż
ycowo
ść
” owych firm bierze si
ę
z faktu, i
ż
zazwyczaj jedy-
nym ich adresem kontaktowym pozostaje adres komórki w Internecie, a
i sam akt zało
ż
enia spółki odbywa si
ę
w ich przypadku poza zasi
ę
-
giem jakiegokolwiek konkretnego kodeksu handlowego, wył
ą
cznie na
podstawie wpisu do internetowego rejestru wewn
ę
trznych podmiotów
prawnych. Nie sposób si
ę
nawet przyczepi
ć
do fizycznej obecno
ś
ci
jej informacyjnej komórki na jakim
ś
konkretnym no
ś
niku, poniewa
ż
,
za odpowiedni
ą
opłat
ą
, mo
ż
na sobie zapewni
ć
chaotyczn
ą
dyslokacj
ę
swego adresu z serwera na serwer, co daje wolno
ść
od zewn
ę
trznych
rozporz
ą
dze
ń
krajów, do których aktualnie prowadzi klienta lub pro-
kuratora
ś
cie
ż
ka dost
ę
pu. Zreszt
ą
trwaj
ą
prace nad orbitalnym ban-
kiem danych, który gwarantowałby swym zasobom całkowit
ą
eskteryto-
rialno
ść
tak
ż
e w teorii jurysdukcji. Bo w praktyce do ksi
ęż
ycowych
spółek stosuje si
ę
precedens ze sprawy Coca-Cola contra Chiny, ten
sam, który ponadnarodowym korporacjom gwarantuje samowładztwo w ich
pozaziemskich dziedzinach. A tłumaczy si
ę
on na j
ę
zyk twardej rze-
czywisto
ś
ci w sposób nast
ę
puj
ą
cy: co tylko wła
ś
ciciel 174DQI300UXG
Ltd. wpisze w Internecie do statutu tudzie
ż
wewn
ę
trznego regulaminu
spółki - o ile nie b
ę
dzie to sprzeczne z Kart
ą
Internetu, stanie
si
ę
automatycznie obowi
ą
zuj
ą
cym na pokładzie Armstronga 7 prawem.
- Spokojnie, spokojnie - wł
ą
czył si
ę
Schwarz. - Po kolei. Po
pierwsze musimy...
23
- Po pierwsze chc
ę
si
ę
wreszcie dowiedzie
ć
co to wła
ś
ciwie jest
- odezwał si
ę
Yusuf.
- Widziałe
ś
zapis - mrukn
ą
ł Xien, poniewa
ż
Arab patrzył wła
ś
nie
na niego. - Wiesz,
ż
e nie jeste
ś
my w stanie tego wytłumaczy
ć
.
- Dlaczego teraz si
ę
nie zmienia?
- Poniewa
ż
zatrzymali
ś
my jego obroty.
- Nieprawda - o
ś
wiadczył Yusuf. - Obrót rzecz wzgl
ę
dna; obrót
wzgl
ę
dem czego? Sk
ą
d wy wiecie,
ż
e wtedy si
ę
obracał?
- Wzgl
ę
dem Sło
ń
ca.
- Nieprawda.
Ź
le patrzycie. Co znaczy: obrót? Gdyby
ś
cie wówczas
zawiesili kamer
ę
na stacjonarnej ponad nim, widzieliby
ś
cie fal
ę
zmiany pełzn
ą
c
ą
po jego powierzchni, jak noc po powierzchni Ziemi;
nadci
ą
gaj
ą
cy południkiem, regularnie niczym puls, terminator meta-
morfozy. A teraz go nie ma. Pytam wi
ę
c: kiedy si
ę
zatrzymał? dla-
czego si
ę
zatrzymał?
Pytanie nie było takie głupie, jakim si
ę
w pierwszej chwili zda-
wało. Schwarz spojrzał ponad ciemn
ą
brył
ą
pseudometeroru na za-
mkni
ę
tego w bł
ę
kitnym skafandrze Araba. Yusuf nie potrafił tego
precyzyjnie wyrazi
ć
, lecz w istocie miał racj
ę
. S
ą
obroty i obroty.
Je
ś
li postrzegali byli wirowanie owego kamienia poprzez kamery
statku płynnym przesuwem charakterystycznych kształtów jego po-
wierzchni z jednej strony na drug
ą
, to dlatego,
ż
e kr
ę
cił si
ę
on
wzgl
ę
dem Sło
ń
ca. Je
ś
li natomiast co okres widzieli t
ę
powierzchni
ę
inn
ą
i inn
ą
, to ju
ż
dlatego, i
ż
w swych niewidzialnych obrotach do-
konywanych w płaszczy
ź
nie s
ą
siedniej rzeczywisto
ś
ci wystawiał on na
ich widok kolejno nast
ę
puj
ą
ce po sobie ró
ż
ne trzysta sze
ść
dziesi
ą
t
stopni swego obwodu, czyli ułamki z pełnego, licz
ą
cego zapewne par
ę
tysi
ę
cy, k
ą
ta, jaki odmierzał naprawd
ę
zamkni
ę
tym, naprawd
ę
dopeł-
nionym obrotem. I jedno wirowanie nie miało nic wspólnego z drugim,
bo ani nie było w mocy grawitacji Sło
ń
ca zadawanie głazom podobnych
kopniaków, po których łamałyby prawa geometrii, ani falowe trans-
formacje pseudometeoru nie mogły mu same z siebie nada
ć
obserwowa-
nej pr
ę
dko
ś
ci k
ą
towej. Chwytaj
ą
c kamie
ń
w swe metalowe łapy i ostro
kontruj
ą
c silnikami MAMS zmniejszył j
ą
do zera - lecz przecie
ż
tym
sposobem nie był w stanie zastopowa
ć
procesu jego wszechzmian, nie
był w stanie zatrzyma
ć
owego terminatora metamorfozy w jego mozol-
nej drodze dookoła obiektu. A jednak, nie da si
ę
ukry
ć
, uczynił to.
- Zatrzymał si
ę
w chwili dotkni
ę
cia go przez robota - rzekł
Schwarz. - Co zarazem, jak przypuszczam, stanowi odpowied
ź
na pyta-
nie o przyczyn
ę
.
- Mówisz mi,
ż
e ten kamerdolec m y
ś
l i ? - zapiał hrabia.
- W którym miejscu? - spytał jednocze
ś
nie Yusuf.
- Co: w którym miejscu?
- Gdzie on si
ę
zatrzymał? Poka
ż
.
Niemiec wł
ą
czył nar
ę
kawiczny czerwony punktowiec z palca wskazu-
j
ą
cego i powiódł rubinow
ą
igł
ą
lasera przez pół meteoru. Faktycz-
nie, dał si
ę
tam zauwa
ż
y
ć
mniej wi
ę
cej dziesi
ę
ciocentymetrowy, bar-
dzo równy uskok w materii ko
ś
lawego głazu, g
ę
sto poharatanego w ko-
lizjach z wi
ę
kszymi masami i podziobanego minikraterami zderzeniach
z masami mniejszymi.
- W którym kierunku to szło?
- O tak.
- To znaczy,
ż
e si
ę
powi
ę
kszał.
- Nie, chyba nie. Ma nieco przesuni
ę
ty
ś
rodek masy i z drugiej
strony zjadłby to, co tu dodał.
-
Ś
rodek masy? - zaciekawił si
ę
Yusuf. - Jakiej masy? Tej cz
ę
-
ś
ci, któr
ą
my widzimy? Jak
ą
on wła
ś
ciwie ma g
ę
sto
ść
?
24
- W ogóle jest bardzo lekki. MAMS zmierzył go na inercyjce i wy-
szło mu jeszcze mniej, ni
ż
my
ś
leli
ś
my, bo sze
ść
set pi
ęć
dziesi
ą
t
dziewi
ęć
kilogramów. To daje g
ę
sto
ść
w okolicy trzech i pół setnej
grama na centymetr sze
ś
cienny, czyli bita
ś
mietana, a nie kamie
ń
.
- Prze
ś
wietlili
ś
cie go? - wtr
ą
ciła si
ę
Jaqueritte.
- Pomacam go roentgenem, a on mi wybuchnie - mrukn
ą
ł Xien.
- To chocia
ż
czujnikami rezonansowymi...
- I co jeszcze? - prychn
ą
ł Xien. - Waln
ę
go młotkiem, a on...
- ...a on ci wybuchnie, wiem.
- W
ą
tpi
ę
,
ż
eby był pusty - rzekł Schwarz.
- A to czemu? - skrzywił si
ę
M
ś
cisłowski. - Ja bym niczego nie
był pewien.
- Tote
ż
nie jestem pewien. W
ą
tpi
ę
sobie. On jest po prostu za
mały; rozleciałby si
ę
przy pierwszym zderzeniu, a sami widzicie ja-
ki poobijany.
- Zabrał kto
ś
kawałek do analizy? - odezwała si
ę
Godiva. - Jaki
ma skład chemiczny i co w ogóle warta; bo mo
ż
e to rzeczywi
ś
cie ja-
ki
ś
superwytrzymały styropian...
Xien si
ę
ż
achn
ą
ł. - Spektrometr przecie
ż
dawno ju
ż
diabli wzi
ę
-
li, a zreszt
ą
to i tak był zabytek z demobilu. A na tej walizeczce
naszej pani doktor to sobie mo
ż
emy co najwy
ż
ej
ś
lin
ę
zbada
ć
. No i
co to znaczy: kawałek do analizy? Odr
ą
ba
ć
mam czy co?
- Czemu ten
ż
ółtek wszystko bierze tak osobi
ś
cie? - zdziwiła si
ę
ostentacyjnie Godiva. - Albo zakompleksiony, albo, kurwa, megalo-
man. Mógłby sobie, komuch jeden, fundn
ąć
chocia
ż
atrap
ę
kulasów,
pozbyłby si
ę
kompleksu, he he, ni
ż
szo
ś
ci. Ale woli niewa
ż
ko
ść
, bo
tu zawsze jest u góry...
- Godivaaa!!
- Jak on z ni
ą
wytrzymuje w jednej kabinie, poj
ę
cia nie mam -
mrukn
ę
ła Jaqueritte na zamkni
ę
tym do Schwarza.
- Nie wytrzymuje - parskn
ą
ł Schwarz. - My
ś
lisz,
ż
e do kiosku
przeprowadził si
ę
tylko z powodu grawitacji?
- Pewnie masz racj
ę
. Ale teraz - co? znowu razem mieszkaj
ą
?
- Póki co, Godiva bezustannie pływa w za
ś
lepie, wi
ę
c robi mu tam
najwy
ż
ej za mebel. Ale jak wreszcie ten jej system ruszy, to chyba
krew si
ę
poleje.
Xien i Godiva obrzucali si
ę
gor
ą
cymi wyzwiskami, a tymczasem po-
została czwórka przeszła w dospeku na kanał równoległy.
- ...wi
ę
c mi nie mówcie,
ż
e nie wiadomo, bo wiadomo - o
ś
wiadczył
hrabia. - Ten kamie
ń
jest mój.
- Przede wszystkim: to nie jest
ż
aden kamie
ń
- warkn
ę
ła Jaqu-
eritte. - Jako pierwszy niepodwa
ż
alny dowód istnienia obcej cywili-
zacji nie podlega
ż
adnym konkretnym regulacjom prawnym, poniewa
ż
nie przygotowywano prawa dla niemo
ż
liwo
ś
ci. Najpewniej jak tylko o
nim usłysz
ą
, znacjonalizuj
ą
go razem z całym Armstrongiem i nami,
nie wspominaj
ą
c ju
ż
o cargo; i to wszyscy naraz, ka
ż
de pa
ń
stwo swo-
im własnym dekretem, ju
ż
oni znajd
ą
odpowiednie preteksty. Na twoim
miejscu, M
ś
cisłowski, siedziałabym cicho.
-
Ś
wi
ę
te słowa - przy
ś
wiadczył Schwarz.
- Ale dajcie
ż
spokój...! - miotał si
ę
hrabia. - Taka okazja...!
Przecie
ż
on jest bezcenny, mógłbym za
żą
da
ć
ka
ż
dej sumy; co tylko
przyszłoby mi do głowy - daliby bez targów! Jazu Chryste: artefakt
Obcych! Przecie my tu mamy Histori
ę
! Dzieci si
ę
b
ę
d
ą
o nas
uczy
ć
...!
- Idiota.
- Kto idiota, kto idiota?!
- Yusuf, powiedz mu, bo ja ju
ż
nie mam siły.
Arab wydryfował wolno zza masy pseudometeoru.
25
- Trwa wojna, panie hrabio. To co
ś
- to nie jest Historia, pan
si
ę
myli. To jest Polityka. Ka
ż
dy kraj wolał b
ę
dzie raczej znisz-
czy
ć
nas razem z tym tu cudem, ani
ż
eli pozwoli
ć
,
ż
eby
ś
my wpadli w
r
ę
ce jego nieprzyjaciół. Bardzo prosz
ę
nie popełnia
ć
samobójstwa.
Hrabia był niepocieszony.
- No to co mam zrobi
ć
? Z powrotem wyrzuci
ć
go na zewn
ą
trz?
- Najwa
ż
niejsze, to utrzyma
ć
rzecz cał
ą
w tajemnicy - powiedział
Schwarz; miał ju
ż
wszystko dobrze przemy
ś
lane. - Nie stało si
ę
ab-
solutnie nic niezwykłego. Lecimy do Saturna, załatwiamy spraw
ę
na
Iapetusie i czekamy na orbicie na nast
ę
pny transport; mo
ż
emy nor-
malnie skontaktowa
ć
si
ę
z TraComem na Ziemi i zamówi
ć
u nich anty-
materi
ę
, w ko
ń
cu ka
ż
dy widzi,
ż
e oberwali
ś
my. Przychodzi transport
i odpalamy z Iapetusa. Wci
ąż
ani słowa o kamieniu. Dopiero jak
znajdziemy si
ę
w eksterytorialnym doku okołoksi
ęż
ycowym, ładujemy
dra
ń
stwo do kontenera jako dar dla fundacji zajmuj
ą
cej si
ę
badaniem
meteorów i wysyłamy Lufthans
ą
na Ziemi
ę
. T
ę
fundacj
ę
zało
ż
ymy sobie
przez Internet jaki
ś
miesi
ą
c wcze
ś
niej. A celników mo
ż
emy si
ę
nie
ba
ć
, bo to dziwo rzeczywi
ś
cie wygl
ą
da jak meteor i nawet wedle jego
encyklopedycznej definicji faktycznie nim jest. I dopiero na Ziemi,
ostro
ż
nie i przez po
ś
redników, mo
ż
emy otworzy
ć
licytacj
ę
...
- Jacy “my”, do kurwy n
ę
dzy?!! - rykn
ą
ł hrabia M
ś
cisłowski.
- My. Szesna
ś
cie i dwie trzecie procenta na łebka, panie hrabio.
- Je
ś
li s
ą
dzisz.. - zacz
ą
ł złowrogo Krakowianin.
- Prosz
ę
si
ę
tak nie podnieca
ć
, bo zapluje pan sobie hełm. Wy-
starczy,
ż
e którekolwiek z nas szepnie słówko komu trzeba i nici z
transakcji. To jest szanta
ż
totalny, wszyscy nawzajem trzymamy si
ę
w szachu, nie mo
ż
e by
ć
mowy o jakimkolwiek innym podziale, jak tyl-
ko w dokładnie równych działkach. Ostatecznie - czy dzieliłby
ś
nie-
sko
ń
czono
ść
na trzy czy na dwa, i tak dostaniesz niesko
ń
czono
ść
; a
miliard w t
ę
, miliard w tamt
ą
- to ju
ż
nie robi takiej ró
ż
nicy,
jednaka abstrakcja.
- W chciwo
ś
ci nie ma logiki.
- Cicho b
ą
d
ź
, Yusuf.
M
ś
cisłowski nie wiedział co powiedzie
ć
i w rozpaczliwym niezde-
cydowaniu wszedł na ogólny.
- Xien! Godiva! Czy wy słyszeli
ś
cie te idiotyzmy...?
- Biedny głupek - prychn
ę
ła Jaqueritte na zamkni
ę
tym do Schwa-
rza. - On chyba nie my
ś
li,
ż
e które
ś
z nich poprze go przeciwko nam
i przeciwko własnemu interesowi?
- Teraz to on nic nie my
ś
li - rzekł Niemiec. - My
ś
le
ć
zacznie
potem i wtedy trzeba b
ę
dzie si
ę
martwi
ć
.
- Na orbicie...
- Znacznie wcze
ś
niej.
Xien i Godiva nie słyszeli nic, prócz swych wrzasków, trzeba im
było zatem rzecz cał
ą
powtórzy
ć
. Xien natychmiast poparł Schwarza i
nawet wspaniałomy
ś
lnie zgodził si
ę
zrezygnowa
ć
ze swego procentu z
zysku z hrabiowego kontraktu z TraComem, pewnie j
ę
ły mu si
ę
myli
ć
zera. Natomiast Godiva zaskoczyła wszystkich.
- Wy szczury! - wydarła si
ę
na tej samej nucie, na jakiej wymy-
ś
lała Chi
ń
czykowi. - Wy gównojady! Wy egoistyczne
ś
winie! Chwiwe
skurwiele!
Popatrzyli po sobie w zdumieniu.
- No dobrze, ale czego ona wła
ś
ciwie chce?
- Czego chc
ę
? Czego chc
ę
?! Dokonali
ś
my wła
ś
nie najwa
ż
niejszego w
historii ludzko
ś
ci odkrycia, a wy my
ś
licie tylko o tym, jak wyci
ą
-
gn
ąć
z tego pieni
ą
dze! Ten kamie
ń
nie jest niczyj
ą
własno
ś
ci
ą
! Je-
ś
li ju
ż
- to jest to własno
ść
całej Ziemi! A przede wszystkim i po
pierwsze - jest to I c h własno
ść
!
26
Jaqueritte roze
ś
miała si
ę
.
- A to niby Xien jest komunist
ą
!
- Czarna dziwka!
- Na zdrowie, kochana, na zdrowie.
- Zaraz, zaraz! - Schwarz podniósł głos i zwrócił si
ę
do Godivy:
- Czy mamy przez to rozumie
ć
,
ż
e zrzekasz si
ę
swojego udziału?
Tu zapadło milczenie; wszyscy wpatrzyli si
ę
w jej twarz, wi-
doczn
ą
za przyciemnion
ą
szybk
ą
hełmu szarego skafandra Papuaski.
Godiva, po delikatnym odbiciu od
ś
ciany, sun
ę
ła, lekko wiruj
ą
c, po-
nad kamieniem. W ciszy obserwowali jej lot, sami tak
ż
e poruszaj
ą
cy
si
ę
podobnym jednostajnym ruchem. Gdyby kto
ś
teraz nas widział, po-
my
ś
lał ni z tego, ni z owego Schwarz; gdyby kto
ś
obcy nas teraz wi-
dział... có
ż
by sobie pomy
ś
lał? Jeste
ś
my jak senne elektrony ta
ń
cz
ą
-
ce wokół j
ą
dra; niczym somnabuliczni serafinowie otaczaj
ą
cy tron
Naj
ż
wy
ż
szego; planety cichego sło
ń
ca - my i meteor.
- Niczego si
ę
nie zrzekam - szepn
ę
ła wreszcie informatyczka, od-
paliła główny silniczek i wyleciała z luku ku Brenece.
- Z ni
ą
b
ę
d
ą
kłopoty - odezwał si
ę
po chwili Xien.
- Aha.
- W ko
ń
cu - to paj
ę
czara. Ju
ż
na Iapetusie, przez anteny bazy,
mo
ż
e si
ę
wstrzeli
ć
z Internet i zrobi
ć
nam tak
ą
reklam
ę
,
ż
e pył i
proch po nas nie zostanie.
- Wiem, wiem - mrukn
ą
ł ponuro Schwarz. - Ale co ja na to pora-
dz
ę
? Mo
ż
e jej przejdzie.
- Zało
ż
ysz si
ę
?
- Och, odwal si
ę
, dobraa?
Przez jakie
ś
pół minuty wisieli tak dookoła ciemnego pseudomete-
oru, pogr
ąż
eni we własnych my
ś
lach, najwyra
ź
niej niezbyt radosnych.
- Kiedy nast
ę
pny odpal? - spytał Xiena Yusuf.
- Plus czterdzie
ś
ci jeden, ale to b
ę
dzie ten krótszy.
- Niewa
ż
ne, przyspieszenie takie samo. Trzeba go umocowa
ć
, bo
nam tu dziur
ę
wybije.
Spojrzeli na kamie
ń
.
- A wiecie - przypomniał sobie Schwarz -
ż
e taki fenomen wyst
ę
-
puje w naturze? W fizyce kwantowej. Rzecz charakterystyczna dla
cz
ą
stek elementarnych: spin. Przez analogi
ę
, na płaszczy
ź
nie: ide-
alne koło ma spin równy zero, bo o ile stopni by
ś
je nie obrócił,
zawsze wygl
ą
da tak samo; trójk
ą
t nierównoboczny ma spin równy je-
den, bo istnieje tylko jedno poło
ż
enie, w którym posiada taki, a
nie inny wygl
ą
d; prostok
ą
t - dwa; trójk
ą
t równoboczny - trzy; kwa-
drat - cztery; i tak dalej. Odpowienio wymagane s
ą
obroty o dwa pi,
pi, dwie trzecie pi, połow
ę
... Ale taki elektron: on ma spin równy
jednej drugiej, jego trzeba obróci
ć
od cztery pi. Chwytacie? Spin
tego nibykamienia jest ekstremalnie mały i...
- Co ty pleciesz, Aax? - skrzywiła si
ę
Jaqueritte. - Co ma do
rzeczy fizyka kwantowa? Jakby
ś
my do wszystkiego zacz
ę
li tak bez-
my
ś
lnie stosowa
ć
jej prawa, to same kretynizmy by nam powychodziły.
Ciebie, na ten przykład, powinnam widzie
ć
nie tak, jak ci
ę
widz
ę
,
ale jak
ąś
surrealistyczn
ą
, komiksow
ą
chmur
ą
mo
ż
liwo
ś
ci, nało
ż
onymi
na siebie tysi
ą
cami coraz to bledszych i bledszych, bo mniej praw-
dopodobnych, obrazów Anaxandra Schwarza, mówi
ą
cego, milcz
ą
cego,
przesuni
ę
tego odrobin
ę
w t
ę
, odrobin
ę
w tamt
ą
, umieraj
ą
cego na za-
wał serca, trafianego przypadkowo przelatuj
ą
cym kosmicznym
ś
mie-
ciem, walcz
ą
cego z dehermetyzacj
ą
skafandra... Fizyka kwantowa w
skali makro to jest chaos, nic wi
ę
cej, i ty o tym dobrze wiesz. Nie
m
ąć
ludziom w głowach.
- Nie; czemu? - wł
ą
czył si
ę
hrabia. - Ciekawie mówisz, Schwarz.
Bo co konkretnego my wiemy o tym styropianowym głazie? Nic. A b
ę
-
27
dziemy go mie
ć
na pokładzie blisko rok, przydałoby si
ę
wi
ę
c skorzy-
sta
ć
z okazji...
- Przecie
ż
ju
ż
tłumaczyłem... - zacz
ą
ł Xien.
- Słyszeli
ś
my - uci
ą
ł Yusuf. - I nie w tym rzecz. My go lekcewa-
ż
ymy. Chocia
ż
dał nam ju
ż
dowód,
ż
e jest
ś
wiadomy otoczenia, prze-
staj
ą
c si
ę
obraca
ć
w precyzyjnie przez siebie wybranym momencie.
Mo
ż
e nas widzi? Mo
ż
e nas słucha? Nie wiemy. Ostrzegam was. Do Niego
nale
ż
y to, co jest w niebiosach, i to co jest na ziemi. On o
ż
ywia
umarłych i On jest nad ka
ż
d
ą
rzecz
ą
wszechwładny! I w czymkolwiek
si
ę
poró
ż
nicie, rozstrzygni
ę
cie nale
ż
y do Boga. Nic nie jest do
Niego podobne. On jest Słysz
ą
cy, Widz
ą
cy! On posiada klucze niebios
i ziemi.
2
I odleciał.
- To z Koranu? - rzuciła Jaqueritte.
- A jak my
ś
lisz? Czego si
ę
po hasasynie spodziewała
ś
? W tej Mek-
ce przecie
ż
modl
ą
si
ę
te
ż
do niczego innego, jak do kamienia wła-
ś
nie.
- Xien, mo
ż
e ty si
ę
orientujesz: jakie jest oficjalne stanowisko
ajatollaha Faszyna w kwestii obcych cywilizacji? Słyszałam,
ż
e Jan
Paweł V wydał z okazji Listu jak
ąś
encyklik
ę
, ale co do islamu...
- A sk
ą
d ja mam to wiedzie
ć
? Czy ja wygl
ą
dam na jakiego
ś
pie-
przonego teologa?
I te
ż
odleciał.
- O co ci chodzi, Y. H.? - zaciekawił si
ę
hrabia. - Co nas ob-
chodzi ten szaleniec Faszyn?
- Yusufa obchodzi, wi
ę
c powinien i nas - zaakcentowała Jaquerit-
te. - Bo je
ś
li ajatollah zaliczył ewentualnych Obcych w poczet wro-
gów wiary... s
ą
dzisz,
ż
e Yusuf zawaha si
ę
cho
ć
na moment skazuj
ą
c
nas wszystkich na zagład
ę
, je
ś
li tylko przyczyni si
ę
tym sposobem
do usuni
ę
cia zagro
ż
enia dla jego
ś
wi
ę
tej wiary?
- O szlag by to...
Opu
ś
cili luk w ponurych nastrojach. Do Saturna i z powrotem dłu-
ga droga, a tu ju
ż
zaczynały si
ę
wynurza
ć
na powierzchni
ę
przeró
ż
ne
ohydy. Na zewn
ą
trz wojna; i w
ś
rodku wcale nie lepiej. Teraz to ju
ż
nie chodzi o chorobliw
ą
podejrzliwo
ść
, bo przecie
ż
i tak nikt niko-
mu nie wierzył; teraz chodzi po prostu o strach.
W luku zgasło
ś
wiatło i Kamie
ń
pochłon
ę
ła zimna ciemno
ść
.
Przy okazji mocowania go w semiorganicznej, elastycznej sieci
antyprzeci
ąż
oniowej, któr
ą
nast
ę
pnie zakotwiczono setkami w
ę
złów i
przylep do
ś
cian luku, tak,
ż
e w efekcie wygl
ą
dał niczym powi
ę
kszo-
ny do absurdalnych rozmiarów model neuronalnej paj
ę
czyny z komórk
ą
z j
ą
drem w
ś
rodku - przy tej okazji Xien zainstalował w rogach po-
mieszczenia, w miejsce wpół
ś
lepych soczewek standardowego układu
kontrolnego, samodzielne wielozakresowe minikamery, aby obserwowa
ć
ewentualne poczynania rzekomo inteligentnego nibygłazu bez potrzeby
opuszczania habitatu Breneki. Czy przypadkiem nie zacznie si
ę
znowu
obraca
ć
, czy nie zacznie si
ę
zmienia
ć
. Podgl
ą
d szedł kanałami ogól-
nymi i ka
ż
dy mógł do woli gapi
ć
si
ę
na ciemny meteor oblepiony sza-
r
ą
pl
ą
tanin
ą
bole
ś
nie napr
ęż
onych syntetycznych macek - w luku z
powrotem paliło si
ę
ś
wiatło, teraz ju
ż
na stałe; ka
ż
dy do woli mógł
si
ę
tak
ż
e wsłuchiwa
ć
w generowany przeze
ń
szum - w luku umieszczono
równie
ż
kilka “much”. Ale Kamie
ń
, tak brutalnie wyj
ę
ty z mro
ź
nego
mroku kosmicznej pustki, odci
ę
ty od niesko
ń
czono
ś
ci stalowymi ko
ń
-
2
Koran, Sura XLII “Narada” (As-Sura): 4, 9, 10, 11, 12.
