Porazińska Janina
„Czarodziejska księga”
Ciachu, ciachu, ciach
Janicku,
Janicku,
cóż
to mas na licku ?
Cerwone
lelije.
Podarujze
mi je.
Śpiewa
sobie pasterka Justysia. Śpiewa idąc za gąskami. A tych gąsek
gromada bo to i swoje, i sąsiadowe.
-
E, czerwonej lelii to mi nie trzeba. Mam swoją na liczku. Ale co
ładna spódniczyna a kaftanik, a zapaska - toby mi się zdały.
Oj,
zdałyby się!
Bo
ta Justysi kiecuszka to na rosach zszargana, na cierniach podarta, na
rżysku wystrzępiona, a i od słońca spłowiała. Deszcz z
barwistości do ostatka ją wyprał. Szary, szareńki kurz się w nią
nabił.
A
tu na świecie tyle różności kolorów - co cud!
Patrzy
pasterka na niebo, a niebo jest modrzyste i obłoki po nim płyną
srebrem obrzeżone albo i złotą nicią obdziergane. A pod zniżające
się słonko ścielą się chmury czerwonopromienne: szparami tu i
tam wyziera niebo to niebieskie, to zielone, to szmaragdowe, to
mieniące się jak perły.
Jak
te perły na jarmarcznych straganach w Szczercowie.
-
Hej, takie ci mieć obleczenie!
Idzie
Justysia za gąskami po pastwisku nad rzeką. Młoda wiosna jest tu
dopiero. Ale że słonko już od miesiąca mocno grzeje, a nocami
ciepłe deszcze przechodzą - to i trawy podrosły wysoko, stokrocie
się już bielą, a tej drobnej żywizny pełno po ziemi biega, w
powietrzu bzyka i furkoce.
Idzie
pasterka brzegiem rzeki, o tych modrościach, o tej czerwieni na
niebie myśli, aż tu widzi - po trawie lezie rak. Wielkie raczysko.
Lezie i nożycami tnie: ciachu-ciach-ciach.
A
z tym rakiem to tak było: Żył"on sobie w rzece, norę tam
miał w gliniastym brzegu. Wielkie to było raczysko, to i szczypce
miał wielkie. I wciąż przednie łapska z nory do rzeki wysuwał, i
wciąż nożycami ciachał: ciach, ciach, ciach...
Gniewało
to rzekę, że ją tak nożycami kraje a kraje.
I
tak - raz nocą chce sobie woda śpiewać potoczyste, drobnofalisto:
Jeden
miesiączek na niebie,
drugi
miesiączek na wodzie.
na
wodzie...
Oj,
przypatrz ty się, noceńko,
mojej
srebrzystej urodzie,
urodzie!...
A
tu rak jej piosenkę szczypcami kraje i kraje na kawałki. Ani z tego
zrozumienia, ani z tego śpiewu. Jedno drugiego się nie trzyma:
"Je...bul-bul-bul...den
bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czek-czek..."
E,
do licha z tym krajaczem!
Rozgniewała
się woda i jak tylko rak wylazł z nory, chwyciła go, zakołysała
i fyrt! wyrzuciła na brzeg.
-
Siedźże se tam, nie psoć mi dłużej!
I
tu go Justysia ujrzała. A gdy go ujrzała, mówi:
-
Raku, krajesz a krajesz nożycami po próżnicy. Ukrajałbyś mi tej
zachodowej czerwieni na spódniczkę, a tej niebieskości na
kaftanik, a tej zieloniutkiej gładzizny na zapaskę. I żeby
sreberko było na okolenie, i żeby złote cekiny były na
naszycie...
Oj,
tobym cię za to kochała!
A
rak mówi:
-
Czemu nie! Moje nożyce potrafią wszystko naciąć. Idźże sobie za
gąskami, a ja ci tu tych kolorów naszykuję.
Poszła
Justysia gąsek pilnować.
Rak
właśnie dopiero co dojrzał nieżywego kreta i chciał zabrać się
do uczty - ale trudno. Mógł nie obiecywać. Ale jak obiecał, to
musi zrobić. Musi Justysi naciąć.
Wyciągnął
więc nożyce ku zachodowi... ale gdzie tam! Do barwiczek na
zachodzie dostać nie może.
-
Wlezę na tę górkę, to z wierzchołka, ani chybi, do nieba
dosięgnę.
