Janina Porazińska
Czarodziejska księga
Baśnie Bajki Bajdurki
osnute na tematach gawędek ludu polskiego
BAŚŃ KRAKOWSKA
Za tą groblą staweczek,
za staweczkiem młyneczek,
Woda się tam potacza,
młyńskie koła obraca.
Koło małe i duże.
Młynarzówny jak róże.
Jak róże były młynarzowe córki, jedna piękniejsza od drugiej. A było ich trzy.
Ta najstarsza włosy miała czarne jak krucze skrzydło, a buzię bielutką, jakby nigdy słonka nie widziała. Bo i gwoli tej białości słonku z drogi schodziła.
Śmiano się z niej we wsi, piosenkę o niej ułożono:
Popod las, popod las
siwe wołki gnała.
Bała się słoneczka,
by nie ugorzała.
Ta średnia włosy miała brunatne jak liść bukowy o jesieni i oczy zielone niby woda na głębinie.
A ta trzecia złotowłosa była i oczy miała jako kwiatki lnowe, i różaność przez nią przebijała, właśnie jakby zbiegła z obłoku o wesołej pogodzie i błękitu nieba zarwała, i brzasku jutrzenki.
Każda z nich odmienną miała urodę i każda o co innego się starała.
Ta najstarsza o to jeno, aby pięknie wyglądać. Wciąż się przezierała to w zwierciadełku, to w stawowej wodzie, to w zachwyconych ludzkich oczach. I wciąż pytała i siebie, i innych:
— Czy mi ładnie w tym wianeczku ? A może w chusteczce będzie piękniej?
Czy uplotki[
] nad czołem upiąć, czy po bokach zwinąć?
A co lepiej na szyję włożyć: korale czy bursztyny?
Ta średnia tylko by się bawiła, tylko by tańczyła. Ani jej robota w głowie, ani matczyne przestrogi. Aby jeno z wesela na wesele, z poprawin[
] na poprawiny, z wieczornicy na wieczornicę.
Owczaryszek wyśmiewca ułożył o niej śpiewankę:
Główka boli, nóżki bolą,
aż nic robić nie mogę,
nie mogę.
Ale śpiewać i tańcować
to wam wnetki pomogę,
pomogę!
A najmłodsza każdej roboty bardzo była ciekawa.
— Babusiu, jak to robicie, że wam się niteczka przędzie tak cieniutko, tak równiutko? Nauczcież tego i mnie! Matusiu, obudźcie mnie jutro na doświtku do chleba: niechże się nauczę od was rozczyniać ciasto. Tatuniu, pozwólcie mi samej jechać do grodu po sita do młyna. Syna nie macie, to córka musi umieć koniem powozić.
Takie to były te trzy młynarzówny.
*
Jesień to już była późna, szczery przedzimek. Ciężkie chmury bałwaniły się po niebie, wiatr gwizdał w suchych krzakach, a ziemia odarta z zieleni, rozmiękła, wszelkiej żywiznie zdawała się przeciwna.
Do młyna zastukała babka proszalna.
Chudziątko to było zziębnięte i głodne.
Ulitowano się nad nią.
Pod piecem posadzono, miskę gorącej polewki dano.
Podjadła sobie babka i powiada:
— A teraz, dobre ludzie, siadajcie, czytania posłuchajcie, jak to przed wiekami, przed dawnymi było na tej tu ziemi.
Pogmerała babula w swym tobołku i wyciągnęła księgę na rzemyk zapiętą.
Wszyscy okrutnie się zadziwili, że to babka proszalna, a na książkach się rozumie, niby bakałarz[
]. Jeszcze tutaj, jak młyn młynem, takiej uczonej osoby nie widziano!
Zaraz też najmłodsza córka skoczyła, ze skrzyni dobyła czysty ręcznik i babce go na kolanach pod księgę rozpostarła.
A babulka zażyła tabaki, księgę roztworzyła i dalej z niej czytać.
O tych bliźniakach, dwóch synaczkach leśniczyny, z wózka matce wykradzionych. Jednego uprowadziła wilczyca, drugiego niedźwiedzica. I chowali się bracia: jeden z wilczętami w borowej kniei, drugi z młodymi maruchami[
] w niedźwiedziej gawrze[
].
Tego pierwszego karmiła wilczyca wilczym mlekiem, tego drugiego karmiła niedźwiedzica niedźwiedzim mlekiem.
I wyrosły z nich wielkoludy nie widziane, nie słyszane.
Idzie taki lasem i mówi:
— Jakoś latosie trawy niesilnie wyrosły, ani do kolan mi nie sięgają.
O tych sosnach, o tych lipach, o tych brzozach tak mówi.
Stanie takiemu chałupa na drodze, to mało co nogę uniesie i chałupę przekroczy.
A chce się krowie przyjrzeć, to ją sobie na dłoni postawi i ku oczom podniesie jak małe kociątko.
Takie to były olbrzymoludy.
Jednemu było Wyrwidąb, drugiemu Łamiskała.
Precz po ziemi naszej chodzili, porządki robili.
Wyrwidąb z Puszczy Tucholskiej dęby i sosny wyrywał, na ramieniu je przenosił jak wiązkę chrustu i Puszczę Niepołomicką drzewami tymi obsadzał. Jako że królowie, co na Wawelu siedzieli, chcieli mieć pod Krakowem wielgolasy dębowe, szumi-bory sosnowe, by grubą zwierzynę tam hodować: a to tury, a to żubry, a to łosie, a to jelenie, dziki... Łowy na nie urządzali.
Zaś Łamiskała góry Tatry spod ziemi wydźwigał i doliny w nich przerąbywał, aby potoki swoje drogi miały. Turniczki[
] ciupagą[
] zaostrzał, aby się o nie chmury na strzępy darły, nad ziemią naszą nie gromadziły i srogimi potopami jej nie zalewały.
O takich to dziwach niesłychanych babula z księgi czyta.
Do izby napchało się ludzi — aż ciasno.
Słuchają tych historii, słuchają, a nie wiedzieć, co im bardziej dziwne: czy ten Wyrwidąb, co wielkie rozrosłe drzewa niby lichą rzepę z ziemi wyciągał, czy ten Łamiskała, co góry Tatry siekierą przerąbywał, czy ta babusia, co z tych czarnych znaczków, malućkich jak krupki tatarczanej kaszy, takie dziwy potrafi wyczytać!
Dobry zmierzch już się był uczynił, gdy słuchacze dopiero pomiarkowali, że robota na nich czeka, i do swych chat jęli się rozchodzić.
A młynarka, że to kobieta była niegłupia, choć i na książce nie uczona, powiada do starej:
— Co się, babko, będziecie włóczyli od wsi do wsi po tych szarugach, po tych kałużach. Zima się nabliża: śniegi, zawieje, mróz się nabliża. Wszelka w powietrzu srogość człowiekowi przeciwna. Ostańcie we młynie na zimę! Ciepłą izbę wam damy, pożywienie wam damy — a za to będziecie moje dziewczyny uczyli czytania na książce.
Ano tak i tak, tak i tak... zmówiły się na jedno.
Babka została.
Na pierwszy tydzień poszła na naukę najstarsza córka. Ale nie nauka jej w głowie! Zakręciła się po światołce[
] babki i mówi:
— Przyletę tu zarutko, babko, przyletę, jeno muszę świniaka ze szkody wygnać!
Wybiegła z młyna i już do wieczora ani się pokazała. Poleciała do sąsiadek stroje oglądać.
A babka pod piecem usnęła. A matka myślała, że córka na nauce.
I tak było z tą najstarszą co dzień — od niedzieli do niedzieli.
Nadchodzi drugi tydzień — poszła na naukę średnia córka. Ale i ta zakręciła się jeno po izdebce i woła:
— Przyletę tu, babusiu, przyletę, jeno wypraną bieliznę na chruśniaku[
] rozwieszę!
Jak poszła, tak i nie wróciła do wieczora, bo u sołtysów za mostem muzykę posłyszała.
A babka pod piecem usnęła. A matka myśli, że córka na nauce.
I tak było i z tą średnią co dzień — od niedzieli do niedzieli.
Nadchodzi trzeci tydzień — idzie na naukę najmłodsza córka.
I dopokąd jej zmierzch od książki nie odegnał, to się od książki nie oderwała. Precz o literki pytała.
— Powiedzcie, babusiu, jak się ten znaczek głosi? A ten jak kółeczko? A ten jak siekierka? A ten zakręcony jak świński ogonek?
Kawałek gładkiego wosku sobie przyniosła i patyczkiem na tej gładziźnie literki pisze.
A gdy minął tydzień, już coś niecoś przeczytać potrafiła.
I tak przeszedł czas aż do wiosny.
Starsze siostry niczego się od babki nie nauczyły, a najmłodsza czytać potrafi, aż dziw! I z góry na dół, i z dołu do góry, i jaki bądź wyraz jej pokazać, choćby najdłuższy, to migiem powie, co on znaczy.
Poszła w świat sława o młynarzównach. Że piękne, że wesołe, że uczone.
Doszła wieść o nich do czarownika.
Myśli czarownik:
,,Muszę się z jedną z młynarzówien ożenić! Każda z nich piękna jest — miło mi będzie na piękną patrzeć. Wesoła jest — miło mi będzie jej śmiechu i jej piosenek słuchać. Mądra jest — potrafi mi gospodarkę poprowadzić".
A z tego czarownika nieuroda był, że aż strach!
Wielki i suchy jak tyka, brodzisko długie, uszy jak u nietoperza, nos jak purchawka.
Przebrał się czarownik za wędrownego kramarza: kaftan krótki, zagranicznej mody, na nogach skórzniaki, na plecach skrzynka z towarem.
Stanął przed młynem i woła:
— Wstążki sprzedaję! Korale sprzedaję! Pachnidła sprzedaję!
Wybiegła z domu najstarsza młynarzówna.
— Chodźcie tu na ganek! Pokażcie towar, pokażcie!
Podszedł kramarz, zdjął z pleców skrzynkę, otworzył ją i różności z niej dobywa, a na ławie rozkłada: chusteczki, wstążki, tasiemki, guziczki, koraliki, pierścionki, mydełka wonne.
Tęczą wkoło pojaśniało, różą wkoło zapachniało.
Młynarzównie aż oczy się świecą, aż ręce drżą do tych śliczności. Nakupiła błyskotek, ile mogła.
Resztę kramarz do skrzynki schował, skrzynkę zamknął, do pleców ją przytroczył i mówi:
— Panienko miła, doprowadź mnie do rozstajnych dróg, bo nie wiem, którędy tu będzie najbliżej.
Wyszła młynarzówna z kramarzem, a gdy już do rozłącznych dróg doszli — czarownik wyjął z kieszeni złote jabłko i mówi:
— Naści, dziewczyno, za twą przysługę złote jabłuszko. Ale je musisz sama sobie złapać.
I rzucił jabłko na drogę.
Potoczyło się jabłko — młynarzówna za nim.
Już, już... miała je pochwycić, ale jabłko umknęło jej ręki i toczy się dalej. Toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem... aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i zsunęła się w dół! Leciała, leciała... aż i spadła na dno przepaści.
Ale się nie potłukła.
Wstała, rozgląda się... widzi tuż zamek wspaniały! Ściany marmurowe, okna kryształowe, dach srebrny. A obok niej stoi ten sam kramarz, który był we młynie.
— Nie jestem kramarzem, jeno czarownikiem. To mój zamek. Ja tu jestem panem. Zostaniesz tu u mnie i będziesz mi gospodarowała. A jeśli będziesz posłuszna, to się z tobą ożenię. Chodź, zobacz, jak będziesz pięknie mieszkała.
Oprowadza czarownik młynarzównę po komnatach, a komnaty to paradne, jedna piękniejsza od drugiej: ściany malowane, podłogi niedźwiedzimi skórami zasłane, na ławach kobierce, na policach srebrne naczynia.
— Wszędzie ci tu wolno chodzić, we wszystkich zwierciadłach się przeglądać, ze
wszystkich skrzynek wyjmować stroje i ubierać się w nie.
Zaprowadził młynarzównę do izby jadalnej.
— Co jeno rozkażesz mieć do jedzenia czy do picia, to się zaraz na tym stole pojawi.
Zaprowadził ją na koniec korytarza. Przed zamkniętymi drzwiami stanął.
— Za tymi drzwiami jest izba, a do tej izby wchodzić ci nie wolno. To sobie zapamiętaj. Nie usłuchasz — spotka cię kara.
I czarownik zniknął, a młynarzówna została sama w pięknym zamku.
Nigdy najstarsza młynarzówna do roboty nie była wyrywna, więc życie tu jej się podoba.
Po komnatach biega, coraz w inne wełniaki się przebiera, coraz inną chusteczkę na głowie zawiązuje, przed zwierciadłami staje, urodę swoją podziwia. A jak jest głodna — to do jadalni idzie, za stołem siada, obrus rozkłada i jeno rozkazuje. A czego zażąda, to zaraz przed nią na stole się zjawia.
Ale gdy minęło czasu niemało, naprzykrzyło się już wreszcie dziewczynie wciąż jeno się przebierać. Kto ją w tych strojach widzi? Przecie nikt.
Staje w korytarzu przed zamkniętymi drzwiami i myśli sobie:
„Co też może być w tamtej izbie? Dlaczego czarownik zakazywał tam zaglądać? E, zajrzę. Na chwileczkę jeno, ale zajrzę!"
A to wam jeszcze powiem, że młynarzówna wciąż przy sobie nosiła podarowane jej przez czarownika złote jabłko.
Zajrzała.
A tam jeno klatka przy klatce, a w każdej ptaszek.
Wszystkie ptaszki smutne: główki zwieszone, skrzydełka opuszczone. Pośrodku izby stołek, a na stołku wielka księga na siedem pieczęci zamknięta.
— E, nic tu ciekawego. Co mi tam ptaszki. Co mi tam księga!
I z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła.
— Nie będzie wiedział, że tam byłam.
Nie minęło czasu wiele, zaturkotały przed zamkiem koła, zajechała karoca, a z karocy wysiadł czarownik.
— Powiadaj, dziewczyno, coś tu robiła?
— Miło się zabawiałam: po komnatach biegałam, piosenki śpiewałam, koraliki na nić jedwabną nawlekałam.
— A w zakazanej izbie byłaś?
— Nie... nie byłam.
— Pokaż jabłko!
Wyjmuje młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych plamach, a ono całe sparszywiałe.
— Widzisz, jakie jabłko? Skłamałaś! Złote jabłko zawsze mi prawdę pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię za to kara.
I zamknął dziewczynę w komórce.
A sam do siebie tak mówi:
— Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz pojadę po drugą młynarzównę, jeno się przebiorę.
I przebrał się czarownik za bogatego pana.
Brodę ogolił, wąsy podkręcił. Włożył żupan na złote guzy zapinany, na żupan kontusz jedwabny, niebieski, na głowę kołpak z czaplą kitą, a kita przypięta brylantową zapinką.
Okręcił się czteroodmiennym pasem złotolitym i karabelę za pas zatknął. Na nogi wdział czerwone safianowe buty.
Bo, jak to w piosence:
Płynie woda do ogroda
od samego krańca.
Czarne buty do roboty,
czerwone do tańca.
Prawda, co nieuroda był z niego, to nieuroda. Ale i to prawda, że do tego stroju to aż oczy rwało.
Wyszedł czarownik ze swego podziemnego państwa i do młyna!
A właśnie średnia młynarzówna koło stawu stała i młode kaczęta zwoływała z wody, bo im jedzenie przyniosła.
Włosy jej w zachodzącym słońcu połyskiwały jak miedź, a oczy takie były zielone
i tajemnicze, jak woda, co przy jej małych nóżkach pluskała.
Zachwycił się dziewczyną czarownik.
A więc kołpak zerwał z głowy, nisko nad ziemią nim zatoczył i mówi:
— Witaj, mościa panno! Jadę na wesele brata i oto stała mi się przygoda. Obręcz z koła mi spadła. Kowala mi trza do pomocy... Wskaż mi, panienko, gdzie tu kuźnia.
— Zaprowadzę was, panie.
I młynarzówna rada, że się z tak ustrojonym wielmożą we wsi pokaże, miskę na ziemię rzuciła, gospodarski fartuch odpasała i powiada:
— Pójdźcież za mną. Tą groblą.
Gdy minęli groblę, czarownik mówi:
— Nie trudź się, waćpanno, dalej — jeno mi rączką ukaż, która to z tych wsiowych
chat jest kuźnią...
A gdy mu średnia ukazała, dobył z kieszeni żupana złote jabłko i mówi:
— Weźże ode mnie, piękna panienko, to jabłko za grzeczność. O... upadło mi! O... toczy się z górki! Gońże za nim, dziewczyno! Bo do wody wpadnie! Złap je sobie, złap!
I znów tak było, jak za pierwszym razem.
Potoczyło się jabłko — młynarzówna za nim.
Już, już... miała je pochwycić, ale jabłko uniknęło jej ręki i toczy się dalej. Toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem, aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i spadła na dno.
Ujrzała przed sobą wspaniały zamek, a obok siebie pana w kontuszu, tegoż samego, którego groblą prowadziła.
I tę młynarzównę czarownik po zamku oprowadził.
— Wszędzie ci tu wolno chodzić, tylko nie do izby za tymi drzwiami. To sobie
zapamiętaj.
A potem pyta:
— A cóż ty najbardziej lubisz?
— Najbardziej to lubię tańczyć.
— No, to masz tu skrzyneczkę-dziwotkę. Jak tą uchwytką pokręcisz, to ci skrzyneczka będzie grała a grała. A ty se tańcz.
I czarownik zniknął, a młynarzówna została w wielkim zamku.
Nigdy i średnia młynarzówna nie była wyrywna do roboty, więc się jej tu życie podoba.
Po komnatach biega, smaczne potrawy zajada, w piękne szatki się stroi, co i raz skrzyneczkę nakręca i tańczy, tańczy...
Ale gdy się jej to wreszcie znudziło i ona do zakazanej izby zajrzała.
Zobaczyła ptaszki, zobaczyła księgę.
— E, co mi tam do tego...
Z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła.
— Nie będzie wiedział, że tam byłam.
Minęło czasu niewiele, wraca czarownik i pyta:
— Coś tu, dziewczyno, robiła?
— Po komnatach biegałam, skrzyneczkę-dziwotkę nakręcałam, w taneczku się obertałam.
— A do zakazanej izby zaglądałaś ?
— Nie... nie zaglądałam.
— Pokaż jabłko!
Wyjmuje młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych plamach, a ono całe sparszywiałe.
— Skłamałaś! Widzisz, jakie jabłko? Złote jabłko zawsze mi prawdę pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię za to kara.
I zamknął dziewczynę w komórce.
A sam do siebie tak mówi:
— Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz zaraz pojadę po trzecią młynarzównę, jeno się przebiorę.
Przebrał się czarownik za żebraka: na nogach łapcie łykiem sznurowane, siermięga ubłocona, na plecach torba na chleb, w ręku kij jeżową skórką owinięty na odpędzanie psów.
I poszedł do młyna niby to dziadek po prośbie.
Wyniosła mu najmłodsza młynarzówna kawałek razowca.
Dziadek chleb do torby schował, podziękował i grzecznie prosi:
— Panieneczko dobra, przeprowadź mnie przez podwórze, bo niedowidzę, boję się wpaść do studni.
Nie wiedziała najmłodsza, jak starsze siostry przepadły. Nie wiedziała, że z czarownikiem gada.
— Przeprowadzę was, dziadku.
Aż tu zaraz za furtką na drodze dziadek niby niechcący złote jabłko upuszcza i woła:
— Ach, moje jabłuszko! Takem się nim cieszył! Zatoczyło mi się w trawę! Zginie mi, przepadnie!
— Nie lamentujcie, dziadku. Zaraz wam jabłuszko podniosę!
I skoczyła młynarzówna za jabłkiem.
A ono toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem, aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i zsunęła się w dół.
Nie potłukła się, zaraz wstała. Widzi: przed nią zamek ogromny.
— Co to znaczy? Gdzie ja jestem?
Wtem za sobą śmiech słyszy.
— He-he-he... dziwisz się...
Obejrzała się dziewczyna. Widzi — chłopisko wysokie i chude jak tyka. Broda długa, uszy jak u nietoperza, nos jak purchawa. Kubek w kubek podobny do tego dziadka, któremu kromkę chleba wyniosła, jeno że inaczej odziany.
— Nie dziadek ja proszalny, jeno pan tego zamku. I to ci jeszcze powiem, że czarownikiem jestem. U mnie tu musisz zostać, w tym zamku musisz mieszkać.
A młynarzówna aż się trzęsie ze strachu.
„To on musi chwycił moje starsze siostry, a teraz i mnie. One nie wróciły i ja nie wrócę... Oh, dolo, dolo..."
O ojcu i matce myśli. Ojciec i matka jej przed oczami. Po starszych córkach płakali, ręce łamali, po wsiach sąsiedzkich, po borach-lasach ich szukali — nie znaleźli.
„A teraz i mnie utracili! Toż na nich uciśnienie przyszło... nie przeżyją tego, nie przeżyją..."
Prowadzi czarownik młynarzównę do środka zamku, paradne komnaty jej ukazuje, wesołe życie jej obiecuje.
Ale młynarzówna na nic nie patrzy, nic jej nie zachwyca, nic nie cieszy.
O zakazanej izbie nic czarownik nie gada, bo se myśli:
„Choćby i do tamtej izby zajrzała, ostawię ją sobie. Piękniejszej narzeczonej nigdzie, przenigdzie nie znajdę".
I czarownik poszedł sobie w świat nowe niegodziwości robić, a najmłodsza młynarzówna sama w wielkim zamku została.
Nie do zabawy jej, nie do wesołości jak starszym siostrom. Po komnatach nie biega, w zwierciadłach się nie przegląda, grającej skrzyneczki nie nakręca.
Ale białe rączki załamuje, siwe oczki zapłakuje nad dolą rodziców, nad dolą starszych sióstr, nad dolą własną.
Z tej żałości, z tego umęczenia płaczem zasnęła.
A gdy się zbudziła — myśli:
„Nic płakanie nie pomoże. Trza mi jakiegoś wyjścia na świat szukać, trza mi stąd uciekać".
I od komnaty do komnaty chodzi, ale wszystkie drzwi na kłódki pozamykane, wszystkie okna na żelazne sztaby zaryglowane.
Gdy tak chodziła, chodziła... do zakazanej izby weszła.
Ujrzała smutne ptaszki w klatkach. A że była dobrego serca dla każdego stworzenia — to zaraz o własnym smutku zapomniała, nad ptaszkami się użaliła.
— O biedne ptaszynki! Do ciasnych klatek was powsadzano, w drucianych więzieniach was pozamykano. Ani jedzenia wy nie macie, ani wody.
A wtem ptaszki jakby ze snu się zbudziły. Główki podniosły, skrzydełkami poruszyły.
Posłyszałyśmy użaleństwa słowo.
Żyć nam na nowo! Żyć nam na nowo!
Okrutnie się młynarzówna zdumiała. A toż to dziw nad dziwy! Ptaszki ludzką mową gadające! Więc woła:
— Coście za takie ptaszki-dziwotki, że ludzką mową potraficie mówić?
A ptaszki chórem wołają:
Nie ptaszyny my, choć w piórkach.
Każda z nas kmieciowa córka.
Przez dziadoszka my chwycone,
w małe ptaszki zamienione.
Schodzą lata, schodzą zimy —
my w klateczkach wciąż siedzimy.
Schodzą wiosny i jesienie...
Kiedyż przyjdzie wybawienie?
A z kąteczka odzywają się znajome głosy:
I my tutaj, niebożyczki!
My, rodzone twe siostrzyczki!
Pobiegła młynarzówna do kącika, a tam w malutkiej klatce dwie sikorki trzepocą się i dziobki ku niej wyciągają.
— Ratuj nas, ratuj!
Młynarzówna rączki załamuje, oczy zapłakuje.
— Jakże was wyratuję? Jakże was odczaruję? Klatki drzwiczek nie mają, wszystkie drzwi w zamku pozamykane. Nie ujdziemy stąd! Zginiemy tu wszystkie!
A ptaszki na to chórem:
Jak otworzyć drzwiczki klatek,
jak powrócić nas do matek,
o tym gruba księga prawi.
Kto wyczyta, ten wybawi.
Obejrzała się wokoło młynarzówna. Widzi, leży na stołku gruba księga na siedem klamer zamknięta!
Skoczyła młynarzówna, klamry poodpinała, księgę rozłożyła.
Szuka, szuka, znalazła!
Na stronicy naznaczonej wyrysowaną kłódką napisane:
„Jeśli chcesz otworzyć skrzynię, klatkę, drzwi albo co niebądź inne zawarte[
], weź trawkę-odmyczkę, przyłóż ją do zamknionego i powiedz te słowa:
Jesteś harde — ukorz się.
Jesteś zamknione — otwórz się.
To ci rozkazuję po raz pierwszy i po raz drugi, i po raz trzeci.
Na kracie leży zasuszona trawka.
Może to trawka-odmyczka?
Chwyciła ją młynarzówna. Do pierwszej klatki trawkę przyłożyła, czarodziejskie słowa powiedziała — klatka się otworzyła!
Co za szczęście! Co za radość!
Chybko[
], chybko przyłożyła odmyczkę do drugiej klatki, do trzeciej... wszystkie pootwierała!
Szczęśliwe ptaszki z klatek wyfrunęły, rządkiem na oknie usiadły. Główkami kręcą, skrzydełkami trzepocą.
— Szukaj dalej! Czytaj dalej!
Szuka, szuka w księdze młynarzówna. O, tu strona naznaczona sikorką. I tak na niej napisane:
„Jeśli chcesz człowieka zamienić w ptaszka, stań twarzą do wschodu słońca, obróć się na pięcie trzy razy z lewej strony na prawą i powiedz te słowa:
Edziu-bedziu czamuraj!
Dwa zaklęcia słowa.
Twa postać już nowa.
Klań-rań — raszkiem,
stań się ptaszkiem!
A gdy ptaszka chcesz znów odkląć, zrób i powiedz to wszystko odwrotnie".
Raz-dwa-trzy młynarzówna stanęła twarzą do zachodu słońca, obróciła się trzy razy na palcach z prawej strony na lewą i powiedziała:
Ptaszkiem się stań,
raszkiem — rań-klań!
Nowa już postać twa.
Słowa zaklęcia dwa.
Czamuraj bedziu-edziu!
I nowy dziw się staje! Już dwadzieścia ptaszków zniknęło.
Już dwadzieścia dziewcząt kołem młynarzównę otacza! Dwadzieścia dziewcząt
w ręce klaszcze, śmieje się, raduje!
A młynarzówna przynagla:
— Uciekajmy! Uciekajmy, póki czarownik nie powrócił!
Chwyciła wielką księgę, chwyciła trawkę-odmyczkę i wybiegła. A dziewczęta za nią, za nią!
Jedne po drugich drzwi młynarzówna trawką-odmyczką dotyka i czarodziejskie słowa wypowiada. Kłódki się kruszą, skoble odpadają, drzwi się same na rozcież otwierają.
I tak dziewięcioro drzwi się otworzyło, dziewięć krat się pokruszyło, dziewięć bram się rozwarło. A za tą dziewiątą bramą — już był las na świecie, już były ich pola, ich wioski.
Zaraz też dziewczęta w cztery strony świata do swych chat się rozbiegły.
A trzy siostry młynarzówny do młyna spieszą.
Spieszą, spieszą, już rozstajne drogi minęły, już groblę minęły, już we wrotka wchodzą.
Nagle za sobą tupot słyszą!
Czarownik je goni!
Najmłodsza młynarzówna co prędzej ławy dopada, księgę rozkłada. Na stronicę z myszką trafiła, szybko oczkiem na nią rzuciła, trzy listki zerwała, czarodziejskie słowa przeczytała:
Hokus-pokus szumigaj.
Moim słowom posłuch daj.
Trzy listki na krzyż.
Niech się z czarownika stanie mysz!
Czarownik już był na podwórzu!
Ale na to zaklęcie zaczęło wielkie chłopisko maleć... maleć... maleć... aż zrobiła się z niego szara myszka.
A wtedy młynarzowy Mruczek, co pod gankiem na słońcu się wygrzewał, skoczył, myszkę pochwycił, udusił i zjadł!
I taki był koniec złego czarownika.
Zaraz jego zamek zapadł się na siedemdziesiąt mil w głąb ziemi, ani śladu po nim nie zostało.
A czarodziejską księgę młynarzówna, przez flisaków Wisłą od Gdańska płynących, królowi na Wawel posłała.
Leży ta księga do dziś dnia w „zamku słowa drukowanego", leży łańcuchem do stołu przybita.
Ale swoją czarodziejską siłę już utraciła.
Trawka-odmyczka przez siedem wieków na proch się skruszyła, a proch ten po świecie się rozwiał.
"SIOSTRA SIEDMIU KRUKÓW"
BAŚŃ MAZOWIECKA
Żyła, była matka. Siedmiu synów miała, córkę miała. Gospodarkę miała. A przy tej gospodarce - toć wiadomo - uwijaczka od zorzy do zorzy.
Przyszedł dzień przedtargowy, roboty huk!
Uwija się matka. Krząta się córka. A z chłopaków wyręki nie ma żadnej. A chłopaki jeno po zagrodzie szumią.
Wyszła matka do komory po miód. Wraca, a tu dzieża z kozłów obalona! A tu rozczyn chleba po podłodze cieknie!
Chłopaki po izbie szumią.
Tak matka rozsrożyła się. Ku chłopakom poskoczy i za włosy ich chyci, i głosem
wielkim zawoła:
- A bodajeście czarnymi krukami we świat polecieli!
Matko, wielka twoja wina.
Idzie drogą Zła Godzina.
Idzie, idzie przy twej ścianie...
Coś wyrzekła, to się stanie.
Zaszumiało po kątach. Izbą wiatr poszedł zimny. Siedmiu czarnych kruków zakrakało. Siedmiu czarnych kruków poderwało się z ziemi w otwarte drzwi.
Aby matce po nich krucze pióra w obu garściach zostały.
Przyszedł zmierzch. Czeka matka synów.
Nie wracają o zmierzchu.
Przyszła noc. Czeka matka synów.
Nie wracają o nocy.
Przyszedł świt. Czeka matka synów.
Nie wracają o świcie.
I przyszedł świt drugi... i przyszedł świt trzeci... Nie wracają...
*
Przy piecu matka siedzi, nić lnianą matka przędzie. Przędzie i serce urzewnia. Synów wspomina:
"A ten pierwszy urodził się pod słońce w znaku Byka. Silny był ponad miarę lat swoich. Ramiona miał rozłożyste jako buk konary. W grzbiecie miał siłę niepomierną. Kamień młyński sam sobie na bary zadawał i niósł go pod górę, śpiewający. Było mu Krzepimir.
A drugi z trzecim urodzili się pod słońce w znaku Bliźniąt. Podobniuteńcy byli ze sobą na dziwo. Ani ich mogła rozeznać ona, matka rodzona. Wołkami siwymi, wołkami bliźniętami oborywali granice pól kmiecych. Wiadomo, takiego pola grady bić nie śmieją. Było im Mścisław i Mścigniew.
A ten czwarty urodził się pod słońce w znaku Lwa. Ten nie znał, co to truchliwość. Sam jeden z paliczką w garści szedł w głuchobory. Samowtór z niedźwiedziem się mocował. Samowtór odyńca ubijał. Było mu Władybój.
