Flaubert Gustaw PROSTOTA SERCA


Flaubert Gustave

PROSTOTA SERCA

Od lat prawie pięćdziesięciu wszystkie panie domu w Pontl'Eveque zazdrościły pani Aubain jej służącej Felicyty. Za sto franków rocznie gotowała, sprzątała, szyła, prała, prasowała, umiała też doglądać koni, tuczyć drób, robić masło, pozostając przy tym zawsze wierną swojej pani, która pomimo niezaprzeczonych zalet nie należała do osób o łatwym i miłym usposobieniu. Pani Aubain była wdową. Poślubiła niegdyś pięknego i ubogiego młodzieńca, który umarł na początku stycznia roku , zostawiając ją z dwojgiem małych dzieci i znaczną ilością długów. Musiała więc (oprócz folwarków Geffosses i Toucques) spieniężyć wszystkie nieruchomości dające około pięciu tysięcy franków rocznego dochodu, wyprowadzić się z domu w SaintMelaine i zamieszkać w innym, skromniejszym, który przypadł jej kiedyś jako scheda po dalekich krewnych i stał nie opodal rynku. Ten dom z łupkowym dachem wznosił się między dróżką biegnącą wśród płotów i uliczką wychodzącą na rzekę. Na skutek starości i zaniedbania pozapadały się tam podłogi i mieszkańcy potykali się o wystające deski. Wąski przedpokój oddzielał kuchnię od jadami, w której pani Aubain spędzała całe dnie, siedząc przy oknie w wyplatanym fotelu. Wzdłuż białej lamperii stało w szeregu osiem mahoniowych krzeseł. Nad starym fortepianem wisiał barometr, a pod nim stos pudełek i kartonowych teczek wznosił się na kształt piramidy. Miejsce po obu stronach żółtego, marmurowego kominka, z ozdobami w stylu Ludwika XV, zajmowały miękkie berżery obite gobelinem. Pośrodku pysznił się zegar, kopia świątyni Westy, a w całym pokoju było trochę czuć pleśnią, gdyż poziom podłogi znajdował się poniżej ogrodu.

Korytarz na pierwszym piętrze prowadził najpierw do obszernej i wyklejonej tapetą w jasne kwiaty sypialni „Pani”. Wisiał tu portret „Pana” w stroju, jaki nosili galanci w okresie Terroru. W mniejszym pokoju, obok, były dwa łóżeczka bez materaców. Przylegał do niego salon, zawsze zamknięty i pełen mebli obitych suknem. Salon łączył się z przejściem wiodącym do gabinetu. Na półkach biblioteki, ustawionej w podkowę pod ścianami, stło

czono mnóstwo książek i szpargałów. Środek zajmowało biurko z czarnego dębu.

Dwa podnoszone blaty nikły pod rysunkami piórkiem, pejzażami gwaszem i sztychami Audrana. Były to ślady lepszych czasów, zbytku, o którym wspomnienia rozwiewały się już w przeszłości.

Okienko na drugim piętrze, skąd roztaczał się widok na łąki, oświetlało izdebkę Felicyty. Zrywała się o świcie, żeby nie spóźnić się na prymarię, i pracowała bez przerwy aż do wieczora. Po obiedzie, gdy już starannie wymyte naczynia stały w należytym porządku, zagrzebywała w popiół tlącą się głownię i z różańcem w ręku drzemała pod piecem. Czystość i ład, jakie panowały w jej kuchni, a także blask bijący od wyszorowanych rondli, były powodem zawiści i utrapienia innych kucharek.

Felicyta była oszczędna, jadła powoli, zbierając palcem ze stołu okruchy chleba: dwunastofuntowego bochna pieczonego specjalnie dla niej, który miał jej wystarczyć na trzy tygodnie. O każdej porze roku wdziewała perkalową chustkę, którą przypinała szpilką na plecach, czepek zakrywający zupełnie włosy, czerwoną spódnicę i szare pończochy. Na kaftan kładła fartuch sięgający pod szyję, jaki noszą pielęgniarki w szpitalach.

Miała chudą twarz i cienki głos. Liczyła sobie tylko dwadzieścia pięć lat, a dawano jej czterdziestkę. Po pięćdziesiątce nie zmieniała się już wcale. I zawsze milcząca, o ruchach opanowanych, przypominała do złudzenia figurę wyrzezaną z drzewa, poruszającą się za pomocą ukrytego wewnątrz mechanizmu.

Jak każda kobieta miała i Felicyta swoje przeżycia miłosne. Ojciec jej, murarz, zabił się spadłszy z rusztowania. Potem odumarła ją matka, siostry rozeszły się po świecie, gospodarz wiejski przyjął Felicytę do służby i kazał dziewczynce paść krowy. Drżała z zimna, odziana tylko w łachmany, piła wodę z kałuży, kładąc się na brzuchu, brała cięgi za lada przyczyną, wreszcie wypędzono ją za kradzież trzydziestu miedziaków, której nie popełniła. Najęta w innym folwarku opiekowała się drobiem. Cieszyła się tutaj łaskami chlebodawców i dlatego reszta czeladzi popatrywała na nią z ukosa.

W pewien sierpniowy wieczór (miała wtedy osiemnaście lat) koleżanki zaciągnęły ją na zabawę do Colleville. Hałas wiejskiej muzyki, lampiony płonące wśród drzew, pstrokate suknie, koronki, złote krzyżyki, tłum ludzi podrygujących rytmicznie oszołomiły dziewczynę i wprawiły w zdumienie. Chciała już przysiąść wstydliwie z boku, ale bogato ubrany parobek z fajką w ustach, oparty do tej pory o dyszel ogromnego wozu z płócienną budą, poprosił ją do tańca. Zafundował Felicycie jabłecznik i kawę z plackiem, kupił chustkę u kramarza, a sądząc, że odgadła jego zamysły, zaofiarował jej swoje towarzystwo aż do domu. Na skraju łanu owsa przewrócił ją brutalnie. Przestraszona, zaczęła wołać na pomoc. Odszedł.

Innym razem Felicyta spotkała Teodora (takie imię miał parobek) u schyłku dnia na drodze do Beaumont, kiedy usiłowała wyminąć, ocierając się spódnicą o koła, wlokącą się krok za krokiem kopiatą furę siana.

Podszedł do niej grzecznie, prosząc o przebaczenie i zwalając winę na trunki, których wypił wtedy za wiele.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, i miała ochotę uciec.

Zaraz też jął gawędzić o urodzajach i wypytywać o notablów gminy, ponieważ ojciec jego przeprowadził się z Colleville na folwark Ecots i mieszkali teraz w sąsiedztwie.

— Tak — odpowiedziała.

Dodał, że jego rodzice życzą sobie, żeby już poszedł na swoje. Nie spieszył się zresztą, czekał na żonę, którą chciałby sam sobie wybrać. Spuściła głowę. Wtedy zapytał Felicytę, czy myślała już kiedy o małżeństwie. Odrzekła z uśmiechem, że nie godzi się stroić sobie takich żartów.

— Ależ nie, przysięgam ci — i objął ją lewą ręką wpół.

Szła tak, podtrzymywana jego ramieniem; zwolnili kroku. Wiatr był łagodny, wschodziły gwiazdy, olbrzymi wóz siana kołysał się przed nimi, cztery konie stąpały krok za krokiem, wzniecając tumany kurzu. Potem, bez rozkazu, skręciły w lewo. Pocałował ją jeszcze raz. Znikła w mroku.

W następnym tygodniu Felicyta przystała na schadzkę z Teodorem.

Od tego czasu spotykali się zawsze w głębi zabudowań gospodarskich, pod samotnym drzewem rosnącym za załomem muru. Feli

cyta nie była niewinna jak panienki z miasta, zwierzęta bowiem uświadomiły ją dostatecznie; ale rozsądek i honor niewieści uchroniły ją od upadku. Opór zwiększył namiętność Teodora do tego stopnia, iż aby wreszcie ją zaspokoić (a może i przez głupotę), zaproponował dziewczynie małżeństwo. Wahała się, czy mu zaufać. Złożył uroczystą przysięgę.

Po paru dniach zwierzył jej się z troski, która gnębiła go od dawna: ubiegłego roku rodzice, ażeby uchronić go od wojska, opłacili kogoś, kto stanął zamiast niego przed komisją, ale sprawa mogła wyjść na jaw, w każdej chwili mogli go złapać, i na samą myśl o życiu w koszarach trząsł się ze strachu. Tchórzostwo Teodora było dla Felicyty objawem delikatności, otaczała go więc tym większą tkliwością. Wymykała się nocą na schadzki, podczas których chłopak zadręczał ją obawami i naleganiem. Na koniec oznajmił, że pójdzie sam do gminy, wywie się dobrze, jak stoją sprawy, i zawiadomi ją o wszystkim w przyszłą niedzielę między jedenastą wieczór a północą.

Nie zjawił się sam, ale posłał przyjaciela, który oświadczył Felicycie, że nigdy więcej Teodora nie zobaczy. Chcąc zabezpieczyć się przed poborem, poślubił starszą i bardzo bogatą osobę, niejaką panią Lehouissais z Toucques. Rozpacz Felicyty nie miała granic. Padła na ziemię, krzyczała, wzywała miłosierdzia bożego i samotna jęczała w polu aż do wschodu słońca. Po czym wróciła do domu i oświadczyła, że zamierza odejść. I pod koniec miesiąca, otrzymawszy zasługi, zgarnęła cały swój dobytek w chustkę i powędrowała do Pontl'Eveque. Przed zajazdem wdała się w rozmowę z panią w żałobie, która właśnie szukała służącej. Dziewczyna umiała niewiele, ale okazywała tyle dobrych chęci i stawiała warunki tak skromne, że pani Aubain powiedziała wreszcie:

— Niech będzie, przyjmuję cię.

W kwadrans później Felicyta rozłożyła zawartość węzełka na nowym mieszkaniu.

Z początku żyła tu w stanie ciągłego oszołomienia, którego przyczyną był „poziom domu” i wspomnienia „Pana”, unoszące się ponad wszystkim. Zdawało jej się, że siedmioletni Paweł i zaledwie czteroletnia Wirginia są zrobieni z cennego kruszcu. Nosiła ich cały dzień „na barana” i co chwilę obsypywała pieszczotami. Nie lubiąc przesady, parni Aubain była zmuszona zakazać

bezustannego całowania dzieci, co uraziło służącą do głębi. Mimo to była szczęśliwa. Spokój otoczenia zabliźnił jej ranę.

