Przeczytaj i pomyśl, co czeka Ciebie i Twoją rodzinę
Z Januszem Szewczakiem, analitykiem ekonomicznym, który pierwszy
przewidział kryzys w Polsce, laureatem nagrody "Gazety Finansowej" dla
analityka najtrafniej oceniającego wydarzenia na rynku finansowym w 2008
roku, rozmawia Leszek Misiak.
Tydzień temu zakończył się szczyt brukselski dotyczący kryzysu
finansowego w Europie. Premier Tusk wrócił rozpromieniony sukcesem
polskiej delegacji.
To nie sukces, lecz porażka. Co prawda TVN24 i red. Monika Olejnik
podali, że prezydent Sarkozy tak się podobno przestraszył uwag polskiej
delegacji, że nie będzie stosował protekcjonizmu wobec francuskich
przedsiębiorstw, które chciały przenieść się do Europy
Środkowo-Wschodniej, by zmniejszyć koszty produkcji, ale to propaganda i zaklinanie rzeczywistości. Sarkozy na pewno się nie przestraszył.
Zachowanie polskiej delegacji na szczycie w Brukseli to kompromitacja.
Polski rząd zablokował inicjatywę Węgrów, którzy wnioskowali, by UE
wyasygnowała 190 mld euro dla całego regionu wschodniego państw
Wspólnoty. Węgry już są dotknięte paraliżem gospodarczym, czego my
doświadczymy niebawem. Premier Węgier Ferenc Gyurcsany już we wrześniu 2006 r. przeprosił społeczeństwo za to, że rząd je okłamywał,
zapewniając, że sytuacja gospodarcza jest dobra, podczas gdy już wówczas była tragiczna.
To bezprecedensowe wyznanie zbulwersowało Węgrów.
Ale dziś spójrzmy na nie z innej perspektywy - lepiej przyznać się, choć
to kompromitujące i bolesne, niż trwać w zakłamaniu, co doprowadziłoby
gospodarkę i walutę do jeszcze większej katastrofy.
Nasz premier twierdzi, że Polakom niepotrzebne jest takie wsparcie jak
Węgrom.
Sytuacja Polski, jeśli chodzi o wskaźniki ekonomiczne, nie różni się
wiele od węgierskiej, a za dwa miesiące będzie gorsza. Deficyt obrotów
płatniczych mamy taki sam jak Węgry, tj. około 9 proc. - jeśli w naszym
deficycie wynoszącym 6 proc. uwzględnimy tzw. saldo błędów i opuszczeń
(saldo to jest rejestrem wypływu waluty z kraju), czyli dodatkowe 3,7 proc.
Sądzi pan, że premier Tusk wzorem premiera Węgier będzie musiał
przyznać: okłamywaliśmy was, rodacy, przepraszamy?
Myślę, że nieuchronnie, w przyspieszonym tempie zbliżamy się do takiej
sytuacji, choć mam wątpliwości, czy Donald Tusk się na to zdobędzie.
Musi jednak mieć świadomość, że chęć ratowania własnej twarzy poprzez opowiadanie bajek o silnych fundamentach polskiej gospodarki doprowadzi kraj do katastrofy. Spójrzmy, jakie są te silne fundamenty: 600 mld zł - dług publiczny skarbu państwa; 300 mld zł - zadłużenie gospodarstw domowych; blisko 200 mld zł długu z tytułu kredytów hipotecznych, z czego prawie 70 proc. denominowane w walutach obcych; zadłużenie spółek skarbu państwa i przedsiębiorstw polskich za granicą - około 100 mld euro; zadłużenie banków zagranicznych działających w Polsce w innych bankach poza granicami Polski - 40 mld euro; zadłużenie ludności na kartach kredytowych - 12 mld zł; niespłacone długi obywateli i firm pod koniec 2008 r. - 63 mld zł, z tego dług wobec banków - 35 mld zł, długi z tytułu kredytów gotówkowych - 15 mld zł; zaległości wobec skarbu państwa - 21 mld zł, wobec gmin - 10 mld zł. Poza tym w 2009 r. Suma tzw. zapadalnych długów polskich wobec zagranicy, które trzeba będzie refinansować, plus obsługa zadłużenia zagranicznego ok. 5 mld euro - to dodatkowo około 25 mld zł, które bezwzględnie trzeba będzie oddać w tym roku. Czego nie dotknąć - ogromne zadłużenie. Polska tonie w długach.
Kryzys powoli dosięga wszystkich, więc sprawa pomocy dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, której nie poparł w Brukseli rząd Tuska, być może i tak wróci. I to szybciej, niż się niektórym wydaje. Nawet jeśli nie zwróci się o nią polski rząd, częściowo wymuszą to kraje, które mają banki w Polsce - Austria, Włochy, Belgia, Holandia. Jeśli Austria zainwestowała w banki w Polsce około 290 mld dol., Niemcy i Włosi po 200 mld dol., nie dopuszczą do tego, by ich finanse były zagrożone z powodu upadku tych banków. Zrobią wszystko, by otrzymały pomoc.
Ale do Ukrainy nam daleko.
Byłbym ostrożny w takich sformułowaniach. Na Ukrainie jest duża sfera
gospodarki i biedy nieobjęta systemem bankowym - tzw. szara strefa. U
nas ponad 50 proc. ludności ma rachunki bankowe. Nasza sytuacja jest
korzystniejsza niż Ukrainy, ponieważ mamy większe oszczędności ludności,
dość duży rynek wewnętrzny i duży popyt wewnętrzny. Są one naszym
głównym atutem, gdyż podtrzymują koniunkturę. Bo na eksport nie mamy co
liczyć - załamie się on w tym roku. Renomowane zachodnie instytucje
finansowe twierdzą, że skala zagrożenia bankructwem, niewypłacalnością
państw Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski, jest bardzo duża.
Za Gierka, gdy mówiło się o ogromnym zadłużeniu kraju za granicą,
wynosiło ono ponad 20 mld zł, ale mieliśmy majątek narodowy -
przedsiębiorstwa, fabryki, nieruchomości.
Dzisiaj mamy około 170 mld euro długu za granicą, a majątek w większości
sprzedany. Można zadać pytanie: pożyczyliśmy prawie 600 mld zł, bo tyle
wynosi dług publiczny skarbu państwa, majątku nie mamy, więc gdzie są
pieniądze? Powinniśmy opływać w luksusy.
No właśnie, gdzie?
Wyjechały z Polski. Nie ma innego wytłumaczenia. Bo gdyby zbudowano w
ciągu tych 20 lat od upadku PRL sieć autostrad, szybkie linie kolejowe
itp. duże inwestycje państwowe, można by powiedzieć - na to wydaliśmy
pieniądze. Tymczasem dużych inwestycji nie było, zadłużone są szpitale,
ludzie, firmy.
