Baśnie i legendy kaliskie
ELIGIUSZ KOR-WALCZAK
Przedmowę napisał EDWARD POLANOWSKI
Ilustrował MIECZYSŁAW KOŚCIELNIAK
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • 1976
Źródła i komentarze przygotował ELIGIUSZ KOR-WALCZAK
Słowniczek wyrazów staropolskich, gwarowych i obcych opracowała RYSZARDA WILCZYŃSKA
■w Zabrzu
ZN. KLAS.
s~
Щншда-
PRZEDMOWA
Dobrze się stało, że miasto o najstarszej metryce w Polsce doczekało się zbioru własnych legend. Wydany w 1969 r. zbiór podań, legend i baśni wielkopolskich pt. Orłe gniazdo, w wyborze Stanisława Świrki, przynosi zaledwie jedno podanie z regionu kaliskiego, opracowane na podstawie Oskara Kolberga (Stawiszyn i Rychivał).
Udokumentowana historycznie w dziele Ptolemeusza Calisia liczy ponad osiemnaście wieków, zatem wystarczająco długo, by dziejowe wydarzenia stały się kanwą baśni i podań, przydających każdemu miejscu owego pociągającego tchnienia dawności. Historyczna metryka Kalisza jest bardziej odległa w czasie niż legendarne początki wielu miejscowości, toteż tym większe zdumienie budzi fakt, że legendy i podania kaliskie w miernej stoją liczbowo proporcji do bogatej i rozległej w czasie historii miasta.
Miał Kalisz swoje dni chwały i okresy klęsk. Był siedzibą książąt i rezydencją królów (Kazimierz Wielki darzył to miasto szczególnymi względami), przyjmował głowy koronowane innych państw i występował w roli świadka wielkich aktów dziejowych, posiadał wywołujące podziw budowle świeckie i kościelne, kształcił w murach swego kolegium młodzież pod okiem profesorów Akademii Krakowskiej.
Kronikarze kaliscy często narzekali w nowszych czasach, że świetność historyczna miasta nie zaświadcza się w budowlach starożytnych i pamiątkach większej wartości. To samo da się odnieść do podań i legend. Nie wiadomo dziś dokładnie, czy Ziemia Kaliska niezbyt bogaty wydała plon w tym zakresie, czy w zawieruchach dziejowych w niepamięć poszła niejedna perła wyobrażeń ludowych o dawniej szych zdarzeniach.
Nie był Kalisz miejscem łaskawym dla ludzi w nim zamieszkałych. Wojny i najazdy niszczyły częściowo miasto, zaś kataklizmy żywiołowe dopełniały reszty. W 1792 r. ogromny pożar zniszczył miasto prawie doszczętnie, w 1852 r. spłonęła cała dzielnica żydowska, zaś liczne powodzie, z których najstraszniejsza miała miejsce w sierpniu 1854 r., czyniły spustoszenia w substancji miasta. W latach klęsk ludzie marli z głodu na ulicach. Największa z nich przyszła w sierpniu 1914 r., kiedy to wojska pruskie pod dowództwem osławionego majora Preuskera zbombardowały i spaliły kwitnące miasto do tego stopnia,
5
że z 70 tysięcy zostało po zniszczeniach 5 tysięcy mieszkańców. Zatracały się w kataklizmach dziejowych dokumenty życia społecznego, ginęli ludzie, a tym samym ulegały zapomnieniu zdarzenia i historie, żywe swego czasu i wyolbrzymiane w ustnym przekazie z pokolenia na pokolenie.
Nie miał Kalisz w dawniejszych wiekach większego szczęścia do kronikarzy i dziej opisów i dopiero w drugiej połowie XIX stulecia pojawili się sumienni badacze, działający głównie z potrzeby serca nad wyświetleniem wielu zagadek przeszłości miasta i uporządkowaniem jego dziejów. Należą do nich przede wszystkim: Józef Szaniawski, Cezary Biernacki i najpracowitszy ze wszystkich Adam Chodyński, który przebadał największą ilość dokumentów. Drugie pokolenie badaczy tworzą m.in. Józef Raciborski i Kazimierz Stefański. Monografia Kalisza Raciborskiego, wydana w 1912 r., do dziś stanowi najbardziej wszechstronny zapis dziejów miasta, pomimo że współczesne badania, zwłaszcza w zakresie archeologii i historii gospodarczej, znacznie pogłębiły i poszerzyły naszą wiedzę o przeszłości Kalisza.
Prace pierwszych kronikarzy kaliskich zasługują na uwagę w niniejszych rozważaniach przede wszystkim dlatego, że prócz rzeczowych opisów zdarzeń z przeszłości grodu, przynoszą informacje o podaniach i legendach towarzyszących tym zdarzeniom; przedstawiają również drobne fakty i epizody ukazujące plastyczniej osobowość historycznych postaci i temperaturę ówczesnego życia miejskiego. Wystarczy tu choćby przypomnieć sugestywne opisy biczowników odbywających pochody po Ziemi Kaliskiej, o których pisze A. Chodyński w Kroniczce historycznej miasta Kalisza.
Tendencje ludoznawcze, jakie rozwinęły się w Polsce w XIX w., miały również pewien wpływ na zarejestrowanie faktów z zakresu kultury ludowej na terenie Ziemi Kaliskiej. Chodzi tu głównie o wiekopomne dzieło O. Kolberga, w którym za życia autora opublikowano tom zatytułowany Kaliskie. Znalazły się w nim również, prócz pieśni ludowych, nieliczne przykłady podań i legend kaliskich. Uzupełnienie stanowi wydany w 1967 r., tom 46 dzieł Kolberga pt. Kaliskie i Sieradzkie.
Pierwsze prace o literaturze ludowej w Kaliskiem pojawiły się w „Kali-szaninie" (1870-1892) i „Wiśle" (1887-1905). Przedmiotem zainteresowań autorów stały się przysłowia i zagadki ludowe, pieśni, baśnie i legendy związane z regionem. Do autentycznej twórczości ludowej sięgają wówczas najbardziej ze wszystkich zasłużona Ignacja Piątkowska i Hieronim Łopaciński; własne opracowania wątków i stylizacje prezentują: Ludwik Niemojowski, Aleksander Marek Jawornicki, Melania Parczewska i Janina Wiśniewska. Nie był to jednak dorobek zbyt imponujący. Nie pojawił się również w tym czasie oddzielny zbiór podań i legend, jak to miało miejsce w innych częściach kraju.
Na uwagę zasługują także próby Marii Dąbrowskiej w komponowaniu legend opartych na materiale z najbliższego otoczenia. Wprawiająca się w sztuce pisarskiej przyszła autorka Nocy i dni opracowuje w duchu modernistycznej
6
stylistyki Tetmajera i Przybyszewskiego historię Witczaka Wolnego, właściciela zagrody wybranieckiej w Russowie, którą jego przodkowie otrzymali wraz z ziemią na własność od króla, co zostało potwierdzone specjalnym pismem. Legenda M. Dąbrowskiej, pozostająca dotąd w rękopisie, nosi tytuł Królewskie korale.
W latach międzywojennych (1930-1931) ukazywał się miesięcznik regionalny „Ziemia Kaliska", przynoszący sporo materiału historycznego, wspomnieniowego i krajoznawczego. Do dziś stanowi on w wielu wypadkach jedyne źródło informacji związanych z przeszłością regionu kaliskiego. Współczesny tygodnik „Ziemia Kaliska", wychodzący od 1957 r., ma inne założenia programowe i w niewielkim stopniu może uwzględniać tematykę historyczno-etno-graficzną. W nim to właśnie pojawiła się większość zawartych w tomie baśni i legend Eligiusza Kor-Walczaka, który tygodnika tego był współzałożycielem.
Bliskie zespolenie z Kaliszem od dzieciństwa, dociekliwość historyczna połączona z pasją zbierania pamiątek związanych z tym miastem zadecydowały o dominującej pozycji tematyki kaliskiej w twórczości poetyckiej i prozatorskiej Kor-Walczaka. Głęboka znajomość historii miasta i jego tradycji kulturalnych pozwala mu na szczęśliwe omijanie mielizn powierzchownego opisy-wactwa i taniej egzaltacji. Zrozumienie złożoności dziejów prowadzi w konsekwencji do zderzenia dawności z teraźniejszością, do wydobycia żywego pulsu, łączącego ludzi różnych epok.
Zbiór niniejszy zawiera 25 legend i baśni, w edycji książkowej dotąd nie publikowanych. Związane są one tematycznie z Kaliszem i najbliższym regionem. Całość oparta jest na układzie chronologicznym. Osobliwością omawianych tu utworów Eligiusza Kor-Walczaka jest to, że poza dwoma (Diabelskie skrzypk' i Karczma „Kurek") stanowią one oryginalne zbeletryzowanie wątków ludowych i wydarzeń przedstawionych w historycznych opracowaniach, z których Monografia Raciborskiego i Kroniczka Chodyńskiego zajmują uprzywilejowane miejsca.
W wypadku wersji znanych z przekazów ustnych autor rzadko docierał do informatorów tkwiących bezpośrednio w nurcie pokoleniowej tradycji; zdecydowana większość wątków pochodzi od zbieraczy, dzięki którym przetrwało wiele podań skazanych na naturalne zapomnienie. Uwolnienie się od rygoru zbierackiej skrupulatności i wierności tekstowi przekazu stwarzało szanse znacznej ingerencji nie tylko w warstwie stylistycznej, ale również w zakresie doboru i komponowania faktów. Zaprezentowane utwory sprawiają wrażenie, że bliższe są w niektórych wypadkach strukturze popularnych swego czasu opowieści historycznych. Autor jednak, obrawszy formę legendy bądź baśni, świadomie dążył do jednorodności, uwzględniając wszystkie tradycyjne składniki tego gatunku.
Wprowadza zatem, obok postaci historycznych, fantastycznobaśniowe postacie czarownic, wróżów i wszelkich odmian diabłów, przedstawia wydarze-
7
nia pełne niezwykłości i cudowności (taniec z diabłem, porwanie przez diabła, pomoc św. Józefa w walce ze Szwedami, uwolnienie od potępienia, zatopienie kościoła), nie stroni od makabry (taniec szkieletów w starym zamku, publiczne egzekucje, sądy czarownic), personifikuje zwierzęta, nadaje im moc wróżebną i funkcję symboliczną, przytacza fantastyczne wersje pochodzenia rzeczy do dziś istniejących (kamień w Gołuchowie). Charakterystyczny dla legend element religijny znajduje odzwierciedlenie w historiach związanych z pobytem św. Wojciecha na Starym Mieście w Kaliszu i w scenie założenia Opatówka przez mnichów przybyłych z Gniezna.