Co czwartek zjawiali się zawsze ci sami goście na partyjkę bostona. Felicyta przygotowywała karty i rozpalała w kominku. Przychodzili punktualnie o ósmej i przed wybiciem jedenastej wstawali od gry.

W poniedziałki tandeciarz zamieszkały w sąsiedztwie już od rana rozkładał na ziemi stare żelastwo. Po chwili miasteczko napełniało się ludzkim rozgwarem, z którym mieszało się rżenie koni, beczenie jagniąt, chrząkanie świń i łomot wozów po zabrukowanych ulicach. Około południa, w czasie największego targu, stawał w progu wysoki wieśniak z haczykowatym nosem i w czapce zsuniętej na tył głowy. Był to Robelin, dzierżawca z Geffosses. Zaraz po nim zjawiał się Liebard z Toucques, chłop tłusty i opiekły, w szarej kurtce i w sztylpach z ostrogami.

Obydwaj mieli w koszyku kury i sery. Felicyta udaremniała zawsze drobne szachrajstwa, które zamierzali popełnić, co przejmowało ich takim respektem, że odchodząc kłaniali się w pas.

Od czasu do czasu wstępował, aby złożyć uszanowanie, markiz de Gremanville, jeden z wujów pani Aubain, zrujnowany hulankami i osiadły pod koniec życia na ostatnim skrawku ziemi, jaki pozostał mu w Falaise. Wpadał zawsze w porze drugiego śniadania razem z nieznośnym pudlem, po którego łapach zostawały na wszystkich meblach brudne ślady. Pomimo wysiłków, ażeby nie odstąpić w niczym od wykwintnych manier szlachcica z krwi i kości, przestrzeganych tak gorliwie, że uchylał kapelusza mówiąc „nieboszczyk mój ojciec", markiz nie mógł oprzeć się dawnemu nałogowi i wychylał kieliszek za kieliszkiem, przeplatając je pieprznymi dykteryjkami. Felicyta grzecznie wypychała go za próg domu.

— Już pan dość wypił, panie de Gremanville, do miłego zobaczenia.

I zamykała drzwi.

Otwierała je za to z prawdziwą przyjemnością panu Bourais, dawnemu rzecznikowi sądowemu. Jego biały krawat, łysina, żabot, obszerny brązowy surdut, okrągły ruch, jakim sięgał do tabakierki, cała w ogóle postać starszego pana onieśmielała Felicytę, tak jak zawsze onieśmiela nas i niepokoi zetknięcie z ludźmi niezwykłymi.

Administrował posiadłościami „Pani", zamykał się z nią więc w gabinecie „Pana" na długie godziny. Bał się narazić komukolwiek, miał niezmierny szacunek dla urzędów i rościł sobie pretensję do gruntownej znajomości łaciny. Chcąc sprawić przyjemność dzieciom, a także pouczyć je w sposób zajmujący i przystępny, podarował im geografię w obrazkach. Były na tych rycinach przeróżne zdarzenia z szerokiego świata: ludożercy z piórami na głowie, małpa porywająca biało ubraną dziewicę, Arabowie na pustyni, polowanie na wieloryba...

Paweł objaśniał Felicycie te ilustracje. Innego wykształcenia nie otrzymała.

Nauczycielem dzieci był niejaki Guyot, ubogi urzędnik z merostwa, znany z pięknych rąk i z tego, że umiał naostrzyć scyzoryk o podeszwę.

W pogodne dni cała rodzina wyruszała wczesnym rankiem do Geffosses.

Zabudowania gospodarskie leżały na zboczu wzgórza, dom stał pomiędzy nimi i z oddali morze wyglądało jak szara plama. Felicyta wyjmowała z kosza plastry zimnego mięsa i pani Aubain jadła z dziećmi śniadanie w pokoju za mleczarnią. Była to jedyna pozostałość wiejskiego pałacyku, obecnie już nie istniejącego. Pani Aubain pochylała głowę pod ciężarem wspomnień. Dzieci milkły, żadne z nich nie śmiało się poruszyć.

— Ależ idźcie się bawić — mówiła.

Wybiegały z ulgą. Paweł wdrapywał się na stodołę, zastawiał sidła na ptaki, puszczał kaczki po wodzie bajorka albo uderzał kijem w beczki, które dudniły jak bębny. Wirginia karmiła króliki, a potem biegła w pole nazbierać bławatków. Wiatr podnosił jej sukienkę i ukazywał haftowane majteczki.

W pewien jesienny wieczór wracali wszyscy przez pastwiska. Wąski nów oświetlał część nieba, a mgły spływały jak wstęgi na sfalowane pola. Woły, leżąc na trawie, spokojnie obserwowały przechodzącą gromadkę. Na trzeciej z rzędu łące kilka z nich wstało i otoczyło ją kołem.

— Niech się państwo nie boją — powiedziała Felicyta i szepcząc jakieś zaklęcia, poklepała po grzbiecie wołu, który stał najbliżej. Zawrócił i reszta poszła za jego przykładem.

Ale na następnym pastwisku rozległ się przeraźliwy ryk. Z gęstej mgły wyłonił się buhaj. Zaczął się zbliżać do obu kobiet. Pani Aubain przyśpieszyła kroku.

— Nie, nie, spokojnie! — zawołała Felicyta.

Mimo to obie zaczęły pędzić. Słyszały coraz bliżej sapanie, zwierzę zaczęło je ścigać. Racice waliły w ziemię jak młoty, buhaj galopował. Felicyta odwróciła się, nabrała pełne garście ziemi i cisnęła mu nią w ślepia. Opuścił pysk, potrząsnął rogami, dreptał i ryczał z wściekłości. Pani Aubain dobiegła tymczasem z dziećmi do skraju pastwiska i usiłowała wedrzeć się na stromy nasyp. Felicyta cofała się, rzucała bezustannie grudy ziemi i garście trawy, krzycząc:

— Prędzej, prędzej!

Pani Aubain skoczyła do rowu i popychając przed sobą Wirginię, potem Pawła, stanęła ostatnim wysiłkiem na krawędzi zbocza. Buhaj przyparł Felicytę do rzadkiego płotu, ślina ciekła mu z pyska i już brał dziewczynę na rogi. Zdążyła jednak przecisnąć się między żerdziami i olbrzymie zwierzę stanęło zdumione.

Zdarzenie to było przez lat wiele tematem rozmów w Pontl'Eveque. Felicyta nie szczyciła się wcale swoim czynem, nie postało jej nawet w głowie, że był on bohaterski.

Uwagę służącej pochłonęło całkowicie zdrowie Wirginii. Przestrach wywołał u dziewczynki wstrząs nerwowy i doktor Poupart zalecił kąpiele morskie. Podówczas Trouville nie cieszyło się jeszcze taką sławą, jak dzisiaj. Pani Aubain zasięgała informacji ze wszystkich stron, radziła się pana Bourais i czyniła przygotowania jak do dalekiej podróży.

Bagaże zabrał na wóz Liebard jeszcze o dzień wcześniej. Nazajutrz przyprowadził parę koni, z których jeden miał siodło damskie z aksamitnym oparciem, a na grzbiecie drugiego przymocowano pelerynę zwiniętą w ten sposób, że stanowiła wygodne siedzenie. Felicyta zaopiekowała się Wirginią. Paweł dosiadł osła, którego pan Lechaptois wypożyczył pod warunkiem, że będzie miał bardzo dobrą opiekę.

Droga była okropna, na przebycie ośmiu kilometrów stracono dwie godziny. Konie zapadały w błoto aż po pęciny i żeby się wydobyć, podrzucały nagle zadami. Potykały się o koleiny, musiały przeskakiwać rowy. Klacz Liebarda przystawała co jakiś

czas bez żadnego powodu. Czekał cierpliwie, aż zdecyduje się ruszyć dalej, ł opowiadał o ludziach, których posiadłości przylegały do drogi, dorzucając do ich dziejów własne poglądy. Tak oto, gdy w połowie ulicy prowadzącej przez Toucques mijali okna otoczone rozkwitłą nasturcją, powiedział wzruszywszy ramionami: „Ot i ta wdowa Lehouissais, zamiast wziąć sobie młodego chłopca”... Felicyta nie dosłyszała końca, ponieważ konie puściły się kłusa i osioł zaczął galopować. Skręcili na ścieżkę, otwarto bramę i wszyscy zsiedli przed gnojówką, rozlaną aż pod sam próg domu.

Widząc swoją panią, matka Liebard okazała wiele hałaśliwej radości. Podała na drugie śniadanie pieczeń wołową, kiszkę, flaki, potrawkę z kurczęcia, musujący jabłecznik, tort, kompot i śliwki moczone w spirytusie. Przez cały czas posiłku zabawiała gości rozmową: prawiła komplementy pani, zachwycając się jej wybornym zdrowiem, unosiła się nad urodą panienki i nad tym, że tak ślicznie wyrosła, cieszyła się męską postawą i tuszą Pawła, a nie pominęła w swoich pochwałach nawet i zmarłych dziadków, których Liebardowie pamiętali, już bowiem od kilku pokoleń służyli w rodzinie. Dom mieszkalny był nacechowany staroświecczyzną tak samo jak gospodarze. Belki powały były spróchniałe, ściany czarne od dymu, szyby zarosłe kurzem. Na dębowej półce stały i leżały bezładnie najrozmaitsze przedmioty: kubki, talerze, miski cynowe, potrzaski na wilki, nożyce do strzyżenia owiec i olbrzymia lewatywa, która wzbudziła wesołość dzieci. Pod drzewami rozsiadłymi za płotem rosły grzyby, spośród gałęzi przeglądały kępy jemioły, zwisające od ciężaru jagód. Grube strzechy, jakby obciągnięte brunatnym aksamitem postrzępionym u brzegów, oparły się wielu burzom i huraganom. Mimo to wozowni groziła ruina. Pani Aubain przyrzekła, że pomyśli o jej odnowieniu, i kazała siodłać konie.

Do Trouville było jeszcze pół godziny. Cała karawana zsiadła z koni, ażeby wdrapać się na urwisko nadbrzeżne, skąd było widać okręty, i ominąwszy zakręt bulwaru wjechała po kilku minutach na dziedziniec oberży „Pod Złotym Jagnięciem", należącej do pani David.

Zmiana powietrza i kąpiele dały prędko tak pomyślne skutki, że Wirginia poczuła się lepiej Już w parę dni po przyjeździe. Nie

mając kostiumu kąpielowego wchodziła do wody w koszuli. Posługaczka ubierała ją w budce straży celnej, którą wynajmowano letnikom.