Przez 20 lat od upadku PRL społeczeństwo w Polsce nie dostrzegało, że
krok po kroku układ III RP pogrąża kraj?
To niestety tragedia, że polskiemu społeczeństwu brakuje nawet podstaw
edukacji ekonomicznej. To, co można usłyszeć w TVN24, TVN CNBC,
przeczytać w `Gazecie Wyborczej' albo w `Wall Street Journal' - dodatku
do `Dziennika', to - dosadnie ujmując - informacje dla uczniów na
poziomie szkoły specjalnej. Przecież te właśnie media, opierając się na
swoich analitykach bankowych, twierdziły jeszcze jesienią, że żadnego
deficytu ani kryzysu nie będzie, że wzrost gospodarczy wyniesie 4,8
proc., a złotówka będzie się umacniać. Tak właśnie prognozowali
lansowani w tych mediach tacy specjaliści, jak Marek Zuber, Piotr
Kuczyński, Alfred Adamiec, Ryszard Petru, Witold Orłowski. Twierdzili,
że kurs euro będzie w końcu 2008 r. na poziomie 3,20 zł, do 4,10 zł na
początku tego roku. We wrześniu ub.r. prognozowałem 4,70 zł i wtedy
określano mnie jako niepoprawnego pesymistę. Okazało się, że i tak
zaniżyłem prognozę, bo mieliśmy już 4,80 zł.
Na czym w takim razie polegało ustalanie tych prognoz - na wróżeniu z
fusów?
Wygląda na to, że właśnie tak było. Albo świadomie próbowano wprowadzić
polską opinię publiczną w błąd. Ale skoro dziś specjalistami od
gospodarki w Polsce są, jak widzimy w mediach, Janusz Palikot, Paweł
Poncyliusz, Stefan Niesiołowski, nawet Monika Olejnik, która
stwierdziła, że Donald Tusk osiągnął w Brukseli wielki sukces, ponieważ
pożyczył 4 mld euro od Europejskiego Banku Inwestycyjnego, to czego
możemy oczekiwać? Dzień przed wyjazdem do Brukseli rząd wydał
oświadczenie, że zadłużanie kraju nie jest metodą na rozwiązywanie
kryzysu, po czym pojechał do Brukseli i pożyczył 4 mld euro.
Dziś nawet ci, którzy niedawno mówili, że kryzysu nie będzie, nie
kwestionują, że dotarł do Polski.
To dopiero początek zamieszania, nadchodzi tajfun Vincent
Vincent?
Tak go nazwałem, bo Jan Vincent-Rostowski, obecny minister finansów,
jest jednym z architektów pogłębiającego się kryzysu. To nasz
Kaszpirowski od finansów - takie porównanie nasuwa mi się. To, co
opowiada, woła o pomstę do nieba. Twierdzi niezmiennie, że nasz kraj ma
mocne fundamenty ekonomiczne, stabilny system bankowy, że kryzys nas w
znaczącym stopniu nie dotknie. Tymczasem większość zagranicznych banków
komercyjnych w Polsce ma już straty za IV kwartał wynoszące średnio 40
proc., a jest dopiero początek marca. Rok 2009 będzie dla nich
dramatycznie ciężki, a to oznacza brak kredytów, drogie usługi bankowe,
wysokie marże, niskie oprocentowanie depozytów i lokat oraz wyciąganie
ręki do NBP i rządu po nowe środki.
Może na wyniki tych banków wpłynęło błędne informowanie opinii
publicznej o umacnianiu się złotówki?
Oczywiście. Dlatego powinno się wymienić nie tylko analityków
ekonomicznych, ale także całą kadrę zarządzającą niektórych banków,
funduszy inwestycyjnych (właśnie pierwszy fundusz DWS Polska TFI ogłosił
wstrzymanie wypłat), funduszy emerytalnych. Jeśli OFE miały w ub.r.
stratę 25 mld zł, a w tym za styczeń i luty mają już 10 mld, to na
koniec roku szykują się straty rzędu 35-40 mld zł. Pamiętajmy, że OFE
obracają pieniędzmi przyszłych emerytów.
A co będzie z bankami? Czy w obecnej trudnej sytuacji wszystkie się
utrzymają?
Czeka nas bardzo duże zamieszanie, które będzie polegało na przejmowaniu
niektórych banków przez instytucje mocniejsze finansowo. Część zniknie z
rynku. Właściciel banku Zachodniego WBK - irlandzki AIB - ma ogromne
problemy w Irlandii, być może zostanie znacjonalizowany, a bank BZ WBK w
Polsce udzielił kredytów ogółem na 36 mld zł, w tym 13 mld zł to kredyty
dla deweloperów, którzy teraz prawie nie sprzedają mieszkań. W podobnej
sytuacji jest bank Millennium, którego spółka-matka BCP w Portugalii ma
olbrzymie problemy. Bank City Group w Ameryce prawdopodobnie zostanie
znacjonalizowany, więc w Polsce City Handlowy pewnie będzie sprzedany.
Każdy z tych banków miał 100, a niektóre nawet 1000 klientów na opcje,
musiały więc odpisać olbrzymie rezerwy bankowe, nawet po kilkaset
milionów złotych na każde przedsiębiorstwo. Tymczasem minister finansów
mówi, że system bankowy w Polsce jest stabilny.
Co oznacza takie zamieszanie na rynku bankowym?
Że nie będzie kredytów dla przedsiębiorstw. Grozi nam krach, a rząd
opowiada w Brukseli, że nie jest źle, że damy sobie radę. To kompletnie
niezrozumiałe i nieodpowiedzialne. Ale czego możemy oczekiwać, skoro
premier Tusk i minister Rostowski wciąż korzystają z rad osób, które
jeszcze trzy miesiące temu twierdziły, że nie będzie w Polsce żadnego
kryzysu, np. Ryszarda Petru, prof. Witolda Orłowskiego czy Marka Zubera.
W ostatnich latach establishment polskiej gospodarki składał się w dużej
mierze z ludzi niekompetentnych, oszustów, `przyjaciół królika', pupili
Leszka Balcerowicza i ludzi ze służb specjalnych, którzy chcieli się
łatwo i szybko wzbogacić. Tych specjalistów powinien zmieść tajfun Vincent.
To musiałoby oznaczać przyznanie się do totalnej klęski całego układu
powiązań polityczno-biznesowych III RP i spowodowałoby wymianę elit. A w
przyszłości - rozliczenia.