A ten piąty urodził się, gdy słońce było w znaku Panny. Ten-ci urody był panieńskiej. Lico miał gładkie, zróżowione jak owoc moreli. Miłownik gędźby
był wielki. Skrzypki sobie z lipiny strugał i grał, a śpiewał, aże się sercu lubo czyniło. Było mu Radosław.
A ten szósty urodził się, gdy słonce było w znaku Koziorożca. Ten-ci najradziej brał łuk i szedł w góry, i uganiał się za stadami kozic. Sam jak kozica skakał ze skałki na skałkę i zawisał na granitowych iglicach, i wspinał się ku pustaciom, gdzie aby orły skwirczały, a wiatr chmury przeganiał. Było mu Wróciwój.
A ten siódmy urodził się, gdy słońce było w znaku Wodnika. Ku wodzie go nęciło. Niestraszne mu były ciemne topiele ni bystre nurty, ni chwytliwe wiry. Rzucał się śmiało w każdą wodę, a ona go brała jak swego i kołysała na fali, i niosła bez urazy. Było mu Miłosz".
Przy piecu matka siedzi, nić lnianą matka przędzie. Przędzie i serce urzewnia.
Synów wspomina.
"A ten pierwszy urodził się..."
I tak matka urzewniała się siedem dni i siedem nocy. Aż jej ten smętek przegryzł serce do znaku.
Ósmego dnia o świcie wyszła córka w sad.
Barcie
tam stały, rojami brzęczały.
Zastukała w kłodę, kędy rój mieszkał.
- Pszczółki, pszczółki, a to wasza gaździna pomarli!
Wynieśli matkę na grzebalnik
.
A siostra płachetkę na piersiach skrzyżowała, chatę kołkiem zaparła i poszła w świat braci szukać.
*
Nad polem - nie nad polem, nad lasem - nie nad lasem, nad wodą - nie nad wodą leci siedmiu kruków. Czarnym skrzydłem wieją, chrypłym głosem kraczą.
Nie kruki to czarne kruczego rodu, junaków to siedmiu, braci rodzonych pomiędzy sobą, w kruki zamienionych.
Kracze kruk do kruka:
- Gdzie będziemy nocowali? Nijakiego kruczego gniazda my dzieci.
Kracze kruk do kruka:
- Co będziemy jedli? Padło jest nam obmierzłe, a słabe ptaszyny dziobem zakuwać to rzecz nie junacka.
Kracze kruk do kruka:
- Z kim będziemy się stowarzyszali? Ludzie nas przegnają, kruki nas nie przyjmą. Nad polem - nie nad polem, nad lasem - nie nad lasem, nad wodą - nie nad wodą leci siedmiu kruków. Czarnym skrzydłem wieją, chrypłym głosem kraczą.
Wysunął się przed innych kruk najmniejszy.
- Bracia, wzrok mam bystry. Widzę ogromną wodę: morze to zielone i morze niebieskie, i morze żółte. Przylegają do siebie, a wody ich ze sobą nie pomącone. Między tymi morzami ostrów leży. A na ostrowie góra jakaś dziwna, niby ze stężałej wody pod samo niebo wydźwignięta. Tam lećmy. Tam człowiek nas nie dosięgnie, tam kruki nas nie dofruną.
I poleciało siedmiu kruków, siedmiu junaków, braci rodzonych pomiędzy sobą, na ostrów lodowej góry.
*
Idzie siostra, idzie, aż na brzeg strumienia zaszła. Tu nad wodą stanęła. Tu nad wodą zapłakała:
Strumieniu, wartki strumieniu,
ulituj się memu strapieniu.
Idę, szukam w tej pustaci
siedmiu kruków, siedmiu braci.
Może górą tu lecieli,
kruczym skrzydłem tu szumieli?
Może tu nad brzegiem stali,
chłodną wodę popijali?
Zamruczał brzeg skalisty, brzeg twardy:
Stoję tutaj od wiek wieka,
nie widziałem kruka człowieka.
Stój tu ze mną...
stój tu ze mną...
może nadlecą.
Zaszepleniły trzciny kołychliwe, trzciny zielone:
Kłaniamy się chmurom od wiek wieka,
nie widziałyśmy tam kruka człowieka.
Chwiej się z nami... chwiej się z nami...
może zobaczysz.
Zakipiała woda bystra, woda szumiąca:
Płynę a płynę od wiek wieka,
Nie poiłam kruka człowieka.
Bieżaj ze mną...
bieżaj ze mną...
może ich znajdziesz.
I siostra poszła za wodą. A woda spieszy się, spieszy się... a woda dzień i noc mamrocze, mamrocze...
*
Długo, długo szła siostra, aż zaszła na bogaty dwór. We dworze izba przestronna. Stara matka chleb piecze, trzech synów na ławie pod piecem siedzi.
Na tym pierwszym synu kaftan łosiowy.
Na tym drugim synu świta konopna.
Na tym trzecim synu pancerz ze srebra.
Pierwszy syn niedźwiedziowi kudły czesze.
Drugi syn ziarno pszeniczne z plew czyści.
Trzeci syn srebro, złoto w szkatułach liczy.
Zadziwiła się stara matka, zadziwili się trzej synowie, bo nigdy jeszcze człowieka ze świata na dworze swym nie widzieli.
I stara matka pyta:
- A dokąd tak wędrujesz, sieroto, bożym światem, żeś aż na nasz dwór zaszła?
Siostra odpowiada:
Dokąd? Idę nie wiedząca,
braci swoich szukająca.
Bracia moi nie zwyczajni,
bracia moi krucy czarni.
Siedmiu w chacie ich siedziało,
siedmiu krukiem w świat pognało.
Czyście ich tu nie widzieli?
Czy tu górą nie lecieli?
Zamyśliła się stara myśleniem głębokim i tak powiada:
Siedmiu kruków tu leciało,
czarnym skrzydłem tu szumiało,
ludzką mową tu gadało.
Posiedźże w gościnie z nami.
Jutro pójdziesz za krukami.
I stara matka siostrze jeść, pić dała. Na policy nad piecem ją przenocowała i na drugi dzień tak mówi:
- Idźże, wędrowniczko, na wschód słonka, aż zajdziesz nad wielką wodę.
Zobaczysz morze żółte, morze zielone i morze niebieskie, jak legły obok siebie, a wody ich ze sobą nie pomącone. A pośrodku tych mórz bieleje ostrów
, a na ostrowie wydźwiga się pod niebo góra szklana. Tam braci znajdziesz.
Wygarnęła stara matka z chlebowego pieca kukiełki
, rzędzikiem je na stole położyła i pyta:
- Jakież to kukiełki twoja matka piekła?
- O, takie, takusieńkie! - zawołała siostra i ukazała na kukiełkę otoczoną dookoła plecionką.
- To naści siedem takich kukiełek. Położysz je braciom, aby poznali, żeś do nich przyszła.
A zaś obróciła się ku trzem junakom.
- Pomóżcie i wy jej, synkowie.
Tak podniósł się z ławy syn pierwszy, poszedł do komory i wyniósł stamtąd siostrze kożuszek z ptasiego puchu.
- Naści, mała dzieweńko. Zaodziejesz się tym, byś nie zakrzepła z zimna na górze lodowej .
Podniósł się z ławy drugi syn, do komory poszedł i wyniósł wianuszek grzybów.
- Naści, mała wędrowniczko. Będziesz się tym suszem w drodze żywiła, a nie zaznasz nigdy głodu .
Sięgnął trzeci syn do szkatuły, wyjął pazury złote.
- Naści, kruków siostrzeńko. Przytoczysz sobie pazury do rąk, byś się na szczyt lodowej góry mogła dostać.
Zaodziała się siostra w kożuszek z ptasiego puchu. Na szyi zawiesiła wianuszek
grzybów. Złote pazury schowała za pazuszkę. Kukiełki związała w płachetkę.
Zaś pokłoniła się do ziemi starej matce, pokłoniła się trzem synom junakom i na wschód słonka poszła.
Idzie, idzie siostra stroną daleką, stroną rozmaitą.
To gaikiem wesołym, zielonym, gdzie słońce dukaty rozgarnia i zgarnia, gdzie ptaszki przerozmaite nutki wywodzą, gdzie wiewiórki gonią się w zielonych szumach.
To ugorem pustym, aby kamieniem zasłanym, aby płoną trawką zarosłym.
To borem głuchym, odwiecznym. Ziemia tam szara, suszem zasłana. Nic tam innego nie słychać, jeno jak sucha kora trzaska, a martwe gałązki odkruszają się od pni i spadają na ziemię. Drzewa dościgły tam obłoków, a szumy po nich kędyś górą pod samym niebem chodzą.
Idzie siostra stroną daleką, stroną rozmaitą, aż i zaszła nad wodę ogromną.
Widzi: morze to zielone i morze żółte, i morze niebieskie. Przylegają do siebie, a wody ich ze sobą nie pomącone. Między tymi morzami ostrów leży, a na nim góra ze stężałej wody ponad chmury wydźwignięta i w słońcu srebrniejąca.
Stanęła siostra nad morzem nieobjętym, myśli:
"Jakże ja tę wodę przepłynę? Toćżem nie rybka. Jakże ja na ten osnów dolecę? Toćżem nie ptaszek".
Siadła nad brzegiem, duma... duma...
Aż tu widzi - łódź płynie. Nad łodzią żagiel się chwieje, a po bokach wiosła pluszczą.
Skoczyła siostra za skałę, przytaiła się tam, szczelinką spoziera. Przybiła łódź do brzegu.
Dwunastu wojów z niej wysiadło. Dwunastu z dalekiej północy Wikingów. Kędziory jasne na ramiona im spadają. Brody jasne piersi im zakrywają. W skóry niedźwiedzie zaszyci, łbami niedźwiedzimi głowy mają nakryte.
Wciągnęli łódź na brzeg:
Mówi ich konung
:
- Spalcie łódź, byśmy powrotu do ojczyzny swej nie mieli. Wtedy nogi nasze staną się tu bystrzejsze, ręce msze staną się tu chwytliwsze, serca nasze staną się tu okrutniejsze..
Naznosili wiatrołomu, gałęzi suchych, podpalili łódź i w las poszli.
Siostra przytajona za skałą wciąż siedzi, przez szczelinkę spogląda.
Aż tu co się nie dzieje!
Chmura czarna, chmura burzowa niebem się toczy. Uderzył z nagła wicher i wiatrołom rozrzucił po piasku. Lunął deszcz potokiem i ogień zagasił. Podniosła się fala, na brzeg wpadła.
A wtedy wybiegła siostra zza skały i do łodzi wskoczyła. W to oczymgnienie fala łódź porwała i na morze ją zniosła.
I zaraz uczyniła się pogoda.
Rozeszły się chmury. Jeden błękit zabłysnął w górze, drugi położył się na wodzie. Wiatr odbrzeżny w żagiel uderzył. Fala za falą wartko pogoniła i łódź na ostrów lodowej góry uniosła.
*
Przypłynęła siostra na ostrów. Z łodzi wyszła, pod górą stanęła, ku chmurom spoziera.
Hej, góra ci to, góra! Oko takiej nie widziało, ucho o takiej nie słyszało.
Pod obłoki bystro śmiga, a od słonka srebrnieje, a od wiatru dzwoni.
Przytroczyła sobie siostra złote pazury do rąk i po lodowej równi się wspina.
Wyżej... wyżej... wyżej... aż i zniknęła za obłokami.
Na szczycie lodowej góry zamek stoi.
Wchodzi siostra śmiało przez otwartą bramę, przez próg wysoki do zamkowej świetlicy wchodzi.
W świetlicy pusto, aby ogień na piecu trzaska. Pośrodku tu stół, przy stole pniaki do siedzenia. W trzech ścianach trzy wyglądki na. trzy świata strony.
Pozdrowiła siostra ogień na piecu, odczepiła od rąk złote pazury, zdjęła płachetkę z kukiełkami i przez pierwszy wyglądek ciekawie na świat wyjrzy.
Widzi - tam w dole morze żółte huczy, o lodową górę się rozbija, wysokimi falami na lodową górę skacze.
Wyjrzy siostra przez drugi wyglądek - a tam morze zielone jako łąka nie objęta okiem za wiatrem kołysze się a buja.
Wyjrzy siostra przez trzeci wyglądek - a tam morze niebieskie niezmącone leży, jakby łan kwitnącego lnu o cichej pogodzie.
A przy brzegu...
Siostra z radości w białe rączki zaklaskała.
Przy brzegu siedmiu braci, siedmiu junaków się kąpie.
Tak zaraz zaczęła się dziewczyna krzątać. Na ogień drzewa przyrzuciła, zapaską stół starła. Płachetkę rozwiązała, dobyła z niej kukiełki i na stole je rozłożyła.
Aż tu słyszy - góra dzwoni, góra dźwięka, idą bracia z kąpieli. Przytaiła się siostra w kąteczku za piecem i patrzy.
Przez wysoki próg wchodzi do świetlicy mocarny Krzepimir, za nim bliźniaki Mścigniew i Mścisław, za bliźniakami nieulękły Władybój, za nim nadobny Radosław, zasie łowca kozic Wróciwój, a na końcu wody piastunek Miłosz.
Patrzą bracia zadziwieni: na stole kukiełki! Takusieńkie, jakie to matusia w chacie piekli ! Skądże to? !
Dopieroż z kąteczka siostra wyskoczy ! Dopieroż się zaczną witać a radować, a śmiać się i płakać ze szczęścia!
- Jakże się tu, siostro, do nas dostałaś ?
Opowiada siostra, jak to za biegiem strumienia na jasny dwór zaszła, jak potem na wschód słonka wędrowała, jak ją łódź porzucona przez morze niosła.
- A wam, bracia, jakże się tu żyje ?
- E, nędzne tu nasze życie ! Po brzegu chodzimy, robaków a ślimaków na strawę szukamy. O każdym północku krucze pióra z nas opadają. Od północka do świtania ludźmi jesteśmy, w morzu się kąpiemy. Od świtania znów z nas kruki czarne, kruczym głosem kraczące.
Usiedli razem do stołu. Musiała siostra z każdej kukiełki rożek odłamać i zjeść.
Gwarzą. Opowiada siostra, jak matka z żałości pomarła. Jakie we wsi urodzaje były. W czyjej chacie wesele wyprawiono.
Siedzą, gwarzą, a tu i nocka zaczyna omdlewać, a od wschodowej strony przedświtek zaczyna na niebo się wspinać.
Więc siostra nagle zawoła:
- Bracia, bracia, już dzionek idzie ! Już zaraz znów się krukami staniecie. Powiadajcież, a wartko, co mam czynić, aby was odczarować !
- My tego, siostro, nie wiemy. Ale poniesiemy cię przez morze zielone na brzeg. Jest tam starucha-mądrucha, ona ci powie, co i jako masz czynić.
Legli bracia pod piecem i zasnęli. Siostra nie śpi. Siostra szczapy na ogień podrzuca, by w izbie jasno było. Chce widzieć, jak się bracia krukami będą stawali.
Ale ją senność zmorzyła. A gdy zbudziła się, dzień był już duży. Junaków pod piecem nie było. Siedmiu kruków na progu rzędzikiem siedziało, kruczym głosem krakało.
Chwyciły kruki siostrę pazurami za kaftan, za spódniczkę i przez morze zielone na brzeg ją poniosły.
*
Lecą kruki wysoko,
niosą skrzydła szeroko.
A nad nimi żarkie słońce,
a nad nimi wichrów gońce.
A pod nimi wody boże,
a pod nimi bez dna morze.
Leciały, leciały, aż i do brzegu dofrunęły.
A na brzegu stoi chatynka samotna. Przed chatynką starucha-mądrucha siedzi, siemię lniane przebiera.
Siedem razy siostra zapłakała, siedmiu kruków pożegnała. I do staruchy poszła.
Nisko się mądrusze pokłoniła.
- Mówże, mów, dziecko, z czym tu przyszłaś? Więc siostra opowiada o matki złym słowie, o braci junaków niedoli, o tułaczce swojej.
Wysłuchała wszystkiego starucha i pyta:
- Maszli pragnienie mocne braci odczarować?
- Mam.
- Nie ulękniesz się ciężkiego okupu?
- Nie.
- Okup to nie ze srebra ani nie ze złota. Okup to z twojej woli. Musisz, siostro,
milczeć, jak milczą gwiazdy na niebie, jak milczą kamienie w polu. Musisz milczeć siedem lat i siedem miesięcy, i siedem tygodni, i siedem dni, i siedem godzin. Nie ulękniesz się takiego okupu?
- Nie.
- A pod tę porę len posiejesz, len wyrwiesz, len wysuszysz, len pokruszysz. I uprzędziesz z kądzieli nici, a z nich utkasz płótnu: I uszyjesz z płótna siedem koszul. Bracia te koszule obłóczą, bracia się w to oczymgnienie odkruczą.
I jeszcze mądrucha powtórzyła:
- Zapamiętaj se to dobrze: siedem lat, siedem miesięcy, siedem tygodni, siedem dni i siedem godzin.
Zgarnęła starucha rosę wieczorną z kwiatów lilii, z kwiatów głogu i umyła nią liczko siostry. Zdjęła starucha z palca pierścień brylantowy i potarła nim oczy siostry. Wyjęła starucha ze szkatuły grzebień złoty i długo czesała nim włosy siostry.
Ugasł żar na piecowisku. Poszły spać.
Zaszło słonko mgławe - wstało słonko wyiskrzone. Poszła spać dziewczyna nieurodna - wstała krasawica nad krasawice. Cała kwiatu wonnemu podobna. Oczy jej jako gwiazdy płonące, włosy jej złociste jak promienie słoneczne.
Nadobniejszej oko nie widziało, o nadobniejszej ucho nie słyszało.
Dała babula siostrze garsteczkę siemienia lnianego i mówi:
- Idźże ku zachodowej stronie. Napotkasz trzy góry. Nad tą pierwszą górą ptaszkowie z pieśniami się unoszą. Nad tą drugą górą wesołe obłoczki żeglują. Nad tą trzecią górą gradowa chmura wisi. A za tą trzecią górą bór wiecznolaty, bór nieschodzony.
Pójdziesz tym wielkim borem. Dojdziesz do polany okolonej dziewięciu bukami. Tam zostaniesz, tam len posiejesz, tam swą ofiarę zaczniesz czynić. A pomnij, wyrzekniesz choć jedno słowo, to wszystko przepadnie !
Pokłoniła się siostra starusze do ziemi, garsteczkę siemienia w róg chusteczki zawiązała i poszła.
Czy to ciężka skała
sięga tak pod chmury?
Nie. To zamek w Czersku -
granitowe mury.
Czy to siedmiotęcza
padła na ostrowy?
Nie. To rycerz z zamku
wyjeżdża na łowy.
Czy to burza huczy?
Czy to burza dzwoni?
Nie. To w ziemię bije
dwasta kopyt koni.
Czy to na wyraje
ptactwo leci górą?
Nie. Sokoły łowne
mkną tak ciemną chmurą.
Jadą na łowy do puszczy mazowieckiej. Jadą szumno, strojno i zbrojno. Za drużyną konną ciągną wozy na ładowanie ubitego zwierza.
Dojechali do chaty w dębinowym gaju. Tu wróż stary mieszka, wróż uczony w czytaniu z gwiazd i z żywej wody.
Przyzywa rycerz dziada i mówi:
- Stary wróżu, powiadaj mi, kędy mam się na łów obrócić. I powiadaj mi, co złowię, a czego strzec mi się należy.
Wyniósł stary misę glinianą, dziewięciu promieniami naznaczoną. Zaczerpnął w nią żywej wody ze źródła. Na otwartym miejscu misę postawił, by się w niej słońce i obłoki przeglądały. W misę pilnie patrzy i mówi
- Jechać ci, jasny rycerzu, w południową stronę twej ziemi. Dzień i noc będziesz podróżował, aż napotkasz trzy góry. Nad tą pierwszą górą ptaszkowie z pieśniami się noszą. Nad tą drugą górą wesołe obłoczki żeglują. Nad tą trzecią górą gradowa chmura wisi. A za tą trzecią górą głuchoborze nieschodzone.
Borem tym dojedziesz, rycerzu, do polany dziewięciu bukami okolonej. Na bukowej polanie zobaczysz sarnę - nie sarnę, złowisz ją nie strzałą, powieziesz ją nie wozem. A masz się strzec, abyś się w niczym owej złowionej nie sprzeciwił.
Tyle wróż powiedział i odstąpił od misy. A rycerz w wodzie wróżebnej umoczył palce, dotknął nimi czoła i piersi, by na łowach złej przygody nie doznał.
*
Jedzie na łowy rycerz z drużyną.
Jedzie szumno, strojno i zbrojno. A dokoła jesień od mrących liści złota i gorejąca, od rozmnożonego zwierza tłumna, od bogactwa urodzaju ociężała i senna.
Jechał rycerz dzień i noc i napotkał, jako wróż mówił, trzy góry, a za trzecią górą głuchoborze nieschodzone.
Przedzierał się rycerz tą puszczą od zorzy do zorzy, aż napotkał polanę dziewięciu bukami otoczoną. Patrzy: na polanie siedzi dziewczyna i len przędzie.
Hej, znał-ci ten rycerz wszystko, co najpiękniejsze na ziemi, bo wiele wypraw odbył, ale takiej nadobności dziewczyny jako żyw nie widział. Więc krzyknął ze zdumienia.
Spłoszyła się dziewczyna, porwała się i w krzaki uskoczyła.
Dogonił ją rycerz, za rękę chwycił. A siostra z lęku drży niby ten słaby listeczek na wietrze .
- Powiadaj, dziewczę, czyjaś ty?
Dziewczyna milczy jak kamień.
- Powiadaj, skądeś ty?
Dziewczyna milczy jak kamień.
A rycerz patrzy na jej nadobność, na włosy jako złoto szczere, na oczy jak gwiazdy płonące, na liczko podobne do kwiatu róży polnej, patrzy i napatrzeć się nie może.
- Pójdziesz na mój dwór? Będziesz mi żoną?
Dziewczyna milczy jak kamień.
Więc zakrzyknął:
- Ja, pan tej ziemi, to ci rozkazuję ! Pojedziesz na mój dwór i będziesz mi żoną!
A siostra na ziemi klęka, ręce składa, na len ukazuje, o cości błaga.
Wspomniał rycerz na słowa wróża, puścił rękę dziewczyny i mówi:
- Nie będę się sprzeciwiał twej woli, ale jakże cię tu ostawię? Zimą wilki głodne chodzą stadami po puszczy. Znajdą cię tu, zagryzą.
Wtedy siostra podniosła się z klęczek, ogarnęła wszystek len, związała go w płachtę i piersiami do tej płachty przywarła.
Zrozumiał rycerz, że lnu nie chce za nic porzucić.
Kazał więc pachołkowi len na wóz zabrać.
- Pójdź z dobrej woli. Przecieć zima się nabliża. Zginiesz tu.
I siostra już bez oporu poszła. I powiózł rycerz siostrę siedmiu kruków na zamek czerski nad Wisłą.
Na wieżach trębacze stoją, w trąby witalne dują. Pachołki most zwodzony spuszczają. Szerokie wrota rozwierają.
Wraca rycerz z łowów.
Wychodzi na dziedziniec rycerzowa matka. A ustrojona, a kokoszna
! Dwórki przed nią, służebne za nią. Pawimi piórami wieją, żary słońca od niej odgarniają.
- Witaj mi, miły synu, w junackim zdrowiu! Siła zwierza
pewnikiem ubiłeś. Każ z niedźwiedzi skóry zdejmać - ściany w komnacie twej rycerskiej nimić obwieszę.
Każ z turów poroże zdejmać - stropy w komnacie twej rycerskiej nimić przystroję. Na ubitych odyńców wielinożów każ zapraszać.
A rycerz mówi do matki swojej:
- Matko, matko, nie ubiłem ani niedźwiedzia, ani tura, ani odyńca. Pojmałem w puszczy jedną aby zdobycz. Nie zwierz to dziki, nie strzałą go zdobyłem, nie na wozie go przywiozłem.
I łosiowy płaszcz odwinął, i pojmankę swą ukazał.
- Matko, synową ci przywiozłem.
Nie widzi matka krasy dziewczyny. Widzi jej nogi bose, po leśnych drogach utrudzone. Widzi jej ręce od przędzenia lnu spracowane. Widzi jej szatki od deszczu i słońca, i wichrów zetlałe.
Więc gniewem wielkim zapłonęła.
A gdy jej dwórki na drugi dzień szepnęły, że dziewczyna jest niemową, królowa syna przyzwała.
- Jest tam w świronku
pusta izba, do sprawiania ubitych wieprzów przydatna.
W sam raz będzie to komnata dla twej żony. A niechże nigdy moje oko jej postaci nie obaczy, moje ucho jej kroków nie posłyszy.
Poślubił rycerz siostrę siedmiu kruków. W świronku, w pustej izbie wraz z nią zamieszkał.
*
Minął rok, minął drugi.
Młoda żona aby nici z kądzieli przędzie.
Aż tu co się nie dzieje - Tatarzy na ziemię polską ciągną.
Zbiera rycerz drużynę, z królewskimi wojskami na wojnę daleką jedzie. Na wojnie dalekiej rycerz wojuje, w świronku synaczek mu się rodzi.
Usłyszała stara matka płacz dziecka. Nocy czeka. Zapiały pierwsze kury - matka ciszkiem z łoża wstaje, do świronka się zakrada.
Zapiały drugie kury - matka cości pod delią
skrywa, w gaj olszynowy bieży.
Zapiały trzecie kury - matka w gąszczu synaczka na zatracenie zostawia.
A o słonka wschodzie za stołem siada, do syna list układa:
"Wojujesz, mój synu, na szerokim świecie, a twoja porwanka porzuciła dziecię. Nie litować ci się, mój synu, niemowie! Każ, aby co prędzej ścięli ją katowie".
Matka list układa, a tymczasem w olszynniku co się nie dzieje!
Siedmiu kruków przyleciało,
siedmiu kruków zakrakało
nad dzieciątkiem,
nad paniątkiem,
porzuconym niebożątkiem.
- Jest tam w gawrze niedźwiedziowa,
to siostrzanka nam wychowa.
Mija miesiąc, mija drugi. Odpisuje rycerz z wojenki dalekiej:
"Serce moje w smutku, serce me w żałobie. Nim to przeczytałem, bogdaj ległem w grobie. Nie każ, matko, ścinać. Jak wojenka minie, jak powrócę do dom, sąd nad nią uczynię".
Pobił rycerz Tatarów, do zamku wraca. Wita żonę swoją, krasawicę nad krasawicami:
- Żonko, żonko, mogłaś ty rzecz taką uczynić?
I patrzy rycerz na jej oczy łzami zalane, na jej rączki w żałości załamane.
- Idźcie, katowie, precz! Schowajcie karzący miecz !
*
Minął rok, minął drugi.
Młoda żona od zaranka do nocy, co dnia, co dnia z lnianych nici na krosnach tka płótno.
Aż tu co się nie dzieje! Jadźwingowie na ziemię polską napadają.
Zbiera rycerz drużynę, na wojenkę daleką jedzie.
Na wojence dalekiej rycerz wojuje - w świronku drugi synaczek mu się rodzi.
Matka rycerza drugiego synaczka wykrada.
Drugiego synaczka w olszynowym gaju na zatracenie zostawia.
A do syna pisze:
"Wojujesz, mój synu, na szerokim świecie, a twoja porwanka rzuca drugie dziecię. Nie litować ci się, mój synu, niemowie! Każ, aby co prędzej ścięli ją katowie".
Matka list pisze, a tymczasem w olszynniku co się nie dzieje!
Siedmiu kruków przyleciało,
siedmiu kruków zakrakało
nad dzieciątkiem,
nad paniątkiem,
porzuconym niebożątkiem.
- Jest sarenka, co ma sarnię,
to siostrzanka też przygarnie.
Mija miesiąc, mija drugi... Odpisuje rycerz z wojenki dalekiej:
"Ledwo pióro zdzierżę, gdy te słowa piszę. Wielkim gniewem płonę, wielkim gniewem dyszę. Jak powrócę z wojny, zaraz ściąć ją każę. Niech wyrodną matkę pilnuj ą wciąż straże".
Pobił rycerz wroga, do zamku wraca. Nie wita żony swojej. Za rączki jej nie ujmuje i liczka jej nie całuje. Ponurkiem patrzy, chodzi po izbie a wzdycha. Serce w sobie żałosnym żalem łamie.
- Żono, żono, mogłaś ty rzecz taką uczynić?
I patrzy rycerz na jej oczy ze smutku przygasłe, na jej ręce jak ptaki pojmane drżące.
- Czekajcie jeszcze, katowie... nim słowo to straszne wypowiem...
*
Minął rok, minął drugi.
Młoda żona od zorzy do zorzy z płótna koszule szyje.
Aż tu co się nie dzieje - Turcy muzułmanie na chrześcijańskie narody idą. Zbiera więc rycerz drużynę, na daleką wojnę jedzie.
Na dalekiej wojnie rycerz wojuje, w świronku trzeci synaczek mu się rodzi.
Stara matka trzecie dzieciątko wykrada, w olszynowym gaju porzuca, a do syna list układa:
"Wojujesz, mój synu, na szerokim świecie, a twoja porwanka rzuca trzecie dziecię. Nie litować ci się, synu mój, niemowie! Każ, aby co prędzej ścięli ją katowie".
Układa matka list, a tymczasem w olszynowym zagaju co się nie dzieje!
Siedmiu kruków przyleciało,
siedmiu kruków zakrakało
nad dzieciątkiem,
nad paniątkiem,
porzuconym niebożątkiem.
- Ma łaniątko łania płowa,
to siostrzanka nam wychowa.
Mija miesiąc, mija drugi... Odpisuje rycerz z wojenki dalekiej:
"Niechaj już nie ujrzą jej więcej me oczy, niechaj jej główeńka ziemią się potoczy".
*
Siostra siedmiu kruków w lochu więziennym siedzi, koszule braciom szyje. Obok niej kij stoi. Na kiju tym siostra czas milczenia swego znaczy.
Już na nim siedem karbów wielkich - to siedem lat. Siedem karbów mniejszych to siedem miesięcy. Siedem karbów małych - to siedem tygodni. Siedem karbów jeszcze mniejszych - to siedem dni. I sześć karbów malutkich - to sześć godzin. Siedzi siostra w lochu, koszule szyje.
A loch ciemny, noc w nim wieczna. A loch wilgotny, woda po ścianie spływa. A loch głęboki, nijaki głos ze świata tu nie dochodzi.
Siedzi siostra w lochu na kamieniu, koszule szyje. Sześć już uszyła, siódmą już kończy. Do siódmej lewy rękaw przyszyła, po prawy sięga.
Aż tu na schodach brzęk-brzęku... Pachołki idą. Loch otwierają.
- Pójdź, skazana! Katowie czekają.
Zbiera siostra koszule. Po wysokich schodach idzie, na świat boży wychodzi. A na świecie słońce jarkie świeci, pogoda cichuchna, ani osinowy listek się nie zakołysze. Podniosła siostra ręce w górę i siedem koszul z rąk wypuściła...
Nie tak prędko baśń się baje,
jak się prędko dziw ten staje!
Porwał się z nagła wicher ogromny, aż drzewa ku ziemi przygiął, aż ludzi o ziemię cisnął. Koszule chybką strzałą ku morzu poniósł. I przepadł.