Po południu cała gromadka szła na spacer, najczęściej w stronę Hennequeville albo na Czarne Skały. Z początku ścieżka prowadziła pod górę, doliną zieloną niby trawnik w ogrodzie, potem przecinała płaszczyznę, na której ciągnęły się pastwiska przeplatane łanami zbóż. Wśród gęstych cierni na skraju drogi sterczał ostrokrzew. Gdzieniegdzie gałęzie ogromnego, uschniętego drzewa rysowały zygzaki na błękicie.

Za każdym razem rozkładano pledy na łące, skąd po lewej stronie widniało Deauville, po prawej Hawr, a na wprost — morze. Błyszczało w słońcu, gładkie jak lustro i tak spokojne, że ucho z trudem chwytało jego szum i słychać było świergot wróbli ukrytych w listowiu. Cały ten obraz nakrywała niezmierzona kopuła nieba. Pani Aubain siedziała pochylona nad robótką, Felicyta zbierała lawendę. Paweł nudził się i chciał wracać. Niekiedy całe towarzystwo wyprawiało się łodzią aż za Toucques, aby nazbierać muszel. Przypływ zostawiał morskie jeże i meduzy, dzieci goniły za strzępami piany, które wiatr porywał. Senne fale, opadając na piasek, rozpościerały się przy brzegu rozległym aż po widnokrąg i graniczącym od strony lądu z wydmami, które oddzielały ów brzeg od bagniska i łąk podobnych do pola wyścigowego. Kiedy wracali, Trouville rosło w oczach, a jego domki rozmaitej wielkości wyglądały jak porozrzucane w wesołym nieładzie.

W dni nazbyt upalne nikt nie wychodził z domu. Oślepiająca jasność, przenikając między deszczułkami żaluzji, kładła na ścianie grube pręty światła. W miasteczku zamierały wszystkie głosy. Ulice świeciły martwą pustką. Cisza, rozpostarta szeroko, potęgowała jeszcze bezwład przedmiotów. Z oddali dolatywały uderzenia młotów, którymi robotnicy portowi bili w kadłuby okrętów, a ciężki wiatr przynosił zapach smoły.

Powrót łodzi rybackich był zawsze wydarzeniem dnia. Kiedy już ominęły znaki ostrzegawcze, zaczynały lawirować. Opuszczały żagle do połowy masztów, zostawiając tylko żagiel środkowy, co wydymał się jak balon; wtedy, ścigając się po pluszczących falach, sunęły do przystani i tu rzucały kotwice. Potem każda łódź

ustawiała się wzdłuż krawędzi bulwaru. Marynarze ciskali przez burtę szamocące się ryby. Czekał na nie rząd wózków; kobiety w bawełnianych czepkach wybiegały na spotkanie, żeby uściskać mężów i odebrać kosze z połowem.

Pewnego dnia jedna z kobiet podeszła do Felicyty, która w chwilę później wpadła do pokoju promieniejąc z radości: spotkała siostrę. Zaraz potem Anastazja Barette, z męża Leroux, stanęła w progu; na jednej ręce miała niemowlę, drugą trzymała inne dziecko za rączkę. Towarzyszył im chłopczyk czupurnie podparty pod boki, w marynarskim berecie zsuniętym na lewe ucho.

Od tego czasu kręcili się zawsze pod kuchnią albo zjawiali się ni stąd, ni zowąd w czasie spaceru. Mąż nie pokazywał się nigdy. Felicyta pokochała rodzinę całym sercem. Sprawiła im kołdrę, kilka koszul i naprawiła własnym kosztem kuchnię. Ta słabość irytowała panią Aubain. Nie znosiła chłopca, ponieważ mówił „ty” do Pawła. Skorzystała z pierwszej nadarzającej się niepogody, która przyprawiła Wirginię o kaszel, i zarządziła powrót do Pontl`Eveque.

Pan Bourais pomógł jej wybrać szkołę. Kolegium w Caen miało jak najlepszą opinię. Umieściła więc tam Pawła i zniosła dzielnie rozstanie z chłopcem, zadowolonym zresztą, że zamieszka w domu, gdzie będzie miał wielu kolegów.

Pani Aubain zgodziła się na rozłąkę z synem, ponieważ uważała ją za konieczną. Wirginia myślała coraz mniej o bracie. Felicycie brakowało jego hałaśliwych zabaw, ale pocieszyło ją nowe zajęcie: od Bożego Narodzenia miała towarzyszyć panience na lekcje katechizmu.

Najpierw przyklękała w drzwiach kościoła, potem szła przez wysoką nawę pomiędzy rzędami krzeseł, otwierała ławkę pani Aubain, siadała i rozglądała się wokoło.

Z prawej strony w stallach prezbiterium siedzieli chłopcy, z lewej — dziewczęta, ksiądz stał przy pulpicie, na witrażu absydy Duch Święty unosił się nad Marią, witraż w innym oknie wyobrażał Matkę Boską klęczącą nad małym Jezuskiem, a na wielkim

ołtarzu grupa rzeźbiona w drzewie przedstawiała triumf Michała Archanioła nad powalonym smokiem.

Ksiądz streszczał wyjątki ze Starego Testamentu. Felfcycie zdawało się, że widzi raj, potop, wieżę Babel, miasta w płomieniach, umierające narody i powalone bałwany. Obrazy te oświeciły ją do głębi, ukazały potęgę Najwyższego i nauczyły lękać się jego gniewu. Później zalewała się łzami słuchając Dziejów Apostolskich. Dlaczego ukrzyżowano Tego, który umiłował dzieci, karmił tłumy, uzdrawiał ślepców i był tak dobry, że zechciał urodzić się wśród najbiedniejszych, w stajence? Zasiewy, żniwa, tłoczenie owoców, wszystkie te bliskie i dobrze znane sprawy, o których mówi Ewangelia, zajmowały tyle miejsca w jej życiu. I pokochała jeszcze tkliwiej baranki przez miłość dla Baranka Bożego, a gołębie dla ich pokrewieństwa z Duchem Świętym.

Tylko że postać Jego z trudem mogła sobie wyobrazić: gdyż był nie tylko ptakiem, ale czasami ogniem, a innym razem tchnieniem. To z pewnością Jego światło unosi się nocą nad bagnami. Jego dech pogania chmury. Jego głos czyni granie dzwonów harmonijnym. I tak trwała w uwielbieniu, radując się cicho chłodem murów i spokojem, jaki panował w kościele. Nie pojmowała dogmatów i nie starała się nawet ich zrozumieć. Proboszcz rozwodził się nad prawdami wiary, dzieci wydawały lekcje, zasypiała wsłuchana w jednostajne głosy. Budził ją nagle stukot sabotów o kamienną posadzkę.

I tylko dzięki temu, że przysłuchiwała się pilnie, zapamiętała zasady katechizmu, których nikt nie nauczył jej w dzieciństwie. Od tej pory spełniała wszystkie praktyki religijne wespół z Wirginią; pościły tych samych dni i spowiadały się razem. W wigilię Bożego Ciała przystrajały ołtarz. Pierwsza komunia Wirginii była wielkim ewenementem, który niepokoił i wzruszał Felicytę na wiele dni naprzód. Medytowała długo nad wyborem trzewików, różańca, modlitewnika i rękawiczek. Kiedy pomagała pani Aubain przy ubieraniu córeczki, ręce jej drżały, a serce biło bardzo mocno. Całą mszę stała jak na rozżarzonych węglach: pan Bourais zasłaniał jej bowiem jedną stronę prezbiterium. Mimo to widziała grupę dziewcząt w opuszczonych welonach i w białych wiankach, podobną do pola przysypanego śniegiem. Poznawała z daleka pupilkę po delikatnej szyi i postawie pełnej nabożnego skupienia.

Dzwonek zadźwięczał, głowy pochyliły się kornie i zapanowała cisza. Organy zabrzmiały, śpiewacy zaintonowali „Agnus Dei”, wraz z nimi zaśpiewał tłum. Gdy skończył się korowód chłopców, powstały dziewczęta. Szły krok za krokiem, z rękami złożonymi, prosto do zalanego światłem ołtarza, klękały na pierwszym stopniu, otrzymywały po kolei hostię i w tym samym porządku wracały do klęczników. Kiedy przyszła kolej na Wirginię, Felicyta pochyliła się, żeby widzieć lepiej, i dzięki uczuciom, jakie wypływają tylko z prawdziwego przywiązania, wyobraziła sobie, że ona sama jest tym dzieckiem. Miała twarz Wirginii, była ubrana w jej sukienkę w jej piersi biło serce dziewczynki.

Otworzyła usta, zamknęła oczy, przyjęła komunię i trwała tak półprzytomna z zachwytu. Nazajutrz wczesnym rankiem zjawiła się w zakrystii i poprosiła proboszcza o komunię. Przyjęła ją nabożnie, ale nie doznała już tych samych uniesień.

Pani Aubain chciała dać Wirginii wykształcenie. Guyot nie mógł jej nauczyć ani angielskiego, ani muzyki i dlatego powierzyła córkę urszulankom w Honfleur.

Dziecko nie protestowało. Felicyta popłakiwała zrazu, uważając „Panią” za osobę bez serca, lecz później pomyślała, że musi mieć rację. Pogodziła się z tym, że sprawy te były dla niej za trudne. Jakoż pewnego dnia zajechała stara kolasa i wysiadła z niej zakonnica przysłana po panienkę. Felicyta ułożyła walizki na dachu, polecając je specjalnym względom stangreta, i podała do środka powozu sześć słoików z konfiturami, dwanaście gruszek i bukiecik fiołków. W ostatniej chwili Wirginia wybuchnęła płaczem, obejmowała matkę, która całowała ją w czoło, powtarzając:

— Odwagi, maleńka, odwagi!

Podniesiono stopień i kareta ruszyła.

Wtedy pani Aubain zemdlała. Wieczorem wszyscy przyjaciele: państwo Lormeau, pani Lechaptois, panny Rochefeuille, pan de Houppeville i Bourais, stawili się w komplecie, żeby ją pocieszać.

Pierwsze dni rozstania były dla pani Aubain bardzo bolesne. Ale trzy razy w tygodniu otrzymywała listy, kiedy indziej sama pisywała do Honfleur, przechadzała się po ogrodzie, trochę czytała i w ten sposób zabijała nadmiar wolnego czasu.