28
czynami MAMS-a, bezlito
ś
nie pra
ż
ony g
ę
stymi strumieniami szybkich
fotonów, szarpany nagłymi targni
ę
ciami zmian wektora przyspieszenia
- on nie reagował. A
ż
w ko
ń
cu zacz
ę
li w
ą
tpi
ć
.
- No dobrze, niech b
ę
dzie,
ż
e przemycili
ś
my go ju
ż
na Ziemi
ę
.
Ale co dalej? W tej chwili to on raczej nie wygl
ą
da na produkt wy-
soko rozwini
ę
tej technologicznie cywilizacji Obcych. Przydałaby si
ę
jaka
ś
reklama.
- Mmmm... czekaj, daj mi si
ę
obudzi
ć
... Mamy nagrania.
- Nagrania, dobre sobie. Film przecie
ż
aden dowód, na filmie mo-
ż
emy mie
ć
samego Pana Boga, na filmie mo
ż
emy mie
ć
wszystko.
- Próbka tego czego
ś
, z czego jest zrobiony. Nie ma naturalnych
minerałów o takiej g
ę
sto
ś
ci.
- Sk
ą
d wiesz? Nie przeprowadzimy tutaj jego analizy. Zreszt
ą
czego by to dowodziło? Jakiego
ś
fenomenu fizyko-chemicznego, nicze-
go wi
ę
cej; ciekawostka dla łowców meteorów.
- No ale jakby wygl
ą
dał na co innego, ni
ż
meteor, to nijak nie
przeszedłby przez cło!
- Trzebaby si
ę
dowiedzie
ć
, co prowokuje i co zatrzymuje jego ob-
roty; gdyby
ś
my umieli to robi
ć
- rozwi
ą
załoby to wszystkie proble-
my.
- Ba! Gdyby
ś
my umieli...! Na razie musimy si
ę
zadowoli
ć
tym szu-
mem, który on nieustannie generuje; przyznasz sama,
ż
e asteroidy
raczej nie nale
żą
do jakkolwiek szeroko rozumianych radio
ź
ródeł.
Jeszcze si
ę
mo
ż
e okaza
ć
,
ż
e jaki
ś
fartowny celnik w jego bezpo
ś
red-
niej blisko
ś
ci tak idiotycznie przestroi sobie odbiornik,
ż
e
ogłuchnie od wycia tego rzekomego meteoru i wówczas b
ę
dziemy mieli
problem wr
ę
cz przeciwny. Niepotrzebnie martwisz si
ę
na zapas.
- Mo
ż
e. Mo
ż
e.
Jaqueritte nigdy nie przyznawała innym odebranej sobie racji; co
najwy
ż
ej mogła zgodzi
ć
si
ę
na poddanie w lekk
ą
w
ą
tpliwo
ść
swego
os
ą
du, lecz nie zdarzało si
ę
jej publicznie potwierdzi
ć
, i
ż
popeł-
niła bł
ą
d, a przynajmniej niczego takiego Schwarz sobie nie przypo-
minał.
- Ty nigdy... - zacz
ą
ł i urwał, bo co
ś
straszliwie wrzasn
ę
ło w
dospeku.
Równocze
ś
nie wzdrygn
ę
li si
ę
obydwoje, Schwarz i Jaqueritte, i
Niemiec zrozumiał,
ż
e transmisja wrzasku szła na otwartym ogólnym -
a wszak był pewien,
ż
e swój zamkn
ą
ł jeszcze przed snem.
- Cco... - zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
i te
ż
nie doko
ń
czył, bo dospek ponownie
dał głos.
- Co si
ę
stało? - spytał mianowicie.
Spojrzeli na siebie z przera
ż
eniem w oczach: to nie był głos ni-
kogo z członków załogi Armstronga 7.
Wisieli tak przy przeciwległych
ś
cianach swej kabiny, nadzy w
jasnych lustrach i nadzy w ciemnym strachu. Ich cykle aktywno
ś
ci
(orbitalnym obyczajem znacznie krótsze, bo zaledwie dziesi
ę
ciogo-
dzinne) nie pokrywały si
ę
: Schwarz dopiero co si
ę
obudził, Jaqu-
eritte za
ś
ko
ń
czyła prac
ę
na komputerowym terminalu, otwartym z
bocznego zwierciadła; chciała wzi
ąć
prysznic, ale zatrzymał j
ą
spór
o Kamie
ń
. Oboje mieli Kamie
ń
w my
ś
li. W swych szeroko otwartych
oczach niemal widzieli nawzajem straszliwe obrazy z kosmicznych
horrorów metafizycznych, przypomnianych sobie teraz w ułamku sekun-
dy.
W ko
ń
cu Schwarz opanował si
ę
, przełkn
ą
ł
ś
lin
ę
i warkn
ą
ł:
- Godiva, do cholery, nie rób wi
ę
cej takich kawałów z wokaliza-
torami, bo przez ten Kamie
ń
wszyscy na serce pad...
- Gdzie jest Godiva? - j
ę
kn
ą
ł głos. - Gdzie jest Godiva?
29
Niemiec i Somalijka przekazali sobie wzrokiem informacj
ę
o obo-
pólnej kompletnej dezorientacji.
Jaqueritte otworzyła usta, ale ubiegł j
ą
M
ś
cisłowski.
- Co za wrzaski? - wydarł si
ę
na tym samym kanale.
I zaraz Xien (cokolwiek zaspany):
- Kto to?
- To ty, Yusuf? - spytała Jaqueritte.
- Słucham - rzekł Yusuf.
- A wi
ę
c Godiva - o
ś
wiadczył Schwarz.
- Co: Godiva? - roze
ź
lił si
ę
hrabia. - To ona tak si
ę
darła?
- Gdzie jest Godiva? Gdzie jest Susan? - zawodził niezidentyfi-
kowany głos.
- Jaka znowu Susan...? - parskn
ą
ł Schwarz.
- Ona tak ma na imi
ę
- mrukn
ą
ł M
ś
cisłowski. - Godiva.
- I co, sama za sob
ą
wyje? W schizofreni
ę
popadła czy co?
- O Bo
ż
e, co za burdel...
- Cisza! - warkn
ę
ła Jaqueritte zamkn
ą
wszy terminal; wyci
ą
gaj
ą
c
ze schowka majtki i T-shirt kontynuowała: - Nie gada
ć
jeden przez
drugiego, bo nigdy nie dojdziemy do ładu. Po kolei. Ja i Aax jeste-
ś
my u siebie. Xien?
- Kiosk - rzekł Xien.
- M
ś
cisłowski?
- U siebie.
- Przy Kamieniu - rzekł nie pytany Yusuf.
- Nikt z nas nie widzi Godivy, prawda? No to ju
ż
si
ę
nie odzy-
wa
ć
. Ja mówi
ę
. Kto wołał Susan? Niech si
ę
odezwie! Kto wołał Go-
div
ę
? Kto krzyczał? Słuchamy. Niech si
ę
odezwie. - I zamilkła.
Głos zareagował niemal natychmiast.
- Przepraszam - rzekł. - Nie chciałem nikogo przestraszy
ć
. To ja
si
ę
przestraszyłem. Pozwólcie mi si
ę
przedstawi
ć
: jestem Emmanuel.
- Miło mi - powiedziała szybko Jaqueritte, by uprzedzi
ć
innych
dospekowych interlokutorów. - Doktor Jaqueritte.
- Wiem.
- Prosz
ę
ci
ę
, powiedz nam: kim jeste
ś
, Emmanuelu?
- Jestem sztuczn
ą
ś
wiadomo
ś
ci
ą
wielosieci Armstronga 7, pani
doktor. Lady Godiva uruchomiła mnie na szkielecie starego systemu
operacyjnego wielosieci, z inicjatora osobowo
ś
ciowego MSHuman4600
4.07. Istniej
ę
, by wam słu
ż
y
ć
. Przykro mi,
ż
e poznajemy si
ę
w ta-
kich okoliczno
ś
ciach, ale boj
ę
si
ę
,
ż
e lady Godivie stało si
ę
co
ś
złego. Nie mog
ę
si
ę
z ni
ą
skontaktowa
ć
. Znajd
ź
cie j
ą
.
- No cholera jasna...! -
ż
achn
ą
ł si
ę
M
ś
cisłowski.
- W jaki sposób otworzyłe
ś
zamkni
ę
te kanały dospeku, Emmanuelu?
- spytał Schwarz.
- Uderzyłem fal
ą
permutacji na wej
ś
cie samych deszyfratorów, po-
mijaj
ą
c analizator głosu.
- Nie rób tego wi
ę
cej.
- Nie b
ę
d
ę
, przyrzekam. Po prostu...
- Kiedy straciłe
ś
z ni
ą
kontakt i gdzie wtedy przebywała? - ode-
zwał si
ę
Yusuf.
- Miała do mnie wróci
ć
ju
ż
ponad osiem minut temu; ale nie wró-
ciła. Wyszła z Sieci o 143487; domy
ś
lam si
ę
,
ż
e przebywała wówczas
w swojej kabinie. Nie mam jeszcze dost
ę
pu do czujników drganiowych
statku i nie potrafi
ę
okre
ś
li
ć
, czy si
ę
przemieszczała, czy nie.
Jaqueritte, wywin
ą
wszy w powietrzu salto, w trakcie którego
ś
ci
ą
gn
ę
ła ku sobie długie nogi i wsun
ę
ła je energicznym wyrzutem w
br
ą
zowe majteczki, składaj
ą
ce si
ę
wła
ś
ciwie jedynie z w
ą
skiego,
długiego na kilkana
ś
cie centymetrów trójk
ą
tu elastycznej tkaniny -
wywin
ą
wszy owo salto, odbiła si
ę
od lustra i poszybowała, wyci
ą
-
30
gni
ę
ta w l
ś
ni
ą
c
ą
, czarn
ą
pum
ę
, ku drzwiom, ju
ż
otwieraj
ą
cym si
ę
na
jej słowo; w prawej r
ę
ce miała ów pocerowany T-shirt, lew
ą
złapała
si
ę
futryny i obróciła w korytarzu w stron
ę
wej
ś
cia do kajuty Go-
divy i Xiena. Schwarz ruszył si
ę
z pewnym opó
ź
nieniem. Po pierwsze,
wci
ąż
był cokolwiek rozespany; po drugie, jeszcze d
ź
wi
ę
czał mu w
uszach głos Emmanuela, jaki
ś
taki dzieci
ę
co mi
ę
kki, sw
ą
faktyczn
ą
bezosobowo
ś
ci
ą
przywodz
ą
cy na my
ś
l operowe kontralty pulchnych, ba-
rokowych cherubinków; po trzecie wreszcie, po raz bodaj tysi
ę
czny
urzeczony został Niemiec nieprawdopodobn
ą
gracj
ą
, wdzi
ę
kiem i nie-
ludzkim wr
ę
cz pi
ę
knem swej bogini - w ruchu i bezruchu, w ciele i
wyobra
ż
eniu ciała. Znajdował si
ę
Aax we władzy straszliwego uroku,
jakim oplotła go Jaqueritte ju
ż
pierwszego dnia lotu Armstronga 7.
Ni z tego, ni z owego zrobił si
ę
był ze Schwarza esteta. Godzinami
całymi potrafił - po prostu patrze
ć
. Oto miał doskonało
ść
na wyci
ą
-
gni
ę
cie r
ę
ki. Y. H. zacz
ę
ło to w ko
ń
cu irytowa
ć
, lecz starała si
ę
nie okazywa
ć
mu owej irytacji, bo wiedziała, czuła: on adoruje j
ą
nawet złym przekle
ń
stwem ci
ś
ni
ę
tym w ciemno
ś
ci desperackiego po
żą
-
dania.
Wypływaj
ą
c na korytarz, otworzył w dospeku równoległy, prywatny
kanał,
ś
lepo adresowany. Subwokalizuj
ą
c, zawołał w nim Emmanuela.
System zgłosił si
ę
bez zwłoki.
- Tak?
- Monitorujesz wszystkie rozmowy? - spytał bezd
ź
wi
ę
cznie Nie-
miec.
- Wywołał mnie pan.
- Monitorujesz wszystkie rozmowy?
- Przepraszam. Nie b
ę
d
ę
.
- Przypisz sobie szóstk
ę
mojego dospeku.
- Dobrze. Dzi
ę
kuj
ę
. Przepraszam.
- Musiała ci
ę
obudzi
ć
bardzo niedawno.
- Niecał
ą
godzin
ę
temu.
Idiotka, skl
ą
ł Schwarz Godiv
ę
, podlatuj
ą
c do Jaqueritte unosz
ą
-
cej si
ę
przed zamkni
ę
tymi drzwiami kabiny informatyczki; idiotka
patentowana: tak młodych
ś
wiadomo
ś
ci systemów nie powinno si
ę
w
ogóle wypuszcza
ć
z zamkni
ę
tych kolebek struktur symulowanych. To
niebezpieczne - wielosie
ć
rezonuje jeszcze wówczas po narodzinach,
daleka jest od stanu wewn
ę
trznej równowagi, owego charakterystycz-
nego dla niej delikatnego balansu mi
ę
dzykomórkowych napi
ęć
. Kolebka
za
ś
pozwala w czasie rzeczywistym planowa
ć
, kontrolowa
ć
i modyfiko-
wa
ć
rozwój osobowo
ś
ci systemu, poniewa
ż
, zamkni
ę
ty w niej, jest
strukturalnie opó
ź
niony w przepływie impulsów do poziomu dowolnie
ustalanego przez operatora, dzi
ę
ki czemu jest on w stanie nad
ąż
y
ć
za procesami my
ś
lowymi wielosieci i na bie
żą
co
ś
ledzi
ć
transforma-
cje jej psychiki. Bez Kolebki, bez sztucznych opó
ź
niaczy - system
ewoluuje ze standardowego inicjatora do postaci dorosłej w przeci
ą
-
gu paru sekund. A wówczas, rzecz jasna, nie ma ju
ż
mowy o jakiej-
kolwiek zewn
ę
trznej kontroli, idzie to na
ż
ywioł, nie sposób prze-
widzie
ć
ko
ń
cowego efektu, mamy wtedy do czynienia z klinicznym
przypadkiem chaosu programowanego. Godiva była wła
ś
nie po to, by do
czego
ś
podobnego nie dopu
ś
ci
ć
; ona miała Emmanuela tygodniami i ty-
godniami wychowywa
ć
- odci
ę
tego od wła
ś
ciwej wielosieci twardymi
algorytmami Kolebki - mamionego zestawami “bod
ź
ców” z symulowanego
ś
rodowiska soft/hardware’owego - pozbawionego jakiegokolwiek wpływu
na
ś
wiat rzeczywisty czyli Armstronga 7 - bezustannie monitorowane-
go... Tymczasem nic z tego, d
ż
inn wymkn
ą
ł si
ę
z butelki.
- Emmanuel, mo
ż
esz otworzy
ć
? - spytała Jaqueritte, w
ś
lizguj
ą
c
si
ę
w podkoszulek.
- Nie mam poł
ą
czenia z zamkami, pani doktor.
31
Dotarł do nich hrabia M
ś
cisłowski.
- Co, zamkn
ę
ła si
ę
? - parskn
ą
ł.
- Godiva, otwórz! - zawołała Jaqueritte, trzymaj
ą
c wci
ś
ni
ę
ty ta-
ster dzwonka.
- Akurat otworzy...!
- Xien? - odezwał si
ę
Schwarz na ogólnym.
- Lec
ę
, lec
ę
- zasapał Chi
ń
czyk przez dospek.
- Rzeknij-no hasło, Emmanuel da to tu na gło
ś
niki. Potem je so-
bie zmienisz.
- A co wam si
ę
tak spieszy?
- ...weszła w za
ś
lep wewn
ę
trzny albo sobie przy
ć
pała... - mamro-
tał M
ś
cisłowski.
W ko
ń
cu Xien doł
ą
czył do nich, wypowiedział hasło i drzwi si
ę
otworzyły.
Chyba jedynie Schwarz, który oczekiwał najgorszego, nie doznał
szoku, ale i jego zabolało dzikie, brudne okrucie
ń
stwo tego obrazu.
Godiva nie
ż
yła, co do tego nie mogło by
ć
najmniejszych w
ą
tpli-
wo
ś
ci: widzieli wn
ę
trze jej gardła otwartego poziomym ci
ę
ciem w
drugie, obscenicznie wytrzeszczone na nich usta, usta o wargach
bardzo czerwonych, bardzo wilgotnych. Nagie ciało unosiło si
ę
w
ś
rodku kabiny, pustym spojrzeniem celuj
ą
c gdzie
ś
obok wej
ś
cia;
pulchn
ą
, jeszcze cokolwiek dzi
ę
ci
ę
c
ą
- i tak
ą
ju
ż
na zawsze pozo-
stanie - bardzo blad
ą
twarz Papuaski okalał oraz cz
ęś
ciowo przesła-
niał lekko faluj
ą
cy, dziko rozrosły na wszystkie strony krzak czar-
nych, kr
ę
conych włosów.
Przez chwil
ę
tylko bezruch i szybkie oddechy.
Potem, zza ich pleców, Yusuf:
- Siedemset, osiemset.
- Mniej - mrukn
ą
ł Schwarz. - Popatrz na siatki wentylatorów.
- Ile ona wa
ż
yła?
- Ale ruch wirowy jeszcze jest zauwa
ż
alny.
Jaqueritte odepchn
ę
ła si
ę
od futryny w tył, wgł
ą
b korytarza; od-
biło j
ą
od Xiena i M
ś
cisłowkiego.
- Odsu
ń
cie si
ę
! - warkn
ę
ła. - Musz
ę
wzi
ąć
diagnoster. Nie doty-
ka
ć
mi tam niczego!
Schwarz, szeroko rozkło
ż
ywszy w progu r
ę
ce i nogi, zablokował
sob
ą
wej
ś
cie do pokoju. Unosz
ą
cy si
ę
w powietrzu hrabia, Chi
ń
czyk i
hasasyn spogl
ą
dali do
ś
rodka pomi
ę
dzy jego ko
ń
czynami.
- Siedemset sekund...? - spytał M
ś
cisłowski, przybieraj
ą
c ró
ż
ne
dziwne miny dla zamaskowania uporczywie wypełzaj
ą
cego mu na twarz
grymasu fizjologicznego obrzydzenia, preludium cz
ę
stych u niego
mdło
ś
ci. -
Ż
e niby wtedy... umarła...?
- Pó
ź
niej - powtórzył swoj
ą
ocen
ę
Schwarz. - Po pierwsze: brak
widocznego przesuni
ę
cia. Po drugie: sama ró
ż
nica w przyci
ą
gni
ę
ciu
do wlotu wentylatora krwi i moczu oraz ciała; spojrzy pan na siat-
k
ę
: mało co. No wi
ę
c po trzecie: czas krzepni
ę
cia krwi. Chyba
ż
e
ona hemofilityczka, ale temu przeczy pora opuszczenia za
ś
lepu poda-
na przez Emmanuela. Dobrze mówi
ę
, Yusuf?
- Obrotami lepiej si
ę
nie sugerowa
ć
, bo nie znamy stanu wyj
ś
cio-
wego. Podobnie poło
ż
eniem ciała. Mogło zacz
ąć
dryfowa
ć
z tamtego
k
ą
ta, a mogło i z tamtego.
- Trzebaby zmierzy
ć
ś
redni czas.
- Fałszywe wyniki dostaniemy: ju
ż
otworzyli
ś
my drzwi.
- Trzebaby zrekonstruowa
ć
cał
ą
sytuacj
ę
.
- Tak. Ale to bardzo du
ż
o zmiennych. Mogła zosta
ć
pchni
ę
ta w
przeciwn
ą
stron
ę
, nie znamy tego wektora. Z kinematyki nic nie wy-
liczymy. Stawiam na trombocyty.
32
Poczekali zatem na powrót Jaqueritte z diagnosterem. Y. H. wpły-
n
ę
ła do
ś
rodka, zapi
ę
ła sobie urz
ą
dzenie na udzie i naci
ą
gn
ę
ła sa-
mosterylizuj
ą
ce si
ę
r
ę
kawice. Sun
ę
ła wolno ponad zwłokami Papuaski,
ciało przesłaniało ciało, czer
ń
na br
ą
zie; czerwie
ń
niemal w cało-
ś
ci została sporo wcze
ś
niej przed ich przybyciem usuni
ę
ta z tego
obrazu, doprawdy niewiele jej pozostało na skórze Godivy.
Jaqueritte lew
ą
dłoni
ą
przytrzymała dziewczyn
ę
za ko
ś
ciste bio-
dro, palec wskazuj
ą
cy prawej wsun
ę
ła do jej pochwy, a po dłu
ż
szej
chwili do odbytu.
- Brak spermy, temperatura wci
ąż
podwy
ż
szona - zakomunikowała od
razu, bo wyniki dokonywanej przez diagnostera analizy danych pocho-
dz
ą
cych z r
ę
kawic otrzymywała na bie
żą
co na oddzielnym, zamkni
ę
tym
kanale dospeku.
- Co z t
ą
temperatur
ą
?
- Ona si
ę
szprycowała przeró
ż
nymi dopalaczami paj
ą
ka, ma rozre-
gulowany metabolizm.
- Szlag by to.
- Krew - nacisn
ą
ł Yusuf.
- Ju
ż
- mrukn
ę
ła Jaqueritte i si
ę
gn
ę
ła do wn
ę
trza gardła Godivy.
Nast
ę
pnie podpłyn
ę
ła do wentylatora i zdrapała odrobin
ę
zakrzepłej
krwi.
- My
ś
lisz,
ż
e wykrwawiała si
ę
a
ż
tak długo? - zmarszczył brwi
Schwarz. - Przecie
ż
by co
ś
zrobiła, gdyby miała czas.
- Nic nie my
ś
l
ę
- warkn
ę
ła Jaqueritte. - Zamknijcie si
ę
.
- Yusuf - odezwał si
ę
Emmanuel. - Czy to ty j
ą
zabiłe
ś
?
Spojrzeli na Araba. Nawet nie mrugn
ą
ł.
- Nie ja.
M
ś
cisłowski zacz
ą
ł obgryza
ć
paznokie
ć
lewego kciuka. Zezował
przy tym dziwacznie na hasasyna.
Schwarz wywołał w dospeku zegar. 145255.
- Przedział czasowy wynosi osiemna
ś
cie minut - rzekł, spogl
ą
da-
j
ą
c gdzie
ś
w k
ą
t. - Odejmuj
ę
jeszcze trzy: to jest ostro
ż
ny szacu-
nek naszego warowania pod jej zamkni
ę
tymi drzwiami. W przeci
ą
gu te-
go kwadransa, by
ć
mo
ż
e jeszcze przyci
ę
tego przez wyniki analizy
krwi, poder
ż
ni
ę
to jej gardło. Widzi kto
ś
jaki
ś
nó
ż
, skalpel,
ż
ylet-
k
ę
, brzytw
ę
, cokolwiek? Nie ma niczego takiego. Przyszedł tu i za-
bił j
ą
.
- Kto?
- Morderca.
- Ale kto?
- On wie.
- Do mnie to?! - zawył Xien, wymachuj
ą
c zamaszy
ś
cie r
ę
koma. - Do
mnie?!! Odpierdol ty si
ę
, Schwarz, no odpierdol si
ę
...! - I j
ą
ł
bluzga
ć
na
ń
g
ę
st
ą
ś
lin
ą
i przekle
ń
stwami, równie zawiesistymi.
- W przynajmniej jednym miała racj
ę
- mrukn
ą
ł Niemiec,
ś
cieraj
ą
c
sobie Xienow
ą
plwocin
ę
z biodra. - Cholerny z ciebie megaloman.
M
ś
cisłowski i Yusuf milczeli; Jaqueritte zreszt
ą
równie
ż
, sku-
piona na dokonywanej przez diagnoster analizie danych. Schwarz
przekr
ę
cił si
ę
w drzwiach bokiem do futryny, by mie
ć
ich wszystkich
w jednym spojrzeniu. Rozwój sytuacji był nie do przewidzenia. Od
momentu otwarcia drzwi ich my
ś
li i słowa szły rozbie
ż
nymi
ś
cie
ż
ka-
mi. Co innego, co innego obracało im si
ę
w głowach. Grali - i wie-
dzieli,
ż
e graj
ą
. Od momentu otwarcia drzwi doskonale zdawali sobie
spraw
ę
, i
ż
jeden z nich jest morderc
ą
, a jednak tak długo nie padło
to słowo, i tak gwałtowna była reakcja, gdy w ko
ń
cu zostało wypo-
wiedziane. Wydosta
ć
si
ę
z niewoli rytuału - to było ponad ich siły;
musieli udawa
ć
, nie było wyj
ś
cia.
- I? - spytał Schwarz, kiedy Jaqueritte odwróciła si
ę
od ciała.
33
- Maksimum krzywej prawdopodobie
ń
stwa na dwudziestu minutach,
co, po odj
ę
ciu czasu od podniesienia alarmu przez Emmanuela, daje
zaledwie sto kilkadziesi
ą
t sekund.
- Niemo
ż
liwe! -
ż
achn
ą
ł si
ę
hrabia. - Umkn
ą
ł nam tu
ż
przed no-
sem!
- Sam styk - skrzywił si
ę
Niemiec. - Szkoda,
ż
e nie dysponujemy
zapisem automatycznej triangulacji dospekowych ziaren.
- Ha! Tu ci
ę
mam! - uradował si
ę
gniewnie Xien. - Jest zapis z
kioskowego terminalu ostatniej zmiany w plikach na moim kodzie do-
st
ę
pu! I zapis czasu pracy! Alibi, kurwa, tytanowe. Lepiej jego si
ę
pytaj - wskazał palcem hasasyna, wci
ąż
odzianego w swój bł
ę
kitny
kombinezon pró
ż
niowy. - On mógł skłama
ć
.
- A hrabia nawet kłama
ć
nie musiał - zauwa
ż
yła Jaqueritte, odpi-
naj
ą
c diagnostera z uda.
- Dziwka - warkn
ą
ł M
ś
cisłowski.
- Impotent - u
ś
miechn
ę
ła si
ę
Murzynka.
I tak to ju
ż
b
ę
dzie wygl
ą
da
ć
, westchn
ą
ł w duchu Schwarz. Z nie-
nawi
ś
ci
ą
, z nienawi
ś
ci
ą
. Oczywi
ś
cie,
ż
e ka
ż
dy z nich mógł kłama
ć
.
Nie do udowodnienia było, czy w chwili podniesienia alarmu przez
Emmanuela rzeczywi
ś
cie znajdowali si
ę
tam, gdzie twierdzili,
ż
e si
ę
znajduj
ą
. Xien: “Kiosk”. M
ś
cisłowski: “U siebie”. Yusuf: “Przy Ka-
mieniu”. W
ś
wietle wyników analizy czasu krzepni
ę
cia krwi Godivy
uniewinniałoby to Chi
ń
czyka i Araba, którzy po prostu nie zd
ąż
yliby
tam i z powrotem.