Lezie
raczysko po rączemu tyłem, tyłem się cofa pod górę, pod górę...
Lazł całą
godzinę,
no i wreszcie wlazł na wierzchołek. Wyciągnął nożyce ku
zachodowi.
-
Eeee... gdzie tam!
Wspiął
się na pazurki.
-
Ani myśleć, ani myśleć, żeby dostać.
Złazi
raczysko w dół, złazi po rączemu tyłem, tyłem i myśli:
"Co
też tam się dzieje z moim kretem? Czy go aby kto nie porwał? Czy
go kto nie zjadł? Czy go żuki grabarze w ziemi nie zagrzebały?"
O
Justysi zapomniał.
Ale
zaledwie swymi oczyskami, na słupkach, zakręcił w lewo i w prawo,
dojrzał Justysię, że już gąski z pastwiska spędza.
Przystanął,
zadumał się, o krecie zapomniał.
-
Obiecałem, a nie nakrajałem. Co jej powiem? Co powiem? Aha!
A
Justysia już go dopadła.
-
Nakrajałeś, raku, dla mnie kolorów?
-
Nakrajałem, a jakże, nakrajałem. Niebieskiego na kaftanik,
zielonego na zapaskę i jeszcze srebra na dziergotkę, i jeszcze
złota na centusie.
-
Ojejej!... - skacze Justysia z radości. - A gdzież to masz?
-
Ano widzisz... zobaczyły ważki (co to je jeszcze nazywają panny
albo świtezianki), żem nakrajał tych barwistych płatków,
przyleciały i porwały mi wszystko dla siebie na sukienki.
-
A nie kłamiesz ty, raku ?
-
Prawdę szczerą mówię. Jak mi nie wierzysz, to pobiegnij tam,
gdzie się trzciny kołyszą, popatrz.
Pobiegła
Justysia i widzi... prawdziwie! Latają tam ważki, świtezianki,
panny. Te modro przybrane, te - złociście, te - niebiesko. A
wszystkie mają skrzydełka srebrne.
-
Czemuście mi kolory zabrały? To były dla mnie! - krzyknęła
Justysia.
Ale
ważki, świtezianki i panny kołysały się dalej spokojnie na
trzcinach i nic a nic sobie nie robiły z Justysinego krzyku.
Przypomniała
sobie pasterka o spódniczce, więc biegnie z powrotem do raka i
pyta:
-
A czerwieni mi nakrajałeś?
-
A jakże, a jakże.
-
To gdzie ona jest?
-
Ano widzisz... jak zobaczyły tę czerwień kowaliki, to zaraz
przybiegły i zabrały
ją
na swe żupany.
-
A nie kłamiesz ty, raku?
-
Szczerą prawdę mówię. Jak nie wierzysz, to pobiegnij do olszowego
zagajnika, popatrz.
Pobiegła
Justysia i widzi... Po olszowych pniach łażą do góry i na dół,
do góry i na dół kowaliki, a każdy w czerwonym żupaniku, każdy
wygląda jak koralik żywy.
-
Czemuście mi zabrały, co rak nakrajał? To było dla mnie na
spódniczkę! - krzyknęła Justysia.
Ale
kowaliki ani przystanęły: wciąż to pięły się po pniu w górę,
to zbiegały w dół. Nic sobie z Justysinego krzyku nie robiły.
A
tymczasem... słonko już zaszło, niebo już zszarzało, chmury już
spopielały.
Mrok
snuje się ziemią, snuje się niebem - do reszty kolory ugasza.
Wraca
Justysia do raka, a zła, aż czerwona.
Przeląkł
się rak. O krecie już wcale nie myśli. Pragnie już tylko Justysię
ułagodzić.
-
Jak chcesz, to ci nakraję...
-
Co? Tych szarości, tych mroczysków? Oszukałeś mnie! Kłamcą
jesteś!
Rak
chciał zawołać:
"Nie
jestem kłamcą! Do nieba nie mogłem dostać! A że o tych pannach,
o tych kowalikach - to co? Dziś jest przecież pierwszy kwietnia -
prima aprilis, to wolno zwodzić".
Chciał
tak zawołać, ale nie zdążył.
Chwyciła
go Justysia, podniosła w górę i machnęła.