Każdego ranka Felicyta wchodziła z przyzwyczajenia do pokoju Wirginii i rozglądała się po ścianach. Smuciła się, że nie czesze

teraz panienki, nie sznuruje jej trzewików, nie otula kołdrą, nie patrzy na miłą twarzyczkę i że nie wychodzą razem do miasta, trzymając się za ręce. Mając teraz więcej wolnego czasu dla siebie, próbowała robić koronki, ale cienkie nitki pękały pod zgrubiałymi palcami; nic jej nie zajmowało, cierpiała na bezsenność i jak sama mówiła, była „taka jakaś dziwna".

Chcąc w jakiś sposób oddalić smutki, poprosiła panią Aubain, żeby Wiktor, jej siostrzeniec, mógł ją co pewien czas odwiedzać.

Zjawiał się każdej niedzieli po nabożeństwie, rumiany, w rozpiętej koszuli, pachnący polami, wśród których przechodził. Felicyta nakrywała zaraz do stołu i zasiadali do śniadania naprzeciw siebie. Służąca jadła jak najmniej przez oszczędność, opychała natomiast chłopca smakołykami tak, że zasypiał z miejsca. Budziła go, kiedy rozlegał się dzwon zwołujący na nieszpory, otrzepywała mu spodnie, zawiązywała krawat i szli razem do kościoła. Pełna dumy macierzyńskiej, wspierała się na ramieniu Wiktora. Za każdym razem rodzice polecali mu wyłudzić coś od ciotki; torbę cukru, kawał mydła, butelkę wódki, czasem nawet pieniądze. Przynosił jej swoją bieliznę do naprawy. Podejmowała się tego chętnie, szczęśliwa, że będzie miał sposobność wstąpić do niej w środku tygodnia.

W sierpniu Wiktor udał się z ojcem po raz pierwszy na morze. Było to podczas wakacji, Felicytę pocieszył więc przyjazd dzieci. Ale Paweł stał się kapryśny. Wirginia podrosła i należało mówić do niej „panienko”, co krępowało obie i odgradzało od siebie. Wiktor żeglował od Morlaix, Dunkierki i Brighton. Przywoził jej zawsze jakiś prezent. Za pierwszym razem było to pudełko z muszel, za drugim — filiżanka do kawy, za trzecim — figurka z piernika. Wypiękniał: był wysoki i zgrabny, sypał mu się wąs, spoglądał uczciwie i szczerze, nosił skórzany kapelusz zsunięty na tył głowy. Bawił ją opowiadaniem historyjek o marynarskich przygodach.

W poniedziałek, lipca roku (zapamiętała tę datę na całe życie) oznajmił ciotce, że zaciągnął się na daleką wyprawę. We wtorek w nocy parowiec z Honfleur miał odstawić go na szkuner, który wypłynie wkrótce z portu w Hawrze. Nie zobaczą się może i całe dwa lata.

Myśl o tak długiej rozłące doprowadziła Felicytę do rozpaczy i żeby ujrzeć go jeszcze, podała czym prędzej obiad, włożyła drewniane chodaki i przebiegła cztery mile angielskie dzielące Pontl'Eveque od Honfleur.

Zamiast skręcić w lewo od wzgórza, gdzie stał krzyż, poszła na prawo, zabłądziła wśród stoczni okrętowych i wróciła na to samo miejsce. Zapytała o drogę robotników, którzy doradzili jej, żeby się śpieszyła. Okrążyła basen portowy pełen okrętów, zaplątała się wśród lin. Potem bulwar się zniżył, zaczęły krzyżować się światła i myślała, że traci zmysły, widząc bydło unoszące się na tle nieba. Na brzegu bulwaru rżały konie, przerażone widokiem morza. Chwytał je dźwig i unosił na statek, na którego pokładzie podróżni tłoczyli się pomiędzy beczkami jabłecznika, koszami sera, worami zboża. Wśród zgiełku, nad którym górowały tylko przekleństwa kapitana i gdakanie kur, stał obojętnie majtek, oparty o podtrzymywacz kotwicy. Felicyta nie poznała go i krzyknęła: „Wiktor!” Porwała się naprzód, ale nagle podniesiono mostek.

Okręt, żegnany śpiewem kobiet, wypłynął z portu. Wręgi jego trzeszczały, ciężkie fale waliły w rufę. Żagiel odwrócił się; nikogo nie można już było rozpoznać. Na morzu, które posrebrzyła pełnia, wyglądał jak zanikająca czarna plama. Wreszcie przepadł gdzieś, jakby utonął.

Przechodząc drugi raz koło krzyża, Felicyta zapragnęła polecić Bogu tego, kogo kochała najwięcej na świecie. Modliła się bardzo długo, z oczami utkwionymi w chmurach i twarzą mokrą od łez.

Miasto spało, od czasu do czasu rozlegały się kroki straży celnej, woda huczała w śluzie niby górski potok. Wybiła druga po północy. Felicyta chciała jeszcze uściskać Wirginię, ale przed świtem nigdy nie otwierano rozmownicy, a spóźnienie zirytowałoby na pewno „Panią”. Kiedy mijała rogatki Pontl'Eveque, zaczynał się ruch w oberży i służące wstawały.

Biedny chłopak tyle miesięcy będzie musiał tułać się po morzu! Jego poprzednie wyprawy nie przerażały nikogo. Z Anglii i Bretanii wracał każdy, ale Ameryka, kolonie, wyspy, wszystko to ginęło w nieznanych strefach gdzieś na końcu świata.

Od tej pory Felicyta myślała wyłącznie o siostrzeńcu. Wyobrażała sobie w upalne dni, że chłopak ginie z pragnienia, podczas burzy drżała, że zabije go piorun. Słuchając, jak wiatr wyje

w kominie i strąca dachówki, widziała okręt pośród takiej samej nawałnicy, a Wiktora na szczycie roztrzaskanego masztu, przechylonego w tył i pokrytego pianą od stóp do głów. Albo też (były to wspomnienia z geografii w obrazkach) już dawno zjedli go ludożercy, porwały małpy, mieszkanki dziewiczego lasu, a może umierał z głodu na bezludnej wyspie. Ale nigdy nikomu nie zwierzała się ze swoich obaw.

Pani Aubain też miała swoje troski.

Zakonnice mówiły, że Wirginia jest wrażliwa i zdolna, ale nazbyt delikatna. Najlżejsze wzruszenie wytrącało ją z równowagi, musiała więc przerwać naukę gry na fortepianie.

Matka wymagała od niej, ażeby pisywała regularnie Pewnego ranka, kiedy wyczekiwany listonosz nie nadchodził, niepokoiła się, chodziła po pokoju tam i z powrotem od fotelu do okna. To było naprawdę coś niesłychanego! Cztery dni bez żadnej wiadomości! Pragnąc ją pocieszyć i pokazać „Pani" na własnym przykładzie, iż nie jest osamotniona, Felicyta rzekła:

— Ja, proszę pani, nie miałam nic już od sześciu miesięcy.

— A od kogóż to mianowicie? Służąca odpowiedziała ze spokojem: — No... od mojego siostrzeńca!

— Ech! Od twojego siostrzeńca! — I pani Aubain wzruszywszy ramionami zaczęła znowu swój spacer, co miało oznaczać: „Nie pomyślałam o tym. Zresztą to nic nie znaczy i cóż mnie to obchodzi? Majtek, człowiek z gminu, wielkie rzeczy, podczas gdy moja córka... Zastanówże ty się!...”

Tym razem Felicyta rozżaliła się na „Panią”, chociaż od dzieciństwa była pojona goryczą. Wkrótce jednak zapomniała o tym, uważając za całkiem zrozumiałe, że „Pani” straciła głowę przez brak wiadomości od małej. Dla niej zaś życie obojga dzieci miało jednakowe znaczenie, spajała je więź jej serca i losy ich musiały być podobne.

Dowiedziała się od aptekarza, że okręt Wiktora zawinął do Hawany. Przeczytał o tym w gazecie.

Wiedziała tyle o Hawanie, że robią tam cygara, dlatego wyobrażała ją sobie jako kraj, którego mieszkańcy od rana do nocy zajmują się paleniem i pewno Wiktor przechadza się wśród Murzynów w obłokach dymu tytoniowego. Niepokoiła ją myśl, czy

można by stamtąd „w potrzebie" wrócić na stały ląd i jak to daleko od Pontl'Eveque. Takie właśnie pytanie zadała panu Bourais.

Przyniósł atlas, zaczął objaśniać jej długości geograficzne i mógł na widok oszołomienia biedaczki uśmiechać się do woli z wyższością prawdziwego mędrca. Wreszcie wskazał na brzegu wystrzępionej, owalnej plamy ledwo widoczny punkt, dodając z namaszczeniem: „To tu”. Pochyliła się nad mapą. Sieć kolorowych kresek męczyła wzrok Felicyty, nic nie tłumacząc, a ponieważ Bourais zachęcał ją dobrotliwie do wyjawienia, co nastręcza jej najwięcej trudności, poprosiła go o pokazanie domu, w którym zamieszkał Wiktor. Bourais wzniósł ręce do góry, kichnął i zaniósł się od śmiechu. Powodem dobrego humoru był nadmiar naiwności. Felicyta nie pojmowała uciechy pana Bourais: była tak ograniczona, że spodziewała się zobaczyć twarz siostrzeńca!...

Po dwóch tygodniach Liebard, będąc jak zwykle na jarmarku, wstąpił do kuchni i oddał jej list od szwagra. Żadne nie umiało czytać, zwróciła się więc do „Pani”.

Pani Aubain odłożyła pończochę, w której właśnie liczyła oczka, rozpieczętowała list, wzdrygnęła się i rzekła cicho, popatrzywszy z głębokim współczuciem na służącą:

— Donoszą ci o nieszczęściu... Twój siostrzeniec... Umarł. W liście nie było nic więcej.

Felicyta siadła ciężko na krześle, oparła głowę o ścianę i przymknęła powieki, które nagle poczerwieniały. Następnie, pochyliwszy głowę, z rękami wiszącymi bezwładnie i wzrokiem utkwionym w jeden punkt, powtarzała raz po raz:

— Biedny chłopak, biedny mały, biedny mały.

Liebard patrzył na nią, wzdychając głęboko. Pani Aubain drżała trochę. Powiedziała, że ją zwolni, aby mogła odwiedzić siostrę w Trouville. Felicyta poruszyła przecząco głową. Nie warto.

Zapanowała cisza, wśród której zacny Liebard uznał za stosowne wyjść na palcach z pokoju.

Wtedy rzekła:

— Tamtych to nic nie obchodzi.

Głowa jej znowu opadła, bezwiednie brała co chwila do ręki druty, leżące na stoliku z robotą.