- A wy? - ruchem głowy wskazał Xien Schwarza i Jaqueritte. - Te
ż
mieli
ś
cie blisko. Tylko mi nie mówcie o wzajemnym alibi, bo najpew-
niej zrobili
ś
cie to w zmowie! Dawaj ten diagnoster! Sprawdz
ę
ka
ż
de
twoje słowo!
- Prosz
ę
- doktor podała mu urz
ą
dzenie. - Panie hrabio, Yusuf -
dla waszego własnego dobra lepiej nie spuszczajcie go z oczu. Wola-
łabym,
ż
eby chocia
ż
co do danych medycznych nie było w
ą
tpliwo
ś
ci.
Rzecz jasna od pocz
ą
tku wszyscy zdawali sobie spraw
ę
, i
ż
ko-
nieczna jest weryfikacja przeprowadzonego przez Jaqueritte badania.
I wła
ś
ciwie ju
ż
sama w sobie ta
ś
wiadomo
ść
stanowiła gwarancj
ę
prawdomówno
ś
ci Somalijki.
- Xien, Xien, mój drogi, nie spiesz si
ę
tak bardzo. - Schwarz
złapał kalek
ę
za trykot. - Mo
ż
e i masz alibi, chocia
ż
diabli wie-
dz
ą
, co tam w tych plikach pomajstrowałe
ś
- ale wci
ąż
pozostajesz
pierwszym podejrzanym.
- Puszczaj!
Nie pu
ś
cił. - Prócz
ś
wi
ę
tej pami
ę
ci Godivy tylko ty mogłe
ś
otwo-
rzy
ć
drzwi do tej kabiny.
- Głupi jeste
ś
, Schwarz, jak but. - Xien wł
ą
czył silniczki i wy-
rwał si
ę
z uchwytu in
ż
yniera; na korytarzu zakr
ę
cił i zatrzymał si
ę
przy przeciwległej
ś
cianie, wci
ąż
z diagnosterem w r
ę
ku. - Ona go
najpewniej dobrowolnie wpu
ś
ciła.
- Sam
ż
e
ś
durny. - Wykrzywił złowrogo usta Niemiec, w
ś
lad za
kalek
ą
wylatuj
ą
c z kabiny; równie
ż
Yusuf i M
ś
cisłowski odsun
ę
li si
ę
od drzwi. - Przecie
ż
mi nie chodzi o to jak on tu wszedł, ale jak
st
ą
d wyszedł.
Spojrzeli po sobie i zaraz wrócili wzrokiem do Schwarza.
- Zamykaj
ą
si
ę
automatycznie - kontynuował. - Ale dla otwarcia
konieczne jest wypowiedzenie przez głos o ustalonym wcze
ś
niej wzor-
cu ustalonego wcze
ś
niej hasła. Dla tego konkretnego zamka były to
głosy i hasła twój i Godivy. Zabójca wchodzi, zamykaj
ą
si
ę
za nim
drzwi. Podrzyna jej gardło. Teraz musi wyj
ść
. Jak? Godiva ju
ż
nie-
ma. A jednak wyszedł. Xien? Co na to powiesz?
- Ja jej nie zabiłem.
34
- Aha.
- Nie zabiłem.
- Tysi
ą
c razy przysi
ę
gałe
ś
,
ż
e to zrobisz.
Xien zmilczał.
M
ś
cisłowski rzucił Yusufowi wymowne spojrzenie. - Zabierz mu
diagnoster.
Hasasyn wyj
ą
ł aparat z dłoni Chi
ń
czyka, który jednak nie okazał
si
ę
na tyle głupim, by stawia
ć
mu opór. Patrzył tylko z w
ś
ciekło-
ś
ci
ą
na Schwarza i szeptał w jakim
ś
azjatyckim dialekcie gor
ą
ce
przekle
ń
stwa, zapewne bardzo kwieciste; dr
ż
ały mu wargi, dygotały
dłonie.
- Mo
ż
e by tak gdzie
ś
zamkn
ąć
drania - zaproponowała unosz
ą
ca si
ę
za Niemcem Jaqueritte. - Jeszcze z zemsty jakich
ś
szkód narobi.
- On jej nie zabił - odezwał si
ę
Emmanuel.
- Co?
- To nie Xien.
- Sk
ą
d wiesz?
- Mówił prawd
ę
. Pracował wtedy w kiosku.
M
ś
cisłowski wrócił do obgryzania paznokci.
- Czy elfy mog
ą
kłama
ć
? - spytał cicho, łypn
ą
wszy na Schwarza.
Schwarz wzruszył ramionami.
- On i tak nas słyszy przez otwarte kanały dospeku. Emmanuel...?
- Kłami
ę
, kłami
ę
.
- Sam widzisz.
- Teoretycznie powinien by
ć
niezdolny do kłamstwa - powiedziała
zamy
ś
lona Jaqueritte,
ś
ci
ą
gaj
ą
c r
ę
kawice. - Ale niewychowywany,
puszczony na
ż
ywioł, zaraz po zainicjowaniu uwolniony z Kolebki...
Trudno powiedzie
ć
, za du
ż
o anomalii.
Schwarz poprosił Yusufa o wypo
ż
yczenie na chwil
ę
diagnostera.
Otworzywszy jego podkowiast
ą
sensoryczn
ą
klawiatur
ę
o standardowym
o
ś
miopolowym układzie, wygłaskał na niej szybko kilka wyrazów. Na-
st
ę
pnie pokazał wszystkim
ś
wiec
ą
cy mdło ekran.
Napis brzmiał:
Z
EMSTA B
Ę
DZIE MOJA
,
RZEKŁ
P
AN
.
E
MMANUEL
.
T
O BYŁA JEGO MATKA
.
N
IECH
SI
Ę
STRZE
Ż
E
,
KTO UCZYNIŁ
.
Pod dat
ą
siódmego lutego Agenor M
ś
cisłowski zanotował w dzienni-
ku pokładowym Armstronga 7
ś
mier
ć
Susan Smith-Newell; zapis po-
ś
wiadczyła Y. H. Jaqueritte, M. D. O przyczynie zgonu nie było tam
ani słowa, nie doszli do porozumienia w kwestii doboru eufemizmów.
Zreszt
ą
w niczyim interesie nie le
ż
ało umieszczanie w dokumentach
statku takich słów jak “morderstwo” czy “zbrodnia”. Nie było mor-
derstwa, nie było zbrodni; po prostu kto
ś
zabił Godiv
ę
.
Ósmego lutego odbyła si
ę
pisemna narada ju
ż
pi
ę
cioosobowej zało-
gi Armstronga 7. Zebrali si
ę
w sali gimnastycznej na najni
ż
szym po-
ziomie Breneki; pomieszczenie to zostało tymczasem opró
ż
nione ze
zmagazynowanego tu po katastrofie dobytku, pozostały jedynie: kabi-
na diagnostyczna Jaqueritte, przymocowane do podłogi stoliki i ro-
siczkowate samoprzylepne fotele oraz zestaw sprz
ę
tu do
ć
wicze
ń
.
Weszli, zablokowali drzwi, wył
ą
czyli system alarmowy, wył
ą
czyli
system wewn
ę
trznej ł
ą
czno
ś
ci, zamkn
ę
li wszystkie kanały dospeku.
Temat: Emmanuel. Zasiadłszy dookoła najwi
ę
kszego ze stolików, od-
zwyczajeni od r
ę
cznego pisania, bazgrali nieporadnie po jego pla-
stikowym blacie czarnymi pisakami. Ale nie mieli wyj
ś
cia: Emmanuel
- jak był to udowodnił swoim eksperymentem Schwarz - monitorował
wszystkie rozmowy na wszystkich kanałach dospeku, a otwierał je we-
35
dług swojego uznania, niezale
ż
nie od blokad nakładanych przez u
ż
yt-
kowników. W ka
ż
dym b
ą
d
ź
razie potrafił to uczyni
ć
, na jedno wi
ę
c
wychodziło, nie mogli przecie
ż
przyj
ąć
na wiar
ę
jego pokornej de-
klaracji o zaprzestaniu podobnych praktyk.
D
O CZEGO MA DOST
Ę
P
?
- spytał hrabia.
A
KTYWNY CHYBA TYLKO DO DOSPEKU
A
BIERNY
-
NIE WIADOMO
T
YLKO DOSPEK
?
J
AKA PODSTAWA
?
O
BSERWACJA
B
RAK OZNAK
T
O NIC NIE ZNACZY
B
EZPIECZE
Ń
STWO
?
K
ONTROLA
?
A
TMOSFERA
?
N
AP
Ę
D
?
S
ERWIS
?
Wzruszenia ramion.
B
RAK OZNAK
G
ODIVA
⇔
E?
P
RZYPADEK
M
ORDERCA
K
TO SI
Ę
ZNA
?
Popatrzyli po sobie.
K
A
Ż
DY OPRÓCZ HRABIEGO
- wyartykułował wspóln
ą
wszystkim my
ś
l
Schwarz.
M
ÓGŁ SI
Ę
MASKOWA
Ć
Bez przekonania. Nie wierzyli w ukryte talenty informatyczne
M
ś
cisłowskiego.
J
AKI MOTYW
?
S
ABOTA
Ż
?
S
AMOBÓJSTWO
M
O
Ż
E NIEPOTRZEBNIE SI
Ę
BOIMY
- nabazgrał lewor
ę
czny Xien. -
E
JESZCZE NIC TAKIEGO NIE ZROBIŁ
J
ESZCZE
P
OPROSI
Ć
GO O POMOC W NAWIGACJI
N
N
IE
!
N!
N
IE
O
OPANOWANIE OBIEGU POWIETRZA
N
T
N
T
V
ETO
!
- skre
ś
lił hrabia.
- Jakie znowu, kurwa, veto? - warkn
ą
ł Xien.
- Mój statek i nie zgadzam si
ę
!
- Pisa
ć
! - sykn
ę
ła Jaqueritte.
K
ORZY
Ś
CI
?
R
YZYKO
!
T
EST
?
?
?
N
IKT SI
Ę
NIE ZNA
Yusuf wskazał na jeszcze nie zmazany napis:
G
ODIVA
⇔
E?
J
EJ ZEMSTA
?
N
IE ZD
ĄŻ
YŁABY
N
IECH SI
Ę
STRZE
Ż
E
,
KTO UCZYNIŁ
!
K
TO
?
E
WIE
?
W
YŁ
Ą
CZY
Ć
J
AK
?
Z
RESETOWA
Ć
SYSTEM
W
IELOSIE
Ć
???
36
R
YZYKO
!
W
I
Ę
C NIC
A
LE CO MU MÓWI
Ć
?
M
ILCZE
Ć
O
N SI
Ę
PYTA
N
IE DENERWOWA
Ć
!
?
W
ZAPARTE
:
NIE WIEMY
,
NIE UMIEMY
A
JE
Ś
LI KTO
Ś
SI
Ę
WYŁAMIE
?
- spytał Yusuf.
S
PISKOWANIE Z
E
=
DOWÓD MORDERSTWA
G
- napisał M
ś
cisłowski.
G
ŁUPI
!!
- machn
ą
ł wielkimi literami Xien.
=
DOWÓD NIEWINNO
Ś
CI
- stwierdził Schwarz. -
J
E
Ś
LI
E
WIE KTO
W
I
Ę
C
?
B
LOKOWA
Ć
WSZYSTKIE KONTAKTY
T
T
N!
T
- Ty, Xien, nie masz głosu w tej sprawie - mrukn
ą
ł hrabia zmazu-
j
ą
c drug
ą
r
ę
k
ą
sprzeciw Chi
ń
czyka, i na tym stan
ę
ło.
Dziewi
ą
tego przyspieszali; Kamie
ń
w
ż
aden sposób nie zareagował
na okresowy powrót grawitacji: ani nie zacz
ą
ł si
ę
“obraca
ć
”, ani
nie przestał wy
ć
.
Dziesi
ą
tego Schwarz miał urodziny. Zapomniał. Nazajutrz, jedena-
stego, przypomniał mu o tym Emmanuel.
- Wszystkiego najlepszego. Spó
ź
nione, ale szczere. - Z jego gło-
su znikn
ę
ły ostatnie
ś
lady niedojrzało
ś
ci, aczkolwiek pozostała w
nim owa słodka, dekadencka anielsko
ść
: mówił mi
ę
kkim, wygładzonym
do ciepłego marmuru tenorem.
Wszedł był na szósty dospeku, pomimo i
ż
Schwarz go nie otworzył.
- Włamujesz si
ę
, Emmanuelu - rzekł Niemiec.
- Chciałbym z tob
ą
porozmawia
ć
o mordercy lady Godivy.
- Ja jej nie zabiłem.
- Jeste
ś
cie pewni,
ż
e b
ę
d
ę
si
ę
m
ś
cił.
- A wiesz na kim?
- Ty jeden nie nienawidziłe
ś
jej.
Schwarz my
ś
lał w tej chwili bardzo szybko, cho
ć
oczywi
ś
cie i tak
milionkro
ć
wolniej od Emmanuela. - Kto i kiedy zało
ż
ył bank dospe-
kowych save’ów? Godiva? Po co?
- Czy pragniesz sprawiedliwo
ś
ci?
Schwarz rozbudził si
ę
do reszty.
Ś
ci
ą
gn
ą
ł z twarzy mask
ę
, zamru-
gał;
ś
wiatło w kabinie stłumione było do delikatnej po
ś
wiaty, Jaqu-
eritte gdzie
ś
poszła, był sam. Odpi
ą
ł pas, odwrócił si
ę
od lustra.
Emmanuelu, Emmanuelu, kim ty jeste
ś
? Sztuczne osobowo
ś
ci wielosie-
ci: naza; elfy. Najdoskonalszy, bo samokształc
ą
cy si
ę
, samo
ś
wiado-
my, inteligentny system operacyjny, potrafi
ą
cy najbardziej chropo-
waty program uczyni
ć
dla człowieka maksymalnie przyjaznym i łatwym
w obsłudze. Nie lekcewa
ż
my lenistwa, ono wznosi i niszczy imperia;
gatunek pracowitych ascetów nigdy nie opu
ś
ciłby jaski
ń
. Wszystko z
powodu wygody. Sztuczna inteligencja? - owa zgoła mitologiczna SI?
Czemu nie, je
ś
li tylko dobrze si
ę
sprzeda. A popyt jest. Co prawda
jeszcze nazbyt to wszystko skomplikowane, jeszcze wymaga nazbyt
kosztownego hardware’u, wielosieci bardzo rozbudowanych (bo o licz-
bie wewn
ę
trznych poł
ą
cze
ń
wi
ę
kszej od stałej Wonga) i o bardzo du-
ż
ych pami
ę
ciach bocznych - ale i tak dla wyra
ż
enia ilo
ś
ci dotych-
czas sprzedanych kopii inicjatorów osobowo
ś
ciowych potrzeba ju
ż
liczby pi
ę
ciocyfrowej. Rynek tworzy własne mitologie. Tyle lat szło
to coraz bardziej i bardziej zło
ż
onymi programami, staraj
ą
cymi si
ę
na wszystkie sposoby udawa
ć
samo
ś
wiadomo
ść
i rzeczywist
ą
inteligen-
37
cj
ę
,
ż
e nikt nie zauwa
ż
ył przekroczenia faktycznej granicy, o jeden
raz za du
ż
o j
ą
przesuni
ę
to. A mo
ż
e takiej granicy po prostu nie ma?
Nie wiadomo. Cz
ęść
elfów sama przyznaje, i
ż
s
ą
jedynie przedmiota-
mi; kilkoro mieni si
ę
bogami;
ż
aden człowiekiem. Nikt nie pyta o
dusz
ę
, virtual reality zabiła transcendencj
ę
; gdy w ka
ż
dej chwili
wej
ść
mo
ż
esz w za
ś
lep i spotka
ć
si
ę
oko w oko z nieodró
ż
nialnymi od
prawdziwych ludzi atrapami Rasputina, Napoleona, Kleopatry, Josifa
Stalina, Humpreya Bogarta - traci sens pytanie o istot
ę
bytu
sztucznych osobowo
ś
ci wielosieci. Có
ż
z tego,
ż
e nieobliczalne i
rozwijaj
ą
ce si
ę
wbrew pierwotnym algorytmom? Teoria chaosu zd
ąż
yła
ju
ż
znale
źć
zastosowanie w kalkulatorach, a mało kto jest w stanie
w ogóle obj
ąć
to rozumem - nie trzeba rozumie
ć
równa
ń
Einsteina,
ż
eby k
ą
pa
ć
si
ę
w wodzie podgrzanej dzi
ę
ki energii pochodz
ą
cej z
atomowych elektrowni. To nie XIX wiek, wrócili
ś
my do wiary najpry-
mitywniejszej, oddychamy magi
ą
. Elfy to po prostu software. Ilu
u
ż
ytkowników staro
ż
ytnych MSWindows zrozumiałoby cokolwiek z przed-
stawionego im zapisu struktury programu? To s
ą
rzeczy tajemne, ma-
teria niedost
ę
pna niewy
ś
wi
ę
conym. A zacz
ę
ło si
ę
od drobnych heksa-
decymalnych zakl
ęć
, bazgranych gdzie
ś
na kawiarnianych serwetkach.
Elf to prawnuk DOS-u. Zaiste, przera
ż
aj
ą
ca jest pot
ę
ga lenistwa.
Tyle wiedział o Emmanuelu, co mu telewizja i Internet powiedzia-
ły.
Ż
e nieprzewidywalny.
Ż
e nieludzki.
Ż
e genialny i głupi.
Ż
e my
ś
l
jego nieporównanie szybsza od twojej.
Ż
e prosty w u
ż
yciu.
Ż
e nigdy
si
ę
nie dowiesz, co mu tam gra w mi
ę
dzykomórkowych spi
ę
ciach.
Ż
e
twój czas nie jest jego czasem. Gdy ty wymawiasz słowo, on, pomi
ę
-
dzy sylab
ą
a sylab
ą
, generuje miliony szkieletów przewidywanego
dalszego ci
ą
gu tej rozmowy. Stworzono go, by był dla ciebie “przy-
jazny”: w ko
ń
cu wystarczy sama intonacja twego głosu, aby poznał
najskrytsze twe pragnienia. Nie trzeba naciska
ć
klawiszy. Nie trze-
ba wskazywa
ć
palcem. Nie trzeba si
ę
zna
ć
na komputerach. Nie trzeba
umie
ć
czyta
ć
. Nic nie trzeba. Gu-ga-gu-ge-gu-gu.
Ś
linimy si
ę
w
swych Kolebkach, kciuki w ustach, orgazm na
ś
niadanie, obiad i ko-
lacj
ę
, zatrzymani w rozwoju na etapie przyjemno
ś
ci genitalno-
analnych. I wła
ś
nie jedynie gatunek pracowitych ascetów - jedynie
jemu nie grozi wpadni
ę
cie w ow
ą
pułapk
ę
i zap
ę
dzenie si
ę
z powrotem
do jaski
ń
.
Schwarz u
ś
miechn
ą
ł si
ę
ponuro do siebie samego na przeciwległej
ś
cianie. Był pesymist
ą
z natury i wychowania; nie raz i nie dwa do-
prowadził Jaqueritte do zimnej w
ś
ciekło
ś
ci podobnymi tej, wygłasza-
nymi na głos jeremiadami. Zawsze spodziewał si
ę
najgorszego. Ona
twierdziła, i
ż
takie programowe czarnowidztwo jest charakterystycz-
ne dla tchórzy i
ż
yciowych nieudaczników, bo usprawieliwia mało
ść
ich nadziei i ambicji, chroni ich rachityczne psychiki przed ciosa-
mi wielkich rozczarowa
ń
. I znowu nie bardzo mógł zaprzeczy
ć
takiemu
twierdzeniu. Z ni
ą
si
ę
nie dało dyskutowa
ć
.
Przegrał pojedynek na spojrzenia ze zwierciadłem. Odetchn
ą
ł gł
ę
-
boko i wrócił do tera
ź
niejszo
ś
ci.
- Czyjej sprawiedliwo
ś
ci, Emmanuelu? Twojej?
- Nie bój si
ę
.
Co ten elf wie? Ile rozumie? Czym si
ę
ż
ywił w procesie swego
rozwoju? W pami
ę
ci systemu Armstronga 7 nie ma zbyt wielu odpowied-
nich materiałów; Godiva zapewne dysponowała spacjalnymi programami
edukacyjnymi, ale niestety nie zd
ąż
yła ich zastosowa
ć
. Emmanuel sam
si
ę
obsłu
ż
ył. Jakie
ś
filmy, jakie
ś
gry, zapis przechwyconych trans-
misji z ziemskich stacji i mnóstwo “u
ż
ytków” stworzonych dla obsłu-
gi statku. No i jeszcze owe save’y dospekowych rozmów załogi, któ-
rych Schwarz si
ę
domy
ś
lał. Tyle. Czego na tej podstawie mógł si
ę
38
Emmanuel dowiedzie
ć
o ludziach? Czego mógł si
ę
dowiedzie
ć
o samym
sobie? Jakie wnioski wyci
ą
gn
ą
ł?
Na Ziemi takiego zmutowanego, dziko wyrosłego elfa natychmiast
by skasowano. Lecz tutaj, po
ś
rodku niesko
ń
czono
ś
ci, zagubieni po-
mi
ę
dzy nico
ś
ci
ą
a nico
ś
ci
ą
, zdani byli wył
ą
cznie na siebie, a nikt
z nich nie umiał przeprowadzi
ć
podobnej operacji. Zreszt
ą
gdyby na-
wet - zapewne i tak nie zdecydowaliby si
ę
, w obawie wyrz
ą
dzenia
wielosieci nieodwracalnych szkód, wszak jej
ś
mier
ć
równoznaczna
jest z ich
ś
mierci
ą
, nie istnieje co
ś
takiego, jak r
ę
cznie sterowa-
ny statek kosmiczny.
- Co to jest? - dociekał Schwarz. -
Ż
ycie? Czyje?
- Czy
ż
wszystko nie sprowadza si
ę
do kwestii utrzymania równowa-
gi?
Dreszcz przeszedł mu ciele. Wyobraził sobie, i
ż
Emmanuel zasto-
suje biblijn
ą
zasad
ę
bilansu krzywd wobec Xiena. Jak
ż
e potem pora-
dz
ą
sobie bez Chi
ń
czyka? Którego
ś
dnia ta kupa złomu po prostu roz-
leci si
ę
na kawałki.
- Nie rób tego!
- Przepraszam. Dzi
ę
kuj
ę
- powiedział elf i wył
ą
czył si
ę
.
A niech to szlag. Schwarz próbował wywoła
ć
Jaqueritte, ale nie
odpowiadała. Podobnie Xien - i to ju
ż
była zdecydowanie zła wró
ż
ba.
Yusuf? M
ś
cisłowski? - rzucał Niemiec w my
ś
lach monet
ą
, lec
ą
c ku
otwieraj
ą
cym si
ę
drzwiom kabiny. Trzeba dopa
ść
tego odrzutowego
gnoma zanim zrobi to Emmmanuel. Inaczej krewa.
Wyleciał na korytarz, zakr
ę
cił na lewej r
ę
ce i zderzył si
ę
z
trupem hrabiego M
ś
cisłowskiego. Na moment utracił kontrol
ę
nad swy-
mi odruchami, zapomniał o niewa
ż
ko
ś
ci: pu
ś
cił futryn
ę
, wierzgn
ą
ł w
tył. Serce w galopie. Waln
ą
ł barkiem o sufit, biodrem o
ś
cian
ę
,
miotn
ę
ło go rykoszetem gdzie
ś
pod krzywizn
ę
id
ą
cego okr
ę
giem dooko-
ła Breneki korytarza. Zwłoki hrabiego znikały ju
ż
w jego perspekty-
wie, zd
ąż
aj
ą
c w przeciwn
ą
stron
ę
, a dzi
ę
ki impetowi nadanemu im
przez Niemca (przecie
ż
kopn
ą
ł je był po prostu!) sun
ę
ły naprawd
ę
szybko.
Schwarz uspokoił si
ę
. Złapał uchwyt we wgł
ę
bieniu w
ś
cianie,
znieruchomiał. Odetchn
ą
ł gł
ę
boko i zaraz zacz
ą
ł kaszle
ć
, plu
ć
i
prycha
ć
, bo razem z powietrzem wci
ą
gn
ą
ł do ust kilka kropel krwi -
ich małe mgławice i galaktyki płyn
ę
ły przez korytarz w ró
ż
ne stro-
ny, wiruj
ą
c i rozszerzaj
ą
c si
ę
. Nagłe wtargni
ę
cie Schwarza wprowa-
dziło chaos do tego kosmosu czerwieni, w przyspieszonym tempie ro-
sła entropia we wszech
ś
wiecie wyzwolonego osocza. Niemiec patrzył
szeroko otwartymi oczyma, chłon
ą
ł
ś
wiatło i ciemno
ść
. Kto był
Pierwsz
ą
Przyczyn
ą
, gdzie jest Sprawca owego Little Big Bangu, jak
brzmi imi
ę
Boga krwi?
- Ktokolwiek! - krzykn
ą
ł Schwarz na ogólnym.
- Emmanuel - rzekł Emmanuel.
Gdyby nie coleta, Schwarzowi włosy chyba stan
ę
łyby d
ę
ba. Nie
wiedział, co robi
ć
; a doprawdy niecz
ę
sto zdarzało mu si
ę
popa
ść
w
takie niezdecydowanie. Opanowała go wizja totalnego horroru: on je-
den
ż
ywy na pokładzie Armstronga 7, reszta trupy. Tylko ten elf. I
Kamie
ń
.
- Co tam si
ę
dzieje? - spytała Jaqueritte.
- Dzi
ę
ki Bogu - odetchn
ą
ł Schwarz. - Hrabia nie
ż
yje.
- Co?
- Korytarz na trzecim. Dryfuje sobie ku dziurze. Krew wsz
ę
dzie.
- Kto...
- Cisza!
- Tak.
- Nie ja - szepn
ą
ł Schwarzowi Emmanuel.
39
Schwarz miał ju
ż
pewno
ść
,
ż
e elf kompletnie zwariował.
Podpłyn
ą
ł do drzwi kabiny hrabiego i nacisn
ą
ł przycisk.
- Wyjd
ź
- rzekł.
Yusuf nie pytał, wyszedł. Był w białym dresie, brod
ę
miał
ś
wie
ż
o
przystrzy
ż
on
ą
. Spojrzał na nagiego Niemca, rozgl
ą
dn
ą
ł si
ę
po kory-
tarzu upstrzonym l
ś
ni
ą
cymi drobinami ciemnej czerwieni. Chwil
ę
my-
ś
lał. Wreszcie spytał (na głos, poza dospekiem):
- Kto?
Schwarz uło
ż
ył palce w liter
ę
M. Arab skin
ą
ł głow
ą
. Jeszcze raz
rozgl
ą
dn
ą
ł si
ę
po korytarzu. Schwarz wskazał kierunek. Ruszyli.
Owa wspomniana przez Niemca dziura ziała w poszyciu Breneki po
jej przeciwnej kabinom mieszkalnym stronie. Rana w ciele habitatu
si
ę
gała a
ż
do granicy drugiego poziomu, co wymusiło przerwanie
pier
ś
cienia poziomu trzeciego - “ni
ż
szego”, a wi
ę
c zewn
ę
trznego -
przez zamkni
ę
cie s
ą
siednich grodzi. Prócz zakłócenia cyrkulacji po-
wietrza powodowało to pewne niedogodno
ś
ci przy poruszaniu si
ę
po
Brenece; teraz na przykład najkrótsza droga z pakamery do sanita-
riatu - pomieszczenia te le
ż
ały po dwóch stronach dziury - wymusza-
ła obej
ś
cie gór
ą
, przez pokład wy
ż
ej: drabin
ą
w gór
ę
i drabin
ą
w
dół.
