Janina Porazińska, I w sto koni nie dogoni (fragment)
Moi rodzice przyjaźnili się z domem państwa Wasilkowskich.
Dla mnie towarzystwa tam nie było. Najmłodsza ich córka była rówieśnicą mej starszej siostry Marii, a trzej synowie byli już od dawna dorośli.
Spośród tych synów pamiętam tylko jednego, Stanisława. Był kapitanem okrętu handlowego floty czarnomorskiej.
Polska nie była wtedy wolna, nie miała swego brzegu morskiego ani swej floty. Kto pragnął służyć w marynarce, ten zaciągał się pod obcą banderę.
Raz do roku pan kapitan dostawał urlop, przyjeżdżał wtedy do swej rodziny w Lublinie i przy tej sposobności zawsze nas odwiedzał.
Na nas, dzieciach, robił olśniewające wrażenie.
Olbrzymiego wzrostu i szerokich ramion, ogorzały od południowego słońca i wszystkich wichrów morskich na kolor cynamonu, w świetnym, kapiącym od złota galowym mundurze kapitańskim - wydawał nam się półbogiem.
Niestety, był małomówny i skąpy w opowiadaniach swych przygód dalekomorskich. Odpowiadał tylko na pytania, a i to w niewielu słowach.
Ale pewnego razu rozgadał się i wtedy to opowiedział nam o swej wizycie w kraju Hindusów.
„Było to w Bombaju.
Okręt zatrzymał się tam na kilka dni, braliśmy większy ładunek ryżu.
Wyszedłem na ląd i zacząłem oglądać osobliwości tego tajemniczego kraju.
Towarzysz mój namówił mnie, abyśmy poszli obejrzeć sztuki - nie wiem, czy tak to należy nazwać - fakira.
Było to pokazywane w niewielkim cyrku. Pośrodku arena była wysypana piaskiem, dookoła ławki, ustawione coraz wyżej. Z każdego miejsca widać było doskonale, co się na arenie dzieje.
Zapalono jakieś kadzidła, rozszedł się zapach mocny, nieco odurzający.
Po chwili na arenę wyszedł fakir. Był czarny, przerażająco chudy, owinięty kawałkiem białego płótna.
Usiadł, postawił przed sobą garnek, napełnił go ziemią i do ziemi włożył jakieś nasionko. Następnie zwilżył tę ziemię wodą, postawił garnek przed sobą i wpatrywał się w niego.
Po niedługiej chwili ujrzeliśmy, że ziemia poruszyła się i zaczął z niej wychodzić jasny kiełek. Rósł prawdziwie w oczach, pojawiły się pączki, z nich rozwinęły się listki, a wreszcie roślinka zakwitła białym kwiatem.
Na wszystko to patrzyliśmy i wszystko to stało się w przeciągu może pół godziny.
Następnie wniesiono na arenę wiadro z wodą i mały blaszany kubek.
Fakir przyzywał na ochotnika kogoś z publiczności dla pokazania swej sztuki. Podniósł się ten i ów człowiek, wszedł na arenę i ... blaszanego kubka z wodą nie mógł unieść. A kubek był mały, taki, z jakiego dzieci piją mleko.
Pomyślałem sobie: to zapewne jego wspólnicy! I gdy znów zwrócił się do publiczności, wstałem i poszedłem na arenę.
Fakir odwrócony był do mnie tyłem.
Rozkazał mi (po angielsku):
Nabierz kubek wody.
Nabrałem.
Czy już ją masz?
Yes, mam.
Wylej na piasek.
Zaraz to zrobiłem.
Czy chcesz to zrobić drugi raz?
Owszem, chcę.
Bierz wody do kubka.
Nabrałem.
Czy już ją masz?
Yes, mam.
Teraz fakir odwrócił się i spojrzał na mnie.
Do końca życia jego wzroku nie zapomnę.
Chciałem wodę wylać, ale nie mogłem ręką ruszyć. Zdawało mi się, że ten kubek z wodą to ciężar kilkupudowy. Chciałem go za wszelką cenę podnieść. Czułem, że mi żyły nabrzmiewają z wysiłku, że pot mi leci po twarzy - a kubka unieść nie mogłem.
Zawstydzony zszedłem z areny i opuściłem cyrk.
Długo tego dnia rozmawiałem z mym towarzyszem o pokazach fakira.
Sztukmistrz? Może.
To z rośliną. Może potrafił tak szalenie zręcznie podstawiać coraz inną roślinę, żeśmy tego nie mogli zauważyć i zdawało się nam, że to jedna i ta sama tak rośnie.
Ale ze mną?
Przecież byłem zupełnie przytomny, doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. Tylko ten fakir sparaliżował mnie swą olbrzymią wolą. Nie chciał, ażebym kubek podniósł, i dlatego podnieść go nie mogłem.”
Wszyscyśmy się przysłuchiwali temu opowiadaniu z ogromnym zainteresowaniem.
Każdy chciał po swojemu to wyjaśnić.
Może i z tą rośliną fakir narzucał swą wolę całej publiczności.
Może kazał wam to tak widzieć i dlatego tak widzieliście.
Zapewne...mogło być i tak...
A może fakir rozkazał roślinie natychmiast z nasienia
wyrosnąć i ona musiała spełnić jego wolę?
Możliwe, i tak... i tak...
Naturalnie, po tym opowiadaniu kapitana zaraz zaczęliśmy robić
próby na własną rękę.
W bawialni stały przy oknach ogromne oleandry w drewnianych
kubłach. Wetknęliśmy tam po ziarnku fasoli i siedzieliśmy cierpliwie z pół godziny, rozkazująco do fasoli przemawiając:
Rośnij prędko, rośnij prędko!
Fasola ani myślała posłuchać.
Byliśmy bardzo rozczarowani. Wobec tego całe opowiadanie
pana kapitana wzięliśmy za bajeczkę, którą nas chciał zabawić.