Wyprostowały się drzewa, wstali ludzie.
Idzie siostra, kędy katowie czekają. Na dziedzińcu stos stoi, dokoła lud się ciśnie. Uderzyli pachołcy w kotły. Lud na dwie strony się rozstępuje. Idzie siostra między sercami ludzkimi, a serca te żalem się ściskają.
- Litości dla niej... litości... - szepczą ludzie, bo nikt nie wierzy, aby była winna. Dosłyszała to matka i wielkim głosem na cały dziedziniec zawołała:
- Nie może być litości dla zabójczyni swych dzieci ! Siostra na stos wchodzi, na stosie klęka.
- Powiedz ostatnie słowo. Daj znak - winnaś czy niewinna?
Siostra milczy, jak milczą gwiazdy na niebie, jak milczą kamienie w polu.
Złożyła ręce, modli się.
A wtem ziemia się na siedem mil zatrzęsła!... A wtem powietrze tętentem zahuczało ! A wtem tuman kurzawy obłokiem się potoczył!...
Z kurzawy siedmiu junaków się wychyliło, pędzą pędem niepojętym! Wodę szeroką przeskoczyli, bramę wysoką przesadzili, na skrzydlatych koniach na dziedziniec wpadli ! Lewą ręką cugle ściągają, w prawej ręce miecze dzierżą.
A przed tym pierwszym junakiem na siodle chłopaczek nieduży. A przed tym drugim na siodle chłopaczek mniejszy. A przed tym trzecim na siodle chłopaczek malusi.
Jeno ten ostatni junak w prawej ręce miecza nie dzierży. Do ostatniej koszuli siostra nie zdążyła prawego rękawa przyszyć. Ostatni junak zamiast prawej ręki kruczym skrzydłem wieje.
Struchlała stara matka. Oniemiał lud wszystek. Siostra z klęczek się zerwała, ku junakom bieży.
- Bracia rodzeni ! Synkowie maleńcy !
Aż tu na wałach surmy
powitalne się ozwą.
Rycerz z dalekiej wojny powraca! Rycerz na dziedziniec wjeżdża!
- Witaj nam, witaj, panie, w szczęśliwej godzinie!
Rzucił się lud i stos do ostatniego bierwiona po dziedzicu rozmiótł.
Hej, ani słowo nie opowie, ani pióro nie opisze, jaka radość zapanowała na zamku czerskim!
Wielka trójradość.
Ta pierwsza, że synaczkowie żyją. Ta druga, że młoda żona mowę odzyskała. Ta trzecia, że siedmiu braci kruków znów junakami się stało.
Jedli, pili, wiwatowali, odzyskane dzieciny do siebie tulili do białego rana.
A stara matka?
A stara matka w świronku na marach leży. Własna złość ją ubiła.
"PTAK CEZARIUSZ"
BAŚŃ MAZURSKA
Król był ślepy. Miał piękne, rozległe królestwo, a nigdy ziemi swojej nie widział. W młodości ożenił się był i przeżył z żoną piętnaście lat. Królowa już umarła. A jak wyglądała? Tyle wiedział o jej urodzie, ile mógł sądzić z wodzenia ręką po jej twarzy.
Miał trzech synów i poznawał ich tylko po stąpaniu i po głosie.
Nigdy nie dosiadł konia, aby przewodzić swemu rycerstwu w obronie ojczyzny. Nigdy nie przeżył wzruszeń łowcy wypatrującego w puszczy grubego zwierza ani uciechy współzawodnictwa w rycerskich zapasach, ani radości cwału na stepowym koniu.
A miał nieschodzone głuchobory i szumilasy pełne turów, łosi, niedźwiedzi, sarn i miał konie szybkie a niewstrzymane jak wichry.
Król był ślepy.
Nie dziesięć i nie sto razy przyjeżdżali do króla uczeni medycy z kraju jego i z krajów zamorskich. Przyjeżdżali czarnoksiężnicy i biegli w czytaniu z gwiazd astrologowie. Przychodziły baby-mądruchy, baby-szeptuchy umiejące tajemniczymi słowami zakląć chorobę, aby poszła sobie precz na głuche piaski, na puste pola.
Mnodzy, mnodzy ludzie próbowali uleczyć ślepotę króla. Toć kto by mu widzenie przywrócił, ten byłby obsypany złotem! Ale nikt tego uczynić nie potrafił.
Król miał trzech synów.
O tym trzecim, o tym najmłodszym dziwne przed Tatami chodziły wieści szeptane tylko na ucho.
Ponoć najmłodszy królewicz zaraz po urodzeniu umarł.
Królowa leżała ciężko chora.
Babka wsiowa, co ją doglądała w chorobie, zaczęła jakieś szepty, zamknięta samo-wtór z najstarszą dworką. Potem zamknęły się samotrzeć z królem i szeptały tak do północy.
O północy babka wyszła z zamku. O trzecich kurach do zamku wracała.
Niosła zawiniątko. Gości z niego popiskiwało.
— A co wy, babko, za muzykę niesiecie? — pytała ją ze śmiechem straż z czuwalni nad bramą.
— Kocura dźwigam, bo strasznie myszy hałasują po komnacie miłościwej pani. Chora leży, a spokoju nie ma.
I babka chybko podreptała do zamku. *
A we wsi poprzedniej nocy urodziło się dziecko w chałupie drwala. Kobieta przy tym umarła. Drwala przed miesiącem przygniotła na śmierć ścinana w puszczy jodła.
O maluśkiego sierotę nikt się nie troszczył. Babka wsiowa aby po chałupie się tam krzątała.
Różnie o tym najmłodszym królewiczu ludzie z początku szeptali — potem zapomnieli. Dość miał każdy swoich trosk i swoich kłopotów.
Królowa, choć wyzdrowiała, nigdy już do dobrych sił nie wróciła i w kilka lat potem umarła.
W wielkim zamku został ślepy król z trzema synami.
Król kochał synów jednako, ale bracia niejednako mieli się ku sobie.
Dwaj starsi trzymali się zawsze razem, najmłodszego zawsze poszturchiwali i nazywali go głupim.
Głupim? Dlaczego?
Może dlatego, że nie lubił ich bezmyślnych i hałaśliwych zabaw. Może dlatego, że wypuszczał z sideł łapane przez braci słowiki. Może dlatego, że prowadząc króla po ogrodzie między rzędami kwitnących róż i goździków, wołał:
— Pachnijcie, kwiaty! Bystro pachnijcie! Miłościwy ociec was nie widzą, niechże się chociaż waszą wonnością nalubują!
*
Pewnego dnia na zamek królewski przyszedł pielgrzym.
Miał na sobie szarą płótniankę, na nogach skórzane postoły, w ręku kij ponad głowę wysoki, na szyi różaniec do ziemi prawie sięgający, a siwą brodę aż do kolan.
I pielgrzym mówi:
— Miłościwy królu, półtory stówki roków dźwigam już na grzbiecie. Pół świata już zeszedłem, na dziwy przedziwy się napatrzyłem, dziwów przedziwów się nasłuchałem.
I to wam, miłościwy panie, powiem:
Jest w północnej krainie ptak Cezariusz. W zamku czarnej królewny, w trzeciej komnacie między mnogim ptactwem się uwija. Pióra ma złote, nóżki ma koralowe, dziób ma brylantowy.
Niechże ci kto, miłościwy panie, tego ptaka zdobędzie i tu przywiezie. Gdy śpiew jego usłyszysz — przewidzisz i będziesz odtąd patrzył na świat szeroko, bystro i daleko.
A kto po ptaka pojedzie, nie ma mieć przy sobie ani drużyny, ani brata, ani przyjaciela. Samowtór jeno z chęcią pomocy dla ciebie być ma.
Nic więcej stary nie powiedział.
Zaraz potem kostur garścią uchwycił i poszedł w dalszą drogę, jako że miał już pół-tory stówki roków i czuł zbliżającą się śmierć. A chciał dojść do ziemi swojej, aby kości złożyć na grzebalniku, gdzie leżeli wszyscy z jego rodu.
Słyszeli słowa pielgrzyma synowie królewscy.
Tak najstarszy zaraz mówi:
— Miłościwy ojcze, mnie się należy po ptaka Cezariusza jechać. Jutro o dodniu wyruszę.
I pojechał.
Był paradnie odziany, jak na królewicza przystało. Trzos miał pełen złotych dukatów. Obok swego pięknego wierzchowca prowadził na powódkach drugiego konia objuczonego we wszystko, co w drodze mogło mu być przydatne.
Wiózł też złotą klatkę na ptaka.
Jedzie, jedzie królewicz za rzeki, za lasy, a wciąż tak, aby po prawym boku mieć słońce wstające rankiem, po lewym — słońce uchodzące za ziemię wieczorem.
Na piąty dzień dojechał do oberży na rozstajach.
W oberży wesoło. Muzyka gra, przy dużym stole siedzą ludzie. Jedzą, piją, w kości grają.
Bardzo się nowemu przybyszowi ucieszyli.
Za stołem go sadzają, piwem częstują, do gry zapraszają.
Rad królewicz, że się zabawi. Szablę odpiął, buty zzuł, kołpak z głowy zdjął i dalej kości na stół rzucać.
Grał przez pierwszą noc — trzos dukatów złotych przegrał.
Grał przez drugą noc — wszystkie juki przegrał i klatkę złotą też.
Grał przez trzecią noc — oba konie przegrał.
Grał przez czwartą noc — przegrał swój paradny żupan i buty safianowe, i szablę damascenkę, i kołpak z czaplą kitą, brylantem spiętą.
Grał przez piątą noc, bo chciał się odegrać, ale znów przegrał.
A że nie miał królewicz już czym płacić, to wrzucono go, w koszulę aby odzianego, do piwnicy. Niechże tam na wiązce słomy o chlebie i wodzie na wykup czeka!
Minął miesiąc, minął drugi.
Syn najstarszy nie wraca.
Tak mówi syn średni:
— Ojcze miłościwy! Nie wiadomo, co się z bratem stało. Teraz ja pojadę.
I nazajutrz o dodniu wyruszył.
Był tak samo jak brat paradnie odziany. Trzos miał pełen złota. Obok swego pięknego wierzchowca prowadził na powódkach drugiego konia objuczonego we wszystko, co w drodze mogło mu być przydatne. Tylko nie wiózł klatki złotej, bo drugiej złotej w zamku nie było — jeno wziął srebrną.
Jedzie, jedzie młodszy królewicz za rzeki, za lasy, a wciąż tak, aby po prawym boku mieć słońce wstające rankiem, po lewym — słońce uchodzące za ziemię wieczorem.
Na piąty dzień dojechał do oberży na rozstaju.
I dzisiaj w oberży wesoło. Muzyka rzępoli, przy dużym stole siedzą ludzie. Jedzą, piją, w kości grają.
Bardzo się nowemu przybyszowi ucieszyli.
Za stołem go sadzają, piwem częstują, do gry zapraszają.
I ten królewicz rad, że się zabawi. Szablę, odpiął, buty zzuł, kołpak z głowy zdjął — i dalej kości na stół rzucać.
Poszło mu wszystko tak, jak starszemu bratu.
Grał przez pierwszą noc — trzos ze złotem przegrał.
Grał przez drugą noc — wszystkie juki przegrał i klatkę srebrną też.
Grał przez trzecią noc — oba konie przegrał.
Grał przez czwartą noc — przegrał swój paradny żupan i buty safianowe, i szablę damascenkę, i kołpak z czaplą kitą, wielkim rubinem spiętą.
Grał przez piątą noc, bo chciał się odegrać, ale znów przegrał.
A że nie miał królewicz już czym płacić, to wrzucono go, w koszulę aby odzianego, do piwnicy. Niechże tam na wiązce słomy o chlebie i wodzie na wykup czeka!
Tak to obaj bracia spotkali się w piwnicznym lochu.
*
Minął miesiąc, minął drugi. I średni syn nie wrócił.
Mówi najmłodszy:
— Teraz ja, ojcze, pojadę. Może mnie się lepiej powiedzie, może ja ci ptaka Cezariusza przywiozę.
Biedny król aż zapłakał.
— Synu, synu ukochany, nie opuszczaj mnie! Tyś moją największą radością, tyś jedynym blaskiem moich ślepych oczu. Skoro starsi zginęli, możesz zginąć i ty. Samotny zostanę na ostatek dni moich. A koronę komu oddam?
— Nie myślcie tak źle, miłościwy ojcze. Głos jakiś w sobie słyszę, że powrócę do was szczęśliwie, że i braci po drodze odnajdę. A od tej wyprawy mnie nie odwodźcie.
I podjął króla pod kolana, w ręce go ucałował i w drogę wyruszył.
A nie jechał paradnie, bogato, jak na królewicza przystało. Szary żupanik przywdział, na nogi zwykłe skórznie, a i konia ze stadniny wybierając nie baczył na jego rasę ni wspaniałość, jeno na nogi mocne, na siłę wytrzymałą.
Klatkę na ptaka Cezariusza też wziął zwyczajną, wiklinową.
Kierował się ku północy. Wciąż baczył, by wstające słońce mieć po prawym boku, a zachodzące — po lewym.
Jakoż na piąty dzień późnym wieczorem przybył do gospody. Ale nie znęciła go tu ani muzyka, ani weseli biesiadnicy, ani gra w kości.
Popasł konia, sam się posilił i co prędzej ruszył dalej. Wolał nocować w polu przy ognisku aniżeli w karczmie.
Siódmego dnia wjechał w puszczę.
A były to bory-lasy!
Od samego już skraju drzewa wynosiły się aż pod obłoki, jałowce widziały się tak, jak gdzie indziej świerki, a mchy i jagodziny sięgały koniowi do boków.
Gałęzie leszczyny nisko zwisły obciążone kulami brunatnych orzechów, a z przejrzałych gron ostrężyny ściekały na ziemię smużki czarnego i gęstego od słodyczy soku.
Storczyki leśne pachniały aż do zawrotu głowy.
Dojechał syn do pierwszej polany i tu ujrzał chatkę. A ta chatka na trzech kurzych nóżkach stoi. A te kurze nóżki obracają się wciąż w kółko.
Zaraz sobie syn pomyślał:
„W takiej budce to nikt inszy, jeno «mądra baba» mieszkać musi".
I uradował się.
„Mądrucha potrafi mi drogę wskazać. A i o braciach będzie może co wiedziała?"
Wiadomo, kręcącą się chatkę można tylko czarodziejskim zaklęciem zatrzymać — to i zawołał:
Budko, moja budko,
nie kręć się tak chutko!
Nie kręć się tak szumnie,
a stań licem ku mnie.
I uchyl swych drzwiczek,
bom ja wędrowniczek.
Budka się zatrzymała. Drzwiczki się uchyliły.
Wszedł syn najmłodszy do chatki.
Widzi: na ławie siedzi starucha, na głowie ma aby dwa kosmyczki włosów, paz-
nokcie u rąk ma do samych kolan.
I pierwsza woła:
— Witaj mi, młodzieńcze! Wiem, coś jest najmłodszym synem ślepego króla, co jedziesz po ptaka Cezariusza. Weź sobie z pieca jedzenie, prześpij się na brzegu polany w lipowej dziupli, a jutro ci powiem o dalszej drodze.
I na drugi dzień „mądra baba" mówi:
— Nie potrafiłbyś sam przez te bory-lasy przebić się, koń by ci się zabłąkał w tej nieschodzonej puszczy, do końca życia byś z niej nie wyjechał. Konia mi tu ostawisz, a pojedziesz na wilku. Wilk cię zaniesie do mojej starszej siostry.
Myśli sobie syn:
„Jakaż to będzie dla mnie jazda na wilku? Nogi będą mi się po ziemi wlokły. Niedaleko na takim wierzchowcu ujadę".
Ale nie śmie się „mądrej" sprzeciwiać.
A stara dalej prawi:
— Ja żyję na świecie jeno dwieście lat, starsza moja siostra żyje czterysta lat, lepiej ona ode mnie zna drogę do ptaka Cezariusza.
Podziękował syn „mądrej babie", przed chatkę wyszedł, a tam już wilk na niego czeka.
Ale wilk! Łeb jak ceber, nogi jak dębczaki, ogon jak chojar. Nikt nigdy jeszcze takiego wielkiego konia nie widział, jak było to wilczysko! Po konarze lipowym musiał syn na niego wchodzić.
A ledwie królewicz na wilku usiadł, za wilcze kudły złapał, wilk jak wichrem poszedł, to aby drzewa po bokach migały, aby wiatr w uszach szumiał, aby oczy od pędu powietrza się mrużyły!
Na wieczór przycwałował wilk do środka puszczy. We środku puszczy wielka polana. Na wielkiej polanie mała chatka. A ta chatka na dwóch kurzych nóżkach stoi. A te kurze nóżki obracają się wciąż w kółko.
Tu koniec drogi.
Syn zsunął się z wilka jak ze stogu siana, pięknie mu podziękował, przed chatką stanął, czarodziejskie słowa wyrzekł:
Budko, moja budko,
nie kręć się tak chutko!
Nie kręć się tak szumnie,
a stań licem ku mnie.
I uchyl swych drzwiczek,
bom ja wędrowniczek.
Budka się zatrzymała. Drzwiczki się uchyliły.
Wchodzi do chatki syn najmłodszy. Widzi: na ławie siedzi starucha, na głowie ma aby jeden kosmyczek włosów, a paznokcie do samej ziemi. Podpiera się nimi jak dziesięcioma kijami.
I pierwsza woła:
— Witaj mi, młodzieńcze! Wiem, coś jest najmłodszym synem ślepego króla, co jedziesz po ptaka Cezariusza. Weź sobie z pieca jedzenie, prześpij się na brzegu polany w bukowej dziupli, a jutro ci powiem o dalszej drodze.
I na drugi dzień „mądra baba" mówi:
— Wilka tu ostawisz, a pojedziesz teraz na niedźwiedziu. Zaniesie cię on do najstarszej siostry. Ja żyję na świecie jeno czterysta lat, a najstarsza siostra żyje sześćset lat, lepiej ona ode mnie zna drogę do ptaka Cezariusza.
Syn „mądrej babie" podziękował, przed chatkę wyszedł, patrzy — a tam już na niego marucha czeka.
Ale niedźwiedź ci to był, niedźwiedź! Trzy razy większy od największego, jakiego udało się kiedy myśliwemu w puszczy mazurskiej upolować.
Syn po konarze bukowym na niedźwiedzia wsiadł, a ten jak z miejsca ruszył, jak wichrem poszedł, to aby drzewa po bokach migały, aby wiatr w uszach szumiał, aby oczy od pędu powietrza się mrużyły!
Na wieczór przycwałował niedźwiedź do północnego skraju puszczy.
A na północnym skraju puszczy na polanie chatka. Na kurzej nóżce chatka stoi. A ta kurza nóżka wciąż obraca się w kółko.
Syn z niedźwiedzia jak z dachu domu na mech się zsunął, przed chatką stanął i czarodziejskie słowa wymawia:
Budko, moja budko,
nie kręć się tak chutko!
Nie kręć się tak szumnie,
a stań licem ku mnie.
I uchyl swych drzwiczek,
bom ja wędrowniczek.
Budka się zatrzymała. Drzwiczki się uchyliły.
Wchodzi do chatki syn najmłodszy.
Widzi: na ławie siedzi starucha, głowa łysa jak bochenek, ani jednego włoseczka, a paznokcie rąk na łokieć wrośnięte w ziemię. Wcale się „mądra" z miejsca ruszyć nie może. Kruk i sowa przy niej się uwijają, jako służkowie jej posługują.
I babula woła:
— Witaj mi, młodzieńcze! Wiem, coś jest najmłodszym synem ślepego króla, co jedziesz po ptaka Cezariusza. Weź sobie z pieca jedzenie, prześpij się na brzegu polany w dębowej dziupli, a jutro ci powiem o dalszej drodze.
I na drugi dzień „mądra" mówi:
— Niedźwiedzia tu ostawisz, polecisz na orle. Przeniesie cię orzeł przez dziewięć gór i przez dziewięć rzek do zaniku czarnej królewny.
Przez paradne drzwi wejdziesz.
Miniesz pierwszą komnatę zamkową — będzie bursztynowa. Miniesz drugą komnatę zamkową — będzie kryształowa. Wejdziesz do trzeciej komnaty — będzie zwierciadlana. W tej trzeciej komnacie ptactwa a ptactwa jak pszczółek w ulu. I ptak Ce-zariusz między nimi. Łacno'go poznasz — pióra ma złote, nóżki ma koralowe, dziobek ma brylantowy.
A jak ptaka Cezariusza złapiesz, to chyżo uciekaj, bo inaczej zginiesz!
Wysoko, wysoko pod chmurami leci orzeł z najmłodszym królewiczem. Dziewięć gór już minęli, dziewięć rzek już za sobą zostawili.
Nad rozległą równiną teraz lecą, a na równinie czy to jezioro tak się srebrzy?
Nie. To tak błyszczy zamek czarnej królewny, zamek cały ze srebra wykuty.
Kołuje orzeł nad doliną, kołuje coraz niżej i niżej, aż siadł na kamieniu przed zamkową bramą.
Zeskoczył z orła królewicz i do zamku spieszy. A nadziwić się nie może, co tu ani murów obronnych nie ma, ani wody dookoła zaniku, ani wałów, ani mostów zwodzonych, ani straży czuwającej.
Człowiek tu nigdzie nie przemknie, pies tu nigdzie nie zaszczeka.
Otworzył syn drzwi i przez sień pustą, przez sień mroczną, wysoko sklepioną wszedł do pierwszej komnaty.
A ta pierwsza komnata bursztynowa. Cała jak słońcem wyłożona, cała blaskiem złotym ze ścian, z powały świecąca.
Wszedł do drugiej komnaty. A ta komnata kryształowa. Iskrzy się kolorami, migotami, jak zmarzłym śniegiem w słoneczne południe.
Wszedł do trzeciej komnaty. A ta trzecia komnata zwierciadlana.
A ta trzecia komnata cała w ruchu, w śpiewach, w trzepotach. Tysiąc ptaków po niej fruwa, tysiąc ptaków w lustrzanych ścianach, w lustrzanej powale, w lustrzanej podłodze tysiąckrotnie się odbija, to i zdaje ci się — milion ptaków kłębi się w powietrzu, obsiada zwierciadlane drzewa i na zwierciadlanych gałązkach się kołysze.
W lustrzanym fotelu dzieweczka śpi. Królewna musi, bo w koronie, a choć czarną ma skórę, taka jest piękna, że syn w zachwyceniu na nią patrzy.
Ale trzeba się śpieszyć! Królewna obudzić się może. Zawoła! Sługi wpadną, śmiałka pochwycą!
Bystro się syn po ptakach rozejrzał. Cezariusza zaraz poznał. Na niskiej gałązce na koralowych nóżkach siedział, brylantowym dziobkiem złote pióra czesał.
Prędko królewicz na karteczce napisał:
„Ja, syn ślepego króla z nadmorskiej krainy, ptaka Cezariusza zabrałem".
Kartkę za brzeżek lustra zatknął, ptaka pochwycił, w klatce go zamknął i z zamku co tchu wybiegł. Jak „mądra baba" mu kazała.
Dobrze mu kazała. Bo oto...
Ptak Cezariusz krzyknął pierwszy raz — odpowiedział mu daleki, głuchy ryk.
Ptak Cezariusz krzyknął drugi raz — odpowiedział mu ryk bliski a mocny, aż ściany zamkowe zadrżały.
Ptak Cezariusz krzyknął trzeci raz. Na podzamcze wyskoczyło dziesięć lwów i rzuciło się Cezariuszowi na pomoc.
Ale syn już wskoczył na orła, już się orzeł z nim podniósł wysoko i choć lwy skakały w górę, żaden już orła nie dosięgną!.
Leci orzeł z powrotem. Minął dziewięć rzek, minął dziewięć gór, doleciał do północnej chatki na kurzej nóżce.
„Mądra", co sześćset lat miała, do królewicza powiada:
— Weź dla siebie wieczerzę z pieca, a dla ptaka Cezariusza weź złotego prosa i krynicznej wody. Prześpij się w dębowej dziupli. Jutro pojedziesz dalej. Na drugi dzień „mądra" mówi:
— Orła ostawisz, na niedźwiedzia wsiądziesz, on cię do mojej młodszej siostry doniesie. A tu masz bułkę-odrostkę.
Przyjechał królewicz do chatki na dwóch kurzych nóżkach.
„Mądra", co czterysta lat miała, powiada:
— Weź sobie wieczerzę z pieca, a dla ptaka Cezariusza weź złotego jęczmienia
i krynicznej wody. Prześpij się w bukowej dziupli. Jutro pojedziesz dalej.
Na drugi dzień „mądra" mówi:
— Niedźwiedzia ostawisz, na wilka wsiądziesz. On cię do mojej młodszej siostry
odniesie. A tu masz mydła grudkę — urody przywrótkę.
Przyjechał królewicz do chatki na trzech kurzych nóżkach.
„Mądra", co dwieście lat miała, powiada:
— Weź sobie wieczerzę z pieca, a dla ptaka Cezariusza weź złotej pszenicy i kry-
nicznej wody. Prześpij się w lipowej dziupli. Jutro pojedziesz dalej.
Na drugi dzień „mądra" mówi:
— Wilka ostawisz, na swego konia wsiądziesz. Zaniesie cię on-do gospody na rozstajach. Tam spotkasz swoich braci. Ale ich nie wykupuj, pokiel ptaka Cezariusza ojcu nie odwieziesz.
Wyjechał syn najmłodszy z puszczy.
Ptaka Cezariusza złotym ziarnem karmi, kryniczną wodą poi. Konia po drodze na trawie pasie. A sam się bułką-odrostką żywi.
Czarodziejska to bułka! Co jej kęs odgryziesz, to ten kęs zaraz odrośnie, nigdy bułki nie ubywa.
Na siódmy dzień przyjechał do gospody na rozstajach. Przez okienko w lochu bracia go zobaczyli. Krat się czepiają, proszą, skamlą:
— Zlituj się nad nami!
— Wykup nas, wykup!
— Na zgniłej słomie leżymy!
— Spleśniały chleb jemy!
— Ratuj nas, ratuj!
Pamiętał brat słowa „mądrej", ale jak spojrzał na twarze braci sczerniałe, wygłodzone, na ich ręce wyschnięte, do ptasich szponów podobne... Z konia zeskoczył, do gospodniego poszedł, pas odpiął, dukaty z trzosa na stół wysypał, odliczył i braci z więzienia wykupił. A także wykupił ich przyodziewek i ich wierzchowce.
Bracia, uszczęśliwieni, zaraz w swe paradne żupany się odzieli, na konie wsiedli.
I wszyscy trzej ku ojcowskiemu zamkowi ruszyli.
*
Woda szeroka ku morzu się toczy.
Po wodzie płyną szkuty i komięgi ze zbożem, z wełną, z solą... Wiatr w żagle dmucha, fala z biegiem rzeki niesie. Płyną i długie tratwy zbite z bali dębowych, sosnowych, jodłowych, bukowych... bogactwo puszczy.
Na tratwach ogniska. Światła ogniowe znaczą nocą bieg rzeki, jej zakręty, jej drogę nierówną, pogiętą, zabiegającą to w prawo, to w lewo.
Nad szeroką rzeką chaty rybackie, przed chatami suszą się na żerdziach długie sieci.
Nad szeroką wodę trzej bracia przyjechali.
— Tu, przy ognisku, zanocujemy.
Suty ogień rozpalili, spętane konie puścili na trawę i pokładli się na ziemi.
Najmłodszy brat zaraz zasnął. Dwaj starsi nie śpią. Szepczą, szepczą... naradzają się...
Narada to ohydna, narada to zbrodnicza.
— Czemu on ma być bohaterem! On, najmłodszy i głupi! Pozbędziemy się go. My ojcu zawieziemy ptaka Cezariusza, dla nas niech będzie wdzięczność, dla nas podziw i chwała.
Z trzosu brata ostatni dukat wyciągnęli, do rybaków z nim poszli i mówią:
— Złego człowieka z sobą tu mamy. Złego i niebezpiecznego. Pozbyć się go trzeba. Macie tu dukata, zabierzcie tego człowieka ze sobą na morze i niechaj głęboka woda go pochłonie.
Za czym na wierzchowce swoje wsiedli, bratowego konia zabrali, klatkę ze złotym ptakiem zabrali i ciszkiem pomknęli do zamku.
A najmłodszy brat, przemocą zabrany, w rybackiej chacie siedzi. Ręce mu związano, nogi mu związano — uciec nie może.
Wyjechali rybacy na połów na morze, zabrali najmłodszego królewicza ze sobą.
Płyną, płyną ku miejscu, gdzie wczorajszego dnia sieć na ryby zaciągnęli. Ale do siebie szepczą:
— Po co mamy tracić tego człowieka! Przecie nam krzywdy żadnej nie sprawił.
— Nie wiemy, kto on, skąd on. Nic o sobie mówić nie chce. Ale nie widzi się złym człowiekiem.
— Nie złorzeczył tym, co go porzucili, jeno gorzko na nich zapłakał.
— Tak nie płacze człowiek zły. Tak płacze nieszczęśliwy.
— Nie traćmy go. Zawieźmy go na morskie skałki i tam go zostawmy.
I zawieźli najmłodszego brata na bezludną wyspę.
Odjechali rybacy, a królewicz na wyspie został.
Przeszedł jej dłużynę i szerzynę. Aby tam nagie skały, aby tam — gdzie ziemi kawałek — brusznice i żurawiny drobnym liściem się zielenią, dojrzewającą jagodą nieśmiało różowieją. Aby tam ptactwo morskie się gnieździ.
Spod jednej ze skał mały strumyk wypływa i szybko zbiega ku morzu. Brzegi jego karłowata wierzba porasta.
Smutno tu, zimno i pusto. Jeno morze tu króluje. Na skalne brzegi wspina się, bryzga, pianą chlusta. Pospołu z wichrem swoje dzikie pieśni śpiewa.
W jednej z pomniejszych skałek znalazł królewicz pieczarę ku południowi otwartą. Tutaj choć od zimnych wichrów będzie miał uchroń.
Nałamał wierzbowych gałązek, posłanie sobie z nich usłał.
„No, z głodu tu przeciek nie umrę — myśli. — Bułkę-odrostkę i jagody będę jadł, wodę strumienia będę pił. Może się dola moja odmieni".
Od świtu do nocy syn najmłodszy nad brzegiem morza siedzi, pilnie statków wygląda. Niech no jaki zobaczy, to żupan zdejmie i będzie nim nad głową machał — może go zauważą, może stąd zabiorą...
Ale mijają dni za dniami, a nikt w bliskości samotnej wyspy nie przepływa. Aby mewy na falach się kołyszą, aby białe żagielki ich skrzydełek nad wodą się trzepoczą.
I tak powoli tu królewicz od słonych wichrów schnie i czernieje, a od samotności dziczeje.
Aby mowy ludzkiej nie zapomnieć, gada do skał, do ptaków, do wichrów i do morza.
Skały milczą. Mewy odpowiadają mu zawsze jednakim skwirleniem, morze hukiem, wichry północne dzikim gwizdem, szumem i skowytem.
Smutno mijają samotne dni królewicza na wyspie granitowych skał.
*
Przyjechali starsi bracia z ptakiem Cezariuszem na zamek. Dopieroż tam radość, że powrócili, że ptaka przywieźli.