Rak
poleciał w górę, jakby miał skrzydła. Od tego bystrego a
niespodziewanego pędu wszystko, co chciał powiedzieć, poplątało
się biedakowi w jego skorupiastej głowie. Więc krzyknął tylko:
-
Do nieba prima aprilis!
I
plums! - wpadł do rzeki.
Zaburzyła
się woda, rozeszły się po niej koła, zakołysały się trzciny.
Rak
oparł się o dno rzeczne.
Jasność
dnia zagasła. Zatliła się jasność nocy. Wielki, pyzaty księżyc
wysunął się zza lasu i wydźwignął się w górę, i srebrniał,
i drżał.
Przeszedł
przez oziminę, przez podorywkę, zamigotał w okienku Wojtaszkowej
chałupy, przelazł przez chruśniak i powędrował orosiałym
pastwiskiem ku wodzie.
Jak
olbrzymi, ze szczerego srebra ukuty talar położył się na rzece.
Rzeka
zapląsała z radości i chciała zaśpiewać:
Jeden
miesiączek na niebie,
drugi
miesiączek na wodzie,
na
wodzie.
A
przypatrz ty się, noceńko
mojej
srebrzystej urodzie,
urodzie!...
Ale
że rak dolazł już do swej nory i wystawił nożyce, i zaczął
swoją raczą robotę: ciachu-ciachu-ciach-ciach... to rzeka zaraz
rozsypała nutki swej nocnej śpiewanki, bo ją rak pociął na
kawałki.
I
wyszło z tego :
"Je...bul-bul-bul...
den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czek-czek..."
-
Widzicie go! Znów ten krajacz mi tu psoci!
Czarodziejska księga
Za
tą groblą staweczek,
za
staweczkiem młyneczek,
Woda
się tam potacza,
młyńskie
koła obraca.
Koło
małe i duże.
Młynarzówny
jak róże.
Jak
róże były młynarzowe córki, jedna piękniejsza od drugiej. A
było ich trzy.
Ta
najstarsza włosy miała czarne jak krucze skrzydło, a buzię
bielutką, jakby nigdy słonka nie widziała. Bo i gwoli tej białości
słonku z drogi schodziła.
Śmiano
się z niej we wsi, piosenkę o niej ułożono:
Popod
las, popod las
siwe
wołki gnała.
Bała
się słoneczka,
by
nie ugorzała.
Ta
średnia włosy miała brunatne jak liść bukowy o jesieni i oczy
zielone niby woda na głębinie.
A
ta trzecia złotowłosa była i oczy miała jako kwiatki lnowe, i
różaność przez nią przebijała, właśnie jakby zbiegła z
obłoku o wesołej pogodzie i błękitu nieba zarwała, i brzasku
jutrzenki.
Każda
z nich odmienną miała urodę i każda o co innego się starała.
Ta
najstarsza o to jeno, aby pięknie wyglądać. Wciąż się
przezierała to w zwierciadełku, to w stawowej wodzie, to w
zachwyconych ludzkich oczach. I wciąż pytała i siebie, i innych:
-
Czy mi ładnie w tym wianeczku ? A może w chusteczce będzie
piękniej?
Czy
uplotki[] nad czołem upiąć, czy po bokach zwinąć?
A
co lepiej na szyję włożyć: korale czy bursztyny?
Ta
średnia tylko by się bawiła, tylko by tańczyła. Ani jej robota w
głowie, ani matczyne przestrogi. Aby jeno z wesela na wesele, z
poprawin[] na poprawiny, z wieczornicy na wieczornicę.
Owczaryszek
wyśmiewca ułożył o niej śpiewankę:
Główka
boli, nóżki bolą,
aż
nic robić nie mogę,
nie
mogę.
Ale
śpiewać i tańcować
to
wam wnetki pomogę,
pomogę!
A
najmłodsza każdej roboty bardzo była ciekawa.
-
Babusiu, jak to robicie, że wam się niteczka przędzie tak
cieniutko, tak równiutko? Nauczcież tego i mnie! Matusiu, obudźcie
mnie jutro na doświtku do chleba: niechże się nauczę od was
rozczyniać ciasto. Tatuniu, pozwólcie mi samej jechać do grodu po
sita do młyna. Syna nie macie, to córka musi umieć koniem powozić.
Takie
to były te trzy młynarzówny.