W legendach i baśniach kaliskich odnajdujemy więc także tradycyjne ujęcie bohaterów w ich zróżnicowaniu społecznym i ostro zarysowanych postawach moralnych, dotyczących zwłaszcza kategorii dobra i zła. Panujący zazwyczaj nadużywają swych przywilejów kosztem chłopów i mieszczan, których udziałem są najczęściej głód i poniżenie. Ci sami potrafią jednak wystąpić w obronie swego pana {Goszczanowskie Turczynki), jeśli dzieje mu się jawna krzywda. Ludowy bohater odznacza się sprytem i zaradnością, potrafi poskromić rzezimieszka, przechytrzyć pana, a nawet wywieść w pole samego Belzebuba. Syn ubogiej wdowy, Maciuś, zyskuje względy samego króla Kazimierza Wielkiego, ubogi prasoł z rąk Jagiełły odbiera nagrodę króla kurkowego, Borysław wymusza podstępem na księciu uwolnienie od podatków, głupi Michałek potrafi korzystnie sprzedać krowę świętemu., sierota Marcysia zwycięża zbója Materskiego.
Kilka utworów dotyczy etymologii nazw miejscowości (Kalisz, Chmielnik, Opatówek, Korzeniew, Borysławice). Pojawia się tu najczęściej interpretacja wywodząca nazwę miejscowości od imienia własnego lub charakterystycznego
powiedzenia, ponieważ ten typ etymologii najbardziej przekonywająco przemawia do wyobraźni ludowej.
Legendy najczęściej wiążą się z okolicznościami niezwykłymi i tajemniczymi. Tam gdzie brak racjonalnego wyjaśnienia lub jest ono nieprzekonujące, tam powstaje miejsce dla tłumaczeń często fantastycznych, ale za to sugestywnych w wyrazie. Stąd też czasy, gdy na porządku dziennym były oskarżenia o czary i kontakty z diabłem, stanowią nader sprzyjającą okoliczność dla powstawania legend. Wiadomo zaś, ak dowodzą tego opublikowane prace B. Baranowskiego, że w Kaliszu procesy czarownic nie należały do rzadkości.
Eliskość przedmiotu, o którym mowa, i jego niewytłumaczone pochodzenie lub przeznaczenie zwiększa sugestywność legendy. Denar rzymski, figura św. Wojciecha i Anny Samotrzeciej, baszta Dorotka, szczątki dworu w Szadku kamień w Gołuchowie, Turczynki w kościele goszjzanowskim, ciało kobiety w grobowcu franciszkańskim — wszystko to nabiera szczególnej wymowy, gdy ma się świadomość wydobytych z pomroków dziejów wypadków temu towarzyszących.
Prócz wydarzeń anegdotycznych na granicy realizmu i nieprawdopodobien-
8
stwa, spotykamy wydarzenia historyczne dostatecznie udokumentowane w przekazach pisanych, jak na przykład przyjazd księżny Ludgardy do Kalisza, spotkanie Jagiełły z królem duńskim Erykiem VII, egzekucja Włodka z Do-maborza, pożar miasta w 1792 r., zniknięcie w lochach podczas powodzi Erazma Niedzielskiego. W tych wypadkach epizod historyczny został przez autora rozbudowany przez nadanie mu fabularnego charakteru.
Inwencja autorska, w zestawieniu ze szczupłym materiałem faktograficznym, szła w kierunku stworzenia plastycznego wizerunku dawniejszych epok, ludzi i ich spraw. Rezygnacja z ambicji etnograficznych znalazła równoważnik w próbie uchwycenia kolorytu czasów, w celu przybliżenia ich współczesnemu czytelnikowi. Najlepiej udało się to zrealizować w zakresie słownictwa, a zwłaszcza nazewnictwa budowli, przedmiotów, funkcji, stopni i pełnionych godności. Ten typ częściowej archaizacji spełnia swoją rolę w odniesieniu do epok najdawniejszych, tworzy pożądany klimat do wejścia w świat odległej kultury i odmiennych obyczajów naszych przodków.
Fabularyzacja materiału i umiejętne spointowanie wydarzeń dały w konsekwencji rozszerzenie wątku obliczone na zainteresowanie czytelnika. Chwalebny umiar i poetyckie wyczucie przeciwdziałały stawianiu kropki nad „i", a stosowane często zawieszenie lub „wyciszenie" akcji sprzyjają wytworzeniu atmosfery lirycznego nastroju i zadumy.
Umiejętny splot baśniowej fantastyki z realiami historycznymi wskazuje na szczególne przeznaczenie tych utworów. Nic chodziło w nich autorowi jedynie o uogólniającą rekonstrukcję ducha czasów, ale o wtopienie wątków w topograficzną i historyczną rzeczywistość Kalisza. Swoboda, z jaką E. Kor-- Walczak porusza się wśród ludzi i rzeczy minionych epok, dowodzi, że wszelkie rekonstrukcyjne zamysły skazane są na sztuczność, jeśli nie wynikają z osobistego zespolenia z dawnością, z głębokiej znajomości faktów przeszłości i kontemplacyjnego do nich stosunku.
Takie potraktowanie materiału jest jedną z najsłuszniejszych dróg w epoce, kiedy prawie wszystkie motywy w literaturze ludowej zostały sklasyfikowane i coraz trudniej odnajduje się zupełne nowości. Powielanie opisywanych po wic-lekroć schematów, w których zmieniają się jedynie nazwy, nie ma dziś większego sensu. Niech zatem dawność do współczesności przemawia nie wyrzekając się literackiej ornamentyki, niech wyobraźnia wsparta znajomością faktów tworzy obrazy zdolne ożywić martwe przedmioty i mury.
W tej głębi spojrzenia, zespalającej widzialną teraźniejszość z wyczuwalną przeszłością, ujawnia się dopiero bogactwo świata, wielokrotnieje rzeczywistość pomnażana przez doświadczenia czasów. Takie rozumienie rzeczywistości sprawia, że kamień obrosły legendą przestaje być rzeczą nic nie znaczącą, którą w codziennym pośpiechu mijamy obojętnie.
Edward Polanowski
O POWSTANIU KALISZA
ifflfiJESS&SS- yło to ze dwa tysiące lat temu, a może i więcej, gdy w miejscu dzisiejszego Kalisza szumiał bór odwieczny --—puszcza dzika i ogromna. Przedzielony rzeką ciemny las ukazywał tu i ówdzie płaskie, zdradliwe polany ogromnych bagien.
Pewnego dnia, gdy słońce miało się ku zachodowi, niezwykły trzask i dudnienie przerwały przedwieczorną ciszę. Na wzgórze wbiegł potężny król tej krainy — ogromny, płowy tur. Stanąwszy na szczycie, zgoniony i utrudzony, dyszał ciężko i chylił ku ziemi rogaty łeb. W zgiętym, skrwawionym karku tkwiły dwie strzały i złamane drzewce oszczepu. Władca puszczy, raniony śmiertelnie, lecz jeszcze gotowy do walki, stał chwilę w ostatnich blaskach słońca, nim wreszcie runął olbrzymim cielskiem na garb piaszczystej wydmy. Wtedy to puszczą targnęła ogromna wrzawa — — zwycięski, pierwszy tu krzyk ludzkich głosów. Z trzech stron ciemnego boru, wśród wściekłego ujadania psów, wbiegły na polanę trzy różne gromady wojów.
Na czele stanęli mocno wsparci w strzemionach trzej wodzowie, zdziwieni podobnie jak ich ludzie tym niespodziewanym spotkaniem. Ręce ich, wsparte na toporzyskach i na głowniach brązowych mieczów, gotowe były do ciosu. I nagle stało się to, co dzieje się wśród
ludzi, gdy zawiść omroczy głowy. W walce o prawo do ubitego zwierza zwarły się trzy zbrojne hufce i rozległ się srogi krzyk: „Kali! Kali!" To potomkowie Lecha, Czecha i Rusa, wędrujący w poszukiwaniu ziemi do osiedlenia, nie poznawszy się, staczali zaciekły bój o tura.
Nim wieczór wyszedł z borów, zwycięscy Lechici zawładnęli łupem i wydmą na polanie, a w dali milkły głosy pokonanych. IN a wzgórze wszedł pachoł zbrojny w krzemieniem nabijaną pahcę i na ogromnym rogu zagrał zwycięski hejnał.
Wódz Lechitów upodobał sobie wielce to obronne miejsce wśród błot. Utrudzony, rozbił na wzgórzu obóz, a nim ruszył dalej, posadził dąb święty i zbudował dworzyszcze.
Tak powstało miasto, które od bojowych okrzyków w czasie bitwy, a może od okolicznych mokradeł i bagnisk kaliskiem zwanych od słowa „kał", które „błoto" oznaczało — nazwano Kahszem. Jego herbem stał się wizerunek pachoła dmącego w róg, zaś herbem całej Kaliskiej Ziemi — głowa tura.
SREBRNY DENAR TRAJANA
uczne orszaki kupieckie szły z południa ku północy. Trafiwszy na góry, omijały je wzdłuż dolin rzecznych i przełęczy. Dwie ważne drogi tych karawan zbiegały się w Kalisii, bo tak przybysze zwali ówczesny Kalisz. Z ośrodków nadgranicznych imperium rzymskiego, gdzie kończyły się już drogi bite, naturalnymi szlakami docierali do zgrupowania osad plemienia Kalisiów, by stąd jednym już traktem kierować, się w stronę Bałtyku. Cały ten szlak nazwano bursztynowym od głównego celu kupieckich wypraw po jantar, który bardzo ceniono w Rzymie.
W owym czasie, w którym działy się niżej opisane wypadki, na czele wszystkich rodów Kalisiów stał Dobrosław. On to zwykle przyjmował przybyszów i w pobliżu jego domu zatrzymywał się tabor Rzymian. Godny to był człowiek, dzielny i doświadczony.
Miał on śliczną córkę Radosławę. Jasne włosy i oczy niebieskie odziedziczyła po matce. Kiedy matka zmarła, córka strzegła domowego ogniska, była dumą ojca i krasiła swą urodą rodzinną siedzibę. Naprawdę piękna z niej była dziewczyna, w Kalisii nie było nad nią piękniejszej.