Z pewnością. Jeśli rozliczają byłego szefa Rezerwy Federalnej USA Alana
Greenspana, który przyznał, że mylił się w swoich ocenach i decyzjach
dotyczących rynku finansowego, Bernarda Madoffa, który oszukał wiele
renomowanych instytucji finansowych, czy prezesów czołowych angielskich
banków, dlaczego u nas są sami niewinni?
Układ nie podetnie gałęzi, na której siedzi. To wymusić może tylko jakaś
siła z zewnątrz. Ulica?
Nie wykluczałbym tego. Natomiast bankowców winnych spekulacji na
złotówce i wytransferowania z Polski miliardów złotych za granicę
powinna rozliczyć Komisja Nadzoru Finansowego. Ale KNF jest na garnuszku
zagranicznych banków komercyjnych. W budżecie KNF na 2009 r. 137 mln zł
pochodzi właśnie od banków, 23 mln z rynku kapitałowego, 21 mln od firm
ubezpieczeniowych, 13,7 mln od OFE. Niektórzy pracownicy KNF wywodzą się
z sektora bankowego, np. dyrektorem pionu nadzoru bankowego jest Andrzej
Stopczyński, który wcześniej pracował w Kredyt Banku. Teraz w imieniu
państwa polskiego, bo KNF podlega bezpośrednio premierowi, kontrolują
nasz system bankowy. Szef KNF Stanisław Kluza w grudniu ub.r.
powiedział: `w oparciu o naszą wiedzę możemy potwierdzić, że sytuacja
polskiego sektora finansowego jest bezpieczna i stabilna'. Ta wypowiedź
kompromituje go jako szefa KNF. Komisja nie dostrzegła w porę problemu
opcji walutowych i transferu walut za granice Polski oraz groźby
bankructwa niektórych TFI.
Niedawno powiedział pan `GP', że ogromny wpływ na skutki kryzysu miała
wyprzedaż niemal całego sektora bankowego w Polsce.
Kto ma banki, ten ma realną władzę nad państwem. Za skandaliczne
prywatyzowanie polskiego sektora bankowego dzisiaj płacimy rachunek.
Niektórzy analitycy 20 lat temu ostrzegali, że nie tędy droga. Wówczas
określano nas oszołomami, ignorantami. Kryzys najbardziej dotknął kraje,
które w największym stopniu wyprzedały swój sektor bankowy - Litwę,
Łotwę, Estonię, Polskę, Węgry.
Najbogatsi czmychną. Ryszard Krauze prawdopodobnie dawno wyczuł
zbliżający się krach i wycofuje się z Polski. Ale `szara masa' zostanie.
Jak skończy się dla nas kryzys?
Na razie huragan Vincent jeszcze nie nabrał prędkości. Stanie się
piekłem, gdy osiągniemy trzymilionowe bezrobocie, co według mnie może
nastąpić już w końcu tego roku. Oznaczać to będzie pogłębienie zapaści
budżetowej o około 20 mld zł, gdyż przybędzie 1,2-1,5 mln bezrobotnych
(teraz jest 1,6 mln), a to spowoduje zwiększenie wypłat z budżetu na
świadczenia socjalne, fundusz pracy, fundusz gwarantowanych świadczeń
pracowniczych, fundusz alimentacyjny Nie wystarczy nawet na zasiłki dla
bezrobotnych. Na razie nie przygniotły nas całkiem długi, ale niebawem
je odczujemy, jeśli euro osiągnie wartość 5 zł, a potem może być 5,5, a
nawet 6 zł, co zmusi NBP do interwencji. Z powodu szkodliwej dla państwa
polityki kolejnych rządów III RP prawdopodobnie opóźniliśmy nasz marsz
do nowoczesności i dobrobytu o 10, a nawet 20 lat. Wielu z nas już tego
nie doczeka, zwłaszcza emeryci, którzy uwierzyli w OFE i tzw. II filar.
Co powinien zrobić rząd, by zmniejszyć skutki tej katastrofy?
Mam wątpliwości, czy zachowanie rządu się zmieni. Ale jeśli, załóżmy,
tak by się stało, powinien w pierwszej kolejności pozbyć się
Kaszpirowskiego polskich finansów, czyli ministra Rostowskiego,
najgorszego ministra finansów od 20 lat. Po drugie, powołać sztab
antykryzysowy, który składałby się z osób wiarygodnych, a więc nie
takich jak Ryszard Petru czy prof. Witold Orłowski. Tacy ludzie u boku
premiera to recepta na murowany krach. Po trzecie, zwrócić się o pomoc
do Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Po czwarte, trzeba zrobić wszystko, by utrzymać miejsca pracy, a nawet tworzyć nowe. Sytuacja jest poważna, ponieważ grozi nam utrata najlepszych przedsiębiorstw, które decydują o bezpieczeństwie państwa polskiego.
Orlen ma dzisiaj 13 mld zł długu, 3 mld strat za 2008 r. i wiele
miliardów dolarów kredytów. Nie lepiej jest w PGNiG, w Lotosie, a LOT
jest praktycznie bankrutem. Trzeba by znacząco dofinansować Bank
Gospodarstwa Krajowego, ale nie kwotą 2 mld, lecz 20 mld zł, podnieść
wynagrodzenia dobrym pracownikom, a nie je obniżać, stworzyć ułatwienia, a nie utrudnienia w dostępie przedsiębiorstw do środków pomocowych w Unii, zwiększyć nakłady na inwestycje, zwłaszcza infrastrukturalne. Trzeba zrobić dokładnie odwrotnie, niż radzi prof. Leszek Balcerowicz.
Rozmowa z Joanną Najfeld.
- Media chętnie posługują się nośnymi hasłami, jak wolność, feminizm, "kobieta wyzwolona", używając ich jako słowa-klucze w prowadzeniu zręcznej manipulacji opinią publiczną. Stała się Pani celem ataku w gruncie rzeczy za to, że reprezentuje Pani konserwatywny feminizm pro-life. Czym on jest?
- Feminizm pro-life to w zasadzie takie masło maślane. To niby oczywiste, że jak ktoś działa dla dobra kobiet, to zwalcza aborcję - najgorszą formę gwałtu, do którego kobieta jest przymuszana. Pierwsze feministki były zdecydowanie pro-life. Mówiły otwarcie, że aborcja niszczy kobietę, że jest opresją, jakiej doświadczamy ze strony mężczyzn. Do dziś wśród zwolenników i wykonawców aborcji dominują mężczyźni. Sprzeciw wobec aborcji to naturalna prokobieca postawa. Feministyczna, w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Konserwatywny feminizm wraca do tych korzeni.