Dwie kobiety, dźwigając kosze naładowane bielizną, z której sączyła się woda, minęły okno. Wtedy przypomniała sobie o praniu — przecież wczoraj naługowała bieliznę, dziś trzeba ją wypłukać — i wyszła z pokoju.

Beczka i kładka Felicyty były na drugim brzegu, po stronie Toucques. Rzuciła na murawę stos koszul, zakasała rękawy i wzięła kijankę. Mocne uderzenia rozległy się w sąsiednich ogrodach. Łąki były puste, wiatr mącił spokój leniwych wód, w głębi długie trawy słały się z biegiem fal, niby włosy topielców unoszonych prądem. Opanowała ból i do wieczora trzymała się dzielnie. Dopiero w swojej izdebce poddała się cierpieniu i padłszy na łóżko wtuliła twarz w poduszkę, ściskając skronie pięściami.

O szczegółach śmierci Wiktora opowiedział jej znacznie później sam kapitan statku, na którym chłopak służył. Rozchorował się na żółtą febrę, w szpitalu puszczono mu za dużo krwi, ponieważ był pod opieką czterech doktorów jednocześnie. Umarł prędko, bez ładnych cierpień. Lekarz naczelny miał się wyrazić: „Ano cóż, jeszcze jeden!”

Rodzice traktowali chłopca szorstko i dlatego wolała nie widywać się z nimi. I oni także, przez zapomnienie czy obojętność pospolitą u ludzi ubogich, nie odwiedzali nigdy Felicyty.

Wirginia coraz częściej zapadała na zdrowiu.

Duszności, kaszel, chroniczny stan podgorączkowy, wypieki na policzkach, przypominające czerwony marmurek, zdradzały poważne i głęboko utajone niedomagania. Doktor Poupart zalecił pobyt w Prowansji. Pani Aubain zgodziła się na to, ale po namyśle doszła do wniosku, że wystarczy zawieźć małą dokądkolwiek, byleby klimat był inny niż w Pontl'Eveque, niekoniecznie tak daleko. Wynajęła dom od właściciela kantoru przewozowego, którego końmi jeździła każdego wtorku do klasztoru. W ogrodzie był taras z widokiem na Sekwanę. Wirginia przechadzała się tutaj, wsparta na ramieniu matki. Opadłe liście winogradu szeleściły pod nogami. Czasami promień słońca, przebijając chmury, zmuszał do zmrużenia oczu dziewczynkę patrzącą na dalekie żagle i cały widnokrąg, rozpostarty od zamku w Tancarville aż po latarnie morskie Hawru. Potem odpoczywały w altanie. Pani Aubain sprowadziła baryłkę wybornej malagi i uśmiechając się na samą myśl, że mogłyby się upić, wysączały tylko po dwa łyki, nigdy więcej.

Wirginia odzyskała siły. Jesień minęła spokojnie. Felicyta umacniała panią Aubain w jej dobrych myślach. Ale gdy pewnego wieczoru wracała do domu, zobaczyła kabriolet pana Poupart stojący przed drzwiami. Doktor czekał w pokoju, pani Aubain wiązała pod brodę wstążki od kapelusza.

— Daj mi prędko rękawiczki, szal, portmonetkę. Spieszę się, prędzej, prędzej.

Wirginia dostała zapalenia płuc i stan jej był podobno beznadziejny.

— Aż tak źle nie jest — powiedział lekarz i wsiedli oboje do powozu pośród płatków śniegu wirujących w powietrzu. Noc zapadała. Było bardzo zimno.

Felicyta pobiegła do kościoła, żeby zapalić świecę. Potem puściła się w pogoń za kabrioletem, który dopędziła po godzinie. Uczepiła się z tyłu, lecz nagle przypomniała sobie, że zostawiła otworem drzwi na podwórze. Zeskoczyła i zawróciła do domu.

Nazajutrz zjawiła się o świcie u doktora. Wrócił, ale właśnie pojechał na wieś do chorego. Poszła do oberży i tam czekała myśląc, że któryś z podróżnych przywiezie wiadomości. Na koniec wczesnym jeszcze rankiem wsiadła w dyliżans podążający do Lisieux.

Klasztor stał w głębi stromej uliczki. W połowie drogi usłyszała złowieszcze dźwięki: dzwon za umarłych.

— To dla kogo innego — rzekła do siebie i szarpnęła gwałtownie kołatką.

Po długiej chwili nadszedł ktoś powłócząc rozczłapanymi pantoflami: w uchylonych drzwiach ukazała się twarz siostry furtianki. Zakonnica oznajmiła z namaszczeniem, że Wirginia „dopiero co powiększyła grono aniołków”. W tejże chwili żałobne dzwony rozbrzmiały ze zdwojoną siłą.

Felicyta weszła na drugie piętro.

Stanąwszy w progu, zobaczyła Wirginię leżącą ze splecionymi dłońmi. Miała rozchylone wargi i głowę odrzuconą w tył, pod czarnym krzyżem wychylającym się spośród firanek łóżka, przy których biała twarz dziewczynki wydawała się jeszcze bledszą. Pani Aubain klęcząc ogarniała łóżko rękami i szlochanie jej przechodziło w czkawkę, jaka chwyta konających. Matka przełożona

stała z prawej strony. Świece płonące na komodzie tworzyły czerwone plamy na tle grubo zapotnialych szyb. Zakonnice wyniosły panią Aubain, straciła bowiem przytomność.

Felicyta czuwała dwie noce przy zmarłej. Odmawiała bez wytchnienia modlitwy skrapiała pościel wodą święconą i wpatrywała się w Wirginię. U schyłku pierwszej nocy dostrzegła, że twarz dziewczynki pożółkła, wargi zsiniały, nos zaostrzył się, a oczy zapadły. Całowała je wiele razy i nie przeraziłoby jej wcale, gdyby nieboszczka podniosła powieki. Dla dusz takich jak Felicyty zjawiska nadprzyrodzone są jasne i zwykłe. Ubrała zmarłą, owinęła w całun, złożyła do trumny, przystroiła w wianek i rozpuściła jej włosy. Były jasne i jak na jej wiek niezwykle długie. Odcięła gruby pukiel, z którego połowę wsunęła za stanik, postanawiając nie rozstawać się z pamiątką do końca życia.

Zgodnie z życzeniem matki ciało przewieziono do Pontl'Eveque. Pani Aubain jechała w karecie za karawanem. Pogrzeb odbył się po mszy żałobnej. Z kościoła na cmentarz było trzy kwadranse drogi. Najpierw szedł Paweł i płakał, za nim pan Bourais, znakomitości miasteczka, kobiety w czarnych mantylach, wreszcie Felicyta. Wspominała siostrzeńca. Myśl, że nie mogła sprawić mu tak ładnego pochówku, zwiększała jeszcze jej smutek. I odczuwała to tak, jakby teraz grzebała Wiktora razem z Wirginią.

Ból pani Aubain nie miał granic.

Zabrać córkę — jej, która nie wyrządziła nikomu krzywdy i miała tak czyste sumienie — to niesprawiedliwość wołająca o pomstę do nieba! Ale nie! Trzeba było wysłać Wirginię na południe. Inni lekarze z pewnością by ją uratowali. Oskarżała się sama przed sobą, chciała podzielić los córki i nawet w najgłębszym śnie krzyczała z rozpaczy. Dręczyło ją zwłaszcza jedno zwidzenie. Pan Aubain przebrany za marynarza wracał z dalekiej podróży i mówił z płaczem, że otrzymał rozkaz uprowadzenia własnej córki. Wtedy umawiali się w tajemnicy, że wyśledzą miejsce, gdzie ma być ukryta.

Pewnego dnia pani Aubain przybiegła z ogrodu półprzytomna ze strachu. Przed chwilą (pokazywała to miejsce) ojciec i córka ukazali się jej. Stali przy sobie milczący i tylko spoglądali na nią. Wiele miesięcy przesiedziała w pokoju zapatrzona w jeden punkt, obojętna na wszystko. Felicyta napominała ją łagodnie, tłuma

czyła, że jest potrzebna synowi, że musi żyć dla niego, a dla córki — przez pamięć „dla niej”.

— Dla niej? — powtórzyła pani Aubain, jakby przerwano jej głęboki sen. Tak, tak... chyba o niej nie zapomniałaś?

Miała na myśli cmentarz. Lekarz zabronił matce tam. chodzić. Za to Felicyta odwiedzała co dzień grób Wirginii.

Punktualnie o czwartej mijała ostatnie domy miasteczka, wchodziła na wzgórze, otwierała kratę i kierowała kroki wprost do kolumienki z różowego marmuru, u której stóp umieszczono kamienną płytę; łańcuchy zawieszone na słupkach z piaskowca otaczały maleńki ogródek tonący w kwiatach. Felicyta podlewała je, wysypywała piaskiem ścieżkę, klękała, żeby uprawić grządkę. Kiedy pani Aubain przyszła wreszcie na grób, zaznała czegoś na kształt pociechy.

Płynęły lata, wszystkie jednakowe, bez innych zdarzeń oprócz wielkich świąt powtarzających się w tej samej kolejności: Zielone Świątki, Wniebowstąpienie, Wszystkich Świętych... Wypadki domowe tworzyły daty, do których odwoływano się w potrzebie. Tak to w roku dwaj szklarze odmalowali przedpokój; w roku oderwał się kawał dachu od strony podwórza i o mało nie zabił kogoś, latem roku przypadło na panią Aubain płacenie dziesięciny królewskiej; w tymże czasie Bourais wyjechał gdzieś w jakichś tajemniczych sprawach; starzy znajomi odchodzili kolejno na tamten świat: Guyot, Liebard, pani Lechaptois, Robelin i wuj de Gremanville, od dawna zresztą sparaliżowany.

Pewnej nocy konduktor dyliżansu rozgłosił w Pontl'Eveque wieść o rewolucji lipcowej. Wkrótce potem mianowano nowego podprefekta: baron de Larsonniere, dawny konsul w Ameryce, zjechał z rodziną składającą się z żony, szwagierki i trzech dorastających córek. Widywano je, jak przechadzały się w powiewnych bluzkach po trawniku. Miały lokaja Murzyna i papugę. Odwiedziły panią Aubain, która nieomieszkała ich rewizytować. Nawiązały się ożywione stosunki; Felicyta wypatrywała każdego popołudnia, czy nie nadchodzą goście, i biegła uprzedzić panią. Ale jedyna rzecz na świecie obchodziła naprawdę panią Aubain: listy od syna.