Tego roku znów przybyła do głównej osady Kalisiów gromada obcych, z tym samym łysym i bezzębnym kupcem z południa. Ale oddziałem rzymskich legionistów, ochraniających juki, dowodził już inny dziesiętnik — młody, przystojny, energiczny i wyjątkowo sympatyczny człowiek, zupełnie niepodobny do tego, który bywał w poprzednich latach. Dziesiętnik był żołnierzem i dowódcą, ale jakby dla zabawy pomagał kupcowi w załatwianiu interesów. Już od rana, kiedy niewiele jeszcze ludzi przybyło na to wyjątkowe targowisko, wynosił z ciężkiego wozu ozdobne przedmioty, pięknie wypolerowane, że lśni-
13
ły jak złoto, i zachwalał je w swej niezrozumiałej mowie. Takie przy tym robił ucieszne miny, że ludzie śmiali się i ochotniej zamieniali, to co tam który przyniósł w pośpiechu, jaką tchórzową czy lisią skórkę, albo mięso wędzone lub ryby.
Słońce świeciło jasno, powietrze pachniało dymem, garbowanymi skórami, zwierzęcym nawozem i prażoną z mięsem kaszą. Radka, bo tak ją w domu pieszczotliwie zwano, siedziała przed domem ojca, większym i ozdobniejszym niż inne, i przyglądała się ruchowi wokół wozów Rzymian niczym pięknemu widowisku. Naprzeciwko, ponad gwarnym już tłumem, siedział na jukach stary kupiec i rozkładał drogocenne przedmioty. Przy dalszych wozach stali jego pomocnicy i też handlowali. Dzień wydawał się świąteczny. Z wieścią o przybyszach wysłano laskę opolną, którą niesiono w pośpiechu od osady do osady i do każdego oddalonego domostwa. Komu się laska dostała, musiał ją nieść dalej bez zwłoki, choćby go w domu czy w polu pilne czekało zajęcie. Kalisiowie więc porzucali pracę i znosili swoje towary, uważnie patrząc, na jakie by skarby je wymienić.
Wokół taboru pięknie i groźnie uzbrojeni żołnierze rzymscy strzegli wozów i porządku. Nie było się jednak czego obawiać. Lud słowiański, prosty i dobroduszny, ani myślał o rabunku, z ogromnym zaciekawieniem oglądając przybyszów i to wszystko, co z sobą przywieźli. Ci, co dokonali zakupu, szybko wycofywali się z ciżby i biegli do domu pochwalić się nabytkiem. Po drodze pokazywali Radce zapinki do sukien, szklane paciorki i niewielkie, ozdobne naczynia brązowe.
Dziesiętnik uznał widocznie sytuację aż nazbyt bezpieczną, bo powierzywszy służbę zastępcy, przecisnął się przez tłum i podszedł do Radosławy. Przez chwilę patrzał z widocznym ukontentowaniem na urodziwą dziewczynę, a potem usiadł przy niej bez słowa, w cieniu chaty.
Dzień już był teraz upalny, więc po chwili młody człowiek wskazał zroszone potem czoło, zagadał coś niezrozumiale i uczynił kilka gestów, z czego wywnioskowała, że chciałby się wykąpać. Przyglądała mu się bez zażenowania. Znała przecież swoją wartość. Była córką słynnego w tym kraju Dobrosława.
Rzymianin wydał się jej niezwykle piękny. Ojca w pobliżu nie było, w chacie stara ciotka piekła w piecu podpłomyki, więc dziewczyna
14
pociągnęła żołnierza za rękę i pobiegli w dół ku rzece. Minąwszy po drodze stada pasących się krów i koni, klucząc ścieżką na podmokłych łąkach między bagniskami i łanami wikliny, doszli do brzegów Prosny.
Był środek lata, więc woda opadła i gdzieniegdzie widać było żółte, piaszczyste ławice. Przystanęli uśmiechając się bezradnie. Brak było dogodnego miejsca do kąpieli. Dziesiętnik zdjął obuwie i poczęli biegać wzdłuż płytkiej wody, opryskując się ze śmiechem. Sami nie wiedzieli, jak to się stało, że twarze ich nagle znalazły się przy sobie, a usta dotknęły ust.
"Wypoczynek znaleźli w otoczonej szuwarami kępie nadbrzeżnych olch, gdzie biło źródło czystej wody. Spragnieni, klęcząc zanurzali w niej ręce, a potem podając sobie wzajemnie tę wodę, pili jak z czary miłości. Czas przestał istnieć.
Wracali do domu, gdy dolina utonęła we mgle liliowych oparów. Słońce zachodziło, szedł wieczór.
Na najwyższym wzgórzu prawego brzegu doliny stał wysoki słup strażniczy z wbitymi na bokach kołkami, po których jak po drabinie można było wejść na osadzone poziomo koło wozu i objąć wzrokiem całe skupiska osad, rozciągające się na wielkim obszarze. Przez otwarte dźwierza domostw światła migotały w mroku niczym świecące robaczki. Gdzieniegdzie błyskały jeszcze ognie w kuźniach i piecach hutniczych, skądś dochodził głos piszczałki, rozmowy i śmiechy ludzkie. Zachęcony przez Radosławę, młody Rzymianin wszedł na sam wierzchołek słupa i teraz dopiero ujrzał i docenił posiadłość nadrzecznego plemienia. Zaznaczona punktami świateł przestrzeń Kalisii wydawała się być wielkim miastem, nie mniejszym od Rzymu.
Zszedłszy na ziemię żołnierz objął dziewczynę i tak patrzeli w milczeniu na rozrzucone światła roztoczonych wokół osiedli. Przestrzenie pomiędzy nimi nie tylko dzieliły poszczególne rody, ale i zabezpieczały przed wielkim pożarem, gdyż domy stawiane były z bierwion kładzionych na zrąb, gospodarskie zaś budynki miały ściany uplecione z chrustu. Wszystko było kryte słomianą strzechą.
Od rzeki i bagnisk nadciągnęła gęsta mgła, i dolina wyglądała teraz jak misa wypełniona do połowy mlekiem. Wyżej pola i lasy tonęły już w czerni, tylko niebo nad nimi było sine. Radka wskazała
15
wyraźniej ący w górze rój gwiazd i wystawiwszy dwa palce przed oczy młodzieńca, powiedziała:—Druga Kalisia. Rzymianin zrozumiał, kiwnął głową, ale zaraz zaprzeczył i wskazując ziemskie światła, rzekł: — Ibi Calisia*—Potem gestami oznajmił, że jest bardzo głodny. Wnet to pojęła i roześmiali się oboje.
Trzy kolejne dni, kiedy źródełko nad Prosną odbijało ich radosne twarze, były jednym pasmem szczęśliwych chwil. Wracającym wieczorem śpiewały słowiki, grały w trawach świerszcze, a od łęgów niosły się głosy żabich chórów.
Ostatni wieczór obchodzono nader uroczyście w domu Dobrosła-wa. Wydano pożegnalną ucztę na cześć gości z tą znaną już im serdecznością i obfitością. Zachowano przy tyrn wszystkie stare zwyczaje, które ciekawiły Rzymian. W kątach izby postawiono obiatę Chowańcom, duszkom domowym, aby przychówkiem przysparzały dobytku, a płonkom, aby sprowadzały obfite pony w tym gospodar-
* Tam Kalisia.
16
stwie. Na zakończenie obdarowywano się wzajemnie, co było dalszą, tylko trochę mniej wyrachowaną, formą handlu wymiennego. Kupiec dał naczelnikowi srebrną czarę, innym zaś małe posążki bóstw na szczęście. Starszyzna opolna Kalisiów — pasy juchtowe, rzemienie, słodlde suchary podpłomyków na podróż, zaś Dobrosław odwzajemnił się kilkoma glinianymi garnuszkami, napełnionymi patoką z leśnych barci.
Młodzi, siedząc przy sobie w świetle ogniska, obserwowali wesołą ucztę, lecz sami byli smutni i milczący.
Gdy ceremonia obdarowań się skończyła, Radka kryjąc łzy zdjęła z szyi piękny bursztynowy naszyjnik i zawiesiła go na piersi dziesiętnika. Naszyjnik był jak wielkie krople lipcowego miodu, w migotaniu ognia złotem przeświecające. Młodzieniec rozejrzał się bezradnie, bo nie miał nic przy sobie, czym mógłby się odwdzięczyć, lecz nagle sięgnął do kieszonki przy pasie, wyjął z niej srebrny denar i podał dziewczynie. Wskazując siebie i podobiznę wyrytą na monecie, powiedział: — Syxstus, hic ego sum, non caesar Trajan.* Dziewczyna domyśliła się znaczenia łacińskich słów, bo przyjrzała się po-dobiźnie i twarzy dziesiętnika i przycisnęła radośnie pieniążek do serca, powtarzając pierwszy wyraz, jaki z tego zapamiętała: — Sykstus, Sykstus...
Gdy liście drzew poczęły żółknąć, wracając do ojczyzny zatrzymał się znów kupiec ze swym taborem na odpoczynek w Kalisii. Jakież było jednak bolesne zdziwienie Radki, gdy wśród kupieckiej drużyny nie znalazła swego Sykstusa. Zdołała się tylko dowiedzieć, niezbyt zresztą dokładnie, że zginął nad jakąś rzeką, co uchodzi ku morzu, czy może w przeprawie przez tę rzekę. Z Rzymianami trudno się było rozmówić. Poraziło ją to tak, że myśli zebrać nie mogła. Pobiegła szybko do owego źródełka wśród olszyn, które widziało ich szczęście, i tam rzuciwszy się na trawę, długo, rozpaczliwie płakała, a łzy wsiąkały w ziemię wilgotną, ogromną jak jej nieogarniony żal.
Wielka miłość jest uczuciem tak dziwnym, że nie kończy się ze śmiercią osoby kochanej, lecz trwa i trwa i nie można jej zgubić. Doświadczyła tego Radosława, gdy trzeba było wreszcie wyjść za mąż
* Tu jestem ja, Sykstus, nie cezar Trajan.
2 Baśnie i legendy
•
i pozbyć się tej miłości nierozsądnej, dokuczliwej jak ciężka dolegliwość. Pomyślała, że przyczyną tego jest srebrny pieniążek, który stale nosiła przy sobie. Ojciec, chcąc córkę wyleczyć ze smutku, wyjawił, że Rzymianin mu proponował kupno jej jako zwykłej niewolnicy, ofiarowując za nią trzy sztuki złota, piękny dzban z dwoma uchami zwany amforą i kosztowną, nie widzianą dotąd tkaninę. Postanowiła więc pozbyć się tej drogiej pamiątki. Nim jeszcze zima zdołała zamrozić wodę, poszła do źródła i wcisnęła denar głęboko w mu-listę dno.
Na wiosnę powtórnie przysłano swaty, ale dziewczyna zwlekała z odpowiedzią, bo serce nadal było pełne niezniszczalnego uczucia. Powodowana niepokojem, pobiegła znów do kępy olszyn. Nie omyliła się, pieniążek nie zginął. Wyrzuciła go woda z głębi mułu. Leżał teraz na dnie i błyszczał jak utopione małe słońce.