- Jednak współcześnie ruch feministyczny kojarzy się z poparciem aborcji, a feministka pro-life musi tłumaczyć się z pozornie dziwnej etykiety...
- Agresywne ruchy lewicowe "ukradły" feminizm i uzurpują sobie wyłączność na bycie głosem kobiet. Dysponują wielkimi pieniędzmi, które pozyskują z lewicowo zorientowanych międzynarodowych instytucji czy biznesu antynatalistycznego, czyli aborcyjnego i antykoncepcyjnego. Chociaż poglądy proaborcyjnych feministek podziela niewielki margines społeczeństwa, to w mediach stanowią one jakby obowiązkowy element każdej dyskusji o kobietach, życiu, rodzinie..., a normalne kobiety po drugiej stronie telewizora odnoszą błędne wrażenie, że są w jakiejś zacofanej mniejszości.
- Feminizm konserwatywny jest ofertą dla tej pomijanej większości?
- Przede wszystkim jest potrzebny, żeby ratować kobiety przed dramatami, jakie sprzedają im w ładnym opakowaniu lewicowi ekstremiści. Ale też po to, żeby normalne kobiety zrozumiały, że są ignorowaną, spychaną w niebyt większością. To jest niewiarygodne! Miliony normalnych kobiet w tym kraju daje się na to nabrać. Dostaję często listy podobnej treści - kobieta pisze, że zgadza się z moimi poglądami. "Myślałam, że tylko ja tak myślę. Cieszę się, że jest nas dwie". Kochane panie, jest nas o wiele więcej niż dwie. Policzmy się!
Feminizm - dąży do uzyskania przez kobiety równorzędnej lub decydującej roli w poszczególnych dziedzinach życia społecznego, także w życiu Kościoła (Encyklopedia katolicka).
Feminizm (z łacińskiego femina - kobieta), ruch społeczno--polityczny, którego celem jest walka o pełne równouprawnienie kobiet.
Początki feminizmu sięgają rewolucji francuskiej (1789). W 1791 r. de Gonger opublikowała Deklarację praw kobiety i obywatelki, zwracającą uwagę na potrzebę rozwiązania problemu społecznej i prawnej nierówności płci (Słownik Encyklopedyczny Edukacja Obywatelska).
- Czym Pani podpadła feministkom radykalnie proaborcyjnym, że spotyka panią taka krytyka tego środowiska?
- One są w stanie zagryźć każdego, kto podnosi rękę na ich monopol medialny. Najchętniej udawałyby wobec opinii publicznej niezależnego eksperta, głos wszystkich kobiet, w opozycji do cichych, łatwych do zakrzyczenia, przestraszonych "katoli". Kobiety, które przełamują tabu i mówią głośno o aborcji jako krzywdzie kobiet, powołując się na ideały feministyczne, a nie religijne, są dla lewicowych ekstremistek solą w oku. Dostają szału i zaczynają niszczyć. Proszę zwrócić uwagę, jak bezczelnie promotorki aborcji atakują akcję parytety.pl - społeczną kampanię sprzeciwu wobec absurdalnego pomysłu parytetów. Kobiety nauki, biznesu, kultury, sportu, sztuki - te, które odniosły sukces dzięki własnym osiągnięciom, a nie ideologicznemu awanturnictwu - sprzeciwiają się parytetom, wykazując, że to pomysł niesprawiedliwy i obraźliwy dla kobiet, służący wyłącznie karierom działaczek lewicowych. Parytety.pl to nie rozdmuchana propaganda, ale głos prawdziwych kobiet, które pokazują czerwoną kartkę feministycznym uzurpatorkom. A te boją się zdemaskowania i utraty wpływów, więc bezczelnie niszczą kobiety zaangażowane w sprzeciw parytetom.
- Ma Pani proces za to, że odważyła się Pani wskazać na powiązania biznesu aborcyjnego z "działaczkami kobiecymi". Prawie w tym samym czasie proces wytoczono ks. Markowi Garncarczykowi za nazwanie aborcji zabójstwem. Tomasz Terlikowski uważa, że tego typu procesy są "częścią komunistycznego układu" i "nie mają nic wspólnego z prawdą, sprawiedliwością i prawem", a ich głównym celem jest "nękanie przeciwnika" i jego zniechęcenie. Jakie widzi pani związki między tymi dwoma procesami?
- Procesów jest więcej. Tomasz Terlikowski niedawno się dowiedział o swoim... Jak spojrzymy poza Polskę, dostrzeżemy, że to uniwersalna taktyka awanturniczej lewicy. Nie da się w demokratyczny sposób przekonać społeczeństwa do marksistowskich pomysłów, więc lewica próbuje społeczeństwa zmusić. Jak? Przez medialną propagandę, ale też przemocą prawną. Pozywanie do sądu konserwatystów, najczęściej chrześcijan za poglądy, ma za zadanie sabotować działalność pozwanych i zastraszać ludzi myślących normalnie. Tylko tak lewica potrafi zyskiwać przewagę - terroryzując i kneblując wolność słowa. Proszę zwrócić uwagę, że nigdzie na świecie drastyczne eksperymenty społeczne, takie jak nadanie przywilejów małżeńskich parom homo-seksualnym, nie odbywają się zgodnie z wolą demokratycznej większości. Wszędzie są narzucane: przez lobbing polityczny, czy przez precedensy sądowe, które wymuszają legalizację, a potem akceptację danej patologii. Do dziś w Unii Europejskiej zdecydowana większość ludzi jest przeciwna "homoseksualnym małżeństwom", a tym bardziej adopcji dzieci przez takie pary. No i co z tego, skoro marginalny ruch lewicowy tak sterroryzował społeczeństwo, że za krytykę ruchu gejowskiego można iść do więzienia, stracić pracę, czy dostać wilczy bilet na jakiekolwiek funkcje publiczne, a jak okazuje się, że szefem kolejnej siatki pedofilskiej jest znany działacz gejowski, to media dyskretnie pomijają słowo "homoseksualista", żeby się źle z pedofilią nie kojarzyło. Takie czasy, zniewolenia umysłów i dusz.
- W nawiązaniu do poprzedniego problemu. Dlaczego ruchy feministyczne zezwalają na to, by kobieta była wykorzystywana jako "przynęta" dla sprzedawanego towaru, jak to nagminnie widać w różnego rodzaju reklamach samochodów czy kosmetyków? Czy to nie urąga jej godności?