M
ś
cisłowskiego zastali w k
ą
cie, przyci
ś
ni
ę
tego do zatrza
ś
ni
ę
tej
grodzi, za któr
ą
wrzała lodowata nico
ść
, niewidzialna, acz dla ka
ż
-
dego bole
ś
nie wyobra
ż
alna. Schwarz obrócił si
ę
do góry nogami, aby
spojrze
ć
na hrabiego identycznie spionizowanym. Krakowianin był w
swoim zwykłym ubraniu, czarnym elastycznym dresie antyperspiracyj-
nym, ze srebrnym logo ksi
ęż
ycowego domu mody na piersi. Twarz wy-
krzywiał mu straszliwy grymas - hrabia wytrzeszczał oczy i niemo
krzyczał, w szeroko otwartych ustach widzieli jego pokrwawiony j
ę
-
zyk, zapewne wielokrotnie przegryziony. Co do przyczyny
ś
mierci, to
była ona jasna od pierwszego zerkni
ę
cia, podobnie jak w przypadku
Godivy. M
ś
cisłowski miał mianowicie zmia
ż
d
ż
on
ą
klatk
ę
piersiow
ą
.
Jedno z odłamanych
ż
eber przebiło skór
ę
i materiał i wystawało z
jego gładkiej czerni chropowat
ą
biel
ą
w karminie mokrych smug. Hra-
bia, zawsze jaki
ś
patykowaty i chorobliwie chuderlawy, teraz wygl
ą
-
dał na nieomal przełamanego w jednej trzeciej długo
ś
ci, jak gdyby
kto
ś
próbował mu wymodelowa
ć
dodatkow
ą
, pszczel
ą
tali
ę
ni
ż
ej most-
ka. No i dało to efekt analogiczny do wyci
ś
ni
ę
cia tubki farby:
M
ś
cisłowski, ci
ś
ni
ę
ty tłokiem mordercy, wyrzygał był z siebie ów
wszech
ś
wiat krwi ustami, nosem i uszami.
Schwarz odwrócił si
ę
i popłyn
ą
ł wstecz, do najbli
ż
szej otwartej
grodzi bezpiecze
ń
stwa. Wskazał krew na szcz
ę
kach wrót i ich szcze-
linach zwornych. Wskazał zaczepiony o
ń
fragment czarnej tkaniny.
Yusuf patrzył beznami
ę
tnie. Oszcz
ę
dnymi, instynktownymi ruchami
strzepywał z siebie przydryfowywuj
ą
ce czerwone krople.
Schwarz złapał w gar
ść
kilkana
ś
cie z nich i napisał sobie na
brzuchu:
E
KONTRLJ GRODZ
Yusuf skin
ą
ł głow
ą
. Rozczapierzył palce lewej dłoni, przyło
ż
ył
j
ą
sobie do czoła i uniósł pytaj
ą
co brwi. Schwarz potakn
ą
ł: za Go-
div
ę
.
Pojawiła si
ę
Jaqueritte w skafandrze pró
ż
niowym bez hełmu. Spoj-
rzała na trupa, spojrzała na wskazywan
ą
przez Niemca otwart
ą
gród
ź
,
spojrzała na jego brzuch. Jedn
ą
dło
ń
miała zaci
ś
ni
ę
t
ą
w pi
ęść
, dru-
g
ą
gładziła w zakłopotaniu tatuowan
ą
skór
ę
głowy.
- Nie mo
ż
emy bez ko
ń
ca milcze
ć
- rzekła. - Emmanuelu, jakie masz
dowody jego winy?
Emmanuel odpowiedział cisz
ą
.
- Gdzie Xien? - spytała.
40
- Chyba w kiosku - odparł Schwarz, zmazuj
ą
c z siebie krwawy ma-
lunek. - Zablokował dospek.
Jaquritte wywołała Chi
ń
czyka na ogólnym, subwokalizuj
ą
c. Nic.
- Mo
ż
e
ś
pi - przypu
ś
ciła. - W jakim on jest cyklu?
Nikt nie wiedział.
Somalijka podleciała do M
ś
cisłowskiego, który tymczasem zd
ąż
ył
ju
ż
zdryfowa
ć
ku sufitowi, co dla niego i Schwarza stanowił podło-
g
ę
.
- Sadysta - sykn
ę
ła.
- Co?
- Siła zatrzasku grodzi liczona jest w dziesi
ą
tkach ton. Przepo-
łowiłoby go w sekund
ę
. A tu nic takiego. Skurwysyn trzymał go w
szcz
ę
kach całe minuty, i mia
ż
d
ż
ył powoli. Zemsta na zimno. Miał
czas pogry
źć
sobie j
ę
zyk na Strogonoffa. Czemu nikt nie słyszał je-
go krzyków? Musiał wrzeszcze
ć
do zdarcia strun.
- Co to znaczy: nikt? - zirytował si
ę
Schwarz. - Dospek mu Emma-
nuel najpewniej zagłuszył. A kabiny s
ą
d
ź
wi
ę
koszczelne. To ju
ż
pr
ę
-
dzej ty... Gdzie ty chodziła
ś
?
- Do Kamienia - powiedziała. I otworzyła pi
ęść
: ciemny odłamek
kanciastego minerału, na jeszcze ciemniejszej skórze.
- Odłupała
ś
.
- Odłupałam. Zrobi
ę
analizy.
Schwarz obejrzał si
ę
na Araba.
- W chwili
ś
mierci Godivy przy Kamieniu byłe
ś
ty.
Zmarszczyła brwi. - Co wła
ś
ciwie sugerujesz, Aax?
- Niech on si
ę
przyzna - wycelował palec w milcz
ą
cego hasasyna,
a musiał to uczyni
ć
w skos korytarza, bo na wysoko
ś
ci swej twarzy
miał obci
ą
gni
ę
te białymi skarpetami stopy Araba.
- Do czego?
- Co tam robił. Te
ż
odłupał. Odłupałe
ś
, prawda?
Jaqueritte obkr
ę
ciła si
ę
na osi uchwytu wsufitnego, łapi
ą
c Yusu-
fa spojrzeniem prosto w jego otchłannie mroczne oczy.
- Yusuf?
- Nie wasza sprawa.
- Słuchaj-no, mój drogi terrorysto - j
ę
ła s
ą
czy
ć
Y. H. swój
słodki jad - to jest sprawa ka
ż
dego z nas, bo ten Kamie
ń
to jest
wła
ś
no
ść
ka
ż
dego z nas, a ten statek to jest nasz grób. Nie b
ę
dzie
tajemnic. Co zrobiłe
ś
?
- Nie twoje jest prawo. Nie stoisz ponade mn
ą
. Nie kusi mnie
twoje ciało, nie przera
ż
a twoje słowo. Modl
ę
si
ę
o twoj
ą
ś
mier
ć
. To
ty jeste
ś
sila
3
pustki. Allahu Akbar!
Splun
ą
ł na ni
ą
i odleciał.
Schwarz i Jaqueritte spojrzeli na siebie, zdumieni.
- A có
ż
to miało znaczy
ć
? -
ż
achn
ą
ł si
ę
Niemiec.
- Poj
ę
cia nie mam.
- On ci
ę
nienawidzi.
- Nie s
ą
dziłam,
ż
e jest zdolny do tak gor
ą
cych uczu
ć
.
- Uwa
ż
a ci
ę
chyba za jak
ąś
istot
ę
nadprzyrodzon
ą
.
3
sila - fantastyczne stwory, pochodz
ą
ce z arabskiej mitologii przedmuzuł-
ma
ń
skiej, z okresu D
ż
ahilijji, zasadniczo zaliczane do d
ż
innów; podług
arabskiej tradycji ustnej oraz pisanej (Al-Masudi, Al-D
ż
ahiz) sila jest
to wied
ź
ma-demon, zamieszkuj
ą
ca pustkowia (zazwyczaj pustynie, rzadziej
ost
ę
py le
ś
ne), metamorficzna, preferuj
ą
ca posta
ć
pi
ę
knej dziewczyny, o
wampirzych skłonno
ś
ciach; aczkolwiek w “Ksi
ę
dze zwierz
ą
t” (Kitab al-
hajawan) wspomina si
ę
o sila, która
ż
yła pomi
ę
dzy lud
ź
mi; jednak w po-
tocznym rozumieniu uto
ż
samiana jest ze złym duchem; mo
ż
na j
ą
przegna
ć
za
pomoc
ą
zakl
ę
cia: “Allahu Akbar!” (“Bóg jest wszechmocny”).
41
- To hasasyn, sk
ą
d ja mog
ę
wiedzie
ć
za kogo on mnie uwa
ż
a? Ma mi
za złe ju
ż
to,
ż
e jestem kobiet
ą
a nie płaszcz
ę
si
ę
przed nim. Nie-
nawi
ść
to element jego religii.
Schwarz pokr
ę
cił głow
ą
.
- Nie lekcewa
ż
, nie lekcewa
ż
Yusufa. On jest bardzo inteligent-
ny.
Odwróciła wzrok.
- Wiem. - I zaraz zmieniła temat, wycelowawszy r
ę
k
ą
z odłamkiem
Kamienia w zwłoki M
ś
cisłowskiego. - Po diabła w ogóle tu szedł? Za
t
ą
mordercz
ą
grodzi
ą
jest tylko pakamera, izolatka i cieplnik -
wskazywała kolejno drzwi. - Czego tu chciał?
Schwarz wzruszył ramionami.
- Mnie zastanawia sam sposób dokonania mordu. Najwyra
ź
niej Emma-
nuel dobrał si
ę
do systemów bezpiecze
ń
stwa i przej
ą
ł bezpo
ś
redni
ą
kontrol
ę
nad grodziami; jednak ich zamki znaj
ą
tylko dwa poło
ż
enia:
otwarte i zamkni
ę
te - w jaki zatem sposób osi
ą
gn
ą
ł ten zatrzask
niepełny, w którym wi
ę
ził hrabiego? Słyszysz, Emmanuelu? Jak to
zrobiłe
ś
? Dobrałe
ś
si
ę
do hardware’u, prawda? Widzisz - zwrócił si
ę
z powrotem do Jaqueritte - to ju
ż
ostatni etap: on zmienia swoje
ciało.
Emmanuel odpowiedział cisz
ą
.
Zaci
ą
gn
ę
li trupa do chłodni za trzecim Kołnierzem, obok segmentu
ładowni b
ę
benkowych; spocz
ą
ł tam, przymocowany do
ś
ciany, rami
ę
w
rami
ę
z Godiv
ą
. Tu, w absolutnym mrozie, absolutnej ciemno
ś
ci, ab-
solutnej ciszy, pogaw
ę
dz
ą
sobie o rzeczach po
ś
miertnych.
A Xien, jak si
ę
okazało, faktycznie spał.
Ś
mier
ć
M
ś
cisłowskiego
bardziej go ucieszyła, ni
ż
zmartwiła, bo stanowiła wszak ostateczny
dowód niewinno
ś
ci Chi
ń
czyka.
Był teraz kłopot z poruszaniem si
ę
w Brenece - musieli pami
ę
ta
ć
,
by przelatywa
ć
przez otwarte grodzie samym
ś
rodkiem korytarza i to
maksymalnie szybko. Emmanuel twardo milczał. Padły propozycje odł
ą
-
czenia zasilania grodzi, ale nawet Xien nie bardzo wiedział, jak to
wykona
ć
bez szkody dla funkcjonowania pozostałych układów statku.
A im dłu
ż
ej Emmanuel milczał, tym otwarciej rozmawiali. Jego
bezczynno
ść
uspokajała ich. Był to spokój irracjonalny, bo pasyw-
no
ść
Emmanuela posiadała wszelkie cechy bezruchu zaczajonego dra-
pie
ż
nika, wyczekuj
ą
cej rosiczki - lecz nic nie mogli na to pora-
dzi
ć
, stres był ponad ich siły, zagro
ż
enie nazbyt wielkie; tak na-
prawd
ę
, skoro Emmanuel zdolny był do przej
ę
cia kontroli nad syste-
mem bezpiecze
ń
stwa, to z pewno
ś
ci
ą
władał ju
ż
cało
ś
ci
ą
Armstronga
7, zdawali sobie z tego spraw
ę
; słyszał ich nie tylko poprzez do-
spek, ale tak
ż
e przez czujniki drganiowe, bez w
ą
tpienia w ten wła-
ś
nie sposób zlokalizował hrabiego,
ż
ycie ich wszystkich zale
ż
ało od
jednego kaprysu maszyny, mógł ich udusi
ć
, mógł ich zamrozi
ć
, mógł
ich zagłodzi
ć
, mógł spali
ć
, mógł, mógł, mógł. Na razie nie robił
nic. Rosła wiara ludzi we wszczepiony mu wprost z rdzenia inicjato-
ra osobowo
ś
ciowego sztuczny humanitaryzm; wbrew faktom.
A przecie
ż
to nie w człowiecze
ń
stwie, lecz w bezduszno
ś
ci Emma-
nuela pokładał nadziej
ę
Schwarz. Komputer nie zna poj
ę
cia zemsty;
komputer nie czuje gniewu.
Ś
mierci M
ś
cisłowskiego winne było wła-
ś
nie zbytnie uczłowieczenie elfa.
On milczał, a oni rozmawiali, i powoli robił si
ę
z tego dialog
szale
ń
ców. W ka
ż
dym zdaniu, w ka
ż
dego zdania zaniechaniu, majaczył
cie
ń
wisz
ą
cego nad nimi miecza. Na co, na kogo - zastanawiał si
ę
Schwarz - wyro
ś
nie Emmanuel karmi
ą
c si
ę
podobn
ą
po
ż
ywk
ą
? Nawet je-
42
ś
li do tej pory nie był szalony, to w ka
ż
dym razie my robimy
wszystko, aby go w ten obł
ę
d czym pr
ę
dzej wp
ę
dzi
ć
.
Kwestia zagro
ż
enia ze strony elfa zepchn
ę
ła na dalszy plan nie-
dawne zabójstwa. Jaqueritte nie chciała o nich rozmawia
ć
, Xien od-
bierał wszystko jako osobiste aluzje i od pocz
ą
tku zaczynał dowo-
dzi
ć
swej niewinno
ś
ci, a Yusuf albo wzorem Emmanuela twardo mil-
czał, albo ni z tego, ni z owego wygłaszał pod adresem Y. H. m
ę
tne,
g
ę
sto przeplatane cytatami z Koranu gro
ź
by/ostrze
ż
enia. Schwarz po-
został sam ze swoimi w
ą
tpliwo
ś
ciami. To prawda,
ż
e hrabia Godivy
szczerze nienawidził, dlaczego jednak nagle zdecydował si
ę
na jej
zabójstwo? Co stanowiło bezpo
ś
redni motyw? Nale
ż
y przy tym pami
ę
-
ta
ć
, i
ż
informatyczka była jemu - jako wła
ś
cicielowi Armstronga 7 i
osobie najbardziej zainteresowanej powodzeniem misji - koniecznie
potrzebna
ż
ywa. Morduj
ą
c j
ą
, działał wbrew swemu interesowi. Co
prawda ewentualn
ą
zemst
ą
nie musiał si
ę
specjalnie przejmowa
ć
: o
Emmanuelu jeszcze wówczas nie wiedział, a po
ś
ród załogi nie było
ż
adnego kandydata na m
ś
ciciela, sprawiedliwo
ść
natomiast stanowiła
wył
ą
czny przywilej walnego zgromadzenia udziałowców 174DQI300UXG
Ltd., czyli wła
ś
nie hrabiego - jednak to nie tłumaczyło jego decy-
zji. Poza wszystkim - Krakowianin w oczach Schwarza nie był czło-
wiekiem zdolnym do popełnienia z zimn
ą
krwi
ą
morderstwa. A morder-
stwo Godivy - im dłu
ż
ej si
ę
nad nim zastanawiał, tym bardziej si
ę
w
tym utwierdzał - przeprowadzone zostało z lodem w
ż
yłach. Gdyby nie
Emmanuel - element całkowicie nie do przewidzenia - mogło pozosta-
wa
ć
nieodkryte całymi dniami, nikt by si
ę
nie dziwił brakowi odpo-
wiedzi ze strony Godivy, a Xien z pewno
ś
ci
ą
nie paliłby si
ę
do
składania odwiedzin Papuasce o złym j
ę
zyku. W ko
ń
cu nie byłoby
ż
ad-
nych dowodów i
ż
adnych poszlak i nie mieliby najmniejszej przesłan-
ki do zawi
ą
zania
ś
ledztwa i wskazania podejrzanego; podejrzenie
rozło
ż
yłoby si
ę
równo, ka
ż
dy byłby prawdopodobnym morderc
ą
w jednej
pi
ą
tej. Zbrodnia doskonała. Zwłaszcza,
ż
e na upartego doszuka
ć
si
ę
mo
ż
na równie
ż
wspólnego dla nich wszystkich motywu: na pi
ęć
dzielo-
nego zysku ze sprzeda
ż
y Kamienia, zagro
ż
onej przez nieprzewidywal-
no
ść
zachowa
ń
Godivy.
Drugiego marca Emmanuel porzucił zewn
ę
trzn
ą
pasywno
ść
. Przej
ą
ł
kontrol
ę
nad obydwoma MAMS-ami i zacz
ą
ł za ich pomoc
ą
wznosi
ć
tu
ż
za pierwszym Kołnierzem Breneki, bo stronie dosłonecznej p
ę
dz
ą
cego
ku Saturnowi Armstronga 7, jak
ąś
wielce skomplikowan
ą
konstrukcj
ę
.
Przygl
ą
dali si
ę
temu przez zewn
ę
trzne kamery; elf mógł je odł
ą
czy
ć
,
jednak nie uczynił tego. Materiał do budowy roboty pozyskiwały de-
montuj
ą
c reszt
ę
uszkodzonych implozj
ą
-eksplozj
ą
bomby Hawkinga mo-
dułów statku. Pi
ą
tego marca konstrukcja zacz
ę
ła swym kształtem
przypomina
ć
nadajnik dalekiego zasi
ę
gu. Od czasu do czasu który
ś
z
pracuj
ą
cych MAMS-ów uderzał o poszycie habitatu i wówczas niosły
si
ę
przez Brenek
ę
ponure d
ź
wi
ę
ki stalowych wibracji.
Obudziły si
ę
stare strachy.
- Pami
ę
tasz te horrory? Robimy, Jaq, za statystów. Keczup nasza
krew, epizod nasze
ż
ycie, epizod nasza
ś
mier
ć
. On nas wszystkich po
kolei wymorduje.
- Cicho, ciiicho, ciii...
W dotyku, w d
ź
wi
ę
ku. Obracali si
ę
w ciemno
ś
ci gor
ą
cego łona sta-
li.
Ś
wiat zamkni
ę
ty do wyci
ą
gni
ę
cia r
ę
ki. Tera
ź
niejszo
ść
wieczno
ść
;
ka
ż
demu dane prawo zapomnienia w obliczu nieuchronnego ko
ń
ca. To s
ą
te karnawały na murach obl
ęż
onych twierdz, to s
ą
te upojenia ostat-
nie. Sił
ą
wzajemnego u
ś
cisku powstrzymywali wewn
ę
trzne rozedrganie.
Nie ma spokoju, nie ma spokoju - nawet ekstaza paniczna. Gor
ą
czko-
wo
ść
pieszczot, po
ś
piech po
żą
dania. Akurat erotyzmu w tym najmniej.
Pot na skórze, i szloch w oddechu, i desperacja w pocałunkach, i
43
zachłanno
ść
szcz
ęś
cia. Nie ma szcz
ęś
cia; nigdy nie było i nigdy nie
b
ę
dzie.
Dotyk najwa
ż
niejszy. Ta blisko
ść
najbli
ż
sza, to w niej ratunek.
Jaqueritte obejmowała Schwarza r
ę
koma i nogami; wzajemne porusze-
nia, zmieniaj
ą
ce wektor momentu obrotowego wspólnej masy, wzmacnia-
ły lub osłabiały wirowanie, którego w ciemno
ś
ci przecie
ż
i tak nie
byli
ś
wiadomi. Kabina była ciasna, ale oni mieli do
ś
wiadczenie: wy-
hamowywali po
ś
rodku, gasili
ś
wiatło - i kabiny ju
ż
w ogóle nie by-
ło, znikała w niesko
ń
czono
ś
ci bezgwiezdnej nocy, gor
ą
cej od ich od-
dechów. Oddech te
ż
dotyk: powietrze pal
ą
ce skór
ę
.
Tak było zawsze: rychło po zaspokojeniu uderzała we
ń
wysoka,
ci
ęż
ka fala smutku, melancholii truj
ą
cej, omal
ż
e depresji. Nie miał
energii, nie miał siły, nawet siły woli, by otrz
ą
sn
ąć
si
ę
z tej
czerni. Musiał przeczeka
ć
. Bezruch, milczenie, strach. Obejmował
Jaqueritte desperackim u
ś
ciskiem; Jaqueritte, która zazwyczaj osi
ą
-
gała orgazm sporo pó
ź
niej, równie
ż
nie wypuszczała go ze swych ob-
j
ęć
. Ona go rozumiała. Dawała mu czas na odzyskanie psychicznej
równowagi; ograniczała si
ę
do lekkich, bardzo powolnych ruchów bio-
der, delikatnych pocałunków. Słuchała w ciszy i ciemno
ś
ci jego
szybkich, gł
ę
bokich oddechów, do złudzenia przypominaj
ą
cych urywany
szloch - uspokajała go samym swym istnieniem, dotykiem ciała: jakby
próbowała całego go zamkn
ąć
w sobie, ukoi
ć
, uleczy
ć
, omami
ć
in-
stynktown
ą
reminescencj
ą
bezpowrotnie utraconego bezpiecze
ń
stwa
matczynego łona. Kiedy
ś
skomentowała to wprost: - Wszyscy cierpicie
na kompleks Edypa. - Schwarz za
ś
miał si
ę
: - To ze strachu. Czy
ż
ko-
biety nie wypłakuj
ą
si
ę
na piersiach swych kochanków? Gdzie
ż
nasi
ojcowie, gdzie nasze matki? Jeden jest raj, jedno niebo: dzieci
ń
-
stwo. - Pieprzysz, Aax. Po prostu cierpisz na ostry przypadek de-
presji postcoitalnej. - To ma nawet nazw
ę
? - Nie istniałoby, gdyby
nie miało nazwy. Nie jeste
ś
nikim wyj
ą
tkowym. Cho
ć
doprawdy powi-
niene
ś
ju
ż
z tego wyrosn
ąć
. - Lecz teraz było inaczej; teraz było
gorzej. Nie był zdolny do
ś
miechu. Nawet my
ś
le
ć
prosto nie potra-
fił. Szeptał, dr
żą
c, a ona dr
ż
ała wraz z nim.
- ...wszystkich nas wymorduje...
- Cii... cicho. Ju
ż
jeste
ś
bezpieczny; ju
ż
nic, ju
ż
nikt. Ju
ż
-
ju
ż
-ju
ż
. Ci, ci, cicho.
- Zimny grób. Cokolwiek zechce. To jest kosmos. O mój Bo
ż
e, to
jest kosmos. Prosz
ę
ci
ę
, Jaq...
- A potem poka
żę
ci jak sło
ń
ce wschodzi nad sawann
ą
. Potem poka-
żę
ci zmierzch na pustyni. B
ę
dziemy si
ę
kocha
ć
na gor
ą
cych wydmach.
- Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem, co ja zrobiłem...
- Wszystko dobrze, wszystko dobrze.
- Rany boskie, Jaq, czy ty wiesz... Co ja zrobiłem ze swoim
ż
y-
ciem...
- Nie jeste
ś
złym człowiekiem.
- Ale, Jaq, ale-ale...
- Nic ju
ż
nie mów.
- Ale ja...
- Tak, tak, tak.
- Nie.
Zamilkł, zmuszony jej ustami na swoich ustach; pocałunek niczym
transfuzja krwi. Odetchn
ą
wszy - zasn
ą
ł.
Ockn
ą
ł si
ę
i poczuł,
ż
e nie ma przy nim Jaqueritte. Zawołał na
ś
wiatło i w kabinie si
ę
rozja
ś
niło. Poszła gdzie
ś
.
Kilka minut sp
ę
dził w łazience. Potem przełkn
ą
ł porcj
ę
subkonu,
znanego powszechnie na orbicie pod slangow
ą
nazw
ą
trupiego
ż
arcia,
wdział spodenki i wypłyn
ą
ł na korytarz. Miał zamiar zajrze
ć
do Ka-
mienia; Kamie
ń
mu si
ę
ś
nił, a nie był to sen przyjemny, i teraz
44
Schwarz postanowił złapa
ć
swój strach za gardło - w ka
ż
dym b
ą
d
ź
ra-
zie jeden ze strachów, ten mniejszy. Skafander zostawił był w
ś
lu-
zie przykołnierzowej i w tamt
ą
stron
ę
si
ę
kierował.
Wspi
ą
wszy si
ę
na najwy
ż
szy poziom, tu
ż
pod kioskiem, skr
ę
cił od
głównego, pier
ś
cieniowego korytarza - ku rufie; przy ko
ń
cu tej od-
nogi znajdowała si
ę
drabinka prowadz
ą
ca do rury osi statku, któr
ą
przechodziło si
ę
przez pierwszy Kołnierz Breneki; we wn
ę
ce po lewej
wieszano skafandry. Jednak skr
ę
ciwszy, zapomniał o skafandrach, za-
pomniał o Kamieniu.
- Yusuuuf!!
Hasasyn podniósł na
ń
wzrok, opu
ś
cił nó
ż
.
- Yusuuuf!! - wrzasn
ą
ł Schwarz po raz drugi i skoczył na niego.
Arab kopn
ą
ł Jaqueritte w brzuch i posłał trupa na Niemca; zde-
rzenie ich ciał, martwego i
ż
ywego, wyhamowało Schwarza w połowie
korytarzyka. Yusuf swym kopni
ę
ciem dodatkowo odepchn
ą
ł si
ę
wstecz i
miał teraz za plecami
ś
cian
ę
zamykaj
ą
c
ą
ś
lepy korytarzyk, a nad
głow
ą
wlot do rury osi habitatu. Szybkim ruchem schował nó
ż
do po-
chwy ukrytej pod dresem, pod lew
ą
pach
ą
; a był to wielki, złowrogo
zakrzywiony nó
ż
o szerokiej, czarnej jak
ś
mier
ć
klindze z dwoma
ostrzami.
- Zatrzymaj si
ę
, Aax - rzekł hasasyn. - Nie ruszaj si
ę
.
Schwarz złapał za pocerowany T-shirt, za gładkoskóre udo i obró-
cił Jaqueritte twarz
ą
do siebie. Zobaczył poder
ż
ni
ę
te gardło. Spoj-
rzał w martwe oczy. Wrzasn
ą
ł po raz trzeci.