Rozpłakała się Radka ze swej bezsiły. Zrozpaczona wskoczyła do wody źródlanej i wdeptała w muł srebrny pieniądz. Podeptała swą głupią miłość, aby już więcej nie wypłynęła ani w źródle, ani w sercu. Ale miłość była uparta. Znów dała znać o sobie w myślach i nocnych snach. Dziewczyna wiedziała już, że denar błyszczy nadal w przeczystej wodzie. Poszła więc dokonać trzeciej i ostatniej próby. Podniosła monetę z dna źródła, przedarła się przez gęste łozy i stanęła nad brzegiem pokrytych rzadkimi trzcinami i sitowiem oparzelisk, których nikt nie odwiedzał, bo zamieszkiwały je niebezpieczne bożyszcza. Ostatni raz pocałowała podobiznę ukochanego, wytarła łzy, a potem według starego zwyczaju skłoniła się trzy razy południcom, by tak jak duszą w gorące południa samotnych mężczyzn, zadusiły w jej sercu tego, co nadal tam żyje. Skłoniła się trzykrotnie strzygom — upiornicom nocnym, aby wyssały krew gorącą z ukochanej postaci, choć jej nie ma wśród żywych. Oddała trzykrotny pokłon utopcom — koniom fałszywym, aby zabrały na swe grzbiety jej wielkie miłowanie i zatopiły lub zaniosły, komu chcą. Odprawiwszy te zaklęcia, zamachnęła się lewą ręką i rzuciła pieniążek wraz ze szczęściem i pamięcią o gładkim Rzymianinie w bagnisko.
*
Minęło wiele wieków i nadszedł czas, w którym żyjemy. Z Warszawy przybyła ekipa młodych archeologów i rozpoczęła prace wy-
18
kopaliskowe na terenach dawnej Kalisii. Prowadzono je kilka lat. Dokonano wielu ciekawych odkryć, ale naukowcy nie byli jeszcze w pełni zadowoleni. Aż pewnego słonecznego dnia na wykopalisku nad Prosną, na wyschłym gruncie moczarów, robotnik rozgarniając delikatnie ziemię wykrzyknął:
— Znalazłem jakiś pieniążek! —i podał monetę kierownikowi zespołu.
— No, nareszcie! — powiedział młody archeolog oglądając mały, zanieczyszczony mułem krążek. — To srebrny denar Trajana. A więc znaleźliśmy ostateczne potwierdzenie, że KaHsia z dzieła Ptolemeusza to właśnie współczesny Kalisz.
— Pokaż — odezwała się stojąca w pobliżu ładna, jasnowłosa asystentka. — Ojej — zdziwiła się —jakiż on na tym pieniążku podobny do ciebie.
— Skoro podobny, to zachowaj dla siebie. Możesz nosić zamiast mojej fotografii.
— Szkoda, że to cenny eksponat, inaczej na pewno bym zatrzymała -—powiedziała dziewczyna z uśmiechem, przyciskając w zaciśniętej dłoni pieniążek do piersi. — Ostatnio jakoś nam się nie wiodło — dodała — a dzisiaj wróciło szczęście.
r
historia miesza się z legendą, a baśń ludowa zawiera tyle prawdy, co zmyślenia. Za sławnego panowania króla Bolesława Chrobrego, wielkiego wojownika i praworządcy, uszedłszy ze złotej Prahy, przybył do naszego kraju młody, świątobliwy biskup Woytech czyli Wojciech, Adalbertem także zwany. W Polsce przyjęto go gościnnie i z honorem. Na tronie biskupim zasiadł w samym Gnieźnie. Nie przebywał jednak długo w naszej stolicy — gorzało w nim pragnienie apostolstwa nowej wiary. Przedtem, nim wyruszył z Gniezna nad Bałtyk do pomorskiego kraju Prusów, gdzie ostał się jeszcze stary słowiański kult świętych źródeł, gajów i życzliwych ludziom bożków, postanowił odwiedzić Łęczycę i Kalisz. I tak u schyłku pewnego dnia wyłoniła się z pyłu gościńca trójka konnych.
Słońce zachodziło za kręgiem gęstych borów, gdzie niezwykły wędrowiec skierował się samotrzeć, z braćmi Gaudentym i Boguszem, ku grodzisku nad Prosną. Z sadyb podgrodzia unosiły się już z wolna dymy na odwieczerz. Z dala słychać było głosy goniących bydło do wodopoju, gdzieś jeszcze terkotały żarna, w kuźni dzwoniły młoty.
Strażnik na drewnianej wieży, osłoniwszy dłonią oczy, długo przypatrywał się jeźdźcom, po czym podniósł turzy róg i zagrał pobudkę. Głos leciał ochoczo w wilgotnym powietrzu i pobrzmiewał echem od wzgórz i lasów.
U brzegu rzeki, dokąd dobiegła droga, przybysze zatrzymali się chwilę, gdyż zdrożone konie piły chciwie. Woda w tym miejscu była szeroka i płytka.
Przebywszy bród, stanęli przed mostem- na fosie zamkowej. W otworze baszty strażniczej ukazała się głowa brodatego wojowni-
20
ka. Jeden z przybyłych, znać brat zakonny, gdyż był w habicie, donośnym głosem obwieścił imię i wszystkie godności wysokiego gościa.
Otwarto pośpiesznie bramę, lecz biskup nie wjeżdżał do grodu. Dopytywał o kościół, o dom boży. Ze wstydem wskazano mu przy podgrodziu dąb na wzgórzu z kamiennym ołtarzem, bowiem kaplica zamkowa była jeszcze w budowie. Tam więc, gdzie rósł stary słowiański dąb i stał ofiarny kamień, na którym od niedawna odprawiano nabożeństwa nowej wiary, skierował biskup swe kroki. Podziękował za gościnę w grodzie, gdyż postanowił nocować na wzgórzu, w dawnym świętym gaju, u stóp ołtarza. Noc szła ciepła, gwiaździsta i lekka mgła bielała wśród łąk. Cisza zaległa w dolinie, tylko od błot dochodziło kumkanie żab.
Towarzysze biskupa, srodze zdrożeni, już spali, a on sam po długiej modlitwie zdejmował pątnicze obuwie, gdy w dębinie zaszeleściły gałęzie i wysunęły się groźne, brodate twarze mężczyzn.
— Hej ty, kto jesteś i po coś tu przybył? — krzyknęli nie wyłaniając się z chaszczy.
— Jestem księdzem rzymskim i biskupem na królewskim Gnieźnie.
— German — mruknął jeden z brodaczy.
— German!—krzyknęli inni i na polanę sypnęły się kamienie. Wstał z ziemi świątobliwy mąż i wzniósł w górę pastorał — krzyż
pielgrzymi.
— W imię Pana naszego Krysta, idźcie precz, ludzie bezbożni, i dajcie spocząć słudze świętego Kościoła.
— Tyś nie nasz i wiara twoja germańska! —krzyknął znów któryś i cisnął kamieniem.
— Idźcie precz, poganie, i niech was łaska Krystusowa oświeci. In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti...* —postąpił dwa kroki biskup Wojciech, Adalbertem zwany.
— Czarownik, czarownik!
— Wrócą tu jeszcze nasze słowiańskie bogi, wróci mściwy Swa-rożyc pod ten dąb!
— W imię Pana Krysta...
— Nie chcemy waszej wiary! Precz z naszego grodu, precz spod świętego dębu!
— Uciekać! — krzyknął ktoś nagle.
Zaszumiało w gęstwinie, trzasnęły łamane gałęzie i trzciny. Na polanę wbiegło kilku uzbrojonych ludzi ze straży grodowej i pokłoniło się biskupowi.
— Przysłano nas z zamku z prośbą o przybycie do grodu. Tu wam nie dadzą spać pogany. Mamy ich jeszcze sporo na podgrodziu.
— Przyjdą i oni do wiary świętej —odrzekł Wojciech — wróćcie do grodu, ja ostanę w miejscu świętym.
Klęknął znów biskup i począł się modlić, a cisza zaległa wzgórze. Strażnicy cofnęli się i stanęli nie opodal na warcie.
Z ciemności, z pobliskich oparzelisk nieśmiało kumknęła żaba jedna, druga, trzecia, z oddali odpowiedziały inne i po chwili już cały chór rechotał głośno i donośnie. Widać nie dawało to spać zdrożonym zakonnikom, gdyż przewracali się niespokojnie na posłaniu.
Wzburzony był jeszcze biskup i z trudem zachowywał spokój. Przeszkadzały mu także żaby. Grały pojedynczo i chórami, kumkały
* W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...
22
i skrzeczały coraz natarczywiej z wielkich obszarów błot i wody, aż wreszcie zdało mu się, że słyszy śród tego wrzasku obelżywe słowo:
— German, German!
Zerwał się biskup Wojciech z klęczek pełen świętego gniewu. Wyprostował się dumnie, on, potomek Sławnikowiców, książąt czeskich, rycerzy i panów na Libicy, rozejrzał wokoło i głosem donośnym rzucił gniewnie:
— Zaklinam was, zamilczcie!
Mimo pogodnej nocy błysnęło w ciemności i grzmot przetoczył się po niebie. Z gęstwiny dębowych konarów zsunął się stary diabeł, co czuwa nad ludzkimi błędami, i nim o pierwszym kuropianiu wskoczył do Prosny na „diabelskim dołku", śmiał się jeszcze długo.
Święty jednak tego nie słyszał. Zmęczony kładł się spać i myślał pewnie, że rano głos żabom przywróci, lecz następnego dnia o tym
zapomniał.
Jak było — nie wiadomo. Ale odtąd w Kaliszu tu, gdzie dziś jest Stare Miasto, żaby umilkły na zawsze.
KLĄTWA ŚWIĘTEGO WOJCIECHA
im nastał świt i ptaki powitały radosnym świrem wschodzący dzień w nadprośniańskiej dolinie, przebudził się biskup Wojciech i podniósł ciężkie od snu powieki. Ustępujący mrok przebijała srebrnymi igłami zwiernica, gwiazda poranna. A tam na północy, w nadmorskiej ziemi Prusów, czekała zbożna praca, a może i skon.
— Takim znużony, a wstać trzeba i iść.
„Dokąd, dokąd? Na zatracenie? — usłyszał głos wewnątrz siebie. — Zginiesz, szkoda twego życia. Czy pamiętasz złotą Prahę i Wełtawę w słońcu? Pamiętasz rodzinne Libice, miasta i wsie, góry i lasy, całą ziemię czeską? To wszystko możesz znów zobaczyć. Wróć!"