Tylko ludzie się dziwią, czemu tacy są wychudzeni i zmarnowani.
Ale na to starsi bracia mają odpowiedź.
— Hej, dobrzy ludzie, ani wam pojęciem ogarnąć, jaka to ciężka była wyprawa! Przez puszcze, przez stepy, przez pustynie... bez kęsa jadła, bez kropli wody.
— A jakie musieliśmy staczać boje! To z olbrzymoludami, to z dziwozwierzem, co ma pazury jak lew, skrzydła jak orzeł, paszczę jak smok. A ogromniasty! Jak dziesięć wołów razem wziętych!
— Nie dziwota, cośmy schudli i sczernieli.
Kłamią a kłamią, a poczciwi ludzie wszystkiemu dają wiarę. I nadziwić się nie mogą, jacy to starsi królewicze odważni, jacy silni i mężni. A jak kochają ojca! Toć przecie dla zratowania go ze ślepoty te pustynie przebyli, z tym smokiem walczyli, te głody-trudy znosili.
I cieszą się ludzie, że takich bohaterów mają w swym rodzie królewskim.
Tylko sam król jest cięgiem smutny.
Najukochańszy syn nie wrócił.
Co dzień każe król pacholęciu prowadzić się na wzgórze w północnej stronie zamkowego drzewieńca i tam godzinami stoi wsłuchany w szum dalekich borów-lasów.
Wierzy — niechaj syn jeno się z nich ukaże, on stęsknionym sercem go odczuje, pozna, posłyszy. Stoi tak godzinę, dwie, trzy... zwątpienie do serca się zakrada.
— Pacholę, pacholę, masz oczy sokole. Wpatrz się w daleką drogę, czy nikt od północnej strony nie jedzie ?
— Nikogo nie widać, miłościwy panie.
Powraca król do zamczyska. Na drugi dzień znów nadzieja w sercu odżywa, znów każe pacholęciu prowadzić się na wzgórze, może dziś posłyszy...
A ptak Cezariusz?
Czarodziejski ptak nie śpiewa.
Najpiękniejsze ziarno mu dają, najczystszą wodę mu przynoszą. Największą zam-1cową izbę oddano mu na mieszkanie. Co dzień świeżo ścięte drzewo do izby tej wstawiają. Może tu ptak Cezariusz na gałązkach się huśtać i z jednej na drugą przefruwać, i kryć się w liściach przestronne, swobodnie jak w żywym ogrodzie.
Ale ptak siedzi w kącie smutny i nastroszony. Śpiewać nie chce.
Jedna za drugą mijają odmiany księżyca. Czas uchodzi.
Już królewicze nabrali dawnych sił i urody. Już nadworny pisarz gęsim piórem na dziesięciu wołowych skórach opisał ich szaloną wyprawę. Już tysiące drumlistów z pieśnią o królewiczach bohaterach po całym kraju krąży, wielkość nieustraszonych głosi.
Już pieśni o królewiczach śpiewają ludzie przy pracy i przy zabawie. Już matki kołysanką o dwóch junakach nad junakami usypiają dzieci.
Aż dnia pewnego co się nie staje!
O świcie 2 dalekich borów wyjawia się na pole przedzamkowe wielkie wojsko. Dziesiątki, setki, tysiące rycerstwa. A wszystko chłopy jak dęby, na wspaniałych koniach, w zbroi wspaniałej.
Wiedzie ich rycerz w srebrnym pancerzu i w szyszaku srebrnym, na koniu białym jak mleko. Grzywa konia do kolan spada, ogon konia sięga do ziemi. Uździenica jego brylantami nabita, podkowy jego — złoto szczere.
Ludzie, co bystre oczy mają, nadziwić się owemu wodzowi nie mogą. Nie mąż to poważny, brodaty, jeno młodzieńczyk o liczku ciemnym niby skóra na bochnie razowca, ale tak nadobnym jak u najpiękniejszej dziewczyny.
Skąd to wojsko? Czemu najechało ziemię ślepego króla? Jakie ma zamierzenia?
Od szeregu wojska oderwało się pięciu konnych i galopem ruszyło ku zamkowi. A gdy byli już przy zwodzonym moście, odpasali broń i rzucili ją na ziemię na znak, że przybyli tu nie na bój wyzywać, jeno w pokojowym poselstwie gadać.
"Zasiadł ślepy król w tronowej sali, po obu jego bokach dwaj synowie. Na posłów czekają.
Weszli obcy, pokłonili się i najstarszy mówi:
— Miłościwy panie, przybyliśmy tu z północnej krainy, przywiodła nas chwalebnie nam panująca królewna. Jeden z twoich synów, miłościwy panie, zabrał z zamku krainy północnej ptaka Cezariusza. Królewna pragnie ujrzeć owego śmiałka, a potem z rąk jego ptaka swego odebrać. Jeśli syn twój tego nie uczyni, wojsko nasze spustoszy twą ziemię i wszystek twój lud zagna do niewoli.
Zatrwożył się król o swoją krainę, więc mówi:
— Niepotrzebnie nam grozi jej królewska mość. Stanie się według jej woli. Synowie mili, który z was dwóch ptaka Cezariusza ujął, ten niechaj jedzie królewnie się pokłonić.
Wysunął się od prawej strony króla najstarszy syn, przykląkł przed ojcem i powiada:
— Ja, miłościwy ojcze, ptaka Cezariusza ująłem. Ja przed królewną stanę.
I niecierpliwym krokiem wybiegł z komnaty.
Nadworny kronikarz wnet rozpostarł na stole wołową skórę, wysunął zza ucha gęsie pióro, zmaczał je w inkauście i zaczaj pisać nową bohaterską opowieść.
„A stało się to w trzecim dniu letniej pełni księżyca. Mnogie wojska wyszły z północnych borów..."
Nadworny pieśniarz zaś, cicho pobrzękując w struny drumli, zaczaj układać nową pieśń o nieustraszonym najstarszym królewiczu i zakochanej w nim królewnie:
W kalinowym gaju
ptaszeczkowie leśni
o królewskim synu
nowe głoszą pieśni.
Wichrem pędź, mój koniu,
wichrem ku północy.
Tam królewna-rycerz
wypłakuje oczy...
Kronikarz nadworny, pieśniarz nadworny na dalsze zdarzenia czekają. A te dalsze zdarzenia są takie:
Syn najstarszy na wierzchowca wskoczył, za bramę wypadł.
A tam dziw nad dziwy!
Od zamku królewskiego aż pod bór daleki, gdzie królewna północy na białym koniu czeka, ściele się złoty gościniec. Błyszczy on, jaśnieje, mieni się, jakby cały brylantami był wysypany.
Królewiczowi wichrem przelatuje myśl przez głowę:
„Gościńcem tym nie trza jechać. A może królewna u siebie widziała »głupiego«? Może pozna, że to nie ja? Na złotym gościńcu każdą nitkę w żupanie jasno widać. Pojadę brzegiem".
I skierował konia na ścieżkę przy gościńcu i pod drzewami cieniem, chyłkiem ku królewnie pędzi.
A królewna myśli:
„Jakżeby on miał śmiałość porwać z mego zamku ptaka Cezariusza, skoro nie ma śmiałości jasnym gościńcem jechać!"
I skoro syn najstarszy konia przed nią osadził, mówi:
— Wracaj, królewiczu, do swego zamku. To nie ty porwałeś ptaka Cezariusza.
Wrócił najstarszy syn zawstydzony. A wtedy od lewej strony tronu wysunął się syn średni i powiada:
— Miłościwy ojcze, ja pierwszy ptaka Cezariusza ujrzałem, mnie się należy przed królewną stanąć.
I niecierpliwym krokiem wybiegł z komnaty.
Nadworny kronikarz nową skórę wołową na stole rozłożył. Nadworny pieśniarz do nowej pieśni drumlę nastroił.
Średni królewicz na wierzchowca wskoczył, za bramę wypadł, jasny gościniec ujrzał, jasnego gościńca się przeląkł, ścieżką obok pod cieniem drzew chyłkiem ku królewnie pędzi.
A królewna myśli :
„I ten nie miałby śmiałości porwać z mego zamku ptaka Cezariusza, skoro nie ma śmiałości gościńcem jasnym jechać".
I skoro syn średni konia przed nią osadził, mówi:
— Wracaj, królewiczu, do swego zamku. To nie ty porwałeś ptaka Cezariusza.
*
Na zaniku popłoch, na zamku narada. Co robić dalej? Co robić?
Do królewny-rycerza wysłano posłów. Niechaj zechce zaczekać do drugiej odmiany księżyca. Jeszcze jeden królewicz powinien przed nią stanąć.
Starsi bracia, szepczą pomiędzy sobą:
— Musimy jechać, brata szukać, może go nie stracono, może jeszcze żyje?
— Tak, on jeden tylko może nas uratować.
— Tylko on. Bo inaczej co? Czyż damy radę tak wspaniałemu wojsku? Albo nas w zamku wytracą, albo nas do niewoli popędzą.
Wymknęli się królewicze ciemną nocą. Nad szeroką rzekę popędzili, do chaty rybackiej zastukali.
— Rybacy, rybaczkowie! Potrzebny nam jest człowiek, którego mieliście stracić.
Co się z nim stało? Nie pożałujemy złota, jeśli go nam żyjącego wrócicie.
Rybacy mieli serca ludzkie, serca bliźniemu szczerze przychętne, to i rzekli:
— Człowiek ten żyje. Aleście go chcieli stracić, to go wam nie oddamy.
— Rybacy, rybaczkowie, pokażcie go nam jeno. A puścicie go wtedy, jeśli z dobra -woli zechce z nami pojechać.
Zgodzili się rybacy.
Na wielkiej łodzi rozpięli żagle i gdy zadął wiatr od północy, popłynęli z braćmi na bezludną wyspę.
Patrzy najmłodszy brat z brzegu — łódź się na morzu ukazuje, łódź się ku jego wyspie przybliża. Serce zabiło nadzieją. Ale skoro dojrzał na czółnie braci, serce w nim omdlało.
— I tu mnie ścigają! I tu im wadzę!
Bracia z łodzi wyskoczyli, do nóg najmłodszemu upadli. Jeden przez drugiego błagają:
— Przebacz nam, przebacz! Zbrodnię chcieliśmy uczynić, ciebie stracić, ale ta zbrodnia przeciwko nam się obróciła. Ptak Cezariusz nie śpiewa, oczy ojcowe nie widzą!
— Ratuj nas! Królewna północy z wielkim wojskiem pod zamkiem naszym stoi, żąda ujrzeć tego, kto jej ptaka porwał. Jeśli przed nią nie staniesz, ziemię naszą zniszczy, lud nasz w niewolę popędzi.
— Pójdziemy wtedy na tułaczkę i my! Ślepy król bez korony, królewicze bez ziemi.
— Bracie, ratuj nas! Jeno do pierwszej odmiany księżyca królewna zgodziła się czekać.
Mówią tak bracia, ale patrzą na najmłodszego i myślą z trwogą:
„Czyż ona uwierzy, że to jest królewicz, gdy stanie przed nią ten człowiek wychudzony, czarny, zniszczony, ze skórą popękaną od wichrów, jak zwierzę obrośnięty, cały pokręcony od wilgotnej nory, w której mieszka?"
Myśli najmłodszy:
„Obmierzli są mi bracia, haniebnie zdradzili mnie, ale ojca muszę ratować, lud swój muszę ratować".
Tak powiada:
— Pojadę z wami, coby przed królewną stanąć.
Wziął dar „mądrej baby" — mydła grudkę — urody przywrótkę, ubranie zrzucił, w morskiej fali stanął i cały czarodziejskim mydełkiem się umył.
I nagle co za odmiana! Znów stał się prosty i gibki, piękny i gładki, znów jaśnieje młodością i zdrowiem.
— Weźcie mnie stąd, rybacy. Z dobrawoli pojadę. A waszego zlitunku nade mną nigdy nie zapomnę.
Wsiedli do łodzi. Morze przebyli, na szeroką rzekę wypłynęli, w przystani wysiedli. I poniosły ich konie szybkim cwałem, jako że księżyc ku nowej odmianie już się zbliżał i chwile czekania królewny były policzone.
I znów nowy dziw!
Ledwie syn najmłodszy bramę zamkową przejechał, śpiew przepiękny, śpiew nieziemski rozległ się z zamkowej komnaty.
Wszystkie ptaki w drzewieńcu nagle ucięły swe szczebioty, świergoty, swe ubożuchne piosenki. Wszystkie drzewa przestały szumieć, wiatr przypadł do ziemi, woda w jeziorze stanęła cicha jak zaśnięta.
Wszystko zasłuchało się w pieśni ptaka Cezariusza.
A gdy ptak umilkł, bracia wjechali na podwórzec.
W podcieniu zamkowym stary król stoi. Z oczu dotąd ślepych toczą się łzy szczęścia. Wyciąga ręce i woła:
— Widzę cię, widzę, piękna kraino moich ojców! Widzę cię, synu umiłowany!
*
Wskoczył królewicz na pięknego źrebca, klatkę z ptakiem Cezariuszem pochwycił, wypadł na złoty gościniec i pędzi nim do północnej królewny. Pędzi w blasku, w jasności, śmiało i junacko!
— Darujcie mi, miłościwa królewno, com wam ptaka pochwycił, alem chciał ślepego ojca ratować.
Serce królewny mocno bije. Nie gniewem bije, nie chęcią zemsty.
— Ten ci jest śmiałkiem nad śmiałkami. Ten ci porwał mi ptaka Cezariusza.
I wojska, które chciały krainę spustoszyć, z tej krainy odchodzą spokojnie.
Na czele królewna-rycerz.
Ta sama na niej zbroja, ten sam ją niesie wierzchowiec, ale ona sama inna. Jak strzała z cięciwy, tak serce jej zerwało się ku młodemu bohaterowi. I teraz bije odmiennie i odmiennie patrzą jej oczy, odmienne dumy pod srebrnym szyszakiem błądzą.
A do zamku płynie fala, płynie okiem nieogarnięta mnogość ludu.
— Żyj nam, królewiczu, któryś nas uratował!
— Królu, jego naznacz następcą po sobie!
— Starszych twych synów nie chcemy!
— Nie chcemy!
Naród wyuczoną pieśń wygnał z pamięci. Sam teraz pieśni o prawdziwym junaku układa.
"Szklana Góra"
BAŚŃ MAZOWIECKA
Za górami, za lasami, za bystrymi dunajami, w pewnej wiosce, na uboczu stała zagroda. Zwykła ona była, jak wszystkie zagrody we wsi, jeno że przychacie miała ocienione lipą.
A lipa to była, lipa!
Mało w którym przyzamkowym drzewieńcu u króla taką lipę można było znaleźć.
Jeszcze ojcowy pradziad na swej właściźnie ją zasadził.
Pień miała grubachny, pięciu chłopów wziąwszy się za ręce ledwie ją obejmowało. A tych konarów, tych gałęzi, gałązek... to mnogość a mnogość niezliczona.
Gdy latem zakwitła — z całej wsi pszczoły z niej miody brały.
Ile się tam na niej ptactwa gnieździło! Jakie szły z jej zielonych szumów gwizdy, pogwizdy, ćwierkania, szczebioty, ciurlikania, podśpiewki, głoseczki i głosiki — to jakby cała królewska kapela, cały chór królewski tam siedział.
Wszystkie w rodzinie wesela i wszystkie chrzciny pod tą lipą się odbywały. Bo przecież w jej cieniu trzydzieści par w tańcu się obracało, a jedna drugiej nie wadziła.
W zagrodzie tej mieszkało z ojcem trzech synów, braci rodzonych pomiędzy sobą.
Ten najstarszy ździebko lubił ojca, maluśko braci, ale ogromniście kochał samego siebie. I wielce był w sobie zadufany.
— Ja jestem najmądrzejszy!
Ja jestem najlepszy!
Ja jestem najwięcej wart ze wszystkich ludzi na świecie!
Ten średni najbardziej kochał ciepły piec i pełną miskę. Ani go można było wyciągnąć do roboty.
Jak przychodzi czas kosowicy siana, to wtedy obwiązuje sobie nogę szmatą i stęka, że ani stąpnąć nie może, tak go boli. We żniwa boli go znów ręka, a jak przyjdzie drzewo rąbać w lesie, to akuracik cości mu włazi w krzyże, ani się ruszyć nie może.
Leń to był a leń — aż mierziło patrzeć!
A najmłodszy był cichy, dobry i załatany w pracy.
Ale że ten najstarszy cięgiem na niego jeno warczał: ty głuptaku!, a ten średni fyrkał: ty leniu!, to już on sam nie wiedział, czy ma rozum w głowie, czy nie, czy zwija się w robocie, czy czas marnotrawi.
Głuptak i głuptak! Leń i leń!
A stare ojczysko takie już było niedołężne, że nie bardzo chłopowina rozumiał, co się koło niego dzieje.
Aż tu jednego dnia zebrało się ojcu na umieranie.
Zawołał synów i tyle aby do nich powiedział:
— Żyjta, synkowie, w zgodzie. A kiedy oczy zawrę, postawcie moją domowinę pod lipą i bez trzy puste noce kolejno przy niej stróżujcie. Potem wynieśta mnie na żalnik.
Tyle aby starowina synom na rozłąkę powiedział i umarł.
*
Włożono ojca do trumny i postawiono pod lipą.
Zbliża się pierwsza noc. Powinien stróżować przy ojcu syn najstarszy. Ale ten powiada :
— Strasznie dużo mądrych pomyślunków po głowie mi się kołowało. Przez cały dzień mi się kołowało. To tera muszę się przespać. Idź ty, głuptaku, za mnie przy ojcu stróżować.
Najmłodszy nic na to nie odpowiedział. Ale po wieczerzy zaodział się w kożuch, bo już październikowe noce zimnem straszyły, i poszedł pod lipę.
Stara się nie zasnąć, choć się cały dzień dobrze upracowal — wszystką koniczynę sarn zwiózł z pola do stodoły.
Ale że ojciec przykazał stróżować, to stróżować będzie. Usiadł na kamieniu i w noc się zapatrzył, w nocy się zasłuchał.
Niebo wysrebrzone było gwiazdami. Wiatr ledwie nieledwie gałązkami ruszał, derkacze na dalekich łąkach derkały, a z ogrodu woniała maciejka.
Pięknie było.
Zapiały pierwsze koguty, potem drugie i trzecie.
Na wschodzie zaczęło niebo blednąc, a od lasu nadleciał ni to szum, ni to westchnienie.
Zdawało się synowi, że o tej chwili brzasku coś się musi stać. Że coś się zbliża, coś z lekka szeleści, coś się z tego przedranku wyłania... Ale niestraszne to było ani przeciwne człowiekowi, nie. Dobre było i miłościwe.
I oto lipa odemknęła się.
Wyszło z niej leśne stworzenie: małe, kudłate, brodate. Prowadziło to na powódkach konia, a koń był srebrem srebrzysty, jak miesiąc na niebie.
I leśne stworzenie powiada:
— To koń dla tego syna, który miał w dzisiejszą noc stróżować.
I stworzenie cofnęło się, lipa się za nim zawarła i znów tylko pobladłe gwiazdy mrugały na niebie, mały wiatr liśćmi kołysał, a świt szedł coraz jaśniejszy i chłodem dmuchał.
Syn przetarł oczy.
— Sen taki miałem czy co?
Ale nie sen to był. Przecie niedaleczko lipy stał koń srebrny i patrzył w jaśniejącą dalekość wschodu.
Nie zbladł jak gwiazdy, srebrzył się jednako, aż światło od niego biło.
Gdy słońce nad ziemią się ukazało, syn wstał z kamienia, na którym całą noc przesiedział, pokłonił się ojcu z nowym dniem, konia zabrał do stajni, podsypał mu owsa i poszedł do chaty.
— Bracie, hej, bracie, wstawaj! Idźże do stajni i obacz, jakiego konia ci pan ociec przysłali. Szczerym srebrem błyszczy jak miesiąc.
Zerwał się najstarszy, zerwał się i piecuch i pobiegli do stajni konia oglądać.
Dziwu też to było, dziwu — na całą wieś.
*
Nastała druga pusta noc.
Powinien teraz przy trumnie ojca stróżować syn średni, ale ten średni powiada:
— Okrutnej ograszki dziś dostałem. Trzęsie mnie i trzęsie, dechu złapać nie mogę. Co prędzej trza mi za piec włazić. Ani gadania, cobym zdolił tę noc na zimnie przesiedzieć. Idź ty, leniu, za mnie pod lipę.
I najmłodszy znów poszedł.
I znów się zacudował w tej nocy cichej a niespokojnej. Zbałwanione obłoki płynęły niebem, raz zatulając gwiazdom srebrne oczy, raz odkrywając je.
A po ziemi od obłoków płynęły cienie rozlotne: to pierzchały na boki, to znów się jawiły i znów przepadały, niby w jakiejś trwożnej ucieczce czy swawolnej zabawie.
W dalekich siołach poszczekiwały psy.
A podniebiem, nad głową syna, raz w raz przepływała chmura odmienna od innych. Była cała drżąca od trzepotu i była szumiąca od pracy skrzydeł, i dźwięczała potłumionym krzykiem.
Ku południowi płynęła.
Chmura ptaszkowa. Na wyraj.
Gdy trzecie kury przepiały, na wschodzie niebo zaczęło blednąc z mroków i powoli różanością nasiąkać. Znów od lasu przeciągał wiew, ni to pocieszenie, ni to użaleństwo niosący. Zaszeleściło tajemniczo tysiąclistowie na lipie.
I drzewo cichuśko rozwarło się.
Z wnętrza wybłysnął złoty blask.
W blasku tym wygramoliło się ono leśne stworzenie maluśkie, kudłate i brodate.
Za powódki prowadziło ono konia.
Koń był złotem złocisty.
I ono powiada:
— To koń dla tego syna, który miał przez drugą noc stróżować.
I leśne stworzenie cofnęło się. Weszło do środka lipy i lipa się za nim zawarła.
A złoty koń został. Świecił i błyszczał, że zdało się — ognisko pod lipą płonie.
Uderzyła złota łuna od konia w otwarty wyglądek. Obudził się leń, doskoczył do
wyglądka i woła:
— Widzita, narody, i mnie ociec dali konia! Złotego! Barze j mnie lubili jak ciebie, boś ty jeno srebrnego dostał!
Na te słowa i starszy zerwał się z posłania.
Doskoczył do okienka i hałasi:
— Niedoczekanie twoje, cobyś miał piękniejszego konia dostać niżeli ja. Przecie-
żem starszy, przecieżem pierworodny, dla mnie co najlepsze!
Wyskoczyli obaj na dwór. I do najmłodszego:
— Dla kogo ten koń? Gadaj prawdę!
— Dla tego, kto miał drugą noc stróżować.
— A któż konia przyprowadził?
— Leśne stworzenie, taki-ci dziadek.
— Jakiż on był?
— Malućki, kudłaty, brodaty.
— Zarutko polecę do lasu go szukać! A niech go znajdę — to nabiję! Dla mnie należny jest złoty koń, bom najstarszy, bo na dziedzictwie tu ostanę!
— A nieprawda! Dla mnie, bom ja go dostał!
Jeden brat złapał za powódki z lewej strony, drugi z prawej i nuż się tarmosić, i odpychać, i kułakować.
W tejże chwili ukazało się słońce — świeże było, czerwone, rosą obmyte.
Najmłodszy syn wstał z kamienia, pokłonił się ojcu w domowinie z nowym dniem i poszedł na strych w sianie się tam ździebko przespać.
*
Nadeszła trzecia noc — ostatnia.
Starsi bracia mówią:
— No, ta noc przypada na ciebie, głuptasie.
— Na ciebie, leniu.
— Jakiego też konia tobie ociec podaruje? Pierwszy był srebrny, drugi złoty. To
musi ten trzeci będzie brylantowy.
Najmłodszy nic się na to nie ozwał, zabrał kożuch i poszedł pod lipę.
A najstarszy brat do średniego mówi:
— Jeśli będzie brylantowy, to będzie dla mnie. Ty se weźmiesz złotego, no, a srebrny będzie dla głuptaka.
— Szkoda dla lenia i tego.
— Szkoda bo szkoda, ale skoro taka wola ojca, coby każdy z nas od niego konia
miał, no, to — niech se go ma!
— Ano, niech se go ma — westchnął średni i wlazł za piec.
I stamtąd już powiada:
— Ale włosie z grzywy i ogona srebrnego obetnę dla siebie.
— O... o... wszyćko dla ciebie! Ty se bierz ogon, a ja grzywę.
Średni chciał się jeszcze targować, ale już nie poradził, bo okrutnie był śpiący. Zaraz też zachrapał. A i najstarszy mu do wtóru.
I tak se oba lenie śpią, a najmłodszy przy domowinie ojca siedzi
Zmęczony jest, boć to przecie trzecia noc nie spana, a w dzień mało co ma czasu, by się dorwać do odpoczynku. Ale rad, że wolę ojca wypełnił.
Ta noc była ostra, jakby wszelkiej żywiźnie chciała przypomnieć:
— Bądź gotów! Wyszłam już ze swego legowiska i idę ku tobie — ta, co niesie mróz, lód i dujawice.
Niebo się iskrzyło, jakby je kto brylantami nabił. A miesiąc od wschodu podnosił się i szedł ku gwiazdom. Promienisty był i błyszczący, niby ze szczerego srebra ukuty.
Przypomniały się chłopcu dziecińskie zagadki:
Jest jedna matka,
co ma dwoje dzieci.
Syn błyszczący złotem,
córka srebrem świeci.
— Juści. Takaś ty, nocko, taka. Srebrem świecisz.
A i ta zagadka o niebie gwiaździstym a księżycowym:
Leży bochen między grochem.
Choćbyś ten groch liczył całe życie,
nie zliczysz go należycie.
— Hej, nie zliczyć was, gwiazdeczki, nie zliczyć. Ten by was jeno zrachował, kto by was tam kładł.
Spojrzy chłopiec po łące a tam już każde ździebełko trawy rosy obwiesiły. Iskrzą się tam one niezgorzej od gwiazd. Aż się w oczach mieni. Nade dniem każda w lodową krupkę się zetnie. Toć to przecie już połowa października, do Urszuli niedaleko.
I znów mu się przypomniała dziecińska zagadka:
Szła Urszula po łące,
rozsuła pereł tysiące.
Miesiąc wiedział —
nie powiedział.
Słonko wstało —
wy zbierało.
— Powyzbiera was słonko po jednej rosience, po jednej. Powyzbiera do czysta.
I trzecia noc minęła.
Ku dniowi się miało. Zorza powoluśku rozpłomieniała się na wschodzie. W blasku jej każda kropla rosy stała się migotliwym rubinem.
Pobudzili się bracia.
Dalejże obaj do wyglądka i patrzą, czy też leśny dziadek i dla głuptaka konia przywiedzie. I jaki ten koń będzie?
Wychylają się, jeden przez drugiego wykrzykuje:
— O rety! Patrzaj, patrzaj, lipa się odmyka!
— Wyłazi... maluśki, kudłaty, brodaty!
— Na powódku coś prowadzi!
— Mierzynka.. Białą płachtą go nakrył czy jak? Koń wcale nie błyszczy się.
— A co ma błyszczeć! Zwyczajna szkapa.
— Siwy... boki jakiesi ma opuchłe. Świeżej koniczyny objadł się czy co?
— Nie pożyje on ta długo, rozpuknie się.
— Trza by go wziąć do galopu, coby się zgrzał, toby mu może te boki opadły.
— Prawie podjezdek dla głuptaka.
— Prawie dla niego.
— To ci się dosłużył! Cha — cha — cha...
Naśmiali się, naśmiali z bratowego wierzchowca i poszli dalej spać. Co tam leśny dziadek bratu prawił — wcale nie byli ciekawi słuchać.
A leśne stworzenie przyprowadziło chłopcu mierzynka i mówi:
— To konik dla tego, który miał trzecią noc stróżować.
— To znaczy się dla mnie!
— Dla ciebie. A to bat. Jak na konia wsiądziesz, a zamyślisz sobie, co chcesz, a z tego bata strzelisz i powiesz:
Na moje rozkazanie
niech się ta rzecz stanie —
to ci się zaraz zamyślenie spełni.
— Prawdę to mówicie? Nie dworujecie sobie ze mnie?
— Szczerą prawdę mówię. Masz to powiadać ku wschodowi słońca obrócony i żeby cię nikt nie słyszał.
I leśny dziadek wrócił do lipy, a mierzynek został.
Postał chłopak, podumał... westchnął.
Prawda to czy nieprawda?
— Ano, obaczym. Ale to dobrze, com przy domowinie oćca trzy noce stróżował, jako ociec żądali.
Przyjrzał się konisiowi.
Nieduży był, siwek, grzywa bujna, ogon do samej ziemi. Zaprowadził mierzynka do stajni, wsypał mu do żłobu owsa, za drabinę nałożył siana, napoił go.
Bat utaił w stodole pod snopkami, a sam poszedł na strych przespać się.
Na odwieczerz synowie pochowali ojca na żalniku, dla rodziny i sąsiadów wyprawili pogrzebiny i zaczęło się dawne życie: najstarszy chwalił się, średni jadł i spał, najmłodszy pracował.
*
Daleko, daleko od zagrody trzech braci było królestwo, a królestwem tym rządził stary król.
Niedobry to był pan, nie dbał o swój naród.
Wszystkie sprawy prowadzili urzędnicy, jako chcieli.
Gdzie się trafił starosta ludzki — tam i chłopi mieli dobrze, mieszczaństwo było zamożne i drogi były w porządku, i o rozbojach nie wiedziano. Ale gdzie się trafił starosta nicpoto — tam dla narodu wielkie było uciemiężenie.
A króla nic to nie obchodziło. A król jeno pił, jeno z gośćmi się zabawiał, jeno uczty i wyprawy łowieckie urządzał.
Dla własnego dziecka nawet był okrutny.
Miał córkę piękną, młodą, dobrą, dla narodu miłościwą — to ją umyślił wydać za mąż za starego księcia, pijaka i hulakę, przyjaciela swego, jako że był bogaty i miał piwnice pełne beczek przedniego wina.
Biedna królewna podaremnie błagała, prosiła, do nóg ojcu upadała, by jej tak haniebnie nie sprzedawał.
Król upierał się przy swoim. I postanowił upór królewny złamać.
Zwołał z całego kraju garncarzy i kazał im z gliny ulepić, a potem ogniem na skorupę wypalić górę wysoką, aż hen... hen... pod same obłoki.
Ulepili, wypalili. Skorupa błyszczała w słońcu jak szkło.
Na górze kazał cieślom zbudować dla królewny zamek-więzienie.
. Praca to była a praca!
Im góra wznosiła się wyżej, tym więcej drabin trzeba było ze sobą wiązać, by glinę na wierzch wynosić, by drzewo na budulec zameczku wciągać.
Na końcu to już tysiąc drabin stało jedna nad drugą.
I po tym tysiącu drabin weszła królewna na ową szklaną górę do swego więzienia. A na rozłącznym z córką król powiedział:
— Będziesz tam siedziała dotąd, dopokąd się nie namyślisz. A gdy się już z dobrej
woli zgodzisz księcia poślubić, to dasz znak: ześlesz przez orła pierścień.
I jeszcze dorzekł urągliwie:
— A jak chcesz męża młodego i serca rycerskiego, to niechaj rycerstwo cię dobywa. Kto na górę do ciebie czy własną mocą wlezie, czy na koniu wyjedzie — ten może cię poślubić.