- Przecież to oczywiste. Promotorek aborcji nie obchodzi godność kobiety. To jest wewnętrznie sprzeczne. Na krytyce takich reklam nie mogą zbić kapitału politycznego, ani przeforsować swoich interesów. Oczywiście od czasu do czasu dla zachowania pozorów bardzo ogólnie zadeklarują, że kobiety należy szanować. Ale tak naprawdę rozerotyzowane reklamy są poniekąd w ich interesie, gdyż napędzają bardzo dochodowy rynek: seks. Jeśli coraz więcej ludzi wpadnie w uzależnienie od seksu, lepiej sprzedawać się będą środki antykoncepcyjne i aborcje. A ten biznes wspiera lewicowe ruchy feministyczne - i kółko się zamyka. Jest oczywiście równoległy element duchowy, oczywisty dla nas katolików, którego Czytelnikom "Rycerza Niepokalanej" tłumaczyć nie trzeba.
- Z jakimi przemilczanymi lub przekręcanymi faktami dotyczącymi prawdy o życiu Pani się spotkała, na które koniecznie trzeba zwrócić uwagę?
- Cały czas między wierszami o tym rozmawiamy. Aborcja potwornie krzywdzi kobiety. Mantra o "prawie kobiety" to jedno z najcięższych kłamstw w tym temacie. Rozczłonkowanie dziecka we własnym ciele, rozpuszczenie go w soli, czy wyssanie w kawałkach nie jest nigdy ani prawem, ani dobrem dla kobiety. Aborcja uderza też w ojców, rodziny, personel medyczny, w całe społeczeństwo. Ale to matki cierpią najbardziej - fizycznie, psychicznie, duchowo - do końca życia. Bóg zawsze wybaczy, człowiek czasem, natura nigdy. Cierpienie postaborcyjne to w Polsce zamilczana epidemia. Przez dziesiątki lat obowiązywała stalinowska ustawa dopuszczająca aborcję na życzenie. Ginekolog pytał pacjentkę w ciąży: "rodzi, czy usuwa?" To były dwie jakby równorzędne usługi. Zginęły miliony dzieci, które zostawiły na tym świecie miliony matek, ojców, lekarzy, pielęgniarek. Wielu z nich to pokolenie naszych rodziców i dziadków. A dziś, aborcja jest w większości zakazana, ale podziemie nie jest ścigane. Dramat trwa. A nasze polskie prawo w tym zakresie jest niestety barbarzyńskie. I to też musimy sobie w oczy powiedzieć.
- Tzw. "ustawa kompromisowa", dopuszczająca aborcję w wyjątkowych przypadkach...
- Ładnie brzmi, prawda? "Kompromisowa", bo zezwala na aborcję "tylko" niektórych dzieci. Fakty są takie, że kilka tysięcy osób zginęło na mocy tego prawa. My, którzy mamy się za cywilizowanych i współczujących ludzi, pozwalamy na mordowanie dzieci przed urodzeniem, bo mogłyby urodzić się z zespołem Downa. Kobiecie zgwałconej proponujemy dodatkową traumę - aborcję, tak jakby to było jakieś racjonalne rozwiązanie, skoro podpowiada je obowiązujące prawo. Patrzymy spokojnie, jak lekarze zalecają chorym ciężarnym morderstwo dziecka, zamiast uczciwie leczyć obu pacjentów. Jak bardzo musimy być zaślepieni, żeby milcząco akceptować ten śmiertelny kompromis? Czy holocaust byłby "mniejszym złem", gdyby w pierwszej fazie do komór gazowych szli tylko chorzy i niedołężni? Niewielu ludzi wie, że ten "kompromis" aborcyjny wymyślił Adolf Hitler. On wprowadził w 1933 r. w Rzeszy prawo aborcyjne, które zezwalało na zabijanie dziecka w przypadku podejrzenia choroby. To jest eugenika.
- Nie boi się Pani mówić otwarcie o tych sprawach, które są niejednokrotnie przedstawiane jako konserwatywne i nieatrakcyjne. Skąd czerpie Pani siłę, by stawać w szranki z osobami, których poglądy lansuje się jako postępowe i politycznie poprawne?
- Zawsze bolały mnie te sprawy, ale kiedyś nie potrafiłam nawet powiedzieć na głos, co myślę. Doświadczyłam, podobnie jak wielu młodych katolików w Polsce, bezczelnej lewicowej indoktrynacji przez system edukacji. Moje przekonania były prześladowane, molestowano mnie treściami obrzydliwymi i wmawiano, że to oświecona prawda. Czułam się bezsilna i coraz bardziej wściekła, bo wiedziałam, że jestem okłamywana. Studiowałam wiarygodne źródła i pozbierałam dużo argumentów przeciw lewicowej agitacji. Ale wiedzieć to jedno, a mieć odwagę powiedzieć, to drugie. Nie będzie to nic odkrywczego, jeśli powiem, że oddałam sprawę Bogu. Powiedziałam Mu kiedyś w Twarz, przed Najświętszym Sakramentem, że jeśli tak ma wyglądać ten świat, to ja potrzebuję sił i możliwości, żeby reagować, bo bez Jego łaski ani kroku dalej. Wysłuchał.
O piciu wina z Tuskiem, dlaczego Kaczyński jest killerem, czy byłego wiceministra edukacji czeka chłosta i kiedy będą wybory rozmawiają Anita Werner (TVN 24) i Paweł Siennicki
Jak się Panu żyje?
Dobrze. Lubię swój zawód, nawet za nim tęskniłem. Więc teraz czuję się jak ryba w wodzie. Poza polityką jest bardzo miło.
Stał się Pan bogatym człowiekiem?
Nie będę mówił o swoich zarobkach, bo musielibyśmy porozmawiać o waszych.
Ale zarabia Pan lepiej, niż gdy był Pan posłem?
Akurat w naszym kraju to nie jest specjalnie trudne.
Dlaczego lepiej być adwokatem niż politykiem?
Adwokaci mają dystans do spraw, które prowadzą. Nawet jeśli spór jest bardzo gorący, to godzinę później można ze swoim przeciwnikiem grać w tenisa.
W polityce tak się nie da?
To trudne. Sam do końca się nie angażowałem, ale inni idą w polityce na całość.
A Pan tylko udaje, baju, baj.
Cóż, ja traktowałem wyborców jak mocodawców, byłem ich pełnomocnikiem i pracowałem z całym zaangażowaniem, ale zarazem byłem wolnym człowiekiem. Dlatego później zarzucano mi cynizm. To nie cynizm, to właśnie jest cecha zawodowa.
Czyli Roman Giertych wcale nie jest tym, za kogo jest uważany. Właśnie rozmawiamy z niskim blondynem.