Zdumiał się i zadrżał święty wędrowiec.
— Któż tak myśH, któż tak mówi? To nie ja, to nie ja! —i zerwał się z ziemi.
— Pochwalony niech będzie Jezus Krystus — wyrzekł z mocą i uczuł ulgę jak tonący, gdy chwyci ręką za brzeg.
— Na wieki wieków — ozwali się przebudzeni nagle bracia zakonni.
— Na wieki wieków — powtórzyli zbrojni pachołkowie stojący na straży.
Zza traktu, zza wzgórz i borów wyjrzało ranne słońce, wyłoniło z mroku pola, lasy, mgły łęgowe i wydłużyło się na wodzie złoto-czer-wonym pasem światła.
Pielgrzymi zeszb ku rzece, obmyli twarze, ręce i nogi i wrócili na wzgórze. Tu poczęli przygotowywać się do odprawienia bezkrwawej ofiary. Z podgrodzia i grodu ciągnęli ludzie, otaczając ciasnym kołem święte miejsce.
24
Dwaj księża grodowi przyprowadzili z podgrodzia grupę neofitów., ludzi różnego wieku proszących o chrzest. Noefici stanęli po lewej stronie omszałego kamienia-ołtarza. Nieco w tyle pozostały straże pilnując, by który nie uciekł. Po prawej stanęli dwór i woje, dalej wierni chrześcijanie i lud z puszczy, pogański jeszcze, ciekawy widowiska.
Po chrzcie i mszy rozjaśnionej słońcem świątobliwy biskup rozpoczął kazać prawdę Chrystusowej nauki. W zastygłą ciszę padały zrazu słowa spokojne, lekkie i dzwoniące, a potem ciężały, uderzały burzą i gromem. Mówił głosem gwałtownym, żarliwym o niegodziwo-ściach, o grzechach ludzkich, o rychłej karze i końcu świata. Płomie-niała jego wychudzona twarz i gorzały oczy.
25
— Kajajcie się i czyńcie pokutę, albowiem bliskim jest przyjście Pana!
Ludzie w trwodze przybledli, zadrżały konary i zatrzęsły się liście do niedawna pogańskiego dębu. Nagle Wojciech urwał wpół zdania. Oczy wszystkich poszły za jego wzrokiem. Na murawie, gdzie znajdowały się jego opończa podróżna i laska biskupia, leżała tylko jedna czerwona rękawica z wyhaftowanym złotym krzyżem — drugiej było brak. W pobliżu stał człowiek o rumianej, zarośniętej zmierzwionym włosem twarzy, w której błyszczały uśmiechem małe oczka, obok zaś drugi i trzeci, dziwnie do siebie podobni, a dalej już ciżba mieszkańców podgrodzia i ludzi z puszczy.
,,Przestań kazać! Wróć! To poganie, jawni czy ukryci, ciemny tłum, zabije cię i ograbi! Patrz, ten kudłacz przysunął się bliżej i skradł ci rękawicę. Może ten, a może tamten albo ten trzeci, to ludzie źli, występni i nisko urodzeni" — szeptał mu prędko wewnętrzny głos.
Wrzący jeszcze kaznodziejską pasją, biskup krzyknął porywczo:
— Ludzie grzeszni i nieprawi! Oto gdy mówię wam słowa zbawczej nauki, jeden z was skradł mi rękawicę biskupią! Powiedzcie, litóryż to uczynił?
Cisza legła wokoło, tylko ten i ów spuścił oczy w zakłopotaniu. „Za grzechy trzeba karać. Ukarz ich" — szeptał ten sam natarczywy głos.
— Nikt z was nie ma odwagi wyznać swego grzechu ? — spytał biskup, przerywając wreszcie długo trwające milczenie. — Tedy za karę a ku przestrodze waszych pokoleń, żaden z was ani jego potomkowie nie dostąpią zaszczytu głoszenia wiary świętej, co znaczy, iż nikt z was kapłanem bożym nie zostanie!
Usłyszawszy tę klątwę wszyscy zadrżeli. Nagle nie wiedzieć skąd rozległo się donośne rżenie konia jak szatański śmiech. Ludzie zlękli się i ciaśniej zbili w gromadę. Ktoś krzyknął rozpaczliwie:
— Nieprawda, my tu niczego nie ukradli!
Na wzgórzu, zewsząd widoczny, stał biskup wyprostowany i milczący, ze wzrokiem skierowanym na północ, gdzie rzeka ginęła w lesie, a las w chmurach.
Jakoż po wyjeździe misyjnych gości rękawicę znaleziono nie opo-
26
dal, wciśniętą głęboko w krzewy, a na niej, tam gdzie nie było znaku krzyża, widniał brudny ślad końskiego kopyta.
Na wzgórzu tym kaliszanie postawili drewniany kościółek, który stoi do dziś pod wezwaniem Świętego Wojciecha. Rzeźbiarz, mistrz z Gościszowic, zbudował ołtarz dla tego kościółka i wyrzezał w nim figurę świętego patrona w pontyfikalnym stroju, z jedną ręką w rękawicy, z drugą zaś obnażoną, wzniesioną ku górze.
RĘCE ANNY
łodość jest jak wiosenne słońce, a starość przysłonięta chmurami lub oświetlona tylko mgliście słonecznym blaskiem. Ale czasem bywa tak, że dzień wiosenny wpadnie między jesienne dni i wtedy może się zdarzyć wiele rzeczy równie dziwnych.
W Kalisza, za czasów księcia Bolesława Pobożnego, wśród wielu mistrzów cechowych żyli Jan — płatnerz i Jakub — ostrogarz. Byli oni serdecznymi przyjaciółmi od chłopięcych lat i artystami w swoim rzemiośle. 0 miecze Jana ubiegali się rycerze z Wielkiej Polski, a ostrogi Jakuba nosiła cała Bolesławowa drużyna. Dożyliby oni w spokoju końca swoich dni, gdyby nie ujrzeli pewnego razu na zamku książęcym młodej dziewczyny z otoczenia księżnej Jolanty. Dworka była tak urodziwa, że księżna nakazała jej unikać młodych wojów, gdyż kilku już z nich pokaleczyło się w sporze o jej względy. Dziewczyna pochodziła z Węgier, i księżna, mimo że ją ogromnie lubiła, pewnie odesłałaby do Budy, gdyby dworka nie miała złotych rąk. Ręce jej były dziecięco małe, niezwykle piękne i delikatne, a przy tym ogromnie zręczne. Umiały prząść z wełny cienkie niteczki, umiały je przedziwnie farbować, a potem tkać z nich gładkie samodziały na potrzeby kaliskiego dworu. Poza tym umiały też szyć, haftować, sporządzać lekarstwa z ziołowych wywarów, leczyć nimi rany i przeróżne choroby. Sława Anny rosła w całym mieście, a na zamku wszystkie dworki zazdrościły jej i knuły przeróżne intrygi, oskarżając o czary. Pomówiły ją wreszcie o to, że z lubieńca, rwanego o północy na pełni księżyca, sporządziła swej urodziwej przyjaciółce Ofce lubczyk, który ta ostatnia podała do wypicia samemu księciu. Doniosły to księżnej, bardziej widać zagrożone sławą Anny niż namiętnością Ofki.
28
Ale mądra i błogosławiona w dobroci swej była księżna kaliska, Helena, Jolantą zwana. Wiedziała ona, że miłość święta i grzeszna idą razem z człowiekiem przez życie. Łagodnie, ale stanowczo odprawiła zawistne plotkarki, choć znała przecież łaskawość i przywiązanie Bolesława do Ofld, dworki rozmiłowanej w księciu. Znała ten grzech, tak pospolity na dworach panujących, a przecież przebaczającym uśmiechem już dawno zniewoliła i przywiązała do siebie i męża, i Ofkę, i wszystkich grzesznych.
Zdarzyło się, że mistrzów Jana i Jakuba wezwano do księcia na zamek. "Właśnie odbywała się narada książęcej drużyny. Starzy mistrzowie długo czekali na posłuchanie u wejścia do izby rycerskiej i milczeli rozważnie, jako na tym miejscu i w ich wieku przystało.
Słońce padało długim, ukośnym słupem od wąskiego okna i rozjaśniało wielką, łukowo sklepioną sień. Pod tym oknem stała sczerniała ława, ale mimo że czuli już znużenie od długiego stania, usiąść nie śmieli. Nagle w słup słonecznego światła wbiegła niby kolorowy ptak dziewczyna o piwnych oczach, ciemnych włosach, o małej twarzy, smagła i piękna jak zjawisko. Dziewczyna niosła gliniany gąsior, widać pełen wina, gdyż aby nie uronić cennego trunku, przystanęła na moment i upiła kilka łyków, mrugnąwszy figlarnie ku starcom. Zdumieni mistrzowie milczeli nadal, wpatrzeni w jej urzekającą urodę.
—- Co tak patrzycie, podobam się wam ? — spytała niespodziewanie i rozejrzawszy się z obawą po izbie, podbiegła ku nim i szepnęła:
— Wy mi się też podobacie. Macie, napijcie się trochę naszego wina z tokajskiej krainy. Żywo, jeden i drugi. I nakazuję wam milczenie. — To mówiąc dotknęła po kolei ich mokrych jeszcze ust różowym paluszkiem i zniknęła za zasłoną do komnat księżnej. W tym momencie otwarły się gwałtownie drzwi rycerskiej izby, wyszedł z nich książę Bolesław i zdążając szybkimi krokami ku komnatom księżnej, powiedział do mistrzów:
— Szykować pospiesznie miecze i kolce do nóg. Nie mogę was już dzisiaj przyjąć, bo urodziła mi się córka. Oczeldwałem syna, ale niezbadane są wyroki Boga... Kujcie, wasze dzieła potrzebne będą niebawem.
Gwar w rycerskiej izbie uciszał się powoli. Wychodzili z niej woje, wkładali szyszaki i opuszczali zamek. Po komnatach poczęli kręcić
29
się pachołkowie i dziewczęta służebne, coś nosząc i dźwigając, o czymś rozprawiając przyciszonymi głosami.
Zabrali się i mistrzowie do wyjścia, gdy naraz wbiegła rozradowana owa węgierska dziewczyna i zbliżywszy się powtórnie do nich, nieomal wykrzyknęła:
— Wiecie, sławetni kaliszanie, jakie będzie mieć imię mała księżniczka, co nam się dziś narodziła? Anna, tak jak ja! Bywajcie, kochani!
Milcząco wracali mistrzowie do domów, a każdy czuł na swych ustach dotknięcie dziewczęcego palca.