*
Jesień
to już była późna, szczery przedzimek. Ciężkie chmury bałwaniły
się po niebie, wiatr gwizdał w suchych krzakach, a ziemia odarta z
zieleni, rozmiękła, wszelkiej żywiznie zdawała się przeciwna.
Do
młyna zastukała babka proszalna.
Chudziątko
to było zziębnięte i głodne.
Ulitowano
się nad nią.
Pod
piecem posadzono, miskę gorącej polewki dano.
Podjadła
sobie babka i powiada:
-
A teraz, dobre ludzie, siadajcie, czytania posłuchajcie, jak to
przed wiekami, przed dawnymi było na tej tu ziemi.
Pogmerała
babula w swym tobołku i wyciągnęła księgę na rzemyk zapiętą.
Wszyscy
okrutnie się zadziwili, że to babka proszalna, a na książkach się
rozumie, niby bakałarz[]. Jeszcze tutaj, jak młyn młynem, takiej
uczonej osoby nie widziano!
Zaraz
też najmłodsza córka skoczyła, ze skrzyni dobyła czysty ręcznik
i babce go na kolanach pod księgę rozpostarła.
A
babulka zażyła tabaki, księgę roztworzyła i dalej z niej czytać.
O
tych bliźniakach, dwóch synaczkach leśniczyny, z wózka matce
wykradzionych. Jednego uprowadziła wilczyca, drugiego niedźwiedzica.
I chowali się bracia: jeden z wilczętami w borowej kniei, drugi z
młodymi maruchami[] w niedźwiedziej gawrze[].
Tego
pierwszego karmiła wilczyca wilczym mlekiem, tego drugiego karmiła
niedźwiedzica niedźwiedzim mlekiem.
I
wyrosły z nich wielkoludy nie widziane, nie słyszane.
Idzie
taki lasem i mówi:
-
Jakoś latosie trawy niesilnie wyrosły, ani do kolan mi nie sięgają.
O
tych sosnach, o tych lipach, o tych brzozach tak mówi.
Stanie
takiemu chałupa na drodze, to mało co nogę uniesie i chałupę
przekroczy.
A
chce się krowie przyjrzeć, to ją sobie na dłoni postawi i ku
oczom podniesie jak małe kociątko.
Takie
to były olbrzymoludy.
Jednemu
było Wyrwidąb, drugiemu Łamiskała.
Precz
po ziemi naszej chodzili, porządki robili.
Wyrwidąb
z Puszczy Tucholskiej dęby i sosny wyrywał, na ramieniu je
przenosił jak wiązkę chrustu i Puszczę Niepołomicką drzewami
tymi obsadzał. Jako że królowie, co na Wawelu siedzieli, chcieli
mieć pod Krakowem wielgolasy dębowe, szumi-bory sosnowe, by grubą
zwierzynę tam hodować: a to tury, a to żubry, a to łosie, a to
jelenie, dziki... Łowy na nie urządzali.
Zaś
Łamiskała góry Tatry spod ziemi wydźwigał i doliny w nich
przerąbywał, aby potoki swoje drogi miały. Turniczki[] ciupagą[]
zaostrzał, aby się o nie chmury na strzępy darły, nad ziemią
naszą nie gromadziły i srogimi potopami jej nie zalewały.
O
takich to dziwach niesłychanych babula z księgi czyta.
Do
izby napchało się ludzi - aż ciasno.
Słuchają
tych historii, słuchają, a nie wiedzieć, co im bardziej dziwne:
czy ten Wyrwidąb, co wielkie rozrosłe drzewa niby lichą rzepę z
ziemi wyciągał, czy ten Łamiskała, co góry Tatry siekierą
przerąbywał, czy ta babusia, co z tych czarnych znaczków,
malućkich jak krupki tatarczanej kaszy, takie dziwy potrafi
wyczytać!
Dobry
zmierzch już się był uczynił, gdy słuchacze dopiero
pomiarkowali, że robota na nich czeka, i do swych chat jęli się
rozchodzić.
A
młynarka, że to kobieta była niegłupia, choć i na książce nie
uczona, powiada do starej:
-
Co się, babko, będziecie włóczyli od wsi do wsi po tych
szarugach, po tych kałużach. Zima się nabliża: śniegi, zawieje,
mróz się nabliża. Wszelka w powietrzu srogość człowiekowi
przeciwna. Ostańcie we młynie na zimę! Ciepłą izbę wam damy,
pożywienie wam damy - a za to będziecie moje dziewczyny uczyli
czytania na książce.