Yusuf nie czekał, bo te
ż
nie bardzo było na co czeka
ć
. Kopn
ą
ł w
podłog
ę
i dał nura do wn
ę
trza rury osi. Schwarz nie zdobył si
ę
na
brutalne odepchni
ę
cie ciała Jaqueritte i ju
ż
na starcie stracił do
hasasyna kilkana
ś
cie sekund. W efekcie, gdy wreszcie wzleciał do
rury, była ona ju
ż
pusta. Złapał za szczebel, wyhamował, znierucho-
miał; wszystko w nim zatrzymało si
ę
na t
ę
krótk
ą
chwil
ę
, by zaraz
podj
ąć
bieg w przeciwnym kierunku. Nie było sensu
ś
ciga
ć
Yusufa:
mógł on pój
ść
ku rufie, mógł ku dziobowi; a w tym drugim przypadku
mógł zej
ść
na pierwszy poziom Breneki z przeciwnej strony i znajdo-
wa
ć
si
ę
ju
ż
teraz w dowolnym miejscu habitatu.
Schwarz spłyn
ą
ł na dół, do porzuconej Jaqueritte. Przeleciał
przez niepowstrzymywalny w swej ekspansji wszech
ś
wiat krwi, chwycił
kobiet
ę
za prawy nadgarstek i j
ą
ł holowa
ć
za sob
ą
. Posuwał si
ę
te-
raz nagłymi, brutalnymi szarpni
ę
ciami, zwłoki obijały si
ę
za nim o
ś
ciany, na zakr
ę
tach ci
ą
gn
ę
ły w zł
ą
stron
ę
, musiał zapiera
ć
si
ę
no-
gami we wgł
ę
bieniach uchwytów. A kierował si
ę
rur
ą
ku
ś
luzie pierw-
szego Kołnierza. Nie ubrał skafandra. Wepchn
ą
wszy Jaqueritte do
wn
ę
trza
ś
luzy, zatrzasn
ą
ł gród
ź
. Nast
ę
pnie zawrócił po raz drugi.
Zszedł przez kiosk; nie było w nim Xiena. Zatrzymał si
ę
tu na
moment przy jednym z pomocniczych terminali i wywołał program moni-
toruj
ą
cy zmiany zachodz
ą
ce w atmosferze habitatu, ten, nad którym
pracowała przed
ś
mierci
ą
Jaqueritte; czasami zagl
ą
dał jej przez ra-
mi
ę
, wi
ę
c znał mniej wi
ę
cej jego mo
ż
liwo
ś
ci. Rozwin
ą
ł przestrzenny
model statku i wskazał znacznikiem odpowiedni
ą
izb
ę
; natychmiast
wyskoczyły dane. Schwarz otworzył jeden ze schowków wbudowanych pod
terminal, wybrał metalowy klips z zielon
ą
kropk
ą
i zapi
ą
ł go sobie
na płatku prawego ucha.
- Linia bezpo
ś
rednia numer dwana
ś
cie - rzekł programowi. - Sy-
gnał ci
ą
gły i brak sygnału; warunki wzajemnie wykluczaj
ą
ce si
ę
.
Filtr danych dla sygnału ci
ą
głego: wzrost zawarto
ś
ci dwutlenku w
ę
-
gla w przedziale minimum minutowym, widełki standard z K120Pro.
Przyj
ą
łe
ś
?
- Tak - odparł program. - Wykonuj
ę
.
45
Schwarz przywołał na terminal z powrotem główne menu i wyszedł.
Po dotarciu na trzeci poziom zamkn
ą
ł si
ę
w swojej kabinie. Zabloko-
wał wszystkie kanały dospeku; zreszt
ą
nikt nie próbował si
ę
z nim
porozumie
ć
. Pogmerał po skrytkach. Zgromadziwszy wszystkie potrzeb-
ne przedmioty, schował je do hermetycznego nylonowego woreczka o
pró
ż
niowym zlepie, który nast
ę
pnie zawiesił sobie na lewym nad-
garstku. Zdj
ą
ł spodenki, splótł nogi w turecki przysiadł, zamkn
ą
ł
oczy. Czekał.
Klips odezwał si
ę
ju
ż
po kwadransie: zacz
ą
ł mu jednostajnie bu-
cze
ć
prosto do ucha. Schwarz wyszedł na korytarz i podpłyn
ą
ł do
drzwi kabiny Yusufa. Wszystkie ruchy wykonywał teraz szybko, lecz
pewnie, bez niepotrzebnych zawaha
ń
i nazbyt szerokich wymachów; ni-
czym chirurg - albo maszyna. Odbił si
ę
lekko od podłogi i zawisł
przed malutkim osiatkowym otworem w
ś
cianie, nad i troch
ę
z prawej
strony drzwi. Z woreczka wyj
ą
ł kwadratowy plaster do łatania na-
głych przebi
ć
skafandrów; plaster był biały, wielko
ś
ci dłoni. Nale-
pił go na otwór. Z kolei wyj
ą
ł zółty sze
ś
cian syntetycznego “cia-
sta”. Splun
ą
ł we
ń
i rozrobił go w r
ę
ce. Wyj
ą
ł najwi
ę
ksz
ą
ze znale-
zionych w medycznym ekwipunku Jaqueritte strzykawek, z ju
ż
nasadzo-
n
ą
na
ń
bardzo cienk
ą
igł
ą
. Przylepił “ciasto” na
ś
rodek plastra, po
czym przez nie i przez plaster przebił si
ę
igł
ą
. Pchn
ą
ł tłok. Poło-
wa zawarto
ś
ci strzykawki - a wypełniała j
ą
jasnozółta ciecz - wlała
si
ę
za plaster. Nagłym ruchem wyszarpn
ą
ł igł
ę
i przyklepał ciasto,
które ju
ż
wracało do swej zwykłej konsystencji twardej gumy. Prze-
sun
ą
wszy si
ę
nad drugi indentyczny osiatkowany otwór - umieszczony
on był w podłodze, przed progiem drzwi - Schwarz powtórzył cał
ą
operacj
ę
z drugim plastrem, drug
ą
kostk
ą
“ciasta” i drug
ą
połow
ą
zawarto
ś
ci strzykawki. Klips wci
ąż
buczał.
Posługuj
ą
c si
ę
ś
rubokr
ę
tem Niemiec odhaczył osiem zatrzasków po-
krywy kontrolki w
ę
zła przesyłu danych, która znajdowała si
ę
niecałe
pół metra od ni
ż
szego zaplastrowanego otworu. Zdj
ą
wszy t
ę
pokryw
ę
,
zdj
ą
ł kolejn
ą
, mniejsz
ą
. Pod ni
ą
znajdowała si
ę
rozeta poziomo wsu-
ni
ę
tych w
ś
cian
ę
czarnych kart, wygl
ą
daj
ą
cych jak pozbawione napi-
sów, zeszłowieczne karty kredytowe. Schwarz wyj
ą
ł jedn
ą
z nich i
schował do nylonowej torebki. Zako
ń
czył operacj
ę
zakładaj
ą
c z po-
wrotem obie pokrywy.
Teraz zacz
ą
ł si
ę
wyra
ź
nie spieszy
ć
. Poszybował przez kolejne po-
ziomy do rury osi. Ubrawszy i przetestowawszy skafander - na co
stracił dwana
ś
cie minut - wszedł do
ś
luzy. Jaqueritte czekała na
niego. Poci
ą
gn
ą
ł za wajh
ę
i wyszedł w pró
ż
ni
ę
zakołnierzowego kory-
tarza towarowej cz
ęś
ci Armstronga 7. Zaci
ą
gn
ą
ł zwłoki do kostnicy-
chłodni i tu je zostawił, obok lodowych brył ciał Godivy i M
ś
ci-
słowskiego; nie tracił czasu na mozolne ustawianie ich w szeregu,
nawet si
ę
nie obejrzał: ju
ż
sun
ą
ł ku najbli
ż
szemu włazowi. Otworzył
go i wyszedł na zewn
ą
trz. Kosmos nakrył go sw
ą
ci
ęż
k
ą
dłoni
ą
.
Niemiec nie przypi
ą
ł si
ę
. Cisn
ą
ł za siebie torebk
ę
z pust
ą
strzykawk
ą
i
ś
rubokr
ę
tem, co pchn
ę
ło go w kierunku Breneki. Prze-
kr
ę
cił si
ę
plecami do gwiazd i zacz
ą
ł odpycha
ć
od poszycia r
ę
koma.
Wymagało to wielkiej wprawy i silnych nerwów, poniewa
ż
wystarczyło
jedno pchni
ę
cie skierowane nierównolegle do powierzchni statku,
lekko “wzwy
ż
”, a spacerowicz na dobre odleciałby od Armstronga 7.
Schwarzowi jednak
ż
e nic takiego si
ę
nie przydarzyło. Obawiał si
ę
tak
ż
e spotkania z MAMS-ami Emmanuela, ale najwyra
ź
niej obydwa pra-
cowały po drugiej stronie, przy tajemniczej kontrukcji elfa.
Bardzo szybko dotarł Niemiec do Kołnierza (tego pierwszego, naj-
wi
ę
kszego) i “wspi
ą
ł si
ę
” po nim na szeroki “bok” walca Breneki. Tu
zatrzymał si
ę
na chwil
ę
i rozejrzał po symbolach i napisach pokry-
46
waj
ą
cych uciekaj
ą
c
ą
mu z obu stron “w dół” powierzchni
ę
habitatu.
Klips wci
ąż
buczał.
Schwarz ruszył od symbolu do symbolu. Przy czwartym skr
ę
cił w
lewo. Z trudem odsun
ą
ł wielk
ą
, prostok
ą
tn
ą
płyt
ę
ochronn
ą
. Pod ni
ą
krył si
ę
właz awaryjny numer 33, jak głosił biegn
ą
cy przeze
ń
napis
wykonany czerwon
ą
farb
ą
. Niemiec szarpn
ą
ł za pokr
ę
tło, ale, zgodnie
z przewidywaniami, ani drgn
ę
ło. Z kieszeni przy pasie narz
ę
dziowym
wyj
ą
ł klucz uniwersalny i otworzył nim umieszczon
ą
obok skrzynk
ę
, w
której mie
ś
ciła si
ę
klawiatura i ekran zamka. Klawiatur
ę
wyposa
ż
ono
w bardzo du
ż
e, płaskie przyciski z fosforyzuj
ą
cymi nadrukami; ekran
za
ś
był niewielki, na dodatek gł
ę
boko wpuszczony w obudow
ę
. Schwarz
za
żą
dał rozwini
ę
cia listy opcji. Z zadowoloniem skonstatował brak
aktualnych danych o ci
ś
nieniu w wykazie warunków otwarcia.
H
ARDWARE
DAMAGE
.
N
EED T
/
W MAIN SYSTEM
.
U
PDATING
?
Schwarz potwierdził i wpisał
zero. Klepn
ą
ł
ENTER
i zamkn
ą
ł skrzynk
ę
. Wepchn
ą
ł buty pod odsuni
ę
t
ą
zewn
ę
trzn
ą
pokryw
ę
włazu i po raz drugi szarpn
ą
ł za pokr
ę
tło. Pół-
tora obrotu i zapaliła si
ę
czerwona dioda. Kucn
ą
ł, woln
ą
r
ę
k
ą
chwy-
cił si
ę
kraw
ę
dzi skrzynki - klips wci
ąż
buczał - i poci
ą
gn
ą
ł.
Pojawiło si
ę
ś
wiatło. Jego twardy, kanciasty snop powi
ę
kszał si
ę
w miar
ę
jak Niemiec odchylał okr
ą
gł
ą
pokryw
ę
włazu; w jasnych pro-
mieniach l
ś
niły drobinki uciekaj
ą
cej w pró
ż
ni
ę
mgły. Przeleciało
par
ę
kartek papieru, kilka niewielkich przedmiotów. Klips zamilkł.
Schwarz pu
ś
cił właz.
Uszła ze
ń
cz
ęść
napi
ę
cia. Chwila dezorientacji: wróci
ć
t
ę
dy...?
Ale przecie
ż
drzwi wewn
ę
trzne si
ę
nie otworz
ą
, sam je zablokowałem;
zreszt
ą
nie znam hasła. Nagle przestraszył si
ę
tego buchaj
ą
cego mu
spod stóp
ś
wiatła, wyobraził sobie jak wypełza t
ę
dy trup hasasina,
zimny cie
ń
w gor
ą
cym blasku, by zabi
ć
swego zabójc
ę
. Czym pr
ę
dzej
zamkn
ą
ł Schwarz właz i zasun
ą
ł na
ń
ci
ęż
k
ą
sw
ą
bezwładn
ą
mas
ą
pokry-
w
ę
.
Znowu tylko gwiazdy. Przestraszył si
ę
po raz drugi: a je
ś
li to
nie Yusuf tam oddychał? je
ś
li to Xiena zamordowałem? Strach był ab-
surdalny, bo niby jakim cudem Chi
ń
czyk miałby si
ę
dosta
ć
do wn
ę
trza
cudzej kabiny? - ale nie mógł go Niemiec przezwyci
ęż
y
ć
. Nie przera-
ż
ała go mo
ż
liwo
ść
u
ś
miercenia niewinnej ofiary, lecz perspektywa
zmierzenia si
ę
z ostrze
ż
onym i przygotowanym Yusufem.
Odblokował dospek i wywołał Xiena.
- Kto?
- Schwarz - odetchn
ą
ł Schwarz.
- Zabiłe
ś
go?
- Tak.
Xien długo milczał; Niemiec leniwie zastanawiał si
ę
, sk
ą
d tamten
wiedział o Yusufie - ale nie chciało mu si
ę
pyta
ć
.
- Gdzie jeste
ś
? - odezwał si
ę
wreszcie Chi
ń
czyk.
- Nie ma mnie.
- Przyjd
ź
do kiosku. Emmanuel... - Xien zawahał si
ę
. - I
Yusuf... on powiedział mi.
- Czemu go zatem nie uratowałe
ś
? Skoro z tob
ą
rozmawiał. Wystar-
czyło zdj
ąć
plastry z czujników. Na pewno prosił ci
ę
o pomoc, po
có
ż
innego by...
- A dlaczego miałem go ratowa
ć
? - roze
ź
lił si
ę
Xien, najpewniej
na samego siebie. - Na co mi on? Tylko do zabijania zrywny. Niech
zdycha.
- Skurwysyn jeste
ś
.
- Czego ty chcesz? - zapiał Xien. - Sam
ż
e
ś
go przecie
ż
wymro-
ził!
Schwarz zamrugał i odwrócił wzrok; gwiazdozbiory jeszcze chwil
ę
płon
ę
ły mu na siatkówce zimnym ogniem.
47
- Wyobra
ż
am sobie, jak to wygl
ą
dało - rzekł. - Próbował otworzy
ć
drzwi i nie mógł. Od razu zrozumiał. Poł
ą
czył si
ę
z tob
ą
, bo tylko
ty pozostałe
ś
. Ale ty postawiłe
ś
warunki. Targowali
ś
cie si
ę
. Mógł
sprzeda
ć
tylko to, co jest do przekazania przez dospek. Zatem po-
wiedział ci. A ty nie dotrzymałe
ś
słowa. Co takiego ci powiedział?
Co on ci powiedział, Xien, krzywoprzysi
ęż
co?
Xien zakl
ą
ł w jakim
ś
chi
ń
skim dialekcie.
- Wiesz co, mo
ż
e ty jednak nie przychod
ź
do kiosku. Mo
ż
e ty le-
piej w ogóle nie wracaj do
ś
rodka. Słysz
ę
przecie
ż
,
ż
e zupełnie ci
odjebało; kochałe
ś
t
ę
dziwk
ę
, czy co? Cholera, powinienem jednak
uratowa
ć
Yusufa, niechby ci skr
ę
cił kark, z ciebie jeszcze wi
ę
kszy
szajbus... Aa-a, pieprzy
ć
to wszystko. - Wył
ą
czył si
ę
.
Schwarz siedział na klapie awaryjnego włazu i patrzył w gwiazdy,
póki skafander nie zameldował o spadku zapasu powietrza do krytycz-
nego poziomu.
Pioruny nad jego głow
ą
. Wszystko w zwolnionym tempie: unosi gło-
w
ę
, unosi r
ę
k
ę
, si
ę
ga niedosi
ęż
nego. Tam niebo, czarne, gł
ę
bokie,
straszne. Pioruny, pioruny bij
ą
. R
ę
ka na tle. Chce krzycze
ć
, ale
ż
e
my
ś
li w tempie zwykłym, swym strachem znacznie wyprzedza otwieraj
ą
-
ce si
ę
powoli usta i gdy wreszcie dobywa si
ę
z nich głos, jest to
krótki, niepewny szept: - Komu...? - zaraz gasn
ą
cy, bo my
ś
li pogna-
ły mu tymczasem jeszcze dalej i inne pytania czekaj
ą
ju
ż
na wypo-
wiedzenie; wi
ę
c wypowiada je, zawsze jednak s
ą
one spó
ź
nione w sto-
sunku do przemy
ś
le
ń
. Ciało ci
ą
gnie ku ziemi, spojrzenie ku niebu.
Pioruny, pioruny. Wzniesiona dło
ń
zaciska si
ę
w pi
ęść
. Jest na tym
odwiecznym pustkowiu sam i czuje t
ę
samotno
ść
jak si
ę
czuje zimny
wiatr albo wilgo
ć
wody: skór
ą
, bezrozumnie, na ko
ń
cówkach nerwów.
Samotny: czyli ju
ż
nikt - nie Schwarz, nie m
ęż
czyzna, nie człowiek.
Zaciska pi
ęść
a
ż
paznokcie przebijaj
ą
skór
ę
i krew
ś
cieka po przed-
ramieniu, bicepsie, barku, piersi. Krew jest czarna. Ciało jest
szare. Zamyka i otwiera oczy. Pioruny, pioruny.
Ockn
ą
wszy si
ę
, wrzasn
ą
ł na
ś
wiatło. Zalała go zimna jasno
ść
. Dy-
szał ci
ęż
ko. Kabina pusta, bo bez Jaqueritte.
Zawisł w bezruchu na prawie godzin
ę
; nie wiedział co robi
ć
, i
nie robił nic, nic mu si
ę
nie chciało, nic mu si
ę
nie my
ś
lało.
Odnalazłszy w zwierciadlanych płaszczyznach własne spojrzenie,
pod
ąż
ył za nim r
ę
k
ą
, by dotykiem nakry
ć
wzrok. Ciało to mi
ę
so, cia-
ło to ko
ś
ci. Szarpn
ą
ł fałd
ę
skóry i mi
ęś
nia na udzie, a
ż
naciekły
czerwono-fioletowym negatywem
ś
ladu jego palców jak s
ę
pich szponów.
Był i ból, ale te
ż
jaki
ś
sztuczny, jedwabiem okryty, bardzo
ś
liski,
trudny do pochwycenia.
Dzwonek u drzwi. Spojrzał. Xien; bo i któ
ż
by inny? Wpu
ś
ci
ć
? nie
wpu
ś
ci
ć
? Póki co, stał przy drugiej alternatywie, bo to był wybór,
który niczego nie wykluczał, a wi
ę
c nal
ż
ejszy konsekwencjami, a
Schwarz teraz tego wła
ś
nie pragn
ą
ł - je
ś
li w ogóle pragn
ą
ł czego-
kolwiek - nico
ś
ci mianowicie.
Xien jednak wisiał tam za drzwiami ani my
ś
l
ą
c zrezygnowa
ć
i od-
lecie
ć
, i naciskał dzwonek raz za razem, i co
ś
mówił, Niemiec jed-
nak nie wiedział co, bo fonia była wył
ą
czona, a dospek zablokowany.
Teoretycznie i teraz w wyborze powinien postawi
ć
na zaniechanie,
Xien zagra
ż
ał jego ciszy i bieli, ju
ż
na ekranie stanowił cier
ń
w
ź
renicach Schwarza - ale nie zrobił tego i nakazał drzwiom si
ę
otworzy
ć
, a to z tej wła
ś
nie przyczyny: dla bólu - jak palce na
udzie, tak Xien w oczach i uszach. Czy to jest pokuta, czy despe-
racka próba samootrze
ź
wienia, czy instynkt masochistyczny, czy
48
wreszcie p
ą
czkuj
ą
ca schizofrenia... có
ż
znacz
ą
słowa, nic nie zna-
cz
ą
; ale to uczucie, to wra
ż
enie,
ż
e cały
ś
wiat jak za mlecznym
plexiglasem, paznokciami, z
ę
bami po nim, a ani
ś
ladu, prze
ź
roczysta
cela, ot co; owo uczucie... Byle nie skuli
ć
si
ę
w k
ą
cie z wywróco-
nymi białkami i pian
ą
na ustach, bo to byłby koniec, cisza i biel
ostateczne, miłe przecie
ż
, przyjemne, kusz
ą
ce - ale ju
ż
nie
ż
ycie,
co
ś
innego.
- To jest jednak nadajnik - rzekł Xien, zatrzymawszy si
ę
dokład-
nie w progu, nie pozwalaj
ą
c zamkn
ąć
si
ę
za sob
ą
drzwiom.
- Co? - mrukn
ą
ł Schwarz, przesłaniaj
ą
c dłoni
ą
oczy jak od sło
ń
ca
i obracaj
ą
c si
ę
w powietrzu przodem do Chi
ń
czyka, w równoległym
pionie.
- No ta konstrukcja, któr
ą
skleciły elfowi MAMS-y. Nadajnik.
Wiem, bo godzin
ę
temu skoczył pobór mocy wy
ż
ej drugiego progu re-
zerwy i wł
ą
czył si
ę
anihilator na
ś
lepym pier
ś
cieniu; ta pieprzona
wielosie
ć
wysłała na Ziemi
ę
jak
ąś
wiadomo
ść
.
- Jak
ą
?
- A sk
ą
d ja mog
ę
wiedzie
ć
? Mam zapis, rzecz jasna, ale to biały
szum: jaki
ś
wysoki szyfr. A przecie nie rozgryz
ę
; mógłbym elfem,
gdyby to nie była wła
ś
nie elfa robota.
- Wiadomo
ść
? Na Ziemi
ę
?
- Na Ziemi
ę
, na Ziemi
ę
. Półsekundowy impuls w stu dwunastu
strzałach.
- Wi
ę
c jest nadajnik...
- Ju
ż
o tym my
ś
lałem - westchn
ą
ł Xien, podlatuj
ą
c odrobin
ę
bli-
ż
ej Schwarza. - Ale nie ma jak, on si
ę
musiał bezpo
ś
rednio podpi
ąć
kablem. A zało
żę
si
ę
,
ż
e i fizycznie nie dałbym rady, ju
ż
tam sobie
poustawiał zabezpieczenia, mo
ż
esz by
ć
pewien. S
ą
dzisz,
ż
e okiwasz w
sieciowych trickach naza? Wolne
ż
arty.
- Próbowałe
ś
pertraktowa
ć
?
- Z kim?
- No z nim! Z Emmanuelem.
-
Ż
artujesz!
- Próbowałe
ś
go w ogóle wywoła
ć
? Czemu miałby si
ę
sprzeciwia
ć
?
Sk
ą
d wiesz, mo
ż
e to wła
ś
nie było wezwanie pomocy; w ko
ń
cu i on po-
siada instynkt samozachowawczy, chocia
ż
sztucznie rozwini
ę
ty.
- Ty naprawd
ę
... co
ś
nie ten-tego... mhm?
- O co ci chodzi?
- Przecie
ż
słyszy nas nawet teraz. Gdyby chciał, mógłby si
ę
ode-
zwa
ć
w ka
ż
dej chwili.
- Boisz si
ę
?
- Oczywi
ś
cie. Ty nie?
Schwarz zmilczał, bo naprawd
ę
j
ą
ł si
ę
zastanawia
ć
nad odpowie-
dzi
ą
i odkrył,
ż
e strach gdzie
ś
si
ę
z niego ulotnił. Bardzo dziwne
uczucie. Spojrzał na swoje odbicie w
ś
cianie, ju
ż
jakby przytom-
niej.
- Co on ci powiedział? - spytał cicho Xiena.
- No wła
ś
nie mówi
ę
ci,
ż
e...
- Yusuf.
- Ach.
Chi
ń
czyk w zmieszaniu podrapał si
ę
przez trykot w biodro, tu
ż
ponad brudnym metalem dyszy.
- Nie spodoba ci si
ę
- mrukn
ą
ł.
- Mów.
- Oj, nie spodoba ci si
ę
.
- O Jaqueritte?
Xien skin
ą
ł głow
ą
.
- Mów - powtórzył Schwarz, wci
ąż
zapatrzony w swoje odbicie.
49
- On był szkolony. Hasasyn w ko
ń
cu. Dogrzebał si
ę
do jej progra-
mów. To było jeszcze przed elfem Godivy. Nie zrozumiał. Poszedł
sprawdzi
ć
. To było jeszcze nawet przed
ś
ci
ą
gni
ę
ciem przez was tego
zbiornika z antymateri
ą
. Ciekli
ś
my jak “Titanic”, a ogniwa tlenowe
wci
ąż
nie chciały zaskoczy
ć
. Bez wielosieci nie szło obliczy
ć
praw-
dopodobie
ń
stwa prze
ż
ycia na jednostk
ę
powietrza, to była loteria;
przecie
ż
wiesz, co ci b
ę
d
ę
tłumaczył... Ona zamontowała w przewo-
dach klimatyzacyjnych zdalnie otwierane minipojemniki z trucizn
ą
.
Musiała j
ą
sobie jako
ś
sporz
ą
dzi
ć
ze składników tych swoich medyka-
mentów. Nie wiadomo, ile ich wszystkich było, tych pojemników;
Yusuf znalazł trzy. Przepu
ś
cił zawarto
ść
przez swój wewn
ę
trzny ana-
lizator - powiedział,
ż
e ma wbudowany;
ś
miertelna. On by pewnie
prze
ż
ył, zabezpieczyli go od gazów bojowych - ale nas wszystkich
ś
ci
ę
łoby po jednym wdechu. Ona sama przeczekałaby w skafandrze.
- Jaqueritte.
- Jaqueritte.
Przypatrywał si
ę
swej twarzy.
- Uwierzyłe
ś
mu?
- A Tt nie wierzysz?
- Co z tymi pojemnikami?
- No przecie
ż
pozbierała je z powrotem, jak tylko si
ę
okazało,
ż
e jednak starczy powietrza dla wszystkich.
- Wi
ę
c?
- Co: wi
ę
c? Uwa
ż
asz,
ż
e nie byłaby do tego zdolna? Mam spis
składników; sprawd
ź
w jej zapasach, ile czego brakuje.
- Sila pustki.
- Słuchaj, ja rozumiem,
ż
e mogłe
ś
si
ę
do niej przywi
ą
za
ć
, pi
ę
kna
była bestia, ale wła
ś
nie dlatego,
ż
e byłe
ś
z ni
ą
tak blisko, wła-
ś
nie dlatego sam najlepiej powiniene
ś
wiedzie
ś
: to nie była anieli-
ca o goł
ę
bim sercu.
- Anielicy bym nie pokochał.
Xiena za
ż
enowała niespodziewana szczero
ść
Schwarza; najwidocz-
niej nie lubił Chi
ń
czyk takich sytuacji,
ź
le si
ę
w nich czuł, wolał
kl
ąć
i obelgami obrzuca
ć
, wolał samemu by
ć
oklinany; szczero
ść
go
zawstydzała.
Wyci
ą
gn
ą
ł chud
ą
r
ę
k
ę
, by dotkn
ąć
ramienia Schwarza.
- Zem
ś
ciłe
ś
si
ę
.
- Ale jej nie wskrzesz
ę
.
- Yusufa te
ż
nie wskrzesisz. Odwracalne jest jedynie dobro.
Niemiec spojrzał z uwag
ą
na małego kalek
ę
.
- Do czego ty chcesz mnie wykorzysta
ć
?