Przez dni kilkanaście biesiadował wesoło Bolesław, książę kaliski, wyprawiając chrzciny, a dwaj mistrzowie cechowi kuli w swych warsztatach miecze i ostrogi z coraz bardziej ogarniającym ich serca uczuciem, zowiącym się miłowanie.
— Dobre to szczęście, co tak nagle spadło na mnie — myślał Jan płatnerz. — Zycie mi prawie minęło w ciężkiej pracy, a ja nikogo nie zdążyłem pokochać ani mnie nie pokochała żadna. Jakie to boleśnie słodkie uczucie — dziwił się — szkoda, że przyszło tak późno. Ale ponoszę je w sercu do końca moich dni. Stanę się przez nie lepszy.
— Zła to miłość — mruczał do siebie Jakub ostrogarz. — Tyle już kobiet pokochałem, że więcej nie potrzebuję. Stary jestem, wstydzić się muszę. Diabli nadab dziewczynę. Czarownica. Zadała nam w winie lubczyku. Oskarżę ją przed księciem, niech wyżeną z miasta!
Ostrowie franciszkańskie, gdzie od lat dwudziestu sposobiono kościół i klasztor żebraczego zakonu, odwiedzała księżna Jolanta co rano, przychodząc na nabożeństwo odprawiane przez jej spowiednika, ojca Jana z Bolonii. Przychodziło z nią zawsze kilka dworek, a wśród nich najczęściej ulubiona Anna.
Pewnego razu przed klasztorem jacyś ludzie zwalili z ciężkiego wozu wielki głaz, a nazajutrz księżna spotkała przy nim mistrza Jana, który naradzał się z jakimś młodym człowiekiem.
— Kto tu przywiózł ten głaz i po co ? — zapytała zdziwiona księżna, gdyż dotychczas sama fundowała wszystko w obrębie klasztoru.
— Niech księżna pani wybaczy — schylił się płatnerz w ukłonie — to ja zakupiłem w Gosławicach ten kęs ubogiego piaskowca, z którego ma zamiar Wólko, młody mistrz kamieniarskiej sztuki, wy-
30
konać świętą Annę Samotrzecią. Właśnie chcę prosić księżnę panią o pozwolenie ofiarowania przyszłego dzieła na chwałę tej świątyni.
— Witam cię, wielka pani Kaliskiej Ziemi — skłonił się teraz nisko kamieniarz. — Przybyłem tu z Sieradzkiego Księstwa, by ofiarować wam swój talent i pracę. Na zamówienie sławetnego mistrza Jana i za waszym dopuszczeniem chciałbym kować świętą Annę z Dzieciątkiem Jezus u kolan i Panienkę Maryję. Wszystko z jednej bryły.
— Każdy, kto crzys^aiza krasy i chwały temu miastu, miły ^est sercu memu — odrzekła księżna z ujmującym uśmiechem. — Zgadzam się na to zbożne dzieło i pochwalam. Jeżeli mogłabym w czymś pomóc, serce moje i kiesa są dla was otwarte.
— Księżno pani — schylił się powtórnie do nóg mistrz Jan.— O nic już więcej nie proszę, jeno o zezwolenie dworce Annie przez parę dni okazywać tu swe sławne ręce, by je upamiętnić w tym kamieniu.
s
31
— Model mi będzie wielce pomocny — dodał ochoczo Wośko. Spłonęła rumieńcem zaskoczona Anna, a księżna spojrzała bystro
na obydwu mężczyzn.
— Dobrze. Wprawdzie niechętnie pokazuję lico mej miłej rodaczki rodzajowi męskiemu, bo to tylko grzech przynosi, ale zrobię odstępstwo ze względu na poczciwy cel. Zgadzasz się też, Anno, prawda ? — zwróciła się księżna do pięknej dworki. Anna schyliła pokornie głowę.
— Od dziś, po każdym jutrzennym nabożeństwie przez dni ile, mistrzu ?
— Dziesięć.
— Przez dni dziesięć — powtórzyła Jolanta — panna może przebywać tu całą godzinę, a potem odprowadzicie ją do zamku. Powierzam ją waszej pieczy.
— Dziękuję, księżno pani — powiedział wzruszony Jan. Młody Wośko znów pokłonił się do ziemi.
Odtąd każdego dnia stary płatnerz patrzał nienasycenie w śliczne lico umiłowanej, a rzeźbiarz wykuwał w kamieniu zarysy postaci, odtwarzając w martwej bryle szczególnie pracowicie i coraz piękniej maleńkie ręce.
Wieść o pozowaniu Anny kamieniarzowi na ostrowiu franciszkańskim obiegła wkrótce całe miasto. Co rano zbierał się tłum ciekawych przy kościele. Coraz więcej mężczyzn opóźniało o godzinę swą pracę, aby przypatrywać się dziewczynie. Coraz większe wzburzenie powstawało wśród niewiast i rosła w mieście stugębna plotka o czarownicy, co grzeszną krasą mami synów, ojców i mężów.
Aż doszło złe słowo na zamek.
Gryzł się też mistrz Jakub, ostrogarz kaliski, i zazdrość o Jana kłuła go sromotnie.
— Dziewka, czarownica — powtarzał rozgoryczony — niech sczeź-nie, niech ją czarci po piekle...—Wściekły na nią, na przyjaciela, na siebie i na świat cały, nie potrafił w złym sercu inaczej wyrazić swej miłości, jak tylko przez nienawiść.
„Idź i zabij ją — szeptało mu coś do ucha — zaraz się od niej uwolnisz, zaraz odejdzie to oczarowanie i męka."
— Pójdę i zabiję — postanowił zawzięcie. — Wszyscy zaświadczą, że była wiedźmą.
32
— Model mi będzie wielce pomocny — dodał ochoczo Wośko. Spłonęła rumieńcem zaskoczona Anna, a księżna spojrzała bystro
na obydwu mężczyzn.
— Dobrze. Wprawdzie niechętnie pokazuję lico mej miłej rodaczki rodzajowi męskiemu, bo to tylko grzech przynosi, ale zrobię odstępstwo ze względu na poczciwy cel. Zgadzasz się też, Anno, prawda ? — zwróciła się księżna do pięknej dworki. Anna schyliła pokornie głowę.
— Od dziś, po każdym jutrzennym nabożeństwie przez dni ile, mistrzu ?
— Dziesięć.
— Przez dni dziesięć — powtórzyła Jolanta — panna może przebywać tu całą godzinę, a potem odprowadzicie ją do zamku. Powierzam ją waszej pieczy.
— Dziękuję, księżno pani — powiedział wzruszony Jan. Młody Wośko znów pokłonił się do ziemi.
Odtąd każdego dnia stary płatnerz patrzał nienasycenie w śliczne lico umiłowanej, a rzeźbiarz wykuwał w kamieniu zarysy postaci, odtwarzając w martwej bryle szczególnie pracowicie i coraz piękniej maleńkie ręce.
Wieść o pozowaniu Anny kamieniarzowi na ostrowiu franciszkańskim obiegła wkrótce całe miasto. Co rano zbierał się tłum ciekawych przy kościele. Coraz więcej mężczyzn opóźniało o godzinę swą pracę, aby przypatrywać się dziewczynie. Coraz większe wzburzenie powstawało wśród niewiast i rosła w mieście stugębna plotka o czarownicy, co grzeszną krasą mami synów, ojców i mężów.
Aż doszło złe słowo na zamek.
Gryzł się też mistrz Jakub, ostrogarz kaliski, i zazdrość o Jana kłuła go sromotnie.
— Dziewka, czarownica — powtarzał rozgoryczony — niech sczeź-nie, niech ją czarci po piekle...—Wściekły na nią, na przyjaciela, na siebie i na świat cały, nie potrafił w złym sercu inaczej wyrazić swej miłości, jak tylko przez nienawiść.
„Idź i zabij ją — szeptało mu coś do ucha — zaraz się od niej uwolnisz, zaraz odejdzie to oczarowanie i męka."
— Pójdę i zabiję — postanowił zawzięcie. — Wszyscy zaświadczą, że była wiedźmą.
32
Stary człowiek wziął młot ze swego warsztatu, zadźwięczał nim ostro o kowadło i szybkim krokiem poszedł przed klasztor, spodziewając się zastać codzienną scenę pozowania. Ale u kamienia stało tylko kilku otroków i parę kobiet z kijankami od prania bielizny w rzece, czekających na swych mężów, których spodziewały się tu zastać.
Mistrz Jakub roztrącił ludzi i stanął przed wyraźnie już wyłaniającą się z kamienia grupą świętej Anny Samotrzeciej. Piękne ręce były prawie skończone. Schylił się więc trochę, jakby chciał je pocałować albo lepiej im się przyjrzeć. Nagle jednak wyprostował się, wzniósł młot i uderzył nim z całej siły w rzeźbę, raz, drugi, trzeci. Rozkruszył się miękki kamień, rozsypały się maleńkie dłonie, a ostrogarz walił wściekle młotem, aż upadł wreszcie na kolana z wyczerpania czy boleści i gorzko zapłakał.
— Dobrze zrobił! — zawołała któraś ze starszych kobiet.
— Dobrze, dobrze! — powtórzyły inne.
— To świętokradztwo — stwierdził jakiś mężczyzna, który w tej chwili nadszedł, ale widząc, co się dzieje, zaraz się oddalił.
Wieść o potłuczeniu świętych figur przez oszalałego w miłowaniu mistrza pogorszyła jeszcze sprawę Anny. Wkrótce zebrał się wzburzony, fanatyczny tłum i stanął przed zamkową bramą.
— Spalić czarownicę! — wołano. — Prosimy pobożnego księcia o wydanie jej w nasze ręce, a sprawiedliwą poniesie karę!
W parę dni po tych wydarzeniach rozpatrywał na ratuszu sprawę Jakuba sąd miejski pod przewodnictwem wójta Rytwina. Rozważano trzy kary za czyn świętokradczy: karę „skarbu", „wilka" lub „kuny".
Jakub był bogatym mieszczaninem i sławnym rzemieślnikiem, bardzo potrzebnym księciu, sądzono więc, że przyznawszy się do winy pójdzie dobrowolnie odsiedzieć karę w baszcie zwanej „skarbem". Mistrz jednak na rozprawie milczał ponuro. Wójt Rytwin, przyjaciel obwinionego, nie mógł wydobyć z niego ani słowa, które by świadczyło o skrusze. Postanowił więc z konieczności pokarać go „wilkiem", czyli uwięzieniem w lochu pod ratuszem. W sali sądzenia był również pewien mnich, przedstawiciel władz kościelnych, który zażądał pręgierza czyli „kuny" dla grzesznika, święte osoby bowiem były już wyraźnie zarysowane w kamieniu i całe szczęście, że ich jeszcze nie poświęcono, bo wtedy Jakub zapłaciłby gardłem.