Do polityki się nie idzie po to, żeby dać się zabić za jakiś pogląd, tylko dlatego, że się go reprezentuje i próbuje się załatwić określoną sprawę. Ale to wcale nie oznacza, że ze wszystkimi poglądami reprezentowanego elektoratu w stu procentach się identyfikuję. To właśnie za to miał do mnie pretensje ojciec Rydzyk, nawet nazywał mnie publicznie oszustem.
Pan koleguje się z przeciwnikami politycznymi?
Ze wszystkimi, poza PiS-em, miałem zawsze dobre relacje. Z całym prezydium obecnego rządu jestem na "ty", natomiast z ludźmi z rządów PiS zawsze był dystans i jestem z nimi na "pan".
Dlaczego?
Właśnie dlatego, że PiS podchodzi do polityki na zasadzie "albo my ich zamordujemy, albo oni nas". To jest straszne podejście.
Czym politycy PiS-u różnią się od innych?
W PiS-ie żyją tylko i wyłącznie polityką. Najczęściej nie mają rodzin albo mają jakąś pokićkaną sytuację rodzinną. Normalny człowiek ma sport, hobby. W PiS-ie bycie u władzy to rodzaj samozbawienia.
Są uzależnieni od władzy?
To jest pewna postawa życiowa: władza jest najważniejsza. Ja z Jarkiem Kaczyńskim mam wiele wspólnych poglądów, ale środowisko, które żyje wyłącznie polityką, jest mi kulturowo obce. Z Donaldem Tuskiem można wypić butelkę wina i porozmawiać o czymś innym niż polityka. To szybko zbliża ludzi.
To o czym rozmawiał Pan z Jarosławem Kaczyńskim?
O polityce. Tyle że to nie była rozmowa, ale wysłuchiwanie tych jego słynnych monologów, opowieści o różnych osobach, których najczęściej nie znałem.
Dał się Pan kiedykolwiek Kaczyńskiemu zaczarować?
Nigdy.
To jak Pan wytrzymał z nim dwa lata w koalicji?
Dałem radę. On zrobił jeden błąd. Powinien najpierw rzucić się na mnie. Wtedy na pewno Lepper nie stanąłby po mojej stronie i Kaczyński spacyfikowałby Ligę, potem by zrobił to, co chciał. A tak, dał się zwieść i najpierw uderzył w Leppera.
Pan czuje się przez PiS oszukany?
Bez przesady. Nie miałem wyboru, musiałem wejść do tej koalicji. Tego żądał mój elektorat. Ale wchodziłem z przeświadczeniem, że to się źle skończy.
Co to znaczy?
Było pewne, że prędzej czy później Kaczyński będzie chciał nas wykończyć. Nie ufam mu, nie wierzę mu za grosz. To jest człowiek, który jeśli będzie miał ku temu interes polityczny, złamie każdą umowę. Każdą.
Co się kryje za sympatyczną staroświeckością prezesa Kaczyńskiego?
Żądza władzy. Taka goła, bez żadnych reguł.
Jak można wygrać z Jarosławem Kaczyńskim?
Czasem.
Co to znaczy?
Spokojnie czekać. Czas w polityce ma bardzo istotne znaczenie.
Czyli trzeba siedzieć nad brzegiem rzeki i czekać, aż głowa wroga podpłynie pod nogi?
Nie mam tak morderczych myśli.
Nie odczuwa Pan chęci zemsty?
Nie. Przecież Kaczyński nic mi nie zrobił
Uśmiecha się Pan teraz tajemniczo.
Gdyby Kaczyński musiał popłynąć na jakiś dłuższy urlop, pogratulowałbym, bo każdy potrzebuje urlopu.
Co będzie teraz z PiS-em?
Jarosław Kaczyński pozostał sam. Zobaczymy, jak PiS sobie z tym poradzi.
Jak to został sam ?
To wymieńcie, kto z dużych nazwisk został przy Kaczyńskim? Nikt. Ostatnim znaczącym politykiem jest Ziobro, który właśnie odlatuje do Brukseli, po tym jak Kaczyński zdenerwował się na niego. Od tej pory zawsze między tymi politykami będzie trwała rywalizacja.
Dlaczego prezes Kaczyński wysyła Ziobrę do Brukseli?
Bo chce pozbawić Ziobrę jakiegokolwiek znaczenia. Jarek Kaczyński jest mądry, zna przepisy prawa i dobrze wie, że wystarczy być skazanym na grzywnę i traci się mandat w europarlamencie. Wysyłając Ziobrę do Brukseli, liczy na to, że sądy załatwią za niego problem.
Kaczyński jest jak Machiavelli?
Nie chcę rozmawiać o Kaczyńskim. Ja nawet go trochę lubię, bo to jest killer. Ale fundamentalnie się z nim nie zgadzam. Dla mnie to jest staromodny socjalista, który chce stosować najgorsze metody sanacji.
W pojedynku następca Piłsudskiego - następca Dmowskiego, przegrywa Pan jeden do zera.
Mecz się nie skończył. Zresztą PiS nie ma dziś żadnej możliwości kreowania realnej polityki.
PiS ociepla swój wizerunek i sondaże rosną.
Kaczyński wygrał kiedyś na fali złości po bardzo złych rządach komunistów. W połączeniu ze śmiercią Ojca Świętego dało to mieszankę konserwatywno-antykomunistyczną i na tej glebie PiS wziął władzę. To, że Kaczyński będzie się teraz pokazywał z trzema bladymi paniami na billboardach, nic już mu nie da.
Mogą wygrać na kryzysie.
Nic nie wygrają, dlatego że PiS ponosi tak samo odpowiedzialność za kryzys jak Platforma. Mają prezydenta i szefa Narodowego Banku Polskiego. Nie da się od tego uciec.
Co może stać się w Polsce przez kryzys?
Dziś narasta potrzeba gruntownych zmian w sposobie funkcjonowania państwa. Kryzys to dobra okazja do przebudowy państwa. Trzeba zmienić Sejm, sposób funkcjonowania parlamentu, inaczej poustawiać naszą demokrację. Bo teraz poseł musi tylko rozpoznawać dobrze kolory: to jest zielony guziczek, obok czerwony i żółty. I jeszcze musi widzieć, kto w pierwszym rzędzie jak podnosi rękę. Taka jest nasza polityka.
Mamy w Sejmie klasę próżniaczą?
Bez przesady, oni pracują ciężko. Tylko mają zadania, które całkowicie przekraczają ich możliwości percepcyjne. Mają pisać prawo, a nie mają pojęcia, jak prawo funkcjonuje. Skutek jest taki, że ustawy piszą lobbyści i dyletanci.
Czyli Pan teraz gra na antyestablishmentową nutę?