Ano
tak i tak, tak i tak... zmówiły się na jedno.
Babka
została.
Na
pierwszy tydzień poszła na naukę najstarsza córka. Ale nie nauka
jej w głowie! Zakręciła się po światołce[] babki i mówi:
-
Przyletę tu zarutko, babko, przyletę, jeno muszę świniaka ze
szkody wygnać!
Wybiegła
z młyna i już do wieczora ani się pokazała. Poleciała do
sąsiadek stroje oglądać.
A
babka pod piecem usnęła. A matka myślała, że córka na nauce.
I
tak było z tą najstarszą co dzień - od niedzieli do niedzieli.
Nadchodzi
drugi tydzień - poszła na naukę średnia córka. Ale i ta
zakręciła się jeno po izdebce i woła:
-
Przyletę tu, babusiu, przyletę, jeno wypraną bieliznę na
chruśniaku[] rozwieszę!
Jak
poszła, tak i nie wróciła do wieczora, bo u sołtysów za mostem
muzykę posłyszała.
A
babka pod piecem usnęła. A matka myśli, że córka na nauce.
I
tak było i z tą średnią co dzień - od niedzieli do niedzieli.
Nadchodzi
trzeci tydzień - idzie na naukę najmłodsza córka.
I
dopokąd jej zmierzch od książki nie odegnał, to się od książki
nie oderwała. Precz o literki pytała.
-
Powiedzcie, babusiu, jak się ten znaczek głosi? A ten jak kółeczko?
A ten jak siekierka? A ten zakręcony jak świński ogonek?
Kawałek
gładkiego wosku sobie przyniosła i patyczkiem na tej gładziźnie
literki pisze.
A
gdy minął tydzień, już coś niecoś przeczytać potrafiła.
I
tak przeszedł czas aż do wiosny.
Starsze
siostry niczego się od babki nie nauczyły, a najmłodsza czytać
potrafi, aż dziw! I z góry na dół, i z dołu do góry, i jaki
bądź wyraz jej pokazać, choćby najdłuższy, to migiem powie, co
on znaczy.
Poszła
w świat sława o młynarzównach. Że piękne, że wesołe, że
uczone.
Doszła
wieść o nich do czarownika.
Myśli
czarownik:
,,Muszę
się z jedną z młynarzówien ożenić! Każda z nich piękna jest -
miło mi będzie na piękną patrzeć. Wesoła jest - miło mi będzie
jej śmiechu i jej piosenek słuchać. Mądra jest - potrafi mi
gospodarkę poprowadzić".
A
z tego czarownika nieuroda był, że aż strach!
Wielki
i suchy jak tyka, brodzisko długie, uszy jak u nietoperza, nos jak
purchawka.
Przebrał
się czarownik za wędrownego kramarza: kaftan krótki, zagranicznej
mody, na nogach skórzniaki, na plecach skrzynka z towarem.
Stanął
przed młynem i woła:
-
Wstążki sprzedaję! Korale sprzedaję! Pachnidła sprzedaję!
Wybiegła
z domu najstarsza młynarzówna.
-
Chodźcie tu na ganek! Pokażcie towar, pokażcie!
Podszedł
kramarz, zdjął z pleców skrzynkę, otworzył ją i różności z
niej dobywa, a na ławie rozkłada: chusteczki, wstążki, tasiemki,
guziczki, koraliki, pierścionki, mydełka wonne.
Tęczą
wkoło pojaśniało, różą wkoło zapachniało.
Młynarzównie
aż oczy się świecą, aż ręce drżą do tych śliczności.
Nakupiła błyskotek, ile mogła.
Resztę
kramarz do skrzynki schował, skrzynkę zamknął, do pleców ją
przytroczył i mówi:
-
Panienko miła, doprowadź mnie do rozstajnych dróg, bo nie wiem,
którędy tu będzie najbliżej.
Wyszła
młynarzówna z kramarzem, a gdy już do rozłącznych dróg doszli -
czarownik wyjął z kieszeni złote jabłko i mówi:
-
Naści, dziewczyno, za twą przysługę złote jabłuszko. Ale je
musisz sama sobie złapać.