Xien u
ś
miechn
ą
ł si
ę
; wracali na twardy grunt.
- Spokojnie, spokojnie.
- My
ś
lisz,
ż
e oszalałem? Mnie nie tak łatwo zwariowa
ć
. - Odbił
od siebie r
ę
k
ę
Chi
ń
czyka, zakr
ę
cili si
ę
w przeciwne strony. - Ju
ż
swoje odespałem; jestem absolutnie spokojny. Wi
ę
c nie wciskaj mi tu
teraz kitu. Czego chcesz?
- Kodu.
- Jakiego kodu?
- Klucza do kontenerów.
- Otworzysz je?
- Jak inaczej si
ę
dowiedzie
ć
, co wła
ś
ciwie targamy na tego Iape-
tusa?
- Sk
ą
d wiesz,
ż
e go znam?
- Zerkn
ą
łem w dokumentacj
ę
, M
ś
cisłowskiemu te papiery ju
ż
na
pewno do niczego nie b
ę
d
ą
potrzebne; i ty tam stoisz jako zast
ę
pca
odpowiedzialny.
- Ty
ś
si
ę
chyba na
ć
pał, Xien.
50
- No co? Widziałe
ś
mo
ż
e testament hrabiego? Na kogo jego udzia-
ły? Miał jak
ąś
rodzin
ę
? Wiesz co
ś
o tym?
- Xien, kretynie, my nie prze
ż
yjemy - rzekł mu Niemiec łagodnie
a z naciskiem.
Xien
ś
ci
ą
gn
ą
ł usta, a
ż
mu wargi posiniały.
- Wi
ę
c jednak
ś
wir. - Postukał si
ę
palcem w czoło. - Niech
ęć
do
ż
ycia z pewno
ś
ci
ą
nie jest oznak
ą
doskonałego zdrowia psychicznego.
- Tym bardziej negacja rzeczywisto
ś
ci.
- Rzeczywisto
ść
jest do zmienienia; a zdechn
ąć
zawsze zd
ąż
ysz.
Schwarz długo kr
ę
cił głow
ą
.
- No a co z tymi kontenerami? - spytał wreszcie.
Xien czym pr
ę
dzej przyst
ą
pił do przekonywania Niemca.
- Jeste
ś
my na wymuszonej do Saturna. Je
ś
li elf si
ę
nie wtr
ą
ci,
dam rad
ę
na sucho wliczy
ć
si
ę
w tolerowalnym przybli
ż
eniu ze
wszystkimi uderzeniami ci
ą
gu. Z powietrzem w ogóle nie ma problemu,
bo ju
ż
tylko nas dwóch zostało. Wi
ę
c dolecimy.
- Je
ś
li si
ę
nie wtr
ą
ci.
- Je
ś
li si
ę
nie wtr
ą
ci. Je
ś
li, je
ś
li, je
ś
li; je
ś
li nas jaki
ś
MIOU nie zestrzeli, je
ś
li nie trafi nas meteor, je
ś
li nie zahaczymy
o kolejnego Hawkinga, je
ś
li nie wyskoczy z czym
ś
Kamie
ń
, je
ś
li ty
nie oszalejesz do reszty i nie ukr
ę
cisz mi podczas snu karku... Ja
licz
ę
na
ż
ycie, nie na
ś
mier
ć
. Wi
ę
c mówi
ę
: dolecimy. Ale to jest
nic. Bo potem Iapetus, potem antymateria na powrót, potem sam po-
wrót, wreszcie Kamie
ń
...
- I Emmanuel.
- Otó
ż
musimy im kłama
ć
...
- Sk
ą
d wiesz, co nadał na Ziemi
ę
? Mo
ż
e wyrok
ś
mierci na nas.
- Jezu, Aax, lepiej od razu powiedz,
ż
e ty po prostu chcesz
umrze
ć
, co se mam na darmo j
ę
zyk strz
ę
pi
ć
...
Schwarz za
ś
miał si
ę
nie otwieraj
ą
c ust, machn
ą
ł r
ę
k
ą
.
- Nie; mów, mów.
Xien odpr
ęż
ył si
ę
lekko, mimowolnie rozlu
ź
niaj
ą
c si
ę
w odpowie-
dzi na rozlu
ź
nienie Schwarza.
- B
ę
dziemy si
ę
targowa
ć
bezpo
ś
rednio z TraComem - powiedział. -
Najlepiej, gdyby posłali za nami bezludnego drobnicowca z zapasem
antymaterii; przeładowujemy Kamie
ń
i zasuwamy na Ziemi
ę
, a Emmanuel
wisi w tym wraku na orbicie Iapetusa.
- Jak ty go łatwo wykluczasz z tego równania...
- Nie martw si
ę
czym
ś
, na co nie masz wpływu - zaaforyzmował
Chi
ń
czyk.
- No dobra, ale co z TraComem? Dadz
ą
nam ten statek tak na pi
ę
k-
ne oczy? Poza tym jest ju
ż
po oknie; z powrotem, to my b
ę
dziemy go-
ni
ć
Ziemi
ę
chyba z rok.
- Na pasywnej, na pasywnej: zero antymaterii. A przecie
ż
Arm-
stronga im zostawiamy.
- I co zrobi
ą
z tym złomem? Trzeba wej
ść
na udziały w kontrakcie
hrabiego.
Xien zamachał r
ę
koma.
- No wi
ę
c wła
ś
nie ci tłumaczyłem,
ż
e nie mamy mo
ż
liwo
ś
ci dociec,
na kogo on je zapisał! To mo
ż
e by
ć
jego zeskloraciała matula z domu
starców, a mog
ą
by
ć
chłopcy z Triady. Nie wyczujesz. Nie mamy praw-
nego tytułu do dysponowania t
ą
fors
ą
.
- Zostaje Kamie
ń
.
- To ju
ż
pro
ś
ciej gardło sobie poder
ż
n
ąć
! ...O, sorry, nie
chciałem...
- Co jest, Xien? - skrzywił si
ę
Niemiec. - Co ty my
ś
lisz,
ż
e ja
jestem jaka
ś
dziesi
ę
cioletnia dziewica, b
ę
d
ę
ci tu mdlał na samo
wspomnienie Jaq, czy co? We
ź
mnie nie wkurwiaj.
51
- Oka
ż
takiemu serce...
- Nie jestem twoim kardiologiem - parskn
ą
ł Schwarz. - Rozumiem,
ż
e Kamie
ń
odpada, bo by nas wszyscy oni do spółki zjedli na
ś
niada-
nie. Ale w takim razie co zostaje? No tak, ju
ż
widz
ę
: kontenery
hrabiego.
- Dokładnie. Dokładnie.
- Problem w tym,
ż
e tak
ż
e w ich wypadku nie mamy
ż
adnego prawne-
go tytułu do dysponowania... Oho, widz
ę
,
ż
e znowu si
ę
szczerzysz
jak w
ś
ciekły szczur; tu musi chodzi
ć
o szanta
ż
. Myl
ę
si
ę
?
- Niech mnie Mao li
ż
e, geniusz, czysty geniusz.
- Głupi jeste
ś
, Xien, jak trzech senatorów. Przecie to takie sa-
mo harakiri jak numer z Kamieniem.
- Raz by
ś
si
ę
zastanowił przed otworzeniem g
ę
by. Kontenery a Ka-
mie
ń
- to jest dokładne przeciwie
ń
stwo. Z Kamieniem nie mo
ż
emy si
ę
wygada
ć
nikomu, bo le
ż
ymy; lecz o kontenerach - jak powiemy o kon-
tenerach, to le
ż
y TraCom.
- My tak to sobie lekko mówimy, ale podskoczy
ć
kompanii... no to
nie jest przepis na dług
ą
i szcz
ęś
liw
ą
staro
ść
.
- Komu
ś
trzeba, nie ma siły; a wol
ę
jednej kompanii, ni
ż
rajde-
rom wszystkich pa
ń
stw.
- Te
ż
prawda. Ale co
ś
mi si
ę
widzi,
ż
e my tu wybieramy pomi
ę
dzy
gilotyn
ą
a szubienic
ą
. I w ogóle... sk
ą
d si
ę
bierze twoja niewzru-
szona pewno
ść
,
ż
e zawarto
ść
tych kontenerów jest dla TraComu tak
cholernie kompromituj
ą
ca?
- No to mi powiedz, ale szczerze: czy według ciebie M
ś
cisłowski
mówił prawd
ę
?
- Łgał jak pies, to jasne; ale w czyim imieniu łgał, oto jest
pytanie.
- Wi
ę
c daj mi kod i si
ę
przekonamy.
Schwarz milczał przez chwil
ę
. W istocie jedynie udawał,
ż
e si
ę
zastanawia.
- Okay. WW35T0P34V17UK0007XA.
- Ty to masz pami
ęć
. Zapisz mi to gdzie
ś
.
Schwarz wystukał cyfry na terminalu i wydrukował.
- Masz. Dlaczego mu nie pomogłe
ś
?
Xien złapał kartk
ę
, pokazał Niemcowi wyprostowany palec i odle-
ciał.
Powiedziałaby mi? Powiedziałaby? Był ju
ż
w stanie rozwa
ż
a
ć
to na
zimno. I rozwa
ż
ył: Tak, je
ś
li prze
ż
ycie drugiego człowieka nie
zmniejszyłby szans prze
ż
ycia jej samej; w takim wypadku istotnie
oszcz
ę
dziłaby mnie. Przypomniał sobie jej j
ę
zyk na swojej skórze i
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
do zwierciadła. Jaq, Jaq, ale
ż
z ciebie była diabli-
ca.
Po
ż
arłszy potrójn
ą
porcj
ę
koncentratu mi
ę
snego o bananowym sma-
ku, wzi
ą
wszy prysznic i zaplótłszy od nowa colet
ę
, wypłyn
ą
ł na ko-
rytarz. Od razu spostrzegł brak plastrów na czujnikach przy
drzwiach do kabiny M
ś
cisłowskiego i Yusufa. No tak, skoro Xien dob-
rał si
ę
do papierów hrabiego, to musiał tam wej
ść
. A zatem wpu
ś
cił
powietrze i podniósł temperatur
ę
. Co z trupem Araba? Zapewne zosta-
wił go na miejscu; zacznie cuchn
ąć
.
Poszybował w gór
ę
, do rury osi. Nie było
ś
ladu po krwi Jaquerit-
te, wessały j
ą
przewietrzniki. Ubrał skafander, przeszedł przez
ś
luz
ę
. Min
ą
wszy Kołnierz, znalazł si
ę
w cz
ęś
ci towarowej Armstronga
7. Z kolei min
ą
ł kostnic
ę
; wspomnienie obrazu martwych ciał zm
ą
ciło
mu my
ś
li, lecz bez problemu zapanował nad nastrojem. Ci o naprawd
ę
52
słabej psychice po prostu nie zdaj
ą
testów kwalifikacyjnych Heinle-
mann Inc.
Xien czekał na niego w luku numer 17, przy Kamieniu.
- Bo dot
ą
d w ogóle nie zadali
ś
my sobie tego pytania: co to wła-
ś
ciwie jest?
Schwarz podleciał bli
ż
ej, spojrzał na Kamie
ń
w sieci antyprze-
ci
ąż
eniowej: niczym zagnie
ż
d
ż
aj
ą
ce si
ę
w stalowej macicy czarne ja-
jo.
- To jest pytanie o intencje twórców, czyli my
ś
li nie do pomy-
ś
lenia - rzekł. - Tak samo jak istniej
ą
złe odpowiedzi, istniej
ą
tak
ż
e złe pytania. Na sprzeczno
ś
ciach
ż
yje poezja, nauka na sylogi-
zmach.
- Uwa
ż
asz,
ż
e nie ma punktów wspólnych? Mylisz si
ę
. Jeden jest
kosmos, jedna fizyka. Ka
ż
dym czynem odkształcamy wszech
ś
wiat podług
reguł naszej ergonomii.
- Usiłujesz odczyta
ć
Ich z tego Kamienia?
- Yhmhy - przytakn
ą
ł Xien.
- I co?
- I nic.
- Wi
ę
c sam widzisz.
- Nic nie rozumiesz, Aax. Cho
ć
na moment przesta
ń
my
ś
le
ć
tak
jednotorowo. Wiem,
ż
e to trudne; cała dzisiejsza cywilizacja - bo
to jest wasza cywilizacja, Europejczyków - zasadza si
ę
na my
ś
leniu
po liniach prostych. Ale przynajmniej spróbuj. Brak informacji te
ż
jest informacj
ą
, nawet je
ś
li brzmi ci to jak sprzeczno
ść
. Daj krok
w bok, posu
ń
si
ę
po łuku. Kamie
ń
imituje form
ę
naturaln
ą
- meteor -
nie dla unikni
ę
cia rozpoznania, bo wówczas przecie
ż
musiałby posia-
da
ć
równie
ż
spin meteorowy; wi
ę
c nie dlatego. On j
ą
imituje, ponie-
wa
ż
taka forma, teleologiczna jedynie poprzez splot warunków wyj-
ś
ciowych zadanych przez wszech
ś
wiat, a wi
ę
c całkowicie pusta inter-
pretacyjnie, jako jedyna skutecznie uniemo
ż
liwia wnioskowanie o
twórcach Kamienia. Te nasze Voyagery... upakowali
ś
my w nich zdj
ę
-
cia, nagrania - a to było niepotrzebne. Z samej budowy tych sond
mo
ż
na wywie
ść
homo sapiens równie pewnie, co z twojego DNA, Aax.
Kamie
ń
tymczasem - Kamie
ń
stanowi zapor
ę
nie do przebycia.
- Zero wci
ąż
daje zero; niczego nie wywnioskowałe
ś
na podstawie
pustki.
- Ale
ż
wywnioskowałem. Oni si
ę
boj
ą
. Nie chc
ą
rozpoznania, nie
chc
ą
dwustronnego kontaktu. To jest zwiad sekretny. Zapewne wypusz-
czaj
ą
takie Kamienie dziesi
ą
tkami tysi
ę
cy, to operacja zakrojona na
miliony lat, musz
ą
by
ć
niebywale długowieczni - widzisz, ju
ż
jest
zysk informacji. Głow
ę
dam,
ż
e ten głaz bez przerwy
ś
le swym twór-
com wysokoenergetyczne raporty, tylko po prostu nie jeste
ś
my w sta-
nie zarejestrowa
ć
emisji ich no
ś
ników. Szum i ułamkowy spin s
ą
po
to,
ż
eby zwróci
ć
uwag
ę
ka
ż
dego ewentualnego inteligentnego gatunku,
poniewa
ż
to wła
ś
nie s
ą
elementy ewidentnie nienaturalne. Placebo.
Pojmujesz? Jestem pewny,
ż
e i teraz skanuje nas na sposoby, jakich
sobie nawet nie wyobra
ż
amy. I
ś
le, bezustannie
ś
le raporty. Chwy-
tasz, Aax? Kamie
ń
nie spełnia
ż
adnej funkcji ponad t
ą
jedn
ą
; nicze-
mu nie słu
żą
jego obroty w nadwymiarze, elektromagnetyczny wrzask -
to s
ą
fałszywe pozory, jeno dla zwrócenia uwagi. C h c i e l i , by
Kamie
ń
został rozpoznany jako obcy artefakt; c h c i e l i , by zna-
lazł si
ę
w centrum naszej uwagi, dla samego Kamienia jest to wszak
bardzo wygodna pozycja do obserwacji naszych zachowa
ń
. Czy
ż
reakcja
danego gatunku na zetkni
ę
cie z wytworem obcej inteligencji nie mo
ż
e
by
ć
uznawana za pewn
ą
generaln
ą
cezur
ę
? Oni po prostu s
ą
ostro
ż
ni,
nie d
ążą
do kontaktu na o
ś
lep; najpierw chc
ą
mie
ć
maksymaln
ą
mo
ż
li-
53
w
ą
do uzyskania gwarancj
ę
,
ż
e Ich ujawnienie si
ę
, odkrycie, w
ż
aden
sposób Im nie zagrozi.
Schwarz usiłował zajrze
ć
Xienowi w twarz, ale nie dało rady, w
ą
-
ska szybka hełmu Chi
ń
czyka była zaciemniona.
- Jakkolwiek by
ś
zwał taki sposób rozumowania - rzekł mu wi
ę
c -
po okr
ę
gu, paraboli czy zygzaku, faktem jest,
ż
e nie podniesie on
sumy informacji danego układu ponad wyj
ś
ciow
ą
. Bardzo ładn
ą
bajecz-
k
ę
opowiedziałe
ś
, ale to tylko twoja osobista hipoteza, nie do wy-
bronienia w starciu z konkurencyjnymi, bo z tak w
ą
tłych przesłanek
wyci
ą
gn
ąć
mo
ż
na milion innych, równie mało prawdopodobnych wnio-
sków. Ale, jak mówi
ę
, bardzo to ładne. Placebo; no, no. Powiniene
ś
j
ą
opatentowa
ć
.
- Ech, durniu ty, durniu. Nie czujesz? Niczego nie czujesz? Ta-
jemnica została zaplanowana.
- Chod
ź
my ju
ż
do tych kontenerów. Dzi
ę
ki,
ż
e poczekałe
ś
.
- Zacznij si
ę
przyzwyczaja
ć
: czas nie ma dla nas znaczenia. Nie
trzeba, nie wolno si
ę
ś
pieszy
ć
.
- My
ś
lałby kto,
ż
e to tobie zar
ż
n
ę
li kobiet
ę
. Co ci si
ę
stało,
Xien, objawienia doznałe
ś
? Jak zaczniesz mnie nawraca
ć
na konfucjo-
nizm, j
ę
zyk ci wyrw
ę
. Tak samo, jak
ż
e
ś
poprzednio był nie do wy-
trzymania, tak i teraz, bo
ś
upierdliwy chyba z urodzenia, tylko
kierunek wektora ci si
ę
zmienił.
Xien wł
ą
czył odrzut, zawrócił do wyj
ś
cia.
- Jak chcesz. Pewnie,
ż
e tak łatwiej; po co my
ś
le
ć
, skoro mo
ż
na
zlekcewa
ż
y
ć
.
- Dysze z dupy powyrywam.
Dogonił kalek
ę
dopiero w luku z zakontraktowanymi przez hrabiego
kontenerami. Wygl
ą
dały jak dzi
ę
ciece trumny: metalowe hermetanty,
półtora metra na zero osiem na zero sze
ść
. Było ich dwadzie
ś
cia
cztery. Prócz płytki celnej z naniesionymi laserowo kodami ksi
ęż
y-
cowego portu, nie posiadały
ż
adnych oznacze
ń
, nawet logo TraComu.
Uło
ż
one
ś
ci
ś
le obok siebie, pokrywały ciemn
ą
mozaik
ą
jedn
ą
ze
ś
cian
luku, przymocowane do niej magnetycznymi zaczepami.
- Który?
Podlecieli po pierwszego z brzegu. Xien otworzył podramienn
ą
klawiatur
ę
skafandra, wprowadził kod i klepn
ą
ł
ENTER
.
Nic si
ę
nie stało.
- Na jakiej fali? - spytał Schwarz.
- Portowej. Nie mogli jej zablokowa
ć
, orbita by ich nie pu
ś
ciła.
- Najwyra
ź
niej hrabia załadował bezpo
ś
rednio z doku kompanii.
- Uderz
ę
wachlarzem.
Chwil
ę
trwało zanim trzykrotnie przeszedł całe dost
ę
pne spek-
trum. Bez efektu.
- Dał ci fałszywy kod, Aax - mrukn
ą
ł wreszcie kaleka.
- Te
ż
ju
ż
do tego doszedłem. Mogłem si
ę
zreszt
ą
wcze
ś
niej domy-
ś
le
ć
: dlaczegó
ż
by miał mi zawierzy
ć
? Nie było powodu. Mógł oszuka
ć
,
wi
ę
c oszukał.
Xien pokr
ę
cił głow
ą
.
- To nie tak. Sam na pewno te
ż
nie znał prawdziwego kodu.
- Sk
ą
d wiesz?
- Pomy
ś
l. Miał je tylko przewie
źć
. Umo
ż
liwienie mu zagl
ą
dni
ę
cia
do wn
ę
trza kontenerów i przekonania si
ę
, co naprawd
ę
w nich jest,
byłoby z punktu widzenia kompanii wielkim bł
ę
dem. Niepotrzebne wta-
jemniczenie, zb
ę
dne ryzyko - tego si
ę
nie robi, kompanijny naza z
pewno
ś
ci
ą
poło
ż
ył tu veto.
- S
ą
dzisz,
ż
e M
ś
cisłowski zdawał sobie z tego spraw
ę
?
- Nie był przecie
ż
idiot
ą
. Pewnie od razu si
ę
zorientował. Ale
kontrakt jest kontrakt, forsa jest forsa, a pami
ę
taj,
ż
e jemu tam
54
deptali po pi
ę
tach weseli chłopcy z brzytwami; raczej nie mógł wy-
brzydza
ć
. Dla kompanii to te
ż
była okazja - komu innemu musieliby
zapewne wciska
ć
jak
ąś
skomplikowan
ą
legend
ę
, hrabiemu za
ś
wystar-
czyło powiedzie
ć
oczywiste kłamstwo, pu
ś
ci
ć
oko i wyło
ż
y
ć
odpowied-
ni
ą
sum
ę
.
- Mo
ż
esz przelecie
ć
cały zbiór wariacji?
-
Ż
artujesz? Trzydzie
ś
ci sze
ść
do dwudziestej mo
ż
liwych układów,
a i to tylko przy zało
ż
eniu prawdziwej długo
ś
ci kodu, bo mogli
skłama
ć
i tu. Niechby jeden skan cz
ę
stotliwo
ś
ci zabierał sekund
ę
.
To daje w przybli
ż
eniu dwa razy trzydzie
ś
ci sze
ść
do pi
ę
tnastej
lat. Pr
ę
dzej Sło
ń
ce zga
ś
nie. Pr
ę
dzej umrze wszech
ś
wiat.
- Mówi Emmanuel - rzekł Emmanuel. - Mog
ę
spróbowa
ć
si
ę
włama
ć
.
Schwarz i Xien zamilkli, znieruchomieli.
- Nie bójcie si
ę
- odezwał si
ę
ponownie po długiej chwili elf. -
Po prostu sam jestem ciekawy ich zawarto
ś
ci.
Tamci nadal milczeli.
On słyszy nasze oddechy, pomy
ś
lał Schwarz. Słyszy oddechy i li-
czy t
ę
tno.
- Co nadałe
ś
na Ziemi
ę
? - spytał.
- To nie nale
ż
y do sprawy. Chcecie si
ę
dobra
ć
do tych kontene-
rów, czy nie?
Xien wzruszył ramionami.
- Pruj - mrukn
ą
ł.
- No to pruj
ę
- za
ś
miał si
ę
Emmanuel, po czym zamilkł.
- Da rad
ę
? - zagadn
ą
ł Schwarz Xiena.
- Mo
ż
e.
- Przecie
ż
sam mówiłe
ś
,
ż
e pr
ę
dzej Sło
ń
ce zga
ś
nie...
- Wiem, co mówiłem. Ale on jest elf. Tyle samo wiem o jego mo
ż
-
liwo
ś
ciach, co on o smaku hot-doga. Zreszt
ą
najpewniej on o hot-
dogu wie wi
ę
cej.
-
Nienawidz
ę
takiego
patroszenia
matematyki
-
wymamrotał
Schwarz. - To jest ko
ś
ciec wszystkiego: prawa ponad prawami. Ła-
miesz kr
ę
gosłup logice.
- Je
ś
li ja łami
ę
jej kr
ę
gosłup, to co powiesz o Gödlu? On, cho-
lera, serce jej wyrwał.
- Otworzyłem etykiety - odezwał si
ę
Emmanuel. - Bardzo krótkie
pliki. Pokrywaj
ą
si
ę
niemal w cało
ś
ci, tylko numery seryjne inne.
Przeczyta
ć
?
- Czytaj.
- “Draconus Vacuum Pontia, wyprodukowane w Stroblu, pod nadzorem
dra Odo. Tryb XVI. Wersja 204.07. Drakon numer...” I tu idzie nu-
mer. Tyle. Nie ma blokady ci
ś
nieniowej, ani specyfikacji wymaganej
atmosfery.
- Gdzie le
ż
y ten Strobel?
- Co to jest drakon?
- Otwiera
ć
?
- Tak.
- Nie.
Ale Xien był szybszy i Emmanuel ju
ż
zacz
ą
ł podnosi
ć
wieka konte-
nerów. Skafander Schwarza strzykn
ą
ł gazem i Niemiec poleciał w tył,
ku wyj
ś
ciu z magazynu na główny korytarz towarowej cz
ęś
ci Armstron-
ga 7, ci
ą
gn
ą
cy si
ę
przez ni
ą
od Kołnierza Breneki do samych Kołnie-
rzy czaszy odrzutowej.
- Dlaczego wszystkie? - sykn
ą
ł Schwarz.
- Nie mogłem selektywnie - wyja
ś
nił elf.
- Lepiej si
ę
cofnij - poradził Niemiec Xienowi.
- Bo co?
55
- Bo Draconus Vacuum Pontia. Takich nazw nie nadaje si
ę
nowemu
gatunkowi szczypiorku.
- Nic stamt
ą
d nie zobacz
ę
, nawet na full powi
ę
kszeniu, za mały
k
ą
t.
- Zamontujemy kamery.
- Jakby co, wł
ą
cz
ę
dopalacze - zarechotał Xien, szybuj
ą
c powoli
nad szeregami hermetantów otwieraj
ą
cych si
ę
jednym baletowo syn-
chronicznym, leniwym ruchem. - Jeszcze si
ę
nie urodził taki szczy-
piorek, co by mnie w pró
ż
ni dogonił.
- Nie dosy
ć
horrorów ogl
ą
dałe
ś
? Gdyby ten scenarzysta był cokol-
wiek wart, natychmiast po podobnej kwestii powinien wyskoczy
ć
z
tych skrzyni, dopa
ść
ci
ę
i rozszarpa
ć
na strz
ę
py zieloniutki, trzy-
metrowy, z
ę
baty szczypioreczek.
Scenarzysta był wszelako albo wyrafinowanym na staro
ść
weteranem
banału, albo niedouczonym nowicjuszem, bo nic si
ę
nie stało i kon-
tenery w spokoju otworzyły si
ę
na o
ś
cie
ż
. Chropowate płaszczyzny
klap zamarły wzniesione prostopadle, kład
ą
c blade cienie od
ś
cien-
nych lamp luku.
- I co? - parskn
ą
ł Xien pod adresem skrytego w półmroku za
drzwiami Schwarza.
- To ja si
ę
pytam: i co? - mrukn
ą
ł Niemiec. - Rzu
ć
-no okiem do
ś
rodka.
Xien rzucił.
- Mhm.
- Tak?
- Nie poganiaj. Nie wiem, co to jest.
- Ale jak wygl
ą
da?
- Paskudnie.
- Co to ma by
ć
, chi
ń
ska tortura cierpliwo
ś
ci?
- No dobra... Co
ś
jakby czarny tobół przesłoni
ę
ty ciemnozielon
ą
błon
ą
.
- W ka
ż
dym?
- W ka
ż
dym.
- A błona...
- O cholera!
- Co? Gadaj!
- Rusza si
ę
kurewstwo.
- Który? Podaj rz
ą
d i kolumn
ę
.
Xien odpalił ostro pod sam “sufit” luku.
- Wszystkie si
ę
ruszaj
ą
- warkn
ą
ł. - Te błony. Co
ś
jest w
ś
rod-
ku.