Nie poświęcił się jeszcze na serio żadnej pracy, ponieważ zbyt wiele czasu spędzał w zakładach gastronomicznych. Robił długi,

matka je płaciła, zaciągał nowe. I westchnienia pani Aubain, siedzącej przy oknie nad pończochą, dolatywały do Felicyty, która przędła w kuchni na kołowrotku.

Przechadzały się często wzdłuż żywopłotu i rozmawiały tylko

o Wirginii, debatując, który z kwiatów świeżo rozkwitłych w ogrodzie najbardziej by jej się podobał i co mogłaby o nim powiedzieć.

Pozostałe po dziewczynce rzeczy zajmowały szafę ścienną w pokoju o dwóch łóżkach. Pani Aubain bała się tam zajrzeć. W letnie popołudnie zdecydowała się otworzyć szafę — wyfrunęły mole.

Sukienki wisiały rzędem pod półką, na której leżały trzy lalki, serso, dziecinna kuchenka z garnuszkami i miednica. Wyjmowały razem halki, pończochy, chustki do nosa i rozkładały je na łóżkach. Promienie słońca, padając na skromny przyodziewek, uwydatniały plamy, zagięcia i fałdy, jedyny widomy ślad po żywym niegdyś ciele. Głęboki spokój błękitnego i ciepłego popołudnia przerywało tylko pogwizdywanie kosa. Poza tym panowała niezmącona cisza. Wydobyły jeszcze brązowy kapelusz z włochatej

i grubej pilśni, podziurawiony doszczętnie przez mole. Felicyta poprosiła o niego. Spojrzały na siebie przeciągle, oczy ich napełniły się łzami i nagle „Pani” wyciągnęła ramiona, służąca padła w nie i objęły się kojąc ból w uścisku, który je zrównał.

Zdarzyło się to po raz pierwszy w życiu obydwu kobiet, bo pani Aubain nie należała do osób wylewnych. Felicyta poczytała sobie to zdarzenie za największe dobrodziejstwo w świecie i od tej pory darzyła „Panią” bezgranicznym przywiązaniem i otaczała czcią nieomal religijną.

Dobroć jej serca i ofiarność ciągle się zwiększały.

Gdy na ulicy zabrzmiał odgłos bębna i kroki maszerującego wojska, stawała w drzwiach z dzbankiem jabłecznika i częstowała żołnierzy. Pielęgnowała chorych na cholerę. Wspomagała Polaków, i nawet znalazł się taki, co się chciał z nią żenić. Ale pokłócili się, kiedy wróciwszy jednego ranka z prymarii, zastała narzeczonego w kuchni, gdzie wszedłszy cichaczem przyprawił sobie sałatę i zajadał ją spokojnie. Po rozstaniu z Polakiem przyszła kolej na ojca Colmiche, starca, o którym mówiono, że w roku był jednym z terrorystów. Przemieszkiwał w zrujnowanym chlewie nad rzeką. Chłopcy zaglądali przez szpary w murze i ob

rzucali kamieniami wyrko, na którym leżał. Miał bardzo długie włosy, powieki zawsze zaczerwienione, a na ramieniu wrzód wielki jak dynia. Dręczył go chroniczny katar, trzęsły nim nieustanne dreszcze. Felicyta wystarała się o bieliznę dla biedaka, usiłowała nawet wysprzątać jego norę i marzyła, żeby umieścić go na stałe w piekarni, oczywiście jeżeli „Pani” nie miałaby nic przeciwko temu. Gdy wrzód pękł, zmieniała opatrunki, w słoneczne dni układała chorego pod ścianą rudery na wiązce słomy, czasami zjawiała się z kawałkiem placka. Drżący i ośliniony żebrak dziękował jej przygaszonym głosem; bał się, że go opuści, i wyciągał ręce, gdy odchodziła. Kiedy umarł, zamówiła mszę za spokój jego duszy. Tego dnia spotkało ją wielkie szczęście: w porze obiadowej zjawił się Murzyn pani Larsonniere niosąc papugę w klatce, żerdź i klucz od kłódki. Baronowa zawiadamiała w liście panią Aubain, iż muszą wyjechać tegoż jeszcze wieczora, mąż jej bowiem awansował na prefekta w innym mieście. Prosiła ją, żeby przyjęła ptaka na pamiątkę, jako dowód szacunku i sympatii.

Papuga pochodziła z Ameryki i dlatego już od dawna zajmowała wiele miejsca w myślach Felicyty. Wspominając Wiktora, wypytywała Murzyna o różne szczegóły. Raz powiedziała niechcący: „Moja pani chciałaby bardzo mieć takiego ptaka!” Murzyn powtórzył to państwu, którzy nie mogąc zabrać papugi, pozbyli się jej w ten sposób.

Nazywała się Lulu. Była zielona, miała czerwone zakończenia skrzydeł, błękitny łeb i złote podgardle.

Miała też wiele niemiłych dla otoczenia nawyków: biła bez przerwy dziobem w żerdź, wyrywała sobie pióra, rozrzucała nieczystości daleko poza klatkę, przewracała miskę z wodą. Znudziła się więc prędko pani Aubain, która podarowała ją Felicycie. Służąca zaczęła uczyć ptaka, tak iż po pewnym czasie umiał powiedzieć: „Jakiż to miły chłopak!” „Sługa szanownego pana!” „Cześć Maryi, cześć i chwała”. Umieściła go przy drzwiach i wszyscy dziwili się, że nie odpowiada na imię „Kubuś”, bo przecież tak wołają każdą papugę. Mówili, że jest podobny do indyczki i że musi być bardzo głupi. Spostrzeżenia tego rodzaju dotykały oso

biście Felicytę, odczuwała je jak ciosy sztyletu w serce. Powodem zarzutów był dziwaczny upór Lulu, która przestawała gadać, kiedy spostrzegła, że ktoś zwraca na nią uwagę.

Mimo to była z natury towarzyską. Kiedy w niedzielę panny Rochefeuille, pan de Houppeville, a także nowi „stali goście” — aptekarz Onfroy, pan Varin i kapitan Mathieu — siedzieli przy kartach, łomotała skrzydłami w oszklone drzwi i miotała się tak gwałtownie, że zagłuszała rozmowę.

Fizys pana Bourais musiała wydawać jej się szczególnie pocieszna. Kiedy stawał na progu, wybuchała śmiechem, śmiała się długo i na całe gardło. Tony jej głosu odbijały się od murów podwórza, powtarzało je echo, sąsiedzi stawali w oknach i śmieli się także. Żeby nie włazić papudze w oczy, pan Bourais przemykał się między płotami, zasłaniał twarz kapeluszem, docierał chyłkiem do rzeki przychodził furtką od ogrodu. Nigdy też ze zbytnią czułością nie popatrywał na ptaka.

Pewnego razu czeladnik rzeźnicki dał prztyka papudze, ponieważ wsadziła dziób do kosza z mięsem. Od tego czasu wystawiała łeb między prętami klatki i starała się dziobnąć go przez koszulę. Fabu odgrażał się, że ukręci jej łeb. Nie był wcale okrutny, mimo że miał tatuowane ramiona i gęste bokobrody. Przeciwnie, czuł do Lulu sympatię, a jako człek wesołego i jowialnego usposobienia, chciał ją wyuczyć przekleństw. Felicyta, przerażona niestosownym pomysłem, przeniosła ptaka do kuchni. Zdjęła mu łańcuszek i od tej pory latał sobie swobodnie po wszystkich pokojach.

Czasami papuga skakała po schodach: podnosiła prawą łapę, potem lewą, a Felicyta bała się, iż taka gimnastyka zaszkodzi ptakowi albo przyprawi go o zawrót głowy. Pewnego razu Lulu zaniemogła i z powodu zgrubienia, które utworzyło jej się pod językiem, nie mogła jeść, a także przestała gadać. Był to pypeć, jakiego niekiedy dostają kury. Felicyta zerwała go paznokciami i Lulu wyzdrowiała. Innym razem lekkomyślny pan Paweł dmuchnął ptakowi prosto w oczy dymem cygara, a pani Lormeau drażniła go parasolką i tak rozzłościła, że chwycił dziobem za koniec i oderwał skuwkę; ale pewnego dnia ptak zginął.

Felicyta zaniosła papugę na trawnik, żeby odetchnęła trochę świeżym powietrzem, a sama poszła do swoich zajęć. Kiedy wró

ciła, ptaka już nie było. Szukała go wśród krzaków, nad wodą, wspinała się na dachy, nie zwracając uwagi na panią Aubain, wołającą z daleka:

— Opamiętaj się, chyba zwariowałaś!

Obeszła wszystkie ogrody w Pontl'Eveque, zaczepiała przechodniów, zapytując, czy ktoś przypadkiem nie widział Lulu. Tym, którzy papugi nie znali, opisywała ją dokładnie. Naraz wydało jej się, że ponad wiatrakami na stoku wzgórza widzi ciężko podlatujący, zielony kształt. Pobiegła tam, ale nic nie znalazła. Jakiś robotnik oświadczył, że właśnie widział papugę w sklepiku matki Simon. Puściła się tam pędem. Nikt nie rozumiał, o co jej szło. Nareszcie wróciła wyczerpana, w podartych pantoflach, przygnębiona do ostatka. Siadła na ławce koło „Pani”, zaczęła opowiadać o swoich poszukiwaniach, gdy nagle coś lekkiego opadło jej na ramię. Lulu! Gdzie u diabła podziewała się tyle czasu? Może była w pobliżu?

Po tym wstrząsie Felicyta z trudem odzyskała równowagę albo, powiedzmy raczej, nigdy już nie przyszła do siebie.

Przeziębiła się, w następstwie czego dostała anginy, a potem zapalenia uszu. W trzy lata później ogłuchła i mówiła bardzo głośno nawet w kościele. I chociaż grzechy jej mogły być znane całemu światu, bo nie okryłyby jej hańbą i nie zgorszyły nikogo, proboszcz uznał za stosowne spowiadać ją tylko w zakrystii.

Prawdziwe głosy przestały docierać do Felicyty, gnębiły ją za to urojone. Zdarzało się często, że gdy pani Aubain powiedziała: „O Boże, jakaś ty głupia”, odpowiadała: „Zaraz, proszę pani”, i zaczynała szukać czegoś naokoło.