Sam klucznik królewski odprowadził królewnę na szczyt szklanej góry i na złoty
klucz w zameczku ją zamknął.
A gdy zszedł, wszystkie drabiny ściągnięto w dół i spalono.
I została królewna samotna w zamku na szklanej górze pod obłokami.
Wichry ją jeno odwiedzały, gromy jedynie do niej gadały, obłoki jeno zaglądały do jej okienek, a miłosierne słońce ją ogrzewało.
Każdego poranku wyuczony orzeł zanosił królewnie pożywienie.
Mijały dni, tygodnie i miesiące...
Orzeł powracał zawsze z pustym dziobem.
*
Hej, ani sokołowe skrzydła tak prędko by w cztery strony świata nie zaleciały, jak zaleciała wieść o przyrzeczeniu króla.
Kto na szczyt szklanej góry bądź dojdzie, bądź dojedzie, ten królewnę za żonę dostanie!
Dopieroż ze wszystkich krain ruszyli ochotnicy.
Jechali królewicze z całym dworem, z namiotami, ze służbą i wozami żywności dla ludzi i koni. Jechały bogate drużyny książęce i skromniejsze poczty rycerskie. Jechali rycerze samotrzeć, jechali samowtór z pachołkiem jeno. Jechali i w pojedynkę. Prowadzili zapasowe konie, że to jak jeden wierzchowiec ze szklanej góry stoczy się i zabije, to drugiego śmiałek dosiędzie.
Za rycerzem Jaśkiem z Boguradowa stu pachołków sto luźnych koni wiodło, a każdy koń miał złote podkowy, by zdolen na szklanej ścianie góry sam sobie stopnie wyrąbywać.
Poszła o nim w świat piosenka:
Sto konisiów Jaśko miał,
sto konisiów kować dał.
Dla każdziutkiej podkowy
v złoty dukat gotowy.
Gdy po moście stąpały,
szczerym zlotem brząkały.
Tak to jechano przeróżnie.
Bogato i ubogo, zadzierzysto i skromnie, wesoło i w zadumie. Jedni tętnili gwarno, hucznie, z kapelą — inni sunęli cicho niby cienie. Jak weselnicy i jak pielgrzymi.
Ruszyli też bracia z zagrody pod lipą, ci starsi. Ruszyli ciszkiem, utajonkiem, żeby się najmłodszy z nimi nie wybrał
Bo jakżeż! Jeden na srebrnym koniu, drugi na złotym, a ten się będzie za nimi wlókł na mierzynie i „bracie" do nich gadał! Niech ta gospodarki pilnuje!
Wiedział i najmłodszy o tych wyprawach, ale się w drogę nie naglił. Przody pola chciał obrobić.
I dopiero gdy zagony zaorał, zabronował i obsiał, dopiero gdy nad zasiewami już jeno słonku i deszczowi zdał gazdowanie — dopieroż wtedy do drogi się zebrał.
O świtku umył się i ubrał ochędożnie w białą siermięgę. Mierzyna ze stajni wyprowadził i jako siodło worek mu na grzbiecie powrózkiem przytroczył, czarodziejski bat spod słomy wygrzebał i, obrócony ku wschodowi, czekał.
A gdy się słonko zza ziemi ukazało, na konia wskoczył, z bata strzelił i te słowa wyrzekł:
Na moje rozkazanie
niechaj się ta rzecz stanie!
Żeby mi się wywinęła ścieżka
do królewny,
co na szklanej górze mieszka.
Zaraz się też przed nim rozciągnęła drożyna równa i biała, jakby kto kawał płótna rozwlókł.
A dłużachna! Hen... hen... hen... Biegła łąką zieloną i rolą czarną, i ugorem płowym, i puszczą szumiącą, i stepem szerokim... w dalekość daleką, aniś jej końca dowidział.
Nie błądził najmłodszy, ludzi o drogę nie pytał, jego własna drożyna go wiodła.
Jechał, jechał, mierzyna po rowach i miedzach popasał, sam się ubogo czarnym chlebem z domu zabranym pożywiał.
Aż do szklanej góry dojechał.
*
Szklana góra w słońcu błyska jak słup ognisty. Zameczek na szczycie to jawi się oczom, to znika, bo raz w raz obłoki bądź zakrywają go, bądź odsłaniają.
A pod szklaną górą ludzi jak mrowia!
Jedni w namiotach mieszkają, drudzy w skleconych z gałęzi kleciach przed spiekotą się kryją, a inni jeszcze wprost pod gołym niebem koczują.
Hej, niejedna tu już mogiłka wyrosła! Nad niejedną młodą główką śmiałka murawka już tu się chwieje.
Nie tak łatwo na szklaną górę wyjechać, nie tak łatwo królewnę uwolnić!
W powietrzu kruki i wrony krążą, kraczą:
— Na żer! Na żer!
Zlatują się na padlinę końską. Wiele wierzchowców już sobie głowy roztrzaskało, ze szklanej góry spadając. I co dzień nowego padła przybywa.
Ale to innych śmiałków nie przestrasza.
Każdy myśli:
„Może ja dojadę?"
„Może mnie się poszczęści?"
„Może dla mnie ta królewna przeznaczona?"
Kusi ich, nęci obietnica króla, obietnica ożenku. Król syna nie ma. I koronę, i wszystką ziemię córce musi zostawić.
A któż by nie chciał być mężem królowej?
A któż by nie chciał nad wielkim krajem panować?
Ale są i tacy, których nie bogactwa królewny skusiły. Są i tacy, którzy z pożałunku nad królewną tu przybyli.
Sama jedna pod chmurami... Głosu ludzkiego nie słyszy, zieloności ziemi nie widzi. A jest młoda i dobra. Niejeden z mieszkańców tego kraju wspomina, jak się za skazańcem do ojca wstawiała, jak więźniom ciszkiem słała pożywienie i słowo pociechy.
Jakże jej tu nie żałować?
Jakże nie pragnąć jej wybawić z okrutnego więzienia i od okrutnego ojca!
Nie wszyscy na koniach wspinają się w górę.
Są tu i tacy, co sobie jeno ufają. Są i tacy, co śmiałkują się własną mocą wyleźć na szklaną górę. Przytraczają sobie do rąk i nóg pazury z ubitych orłów i na nich pną się w górę.
Ale nikt jeszcze nawet do połowy góry nie doszedł, nie dojechał.
Co dnia dziesięciu dzielnych młodzieńców kolejno na górę się wspina. Każdemu z nich król daje złoty klucz i urągliwie mówi:
— Jak już będziesz na wierzchowinie góry, to se tym kluczem bramę zameczku otworzysz i podasz królewnie zrękowinowy pierścień.
I co dnia dziesięć razy klucz z żywej lub, co częściej, z martwej ręki odbiera.
Próbował już najstarszy brat wjechać.
Srebrny koń na sto prętów w górę szklaną ścianę srebrnymi nogami porąbał — ale wyżej nie dał rady. Zesunął się. Zaraz się przecie zerwał i ku zachodzącemu księżycowi pocwałował.
A brat pognał za nim, by mu nie zginął.
Próbował i średni brat wjechać.
Złoty koń na dwa sta prętów w górę szklaną ścianę złotymi nogami porąbał — ale wyżej nie dał rady. Zesunął się. Zaraz się przecie zerwał i ku wschodzącemu słońcu pocwałował.
A brat pognał za nim, by mu nie zginął.
*
Pewnego dnia na odwieczerzu przyjechał pod szklaną górę najmłodszy brat. Przyjechał na swym mierzynie siwku-białogrzywku, na worku parcianym, w siermiędze chłopskiej.
Takiego tu jeszcze nie widziano!
Jedni patrzą na niego ze zdziwieniem, drudzy śmieją się i drwinkują, a jeszcze inni wołają:
— Laboga, chłopaku, po coś się tu przycłapał! I ty myślisz szklaną górę dobywać?
— Ano, myślę.
— A toż nie bądź szalony! Patrz, jakie tu wspaniałe konie: a to dzianety tureckie, a to pustynne araby, a to ze stepów madziarskich konie jak wichry — a przecie żaden z nich dotychczas szklanej górze nie dał rady, a ty, na tym podjezdku!...
— A spojrzyj, jakie tu rycerstwo! Przy namiotach pozatykane żerdzie, a na nich wiszą tarcze. Na tarczach wymalowane godła. To znaki herbowe. To Ciołek, a to Koźlarogi, a to Rawa — panna na niedźwiedziu, a to Trąby, a to Szreniawa... Tyle starych rodów rycerskich synów tu swoich przysłało i żaden z nich szklanej górze rady dać nie może, a ty chłop od pługa, myślisz...
— Ano, myślę.
— Był tu taki, co miał srebrnego konia, i był taki, co miał złotego...
"Pewnie to moi bracia" — miarkuje najmłodszy, więc pyta:
— A co się z nimi stało?
— I oni pospadali.
— Zabili się?
— E, nie. Telo co konie im uciekły, to pognali za nimi.
— Widzisz: srebrny koń, złoty koń na górę nie wylazł, a ty chcesz na tym konisiu...
— Ano, chcę.
— E, co tu z głupim gadać.
Został najmłodszy i na posługach przy koniach rycerskich się krząta. Wyręczają się nim dworzanie. A to konie do wodopoju zaprowadzi, a to je w rzece wypławi, a to zgrzebłem do blasku wyczyści, a to im wstążki czerwone od uroku w grzywę powplata.
Ma za to pożywienie i ciepłe miejsce przy ognisku do spania. A dla siwka ma owies i siano.
Minął dzień jeden, drugi i trzeci...
Aż nadeszła kolej najmłodszego.
Przed nim dwóch rycerzy na górę się wdzierało. Heroldowie na trąbach trąbili, wyjazd ich na górę oznajmiali. Złoty klucz sarn król im podawał.
I sam z ich zaciśniętych, martwych garści potem go zabierał...
Teraz kolej na chłopka.
Najmłodszy mierzyna pod górę przyprowadził i przed królem się skłonił, że to niby
i on o klucz prosi.
Roześmiał się król.
— To ci zalotnik dla królewny! Ale coby nie mówili, żem niesprawiedliwy — naści klucz i tobie.
Wylegli ludzie ze wszystkich szałasów, pozrywali się od ognisk, porzucili misy z nie do jedzonym śniadaniem i pod szklaną górę!
Jakże sobie ten podjezdek będzie poczynał?!
Poszły nawet zakłady.
— Więcej jak trzy pręty nie sforsuje.
— No, stawiam na pięć.
— Niechaj będzie. Jak do pięciu dojdzie — dostaniesz ode mnie kwartę wina, jak nie dojdzie — pięć batów.
— Ale na kobierczyku!
— To się wie. Szlachcica nie godzi się bić inaczej.
Wszyscy się już zbiegli. Uciszyła się ciżba. Powyciągali szyje, patrzą, patrzą...
Najmłodszy brat na siwka wskoczył, ku wstającemu słońcu się obrócił, z czarodziejskiego bata strzelił i niegłośnym głosem mówi:
Na moje rozkazanie
niechaj się ta rzecz stanie!
Żebym zajechał na szklaną górę,
żebym uwolnił królewską córę.
I patrzcie. Staje się dziw nad dziwy!
Od boków siwka podnoszą się skrzydła. Rosną na lewo i na prawo, rosną w górę. Już są tyle, co skrzydła bocianowe, już tyle, co orłowe... już tyle, co śmigi wiatraczne.
Zamachnął siwek skrzydłami raz — czapki ludziom z głów pospadały.
Zamachnął drugi raz — kurzawa się podniosła, żeś przez chwilę świata nie widział.
Zamachnął trzeci raz — lasy zaszumiały, sosny jako trzciny się przygięły, świerki z korzeniami z ziemi powywierały.
I oderwał się siwek ze swym jeźdźcem od ziemi, i podniósł się na skrzydłach w górę... w górę... hen... Zmniejszał się ludzkim oczom, zmniejszał. Już nieduży się widzi — jak łabędź, już mały — jak skowronek, już maluśki — jak muszka...
Aż i zginął do cna w obłokach.
Stanął junak na szczycie szklanej góry, złotym kluczem zamkową bramę otworzył, królewnie się pokłonił.
— Zbieraj się, królewno, ze mną na ziemię, boś już wolna!
Dopieroż królewna w białe rączki zaklaskała, z radości aż zapłakała i rzuciła się chłopcu na szyję.
— O, mój ty najmilejszy! Żoną twoją zostanę. Królestwo ci pod panowanie oddam, boś musi największy z największych śmiałków, skoroś ty tylko na szklaną górę dojechał.
I siadła królewna na skrzydlatego siwka, i na ziemię oboje sfrunęli.
A na ziemi stali precz jeszcze ludzie z rozdziawionymi gębusiami, bo od tego dziwu jakby skamienieli.
Zaś stare, okrutne królisko, że to od rana już antałek mocnego wina wyżłopał — nie podniósł się więcej z tronu. Jak zobaczył, co chłop siermiężny do królewny doleciał — tak go zła krew na śmierć zalała.
Ale nikt go nie żałował.
"Pasterz tysiąca zajęcy"
BAŚŃ MAŁOPOLSKA
Było to w dawnych, bardzo dawnych czasach. Było to wtedy, gdy jeszcze na Polskę napadali Tatarzy.
Ze wschodnich stepów wynurzała się ta dzicz i szła jak powódź na ziemię naszą. Paliła wsie i miasta; rabowała, co się dało; starych i dzieci wybijała, młodych uprowadzała w jasyr, w niewolę.
Król z niewoli wykupywał rycerzy, bogate mieszczaństwo wykupywało swych krewnych, a chłop w niewoli tatarskiej tkwił aż do śmierci, do końca życia na Tatarzyna pracował. Chyba że udało mu się zbiec.
Tak właśnie udało się Wszemiłowi. Uciekł Tatarom.
Hej, niezliczone już dni i noce wędrował ku ojczyźnie. Deszcz go moczył, słońce go prażyło, wichry nim szarpały, mróz i głód się nad nim znęcał.
A przecie wszystko wytrzymał i szedł, i szedł, bo go tęsknota gnała ku swojej ziemi, ku Małopolsce. Nigdzie zboża nie widziały mu się tak złote, nigdzie wzgórza tak wesołe, potoki tak srebrzyste jak tam, w tej krainie Wisłą przeciętej.
Wędrował teraz właśnie wielką puszczą podkarpacką. Na plecach miał siermięgę zakurzoną i podartą, na ramieniu torbę z wyłysiałej, zajęczej skórki, a w tej torbie cały majątek: kawałek chleba i macherzynę z mlekiem przez dobrych ludzi podarowane, a i ten grosik, co go na gościńcu znalazł.
Idzie, idzie, po drodze jagodami się żywi, chleba i mleka nie rusza, na cięższą godzinę je chowa.
Idzie, idzie... aż tu niespodzianie tuż przed nim wychodzi zza drzewa staruszek. Przygarbiony, z siwą brodą, kosturem się podpiera — jak to stary.
— Witaj mi, wędrowniku! — mówi dziadoszek.
— Witajcie, dziadku!
— Dobry człowieku, może macie chleb? Podzielcie się ze mną. Ledwie już na nogach trzymani się z głodu.
— A czemu się, dziadku, jagodami nie pożywicie?
— Nie takie to łatwe, jako się młodemu wydaje. Oj, nie! Po jagodę trzeba się schylić. A ja jakbym się schylił, tobym już nie miał mocy sprostować się.
„Smutna to rzecz starość — pomyślał Wszemił. — Trzeba starowinę poratować. Ja się ta jakoś jagodami przeżywię".
I wyjął z torby kromkę chleba, tę swoją kronikę pierwszą i ostatnią.
— Weźcie to sobie, dziadku. Zjedzcie na zdrowie.
Stary bardzo się uradował. Jedną ręką wziął chleb, a drugą zaraz sięgnął za pazuchę, wydobył ukrytą na piersiach fujarkę i podał ją wędrownikowi.
— A wy, miłosierny człowieku, weźcie se to na wspominkę o mnie. Może się wam kiedy ta fujarka przyda.
I rozstali się.
Jeden skierował się na wschód, drugi na zachód.
Nie uszedł Wszemił ani dziesięciu kroków, obejrzał się, jak to tam dziadkowi się lezie, a tu z dziadka ani śladu, jakby go wiatr zdmuchnął.
„Pewnie mi go jakaś sosna zasłoniła" — pomyślał Wszemił i powędrował dalej.
Wyszedł z puszczy na ugór przez słońce spalony, twardy a kamienisty. Aby licha trawka, sucha kostrzewa na nim rosła, aby rozchodnik tu i tam się zazłocił, aby czasami kępka macierzanki zabarwiła się i zapachniała.
Jak daleko było spojrzeć — nigdzie domostwa ludzkiego, nigdzie dymu od ogniska, tego znaku człowieka.
Mijała godzina za godziną. Słońce wciąż prażyło. Ugorowi końca nie było widać.
„Muszę odpocząć i pokrzepić się mlekiem".
Właśnie rozglądał się za jakąś przechylinką gruntu, gdzie byłoby mu wygodniej przy-siąść, gdy raptem nad głową mu zaszumiało — zerwał się wiatr.
Z góry wiatr skoczył na ziemię i zakręcił tak wielkim tumanem piasku, że aż świat na chwilę przesłonił. A gdy piasek opadł, widzi Wszemił: prościutko ku niemu drepcze dziadzina jeszcze chyba starszy, jeszcze chyba niedołężniejszy od tamtego spotkanego w puszczy.
— Dobry człowieku, daj mi choć kropelkę wody, wody... — chrypi staruszek. —
Umieram z pragnienia.
Wszemił podrapał się w głowę.
Co tu robić? Starego mu żal... ale i mleko niesporo mu oddawać.
— Poratuj, chłopcze, jeśli możesz. Poratuj!
Juści, skłamałby, gdyby powiedział: „Nie mogę".
Tak więc myśli sobie:
„Jeszczem do znaku nie osłabł. Może przecie dolecę do jakiej wsi, a choćby do strumienia, to się napiję".
Wyjął więc z torby macherzynę z mlekiem. Nić konopną, którą była u góry zamotana, odpłata} i podał staremu.
— Wypijcie se, dziadku. Mleko tu jest.
Uradował się stary. Macherzynkę ku ustom przechylił i mleko do ostatniej kropli wypił.
— Dobry człowieku, pokrzepiliście mnie. Oj, pokrzepiliście cudownie. Biedaczyna jestem, nie mam czym się wam odwdzięczyć. Ale choć podaruję wam ten bat, co go noszę za paskiem. Może wam się kiedy w życiu przyda.
I zza paska wyciągnął zwykły jałowcowy pręt, do którego przywiązany był konopny sznurek z pukawką z końskiego włosia na końcu.
— Weźcie to sobie na wspominkę o mnie.
I znów nagle podniósł się wicher i zawirował tumanem piasku. A gdy piasek opadł — ugór jak okiem sięgnąć znów by} pusty.
Z dziadka nie zostało ani śladu.
Ano, nie ma starego, to i nie ma. Wcale sobie tym Wszemił głowy nie zaprzątał. Pospieszał teraz z całych sił, aby przed wieczorem minąć nareszcie ugór, jakoś się pożywić, w jakimś zacisznym miejscu zanocować.
Jakoż przed wieczorem ujrzał kępy drzew i bure dymy wałęsające się między gałęziami, i gościniec koleinami kół poznaczony.
— Niedaleczko mam już do jakiejś wioski!
Przydało mu to siły.
Niezadługo wyszedł na gościniec. Żwawo maszeruje i cieszy się, że już niedhigo razem z ludźmi usiądzie w izbie przy ognisku, przy wspólnym stole.
Aż tu naraz widzi: pod przydrożnym drzewem siedzi stary chłopowina i płacze.
— Cóż to wam się stało, dziadku, co płaczecie jak dziecko?
— Oj, człowieku-wędrowniku, wielka niedola mi się stała! Przedał syn w grodzie prosiaka, szeroki grosz za niego dostał, kazał mi ten grosz do chałupy odnieść, a ja go zgubiłem!... Ani wiem kiej, ani wiem kaj — ale zgubiłem. I tera straśnie boję się synowej. Piekielnica z niej je a piekielnica! Za tę zgubę to mnie, ani chybi, z chałupy wygna. To i gdzie się podzieję... kto mnie weźmie, takiego starotę?
I dalej dziadek płacze, aż się trzęsie.
Myśli Wszemił:
„Toć mam w torbie grosz. Nie napracowałem się na niego, bom go przecie znalazł na tatarskim gościńcu. Lekko mi przyszedł, niech lekko pójdzie. Oddam go staremu".
I wyjął z torbeczki grosz, i starkowi do garści go wcisnął.
— Naści, dziadoszku. Grosz to rzetelny, jeno baczcie, cobyście i tego nie zgubili.
Stary z radości objął chłopaka za nogi, w kolana go ucałował.
— Anim się spodział takiego szczęścia, anim się spodział! Jakże wam się, miłosierny człowieku, za to odwdzięczę? Weźcie chociaż ten kostur. Weźcie go sobie na wspominkę o mnie.
Nie chciał Wszemił dziadkowi odmawiać. Wziął kij i ruszył dalej. Ale zaledwie uszedł kilka kroków, myśli:
„Trza się wrócić, trza pomóc staremu dźwignąć się z ziemi".
Odwrócił się, a tu z dziadoszka ani śladu.
— Ho-ho... to się dziadowina uwinął! — zaśmiał się Wszemił i znów pomaszerował gościńcem.
A idąc, bacznie rozglądał się po zagrodach. Do której pośmiałkuje się zastukać? Chyba do tej. Upodobała mu się. Przed chatą było czysto umiecione i wysypane żółtym piaskiem. W ogródku barwiły się kwiatki, a na przyzbie siedział kotek i mył się prawą łapką.
Zastukał do drzwi. Na dobrych ludzi trafił. Wieczerzą go ugościli, w stodole na sianie przenocowali.
Zawędrował Wszemił do wsi, z której był rodem. Ale tam po tatarskim najeździe z dawnej wsi już ani śladu. Nowe zagrody, nowi ludzie.
Myśli chłopak:
„Gdzie bądź na służbę się zgodzę. Do najbliższego grodu pójdę, ponoć tam kasztelan pasterza potrzebuje".
I poszedł do Tyńca.
O tym pasterstwie to już mu ludzie gadali. Jeno zawsze przy tym uśmiechali się. Nie do bydła pasterza tam trzeba ani do stadniny końskiej. Nie do owiec, nie do trzody ani nawet nie do gęsi czy indyków.
To jaki pasterz na kasztelami potrzebny?
Poszedł. Zaszedł.
Przez most zwodzony, przez bramę na podwórzec go wpuścili, na kasztelańskie pokoje prowadzą.
Wyszedł do niego sam kasztelan i tak mówi:
— Takiego mi pasterza potrzeba, co spotrafl upilnować na łące tysiąc zajęcy. Musi paść je przez miesiąc. Jeżeli przez ten czas żaden zając mu nie ubędzie i jeżeli potem spotrafi mi cały worek bajek naopowiadać — to pasterz ten dostanie córkę moją za żonę i dziesięć wiosek w jej wianie.
Ale jeżeli mu przez ten czas chociaż jeden zając zginie — to będzie musiał już do końca życia darmo na kasztelańskiej ziemi pracować.
No, namyśl się. W południe mi odpowiesz.
Pokłonił się Wszemił i z kasztelańskich komnat na podwórzec wyszedł. Zaraz go tam kilkoro ludzi obstąpiło. A skąd jest? A po co tu przybył? — wypytują.
Nic o sobie Wszemił nie wspomniał, jeno mówi, co przyszedł na pasterza się zgodzić, do tych zajęcy...
— Oj, nie bądź głupi — szepcą mu ludzie, a oglądają się, czy karbowy ich nie słyszy. — Pomyśl jeno, jakże ci zajęcy na wolności upilnować?
— Toć to ci wszystkie w jednej chwili rozbiegną się w świat. Już tu wielu takich głupich było. Tera do końca życia niewolnikami kasztelana ostali.
— Widzisz ich tam? Kamienie dźwigają, drugie ogrodzenie dookoła zamku murują.
Popatrzył Wszemił na niewolników, ale myśli:
i „Cały worek bajek nagadać to przecie spotrafię, bom się niemało w tatarskiej niewoli przy wspólnym ognisku nasłuchał. A z tymi zającami... może mi się poszczęści?
Może mi żaden nie ucieknie?"
I mówi:
— Juścić to prawda, ale spróbuję.
— E, nie leź wilkowi w gardło. Idź se do jakiej niebądź królewskiej wsi. Na kró-lewszczyźnie łan ziemi dostaniesz albo i kilka, ożenisz się, wolnym kmieciem se będziesz.
A Wszemił na to:
— Co robić... kiej mi się chce spróbować z tymi zającami.
Ludzie dalej mu odradzają. Żal im chłopaka. Młody jest, śmigły i pięknej urody.
Ale Wszemił się uparł: będzie pasł zające i będzie.
Słonko na niebie wspięło się na najwyższą godzinę. Południe. W podwórzu dzwonią na obiad.
Idzie chłopak na kasztelańskie pokoje.
— Ostanę tu, miłościwy panie. Będę zające pasał.
Rad kasztelan, że sobie zdobędzie nowego niewolnika. Uśmiechnął się i powiada:
— No, to idźże se do czeladniej kuchni na obiad. A po południu karbowy ci zające wyda.
Tak się i stało.
Po południu karbowy kazał stodołę otworzyć. Myk, myk, myk... tysiąc zajączków wyskoczyło na podwórzec.
Ludzie się przyglądają. Jedni zafrasowani, bo im chłopaka żal, inni się śmieją, a wszyscy ciekawi.
„Ano, skorożem pastuch, to mi trza na tujarce grać".
Wydobył z torby fujarkę podarowaną mu przez pierwszego dziadoszka i zatiurlikał
na niej.
Aż tu co za dziw!
Zajączki, co po całym podwórcu rozbiegły się były i urządzały gonitwy a kicanki —
teraz zbiegły się do kupki, ustawiły się czwórkami jak wojsko i czekają.
Ruszył Wszemił ku otwartym wrotom na most, ruszyły za nim zajączki kic-kic-kic,
a baczą, coby czwórki były równe, coby jeden zając drugiego nie wyprzedzał.
Ludzie aż usta pootwierali z tego dziwu. Karbowy do roboty ich nie zagania, bo sam się zacudował, stoi jak słup i oczy wytrzeszcza na to zajączkowe wojsko.
Dopiero się ludzie przecknęli, gdy ostatnia czwórka za mostem im zniknęła.
Przyszedł Wszemił z zajączkami na wyznaczone pastwisko.
Wesoło mu.
„No, z wyprowadzeniem zajęcy to mi dobrze poszło, ale co tera, żeby mi się nie rozbiegły?"
Wbił w ziemię kostur, ten kostur, który dostał od trzeciego dziadka.
„Niechże mi kij nie przeszkadza, kiej będę musiał zająca gonić".
Aż tu nowy dziw!
Zajączki dookoła kostura się gromadzą, jakby je sznurkami przyciągał. Na boki nie uciekają, pasą się spokojnie.
Co w jednym miejscu trawę wyjedzą, to Wszemił dalej kostur przenosi, a zajączki za nim i znów na tej innej części łąki dookoła kija pięknie się pasą.
Ale się zdarzyło, że ku łące nadleciało od lasu kilka wron z wielkim krakaniem. Trzy małe zajączki zlękły się glap i kic-kic-kic uciekły na boki.
— Ej, wy małe Kubusie, nie bójcie się ! Do gromady !
I nie myśląc nawet, co robi, Wszemił strzelił z bata, z tego bata, który mu podarował dziadoszek spotkany na ugorze.
Zajączki w tej chwili zawróciły i do stada przybiegły.
Wielkie zdumienie ogarnęło Wszemiła.
„Kiej na fujarce gram, zajączki za tym głosem idą. Kiej kostur w ziemię wbiję, zajączki dokoła niego się pasą. A z bata strzelę, to który Kuba od stada odszedł — za-rutko wraca. To ci dary, to ci czarodziejskie dary od dziadoszków dostałem!"
Tego dnia wieczorem karbowy zajączki liczy. Wszystkie są.
Na drugi dzień wieczorem karbowy zajączki liczy — żadnego nie brakuje.
I trzeciego dnia nie brakuje, i czwartego.
Wielki strach padł na kasztelański zamek.
„Co? Ten chłop, ten pasiszarak córkę mi za żonę weźmie! Dziesięć wsi mu będę musiał podarować ! Trzeba szukać ratunku, póki czas, póki czas !"
Rada w radę, rada w radę — uradzili.
Na drugi dzień pasie Wszemił zajączki na łące. Aż tu widzi, coś się ku niemu od
zamku toczy. Gości malutkie, grubiutkie jak beczułka, na nóżkach jak pieniuszki.
A cóż to? A któż to?
Kasztelańska kucharcia.
Przytoczyła się ku łące i do Wszemiła:
— Pasturku miły, poratujcie mnie, poratujcie!
I udaje, że płacze. Zapaską trze oczy, coby były czerwone.
— Dla jegomości pana kasztelana piekłam comber zajęczy. I spalił on mi się, spalił na węgiel! Co ja, nieszczęsna, tera zrobię! To był już ostatni szarak, ostatni z tych upolowanych. Kasztelan mnie wypędzi, zasług nie da, psami wyszczuje. Poratujcie mnie! Przedajcie mi jednego zająca na nowy comber.
I pasterzowi do garści talarka wciska.
Pomiarkował się Wszemił. To sidła na niego. To jeno po to, aby jednego zajączka w stadzie brakowało.
Ale mówi :
— Bierzcie sobie tego talarka z powrotem. Przedawać nie mogę, bo to nie moje. Ale was poratuję, zajączka dam. Jeno mi za to zatańcujcie, bo mi się tu przecie cni a cni samemu na pastwisku.
Kucharcia rada, że jej się tak łatwo uda kasztelańskie przykazanie spełnić, ujęła prawą ręką prawy brzeg fałdzistego wełniaczka, lewą lewy i nuż obertać się, grubymi nóżkami drobić, hołubczyki wycinać, jak piłeczka podskakiwać, wyginać się, przeginać, koła i kółka zataczać.
Ubawił się Wszemił, uśmiał się, aż w końcu mówi:
— No, będzie już, będzie dość, boście się zadychali. Tera wam zajączka złapię.
I pierwszego z brzegu zająca chwycił, kucharci go podał.
Baba zająca w zapasce utaiła i wielce rada ku zamkowi podyrdała.
A gdy już wchodziła na zwodzony most, Wszemił z czarodziejskiego bata puknął!
Na ten przyzyw zajączek smyrg! z zapaski i galopem do stada przybieżał.
I znów cały ich tysiąc dookoła kosturka się pasie.
Hej, na łące wesoło, na zamku ponuro.
Kasztelan klnie, kasztelanka płacze, kucharcia owiązała głowę chustką, że to niby zęby bardzo ją bolą, ale to k'temu, aby się do nikogo nie odzywać. A zła, a hałasi! Garnkami tłucze, rożnami smyrga, patelniami zbyrczy — aż huczy.
Co robić? Co robić?
I znów rada w radę, rada w radę — uradzili.
Minęło kilka dni.
Idzie teraz na łąkę kasztelanka. Przebrała się za wiejską dziewczynę: spłowiały wełniaczek, wianek kwiatów na głowie, drewniane paciorki na szyi, wiklinowy koszyk w ręku.