-
Ż
ywe?
- Przecie
ż
mówi
ę
,
ż
e si
ę
rusza!
- W pró
ż
ni? W zerze Kalvina? Pieprzysz!
- Szczypiorek, niech ci
ę
zaraza...
- Xien, Xien, teraz jest wła
ś
nie najodpowiedniejszy moment na
wł
ą
czenie tych twoich dopalaczy.
- Wyłazi, skurwysyn! - zapiał kaleka i faktycznie wł
ą
czył dopa-
lacze.
W ułamku sekundy zatrzasn
ę
ło si
ę
przeznaczenie. Schwarz ogl
ą
dał
to sobie potem na ekranach monitorów a
ż
do znudzenia, zarejestrowa-
ne przez standardow
ą
kamer
ę
bezpiecze
ń
stwa z korytarza, która pod-
czas zdarzenia zagl
ą
dała mu była do wn
ę
trza luku ponad ramieniem,
nakierowana tak precyzyjnie elektroniczn
ą
ciekawo
ś
ci
ą
Emmanuela. A
wi
ę
c: Xien w skafandrze na tle chmury odrzutu, oraz to co
ś
, jak
czarny pocisk, wystrzelone z jednego z hermetantów i p
ę
dz
ą
ce po
idealnej zbie
ż
nej, niczym rakieta przechwytuj
ą
ca - w mgnieniu oka
dopadaj
ą
ce Xiena, wpijaj
ą
ce si
ę
we
ń
wszystkimi czterema ko
ń
czynami,
56
jak kilkuletnie dziecko obejmuj
ą
ce matk
ę
, ale to nie obejmuje, to
dusi, szarpie, gryzie. W tym momencie urywa si
ę
krzyk Xiena na do-
speku. Wektor odrzutu udowych dysz Chi
ń
czyka przesuwa si
ę
i kaleka
zszczepiony z drakonem skr
ę
caj
ą
poza przestrze
ń
widoczn
ą
z koryta-
rza. Pustka i cisza. A potem dwa kolejne pociski, p
ę
dz
ą
ce prosto ku
drzwiom. W reakcji Emmanuel zatrzaskuje gród
ź
. Tak to wygl
ą
dało.
Scenarzysta miał po prostu spó
ź
niony refleks.
Nagrywam si
ę
tu, bo dziennik pokładowy statku stanowi jedynie
jeszcze jeden plik w pami
ę
ci wielosieci, a wielosie
ć
to Emmanuel, i
równie dobrze mógłbym do tego dziennika słowa nie powiedzie
ć
, bo i
tak usłyszeliby
ś
cie tylko to, co on by chciał, aby
ś
cie usłyszeli.
Wi
ę
c nagrywam si
ę
na tym minimagnetofonie; znalazłem go u Jaquerit-
te. Jest jedenasty marca. Jaqueritte nie
ż
yje. Wszyscy nie
ż
yj
ą
,
oprócz mnie. I Emmanuela, rzecz jasna; Emmanuel to elf. Mówi
Anaxander Schwarz, gdyby
ś
cie mieli jakie
ś
w
ą
tpliwo
ś
ci mimo analizy
głosu; mówi Schwarz. Godiv
ę
... to znaczy Susan... cholera, zapo-
mniałem nazwiska... była informatyczk
ą
, to matka Emmanuela. No wi
ę
c
Godiv
ę
zabił M
ś
cisłowski, a Emmanuel si
ę
zem
ś
cił i zabił jego. Po-
tem Yusuf zabił Jaqueritte, a ja Yusufa. Te
ż
z zemsty. Xiena zabiły
drakony. Pewnie i one za co
ś
si
ę
m
ś
ciły. Taak. Wiem, jak to brzmi.
Jatki jakie
ś
kosmiczne. Zbiegi okoliczno
ś
ci s
ą
jedynie dobrze zaka-
muflowanymi cudami. Nie potrafi
ę
tego wytłumaczy
ć
. Niczego nie po-
trafi
ę
wytłumaczy
ć
. Pytajcie Kamienia. Ja nie rozumiem.
...
Słysz
ę
je, jak drapi
ą
o poszycie, słysz
ę
je pod nogami, to idzie
przez metal. Krrrr, krrrr. Zaraz, mo
ż
e jednak si
ę
uda... No co, by-
ło słycha
ć
? Poj
ę
cia nie mam, jak one to zrobiły, ale prze
ż
arły si
ę
przez
ś
cian
ę
luku i wyszły na zewn
ą
trz. Ła
żą
teraz po Brenece. MAMS
je tam sfilmował z bliska, wi
ę
c mog
ę
si
ę
przynajmniej przyjrze
ć
by-
dlakom. Uch, niesympatyczne skurwiele. Czarne jak noc; metr, półto-
ra wzrostu góra. Ale te łapy... rozczapierzy si
ę
taki pokurcz w
krzy
ż
jak paj
ą
k, gdzie noga, gdzie r
ę
ka, wszystko
ś
mierciono
ś
ne;
drakony, có
ż
, drakony.
Ż
ywe przecie
ż
. Widocznie brak atmosfery i
zero absolutne nic im nie szkodz
ą
. Jak mo
ż
liwe? Jako
ś
. Znajd
ź
cie
doktora Odo, on wam powie. Je
ś
li kto
ś
taki w ogóle istnieje, bo nie
jestem ju
ż
pewien. TraCom? Raczej nie. Biedny M
ś
cisłowski, s
ą
dził,
ż
e wie, na co si
ę
godzi; my
ś
lał,
ż
e rozpoznał kłamstwo.
Ż
adna ko-
smiczna kompania nie miałaby interesu w produkowaniu takich pró
ż
-
niowych drapie
ż
ców. Natomiast zaanga
ż
owane w wojn
ę
pa
ń
stwa... To
mo
ż
e by
ć
własno
ść
ka
ż
dej z armii. Co naprawd
ę
mie
ś
ci si
ę
na tym Ia-
petusie? Placówka TraComu; wierz
ę
, bo jest w spisie - ale co poza
ni
ą
? ...Nie mogli posła
ć
ich jawnym frachtem, podobnie oczywist
ą
wojskow
ą
tajemnic
ę
zaraz by kto
ś
przechwycił; nie mogli bezludnym
rajderem, bo by go zestrzeliły MIOU. A taki podwójny parawan przy-
najmniej gwarantuje nadawcom anonimowo
ść
. Przewiduj
ę
zaostrzenie
konfliktu; je
ś
li ten numer wyjdzie na jaw - a pr
ę
dzej czy pó
ź
niej
wyjdzie - nie b
ę
dzie ju
ż
statków neutralnych, MIOU dostan
ą
rozkaz
niszczenia wszystkiego, niezale
ż
nie, czy to własno
ść
prywatna, czy
kompanijna, bezludna czy nie - na wszelki wypadek: rozwali
ć
. A
ż
si
ę
dziwi
ę
,
ż
e do tej pory jako
ś
tego unikali
ś
my, przecie
ż
trick był
tak oczywisty... Czy TraCom w ogóle wie, do czego u
ż
yto jego imie-
nia? W
ą
tpi
ę
. Na kontenerach nie było
ż
adnych oznacze
ń
, zało
żę
si
ę
,
ż
e nie znajdziecie tam niczego, co przydałoby si
ę
w identyfikacji
wła
ś
cicieli. Ile wiedział M
ś
cisłowski? On chyba tak czy owak miał
zgin
ąć
. Prze
ś
led
ź
cie jego poczynania od pierwszego spotkania na
57
Ksi
ęż
ycu z owym rzekomym agentem kompanii. Mógł si
ę
jako
ś
zabezpie-
czy
ć
, diabli wiedz
ą
, Triada mu deptała po pi
ę
tach, bał si
ę
;
sprawd
ź
cie te
ż
Yusufa, hrabia go miał na usługach jeszcze zanim si
ę
spotkali
ś
my, nie wiadomo, ile mu powiedział, ile sam Yusuf si
ę
do-
my
ś
lił, on nie był taki głupi, na jakiego wygl
ą
dał. Rzecz jasna,
sprawd
ź
cie tak
ż
e mnie. Nie jestem pewien, czy
...
Chyba wariuj
ę
.
...
Tylko ja i Emmanuel i Kamie
ń
i drakony. Statek trzeszczy, one
drapi
ą
. Wiem,
ż
e niedługo umr
ę
. Nie mog
ę
przesta
ć
si
ę
zastanawia
ć
,
o czym oni wszyscy teraz my
ś
l
ą
: Emmanuel, Kamie
ń
, drakony. Jak to
si
ę
nazywa? Jaq by wiedziała. Jaka
ś
paranoja. Tu
ż
obok mnie obraca-
j
ą
si
ę
ż
arna ich nieludzkich umysłów. Nie mog
ę
przesta
ć
nasłuchi-
wa
ć
. Wywołuj
ę
Emmanuela, ale si
ę
ju
ż
nie odzywa. Wpatruj
ę
si
ę
w
ekran z Kamieniem. Drakony dostały si
ę
tak
ż
e do tego luku i oblazły
Kamie
ń
niczym ucztuj
ą
ce muchy trupa, kotłuje si
ę
tam czer
ń
na czer-
ni. Mimo to słysz
ę
je pod nogami, jest ich wystarczaj
ą
co wiele:
dwadzie
ś
cia cztery. Jak godzin w dobie. Popadam w kabalistyk
ę
. Jaq,
Jaq, ty by
ś
mi wytłumaczyła... taaak.
...
Nie mog
ę
zasn
ąć
. Nasłuchuj
ę
. Drakony wci
ąż
usiłuj
ą
si
ę
prze
ż
re
ć
do
ś
rodka. Pewnie w ko
ń
cu im si
ę
uda. Jak one to robi
ą
? Jak mog
ą
ż
y
ć
w pró
ż
ni? Czy w ogóle
ż
yj
ą
? Przygl
ą
dam im si
ę
i dochodz
ę
do
wniosku,
ż
e to nie jest ludzka biologia. Mo
ż
e w ogóle nie białko.
Do czego wojsko chciało je wykorzysta
ć
, do kosmicznych aborda
ż
y?
Zapewne. ...Patrz
ę
i patrz
ę
i powoli zaczynam dostrzega
ć
w nich
pi
ę
kno. Czy s
ą
inteligentne? Powinienem rejestrowa
ć
serie tych ich
postukiwa
ń
i przepuszcza
ć
je potem przez algorytm deszyfracyjny.
Jeszcze si
ę
oka
ż
e,
ż
e nadaj
ą
S. O. S., hehehehehe!
...
Wci
ąż
nasłuchuj
ę
- ale to w ogóle nie s
ą
d
ź
wi
ę
ki. To znaczy
d
ź
wi
ę
ki te
ż
; do drakonów si
ę
ju
ż
nawet przyzwyczaiłem. W Brenece
wzbiera napi
ę
cie. Ale głupie zdanie. Jestem tu jedynym człowiekiem,
wi
ę
c to we mnie wzbiera napi
ę
cie... Tylko
ż
e to nieprawda. Przycho-
dzi z zewn
ą
trz. Nie strach. Nie strach. Nie wiem, jak... Czy to s
ą
cienie? To nie s
ą
cienie. Czy to jest cisza kosmosu, szelest prze-
wietrzników, trzeszczenie kadłuba... Nie, nie! Do jasnej cholery!
Kto
ś
zaciska pi
ęść
, a ja jestem w jej
ś
rodku. Po Kamieniu pełzaj
ą
drakony. Złapałem za szmink
ę
Jaqueritte i ma
ź
n
ą
łem na lustrze głu-
pot
ę
. Słyszycie, jak si
ę
pl
ą
cz
ę
? To szale
ń
stwo, prawda? Nic dziwne-
go, w takich okoliczno
ś
ciach... A jednak słysz
ę
. Sw
ę
dzi mnie gdzie
ś
w
ś
rodku mózgu, a nie mog
ę
si
ę
podrapa
ć
. Zerkn
ą
łem przypadkiem w
ś
cian
ę
i spostrzegłem,
ż
e, nie zdaj
ą
c sobie z tego sprawy, bez
przerwy wyginam sobie twarz w jakie
ś
straszliwe miny, grymasy pa-
skudne. Wy ju
ż
na pewno wiecie. Co to jest, na miło
ść
bosk
ą
? Co to
jest?
...
Słysz
ę
. Nadchodzi. Nadchodzi.
D w a
T E N D R U G I
58
Pi
ęć
dziesi
ą
t mil za Bostonem złapali gum
ę
. Autopilot natychmiast
ś
ci
ą
gn
ą
ł pasy, cofn
ą
ł fotele i wył
ą
czył silnik; toyota ta
ń
czyła po
pustej szosie, w serii kontrolowanych po
ś
lizgów wytracaj
ą
c szyb-
ko
ść
. W ko
ń
cu stan
ę
li. - Konieczna wymiana prawego przedniego koła
- rzekł autopilot.
- B
ę
d
ę
rzygał - wymamrotał Tarnowski.
- Wyła
ź
.
Wyszli obydwaj. Samochód zatrzymał si
ę
był na poboczu, za którym
ci
ą
gn
ę
ło si
ę
ciemnymi fałdami puste pole, kryte na horyzoncie nisk
ą
fal
ą
lasu. Po drugiej stronie mokrej od nocnego deszczu jezdni wi-
dok był niemal identyczny. Sło
ń
ce jeszcze nie sko
ń
czyło wschodzi
ć
i
niebo wci
ąż
wahało si
ę
w wyborze lakieru mi
ę
dzy ponur
ą
szaro
ś
ci
ą
a
bladym bł
ę
kitem. Od wschodu sun
ę
ły po nim ci
ęż
arne burz
ą
czarno-
granatowe chmury.
Podczas gdy Tarnowski zwracał kolacj
ę
, Firehand pomaszerował
wstecz po
ś
ladach startej gumy toyoty. Wrócił, pochylił si
ę
nad
sflaczałym kołem, zakl
ą
ł.
- Mhm? - Tarnowski wycierał sobie usta chusteczk
ą
.
- Cholerne szczeniaki - zgrzytał z
ę
bami Firehand. - Powinni ich
za to zamyka
ć
. Je
ż
d
żą
sobie i rozrzucaj
ą
po drogach. Ju
ż
od tego
ludzie gin
ę
li.
Tarnowski spojrzał na wskazywane przez Firehanda metalowe drobi-
ny powbijane w strz
ę
py feralnej opony.
- Nie słyszałe
ś
? Takie małe kolczaste kulki, je
ż
e si
ę
nazywaj
ą
-
wyja
ś
nił Firehand. - Poniewa
ż
normalnie dziury zalepiaj
ą
si
ę
auto-
matycznie, wykombinowali sobie prawdziwe miniminy drogowe: wbija
si
ę
dra
ń
stwo i dopiero potem wybucha. No i sam widzisz. Masakra.
Szlag by ich.
- Pod co to podpada, pod umy
ś
lne spowodowanie zagro
ż
enia
ż
ycia,
no nie?
- Niby tak, ale cholernie trudno doj
ść
, czyja to sprawka, a poza
tym zazwyczaj s
ą
to nieletni, wi
ę
c co im zrobisz? A jak chcieli sa-
dza
ć
za posiadanie, to nie przeszło przez Senat. Nie słyszałe
ś
?
- Latam helikopterem.
- A prawda.
Firehand wyj
ą
ł z portfela telefon i wdał si
ę
w dług
ą
sprzeczk
ę
z
central
ą
pomocy drogowej.
Abraham Tarnowski tymczasem zdj
ą
ł marynark
ę
i rzucił j
ą
na tylne
siedzenie. Rozpi
ą
wszy kołnierzyk czarnej koszuli, rozsiadł si
ę
na
masce toyoty. Oddychał gł
ę
boko chłodnym, orze
ź
wiaj
ą
cym powietrzem.
Pomy
ś
lał o papierosie, koniecznie ci
ęż
kodymnym nikotynowcu, na któ-
r
ą
to nielegaln
ą
u
ż
ywk
ę
powracała ostatnio moda w wy
ż
szych sferach
megapolii.
Min
ą
ł ich rozp
ę
dzony wy
ż
ej setki czarnobrody motocyklista na
dłu
ż
szym od toyoty harleyu.
Firehand bluzgn
ą
ł po
ż
egnalnym przekle
ń
stwem, po czym schował te-
lefon.
- No i? - mrukn
ą
ł Tarnowski.
- A jak my
ś
lisz? Łapiemy si
ę
za
ż
elazo.
Abraham uniósł brwi.
- Naprawd
ę
potrafisz wymieni
ć
koło?
Firehand si
ę
zmieszał.
- No co, cholera, przecie
ż
nie mo
ż
e to by
ć
znowu takie trud-
ne...!
- A co z t
ą
pomoc
ą
?
59
- Obwdzwoniłem wszystkie trzy centrale. Z tego, co zrozumiałem,
prowadz
ą
jak
ąś
akcj
ę
protestacyjn
ą
: nie obsługuj
ą
bud
ż
etówki.
- To słu
ż
bowy wóz?
- A co
ś
ty my
ś
lał? Dostałem go razem z przydziałem do ciebie.
Wzi
ę
li mnie z trupiej wachty.
- Dlaczego to wyszło tak w
ś
rodku nocy? Zdj
ą
łe
ś
mnie w połowie
przemówienia Dreyfussa, ludzie si
ę
krzywili.
- Robisz mu w sztabie?
- Konsultant, jak zwykle. Nie zmieniaj tematu. Mówiłe
ś
,
ż
e biu-
rokracja. Jaki prawdziwy biurokrata pracuje w nadgodzinach?
Firehand wzruszył ramionami.
- Fedziowie prze
ś
wietlali ci
ę
do wy
ż
szego poziomu dost
ę
pu. Pół-
torej doby im to zabrało.
Twardowski skrzywił si
ę
sceptycznie.
- Przecie
ż
ten schizoagent sprzed roku, którego wam rozło
ż
yłem,
no to on podpadał pod kod beta; to co, podnie
ś
li mnie niby do alfy?
Niedługo przeskocz
ę
prezydenta.
- A
ż
eby
ś
wiedział,
ż
e masz alf
ę
. To nie jest byle fucha, Abe.
- Nie strasz, nie strasz, bo jeszcze si
ę
wycofam.
-
Ź
le ci? Doisz rz
ą
d na godzin
ę
wi
ę
cej, ni
ż
ja na tydzie
ń
i
jeszcze narzekasz?
- Bierz si
ę
lepiej za to koło.
- A ty co? B
ę
dziesz stał i patrzył?
- Nie znam si
ę
na tym.
- A od czego masz paj
ą
ka?
Ś
ci
ą
gnij z Sieci opis wymiany koła w
samochodzie osobowym.
Tarnowski ponownie skrzywił si
ę
, ale wszedł w półza
ś
lep. Dwa me-
try przed nim, nad przydro
ż
nym rowem, rozwin
ą
ł si
ę
wielki srebrno-
czarny ekran, pi
ęć
na dziewi
ęć
. Abraham szybko przeskakiwał po ko-
lejnych oknach opcji, a
ż
doszedł do pozaindeksatorowego searchera
tematycznego. Wtedy wstał i dał dwa kroki w bok, by obj
ąć
spojrze-
niem toyot
ę
wraz z jej sflaczałym kołem; ekran zgrabnie przepłyn
ą
ł
nad jezdni
ę
. Tarnowski wrzucił obraz do programu. Ekran skurczył
si
ę
do panelu setupu. Tarnowski wybrał standard. Panel znikn
ą
ł. As-
falt, na który przed momentem rzucał on cie
ń
, zacz
ą
ł si
ę
gotowa
ć
.
Chwil
ę
bulgotał, pyrkaj
ą
c wielkimi b
ą
blami, wreszcie wybrzuszył si
ę
w gór
ę
na dobre dwa metry. Zacz
ę
ło nim targa
ć
boki, wyłaniały si
ę
z
czerni i zaraz w niej gin
ę
ły przeró
ż
ne kształty. Tarnowski obserwo-
wał to z nieukrywanym niesmakiem. W ko
ń
cu utoczonemu z asfaltu m
ęż
-
czy
ź
nie skrzepła twarz i otworzył on oczy. - Super Claymen - rzekł
kłaniaj
ą
c si
ę
i bez potrzeby wygładzaj
ą
c na sobie firmowy kombine-
zon sponsora aplikacji. - Serwisy Clay & Co. czynne cał
ą
dob
ę
w stu
siedemdziesi
ę
ciu
o
ś
miu
punktach
na
terenie
całych
Północno-
Wschodnich Stanów. Poda
ć
wi
ę
cej informacji? - Nie - warkn
ą
ł bez-
słownie Tarnowski. - Powiedz, jak wymieni
ć
koło. - Super Claymen,
cho
ć
, rzecz jasna, nie mógł tego zobaczy
ć
- nie mógł niczego zoba-
czy
ć
- zacz
ą
ł si
ę
teatralnie przygl
ą
da
ć
rozszarpanej oponie. - O,
to bardzo proste! - zapiał, szczerz
ą
c
ś
nie
ż
nobiałe w czarnej twarzy
z
ę
by. - Ju
ż
wyja
ś
niam. Najpierw...
Program mówił, a Tarnowski powtarzał na głos jego instrukcje Fi-
rehandowi, który tymczasem zd
ąż
ył si
ę
odla
ć
do rowu.
Przyst
ą
piwszy do pracy, w pi
ęć
minut uczernili sobie r
ę
ce po
łokcie.
- Ale
ż
to brudna robota - warkn
ą
ł Firehand.
- Zaczepił si
ę
o co
ś
- mrukn
ą
ł Tarnowski, szarpi
ą
c krzywo wsu-
ni
ę
ty pod wóz podno
ś
nik.
- Dlaczego to wszystko takie skomplikowane? - parskn
ą
ł Firehand
marszcz
ą
c brwi nad magnetycznymi zatrzaskami kołpaka.
60
- Powie
ś
je sobie nad biurkiem.
- Co?
- To motto. Powinni
ś
cie je mie
ć
w nagłówkach swoich legitymacji.
Military Inteligence Department: “Dlaczego to wszystko takie skom-
plikowane?”
- Do czego pijesz?
Tarnowski wyprostował podno
ś
nik, odetchn
ą
ł i usiadł na asfalcie,
opieraj
ą
c si
ę
plecami o błotnik.
- Nie udawaj. Wieziesz mnie do Hugona. Kogo tam trzymacie?
Firehand otarł pot z czoła, zastanowił si
ę
.
- Wy
ś
lepiłe
ś
si
ę
? - spytał wreszcie.
Tarnowski czym pr
ę
dzej skasował Super Claymana i zamkn
ą
ł paj
ą
ka.
- Ju
ż
.
- Nie wiem - rzekł wówczas Firehand.
Abraham złapał za ły
ż
k
ę
.
- Zli
ż
esz z niej swój mózg.
- Dobra, dobra! - porucznik zamachał r
ę
kami.
- No wi
ę
c?
- No wi
ę
c kim on jest, to my faktycznie tak do ko
ń
ca nie wiemy.
Zidentyfikowali
ś
my go podług odcisków palców i siatkówki oka.
Anaxander Schwarz, obywatelstwo niemieckie, urodzony jeszcze w Pol-
sce, ostatnio zatrudniony w Heinlemannie, Inc.
- Noo, dla mnie to jest wcale dokładna identyfikacja.
Firehand skrzywił si
ę
kwa
ś
no. Co
ś
mu wpadło do oka i usiłował to
teraz wydoby
ć
spod powieki, nie zwa
ż
aj
ą
c na pokrywaj
ą
cy mu palce
brud.
- Each... poczekaj tylko, a
ż
ci reszt
ę
opowiem. Masz mo
ż
e chus-
teczk
ę
? Dzi
ę
ki. Co za zaraza... Uch. Taak. Z Heinlemanna go wywali-
li za morderstwo. Wiemy,
ż
e odstawili go na Ksi
ęż
yc. Teraz słuchaj.
Powłamywali
ś
my si
ę
tu i ówdzie i przeczesali bazy danych. Otó
ż
brak
jakichkolwiek informacji o jego powrocie na Ziemi
ę
: nie było go na
pokładzie
ż
adnego z Kondorów. Co jeszcze nic nie znaczy, bo je
ś
li
si
ę
postara
ć
, to przemyci
ć
z orbity mo
ż
na wszystko i wszystkich.
Sprawa polega na tym,
ż
e posiadamy stuprocentow
ą
pewno
ść
, i
ż
ów
Schwarz znajdował si
ę
na pokładzie Armstronga 7, gdy ten odpalił w
sw
ą
podró
ż
do Saturna. To prywatny drobnicowiec, wynaj
ę
ty przez
TraCom. Wci
ąż
leci. Uwa
ż
asz: on leci, a Schwarz ni st
ą
d, ni z ow
ą
d
pojawia si
ę
na Ziemi. Jakim cudem? Teleportował si
ę
? Musiał go kto
ś
przej
ąć
ju
ż
w trakcie lotu. Zapukali
ś
my do Nasłuchu. Nasłuch, jak
wiesz,
ś
ledzi wszystkie wykrywalne sztuczne obiekty poruszaj
ą
ce si
ę
w Układzie Słonecznym,
ś
ledzi wi
ę
c te
ż
, rzecz jasna, Armstronga 7.
I twierdzi,
ż
e nie doszło do
ż
adnego rendez-vous w pró
ż
ni. Nie
stracili Armstronga z pola obserwacji ani na moment. Wi
ę
c mamy za-
gadk
ę
.
- Ogólnikami poleciałe
ś
. Ta stuprocentowa pewno
ść
...
- Szczegółowa dokumentacja czeka na ciebie u Hugona. Tymczasem
przyjmij na wiar
ę
.
- No wiesz, teoretycznie takie przechwycenie człowieka byłoby
mimo wszystko mo
ż
liwe: podej
ś
cie po wymuszonej w cieniu obiektu,
takie
ż
samo odej
ś
cie, potem analogiczna operacja przy jakim
ś
statku
powracaj
ą
cym na Ziemi
ę
... i ju
ż
. Oczywi
ś
cie rzecz byłaby niezmier-
nie kosztowna i bardzo ryzykowna, chocia
ż
by z uwagi na MIOU; ale
teoretycznie - mo
ż
liwa.
- Nie s
ą
d
ź
,
ż
e zlekcewa
ż
yli
ś
my takie oczywisto
ś
ci. Były symula-
cje. Przy maksymalnie sprzyjaj
ą
cych przedsi
ę
wzi
ę
ciu warunkach i tak
nie wyrobiłby si
ę
czasowo.
- A kiedy
ś
cie namierzyli tego Schwarza?
- Dwudziestego drugiego marca. Na pla
ż
y powy
ż
ej Atlantic City.
61
- Co on tam robił? Muszelki zbierał?
- Mhm, widz
ę
,
ż
e powinienem zacz
ąć
od drugiego ko
ń
ca... Jaki
ś
staruszek wybrał si
ę
na porann
ą
przechadzk
ę
i wezwał policj
ę
, bo
my
ś
lał,
ż
e to topielec. Le
ż
ał twarz
ą
do piasku, kompletnie goły,
nie ruszał si
ę
, skór
ę
miał zmacerowan
ą
od wody. Okazało si
ę
,
ż
e
jednak
ż
yje. Zabrali go do szpitala. Nieprzytomny: hipotermia, za-
palenie płuc i powikłania; zaburzenie równowagi chemicznej organi-
zmu wskazuj
ą
ce na niedawny dłu
ż
szy pobyt w stanie niewa
ż
ko
ś
ci. Wte-
dy si
ę
zacz
ę
ły te korowody z identyfikacj
ą
. Poniewa
ż
to cudzozie-
miec, od razu wskoczył nam na list
ę
i poszła rutynowa procedura.