Szczupły zasięg jej pojęć zacieśnił się jeszcze; dzwony kościelne i ryczenie bydła przestały dla niej istnieć. Ludzie i zwierzęta poruszali się cicho jak zjawy. Na jedyny głos tylko uszy jej pozostały czułe: krzyk papugi. Ptak jakby starał się ją rozerwać, udając warczenie kołowrotka, tykanie kółka obracającego rożen, cienkie wołanie przekupnia ryb, piłę stolarza z przeciwka, a kiedy rozlegał się dzwonek, przedrzeźniał panią Aubain: „Felicyto, otwórz drzwi, drzwi!” Prowadziły nawet dialogi, w których papuga powtarzała do znudzenia trzy zdania ze swojego repertuaru. Felicyta zaś mówiła jedno po drugim słowa nie mające związku, ale otwierała w nich duszę przed ptakiem. W tym osamotnieniu

Lulu była dla niej czymś pośrednim między synem a konkurentem. Siadała Felicycie na palcach, skubała dziobem jej wargi, wczepiała się w chustkę, a kiedy służąca brała papugę na ręce i kołysała pochylając się nad nią czule jak niańki, skrzydła czepca i skrzydła ptasie trzepotały razem. Gdy piętrzyły się chmury i huczał grom, papuga wydawała przeszywające wrzaski — przypominały jej się może ulewy w lasach podzwrotnikowych. Cieknące z dachu strumyki wody doprowadzały ją do szału, podfruwała nieprzytomnie, przewracając wszystko po drodze, uderzała o sufit, wreszcie wylatywała przez okno do ogrodu i brodziła w kałużach. Ale wracała po chwili, sadowiła się blisko ognia, przy którym suszyła skrzydła strosząc pióra i okręcając się na wszystkie strony.

Pewnego ranka srogiej zimy roku Felicyta, obawiając się chłodu, jaki panował w mieszkaniu, postawiła klatkę bardzo blisko ognia i wyszła, żeby sprzątnąć pokój „Pani”. Kiedy po jakimś czasie zajrzała do kuchni, ptak już nie żył, leżał z opuszczoną głową i pazurami zaplątanymi w druty. Zdechł niewątpliwie na zapalenie płuc. Przypuszczała mimo to, że ktoś otruł go szalejem, i chociaż nie miała żadnych dowodów, podejrzewała Fabu. Płakała rzewnie i tak długo nie mogła się uspokoić, że na koniec pani Aubain poradziła jej oddać Lulu do wypchania. Felicyta udała się jeszcze po radę do aptekarza, bo zawsze darzył papugę sympatią. Napisał z zapytaniem do Hawru. Niejaki Fellacher podejmował się tego.

Ale że przesyłki nadawane na poczcie często ginęły, Felicyta wybrała się sama aż do Honfleur.

Wzdłuż gościńca rosły jabłonie, bezlistne o tej porze roku. Rowy były zamarznięte. W zagrodach szczekały psy. Felicyta z rękami pod peleryną, w czarnych sabotach, niosła raźno koszyk środkiem drogi. Przeszła las, minęła HautChene i zbliżała się już do SaintGatien. A za nią karetka pocztowa pędziła z góry w obłokach kurzu niby trąba powietrzna. Widząc, że kobieta nie schodzi z drogi, woźnica uniósł się na koźle i wychylił poza budę, pocztylion zaczął krzyczeć, a czwórka koni, których nie można było zatrzymać, potrąciła służącą. Dzięki szarpnięciu, od którego mało nie pękły lejce, woźnica zdołał zjechać na brzeg drogi, ale w złości tak trzasnął biedaczkę batem, że upadła na wznak. Kiedy odzys

kala przytomność, zajrzała przede wszystkim do koszyka. Lulu na szczęście nic nie ucierpiała. Czując piekący ból na prawym policzku, dotknęła go. Palce były czerwone, krew ciekła.

Siadła na pryzmie kamieni, owiązała twarz chustką do nosa, zjadła kromkę chleba, którą wzięła „na wszelki wypadek", i aby zapomnieć o bólu i skaleczeniu, popatrzyła na ptaka. Ze szczytu Ecquemauville dostrzegła światła Honfleur, które błyszczały nocą jak gwiazdy; za nimi rozpościerało się morze, niewyraźne i ciemne. Wtedy przystanęła, bo nagle zrobiło jej się słabo. Wspomnienia nieszczęśliwego dzieciństwa, zawodu pierwszej miłości, odjazdu Wiktora, śmierci Wirginii ogarnęły ją jak fale przypływu, zjawiły się wszystkie naraz, podeszły pod gardło i zaczęły dusić.

Potem chciała zobaczyć się z kapitanem statku i nie mówiąc, co przyniosła, powołała się na tych, którzy go jej polecili.

Fellacher bardzo długo trzymał papugę. Za każdym razem obiecywał solennie, że będzie gotowa w przyszłym tygodniu. Po sześciu miesiącach oznajmił, iż wysłał skrzynkę, po czym nastąpiła długa cisza. Felicyta czuła, że Lulu nigdy już do niej nie wróci. „Ukradli mi ją” — myślała.

A jednak zjawiła się pewnego dnia, dumna, wyprostowana na gałęzi przymocowanej do mahoniowego postumentu, z łapą w powietrzu, przekrzywioną głową i orzechem w dziobie, pozłoconym przez rozmiłowanego w zbytku wypychacza. Felicyta umieściła ją w swoim pokoju.

Miejsce to, dokąd nie każdego zapraszała, wyglądało jak kaplica połączona z kramem, tyle tam było dewocjonalii i przedmiotów najróżnorodniejszej proweniencji.

Ogromna szafa utrudniała dostęp do drzwi. Naprzeciw okna, którędy zaglądały drzewa z ogrodu, było okienko wychodzące na podwórze. Na stoliku obok polowego łóżka stał dzbanek z wodą, a na wyszczerbionym talerzu leżały dwa grzebienie razem z kawałkiem błękitnego mydła. Ściany ginęły pod różańcami, medalikami, obrazkami Matki Boskiej, spomiędzy których wysuwała się na pierwszy plan kropielnica wyrobiona w orzechu kokosowym. Na komodzie, przykrytej jak ołtarz obrusem, stało pudełko z muszel (podarunek od Wiktora), polewaczka i para dziecinnych trzewiczków, a obok leżały zapisane zeszyty, piłka i geografia w obrazkach. Nad nimi zajmował honorowe miejsce pilśniowy kapelusz

zawieszony na wstążkach. Ten rodzaj szacunku i przywiązania, polegający między innymi na gromadzeniu rupieci należących niegdyś do państwa, rozwinął się w Felicycie tak dalece, że przechowywała nawet stary surdut po „Panu”. Wszystkie graty, wyrzucane przez panią Aubain, znajdowały przytułek w jej pokoju. Dlatego na brzegu komody stały sztuczne kwiaty, a w niszy okienka wisiał portret hrabiego d'Artois. Papuga królowała na półeczce przymocowanej specjalnie w tym celu do pieca, zajmującego znaczną część izdebki. Felicyta budząc się widziała ją w szarym brzasku poranka i wtedy wspominała minione dni: obrazy codziennych zajęć i sceny bez znaczenia przesuwały się przed jej oczami dokładnie, aż do najdrobniejszych szczegółów. Rozpamiętywała je bez bólu, pełna wewnętrznego spokoju. Nie utrzymywała z nikim stosunków i żyła jakby w somnambulicznym odrętwieniu Ożywiała się jedynie na parę dni przed procesją Bożego Ciała. Pożyczała od sąsiadów lichtarze i dywaniki, ażeby przystroić ołtarz, który wznoszono zawsze na wprost okien pani Aubain. W kościele zwracała teraz uwagę tylko na Ducha Świętego i po jakimś czasie spostrzegła, że bardzo przypomina papugę. Podobieństwo wydało jej się jeszcze bardziej uderzające, gdy przyjrzała się obrazkowi z Epinal, przedstawiającemu chrzest Pana Jezusa. Duch Święty miał purpurowe skrzydła i szmaragdową pierś — był to stanowczo portret Lulu! Kupiła tę rycinę, powiesiła ją na miejscu hrabiego d'Artois, dzięki czemu mogła patrzyć jednocześnie na ptaka malowanego i ptaka wypchanego. Skojarzyły się raz na zawsze w jej myślach: związek z Duchem Świętym uświęcił papugę, a Duch Święty stał się dla Felicyty bardziej bliski i zrozumiały dzięki papudze. Kiedy Bóg Ojciec chciał się wypowiedzieć, nie mógł wybrać gołębicy, ponieważ ten ptak nie mówi ludzkim głosem. Wybór Jego padł więc na którąś z prababek Lulu. I Felicyta modliła się patrząc w obrazek, ale od czasu do czasu zerkała na papugę.

Miała ochotę zapisać się do Dzieci Marii, ale pani Aubain odradziła jej to.

W tymże czasie zaszedł wypadek ogromnej wagi. Paweł się ożenił. Aplikował najpierw u rejenta, potem brał się do handlu, pracował w Urzędzie Celnym, w Urzędzie Podatkowym, próbował nawet dostać się do Głównego Urzędu Leśnego, ale nigdzie

miejsca nie zagrzał. Wreszcie, w trzydziestym szóstym roku życia, głos pewnie z samego nieba podszepnął mu objęcie posady w Rejestraturze i tutaj znalazł właściwą drogę. Widząc niezwykłe zdolności młodzieńca, przed którym otwierały się perspektywy świetnej kariery, sam kontroler zaofiarował mu rękę córki, przyobiecawszy wszelką możliwą protekcję.

Paweł ustatkował się i wraz z żoną złożył matce wizytę. Oczerniała Pontl'Eveque oraz tameczne zwyczaje, udawała udzielną księżnę i dotknęła głęboko Felicytę. Pani Aubain odetchnęła po odjeździe synowej.

Następnego tygodnia gruchnęła wieść, że pan Bourais umarł nagle w jakimś zajeździe w Bretanii. Potwierdziły się plotki o samobójstwie, zaczęto powątpiewać o jego uczciwości. Pani Aubain sprawdziła rachunki i zaraz poczęły przeciągać przez jej dom korowody oszczerców: sprzeniewierzenia procentów, potajemny wyrąb lasu, fałszywe kwity i tak dalej. Na domiar wszystkiego miał jakoby nieślubne dziecko i utrzymywał stosunki z „taką osobą" w Dozule.

Wiadomości o tych bezeceństwach przygnębiły panią Aubain. W marcu roku schwyciły ją bóle w piersi, miała obłożony język, a pijawki nie pomogły na duszności. Umarła wieczorem, dziewiątego dnia choroby, skończywszy akurat sześćdziesiąt dwa lata.