Przyszła, uśmiechnęła się do Wszemiła i kłamie:
— Chciałabym kupić zajączka na chowanie. Ojciec chcą, coby mu się w gaju zajączki rozmnożyły, bo musi do klasztoru co roku daninę dwudziestu zajęcy składać. Zająca już mamy, samiczka nam potrzebna.
— A jakże to ojciec im wytłumaczy, coby w las nie uszły, coby po kasztelańskich polach nie skakały? Łacno je tam mogą na łowach ustrzelić.
— A to... a to... — namyśla się dziewczyna, jak by się wykręcić. — Ojciec nasz za-
gajnik ogrodzili.
Poznał Wszemił od razu, co to nowa na niego pułapka, ale mówi :
— E, takiej urodnej dziewczynie nie będę zajączki przedawał, jeno jej którąś ze stada podaruję. Ale trza, cobyś mi się dziesięć razy ukłoniła.
Ano, dobrze.
Kasztelanka dyga przed Wszemiłem i tak, i owak, i jeszcze inaczej, coraz niżej, coraz pokorniej.
Chwycił Wszemił zajączkę i do wiklinowego koszyczka ją wsadził.
— No, niechże się wam zdrowo w tym gaju chowa i co roku dwanaścioro drobiazgu rodzi — roześmiał się.
Kasztelanka rada, koszyk chusteczką nakryła i niby to do wsi odchodzi. Ale zaledwie do pierwszej kmieciej zagrody doszła, zaraz ku zamkowi skręciła.
Wszemił bacznie ją wypatruje, a gdy zobaczył, że już do zamkowej bramy dochodzi — z bata strzelił.
Zajączka smyrg! i galopem do stada wróciła.
Znów na zamku zmartwienie, znów narady i narady, jak by zajęcze stado umniejszyć!
Przeszedł tydzień, przeszedł drugi. Myśli kasztelan:
„Teraz ja do niego pojadę. Przecie mnie się szarak nie wymknie jak babom. Niechaj tylko nikt o tym nie wie".
Kazał córce iść na strych i tam w skrzyniach ze starą odzieżą wyszukać jakiś najbardziej przez mole zjedzony żupanik. Wdział go, powrósłem się opasał. Sam cichcem wyprowadził ze stajni najlichszą szkapinę, zamiast siodła założył na konia parciany worek i pojechał na łąkę.
Pozdrowił grzecznie Wszemiła i zbiedzonym głosem mówi :
— Dobry człowieku, przedajcie mi, ale niedrogo, jednego zajączka- Niechże choć
raz w życiu poznam, jak zajęcze mięso smakuje.
Wszemił od razu poznał kasztelana, ale udaje, co nie wie, z kim gada.
— Jakże mógłbym brać od was pieniądze! Toć widzę, żeście biedota a biedota. Bez pieniędzy zajączka wam dam, jeno mi musicie jedną rzecz wykonać.
— Chętnie zrobię, chętnie...
— Widzicie tego wsiowego Burka, co po miedzy biegnie i ogonem macha?
— Juści widzę, widzę...
— No to bieżcie chyżo i trzy razy pocałujcie go w nos.
Kasztelan strasznie zajątrzył się w sobie. Co ten chłop sobie myśli? Ale... trudna
rada. Jeśli przez to dziesięć folwarków ocali, od zięcia-chłopa się ocali...
Nie ma innej rady. Trza tego kundla...
Aż się skurczył w sobie, ale pyta:
— A można przez listek?
— Niechże będzie przez listek.
Kasztelan puścił się na piechotę za psem.
— Buruś, Buruś, na tu, na... Dobry piesek, ładny piesek. Nie uciekaj, zaczekaj... Buruś, Buruś...
Tak przymilnie Burkowi słodzi, że piesek stanął.
A wtedy kasztelan przykląkł na miedzy, zerwał listek babki, przyłożył go do kundlowego nosa i kundlowy niuchacz posłusznie ucałował.
Wrócił do pasterza zły — aż czerwony.
— No, zrobiłem, coście chcieli.
— Widziałem, widziałem. Spełniliście moją wolę, to i ja waszą spełnię.
Złapał Wszemił pierwszego z brzegu zająca i kasztelanowi go podał.
Kasztelan mocno uchwycił szaraka za uszy i za skórę na karku, po kamieniu na szkapinę się wdrapał i na swej chudej trzęsikostce ku wsi odjechał.
I znów tak samo, jak jego córeczka, od pierwszej zagrody w brzozową aleję skręcił i do zamku truchcikiem jedzie.
Gdy już był blisko zwodzonego mostu, Wszemił z bata strzelił.
A wtedy w zajączku ocknęła się niepojęta siła, niepojęta śmiałość. Z garści się wyszarpnął, z konia hul! na ziemię! Tylko się za nim zakurzyło, tak pocwałował do swych braci.
I cala komedia pana kasztelana na nic się nie zdała.
Kończy się czwarty tydzień. Karbowy co wieczór zające liczy i co wieczór kasztelanowi melduje:
— Żadnego zająca pasterz nie stracił. Jak był tysiąc, tak jest tysiąc.
Co tu robić? Co tu robić?
Kazał kasztelan do kolaski cztery konie założyć i po innych kasztelanach, po woje-
wodach, po starostach jeździ, o swym strapieniu opowiada.
A wszyscy jednakową dają mu pociechę:
— Toć jeszcze, jak waszmość powiadacie, worek bajek musi nagadać. Tu go złapiecie ! Choćby całą noc opowiadał, wołajcie, co jeszcze worek niepełny. Nie da rady, niewolnikiem waszym ostanie.
Wrócił kasztelan do Tyńca i kazał na drugą niedzielę przygotować wielką ucztę. Wszystkich kasztelanów, starostów, wojewodów z żonami, z córkami na tę ucztę zaprosił.
A gdy się już wszyscy pozjeżdżali, kazał na zamkowe pokoje przynieść wielki wań-tuch od wełny i zapowiedział, żeby w czasie wieczerzy pastucha od zajęcy zawołać na opowiadanie gadek.
Dowiedział się o tym Wszemił, do zarządcy zamku pobiegł i powiada:
— Miłościwy panie, każcież mi ze szatni pańskiej wydać należyty strój, cobym przecie na zamkowe pokoje poszedł odziany jak przystoi.
Popatrzył zarządca na siermiężynę Wszemiła i mówi:
— Juścić, co prawda, to prawda. W takich łachmanach nie możesz się pokazać na pańskich pokojach.
Dali Wszemilowi piękny żupan, szeroki pas, żółte buty, czapkę z pawimi piórami.
Wyszorował się Wszemił w rzece, zamkowy kędziornik równo, pięknie mu włosy na czole zrównał, na ramionach przyciął. A potem, jak się zaodział w ten bogaty strój, to się w czeladniej kuchni ludzie nie mogli nacudować, jaki to z niego piękny chłopak się okazał.
W zamkowej jadalni goście dookoła stoły poobsiadali. Jedzą, piją, weselą się.
— Zawołać pastucha! — przykazuje kasztelan.
Ano, wszedł Wszemił — wysoki, zgrabny, urodny.
Wszystkim pannom oczy się ku niemu zaśmiały. Wszystkie panny zazdrośnie na kasztelankę spojrzały. Wszystkie szepnęły:
— Jakby tak o mnie... Wnetki zaczęłabym pacierze odmawiać, coby mu się udało
pełniuśki worek nagadać.
A kasztelanka westchnęła:
— Okrutnie wielkie wańtuszysko pan ojciec kazali przynieść.
Stanął Wszemił na wyznaczonym miejscu, worek przed nim na drewnianych kozłach zawiesili.
Zaczął opowiadać.
Owe gadki, owe byle-niebyle, owe zdarzenia, to przy ognisku w dalekim tatarskim stepie zasłyszane, to na własne oczy widziane.
Jedna opowiadka straszniejsza od drugiej, jedna dziksza od drugiej...
Opowiadał, opowiadał całą godzinę.
Zasłuchali się goście. Jeść przestali, pić przestali... po dzikim stepie myślami błądzą.
Zdaje im się, że na dzikich koniach cwałują, że surowe końskie mięso jak wilcy szarpią.
Dziwności, dziwności są na tym wielkim świecie!
Kasztelanka na pana ojca mruga.
— Zajrzyjcie do wora, panie ojcze, wiela ta już nagadane?
Zajrzał kasztelan.
— Gdzie zaś, gdzie zaś... ani dno wora jeszcze nie zakryte.
Aż nagle Wszemił powiada:
— No, będzie już tych straszności, tera cosik weselszego:
Siedzę se raz w polu, zające pasę, aż tu przyjeżdża do mnie biedaczyna. Żupanisko bez mole zjedzone, na szkapinie worek, strzemiona ze słomianych powróseł...
A ten biedaczyna był akuratnie tej miary, co nasz miłościwy pan kasztelan, i oczy miał siwe akuratnie jak nasz miłościwy pan kasztelan. I włosy miał siwiejące akuratnie...
Kasztelan na ławie kręci się niespokojnie.
„Co on gada, co on gada! A jeśli się goście domyśla?!"
— I ten biedaczyna chce ode mnie zajączka. A ja powiadam...
„Rety, rety, wszystko wygada! O tym całowaniu kundla w nos wygada!..."
Aż poty na kasztelana biją!
Więc zerwał się i do wora przyskoczył.
— Będzie dość, będzie dość! — woła. — Już wór pełniuśki!
A kasztelanka za nim:
I — Już i z czubem nagadane! Już się z wora wysypuje!
I tak Wszemił został kasztelańskim zięciem.
"OWCZARYSZEK"
BAŚŃ KRAKOWSKA
W krakowskiej ziemi się to zaczęło, gdzie płynie rzeka Wisła, gdzie stoi Wawel-skała. Za Wisłą błonia szerokie, dalekie. Na błoniach trzy tysiące owiec.
Spojrzysz z Wawelu-skały, to jakbyś widział pole białymi kamieniami usłane - a to owce się pasą. Rzeką Wisłą pod Wawelem płyniesz, to jakbyś słyszał muzykę zgłuszoną - a to owce kołatkami drewnianymi tak zbyrczą a zbyrczą.
Przy owcach stary owczarz.
Ciężko dla starego samemu owczego stada pilnować. Dziewięćdziesiąt lat już przeżył, osiemdziesiąt całolatowych pasionek już przeżył. Pora mu już w chałupie siedzieć, prawnuki piastować - nie za owcami się uganiać.
Aż ci tu raz idzie krakowską ziemią chłopiec nieduży, Janek sierota. Za chlebem, za służbą się rozgląda.
Zgodził się za owczaryszka do starego.
Trzy tysiące owiec będzie pasał. Dostanie za to rano i wieczorem kawałek chleba z twarogiem. A obiad - żur z kaszą - to se we dwojakach na pole sam co dzień zabierze.
Zimą też biedy mieć nie będzie.
Drewniane pioruny na nogi dostanie
, a na grzbiet kożuszysko starego, potargane, co już staremu od pięćdziesięciu zim służy.
Spać będzie latem i zimą w owczarni z owcami, a coby go w nocy nie zadeptały, se pod żłobem będzie legał.
Ano, jak nie masz gdzie głowy przytulić, to i płot zdaje ci się dobrym uchronem.
Został Janek sierota za owczaryszka u starego.
Pędźże owce, owczaryszku,
tą szeroką miedzą.
Niech się z rana do wieczora
traweczki najedzą.
Pędźże owce, owczaryszku,
tą miedzą niczyją.
Niech na błoniu trawę skubią,
w Wiśle wodę piją.
Trzy tysiące owiec rankiem z zagrody wygania. Trzy tysiące przez cały dzień z kudłatym Burkiem obiega, od wilka strzeże. Trzy tysiące wieczorem do zagrody przypędza.
I jeszcze ma czas na muzykę. Na wiosnę fujarkę sobie z wierzbiny ulini
i całe lato na niej wygrywa.
A była w tym stadzie owca jedna taka, co Jaśkowego grania słuchać lubiła.
Owca ta była inna niż wszystkie.
Bieluchna cały rok, jakby ją śnieg dopieruśko w osypał - kurz jej się wcale nie imał. Zawsze szła w przodku, całe stado prowadziła. A zacznie Jasio grać, to choć by na drugim końcu pastwiska była, do owczaryszka przybieży i stanie, i grania jego słucha.
Lubił też ją Janek, lubił - nie do pojęcia!
Już i sieroctwo nie wydaje mu się teraz takie gorzkie, jak wprzódy. Już i samotność nie wydaje mu się taka ciężka, jak wprzódy. Jakby siostra, jakby przyjaciel serdeczny do niego się przygarnął, na dolę jego wejrzał, serce jego zrozumiał.
Było tak i było, aż się jednego dnia odmieniło.
Tego dnia nie każe owczarz rankiem owiec na błonie wyganiać. Na progu owczarz se usiadł, wiaderko ze smołą postawił przed sobą, zajęczą łapkę położył i do Jaśk powiada:
- Po jednej owcy z owczarni przez dźwirki wypuszczaj, po jednej. A ja będę owce znakował
. Jak jedną pałkę na grzbiecie naznaczę - to owca na chowanie; jak dwie pałki - to na sprzedaż; jak trzy pałki - to na rzeź.
Ano, wypuszcza Jasiek owce, a stary zajęczą łapkę w smole macza i pałki owcon na grzbiecie pisze.
Wypuszcza Jasiek owce, a tę bieluśką do kąta zapędza, bo o zły znak dla niej się boi. Może stary o niej zapomni. Może się uda jej nie znakować.
Ale stary dobrze swoje owce pamięta. - To już wszyćkie - mówi Jasiek.
A owczarz wrzeszczy:
- Jeszcze tej bieluśkiej nie było! Jeszcze tej nie było, co zawdy stado prowadzi !
I stary rozwiera szeroko drzwi.
- Widzisz tę weredę? W kątku się przytaiła! Dawaj ją tutaj!
I musiał owczaryszek swoją ukochaną owieczkę na naznaczenie wyprowadzić.
Niespokojnością bije serce w Jaśku. Ile pałek na grzbiecię owieczki owczarz naznaczy?
A stary zmaczał zajęczą łapkę w smole raz - jedną pałkę namazał. Zmaczał drugi raz - drugą pałkę namazał.
Trzepoce się serce w Jaśku, jak ptaszek do klatki schwytany. Zmaczał stary trzeci raz łapkę i powiada:
- Nicpoto owca, jagnięcia nigdy nie ma.
- Ale runo
piękne daje! Takie bieluśkie, takie mięciuśkie jak żadna! - woła owczaryszek i owcę sobą zasłania.
Eh, nie obronisz jej, sieroto, nie obronisz ! Stary siłą owczaryszka odepchnął.
- Jak powiadam, że nicpoto, to nicpoto ! I trzecią krechę na białej wełnie naznaczył. Na rzeź.
Przyszła noc ciemna, bez miesiąca i bez gwiazd! Niebo chmurami zasnuła.
Słychać, jak Wisła bełkocze, ale się jej woda nie srebrzy, ale okiem nie rozeznasz, gdzie jej droga biegnie.
Z wieży wawelskiego dworzyszcza co godzina straż w cztery strony świata miarę czasu otrębuje. Surmę słychać, ale grodziszcza nie dojrzysz.
Ciemność a ciemność.
Ze świata wicher nadleciał.
W Puszczy Niepołomickiej, co aż pod Kraków podchodzi, harcuje i hałasi. Stare dęby za bary chwyta i baruje się z nimi w prawo i w lewo, próbuje, kto kogo, przemoże. Uderza i w buki, ale buki stoją w gromadzie, zwartą ścianą wiatrowe szturmy odbijają.
Trwoga w lesie nastała.
Jakie zwierzę na żer wyszło - czy to borsuk, czy to lis, czy to jeż - to spiesznie do swej nory powraca.
Przytaiły się na konarach żbiki i rysie.
Krzaki przywierają do pni drzewnych. Jawory gałązkami na trwogę dzwonią. Smukłe brzozy przed wichurą pokornie się gną i szumią szumem płaczliwym.
Jasiek spać nie może.
Wygrzebał się spod żłobu, przed owczarnię wyszedł i usiadł na progu. Hej, miły świecie, jakże mu spać!
Toć jutro przyjdą gospodarze a to z Bronowic, a to z Prądnika, a to z Mogiły, a to z Grzegórzek i owce naznaczone dwoma pałkami rozkupią.
Toć jutro przyjdą z podegrodzia rzeźnicy i owce naznaczone trzema pałkami na strawę dla drużyny książęcej zabiorą.
I jego bieluchną...
Nie, nie ! Jeszcze owieczka żyje, jeszcze ją można uratować !
Noc litościwie ciemna, noc litościwie wiatrem hucząca i szumiąca. Nikt nie zobaczy, nikt nie posłyszy...
Pod skałami jest grota kolącą jeżyną opleciona. Tam owieczkę uprowadzi, schowa, zatai...
Wydobył z zanadrza fujarkę, niegłośno na niej zatiurlikał. A już łebek podniosła, już na nogi wstała.
Sto owieczek przeskoczyła, na progu stanęła i muzyki słucha. Owczaryszek za szyję ją objął, do ucha szepcze:
- Chodź ! Do groty. Uchronię cię, nie dam na zabicie. Co świeżej trawy i świeżej wody. Ocalejesz. Chodź !
I poszli. Idą, idą, a...
Nasłuchuje ciemna nocka
Kto tu idzie w czas północka ?
Minęli podworzec, wyszli na drogę, a...
Wicher pędem ich dogania:
- Spać! Nie czas do wędrowania!
Z drogi weszli w pierwsze zarośla, a tu...
Sowa chwieje mądrą głową:
- W taką ciemną noc wichrową...
Przedarli się przez las, już są blisko groty. Tu znów dziwią się im ostrężyny:
- Nie wchodź w gęstwę! Na co! Po co!
Nie nazbierasz jeżyn nocą!
Nic nie wiecie, nie rozumiecie.
Bo ty, nocko, za zmierzchem przychodzisz, a przed świtaniem uchodzisz nie wiedzieć gdzie. A ty, wichrze, tu jesteś, tu cię nie ma - wciąż światami gonisz. A ty, sowo, z gąszczu w gąszcz przelatujesz nocami, świata we dnie nie widzisz. A wy, ostrężyny, o wiośnie się zazielenicie, a zimą zamrzecie.
Krótkie was tu wszystkich bytowanie.
Tylko grota stoi i stoi wciąż na jednym miejscu, wciąż jednaka. Czy w dzień, czy w nocy, czy w lato, czy w zimę. Wciąż ku wschodowi słońca zapatrzona.
Widziała, jak szły stamtąd hordy tatarskie, dzikie hordy Dżyngis-chana. Wsie i miasta paliły. Ludność tej ziemi mordowały. A co nie zabiły, to uprowadziły w jasyr - niewole.
Ziemia jęczała od tętentu tatarskich koni. Powietrze drżało od wrzasku tatarskich piersi. Dzień mroczniał od chmury tatarskiej pożogi.
Przerażeni ludzie uciekali w moczary nieustępliwe, w trzciny nieobeszłe, w puszcze nieprzebyte.
I po grotach się przytajali.
Niejedną matkę z niemowlęciem, niejedną gromadkę dzieci ukryła grota, dzika grota kolącą ostrężyną zarosła.
Tylko grota nie dziwi się wędrownikom i nie pyta.
Nie pierwszyzna jej, że w noc ciemną i wichrową ktoś ku niej się skrada, ktoś w niej przytajonku szuka.
Skała nie wyda. Skała od wiek wieków milczy i na wiek wieków milczeć będzie.
*
Minął dzień jeden, minął drugi. Przyjechali kmiecie z dookolnych wsi, rozkupili owce na przychówek.
Minął dzień trzeci. Przyjechali rzeźnicy z podegrodzia.
Stary owczarz owieczki im wydaje, na kiju, kozikiem pokarbowanym, sprawdza. Jeszcze jedna karba została, jeszcze jednej owieczki brakuje.
- Dyć przecie nie ma tej białej ! Tej, co zawdy stado prowadzi ! Kaj się podziała? Co się z nią stało?
Ale Janek za nic jej nie wyda. Więc woła:
- Nie wiem, kaj mi przepadła. Może na moczarach utonęła, może ją wilki porwały!
Okrutnie się stary rozeźlił, schwycił batog.
- To tak mi stada pilnujesz?
I nuże owczaryszka batem okładać !
Wyrwał mu się Jasiek i jak stał, boso, w koszuli jeno i w potarganych porciętach uciekł.
Pędził błoniem, pędził przez moczary, przez grzęzawy
, przez zarośla olszowe, przez kłujący gąszcz jałowcowy, aby cięższą drogą, aby pogoń utrudnić, aż dopadł skałek.
- Już ja do starego nie wrócę, bo mnie za tę owieczkę zakatuje. A owieczki na
śmierć nie wydam. Niech się jeno zmierzchnie, to ją z groty zabiorę i w świat sobie precz z nią pójdę...
Ano, jagodami się pożywił i mroku czeka. A gdy mrok nastał, do groty poszedł.
Ale próżno szukał, próżno wołał i przyzywał - owieczka z groty nie wyszła.
- Co się z nią stało?
Usiadł owczaryszek przed grotą i gorzko zapłakał.
- Na próżnom chciał owieczkę ocalić. Musi wilki ją wytropiły i pożarły. Oj, dolo-niedolo !
Napłakał się Janek, nawyrzekał... aż gdy się uspokoił, zaczął się. przysłuchiwać wodzie, co z groty wypływała i w świat szła, i po kamykach dźwięczała.
Słucha Janek, słucha... i coraz wyraźniej mowę źródełka rozumie.
A ta woda po drobnych kamyczkach ciurlika i tak Janka pociesza:
Wilczaszkowie w boru siedzą,
o owieczce nic nie wiedzą,
szem-szem-szem...
Poszła owca precz przez pola,
poszła sobie kędy wola,
szem-szem-szem...
Słucha owczaryszek i to płakać mu się chce, to śmiać się i weselić.
Smutno mu, bo owieczkę stracił już na zawsze. Wesoło mu, bo owieczka ocalała i po swej woli w świat poszła.
Hej, świecie, świecie, takie to już na tobie bytowanie. Smutkiem zasmucisz, radością uweselisz.
Ile tej radości? Ile smutku? Na wadze nie zważysz, garncem
nie przemierzysz. Tylko w sobie serca poruszeniem przeliczysz.
Myśli Jasiek:
"To i ja przed siebie pójdę. Świat daleki i szeroki, toć przecie i dla mnie chyba tam kawałek chleba się znajdzie".
Przespał się w grocie i o świtaniu w drogę wyruszył.
*
Heeej, ani piórem nie opisać, ani słowem nie opowiedzieć, jakie to było wędrowanie. Ile dróg przeszedł, ile rzek przebrodził, ile moczarów przebrnął, przez ile borów i lasów się przedarł.
Słońce go paliło, deszcze go siekły, wichry nim szarpały. Źli ludzie od proga z gniewem odganiali, dobrzy ludzie do pospólnego stołu zapraszali.
Rozmaicie bywało.
I tak idący a idący, zaszedł owczaryszek aż nad morze.
Morze!
Zdumiał się Jasiek wielkim zdumieniem, gdy zobaczył tę wodę nieprzemierzoną i groźną.
Falami ku brzegowi szła, jakby chciała całą ziemię zatopić.
Ni to konie białogrzywe po niej cwałują, na skały się wspinają. Ni to dziwożony po niej pląsają, srebrne włosy po wodzie rozwłóczą, srebrnymi palcami brzegowych piasków się chwytają.
Wodo nieobeszła! I strach przed tobą człowieka od brzegów odgania, i ciekawość ku tobie przynęca.
Myśli owczaryszek:
"Uciec czy zostać?"
Na wodzie statki się kołyszą. A wielkie jak domy ! Wiatr ogromne żagle wydyma i płótnem łopocze, jakby wielkoludy w olbrzymie dłonie klaskali.
Stada mew ze skwirem kołują w górze, przekrzykują się z tym huczącym morzem.
Strach odpędza, ciekawość przynęca.
Myśli owczaryszek:
"Uciec czy zostać?"
Aż tu podchodzi do niego flisak i pyta:
- Ej, chłopcze! Zgodziłbyś się do nas na służbę? Na ten statek. Zdałbyś się nam do pomocy w kuchni. Jutro o świcie w daleki świat odpływamy.
Słońce w tę porę zza chmury wyszło, wiatr się uciszył. Morze stanęło w złotym blasku i w złotych migotach. Wysoka fala uspokoiła się. Rozciągnęła się po morzu i rozsypała w drobne, wesołe zmarszczynki.
Myśli owczaryszek:
"Ciekawość taką złotą wodą popłynąć..."
I odpowiada:
- A zgodziłbym się, czemu nie.
*
Już dziesięć dni i dziesięć nocy płynie okręt po morzu.
Nad nim to dzionek od słońca złoty, to noc gwiazdami rozsrebmiona. To błękit niebieściuchny, to chmury ciężkie i skłębione. A pod nim wciąż woda. Woda szumiąca, woda niezmierzona.
Tak było przez dziesięć dni, aż jedenastego dnia przyszła burza.
Błyskawice srebrnymi sznurami niebo biczują, gromy dookoła huczą, wichrzyce po morzu cwałem pędzą, jakby stado żubrów z jednego końca w drugi przeganiały.
Rozhukane fale w wysokie góry się wydźwigują, okręt pod chmury wynoszą i w dół go spychają.
Okręt jęczy i skrzypi, i trzeszczy. Maszty mu wicher połamał, ster mu fale rozmiotły.
Aż zaczęły fale statek ponosić. Same gnały jak spłoszone konie, wicher je jeszcze popychał, deszcz je jeszcze przynaglał, biczami smagał.
Na grzbietach fal leciał okręt, leciał w tę ciemność, w tę wodę ryczącą, w ten świat zestrachany, leciał jak zwierzę ślepe, głuche, przerażeniem gnane. Aż i grzmotnął o skałę i cały się w drzazgi rozsypał.
Ludzie poszli na dno.
Leci, leci i Jasiek w wodną przepaść i tak sobie myśli:
"Albo jeszcze żyję, albo już pomarłem".
Aż tu nadpływa wielka ryba mówi:
- Nie zginiesz, boś innych od śmierci ratował.
I wzięła ryba Jaśka na grzbiet i poniosła go ku wyspie szczęśliwości.
Płyną, płyną, aż do brzegu dopłynęli.
Powiada ryba:
- Zsiadaj, Jasiu, ze mnie. Tu se ostaniesz.
- Niechaj będzie. Ostanę.
Powiada jeszcze ryba:
- Idź, Jasiu, ku temu drzewu nad ruczajem, fujarkę sobie z niego wykręć i idź wyspą, i graj. A wszystko ci się stanie, jako się stać ma.
I ryba poszła wodą w głębinę, a owczaryszek na brzegu został.
*
Poszedł Jaś ku drzewu nad ruczajem, aby fujarkę sobie ulinić.
I choć nie wierzba to, wiedźma kudłata, przy krakowskich drogach rosnąca, ale drzewo mahoń, jakby przez malarza we wzory porysowane, przecie Jasio fujarkę z niego ulinił, jakby z tej polskiej przydrożnej staruchy.
Zadmuchał. Z fujarki poszło granie jak śpiew człowieczy: i miękkie, i dźwięczne, i serdeczne.
Poszedł Jaś z tą fujarką precz od morza w dolinę.
Na prawo, na lewo wysoczą się góry.
U podnóża gór drzewa kwitnące, drzewa przerozmaite pachnące: a to białowonne, a to modrowonne, a to krasnowonne. Wyżej bukowe lasy szumią. Jeszcze wyżej naga skała świecąca, jarząca, jakby z płomienia wykuta.
A przed owczaryszkiem dolina srebrnym powietrzem omglona i zieloną łąką wysłana. Środkiem potok płynie, świeżością na boki paruje. Z góry słońce niepaląco dogrzewa.
W powietrzu śmiga ptactwo rączolotne.
Pięknie tu a pięknie...
I co to za kraina?
Idzie Jaś, gra i myśli sobie:
"Ciekawe, jakbym tak wylazł na ten najwyszejszy wirszek, czybym m zobaczył z niego mój Kraków i Wisłę, i stary Tyniec, i lesiste Bielany? Ciekawe !"
Nie wie Jasiek, że on o tysiące mil od Krakowa, na wyspie szczęśliwości, gdzie inny świat; gdzie nikt nie jest głodny i nie choruje, i nie umiera.
Idzie Jaś, gra i myśli sobie:
"Z chęcią zjadłbym co".
Aż tu nagle drzewo przed nim wyrasta. Drzewo niebywałe! Tak jak w krakowskiej ziemi polna grusza drobnym owocem jest obwieszona, tak ono tu rumianymi bułeczkami.
Zerwał owczaryszek jedną i drugą bułeczkę, zjadł je, a smaczne były, jakby je wawelski piekarz na stół samego króla jegomości upiekł.
Idzie Jaś, gra i myśli sobie:
"Z chęcią te bułeczki popiłbym czymś".
Aż tu nagle drzewo przed nim wyrasta. Drzewo niebywałe! Całe złotymi kulami obwieszone. Kule kołyszą się i pachną.
Zerwał Jaś kilka kul, obłupił je ze skóry i zjadł. Słodziuśkie były i soczyste, i pachnące nie do pojęcia.
Idzie Jaś, gra i myśli sobie:
"Że też tu nijakiej chałupy ani nijakiego gazdostwa nie widzę! Aby tam nad potokiem pięć owieczek się pasie".
Podchodzi Jaś bliżej.
Cztery owieczki mają siwe runa, a jedna białe, bieluśkie.
- Takusieńka, jak ta moja u starego owczarza.
A gdy wspomniał sobie Jaś owieczkę swoje to fujarkę do ust przyłożył i na krakowską nutkę zatiurlikał.
Na tę samą, jaką grywał na Błoniach. Aż tu, co się nie dzieje !
Biała owieczka głowę nagle podnosi, słucha, słucha... jakby sobie coś przypomina... i ku owczaryszkowi bieży. A za nią cztery siwe.
I przed Jasiem stanęły, i runa ze siebie strzepnęły.
Ta biała runo przed Jasiem rozkłada, a ono zamienia się na złoty kobierzec. Te siwe runo ze siebie przed Jasiem rozkładają, a ono zamienia się na srebrne kobierce.
I już owieczek nie ma. Już na każdym kobierczyku cud-panna stoi.
Zdumiał się owczaryszek zdumieniem wielkim. A toż mu się chyba jeno wydaje, że to widzi !
Więc zawołał:
Oczyczki, moje oczyczki,
wielkie z was łżyczki!
Ale panna ze złotego kobierca powiada:
- Prawda to, Jasiu, szczera prawda. Oczyczki twoje nie kłamią. Jam jest ta, którąś od śmierci uratował. A teraz jesteś w moim królestwie. Wszystko, co jest moje, to i do ciebie należy.
I zaprowadziła owczaryszka do swego zamku, i wyprawili tam wesele. A cztery panny ze srebrnych kobierców drużenkami im były.
Tak to sobie owczaryszek piękną żonę nutą krakowską na fujarce wygrał.
MIAŁA BABKA PSTRĄ KOKOSZKĘ"
BAJKA ŁAŃCUSZKOWA
Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka. Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił.
Usiadła babka i płacze.
Przyszedł dziadek.
- Czego ty, babko, płaczesz?
- Jakże nie mam płakać! Miałam pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka. Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił.