Co wy opowiadacie? Jaki establishment? Ludzie, którzy siedzą w jednogwiazdkowym hotelu, do którego normalny człowiek nie ma ochoty w ogóle wchodzić. To jest żaden establishment. Nawet "kulturalna" Platforma wprowadza mechanizm równania w dół.
Dlaczego?
Tym jest cała awantura z przedsiębiorcami. Marszałek Komorowski wystawia ich i mówi, że są źli, bo coś mają. Czyli idealny poseł to jest taki, który ma konto u mamusi, kota i mieszkanie kwaterunkowe.
Co ma nam dać wielką przemianę?
Parlament powinien decydować wyłącznie o politycznych rozstrzygnięciach, a ustawy powinna pisać rada legislacyjna, której się będzie dobrze płacić.
Pan musi dużo czasu spędzać ze znajomymi z Platformy.
Dlaczego?
W tym, co Pan mówi, słychać echo liberalnej wizji państwa.
To jest stara, konserwatywna wizja. Tak było w Pierwszej Rzeczpospolitej, tak było w Drugiej. Tylko jak u nas wprowadzi się zasadę, że poseł pracuje za darmo, to ilu z tych posłów, którzy teraz są, zostanie? Pewnie z pięć procent.
Palikot pewnie zostanie.
Palikot ponoć już nic nie ma, tak twierdzi.
Gdzie Pan jest w tym planie reformy życia publicznego?
Chodzę tam, gdzie mnie proszą, tam gdzie mi pozwalają i mówię, że jak przeminie Platforma i PiS, to powstanie ruch społeczny, który zreformuje państwo. Bez głębokiej reformy parlamentu i urzędu prezydenta nic się nie uda. A posłowie muszą mieć odpowiedni poziom.
Co pomoże utrzymać ten poziom?
Nie będziemy płacić posłom. Zero kasy. I nie będzie możliwości formułowania poprawek, czyli że poseł nie będzie mógł uzyskiwać niczego poprzez lobbing.
Czyli Pan chce teraz stworzyć nową Platformę, takimi hasłami jak Pan mówiło trzech tenorów na początku.
Dobrze, że zaznaczyliście na początku. PO idzie teraz w odwrotną stronę. Trzeba parlament otworzyć na wykształconych i niezależnych ludzi.
Dlaczego?
Bo wiem, że nie będą szargać swojego nazwiska w jakichś ciemnych interesach.
Jarosław Kaczyński powiedziałby na to, że ta wizja skartelizuje Polskę, bo szybko dogadacie się pod stołem.
On tak mówi, bo sam nigdy nie był w stanie się z kimkolwiek dogadać, bo nikt mu nie wierzył i nie uwierzy.
Jak to możliwe, że teraz mówi nam Pan o nowoczesnym państwie, a wcześniej miał Pan wizerunek obciachowca?
Po pierwsze wiele osób płaciło wiele, aby zszargać mój wizerunek. A po drugie zawsze polityk jest niewolnikiem elektoratu, który go wybrał. Ale nigdy już się nie zaangażuję w budowanie partii, która będzie reprezentować grupę ośmiu procent skrajnie prawicowego elektoratu. Nie interesuje mnie to.
Dlatego ojciec Rydzyk tak Pana nie lubi?
Wizja państwa ojca Rydzyka jest istotnie bliższa wizji państwa Jarosława Kaczyńskiego niż mojej. I dlatego ich porozumienie ma charakter stały.
I będzie miało?
Nie wiem. Obie ich koncepcje zakładają, że państwo jest elementem wyobcowanym od społeczeństwa, bo ma prowadzić to społeczeństwo ku realizowaniu jakiejś wizji ideologicznej. Ja nie jestem ideologiem.
Wersje państwa Kaczyńskiego i Rydzyka są wynaturzone?
Są, bo jeśli organizacja religijna zakłada, że państwo będzie służyło tej organizacji, to idzie to w sprzeczności przede wszystkim z nauczaniem Kościoła. Kościół chce, żeby państwo nie przeszkadzało w rozwoju wiary, a nie żeby finansowało odwierty ciepłej wody. Oczywiście, każdy ma prawo na równych warunkach do dostępu do finansowania unijnego, lecz nie można z kwestii tego dostępu robić zagadnienia quasi-religijnego.
Jak wyglądały Pańskie negocjacje z ojcem Rydzykiem?
Nie będę o tym opowiadał. Ale powiem, skąd wzięła się nasza, LPR-u, współpraca z Radiem Maryja. W 2001 roku Tadeusz Rydzyk grymasił przy poparciu AWS-u. I LPR była instrumentem, który miał zmusić Mariana Krzaklewskiego do właściwego postępowania.
Pan jest osobą, która wprowadza do polskiej polityki Declana Ganleya?
A jak myślicie?
Myślimy, że Panu zawdzięcza spotkania z kardynałem Dziwiszem i Lechem Wałęsą.
Pamiętajcie, że jest on znany w całej Europie znacznie bardziej niż ja.
Głównie z tego, że jest mocno kontrowersyjny. To Pan mu załatwił spotkanie z kardynałem Dziwiszem?
Nie będę odpowiadał na pytania, które mają charakter prywatny.
Półprywatny. Ten człowiek ma coś wyjątkowego w sobie?
A jak oceniacie?
Nie znamy go. Można mu zaufać?
Z tego, co mówi w wywiadach, to wydaje mi się, że tak.
A dlaczego udaje Pan teraz małą dziewczynkę?
Dlaczego małą dziewczynkę?
Tymi uśmiechami tajemniczego Don Pedro, które nam Pan teraz rozdaje.
Z życzliwości się uśmiecham. Ja już nie zajmuję się polityką i nie będę odpowiadał na każde pytanie prywatne.
Za jakie sznurki Pan pociąga w TVP?
Opiniowałem tylko sprawy prawne dla kilku osób. Za to dokładnie biorę pieniądze, z tego właśnie żyję, choć w tym wypadku nie wziąłem ani złotówki. Zresztą nikomu nie mogę odmówić pomocy prawnej, takie są zasady mojego zawodu. Mogę jedynie odmówić za to pieniędzy.
Dlaczego nie wziął Pan pieniędzy?
Dopóty, dopóki nie wezmę grosza od firmy budżetowej, to Mariusz Kamiński, jeśli założy podsłuch na mój telefon, złamie prawo.
Chce się Pan odegrać na Kaczyńskich?
Czuję raczej satysfakcję, że PiS, który rządził telewizją, który wyciął LPR, teraz zgrzyta zębami na nazwisko Piotra Farfała. Cieszę się z tego, dlatego że uważam, że na to zasłużyli.