Dawano jej mniej z racji ciemnych włosów, okalających ospowatą i bardzo bladą twarz. Panią Aubain opłakiwało jedynie szczupłe grono przyjaciół. Jej wielkopańskie maniery i wyniosłość mroziły innych znajomych.

Felicyta nie mogła się uspokoić po tej śmierci. Na pewno niewiele służących opłakiwało tak szczerze swoje panie. To, że „Pani" umarła przed nią, podkopywało system jej pojęć o urządzeniu świata, zachwiało wiarę w porządek rzeczy, wydawało jej się niedopuszczalne i potworne.

W dziesięć dni później (okres potrzebny na to, żeby przyjechać z Besanqon) zjawili się spadkobiercy. Synowa przeszukała szuflady, część mebli kazała zapakować, część sprzedała i oboje wrócili do swoich spraw.

Fotel „Pani”, stoliczek do robót i osiem krzeseł pojechało w ślad za nimi. Na ścianach zostały żółte prostokąty po obrazach.

Znikły dziecinne łóżeczka, szafa Wirginii była teraz pusta, nic w niej nie zostało. Felicyta, nieprzytomna z żałości, weszła na piętro.

Nazajutrz zjawiło się ogłoszenie na drzwiach. Aptekarz krzyknął jej w samo ucho, że dom wystawiono na sprzedaż. Nogi ugięły się pod nią i musiała usiąść.

Rozpaczała przede wszystkim, że będzie musiała wynieść się ze swojego pokoju, tak wygodnego dla biednej Lulu. Obejmowała ją spojrzeniem pełnym udręki, błagała Ducha Świętego, a wreszcie nabrała pogańskiego zwyczaju, zanosząc modły na klęczkach przed papugą. Czasami słońce, zaglądające przez okienko, zapalało promienie w szklanym oku ptaka i Felicyta, wpatrzona w nie, wpadała w mistyczną ekstazę.

Pani zapisała jej trzysta osiemdziesiąt franków rocznej renty. Jadała przeważnie warzywa z ogrodu, przyodziewku miała na tyle, że mogła nic sobie nie sprawiać do końca życia, i oszczędzała na świetle, ponieważ chodziła spać z kurami.

Nie opuszczała prawie domu, nie chcąc patrzeć na sklep tandeciarza, który zakupił wiele mebli po jej pani. Od czasu choroby i ogłuchnięcia powłóczyła trochę jedną nogą; matka Simon, zbankrutowawszy na handlu wiktuałami, przychodziła co dzień rano, żeby przynieść jej wody i narąbać drzewa.

Wzrok Felicyty słabł coraz bardziej. Nie podnosiła żaluzji. Minęło lat wiele i domu nikt nie chciał ani kupić, ani wynająć.

W obawie, żeby nie kazano jej się wyprowadzić, Felicyta nie wspomniała ani razu o koniecznych reperacjach. Na dachu pogniły gonty, porobiły się dziury i w zimie woda kapała na jej poduszkę. Po Wielkiej Nocy zaczęła pluć krwią.

Wtedy matka Simon sprowadziła lekarza. Felicyta chciała wiedzieć, na co jest chora. Mimo zupełnej głuchoty jedno słowo dotarło do niej: zapalenie płuc. Znała je doskonale i odpowiedziała spokojnie: „Tak samo jak u pani” — uważając za rzecz zwykłą, że idzie w jej ślady.

Zbliżał się dzień ustawiania ołtarzy.

Pierwszy wznoszono zawsze u stóp wzgórza, drugi przed pocztą, trzeci pośrodku ulicy. W związku z ostatnim ołtarzem wynikły jakieś nieporozumienia na tle rywalizacji, przed czyim domem ma stanąć, i po długich debatach parafianie wybrali podwórze

pani Aubain. Duszności i gorączka wzmagały się ciągle, Felicyta trapiła się, że nie może nic pomóc przy urządzaniu ołtarza. Zresztą — żeby chociaż miała co na nim postawić! I wtedy pomyślała o papudze. Sąsiadki zaprotestowały uważając pomysł za niestosowny, ale ksiądz pozwolił, co tak ją uradowało, że poprosiła go, aby po jej śmierci zabrał sobie Lulu, jedyne jej bogactwo.

Kaszel nie przestawał męczyć Felicyty od piątku do środy, wigilii Bożego Ciała. Wieczorem twarz jej się skurczyła, wargi przylgnęły do dziąseł i zaczęła wymiotować. Nazajutrz wczesnym rankiem, czując się bardzo źle, wezwała księdza.

Trzy uczynne sąsiadki asystowały przy ostatnim namaszczeniu. Potem oświadczyła, że chce pomówić z Fabu.

Przyszedł odświętnie ubrany, a pośród żałobnego nastroju czuł się jak najgorzej.

— Przebaczcie mi — powiedziała usiłując podać mu rękę — myślałam, że to wyście ją otruli.

Co miały znaczyć te podłe plotki? Jego, człowieka nieposzlakowanego, podejrzewać o takie bezeceństwo! Oburzał się coraz bardziej i wreszcie zaczął krzyczeć:

— Ona jest nieprzytomna, chyba widzicie to wszystkie!

Od czasu do czasu Felicyta gwarzyła z cieniami. Uczynne sąsiadki odeszły. Matka Simon jadła śniadanie. Potem wzięła ptaka, podeszła do chorej i rzekła:

— No, pożegnajcie się z nim.

Robaki go toczyły, chociaż nie był padliną. Miał złamane skrzydło i wychodziły mu pakuły z brzucha Ale ślepa już teraz Felicyta pocałowała go w głowę i długo tuliła do policzka. Wreszcie matka Simon odebrała jej papugę i zaniosła na ołtarz.

Zapachy lata unosiły się z łąk, muchy brzęczały, rzeka lśniła w słońcu, dach łupkowy rozpalił się od promieni. Matka Simon wróciła do Felicyty i drzemała spokojnie.

Zbudziło ją bicie w dzwony, zaczynały się nieszpory. Gorączka chorej opadła. Myśląc o procesji, widziała ją tak, jakby brała w niej udział.

Chodnikami po obu stronach ulicy szła dziatwa szkolna, śpiewacy i straż ogniowa. Środkiem postępował szwajcar z halabardą, kościelny z wielkim krzyżem, nauczyciel pilnujący chłopców i zakonnica, której pieczy powierzono małe dziewczynki.

Trzy najładniejsze, z główkami w lokach jak aniołki, rzucały wysoko płatki róż; diakon, rozłożywszy szeroko ręce, dyrygował orkiestrą; dwaj chłopcy z kadzielnicami obracali się co krok i składali ukłon Przenajświętszemu Sakramentowi, który pod baldachimem z purpurowego aksamitu, trzymanym przez czterech członków rady parafialnej, niósł ksiądz proboszcz, wystrojony w śliczny ornat. Ciżba ludzka tłoczyła się pośród domów, udrapowanych w białe obrusy, i orszak docierał już do stóp wzgórza.

Zimny pot wystąpił na czoło Felicyty. Matka Simon otarła je ręcznikiem, myśląc, że i ona będzie musiała przejść przez to samo.

Gwar tłumu wzrastał, zbliżył się na chwilę i znowu przycichł.

Szybami zatrzęsła salwa karabinów. To pocztylioni składali hołd przed monstrancją. Felicyta spojrzała niepokojąc się o papugę, zapytała, jak mogła najciszej:

— Czy aby jej tam dobrze?

Zaczęła się agonia. Coraz szybsze rzężenie podnosiło jej piersi. W kącikach warg ukazały się banieczki piany, ciało jej drżało. Muzyka kościelna, cienkie głosiki dzieci, bas mężczyzn dolatywały coraz wyraźniej. W przerwach wszystko milkło i wtedy kroki na bruku usłanym kwiatami brzmiały niby dudnienie kopyt bydła gnanego przez pastwisko.

Kler wszedł na podwórze. Matka Simon stanęła na krześle i wyglądając przez okienko ogarniała wzrokiem cały ołtarz.

Zielone girlandy, przeplecione falbaną z hafcikiem, zwisały nad obrazem. Na środku był mały relikwiarz, w rogach dwa krzewy pomarańczowe, a po bokach srebrne lichtarze i porcelanowe wazony, z których wychylały się słoneczniki, piwonie, lilie, naparstnice i pęki hortensji. Splot oślepiających barw spływał łagodnie aż do ziemi przykrytej dywanem i wzrok przyciągało mnóstwo niezwykłych przedmiotów. Wianek fiołków przystrajał złoconą cukiernicę, na mchu lśniły kryształowe wisiorki, a dwa chińskie parawany roztaczały egzotyczne pejzaże. Lulu tonęła

w różach; widać było tylko jej głowę, odcinającą się od tła niczym plama z lapislazuli.

Rada parafialna, śpiewacy i dzieci uszykowali się z trzech stron podwórza. Ksiądz wszedł uroczyście po stopniach i postawił na koronkowym obrusie słońce z promieniejącego złota. Wszyscy uklękli. Zapanowała głęboka cisza. Tylko na łańcuszkach skrzypiały rozhuśtane wysoko kadzielnice.

Lazurowy obłok wypełnił izdebkę Felicyty. Uniosła się ostatkiem sił i z mistycznym pożądaniem wciągnęła go głęboko. Potem zamknęła oczy. Uderzenia jej serca stawały się coraz rzadsze, za każdym razem bardziej niepewne, coraz spokojniejsze i coraz cichsze jak źródło, które się wyczerpuje, jak echo ginące w oddali. I kiedy oddawała ostatnie tchnienie, zwidziała się Felicycie olbrzymia papuga krążąca w otwartych niebiosach ponad jej głową.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Flaubert Gustaw Pani Bovary (streszczenie)
biznes i ekonomia reklama plynie prosto z serca sekret natchnionego marketingu joe vitale ebook
Flaubert Gustaw Herodiada
Flaubert Gustaw LEGENDA O ŚW JULIANIE SZPITALNIKU
Flaubert Gustaw Herodiada
Reklama plynie prosto z serca Sekret natchnionego marketingu rekser
Flaubert Gustaw KUSZENIE ŚW ANTONIEGO
Flaubert Gustaw Legenda o świętym Julianie Szpitalniku
R982 DUO Wylie Trish Prosto z serca
Prosto z serca tego lekarz ci nie powie uzupełnienie
Prosto z serca tego lekarz ci nie powie cz 3
Flaubert Gustaw Pani Bovary (streszczenie)
Gustaw Flaubert Legenda o wi tym Julianie Szpitalniku

więcej podobnych podstron