- Kiedy tak, to i ja będę płakał. Usiadł dziadek i płacze.
Przyszła do dziadka świnka i pyta:
- Czego wy, dziadku, płaczecie?
Mówi dziadek:
- Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka. Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił. Babka płacze i ja płaczę.
- Kiedy tak, to i ja będę kwiczała.
Usiadła świnka pod płotem i kwiczy.
A płot się pyta:
- Czego ty, świnko, kwiczysz?
Mówi świnka:
- Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra koszka znosiła pstre jajka Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił. Babka płacze, dziadek płacze, a ja kwiczę.
- Kiedy tak, to ja będę się chwiał.
I płot zaczął się chwiać.
Przyleciała sroka, siadła na tym płocie i pyta:
- Czemu ty się, płocie, chwiejesz?
Mówi płot:
- Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka. Podkradł się
lisek Wszędysek i jajka wypił. Babka płacze, dziadek płacze, świnka kwiczy a ja się chwieję.
- Kiedy tak, to ja sobie wydrę ogon.
I sroka wydarła sobie trzy pióra z ogona i poleciała do lasu.
W lesie zobaczyła ją wiewiórka i pyta:
- Co się stało, sroko, z twoim ogonem?
Mówi sroka:
- Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka. Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił. Babka płacze, dziadek płacze, świnka kwiczy, płot się chwieje, a ja sobie ogon wydarłam.
- Kiedy tak, to ja będę sobie tarła nosek.
Siadła wiewiórka pod dębem i trze a trze łapkami nosek.
A dąb pyta:
- Czemu ty, wiewiórko, tak ciągle trzesz sobie nosek?
Mówi wiewiórka:
- Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka. Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił. Babka płacze, dziadek płacze, świnka kwiczy, płot się chwieje, sroka wydarła sobie ogon, a ja trę nosek.
- Kiedy tak, to zapuszczę korzenie w rzekę.
I dąb zanurzył korzenie w wodzie.
Przypłynęła wysoka fala i pyta:
- Czemuś ty, dębie, zapuścił korzenie w wodę?
Mówi dąb:
- Miała babka pstrą kokoszkę. Pstra kokoszka znosiła pstre jajka Podkradł się lisek Wszędysek i jajka wypił. Babka płacze, dziadek płacze, świnka kwiczy, płot się chwieje, sroka wydarła sobie ogon, wiewiórka trze nosek, a ja zapuściłem korzenie w wodę.
- Kiedy tak, to ja przemienię się w gorzałkę.
I wszystka woda w rzece przemieniła się w gorzałkę.
Przyszedł do rzeki lisek Wszędysek, aby się napić wody. Chłep-chłep-chłep...
- Brr, niedobre. Brr... pali mnie w środku jak ogień, jakbym gorzał. Ale strasznie
chce mi się pić.
Chłep-chłep-chłep... gorzalinę. Upił się lisek. A gdy się upił, to zaczął tańcować.
Obraca się, obraca po brzegu rzeki - zatoczył się na łąkę.
Obraca się, obraca po łące - zatoczył się na pole.
Obraca się, obraca po polu - zatoczył się na drogę.
Obraca się, obraca po drodze - zatoczył się na podwórko babki.
Obraca się, obraca po podwórku - potknął się, wpadł do studni i utopił się.
Poszedł dziadek po wodę do studni - wyłowił nieżywego lisa. Zaraz zdjął z niego futro i rozwiesił je na płocie, żeby wyschło.
- Widzisz, babko! Będziesz miała czapkę na zimę.
Ucieszyła się babka i przestała płakać.
Babka nie płacze, to i dziadek nie płacze.
Dziadek nie płacze, to i świnka nie kwiczy.
Świnka nie kwiczy, to i płot się nie chwieje.
Płot się nie chwieje, m i sroka więcej piór nie wydziera sobie z ogona.
Sroka nie wydziera sobie piór z ogona, to i wiewiórka nie trze sobie noska.
Wiewiórka nie trze sobie noska, to i dąb nie zapuszcza korzeni w rzekę.
Dąb nie zapuszcza korzeni w rzekę, to i rzeka gorzałkę znów zamieniła w wodę.
I tak wszystko wróciło do swego porządku.
A babka mówi:
- Widzisz, dziadku, jak to źle pić gorzałkę! Gdyby lisek jej się nie napił, toby się nie utopił.
- Aha, aha.
Tyle tylko dziadek powiedział, ale sobie babki słowa dobrze zapamiętał.
"PRZYJACIELSKA POMOC"
Pewnego razu spotkał się pies z wilkiem Wilczysko było chude i takie słabe, że ledwie nogami powłóczyło.
- Cóż ci to, leśny bracie? - pyta pies.
- Oj, dolo niedolo. Długo chorowałem. A choć wylizałem się z choróbska, widzę, że teraz muszę zdechnąć z głodu. Jakżeż sobie cośkolwiek upoluję? Ledwie łażę...
Pies pomyślał, pomyślał chwilę, aż mówi:
- Pomogę ci, boś przecie moim krewniakiem. Dzisiaj mój gospodarz wydaje córkę za mąż. Jest tam u nas a jest tego jedzenia na weselną ucztę ! Gdy się ściemni, przyjdę po ciebie. Poczekaj tu na mnie w krzakach.
Wilczysko majtnęło ogonem.
- Przyjdź, przyjdź, bracie! Poratuj mnie. Nie zapomnij.
- Na pewno nie zapomnę. Ale teraz już muszę lecieć do domu. Weselnicy się zjeżdżają, trzeba każdy wóz obszczekać.
I rozstali się.
Wieczorem pies przyszedł po wilka. Zaprowadził go chyłkiem do zagrody swego gospodarza, utaił w ogródku pod jabłonką i uczęstował, czym tylko mógł.
Wilk najadł się doskonale i jeszcze sobie kości na zapas do krzaków powynosił.
Minął rok, minął drugi.
Znów się spotkali ze sobą: ten sam wilk z tym samym psem.
Ale jakaż odmiana! Wilczek raźny, boki ma gładkie. A pies! Smutno spojrzeć... sama skóra i kości.
Wilk się szczerze zafrasował.
- Cóż ci to, wsiowy bracie? Ledwiem cię poznał. Czyś chory?
- E, nie chory, ale stary, stary i bezdomny. Moi gospodarze wzięli sobie teraz młodego pieska, żeby im podwórza pilnował. A mnie, że to niedowidzę, nie dosłyszę to wygonili, jeść nie dają...
I biedce psisko zapłakało.
- Nie płacz, nie płacz, przyjacielu. Tyś mnie wtedy poratował, to teraz ja postaram się ciebie wyciągnąć z biedy. Pomyślę, jak by tu...
Usiadł wilk, łeb zwiesił i myśli, myśli... Aż pyta...
- Czy twoi gospodarze mają małe dziecko?
- A mają, mają takiego maluśkiego Kacperka, co mu dopiero jutro miesiąc minie.
- A gdzież ten Kacperek sypia?
- Ano, jak pogoda, to w ogródku. I teraz tam śpi sobie w kolebeczce.
- To doskonale. Widzisz, zrobimy tak: ja się podkradnę, złapię w pysk poduszkę z dzieckiem i będę uciekał...
- A nie zrobisz mu krzywdy? - zatroskało się psisko.
- E, nie ! Przecież chcę ci dopomóc. No, to będę z tym dzieckiem uciekał, a ty mnie goń i strasznie hałasuj. Pod lasem poduszkę położę, a ty ją wtedy w pysk weźmiesz i dzieciaka gospodarzowi odniesiesz...
Wilk nie czekał, co mu pies na to odpowie. Pomknął do ogrodu, chwycił kraciastą poduszkę z Kacperkiem i zaczął biec ku lasowi. A pies z okrutnym jazgotem za nim, za nim...
Wybiegła gospodyni z chaty.
- Laboga rety, dziecka nie ma !
Wypadła na drogę, pędzi przez wieś i krzyczy:
- Ludzie kochani! Kto widział Kacperka w kraciastej podusi? Kto widział? Aż tu biegnie sąsiadka z pola i woła:
- Ja widziałam, ja! Wilk wam dziecko porwał! Do lasu z nim uciekał!
Zaczął się we wsi straszny rozruch. Łapią chłopi widły, cepy, drągi... i na wilka!
Aż tu... co za dziw!
Od lasu biegnie cości nieduże i kraciastą poduchnę ciągnie po ziemi. A w poduszce dzieciak wrzeszczy.
- Toć to nasz Łatek!
- Pies odebrał dziecko wilkowi! - Łatek Kacperka uratował !
- Łatuś, Łatuchna, kochane psisko !
No i Łatkowi teraz dobrze a dobrze u gospodarza. I buda ciepła, i miska pełna.
"SZEWCZYK DRATEWKA"
BAŚŃ LUBELSKA
Żył sobie raz szewczyk Dratewka. Biedak był z niego a biedak! Aby liche odzienie na grzbiecie, aby podarte skórzniaki
na nogach, aby torba, a w niej kromka chleba - cały to był jego majątek.
Od wsi do wsi wędrował i stare obuwie łatał.
Szedł raz Dratewka wielkim lasem, zobaczył pod sosną rozrzucone mrowisko. Musi niedźwiedź, który na wiosnę rad mrówcze jaja wyjada, taką im psotę uczynił.
Biedne mrówki biegały na wszystkie strony, znosiły po ziarnku piasku, po igiełce sosnowej i mrowisko na nowo narządzały.
Użalił się nad nimi Dratewka, zdjął z głowy czapkę i jako mógł - to rozrzucone mrowisko na jedną kupę czapką zgarnął.
Wtedy na wierzchołek mrowiska wyszła mrówcowa matka i powiedziała:
- Dziękuję ci, dobry człowieku. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przyjdziemy ci z pomocą.
Uśmiechnął się szewczyk, bo jakąż pomoc mogłyby mu dać nędzne mrówki, pokłonił się im i poszedł w dalszą drogę.
Minęło dni mało-wiele. Szedł znów Dratewka puszczą zieloną, puszczy szumiącą i znów zobaczył wielką krzywdę.
W dziupli starej sosny była barć i ktoś tę barć zniszczył. Plastry wosku leżały na ziemi, miód ściekał po drzewie.
Musi i tutaj niedźwiedź gospodarował.
Zaczął Dratewka pszczołom pomagać. Pownosił plastry na drzewo i w dziupli je umocował, woskiem otwór oblepił, miód ciekący zatamował.
Wyszła na brzeg barci pszczela królowa i powiedziała:
- Dziękujemy ci, dobry człowieku. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przyjdę ci z pomocą.
Znów się Dratewka aby uśmiechnął, pokłonił się pszczołom i poszedł dalej.
Minęło dni mało-wiele. Szedł raz Dratewka długą groblą między wielkimi stawami. Po stawach pływały dzikie kaczki. Jak Dratewkę zobaczyły, wielkim głosem zakwakały, po trzcinach się pochowały. Wiedziały dzikie kaczki, że po grobli myśliwi chodzą, do kaczek mierzą, bystre strzały na nie z łuków wypuszczają.
Stanął szewczyk na grobli i zawołał:
- Nie bójcie się, cyraneczki
. Nie chcę do was mierzyć, a chcę się waszą urodą ucieszyć. Nie chcę was zabijać, a chcę was chlebem uczęstować!
I zaczął chleb kruszyć i do wody go wrzucać.
Wypłynęły kaczki z trzciny, wszystkie okruchy z wody wyzbierały i bardzo się tej smakowitości dziwiły, bo nigdy jeszcze chleba nie jadły.
Aż najstarszy kaczor, piękny, z modrym lusterkiem na skrzydłach powiada:
- Dziękujemy ci, dobry człowieku, żeś nie przyszedł nas mordować, aleś przyszedł nas uczęstować. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przybędziemy ci z pomocą.
Uśmiechnął się Dratewka, pomyślał:
"Jakąż ja mogę mieć z was pomoc? Przyszwy za mnie nie przyszyjecie, obcaska za mnie nie przybijecie".
Ale ładnie, pięknie im się ukłonił i poszedł dalej.
Idzie, idzie... aż zaszedł do takiej krainy, gdzie był zamek, a przy zamku wieża, a w tej wieży zamknięta była panna, a tej panny pilnowała czarownica.
Koło zamku ludzie stoją i tak sobie rozmawiają:
- Kto by się z tą panną ożenił, toby ją z niewoli czarownicy wybawił.
- Ale tylko ten się z nią może ożenić, km dwie roboty odrobi i zagadkę odgadnie.
- To może ja bym spróbował - mówi Dratewka.
- Nie wyrywaj się, głupi! Życie ci niemiłe czy co? Kto pójdzie na ochotnika, a nie zrobi, to temu czarownica głowę urywa.
A Dratewka swoje:
- Ale może ja bym spróbował.
- Nie tacy, jak ty, tu próbowali. Rycerze przyjeżdżali i królewicze, i książęta. Nikt nie potrafił tych robót zrobić, tej zagadki odgadnąć. Nikomu czarownica nie darowała, wszystkim pourywała głowy!
Ale Dratewka swoje:
- A ja pójdę i spróbuję.
I szewczyk zastukał do bramy zamku.
Wyszła zaraz czarownica i pyta się:
Czyś ty człowiek? Czyś ty zwierz?
Czemu pukasz? Czego chcesz?
- Chcę się z tą panną, co siedzi na wieży, ożenić.
Jak zrobisz niedługo
robotę pierwszą i drugą,
a potem składnie
zagadkę odgadniesz,
to się ożenisz.
- Ano, popróbuję- mówi Dratewka.
Tak czarownica wpuściła go na zamek, zaprowadziła do komnaty, co się na siedmioro drzwi zamykała, co w oknie żelazną kratę miała, i powiada:
Masz tu piasku z makiem korzec.
Przebierz, zanim błysną zorze.
Jak nie zrobisz
do poranku,
to ci, panku,
urwę głowę, i gotowe !
I czarownica wyszła, i szewczyka w komnacie na siedmioro drzwi zamknęła. Siedzi Dratewka, w głowę się drapie i myśli:
"Tylachny wór przebrać! Piasek osobno... mak osobno... Toż tu roboty jest na rok, od wiosny do wiosny, a ona mi każe do świtania to zrobić !
Oj, źle z tobą, Dratewka, źle !"
Wtem słyszy... za oknem po ścianie coś szura. Nabliża się ten szmer od okna, nabliża... i przez żelazną kratę zaczynają do izby wbiegać mrówki. Tysiące i tysiące... mnogość nieprzeliczona!
Skoczył Dratewka, mak z piaskiem z wora na podłogę wysypał. A mrówki, jak sil do roboty wzięły, jak zaczęły zwijać się, a jedna drugą poganiać, a ziarenka nosić mak na prawo, piasek na lewo... Do północka wszystko przebrały.
Znów po ścianie zaszurało... Mrówki przez kratę przelazły i w las poszły. Ucieszył się Dratewka, pusty worek zwinął, pod głowę go sobie podłożył i zasnął. O pierwszej zorzy czarownica siedmioro drzwi odmyka i już cieszy się, że i temu zalotnikowi głowę urwie.
Wchodzi i widzi : mak na jednej kupce, piasek na drugiej, a szewczyk na ziemi siedzi i przeciąga się, bo się doskonale wyspał.
Wielce się czarownica zdumiała, ale nie daje o tym poznaki po sobie, tylko powiada:
Dzisiaj to masz do roboty: miała panna kluczyk złoty i jak poszła do kąpieli, upuściła go w topieli. Uwiń mi się składnie
i znajdź kluczyk na dnie.
Jak nie znajdziesz do poranku,
to ci, panku, urwę głowę, i gotowe !
Poszedł Dratewka nad stawy. Stanął na grobli i zadumał się głębokim zadumaniem, i zafrasował się wielkim zafrasowaniem.
Jakże mu ten kluczyk znaleźć? Czy to wie, gdzie go panna upuściła? W którym stawie się kąpała? Czy wie, jakie tam w wodzie głębiny przepastliwe? Jakie tam w wodzie wiry zdradliwe?
Stoi, duma, sumuje
...
Aż tu wypływa z trzciny kaczor i pyta:
- Czego ci potrzeba, znajomku nasz, dobry człowieku ?
- Trzeba mi znaleźć złoty kluczyk, co go panna w kąpieli zgubiła. Jak kluczyka do poranku nie znajdę, to mi czarownica głowę urwie.
- Nie frasuj się, dobry człowieku. Wszystkie cyranki będą nurkowały, wszystkie rybki będą szukały - kluczyk ci przyniesiemy.
Zaszurały trzciny, cyranki wypłynęły na staw. Zaburzyła się woda, rybki poszły na głębinę.
Minęło czasu mało-wiele, znalazła rybka kluczyk na dnie. Jak go znalazła, to go oddała kaczce, a kaczka oddała go kaczorowi, a kaczor wyniósł go na brzeg i powiada - Już się nie frasuj, dobry człowieku. Jużeśmy złoty kluczyk znaleźli.
Dratewka kluczyk chwycił, kaczorowi podziękował i do czarownicy pogonił. Wielce się czarownica zdumiała, ale nie daje o tym poznaki po sobie, tylko powiada:
Złoty kluczyk, złote drzwi, czy ja zginę, czyli ty?
I kazała Dratewce iść za sobą.
Przeszli siedemset siedemdziesiąt siedem schodów i stanęli na szczycie wieży. Czarownie złotym kluczem złote drzwi otworzyła i weszli do komnaty. A w tej kpię na ławie siedzi dziewięć panien. Wszystkie są jednakowo biało ubrane i wszystkie mają płócienne zasłony na głowach.
A czarownica powiada:
A teraz jest trzecia próba.
Albo gody, albo zguba.
Za chwileczkę już świtanie,
za chwileczkę ranek wstanie.
Musisz zgadnąć jak należy,
która z nich jest panną z wieży.
Jak nie zgadniesz
do poranku,
to ci, panku,
urwę głowę,
i gotowe !
Przygląda się Dratewka pannom, przygląda, która z nich jest inna, która może być panną uwięzioną, ale one wszystkie jednakowiuteńkie, jako te białe gąski na łące. Jak tu poznać? Jak tu zgadnąć?
Myśli szewczyk:
"Teraz to już przyjdzie mi zginąć".
A wtem przez otwarte okno złote pszczoły wleciały, izbę okrążyły. A potem nad ostatnią w rzędzie panną zatrzymały się, złotą i szumiącą obręczą nad jej głową zawisły.
- Ta ci jest! - zawołał Dratewka.
I do ostniej panny podbiegł.
Panna się zerwała, zasłonę odrzuciła i szewczyka obłapiła za szyję.
- O mój ty najmilszy! Z niewoli mnie wybawiłeś!
Jak to czarownica zobaczyła, raz-dwa-trzy! przemieniła się w jakieś ptaszysko, skrzydłami załopotała, przez okno w świat daleki poszła.
I tyle ją widzieli.
A Dratewka z panną z wieży zaraz huczne wesele wyprawili i w czarownicy zamku zamieszkali.
Żyją tam szczęśliwie do dziś dnia.
"CIACHU, CIACHU, CIACH"
Janicku, Janicku,
cóż to mas na licku ?
Cerwone lelije.
Podarujze mi je.
Śpiewa sobie pasterka Justysia. Śpiewa idąc za gąskami. A tych gąsek gromada bo to i swoje, i sąsiadowe.
— E, czerwonej lelii to mi nie trzeba. Mam swoją na liczku. Ale co ładna spódniczyna a kaftanik, a zapaska — toby mi się zdały.
Oj, zdałyby się!
Bo ta Justysi kiecuszka to na rosach zszargana, na cierniach podarta, na rżysku wystrzępiona, a i od słońca spłowiała. Deszcz z barwistości do ostatka ją wyprał. Szary, szareńki kurz się w nią nabił.
A tu na świecie tyle różności kolorów — co cud!
Patrzy pasterka na niebo, a niebo jest modrzyste i obłoki po nim płyną srebrem obrzeżone albo i złotą nicią obdziergane. A pod zniżające się słonko ścielą się chmury czerwonopromienne: szparami tu i tam wyziera niebo to niebieskie, to zielone, to szmaragdowe, to mieniące się jak perły.
Jak te perły na jarmarcznych straganach w Szczercowie.
— Hej, takie ci mieć obleczenie!
Idzie Justysia za gąskami po pastwisku nad rzeką. Młoda wiosna jest tu dopiero. Ale że słonko już od miesiąca mocno grzeje, a nocami ciepłe deszcze przechodzą — to i trawy podrosły wysoko, stokrocie się już bielą, a tej drobnej żywizny pełno po ziemi biega, w powietrzu bzyka i furkoce.
Idzie pasterka brzegiem rzeki, o tych modrościach, o tej czerwieni na niebie myśli, aż tu widzi — po trawie lezie rak. Wielkie raczysko. Lezie i nożycami tnie: ciachu-ciach-ciach.
A z tym rakiem to tak było: Żył"on sobie w rzece, norę tam miał w gliniastym brzegu. Wielkie to było raczysko, to i szczypce miał wielkie. I wciąż przednie łapska z nory do rzeki wysuwał, i wciąż nożycami ciachał: ciach, ciach, ciach...
Gniewało to rzekę, że ją tak nożycami kraje a kraje.
I tak — raz nocą chce sobie woda śpiewać potoczyste, drobnofalisto:
Jeden miesiączek na niebie,
drugi miesiączek na wodzie.
na wodzie...
Oj, przypatrz ty się, noceńko,
mojej srebrzystej urodzie,
urodzie!...
A tu rak jej piosenkę szczypcami kraje i kraje na kawałki. Ani z tego zrozumienia, ani z tego śpiewu. Jedno drugiego się nie trzyma:
„Je...bul-bul-bul...den bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czek-czek..."
E, do licha z tym krajaczem!
Rozgniewała się woda i jak tylko rak wylazł z nory, chwyciła go, zakołysała i fyrt! wyrzuciła na brzeg.
— Siedźże se tam, nie psoć mi dłużej!
I tu go Justysia ujrzała. A gdy go ujrzała, mówi:
— Raku, krajesz a krajesz nożycami po próżnicy. Ukrajałbyś mi tej zachodowej czerwieni na spódniczkę, a tej niebieskości na kaftanik, a tej zieloniutkiej gładzizny na zapaskę. I żeby sreberko było na okolenie, i żeby złote cekiny były na naszycie...
Oj, tobym cię za to kochała!
A rak mówi:
— Czemu nie! Moje nożyce potrafią wszystko naciąć. Idźże sobie za gąskami, a ja ci tu tych kolorów naszykuję.
Poszła Justysia gąsek pilnować.
Rak właśnie dopiero co dojrzał nieżywego kreta i chciał zabrać się do uczty — ale trudno. Mógł nie obiecywać. Ale jak obiecał, to musi zrobić. Musi Justysi naciąć.
Wyciągnął więc nożyce ku zachodowi... ale gdzie tam! Do barwiczek na zachodzie dostać nie może.
— Wlezę na tę górkę, to z wierzchołka, ani chybi, do nieba dosięgnę.
Lezie raczysko po rączemu tyłem, tyłem się cofa pod górę, pod górę... Lazł całą
godzinę, no i wreszcie wlazł na wierzchołek. Wyciągnął nożyce ku zachodowi.
— Eeee... gdzie tam!
Wspiął się na pazurki.
— Ani myśleć, ani myśleć, żeby dostać.
Złazi raczysko w dół, złazi po rączemu tyłem, tyłem i myśli:
„Co też tam się dzieje z moim kretem? Czy go aby kto nie porwał? Czy go kto nie zjadł? Czy go żuki grabarze w ziemi nie zagrzebały?"
O Justysi zapomniał.
Ale zaledwie swymi oczyskami, na słupkach, zakręcił w lewo i w prawo, dojrzał Justysię, że już gąski z pastwiska spędza.
Przystanął, zadumał się, o krecie zapomniał.
— Obiecałem, a nie nakrajałem. Co jej powiem? Co powiem? Aha!
A Justysia już go dopadła.
— Nakrajałeś, raku, dla mnie kolorów?
— Nakrajałem, a jakże, nakrajałem. Niebieskiego na kaftanik, zielonego na zapaskę i jeszcze srebra na dziergotkę, i jeszcze złota na centusie.
— Ojejej!... — skacze Justysia z radości. — A gdzież to masz?
— Ano widzisz... zobaczyły ważki (co to je jeszcze nazywają panny albo świtezianki), żem nakrajał tych barwistych płatków, przyleciały i porwały mi wszystko dla siebie na sukienki.
— A nie kłamiesz ty, raku ?
— Prawdę szczerą mówię. Jak mi nie wierzysz, to pobiegnij tam, gdzie się trzciny kołyszą, popatrz.
Pobiegła Justysia i widzi... prawdziwie! Latają tam ważki, świtezianki, panny. Te modro przybrane, te — złociście, te — niebiesko. A wszystkie mają skrzydełka srebrne.
— Czemuście mi kolory zabrały? To były dla mnie! — krzyknęła Justysia.
Ale ważki, świtezianki i panny kołysały się dalej spokojnie na trzcinach i nic a nic sobie nie robiły z Justysinego krzyku.
Przypomniała sobie pasterka o spódniczce, więc biegnie z powrotem do raka i pyta:
— A czerwieni mi nakrajałeś?
— A jakże, a jakże.
— To gdzie ona jest?
— Ano widzisz... jak zobaczyły tę czerwień kowaliki, to zaraz przybiegły i zabrały
ją na swe żupany.
— A nie kłamiesz ty, raku?
— Szczerą prawdę mówię. Jak nie wierzysz, to pobiegnij do olszowego zagajnika, popatrz.
Pobiegła Justysia i widzi... Po olszowych pniach łażą do góry i na dół, do góry i na dół kowaliki, a każdy w czerwonym żupaniku, każdy wygląda jak koralik żywy.
— Czemuście mi zabrały, co rak nakrajał? To było dla mnie na spódniczkę! — krzyknęła Justysia.
Ale kowaliki ani przystanęły: wciąż to pięły się po pniu w górę, to zbiegały w dół. Nic sobie z Justysinego krzyku nie robiły.
A tymczasem... słonko już zaszło, niebo już zszarzało, chmury już spopielały.
Mrok snuje się ziemią, snuje się niebem — do reszty kolory ugasza.
Wraca Justysia do raka, a zła, aż czerwona.
Przeląkł się rak. O krecie już wcale nie myśli. Pragnie już tylko Justysię ułagodzić.
— Jak chcesz, to ci nakraję...
— Co? Tych szarości, tych mroczysków? Oszukałeś mnie! Kłamcą jesteś!
Rak chciał zawołać:
„Nie jestem kłamcą! Do nieba nie mogłem dostać! A że o tych pannach, o tych kowalikach — to co? Dziś jest przecież pierwszy kwietnia — prima aprilis, to wolno zwodzić".
Chciał tak zawołać, ale nie zdążył.
Chwyciła go Justysia, podniosła w górę i machnęła.
Rak poleciał w górę, jakby miał skrzydła. Od tego bystrego a niespodziewanego pędu wszystko, co chciał powiedzieć, poplątało się biedakowi w jego skorupiastej głowie. Więc krzyknął tylko:
— Do nieba prima aprilis!
I plums! — wpadł do rzeki.
Zaburzyła się woda, rozeszły się po niej koła, zakołysały się trzciny.
Rak oparł się o dno rzeczne.
Jasność dnia zagasła. Zatliła się jasność nocy. Wielki, pyzaty księżyc wysunął się zza lasu i wydźwignął się w górę, i srebrniał, i drżał.
Przeszedł przez oziminę, przez podorywkę, zamigotał w okienku Wojtaszkowej chałupy, przelazł przez chruśniak i powędrował orosiałym pastwiskiem ku wodzie.
Jak olbrzymi, ze szczerego srebra ukuty talar położył się na rzece.
Rzeka zapląsała z radości i chciała zaśpiewać:
Jeden miesiączek na niebie,
drugi miesiączek na wodzie,
na wodzie.
A przypatrz ty się, noceńko
mojej srebrzystej urodzie,
urodzie!...
Ale że rak dolazł już do swej nory i wystawił nożyce, i zaczął swoją raczą robotę: ciachu-ciachu-ciach-ciach... to rzeka zaraz rozsypała nutki swej nocnej śpiewanki, bo ją rak pociął na kawałki.
I wyszło z tego :
"Je...bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czek-czek..."
— Widzicie go! Znów ten krajacz mi tu psoci!
"TYDYRYM"
Była sobie wieś, nazywała się Żurawica.
W tej to Żurawicy na miedzy obok Maćkowej gruszy spotkała się Wiosna z Latem.
Mówi brat Lato:
— Idźże, siostro, do alkierza i odpocznij, boś przecie roboty miała a miała.
— Ohoho, było tego, było nieskąpo. A to trawy, a to kwiaty z ziemi wydźwignąć, oziminę na wysokość płotu podpędzić, drzewa w zieleń ubrać, ptaki posprowadzać, rozmaitą żywiznę rozmnożyć. Tu wysuszyć, tam przydeszczyć. Było roboty, było...
Więc teraz brat Lato zabrał się do rządów.
Słońcem niezgorzej dopieka.
Cieszą się ludziska, że to już wkrótce będzie nowy chleb z nowego żyta i że ziemniaki pod krzakami rosną... bo to, co było zeszłoroczne, skończyło się. Przed nowym — ciężka pora.
Tylko staremu Marcelkowi nieciężko.
Ziemniaków ma jeszcze pełną piwnicę. Ale to przed ludźmi kryje. Wiechciem ze słomy okienko w piwnicy zatkał — niech mu tam nikt nie zagląda. Drzwi na mocny skobel zamknął. A w sieni, na widoku aby małą kupeczkę ziemniaków trzyma, że to niby wszystko, co ma.
W komorze ma wory mąki i kaszy, ma wielkie połcie słoniny. Ale w izbie nad kominem jeno skórkę od szperki zawiesił i biadoli przy ludziach.
— Tyle aby całej parady. Piwnica pusta. Komora pusta Choćby mi talara za jedną krupkę kaszy dawali, tobym nawet tej jednej nie znalazł.
I na paseczek szperki pokazuje.
— Tą skórką to jeno ziemniaki potrę — cała to moja okrasa.
Ma dwadzieścia kur, które mu jajka znoszą, ale mówi:
— Żebym to choć jajeczko widział! Ale te próżniaki aby jeść chcą, aby po słonku spacerować. Żadnej pociechy z tego gałgaństwa.
I tak się kuli, tak drepcze, tak wzdycha, że aż się ludzie nad nim litują.
A tu tymczasem...
Stara Walentkowa, ta, co ma przy sobie wnuczkę Urszulkę, nie ma już z czego obiadu ugotować. Zjedzone już nie tylko ostatnie ziemniaki, ale i ostatnie obierki ziemniaczane.
Przychodzi więc do Marcelka Walentkowa i prosi o pożyczenie koszyka ziemniaków. Odda, gdy zaczną kopać.
A dziadek Marcelek prowadzi ją do sieni, na kupeczkę — co tam może z dziesięć ziemniaków było — pokazuje i mówi zbiedzonym głosem:
— Widzicie, to wszystko, co mam. Jakże mogę wam dać... sam nawet nie przeżyję.
A tu tymczasem...
W sąsiedniej chacie gospodyni Matuska zachorowała. Zabrano ją do szpitala. Chatę na kłódkę zamknięto. Tylko piesek Jadłbyś w obejściu został. Biega biedny psina, domostwa pilnuje, szczeka.