Tego dnia od rana zanosiło się na burzę. Naprzód żar szedł z nieba, a potem granatowa chmura sunęła na miasto. Powiał chłodny wiatr i rzucił piaskiem w twarz człowiekowi pod pręgierzem. Odgłosy grzmotu straszyły siedzące na dachu kościelnym wrony, a one wtedy z rozpostartymi skrzydłami, kracząc ponuro, poczynały gonić się wokół wieży.
Mistrz Jakub, przytwierdzony łańcuchami, stał pod frontową ścianą kościoła Św. Mikołaja, narażony na pośmiewisko i wzgardę oby-wateH. Ludzie przechodząc ulicą przystawali, ale nikt nie drwił z pokaranego. Czasem tylko jakaś kobieta rzuciła jeszcze obraźliwe słowo na Annę, stało się bowiem powszechnie wiadome, że mistrzowie Jan i Jakub potracili właśnie przez nią pokryte siwizną głowy.
Toczyły się podobno spory co do winy samej dworki. Książę i księżna uważali Annę za niewinną. Nie chcieli też stracić w jej osobie utalentowanego, oddanego i potrzebnego miastu człowieka. Popierał ich Jan z Bolonii. Natomiast większość duchowieństwa i pospólstwo żądały wygnania Anny z Kalisza pod groźbą klątwy, gdyż uważały, że uroda dworki i jej zdolności są dziełem szatana, stworzonym dla ludzkiego grzechu i zatracenia. Ostatecznie szalę decyzji przeważyła sama Anna, i książęca para ze szczerym żalem dała jej swe przyzwolenie.
Poczęły już padać pierwsze krople deszczu i na ulicach nie było żywej duszy, gdy do miejsca hańby podeszła Anna w asyście Jana płatnerza i Wośka z Sieradza. Ten ostatni niósł skromny węzełek najpotrzebniejszych rzeczy dziewczyny. Ochronę stanowiło trzech zbrojnych pachołów grodowej straży.
Zadźwięczały żelaza kuny, gdy pobladły mistrz Jakub przycisnął się plecami do kościelnego muru, jakby chciał wejść w ścianę. Żelazna obroża założona na szyję, przytwierdzona śrubą do ściany, podtrzymywała sztywno głowę nieszczęśliwego. Pod pachami obręcz, nogi w dybach. Anna zdławiła szloch, otarła płynące łzy i uniósłszy się na palcach, pocałowała Jakuba w zbielałe usta.
— To na pożegnanie i za to, że mnie chociaż źle, ale przecież miłujesz. Ciebie także całuję, sławny płatnerzu, za twe ciche a jakże тайквй miWwanie. Zabiera umie stąd Wośko, comoże w świecie żyć. Nie miejcie do mnie urazy i zostańcie z Bogiem, moi im\i.
34
Ulewa była tuż, tuż. Przeszły już pierwsze ziarna deszczu i nagła cisza zawisła złowrogim oczekiwaniem. Gdzieś z głębi ulicy dochodził trzask zamykanych okien i z dala słaby dźwięk sygnaturki od franciszkanów, zagłuszony zaraz przez szybkie a głośne uderzenia dzwonka na wieży Mikołajskiej świątyni.
— Ach, zapomniałabym! Kościoły wasze nie mają jeszcze dzwonów. Uboga wychodzę z tego miasta, ale moje ręce, które wam się podobno podobały, są ozdobione paroma darowanymi tutaj pierścieniami. Dajcie je ludwisarzom. Oni będą wiedzieć, co z nimi zrobić, abyście mnie wdzięcznie wspominali. — To mówiąc zdjęła ze swych rąk wszystkie złote i srebrne ozdoby i położyła obok stojącvch i zbratanych znów wspólnym żalem mistrzów.
Gdy odchodziła, gonili ją jeszcze przymglonymi wilgocią oczami, ale po chwili w asyście czterech mężczyzn znikła im na zakręcie w ulicy Grodzkiej, kierując się zapewne ku Toruńskiej bramie. W ciemności nagle przewalił się grzmot i blask błyskawicy uderzył o ziemię. Po następnym gromie z łona chmury wydarły się potoki rzęsistego deszczu, a starcom się zdawało, że wraz z nimi płacze i rozpacza niebo.
Jakoż po wyjściu z miasta wśród szalejącej burzy słuch o ślicznej dworce i kamieniarzu młodym zaginął. Po latach dowiedziano się, że osiadła z Woskiem ponoć nad Wartą, na dworze Leszka Czarnego. Jej podobno dziełem są barwne sieradzkie stroje. Jedyne, co pozostało do dzisiejszego dnia po Annie w Kaliszu, to pierścienie z jej małych rąk wtopione w dzwony. I choć przez wieki dzwony te kilkakrotnie przelewano, szlachetnego kruszcu na tyle w nich pozostało, że dzwony w tym mieście piękniej dzwonią niż gdzie indziej.
з*
KSIĘŻNA LUDGARDA PIJE PIWO
jękliwym biciem dzwonów, upalnym latem roku pańskiego 1281 wjeżdżał do kaliskiego grodu z całym swym strojnym dworem Przemysław II — książę i pan na Wielkiej Polsce. Tuż za nim w cienistej kolasie, w otoczeniu kraśnych dworek, przybywała żona jego, księżna Ludgarda.
Lato tego roku było suche. Od wiosny deszcze nie poiły ziemi wilgocią, a uprzykrzone słońce suszyło żarem całą prośniańską dolinę. Ledwo ciekąca rzeka pełna była nieczystości — długich, zielonych kłaków, gnijących odpadków, śniętych, woniejących ryb i mrowia żywego robactwa. Wysychające studnie sławetni obywatele zamknęli na kłódki, a wodę sprzedawali kwaterkami ludziom wszelkiego stanu i kondycji. To oni ponoć wrzucili do trzech studzien miejskich zdechłe psy, aby gmin nie miał czym ugasić pragnienia. Czas taki niechybnie zapowiadał głód i morową chorobę.
Drugi już rok Kalisz nie widział książęcego majestatu, odkąd księżna Jolanta, wdowa po pobożnym swym małżonku, opuściła na zawsze miasto, udając się do Krakowa. Kaliszanie chcieliby się teraz cieszyć, ale nawet radość wywołana na pańskim obliczu nie przysłoni skwarnego słońca. Ludzie dyszeli w cieniu swych domostw, na nic nie mając siły.
Smutny i zamyślony wjeżdżał książę do grodu. Być może rozważał, czy udać się do Wrocławia, do zniemczonego krewniaka, księcia Probusa. Może przeczuwał podstępne uwięzienie lub śmierć skrytobójczą od brandenburskich zbirów. A może dręczyła go myśl, że już nigdy nie będzie miał dziedzica, gdyż żona jego, księżna kaszubska, którą zaślubił przed siedmioma laty w Szczecinie, nie obdarzyła go jeszcze potomkiem. Jedno jest pewne — książę nie był zagniewany
36
na miasto, choć widział puste ulice. Wie to szlachetny Henryk, stary wójt kaliski, który u Wrocławskiej bramy witał książęcą parę, podając dawnym zwyczajem chleb i sól.
Patrzy księżna Ludgarda z zamkowego okna na prażony słońcem świat i też się smuci. Wszystko, co trapi męża, jest i jej zmartwieniem, a co jego cieszy, jest także jej radością. Z wysokości zamkowego okna widzi miasto biedne, którego nawet blask słońca nie jest w stanie ukrasić. Z otwartych do sali dźwierzy słyszy głos kaliskiego wójta, przedstawiającego księciu trudną sprawę rozbudowy nowego miasta, poniechanej skutkiem ogólnej biedy. Ale oto książę schodzi na dziedziniec i dosiada konia. Za nic mu trudy przebytej z Poznania drogi, jest silny i młody. W myśliwskiej gonitwie, w chłodzie pobliskich lasów chce pewnie zapomnieć o troskach.
Sama zostaje księżna i podnosząc głowę patrzy na mętne od upału niebo, jakby chciała w nim dojrzeć ciemny błękit morskiej przestrzeni, jakby szukała ochłody słonego wiatru od rodzinnych stron. Ale gwar jakiś przerywa jej zamyślenie. Za bramą coś się dzieje. Dziedzińcem pędzi gruby pachoł, więc księżna wychodzi spiesznie na krużganek i przechylając się przez drewnianą balustradę, unosi lekko rękę. Zatrzymuje się pachoł i zasapany woła:
— Księżno pani! Niewiasty, siła niewiast chce koniecznie przed wasze oczy.
— Wpuścić — mówi księżna i cofa się do komnat.
Tymczasem przed bramą gromadzi się coraz większa ciżba białogłów i kołacze w dębowe dźwierza. Przybyły kobiety warstwy najniższej, najbardziej pokrzywdzone, kobiety biedoty miejskiej — wyrobnice, służba domowa, młode żony czeladników. Przewodzi im stara Matyszkowa o jednym zębie, jednym oku, ale bystro patrząca i w języku obrotna. Przybyła zza miasta, hen zza Toruńskiej bramy, gdzie daleko pod gliniastą górą miała samotną chatę.
— Puśćcie nas do księżnej! — woła. — Chcemy mówić z panią, z matką naszą, ona nas wyrozumie, wspomoże...
Zaskrzypiały żelazem kute podwoje i tłum wtargnął na dziedziniec gdzie stały jeszcze zakurzone wozy podróżne książęcego dworu.
Na krużganku ukazała się księżna Ludgarda wr otoczeniu pięknie wystrojonych dworek.
37
— Witajcie, kobiety kaliskie — powiedziała niezbyt głośno, lekko skłoniwszy głowę. Chciała dodać coś jeszcze, ale tłum wybuchnął nagle płaczem i lamentem.
— Pomóż nam, pani dobra, broń nas od ucisku i biedy! Brak nam chleba! Nie mamy co pić, w czym ugotować ani w czym bieliznę uprać! — wołały coraz śmielej.
Księżna szybko zeszła po kamiennych schodkach na dziedziniec i chciała podnieść klęczące, ale tłum otoczył ją w okamgnieniu, zanim jeszcze dworki zdążyły ją sobą zasłonić. Teraz całowano jej ręce, kraj sukni, a te, które nie mogły się już docisnąć, starały się wyciągniętymi rękami dotknąć jej szat. Przez otwartą bramę wbiegały teraz coraz inne, gdyż wieść poszła, że księżna na zamku rozmawia z wszystkimi bez różnicy urodzenia. Biegły więc już żony samodzielnych rzemieślników i średnio zamożnych kupców. W domach pozostały jedynie bogate mieszczki, frauliny niemieckie, dumne żony bogatego kupiectwa i najzamożniej szych mistrzów cechowych.