I
rzucił jabłko na drogę.
Potoczyło
się jabłko - młynarzówna za nim.
Już,
już... miała je pochwycić, ale jabłko umknęło jej ręki i toczy
się dalej. Toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem...
aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna
się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła
i zsunęła się w dół! Leciała, leciała... aż i spadła na dno
przepaści.
Ale
się nie potłukła.
Wstała,
rozgląda się... widzi tuż zamek wspaniały! Ściany marmurowe,
okna kryształowe, dach srebrny. A obok niej stoi ten sam kramarz,
który był we młynie.
-
Nie jestem kramarzem, jeno czarownikiem. To mój zamek. Ja tu jestem
panem. Zostaniesz tu u mnie i będziesz mi gospodarowała. A jeśli
będziesz posłuszna, to się z tobą ożenię. Chodź, zobacz, jak
będziesz pięknie mieszkała.
Oprowadza
czarownik młynarzównę po komnatach, a komnaty to paradne, jedna
piękniejsza od drugiej: ściany malowane, podłogi niedźwiedzimi
skórami zasłane, na ławach kobierce, na policach srebrne naczynia.
-
Wszędzie ci tu wolno chodzić, we wszystkich zwierciadłach się
przeglądać, ze
wszystkich
skrzynek wyjmować stroje i ubierać się w nie.
Zaprowadził
młynarzównę do izby jadalnej.
-
Co jeno rozkażesz mieć do jedzenia czy do picia, to się zaraz na
tym stole pojawi.
Zaprowadził
ją na koniec korytarza. Przed zamkniętymi drzwiami stanął.
-
Za tymi drzwiami jest izba, a do tej izby wchodzić ci nie wolno. To
sobie zapamiętaj. Nie usłuchasz - spotka cię kara.
I
czarownik zniknął, a młynarzówna została sama w pięknym zamku.
Nigdy
najstarsza młynarzówna do roboty nie była wyrywna, więc życie tu
jej się podoba.
Po
komnatach biega, coraz w inne wełniaki się przebiera, coraz inną
chusteczkę na głowie zawiązuje, przed zwierciadłami staje, urodę
swoją podziwia. A jak jest głodna - to do jadalni idzie, za stołem
siada, obrus rozkłada i jeno rozkazuje. A czego zażąda, to zaraz
przed nią na stole się zjawia.
Ale
gdy minęło czasu niemało, naprzykrzyło się już wreszcie
dziewczynie wciąż jeno się przebierać. Kto ją w tych strojach
widzi? Przecie nikt.
Staje
w korytarzu przed zamkniętymi drzwiami i myśli sobie:
"Co
też może być w tamtej izbie? Dlaczego czarownik zakazywał tam
zaglądać? E, zajrzę. Na chwileczkę jeno, ale zajrzę!"
A
to wam jeszcze powiem, że młynarzówna wciąż przy sobie nosiła
podarowane jej przez czarownika złote jabłko.
Zajrzała.
A
tam jeno klatka przy klatce, a w każdej ptaszek.
Wszystkie
ptaszki smutne: główki zwieszone, skrzydełka opuszczone. Pośrodku
izby stołek, a na stołku wielka księga na siedem pieczęci
zamknięta.
-
E, nic tu ciekawego. Co mi tam ptaszki. Co mi tam księga!
I
z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła.
-
Nie będzie wiedział, że tam byłam.
Nie
minęło czasu wiele, zaturkotały przed zamkiem koła, zajechała
karoca, a z karocy wysiadł czarownik.
-
Powiadaj, dziewczyno, coś tu robiła?
-
Miło się zabawiałam: po komnatach biegałam, piosenki śpiewałam,
koraliki na nić jedwabną nawlekałam.
-
A w zakazanej izbie byłaś?
-
Nie... nie byłam.
-
Pokaż jabłko!
Wyjmuje
młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych
plamach, a ono całe sparszywiałe.
-
Widzisz, jakie jabłko? Skłamałaś! Złote jabłko zawsze mi prawdę
pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię
za to kara.
I
zamknął dziewczynę w komórce.
A
sam do siebie tak mówi:
-
Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz pojadę po
drugą młynarzównę, jeno się przebiorę.
I
przebrał się czarownik za bogatego pana.