Ale głodny. Boki mu zapadły, sierść się zjeżyła. Któż mu jeść da?
Przydreptał więc Jadłbyś po sąsiedzkiej znajomości do starego Marcelka. Na dwóch łapkach stanął. Służy, o pożywienie prosi.
— Wynoś się! Nie mam dla przybłędów!
Nie przybłęda jest to przecie, a sąsiad. Sąsiad w ciężkiej potrzebie.
Ale stary udaje, że nie poznał Jadłbysia.
A tu tymczasem...
Z dziesiątej chałupy ludzie wyjechali do miasta.
Wszystko z sobą zabrali, kotkę zostawili. W mieście będzie małe mieszkanie, dla
kota nie ma miejsca.
Przychodzi więc kocina do starego Marcelka, siada pode drzwiami, prosi:
Ulituj się nad matką,
bezdomną Popielatką.
Mam ja
kotki dwa,
szare-bure obydwa.
Niechaj tu próżno nie czekam.
Troszkę mleka, mleka, mleka...
— A psik! Patrzcie ją! I ta do mnie! Nic nie mam!
Nikt nie wiedział, jak to tam jest naprawdę u starego Marcelka, tylko wiedział dym.
Co wieczór, o późnej godzinie, gdy już wszyscy we wsi poszli spać, Marcelek warzył sobie strawę na cały następny dzień.
I to jaką strawę!
Na wielkiej patelni topił kawał słoniny i smażył na niej dziesięć jaj. W jednym garnku grochówka na tłustym boczku. W drugim dwa litry mleka, które co dzień cichcem sobie w koneweczce — że to niby woda — z drugiej wsi przynosił. W popiele piekł ziemniaki, a na blasze podpłomyki.
Ogień trzaskał, dym walił a walił z komina.
Smakowite zapachy rozchodziły się po całej wsi. Ale że to ludzie — utrudzeni — mocno spali, to i nikt nic o tym kucharowaniu starego nie wiedział.
*
A z tym dymem to było tak:
Wszystkie dymy w Żurawicy trzymały się gromadą.
Spotykały się trzy razy dziennie. Najpierw zaraz po wschodzie słonka, potem o wysokiej godzinie — gdy słonko najwyżej na niebie stoi — i przed samym zachodem.
To po chatach gotowano śniadanie, obiad, wieczerzę.
Szły więc dymy z kominów w jednym czasie, szły całą gromadą. Jeden na drugiego się oglądał, jeden drugiemu czapkował.
I wszystko robiły po jednej myśli.
Ma być pogoda, to wszystkie jednakowo wyciągały się w prościutkie, chude słupki. Ma być deszcz, to wszystkie kłębiły się, po dachu jak koty pełzały, jeden do drugiego obłoczyste łapy wyciągał. Razem rozwłóczyły się po drzewach, po krzakach i jak piłki kulgały się po drogach.
Ludzie wtedy mówili:
— Zepsuje się pogoda. Jak się to dymy tłuką po ziemi.
I wszystko dymy o sobie wiedziały.
Który z brzozowego drzewa, który z sośniny czy też z bukowca. Który z suchych szczap, a który z mokrych. Gdzie więcej gotują, a gdzie skąpiej. Któremu drogę w kominie miotłą przetarto, a który przez gardziel z sadzami ledwie się może przecisnąć.
Wesoło więc im było, towarzysko.
Tylko ten jeden z Marcelkowej chałupy jest samiuteńki.
Idzie z komina wtedy, gdy już po żadnym dymie ani znaku nie zostało. Samiutki waguje się nad swą strzechą i smutno rozmyśla:
„Czy to kto popatrzy na mnie — jaki jestem: na pogodę czy na deszcz? A czy kto widzi moją urodę, że jestem srebrzysty, że jestem z suchego jaworu, że układam się w mięciutkie, puchate obłoczki, a gwiazdy mnie oprószają światełkami?...
To chowam się za topolowe gałęzie, to wytaczani się zza nich... Ale... ma się to kto ze mną pobawić w skrywanki-szukanki, srebro z burością pomieszać, w gonitwie ze mną pomykać?...
E, ech... sierota jestem, chudzina z komina!"
Pewnego późnego wieczoru, gdy to ludzie już po chatach spali, Marcelkowy dym
na niepogodę rozwlókł się nisko, niziutko.
Jakoż i rozpadał się deszcz gęsty. Krople biły duże, ciężkie. Skakały bąblami po kałużach.
Pełzał, pełzał dym po ziemi, przepełzał do Jadłbysiowej budy. Wlazł do środka. Jadłbyś leżał tam skulony, a że brzuszek miał pusty, to mu zimno było w tę nocną niepogodę.
— Dymie, ciepły dymie, dobrze, żeś się tu przybłąkał. Ogrzej mnie trochę, ogrzej...
Inny obłoczek dymu zakulał się jeszcze dalej, do tej sionki, gdzie na podartej szmatce, przyciągniętej w pyszczku ze śmietnika, leżała kotka, a przy niej kotki dwa, szare-bure obydwa.
l Kotka pociągnęła noskiem i zamruczała:
— Ach, jak miło pachnie dym... Jak wtedy, gdy tu mieszkali moi gospodarze. Warzyli, gotowali, mnie na miseczce zawsze coś dobrego podsunęli. Jak miło pachnie dym...
Pokulał się dym dalej. Przez nie domknięte okienko wcisnął się do izby Walentkowej. Urszulka śpi, stara babka na stołku przed pustym piecem siedzi, duma, wzdycha.
Obudziła się Urszulka.
— Babusiu, nie śpicie? Babusiu, sumujecie? A mnie Walerka nauczyła piosenki. Zaśpiewam wam, to się rozweselicie.
Tydyrym, tydyrym...
weź koszyczek, wynieś dym.
A nakryj go sitkiem,
by nie uciekł z wszystkiem.
Nie wpuść go na huśtawkę,
bo zepsuje zabawkę,
jak kołychnie się do góry,
poobrywa oba sznury.
Weselej się babusi zrobiło. A dym się uradował, że ojej.
„Słuchajcie, narody! O mnie pieśniczka! Są piosenki różne, przeróżne, ale żeby
o dymie!...
Nie słyszane, nie słyszane!!"
Pokłębił się dym z powrotem do chaty starego.
Dymowe serce pełne jest radości, pełne wzruszenia. Jadłbyś mu się ucieszył, kotka mu się ucieszyła, Urszulka o nim zaśpiewała. Że to niby taki ciężki, że pozrywa sznury. Hi-hi-hi...
Wesoło dymowi, rad by coś komu dobrego zrobić, żeby i inni radowali się tak, jak on.
A tu deszcz leje, a tu woda strużkami płynie, po kamykach bełkoce, na spadkach ciurkoli.
W ogródku Marcelka w jamce pod płotem zebrało się wody po brzegi. I wciąż jei przybywa.
— Gdzie się podzieję... gdzie się podzieję? — kręci się po kałuży woda.
A dym woła:
— Wodo, wodo, nie trap się! Ścieknij tu sobie niedaleczko do piwnicy Marcelka. Mój mały brat, dymek z fajki, słyszał, jak gospodarz mówił do Walentkowej, że tam puściutko. Będziesz miała przestronne. Cały stawek tam zmieścisz. Uradowała się woda. Najpierw cienkim strumyczkiem przez wiecheć się przecisnęła, zabrała go z sobą, a potem już wartko z wesołym gwarem do piwnicy ciur-ciur-ciur... plusk-plusk...
Po ogrodzie biega myszka zakłopotana.
— Co za nieszczęście! Jamki nam deszcz zalewa... Gdzie się podziejemy?
A dym woła:
— O, tu, tu, w komorze Marcełka! Komora puściutka, sam gospodarz to mówił.
Dużo was tam się zmieści. O, tedy, tędy... widzisz tę szparkę?
Pobiegła myszka przez szparkę do komory. Po chwili pyszczek wystawiła, radośnie pisnęła:
— Do mnie tu, do mnie! Prędzej!
Rzuciło się zaraz ku szparce czterech myszki synów z żonami, z dziećmi i córki, i zięciowie, i wnuczęta, ciotki, wujkowie, stryjenki, szwagrowie i bratowe, i znajomi, i przyjaciele znajomych, i znajomi przyjaciół... Myszy, myszki, myszęta...
Kula się dym dalej po wiejskiej drodze, a tu widzi — zbliża się lisek od lasu. Skrada się, węszy... i chciałby dalej, i boi się.
A dym wola:
— Lisku, lisku, pewnie byś się chętnie pożywił. U mego gospodarza jest dwadzieścia kokoszek, wyrzeka na nie Marcelek, mówi, że nic niewarte, samo galgaństwo. Zróbże z nimi porządek. Trzecia chałupa stąd, jak dym idzie z komina Kury siedzą w przybudówce. Łatwo się podkopiesz, bo tam belki zmurszałe.
Zapomniał dym, że jest z niego biedaczyna z komina, że jest samotny, bo o tej porze żadna chałupa nie dymi.
Wesoło kulga się po ziemi, przeciska przez krzaki, czepia się płotów, wiesza się na
gałązkach i huśta w powietrzu.
Hej, tydyrym, tydyrym...
weź koszyczek, wynieś dym!...
Gdy się już dość wydokazywał na dworze, zachciało mu się z Marcelkiem pofiglo-wać. I zamiast nad dach, zaczął się pchać z powrotem do komina i kominem do izby.
W jednej chwili zakłębito się w izbie, zamroczniało. Nic nie widać! Nie ma czym oddychać! Dym, dym, dym! W oczy szczypie, aż łzy lecą. W gardle dusi, w nosie wierci... I wciąż go przybywa. Nowe i nowe kłęby wtaczają się do izby, obtoczą się pod powałą, pełzają po ścianach, rozwłóczą się po podłodze. I wciąż gęstnieją, gęstnieją...
Stary biega po izbie, krztusi się, sapie, kaszle.
— Pali się gdzieś, pali! Laboga, wszystko mi się spali!
Może ogień w piwnicy?
Może ogień w komorze?
Może ogień w przybudówce?
Zapalił świeczkę. Tuput, tuput po schodach na dół do piwnicy. Otwiera kłódkę...
Labogarety!
W piwnicy powódź! Woda strumieniem wali przez okienko, wypchnięty wiecheć po wierzchu pływa, ziemniaki w wodzie się kąpią!
Ale gdzie się pali? Gdzie się pali?
Biegnie dziadek do komory, otwiera. A tam szur-szur-szur... po kątach.
Laboga rety!
Dwieście myszy po komorze harcuje! Worki poprzegryzane. Kaszy, mąki wszędzie, aż biało na podłodze! Słonina objedzona, w serze powygryzane dziury, w misce utopiona mysz po mleku pływa, z przewróconego koszyka wszystek groch wsypał się do bańki z naftą!
Ale gdzie się pali? Gdzie się pali?
Biegnie dziadek do przybudówki. A tam z trzech kokoszek już ani śladu nie ma,
a trzy inne leżą na ziemi uduszone.
Laboga rety!
*
Przez całą noc dziadek Marcelek odprowadzał wodę spod okienka piwnicy i zasypywał podkop do kurnika. A gdy się zrobił już jasny dzień, pobiegł do babki Walentkowej.
— Proszę was, Walentkowo, chodźcie zaraz do mnie! Straszna mi się stała szkoda! Woda mi się wdarła do piwnicy! Ziemniaki w wodzie leżą! Trzeba je wynosić, na słonku rozkładać, suszyć!... Pogniją mi, wszystkie ziemniaki mi pogniją!
— Jakie ziemniaki? Przecie piwnicę macie pustą.
— No... no... tak... tak... nie... ale... ale... Obiad co południe ugotujecie dla mnie, dla siebie, dla wnuczki. Wieczerzę co wieczór ugotujecie dla mnie, dla siebie, dla wnuczki. Kraście, ile chcecie... czy jajecznicę, czy kaszę, czy kluski...
— Jakże to? Z czego gotować? Czym krasić? Przecie komorę macie pustą!
— No... no... tak... tak... nie... ale... ale... Koniecznie przychodźcie zarutko, zarutko...
Od Walentkowej podreptał Marcelek do pustego domu.
— Kotko Popielatko, prędzej do mnie! Jak najprędzej do mnie, bo mnie myszy zjedzą! Mleka co dzień dostaniesz, ile wypijesz; ziemniaków z omastą co dzień dostaniesz, ile zjesz, tylko wartko do mnie! Dzieci przeniosę ci...
Chwycił do czapki kotki dwa, szare-bure obydwa.
— Chodź, chodź za mną! Chybko, chybko!...
Przy dreptał do chaty sąsiadki.
— Jadłbysiu, Jadłbysiu! Budkę ci słomą wyścielę, jeść ci dam do syta — tylko mi chatę obiegaj, bo się lisek do moich kokoszek zwiedział! Obiegaj, przyjacielu, po sąsiedzku.
Dobrze teraz wszystkim.
Ale najbardziej — to chyba dymowi. Raduje się a raduje.
Idzie z komina w południe, idzie na odwieczerz. Wali kłębiasty, puchary, obłoczysty. Kosmate łapy wyciąga na prawo, na lewo.
— Witajcie, druhowie, witajcie! Oto jestem z wami, jestem z gromadą. Prościutka
nam droga w górę. Na kopanie ziemniaków potrzebna pogoda.
Na progu chaty siedzi dziadek Marce lek, fajkę kurzy, po polach popatruje.
— Hej, przeszła wiosna i lato... jesień się nabliża, a za nią zima. Wszystko zaśnie. Takoż i mnie się ma ku zaśnięciu. Potrzebne mi to ku sobie tylko garnąć, skąpić, ciułać... Zabiorę ze sobą chudobę na plecy w tę drogę daleką, daleką?...
Na miedzy obok Maćkowej gruszy spotkało się Lato z Jesienią.
Mówi brat Lato:
— Rządź tu teraz ty, siostro. A ja pójdę odpocząć. Miałem pracy a miałem. Tylachna pól posprzątać.
Została siostra.
Żurawica jęła osnuwać się w łąkowe mgły, w dymy pastusze, w babie lato.
"DWIE DOROTKI"
BAŚŃ WIELKOPOLSKA
Daleko stąd, daleko... za górą wysoką, za rzeką szeroką była wioska, a w tej wiosce biała chata, a w tej chacie mieszkał kmieć Pazurek z żoną Pazurkową.
I były w chacie dwie Dorotki.
Jedna była córką starego, druga córką starej; z pierwszej żony, z pierwszego męża.
Mówi raz stara do starego:
— I moja Dorota, i twoja Dorota. Żeby nam się nie myliło, będziemy wołali na twoją „sierota", a na moją „córeczka".
Markotno się staremu zrobiło, ale że żona była kłótliwa, hałaśnica, to dla świętego spokoju powiada:
— Niechże będzie i tak.
No i tak zostało.
Pazurek dobry był dla córeczki, ale Pazurkową nie była dobra dla sieroty.
Co najcięższą robotę na pasierbicę spycha i jeszcze dogaduje:
— A pośpieszaj, niecnoto, uwiń mi się z robotą.
Do swej córeczki zasię mówi:
— Spocznij sobie, poleź sobie, ja za ciebie wszystko zrobię.
I tak z jednej Doroty rośnie pracowitka, z drugiej Doroty rośnie leń. Jedna wszystko zrobić potrafi i robi ochotnie, drugiej wszystko i za ciężko, i za niemiło.
A tej sierotce o każdej chwili nie schodzi z myśli jej matusia, jej rodzona.
Plewi w polu len... a ten len teraz kwitnie niebieściutko, jakby kawałek zaobłocznego nieba spłynął z góry i od miedzy do miedzy smugą się położył... tak sierota, co spojrzy na ten len kwitnący, to sobie myśli:
„Musi matusia takie bławe oczy mieli".
' Żnie w polu sierpem dojrzałą pszenicę, to myśli sobie:
„Złociste-ci to pole, złociste, jakby je szczerymi dukatami nabił. Musi matusia takie włosy, taką złotą główeńkę mieli".
I te myśli o zmarłej matce ku dobremu sierotkę kierują.
Ujrzy starą babkę, jak chrust w płachcie z lasu dźwiga, a pod ciężarem przygina się, to myśli sobie:
„Jakby to matusia widzieli, toby pewnikiem tej babce pomogli. To i ja jej pomogę!"
Widzi, że dziecko siedzi na środku gościńca i w piasku się babrze, a tu stado krów idzie z pastwiska — to sobie myśli:
„Jakby matusia to widzieli, toby przecie dziecko złapali i sąsiadce odnieśli, bo je tu krowy mogą pobóść! To i ja tego babraka sąsiadce odniosę".
I tak, komu może, przysługę wyświadcza, do każdego się uśmiechnie, dla każdego ma dobre słowo.
Toteż wszystkim sierotka jest miła, cała wieś ją chwali.
A córeczka Pazurkowej na każdego wilkiem patrzy, każdemu niechętliwie odpowiada. To i nikt jej nie lubi.
Nastała zima. Spadły wielkie śniegi, przyszły lute mrozy, przyszły srogie dujawice. Stanęły rzeki, zamarzły jeziora. Świat stał się biały, uciszony, w słońcu iskrzący, o księżycu martwy i bezlitosny.
W taki to wieczór księżycowy mówi macocha do sierotki:
— Weźże wiadra i nanoś ze studni wody do stągwi. A zwijaj się, bo już trza chałupę zawrzeć i iść spać.
Wybiega sierotka na dwór, a tu mróz, a tu ślizgawica, że ledwie do studni doszła. Ciągnie wiadro z wodą, a ręce tak jej grabieją, że wcale drąga w garści utrzymać nie może.
Nachyla się, aby uchwycić za wiadro, a tu drewniaki jej się po lodzie obsunęły, a że cembrowina była niska, zważyła się dziewczyna ku głębi i w studnię wpadła!
Świecie najmilszy!
Aby tylko chodaki po niej przy studni zostały!
Leci, leci w głąb, a w głowie ma taki szum, że ani pojmuje, co się z nią dzieje.
I dopiero gdy o dno prasła — ocknęła się.
Spojrzała i widzi — jako że księżyc prosto nad studnią wisiał — przed nią drzwi wielkie jak wierzeje przy stodole.
Uchwyciła za skobel, pociągnęła... drzwi się otwarły.
I sierotka przez próg przeszła.
Hej!... Dziwy nad dziwami! Ani tu zimy, ani tu śniegu. Słońce świeci i grzeje, łąki kwitną, ptaki śpiewają.
Weszła na ścieżkę i idzie nią, idzie, a nacudować dość się nie może, jaki tu piękny świat dokoła! Takie zapachy, takie kolory, takie w powietrzu muzyki — że słowo tego nie opowie, pióro tego nie opisze.
Doszła do rozstajów, a tu widzi — grusza stoi, a na niej tyle gruszek, ile gwiazdek na niebie! Ani ich drzewina udźwignąć nie może. Gałęzie zwisły do samej ziemi, pie-niuszek się pochylił. I tak się grusza skarży:
Dołóż moja, ciężka dolo,
gałązeczki-ręce bolą.
Bujne wichry nie latają,
gruszek ze mnie nie strząsają.
„e* i Gałązeczki-ręce bolą.
Doloż moja, ciężka dolo!
- Skoczyła chyżo Dorotka, zaczęła gruszki obrywać. Rwie, rwie i na trawę składa,
wielką ich górę uskładała, drzewinie ulżyła.
Podniosły się gałązki w górę. Leciutko im, wesoło im.
I grusza ludzkim głosem znów mówi:
— Ulżyłaś mi, dobra dziewczynko... ulżyłaś mi. Znów mogę gałązkami kołysać, znów mogę radować się i wesołym szumem szumieć. Nabierz sobie mych gruszek na drogę.
Wzięła Dorotka trzy gruszki do fartuszka i poszła dalej.
Doszła do drugich rozstajów. Patrzy, a tu stoi chlebowy piec i tak ludzkim głosem labidzi:
Ile kropel płynie rzeką,
tyle dni się chleby pieką.
Kto zlituje się, zlituje,
chleby ze mnie powyjmuje...
Skoczyła sierotka, piec otworzyła, wszystkie bochenki wygarnęła.
A piec znów ludzkim głosem mówi:
— Dobra dziewczynko, niechaj ci się wszystko w życiu szczęści za to, żeś moje chleby uratowała. A to spaliłyby się na węgiel. Zabierz ich sobie, ile chcesz, na drogę.
Wzięła Dorotka bochenek chleba do fartuszka i poszła dalej.
I nadziwić się nie może, że choć gruszki je, choć chleb łamie — zawsze w fartuszku leżą trzy gruszki i zawsze cały bochenek.
A leciutkie to... ani czuje, że coś niesie.
Idzie, idzie dalej, aż zaszła do jakiejś chaty. Na progu chaty stoi baba o wielkich zębach i tak pyta:
— Dziewczynko, a dokąd wędrujesz?
— A donikąd. Tak se idę i idę i po pięknym świecie popatruję.
— To może byś do mnie na służbę przyszła?
— Przy szłabym, ale nie wiem, dam to radę waszej robocie?
— E, dasz radę, dasz, bo u mnie wielkiej pracy nie ma. Sprzątniesz mi izbę, zaścielesz łóżko i ugotujesz strawę dla moich domowników. A tych domowników to aby dwóch: kotek i piesek.
Roześmiała się sierotka i mówi:
— A toż to przecie żadna robota!
— No, to u mnie ostań. Jak przesłużysz rok, to cię nagrodzę wedle miary i sprawiedliwości. I wrócisz sobie do domu.
Weszła sierotka do izby. Czterem kątom się pokłoniła, kotka, pieska pogłaskała i na służbie została.
Co dzień baba o wielkich zębach od rana idzie w świat i nie wraca aż o zachodzie słońca.
Co dzień sierotka izbę wysprząta, że się od czystości aż świeci w każdym kątku. Poduchy i pierzyny wietrzy na płocie, a potem tak je strząsa, tak klepie, tak stroszy, że te poduchy i pierzyny pęcznieją, aż się zrobią jak banie.
To jak je zacznie na łóżku układać jedne na drugich, to ułoży aż pod samą powałę. Aż musi drabinę do łóżka przystawiać, bo inaczej baba o wielkich zębach na łóżko by nie wlazła.
I jedzenie gotuje. Jagły na mleku — przódzi kotkowi całą miseczkę, potem sama poje. Kluski z omastą — przódzi pieskowi całą miskę, potem sama poje.
Wraca wieczorem baba o wielkich zębach, a tu w izbie czyściutko jak na gody. Pierzyny poukładane aż pod powałę, kotek na piecu mruczy, piesek pod piecem aż sapie, taki najedzony.
— Widzę, dziewuszko, jak gospodarujesz.
Ano, minął rok. Ani jednego dnia sierotka nie zaniedbała się, co dzień w izbie jak przed świętem. Kotek i piesek upasione, sierstka na nich gładka, błyszcząca, oczy wesołe.
Baba o wielkich zębach woła swych domowników i pyta:
— Kotku, piesku, jaką skrzyneczkę dać dziewczynce za pracę? Czarną czy zieloną?
„Haw! haw! zieloną!" — szczeknął piesek.
„Miau! miau! zieloną!" — miauknął kotek.
Baba o wielkich zębach wyniosła zieloną skrzynkę, pożegnały się. Znów sierotka czterem kątom pokłoniła się, kotka, pieska pogłaskała i na drogę wyszła.
Baba o wielkich zębach za nią i po plecach ją głasnęła.
I tu nagle, co za odmiana!
Już na sierotce nie licha spódniczyna, nie wyłatany kaftanik, ale strój paradny, szumny, że cud!
Spódniczka suta w kwiaty, gorsecik aksamitny, koszula cieniutka, haftowana, na głowie jedwabna chusteczka, a buciki węgierskie czerwone i sznurowane!
Aniście na obrazku takiej pięknej lali nie widzieli.
Oj uradowała się sierotka, uradowała!
Podziękowała gospodyni, zieloną skrzyneczkę chwyciła i w drogę! Ale nie uszła ani dziesięciu kroków, jak coś dokoła zahuczało, zaszumiało, wielką wichrzycą powiało, dziewczyną trzy razy obróciło i oto widzi sierotka... Stoi na swym podwórku koło studni, a przed chatą ojciec i macocha, i córeczka przyglądają się, cudują się i rozeznać nie mogą, czy to ona, czy nie ona — ta ustrojona panna.
Dopiero ku nim podskoczyła, obcaskami zastukała, wszystkich grzecznie przywitała.
A potem do samego wieczora opowiadała, gdzie to była, co widziała, jaką służbę miała, co za służbę dostała.
Otworzyli zieloną skrzynkę, a tam bogactwa niezliczone, śliczności nie widziane: korale, bursztyny, pierścienie diamentowe, wstążki szczerozłotą nicią haftowane!
Rety, reteczki!
Poszli spać, ale nikt zasnąć nie może.
Stary nie śpi, bo myśli, jakiego by tu męża dla takiej pięknej, takiej bogatej córki znaleźć.
Stara nie śpi, bo myśli, jak by tu takież śliczności i dla swojej córeczki zdobyć.
Córeczka nie śpi, bo ją zazdrość aż po łóżku rzuca; czemu to nie moje! nie moje!
A sierotka nie śpi, bo myśli, co z tym bogactwem zrobi. Ojczaszkowi kupi ciepły kożuch na zimę i buty z cholewami.
I co jeszcze za te skarby? Coś by trzeba takiego, żeby stare babusie nie pracowały nad siły... żeby dzieci nie babrały się po drogach w kurzu... Ale jak by to... jak by to?...
Nad ranem dopiero wszyscy zasnęli.
Minęło kilka dni, aż stara mówi do swojej córeczki:
— Musisz i ty w studnię wskoczyć, do baby o wielkich zębach iść na służbę.
— Kiej się boję, mamo.
— Czego się, głupia, boisz? Jeszcze większą skrzynię z bogactwami przyniesiesz!
Poszły do studni. Stara córeczkę popchnęła. Dorotka w wodę wpadła, o dno prasnęła i wielkie drzwi przed sobą ujrzała. Pociągnęła za skobel, próg przestąpiła.
I wszystko akuratnie tak było, jak i wprzód. Idzie córeczka dróżką, a tu wiosna dokoła, słońce świeci, łąki kwitną, ptaki śpiewają.
Doszła do rozstajów, gruszę ujrzała. Na drzewinie gruszek, ile gwiazdek na niebie. Gałęzie zwisły do samej ziemi, pieniuszek się pochylił. I tak się grusza skarży:
Dołóż moja, ciężka dolo,
galązeczki-ręce bolą.
Bujne wichry nie latają,
gruszek ze mnie nie strząsają.
Gałązeczki-ręce bolą.
Doloż moja, ciężka dolo!
Ale córeczkę wcale to nie obeszło.
— A niech se tam! — wzruszyła ramionami. Zerwała kilka gruszek do fartuszka i poszła dalej.
Idzie, idzie... doszła do drugich rozstajów. Patrzy, a tu stoi chlebowy piec i tak ludzkim głosem labidzi:
Ile kropel płynie rzeką,
tyle dni się chleby pieką.
Kto zlituje się, zlituje,
chleby ze mnie powyjmuje...
Ale córeczkę wcale to nie obeszło.
— A niech se tam! — wzruszyła ramionami. Otworzyła piec, wybrała sobie ni
piękniejszy bochen, resztę w piecu zostawiła i poszła dalej.
Idzie, idzie... ale jej strasznie ten bochen cięży.
— Siądę se, odpocznę i pojem trochę.
Usiadła w cieniu, do chleba... a tu widzi, chleb w szczery kamień się zamienił! Do
gruszek, a tu widzi... gruszki w pecynki gliny się zamieniły! Jakże to jeść!
Wszystko musiała wyrzucić. Podniosła się i poszła dalej... a zła, a głodna!
Ale wreszcie doszła do chaty.
Przed chatą stoi baba o wielkich zębach i pyta:
— Dziewczynko, dokąd wędrujesz?
— Tak se idę, służby szukam.
— To może do mnie się zgodzisz?
— Przecie, że się zgodzę — mówi córeczka, bo tę skrzynkę z bogactwami ma myśli.
— Robota u mnie niewielka. Izbę sprzątniesz, łóżko zaścielesz, pieska i kotka m karmisz. A jak przesłużysz rok, nagrodzę cię wedle miary i sprawiedliwości. I wrócisz sobie do domu.
Weszły do izby. Córeczka kotka ręką odsunęła, pieska nogą odepchnęła.
„Niedoczekanie wasze! Nie będę cudzej gadziny oprzątała" — pomyślała sobie.
I tylko rozgląda się, gdzie tu stoi ta skrzynia, którą za zasługi dostanie.
Baba o wielkich zębach poszła do roboty, a córeczka garnek kaszy sobie ugotowała najadła się sama, kotkowi i pieskowi nic nie dała, na głodno ich z izby wypędziła i po szła spać.
Wraca wieczorem baba o wielkich zębach, a tu w izbie nic nie zrobione. Łóżko nit zasłane, podłoga nie umieciona, brudny garnek po kaszy na środku izby się wala, kotki ani pieska nie ma, a dziewczyna w ogródku pod jabłonką sobie śpi.
— Widzę, dziewuszko, jak się sprawujesz...
I tak szedł dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Córeczka tylko o sobie myśli. W izbie śmieci!... aż szura pod nogami. Poduszki i pierzyny zbrukane, a piesek z kotkiem wychudły, zjeżyły się, ogonki im wyłysiały, oczka im sparszywiały. Żywią się same, jak mogą, to w polu, to w lesie.
Ano miną rok.
Baba o wielkich zębach woła swych domowników i pyta:
— Kotku, piesku, jaką skrzyneczkę dać dziewczynie za służbę? Czy zieloną, czy czarną?
„Haw! haw! czarną!" — szczeknął piesek.
,,Miau! miau! czarną!" — miauknął kotek.
Baba o wielkich zębach wyniosła czarną skrzynkę, pożegnały się. Córeczka dobrego słowa ani kotkowi, ani pieskowi nie powiedziała, wzięła skrzynkę i wyszła na drogę.
Baba o wielkich zębach za nią i po plecach ją głasnęła.
Aż tu nagle co się nie stało!
Po córeczce od góry do dołu jakasi maź się rozlała... Smoła, nie smoła?
Dziewczyna skrzynkę chwyciła i w drogę! Ale nie uszła ani dziesięciu kroków, jak coś dokoła zahuczało, zaszumiało, wielką wichrzycą powiało, dziewczyną trzy razy obróciło i oto widzi córeczka... Stoi na swym podwórku koło studni, a przed chatą ojczym, matka i sierotka.
Matka w ręce klasnęła, wielkim głosem krzyknęła:
— A gdzieżeś, córeczko, tak się zwalała, gdzieżeś paradny strój podziała?!
Chwyciły skrzynkę! Jakie tam bogactwa?! Otwierają!... A ze skrzynki smyrgu-smyrgu... żaby, ropuchy, węże, jaszczurki... Rozlazło się to po podwórzu, po krzakach pochowało.
— Takieś to wiano przyniosła!
*
Za górą wysoką, za rzeką szeroką wioska, a w tej wiosce biała chata, a w tej chacie muzyczkowie grają, druhenki śpiewają, starościny w ręce klaszczą...
Jakież tam gody?
Wesele sierotki z kowalczykiem!
A macocha z córeczką patrzeć na to nie chciały, w świat poszły i kędyś w wielkim świecie przepadły.
Baśniczka miła czy niemiła —
już się skończyła.