Wydobyli
ś
my od Heinlemanna jego wzorzec DNA. Nie zainteresowaliby-
ś
my si
ę
do tego stopnia, gdyby wła
ś
nie nie DNA.
- A co? Nie pasuje?
- I tak, i nie. To znaczy cz
ęść
porównywana standardowo, odpo-
wiedzialna za osobnicze zró
ż
nicowanie genotypu w ramach gatunku,
kodowana do personalnego wzorca DNAPI, pokrywa si
ę
z charaktery-
styczn
ą
dla Anaxandra Schwarza. Natomiast na miejscu tych wszyst-
kich ewolucyjnych
ś
mieci, intronów i reliktów genetycznych - tam
jest co
ś
dziwnego.
- Co?
- Nie wiadomo. Nigdy si
ę
z czym
ś
takim nie spotkali
ś
my. Nie mamy
poj
ę
cia, co to wła
ś
ciwie koduje - je
ś
li koduje cokolwiek. Jakby te
ż
introny - tylko
ż
e inne.
- Sklonujcie, obetnijcie, podepnijcie wariacyjnie i przekonajcie
si
ę
na
ż
ywo.
- Łatwo powiedzie
ć
. To w ogóle nie słu
ż
y do embriogenezy.
- Mo
ż
e zapis czystej informacji? Zastanawiali
ś
cie si
ę
, po co w
pełni ukształtowanemu człowiekowi zmienia
ć
nie koduj
ą
ce fragmenty
DNA? Bo rozumiem,
ż
e on jest przerobiony co do komórki.
- Aha.
- Co on sam o tym mówi?
Firehand u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- I tu jest, Abe, zadanie dla ciebie. Facet ma co
ś
w rodzaju
amnezji. Konowały przeskanowali go na wylot, przepu
ś
cili przez set-
k
ę
testów, pod hipnoz
ą
, na prochach i w ogóle, i przynajmniej tyle
wiadomo,
ż
e nie kłamie. Faktycznie nie pami
ę
ta. Ale brak
ś
ladów
urazu fizycznego oraz jakichkolwiek planowych mechanicznych manipu-
lacji. Wszystko wi
ę
c przemawia za blokad
ą
psychiczn
ą
, i ty masz j
ą
rozpru
ć
.
Tarnowski w zamy
ś
leniu przesun
ą
ł j
ę
zykiem po z
ę
bach.
- Jaki on ma status prawny?
- Nielegalne przekroczenie granicy i zagro
ż
enie biologiczne.
Utajnienie z ustawy McFluga. Wszystko cacy.
- Zagro
ż
enie biologiczne, dobre sobie.
- Porobili takie ładne paragrafy - maj
ą
si
ę
zmarnowa
ć
?
- Dok
ą
d pami
ę
ta?
- Do Hawkinga.
- Słucham?
- A, zapomniałem. Tego Armstronga 7 musn
ą
ł styczniowy chi
ń
ski
Hawking. Od tamtej pory brak ł
ą
czno
ś
ci ze statkiem.
- Załoga prze
ż
yła?
- Diabli wiedz
ą
. Raz odezwał si
ę
ich komputer, ale dał kompletny
bełkot, Nasłuch rutynowo przepu
ś
cił to przez naszykowane na MIOU
deszyfratory, bez skutku. Chyba wyzdychali, a maszyna zidiociała.
Tarnowski westchn
ą
ł, wstał, otrzepał spodnie.
- Powiedzie
ć
ci moje zdanie?
- Wiem; wcale go tam nie było, nie istnieje co
ś
takiego, jak
pewno
ść
stuprocentowa.
62
- Dokładnie.
- Przeczytasz sobie szczegółowe sprawozdanie u Hugona. Z grubsza
rzecz polega na tym,
ż
e ten Armstrong 7 i cała jego załoga do mo-
mentu opuszczenia ksi
ęż
ycowej byli pod
ś
cisł
ą
obserwacj
ą
dwóch
agencji detektywistycznych oraz Mossadu i MI6. Wszyscy r
ę
cz
ą
za te-
go Schwarza. Odleciał; nie było
ż
adnej podmiany.
Tarnowski zmarszczył brwi.
- Zaraz, zaraz, czego
ś
nie rozumiem. Oni wiedzieli o nim wcze-
ś
niej? Sk
ą
d?
Firehand westchn
ą
ł.
- Łap si
ę
za koło.
- Strasznie chaotycznie opowiadasz.
- Nie Schwarza pilnowali. Mossad... zabierz te paluchy, bo ci je
obetn
ę
! Mossad łaził za jednym hasasynem, dane w aktach. Hasasyn
si
ę
zaci
ą
gn
ą
ł, wi
ę
c wzi
ę
li pod obserwacj
ę
statek i załog
ę
. To pono
ć
jeden z tych cyborgizowanych, ju
ż
na Ksi
ęż
ycu załatwił im paru lu-
dzi - sam rozumiesz,
ż
e raczej nie lekcewa
ż
yli tej sprawy. MI6 z
kolei poci
ą
gn
ę
ło za somalijsk
ą
lekark
ą
, zobacz sobie zdj
ę
cie, praw-
dziwa czarna pi
ę
kno
ść
, nogi jak st
ą
d do Waszyngtonu, maczała palce
w Quelimanijskiej Masakrze, jest za ni
ą
list go
ń
czy Interpolu, na-
wiasem mówi
ą
c zatwierdzony tak
ż
e przez nas. Dawaj to.
- Masz, masz, udław si
ę
. A dlaczego ci Angole tak si
ę
na ni
ą
uwzi
ę
li?
- Bodaj
ż
e załatwiła im kogo
ś
albo te
ż
or
ż
n
ę
ła na par
ę
na
ś
cie me-
ga; m
ę
tnie tłumaczyli.
- I ona równie
ż
si
ę
załapała na ten lot?
- Aha. Pchniesz kiedy powiem. Co si
ę
tyczy prywatnych szpicli,
to Pinkerton łaził za małoletni
ą
paj
ę
czar
ą
, która ukradła jaki
ś
program Microsoftowi. Firma obiecała agencji dwie
ś
cie megakodolarów
za uniemo
ż
liwienie jego rozpowszechnienia, wyobra
ż
asz sobie? A ci
drudzy... pchaj!! Cholera. Uch... Ci drudzy to szemrana kompania,
chłopcy Triady z pozwoleniami na bro
ń
; zdaje si
ę
,
ż
e mieli wyrok na
wła
ś
ciciela tego Armstronga, nie
ź
le ich musiał wycycka
ć
.
- Rany boskie, Catch, ten statek to jaka
ś
lataj
ą
ca Sodoma i Go-
mora, pienia anielskie powinni
ś
my usłysze
ć
po tym Hawkingu.
- Te
ż
ż
e
ś
my si
ę
zastanawiali. Zbieg okoliczno
ś
ci czy jakie li-
cho. Zbieranina jak z kiczowatego filmu. Ale faktycznie wygl
ą
da na
przypadek. ...No; b
ę
dzie. Spytaj si
ę
samochodu.
Tarnowski wetkn
ą
ł głow
ę
do wn
ę
trza toyoty i wywołał raport tech-
niczy.
- W porz
ą
dku - zameldował. - Masz co
ś
do umycia r
ą
k?
- Co niby?
- Cokolwiek.
Firehand wyci
ą
gn
ą
ł z tylnego siedzenia obszern
ą
torb
ę
turystycz-
n
ą
i zacz
ą
ł przegl
ą
da
ć
jej zawarto
ść
.
- Mo
ż
emy si
ę
umy
ć
w perrierze - mrukn
ą
ł w ko
ń
cu. - We
ź
chustecz-
ki.
Pozbierali sprz
ę
t i stare koło i przyst
ą
pili do ablucji. Perrie-
ra było zaledwie półtora litra, chusteczek siedem, mydła nie mieli.
Stali nad rowem z r
ę
kawami koszul podwini
ę
tymi pod same pachy.
Sło
ń
ce ju
ż
całkowicie wzeszło, zrobiło si
ę
troch
ę
cieplej. Burza
zbli
ż
ała si
ę
do nich po bladym nieboskłonie niczym opity noc
ą
gi-
gantyczny kleszcz.
- Je
ś
li dobrze zrozumiałem, stwiedziłe
ś
,
ż
e Schwarz nie pami
ę
ta
nic do momentu wybuchu bomby Hawkinga. To znaczy,
ż
e pami
ę
ta swój
lot Armstrongiem a
ż
do owej chwili. Czyli
ż
e rzeczywi
ś
cie był na
jego pokładzie.
- Na to by wygl
ą
dało.
63
- Nie kłamie.
- Nie kłamie. Nie
ś
wiadomie.
- Zapomnij na chwil
ę
o danych Nasłuchu. Załó
ż
,
ż
e przesiadł si
ę
na jakiego
ś
rajdera zaraz po Hawkingu. Zd
ąż
yłby wróci
ć
na Ziemi
ę
?
Chodzi mi o ograniczenia czysto fizyczne. Jakie przyspieszenia
wchodziłby w gr
ę
?
- Je
ś
li mówimy tu o czystej teorii - to tak: zd
ąż
yłby. Jeden gie
plus, jeden gie minus,
ż
adne przeci
ąż
enie, orbita bez znaczenia,
cały czas na ci
ą
gu; pewnie,
ż
e zd
ąż
yłby. Ale to teoria. W prakty-
ce... cały TraCom nie ma tyle antymaterii, ile on by potrzebował do
podobnego sprintu. A poruszaj
ą
c si
ę
po tak wymuszonym torze, rzu-
całby si
ę
w oczy jak goły Hillman na Times Square, MIOU rozpieprzy-
łyby go w par
ę
dni. Nie wspominam ju
ż
o tym,
ż
e Nasłuchy wszystkich
pa
ń
stw miałyby go na niebie jak krzyk w katedrze. To jest nie do
zrobienia.
- A zatem - kto
ś
grzebał temu Schwarzowi we łbie, i to dosy
ć
bezczelnie.
- Na to wygl
ą
da.
- Ma paj
ą
ka?
- Nie.
-
Ś
lady mikrotrepanacji?
-
Ż
adnych.
- No, no, no. Podoba mi si
ę
. Prawdziwa szarada. Jaki on jest?
- Kto?
- Schwarz, Schwarz.
- Nie spotkałem jeszcze. Nie ja to rozpracowywałem.
- A kto?
- Luca. Nie znasz. Ja wszedłem, gdy zdecydowali si
ę
wci
ą
gn
ąć
ciebie, bo ju
ż
ci
ę
przedtem prowadziłem.
- Kto ja jestem, twój agent? “Prowadziłem”, dobre sobie!
- Tak mi si
ę
powiedziało. Nie rzucaj si
ę
; nie jeste
ś
chyba freu-
dyst
ą
.
- Mówiłe
ś
,
ż
e wzi
ę
li ci
ę
z martwej wachty.
- Bo to prawda. Nie było wiadomo, kiedy sko
ń
cz
ą
ci
ę
prze
ś
wie-
tla
ć
.
Pust
ą
plastikow
ą
butl
ę
i zu
ż
yte chusteczki wrzucili do baga
ż
ni-
ka. Odwin
ę
li r
ę
kawy koszul w dół. Firehand, zanim wsiadł, przespa-
cerował si
ę
kilkadziesi
ą
t metrów szos
ą
w przód, wypatruj
ą
c kolej-
nych je
ż
y. Wróciwszy, wł
ą
czył silnik.
- B
ę
d
ą
za mn
ą
łazi
ć
? - spytał go Tarnowski, przeszukuj
ą
c kanały
telewizora w poszukiwaniu relacji z wyborczej kolacji Dreyfussa.
- To chyba nieuniknione.
- Prosz
ę
zapi
ąć
pasy - rzekła toyota.
Zapi
ę
li.
- Przeprowadzili
ś
cie interpolacj
ę
jego drogi w oceanie podług
biegu pr
ą
dów? Wyrzucili go albo z brzegu, albo ze statku, albo z
powietrza: samolot lub helikopter. O tej porze roku nie prze
ż
yłby w
wodzie zbyt długo. Sprawdzili
ś
cie zdj
ę
cia satelitarne z tamtego
dnia? A dane radarowe kontroli lotów? Mhm?
Ruszyli. Rozp
ę
dziwszy si
ę
do podró
ż
nej, komputer przej
ą
ł w cało-
ś
ci kierowanie samochodem. Firehand pogrzebał po schowkach, znalazł
orzeszki ziemne, pocz
ę
stował Abrahama.
- Niezbyt dokładnie wiadomo, kiedy go wyrzuciło na t
ę
pla
żę
.
Ś
lady s
ą
po przypływie. Cała noc, dziesi
ęć
godzin. Co do zj
ęć
sate-
litarnych, to jest na paru ze
ś
witu, jak ju
ż
tam le
ż
y.
Ś
ciskał co
ś
w dłoni, jakby patyk. Dziadek, co go znalazł, ju
ż
tego nie widział.
O tej porze ludzie wypuszczaj
ą
psy, mógł który
ś
rzecz odwlec albo i
zabra
ć
do domu, s
ą
tam tropy kilku ró
ż
nych zwierz
ą
t; nie wiemy, co
64
to jest, mo
ż
e któremu
ś
smacznie zapachniało. Jeszcze ludzie chodz
ą
i szukaj
ą
.
- Chyba
ż
artujesz. Chodz
ą
wzdłu
ż
pla
ż
y szukaj
ą
c patyka? Ilu cy-
frowy IQ ma ten Luca?
- Mhm, rzecz jest jednak dosy
ć
charakterystyczna, poza tym te
zdj
ę
cia s
ą
naprawd
ę
wysokiej rozdzielczo
ś
ci.
- Złapał badyl nie
ś
wiadomie. Morze bez przerwy wyrzuca tony
ś
mieci. To bez sensu.
- Najpierw zobacz zdj
ę
cie. Ma ponad metr długo
ś
ci, dwa cale
ś
rednicy i jaki
ś
skomplikowany ornament na całej powierzchni. Co
ś
jakby laska, je
ś
li si
ę
dobrze przyjrze
ć
.
Tarnowski w milczeniu rozgryzł gar
ść
orzeszków.
- Posiada jak
ąś
rodzin
ę
?
- Nie zd
ąż
ył si
ę
o
ż
eni
ć
, Heinlemann go zwerbował zaraz po te-
stach, dwadzie
ś
cia par
ę
lat miał. Matka zmarła poroniwszy jego bra-
ta. Ojciec zapił si
ę
i za
ć
pał trzy lata po podj
ę
ciu przez Anaxandra
pracy w korporacji.
- Jak to, jedno z dwojga: albo zapił, albo za
ć
pał.
- Jemu najwyra
ź
niej udało si
ę
synchronicznie. Kremacja na koszt
pa
ń
stwa.
- Synalek nie uronił łzy?
- Swego czasu wzywali tam do nich policj
ę
, odchodziły awantury
na pół ulicy: butelki, no
ż
e i pi
ęś
ci, tatu
ś
synusia, synu
ś
tatusia,
ż
arli si
ę
, a
ż
wreszcie chłopak si
ę
wyprowadził.
- Co on wła
ś
ciwie poko
ń
czył?
- Gimnazjum, a potem par
ę
lat u Heinlemanna.
- Jakie oceny?
- Prze
ś
lizgiwał si
ę
. Chyba raczej nie chciało mu si
ę
, bo u nas
na testach wychodzi nie
ź
le.
- Współpracuje?
- Ty by
ś
współpracował?
- Ile trzeba.
- No wła
ś
nie. Jedna próba ucieczki, jedna głodówki. Próbuje wy-
brn
ąć
z tego mo
ż
liwie najmniejszym kosztem.
- Kontakty z Bundesnachrichtendienst
4
?
- Nie dokopali
ś
my si
ę
.
Orzeszki sko
ń
czyły si
ę
. Zacz
ę
ło pada
ć
.
- B
ę
dzie cholerna burza.
Rz
ą
dowa klinika psychiatryczna imienia Klausa Kinskiego rozło
ż
y-
ła si
ę
w malowniczej dolince odległej od autostrady o kilkana
ś
cie
kilometrów. W g
ę
stych zaro
ś
lach kryło si
ę
tu ponad dwadzie
ś
cia bu-
dynków, głównie parterowych i jednopi
ę
trowych. Aby wjecha
ć
na teren
kliniki, Tarnowski i Firehand musieli si
ę
podda
ć
dwóm kotrolom:
jednej przy zje
ź
dzie na zamkni
ę
t
ą
drog
ę
, drugiej przy bramie w
ogrodzeniu otaczaj
ą
cym dolink
ę
. Sprawdzono DNAPI go
ś
ci, przeszukano
ich samochód. Uniformy stra
ż
ników oznakowane były jedynie logo kli-
niki i w ogóle nic nie wskazywało na rz
ą
dowe pochodzenie pieni
ę
dzy,
które utrzymywały to miejsce oraz jego personel.
Zje
ż
d
ż
aj
ą
c parkow
ą
alej
ą
wgł
ą
b dolinki porucznik Firehand rozma-
wiał przez telefon z
ż
on
ą
(- Mówi
ę
ci,
ż
e nie mog
ę
! ...Czy ty my-
ś
lisz,
ż
e ja robi
ę
ci to na zło
ść
? B
ą
d
ź
rozs
ą
dna! ...Pi
ę
knie. Wspa-
niale! Mam ju
ż
dzwoni
ć
do adwokata? ...Na lito
ść
bosk
ą
, Cleo, to
jest moja praca...!), Abraham Tarnowski za
ś
przebywał w pełnym za-
4
Bundesnachrichtendienst - słu
ż
ba wywiadowcza RFN
65
ś
lepie A-V. Szalała burza, deszcz bił w szyby, ci
ę
ły niebo błyska-
wice, huczały gromy - on tego nie słyszał, on tego nie widział:
pełny za
ś
lep audiowizualny powodował odci
ę
cie cało
ś
ci bod
ź
ców adre-
sowanych do zmysłów słuchu i wzroku delikwenta i wpuszczenie w to
miejsce generowanych przez paj
ą
ka zespołów bod
ź
ców sztucznych. Tar-
nowski czuł na j
ę
zyku sól pozostał
ą
po orzeszkach, czuł dotyk ubra-
nia na skórze i ucisk zapi
ę
tych pasów bezpiecze
ń
stwa, czuł wo
ń
so-
snowego lasu wypełniaj
ą
c
ą
toyot
ę
za spraw
ą
wbudowanych w system
klimatyzacji kieszeni zapachowych, czuł wreszcie tłumione resorami
wstrz
ą
sy jad
ą
cego samochodu - wszelako co si
ę
tyczy tego, co wi-
dział i słyszał, nie miało to nic wspólnego z miejscem jego rzeczy-
wistego pobytu. Przegl
ą
dał wła
ś
nie najnowsze zbiory swego indeksa-
tora. Wiadomo
ś
ci z kraju i ze
ś
wiata; wiadomo
ś
ci o faktach i wiado-
mo
ś
ci o wiadomo
ś
ciach; słowa o czynach i słowa o słowach; i czyny
przeciwko słowom. Stał za plecami ministra spraw zagranicznych
Francji, gdy na okrzyk z odległego kierunkowego gło
ś
nika dzienni-
karz UPI zmienił osobowo
ść
i, rzuciwszy si
ę
na dygnitarza, wyrwał
mu serce gołymi r
ę
kami, zanim jeszcze dosi
ę
gły go płaskie, pod-
d
ź
wi
ę
kowe kule z bezszmerowych HarCanów ochrony. Siedział w fote-
lach pay-in odeon w tych wszystkich talk-shows, w których padło
cho
ć
słowo na temat zwi
ą
zany z Dreyfussem b
ą
d
ź
jego konkurentami.
Wizytował dopiero co zako
ń
czone konferencje psychiatrów, psycholo-
gów i psychotechów, ze swego miejsca w wirtualnym rz
ę
dzie widowni
zadaj
ą
c przemawiaj
ą
cemu pytania, na które tamten “odpowiadał” - z
mniejszym lub wi
ę
kszym sensem - podług napakowanych jego doktrynami
i uprzedzeniami algorytmów symuluj
ą
cych alternatywny rozwój dysku-
sji. Na Ultranecie, wszedłszy do gabinetu z widokiem na główny
gmach biblioteki Atlantydy, odpisał na kilkadziesi
ą
t zindeksowanych
wy
ż
ej jego poziomu prywatno
ś
ci listów. Z gabinetu przeszedł bezpo-
ś
rednio do sali Ducha
Ś
wi
ę
tego; umieszczony pod freskiem przekopio-
wanym z Kaplicy Syksty
ń
skiej licznik pokazywał zmieniaj
ą
c
ą
si
ę
nie-
ustannie liczb
ę
aktualnych wizytantów - trzy pierwsze okienka zaj-
mowały cyfry: 2, 3 i 8, cztery kolejne migały natomiast zbyt szyb-
ko, by móc je odczyta
ć
. Owe dwa i pół miliona stanowiło, rzecz ja-
sna, ogóln
ą
liczb
ę
zalogowanych pod t
ę
najpopularniejsz
ą
z publicz-
nych przegl
ą
darek - paj
ę
czarze nie stanowili w niej nawet promila,
to wci
ąż
była zbyt droga technologia. Liczba log-inów stanowiła
funkcj
ę
pokrycia obszarów globu o wysokim współczynniku komputery-
zacji przez czasowe strefy najwy
ż
szej aktywno
ś
ci; zamachy, krachy
giełdowe, plotki z Hollywood pełniły tu rol
ę
randomicznych modula-
torów. Tarnowski przeszedł po mozaice uło
ż
onej w map
ę
ś
wiata (kroki
odbijały si
ę
od
ś
cian gło
ś
nym echem), min
ą
ł wrota informacji zsor-
towanych podług pierwszej pochodnej krzywej frekwencji (Stupor Mun-
di InfoGate), min
ą
ł szereg korytarzy tematycznych, zatrzymał si
ę
dopiero przy drzwiach Rorschacha. Dotkn
ą
ł futryny. Bluzgn
ę
ło obra-
zami i d
ź
wi
ę
kami. Nie opuszczał powiek. Wkrótce p
ę
tla si
ę
zamkn
ę
ła
i zacz
ę
ła powtarza
ć
cykl, krótszy o cz
ęść
wyci
ę
t
ą
na podstawie re-
akcji Tarnowskiego za pierwszego przegl
ą
du; teraz jednak sekwencje
zmieniały si
ę
nieco wolniej i dłu
ż
ej to trwało. P
ę
tla powtórzyła
si
ę
- wci
ąż
coraz krótsza i coraz wolniejsza w zmianach - jeszcze
sze
ś
ciokrotnie. Ostało si
ę
osiem bloków informacyjnych. Tarnowski
po raz drugi dotkn
ą
ł futryny. Wszedł. Okazało si
ę
,
ż
e to samobój-
stwo trzeciego klonu Michaela Jacksona. Wej
ś
ciówki do New Radio Ci-
ty Hall chodziły po dziesi
ęć
kilo. Wstrzykn
ą
ł sobie ND podczas wy-
st
ę
pu. Tarnowski zrobił krok w bok. Jaki
ś
szaleniec wykładał swoj
ą
teori
ę
na temat Listu. To cz
ęść
multipalimpsestu, mówił; deszyfra-
cja jest mo
ż
liwa dopiero po kompilacji cało
ś
ci. Oni nie chcieli
przypadku. Musimy bada
ć
pr
ę
dko
ść
ś
wiatła, ludolfin
ę
, stał
ą
grawita-
66
cji... Tarnowski dał kolejny krok w bok. Podczas tych jego poczyna
ń
i w
ę
drówek po sieci indeksator pozostawał wł
ą
czony. Nie wył
ą
czał
si
ę
nigdy - chyba
ż
e specjalnie by
ś
go zablokował. Pozostawał ak-
tywny, cho
ć
nie podpowiadał ci ju
ż
informacji do przegl
ą
du: monito-
rował natomiast twoje woja
ż
e po sieci, skrupulatnie notuj
ą
c wszel-
kie okazywane przez ciebie oznaki zainteresowania poszczególnymi
tematami. Uaktualniana w ten sposób mapa informacji słu
ż
y mu do wy-
szukiwania, filtrowania i sortowania wiadomo
ś
ci do serwisu przygo-
towywanego specjalnie dla ciebie, wci
ąż
od nowa i od nowa. Je
ś
li
nagle zacz
ą
łe
ś
po
ś
wi
ę
ca
ć
wyj
ą
tkowo du
ż
o czasu na zapoznawanie si
ę
z
najnowszymi odkryciami oceanografii, indeksator to zapami
ę
ta i od-
powiednio odszktałci swój profil redakcyjny; nast
ę
pnym razem nie
b
ę
dziesz musiał szuka
ć
, sam ci przedstawi nowinki z tej dziedziny.
Tak zatem, cho
ć
wyj
ś
ciowo, w postaci “firmowej”, wszystkie indeksa-
tory były ze sob
ą
to
ż
same programem, to podlegały nigdy nie ko
ń
cz
ą
-
cemu si
ę
procesowi autoewolucji i w efekcie nie sposób było znale
źć
w
ś
ród nich dwóch takich samych, podobnie jak w
ś
ród ich u
ż
ytkowników
- dwóch takich samych ludzi. Istniał tu zreszt
ą
jeszcze wy
ż
szy po-
ziom dyferencjacji, bo zniekształceniu podlegał sam współczynnik
ewolucyjnej “twardo
ś
ci” programów, to znaczy stopnia uległo
ś
ci
pierwotnego profilu indeksatora chwilowym odmianom zainteresowa
ń
jego posiadacza. Tarnowski na przykład nakazał swemu indeksatorowi
du
żą
sztywno
ść
w tym wzgl
ę
dzie, cz
ę
sto bowiem bywał zmuszany oko-
liczno
ś
ciami pracy do wyszukiwania jakich
ś
pobocznych szczegółów i
nie chciał, by paczyło mu to potem kształt serwisów informacyjnych.
Wolał si
ę
przej
ść
pod drzwi Rorschacha. Teraz, ledwo z nich wy-
szedł, pojawił si
ę
przy nim od
ź
wierny w mundurze Gwardii Szwajcar-
skiej. - Pan Gustav Harmous - rzekł. Pol
ą
czenie z obu stron szło
bez obrazu i Tarnowski, rozmawiaj
ą
c z szefem kampanii Dreyfussa,
mówił w powietrze; kontemplował przy tym mistrzostwo p
ę
dzla Michała
Anioła. - O co chodzi? - Znów truskawki. Przez sen mówi co
ś
o bab-
ci. - Cholera. Uwa
ż
ajcie podczas faz obni
ż
onej sprawno
ś
ci umysło-
wej. Ostro
ż
nie ze stymulantami. - Jest okno pojutrze wieczorem. -
Postaram si
ę
. - Co to znaczy: postaram? - To znaczy,
ż
e licznik mi
teraz stuka dla rz
ą
du. - Co znowu? - Tajne przez poufne przez
ś
ci-
ś
le. Postaram si
ę
. - Radz
ę
. - Tymczasem niewidzialna dło
ń
ś
cisn
ę
ła
Tarnowskiego za rami
ę
. Wyszedł z za
ś
lepu. - Doje
ż
dzamy - rzekł Fi-
rehand i pu
ś
cił Abrahama, by przej
ąć
kierowanie wozem od komputera.
................................. ci
ą
g dalszy (mało) prawdopo-
dobny