Brodę
ogolił, wąsy podkręcił. Włożył żupan na złote guzy zapinany,
na żupan kontusz jedwabny, niebieski, na głowę kołpak z czaplą
kitą, a kita przypięta brylantową zapinką.
Okręcił
się czteroodmiennym pasem złotolitym i karabelę za pas zatknął.
Na nogi wdział czerwone safianowe buty.
Bo,
jak to w piosence:
Płynie
woda do ogroda
od
samego krańca.
Czarne
buty do roboty,
czerwone
do tańca.
Prawda,
co nieuroda był z niego, to nieuroda. Ale i to prawda, że do tego
stroju to aż oczy rwało.
Wyszedł
czarownik ze swego podziemnego państwa i do młyna!
A
właśnie średnia młynarzówna koło stawu stała i młode kaczęta
zwoływała z wody, bo im jedzenie przyniosła.
Włosy
jej w zachodzącym słońcu połyskiwały jak miedź, a oczy takie
były zielone
i
tajemnicze, jak woda, co przy jej małych nóżkach pluskała.
Zachwycił
się dziewczyną czarownik.
A
więc kołpak zerwał z głowy, nisko nad ziemią nim zatoczył i
mówi:
-
Witaj, mościa panno! Jadę na wesele brata i oto stała mi się
przygoda. Obręcz z koła mi spadła. Kowala mi trza do pomocy...
Wskaż mi, panienko, gdzie tu kuźnia.
-
Zaprowadzę was, panie.
I
młynarzówna rada, że się z tak ustrojonym wielmożą we wsi
pokaże, miskę na ziemię rzuciła, gospodarski fartuch odpasała i
powiada:
-
Pójdźcież za mną. Tą groblą.
Gdy
minęli groblę, czarownik mówi:
-
Nie trudź się, waćpanno, dalej - jeno mi rączką ukaż, która to
z tych wsiowych
chat
jest kuźnią...
A
gdy mu średnia ukazała, dobył z kieszeni żupana złote jabłko i
mówi:
-
Weźże ode mnie, piękna panienko, to jabłko za grzeczność. O...
upadło mi! O... toczy się z górki! Gońże za nim, dziewczyno! Bo
do wody wpadnie! Złap je sobie, złap!
I
znów tak było, jak za pierwszym razem.
Potoczyło
się jabłko - młynarzówna za nim.
Już,
już... miała je pochwycić, ale jabłko uniknęło jej ręki i
toczy się dalej. Toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem,
lasem, aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna
się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła
i spadła na dno.
Ujrzała
przed sobą wspaniały zamek, a obok siebie pana w kontuszu, tegoż
samego, którego groblą prowadziła.
I
tę młynarzównę czarownik po zamku oprowadził.
-
Wszędzie ci tu wolno chodzić, tylko nie do izby za tymi drzwiami.
To sobie
zapamiętaj.
A
potem pyta:
-
A cóż ty najbardziej lubisz?
-
Najbardziej to lubię tańczyć.
-
No, to masz tu skrzyneczkę-dziwotkę. Jak tą uchwytką pokręcisz,
to ci skrzyneczka będzie grała a grała. A ty se tańcz.
I
czarownik zniknął, a młynarzówna została w wielkim zamku.
Nigdy
i średnia młynarzówna nie była wyrywna do roboty, więc się jej
tu życie podoba.
Po
komnatach biega, smaczne potrawy zajada, w piękne szatki się stroi,
co i raz skrzyneczkę nakręca i tańczy, tańczy...
Ale
gdy się jej to wreszcie znudziło i ona do zakazanej izby zajrzała.
Zobaczyła
ptaszki, zobaczyła księgę.
-
E, co mi tam do tego...
Z
izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła.
-
Nie będzie wiedział, że tam byłam.
Minęło
czasu niewiele, wraca czarownik i pyta:
-
Coś tu, dziewczyno, robiła?
-
Po komnatach biegałam, skrzyneczkę-dziwotkę nakręcałam, w
taneczku się obertałam.
-
A do zakazanej izby zaglądałaś ?
-
Nie... nie zaglądałam.
-
Pokaż jabłko!
Wyjmuje
młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych
plamach, a ono całe sparszywiałe.
-
Skłamałaś! Widzisz, jakie jabłko? Złote jabłko zawsze mi prawdę
pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię
za to kara.
...