A Pan co robi na dźwięk nazwiska Piotra Farfała?
Mówię chapeau bas!
Za co?
Za skuteczność. W niektórych sprawach się jednak z nim nie zgadzam, choćby na przykład, że Romaszewską wyrzucił.
Za to wpuścił na antenę gwiazdę telewizji Roberta Kwiatkowskiego, Andrzeja Kwiatkowskiego.
Największym zwolennikiem Andrzeja Kwiatkowskiego na prawicy jest Jarek Kaczyński. Wiele razy mówił, że prowadzony przez niego "Tygodnik Polityczny Jedynki" był jedynym programem, który go zapraszał.
Gdyby miał Pan wybrać między Kaczyńskim a postkomunistami, to co?
Kaczyński.
Co robicie, gdy jeden z kolegów z waszego środowiska zboczy z drogi?
Wymierzamy karę.
Mirosława Orzechowskiego czeka chłosta?
To przykra historia, bardzo dla mnie smutna. Nie chcę dyskwalifikować go jednak jako człowieka.
Zawiódł Pana?
Nawet jeśli to była prowokacja, to w stanie nietrzeźwości nie chodzi się po ulicy. To jest abecadło polityki.
Pan czegoś żałuje?
(Długie milczenie) Niczego nie żałuję. Za rok się wszyscy dowiedzą, że nawet amnestia maturalna była dobrym pomysłem. Gdy będzie 40 procent oblanych matur z matmy, to wszyscy sobie przypomną.
I niczego Pan nie żałuje naprawdę?
Może czasem tego, że byłem zbyt radykalny.
Pan dzisiaj obraca się w świecie biznesu. Jak oceniany jest tam Kazimierz Marcinkiewicz?
Kto?
Kazimierz Marcinkiewicz.
Nie przypominam sobie. Nie słyszałem. A przypomnijcie mi, kto to jest?
Były premier.
A tak przypominam sobie. Nie mam o tym panu nic do powiedzenia.
Czego nie wiemy jeszcze o Januszu Palikocie, a co powinniśmy wiedzieć?
Muszę być bardzo ostrożny, bo jestem pełnomocnikiem pani Marii Nowińskiej, byłej żony pana Palikota, w postępowaniu sądowym i prokuratorskim. A Pan Palikot robi wszystko, żeby mnie z tego postępowania wyłączyć. Powiem tylko, że ono toczy się w związku z uzasadnionym podejrzeniem popełnienia przestępstwa z artykułu 296 paragraf 3, czyli wyrządzenia szkody finansowej. Za to grozi 10 lat więzienia.
Palikot mówił o Pana udziale w tym postępowaniu: to brudna intryga padlinożercy Giertycha.
Nie mam żadnego stosunku emocjonalnego do pana Palikota, jest mi dziko obojętny.
A czym się może skończyć postępowanie prokuratury wobec niego?
Jestem przekonany, że postępowanie prokuratorskie prędzej czy później doprowadzi do postawiania zarzutów określonym osobom, skierowania aktu oskarżenia i skazania.
Palikot kiedyś wysadzi Platformę w kosmos?
Kiedyś po jego słynnej konferencji z gumowym penisem zapytałem Tuska: co zrobicie z Palikotem? To pokazał mi symboliczny ruch, przejechał palcem po szyi. Ale, jak widać, nic takiego się nie stało.
Do ilu polityków PO pisze Pan SMS-y?
Zdarza mi się czasami wymieniać SMS-y z niektórymi ludźmi, ale ludzie pełnią różne funkcje.
To jest fajna ekipa?
Niektórych lubię w Platformie, innych nie.
Kogo Pan nie lubi?
Nie powiem.
Lubi Pan Sikorskiego.
Tak myślicie?
Odznaczył Pana medalem.
Z Radkiem Sikorskim byliśmy w dwóch rządach. Wiele przeszliśmy, wspieraliśmy się, także psychicznie. Bycie razem głęboko na zapleczu wroga zbliża.
Mówi Pan Sikorskiemu: uważaj, bo Tusk cię zarżnie?
Nie będę rozmawiał o tym, co mówię prywatnie.
Donald Tusk działa podobnie jak Kaczyński, wycinając konkurencję?
Na razie myślę, że wybory będą w najbliższym czasie.
Kiedy?
Na jesieni.
Ze względu na kryzys?
Tak. Zależy to tylko od wyników wyborów do europarlamentu, jeśli PO je miażdżąco wygra, będą wybory. Wcześniejsze wybory parlamentarne zostaną zorganizowane, aby ułatwić Tuskowi wygranie wyborów prezydenckich. Przecież Tusk nie wygra wyborów prezydenckich, jeśli będzie premierem, tym bardziej że skutki kryzysu dotkną nas bardzo głęboko i będą trwać bardzo długo.
I kto będzie następnym premierem?
Pewnie Schetyna. Na miejscu Tuska tak bym zrobił. Gdyby wybory parlamentarne zostały przeprowadzone dopiero w 2011 roku, to Platforma może w ogóle zniknąć.
Platforma cały czas jest ciamciaramciowata?
No jasne. Przecież nic nie robią.
Nie walczą z kryzysem?
Walczą i przynajmniej na razie się z nimi zgadzam. Robią to, co powinni, mam tylko do nich żal, że odpuścili sprawę stoczni.
Pod wodzą Jacka Rostowskiego wyjdziemy z kryzysu?
Nie jesteśmy pod wodzą Jacka Rostowskiego, wiadomo, że tym wszystkim kieruje Jan Krzysztof Bielecki.
Ilu dziennikarzy zamierza Pan pozwać?
Pozywam raczej wydawców, a nie dziennikarzy. Będzie ze sto takich spraw.
Ile chce Pan wygrać ?
A tego to nie wiem. Przede wszystkim domagam się przeprosin. O proszę, tutaj wygrałem: 20 tysięcy i ramkę z przeprosinami na pierwszej stronie "Faktu".
Pan z kolei musiał przeprosić Adama Michnika.
Musiałem niestety.
Bolało?
Bolało i też trochę kosztowało.
(Rozlega się sygnał przychodzącego SMS-a. O, pani Agnieszka Romaszewska została przywrócona na dyrektora TV Biełsat)
Cuda. Pan mówi, a to się dzieje. To kiedy Pan wróci do polityki?
Już nigdy nie będę utrzymywany z pieniędzy podatników. A kiedy będą warunki do gruntownej reformy naszego państwa, to zobaczymy.
Roman Giertych, polityk, adwokat i historyk. Był wicepremierem i ministrem edukacji w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Były prezes Ligi Polskich Rodzin i Młodzieży Wszechpolskiej