— Białogłowy, siostry moje, wiem, że ciężko wam żyć, ale nic nie mogę pomóc. Nie posiadam wielkich skarbów, którymi mogłabym was obdzielić. Mam trochę pereł, weźcie więc na pamiątkę — to mówiąc zerwała z szyi długi sznur pereł i rozrzuciła w tłum. Kilka dłoni chwyciło w locie srebrzące się kulki, kilka postaci schyliło się ku ziemi, cała jednak reszta stała w niemym oczekiwaniu, jakby ta drobna kobieta miała za chwilę uczynić jakiś cud, który odmieni złą dolę.
— Siostry moje — powtórzyła księżna — przyrzekam, że będę prosić męża, aby waszemu miastu nadał jak najwięcej przywilejów. Trzeba tak zadumać, aby miasto mogło targować. Coś sprzedawać, dostarczać do innych miast. Kraje się kupczeniem bogacą. Ale ja nie wiem, co poradzić. Naprawdę nie wiem — bezradnie rozłożyła ręce. — Nic wam nie mogę pomóc i sama jestem bardzo nieszczęśliwa. — Księżna spuściła głowę i zasłoniła dłonią oczy. Snadź domyślono się, co znaczyły ostatnie słowa, bo w tłumie rozległy się szlochy, a jakaś młódka poczęła przedzierać się przez ciżbę.
— Puśćcie ją — szepnęła któraś. — Ona jest w błogosławieństwie-Rozstąpiono się na tyle, że kobieta, z trudem, dotarła do księżnej.
— Dotknij, pani, żywota mego — powiedziała zdyszana — a za rok będziesz szczęśliwa.
*&
Księżna wybuchnęła już teraz głośnym płaczem i oparła głowę na ramieniu mieszczki. Tłum stał niemo współczujący, nie umiejąc wyrazić swego pocieszenia. Ale księżna Ludgarda opanowała się i ucałowawszy młódkę powiedziała z uśmiechem, choć łzy jeszcze świeciły
w jej oczach:
— Tak gorąco, a my tu płaczemy. Pić nam się będzie chciało
jeszcze bardziej.
Klasnęła w dłonie i oczy się jej rozradowały:
— Napijemy się piwa! Hej, Kozieoko, wytoczyć mi tu zaraz wóz z kufą, co go trzymasz w podcieniu.
— Pan będzie się gniewał, księżno pani, to piwo na ucztę — zaoponował ktoś z dworu.
— Właśnie! — wykrzyknęła wesoło Ludgarda. — Ja teraz przyjmuję gości! Wóz na środek, a żywo!
Kilku zamkowych pachołków wytoczyło spod krużganka ciężki wóz, na którym była umieszczona wielka, dębowa kufa.
Przyniesiono wnet kilka cynowych kubków i z odczopowanej beki lano do nich piwo. Kubki poczęły krążyć, przekazywane z rąk do
3^
39
rąk. Niektóre mieszczki, spróbowawszy napoju, krzywiły usta i oddawały kubek innym, ale większość piła chciwie, bo pragnienie dokuczało,
— Czemu się krzywicie ? Czy to nie wyśmienity napój ? Stary, nasz słowiański przecie. Mój dziad, książę Barnim, wypijał garniec duszkiem — mówiła księżna z uśmiechem, a poważniejąc dodała: — Macie rację, my białogłowy nie lubimy goryczy, choć nie skąpi nam jej życie. Piwo to męski napój. Jeśli nie używają go ponad miarę, czyni ich dzielniejszymi, syci i pragnienie gasi. Podajcie mi kubek. Naszła mnie myśl, która wasze miasto uczyni jeszcze weselszym i bogatszym.
Ucichły szepty i wszystkie nadstawiły uszy ciekawie.
— Słuchajcie! Ja, księżna Wielkiej Polski, Poznania, Gniezna i Kalisza, piję za wasze zdrowie i pomyślność. Piję piwo za pomyślność waszych dzieci, wnuków i potomnych. Postanawiamy od dnia dzisiejszego budować w tym mieście mielcuchy. Będzie się na rodniej-szych ziemiach siać zboże jęczmienne a chmiel. Mielcuchy z tego wy-słodują piwo, które wziętość mieć musi u swoich i obcych. Miasto zbogaci się, a wam i całym pokoleniom zelżeje życie.
Księżna duszkiem wypiła piwo i spojrzała na serdeczny palec prawej ręki.
— Mam jeszcze coś do ofiarowania. Coś, co się ofiarowuje tylko dla ratowania kraju. Oto mój pierścień ślubny. Niewiele mam z niego pożytku. Niech więc zapoczątkuje szczęśliwe dzieło — to mówiąc zdjęła z palca drogi pierścień i wrzuciła go do kubka.
Kobiety ożywiły się. Przed księżną wystąpiła śmiało jedna z mieszczek i z uśmiechem wrzuciła do tegoż kubka podniesioną z bruku perłę. Teraz już jedna po drugiej wychodziły z tłumu kobiety i wrzucały cenne groszki, aż dzwoniło cynowe naczynie.
Wszystkie perły z rozerwanego sznurka znalazły się z powrotem w rękach księżnej, tylko jedna, ta ostatnia, najmniejsza, przydepnięta nogą Matyszkowej, została przez nią zatajona.
Ufne i rozradowane odchodziły kobiety kaliskie z zamkowego podwórca, a ostatnia kłaniała się księżnej starucha o jednym zębie i oku. Już miała odejść i księżna, ale przypomniała coś sobie i skinęła na Matyszkową.
40
— Zaczekajcie tu jeszcze chwilkę, bo z ubioru waszego widzę, że macie chyba jakoweś pole.
— A mam spory kawałek ugoru za bramą Toruńską — pochwaliła się białogłowa.
— Przyślę wam tu zaraz chmielowego ziarna, abyście posadzili na tym ugorze. A podzielcie się nim z sąsiadami.
Z uśmiechem na twarzy i radością w sercu szła Matyszkowa ku Prośnie. Nikt nie wiedział, że niesie oria chmiel i małą, najmniejszą perłę z książęcej szyi.
— To dla was, utopce, skrzaty brodate — szepnęła wrzucając przez ramię do rzeki srebrzysty groszek. Perełka zakołysała się w wodzie i opadła prosto w zielone włosy, ledwo poruszane leniwym prądem.
— Naści, skrzaciki kochane — powiedziała serdecznie. — Nie róbcie krzywdy nikomu, kto z pragnienia pije piwo. Straszyć możecie używających ponad miarę bursztynowego napoju, ale ich też nie topcie, kweścik wam oto daję.
Nachyliwszy się, starka stała jeszcze chwilę zapatrzona w wodę, a potem, przycisnąwszy do piersi mieszek z nasionami, ruszyła raźnym krokiem za miasto ku miejscu, które w przyszłości miało być nazwane Chmielnikiem.
w
u
$^W Jtoc*~~« J і>іекПщ miał Córkę D Ш a pOIVWCty Starosta zamku kaliskiego. Prawie co тої król do miłego swemu sercu miasta, a wxa* г bóW^m SM
liczni młodzi panowie i rycerze.
Wielu z nich, oczarowanych uj
starościanki, prosiło o jej rękę. Niestety, Dorotka wszystkim
swej odmawiała.
Chciał starosta wydać córkę za mąż bogato i godnie, lecz
skromna i dla każdego miła, nie obdarzyła jeszcze nikogo mil
Martwił się pan możny, lecz czekał na szczęśliwą okazję, na Ł
kto potrafi wzbudzić miłość w sercu dziewczyny i pojmie л
za żonę jego jedynaczkę, a król zważy wierność rodzica, jego z
dla kraju i uczyni znowu młodego zięcia panem na kaliskim ze
Mijał rok za rokiem, siwiała głowa starosty i chmurzyło si<
lico. Dorotka nie życzyła sobie widzieć zalotników. Siedziała w i
panieńskiej izbie i jak piękny kwiat zdobiła okno, którym wy
ła na ulice miasta.
Do izby Dorotki oprócz ojca nie wolno było wejść nikomu : czyzn, a jedyny wyjątek czyniła dla smukłego, krętowłosego № ka — kaliskiego szewczyka. Bo miała córka dumnego starosty dziwny zwyczaj, jedną słabostkę — musiała mieć co miesiąc no ty, i to buty robione przez pięknego Marcinka. Śmiał się tylk go kaprysu pan ojciec i zezwalał — stać go przecież było na winną dziewczęcą zabawę. A szczęśliwa Dorotka siadywała w n bucikach przy oknie, złotą nicią, drobnymi perłami dziergała ] ne szaty i wyglądała na ludną ulicę Grodzką, kędy często p
dził Marcinek.
Pewnego razu król, w dowód wielkiego zaufania, wysłał ka
42
ny a porywcży starosta zamku kaliskiego. Prawie co roku zjeżdżał król do miłego swemu sercu miasta, a wraz z królewskim dworem liczni młodzi panowie i rycerze. Wielu z nich, oczarowanych urodą starościanki, prosiło o jej rękę. Niestety, Dorotka wszystkim ręki swej odmawiała.
Chciał starosta wydać córkę za mąż bogato i godnie, lecz ona, skromna i dla każdego miła, nie obdarzyła jeszcze nikogo miłością. Martwił się pan możny, lecz czekał na szczęśliwą okazję, na kogoś, kto potrafi wzbudzić miłość w sercu dziewczyny i pojmie wtedy za żonę jego jedynaczkę, a król zważy wierność rodzica, jego zasługi dla kraju i uczyni znowu młodego zięcia panem na kaliskim zamku.
Mijał rok za rokiem, siwiała głowa starosty i chmurzyło się jego lico. Dorotka nie życzyła sobie widzieć zalotników. Siedziała w swojej panieńskiej izbie i jak piękny kwiat zdobiła okno, którym wyglądała na ulice miasta.
Do izby Dorotki oprócz ojca nie wolno było wejść nikomu z mężczyzn, a jedyny wyjątek czyniła dla smukłego, krętowłosego Marcinka— kaliskiego szewczyka. Bo miała córka dumnego starosty jeden dziwny zwyczaj, jedną słabostkę — musiała mieć co miesiąc nowe buty, i to buty robione przez pięknego Marcinka. Śmiał się tylko z tego kaprysu pan ojciec i zezwalał — stać go przecież było na tę niewinną dziewczęcą zabawę. A szczęśliwa Dorotka siadywała w nowych bucikach przy oknie, złotą nicią, drobnymi perłami dziergała kościelne szaty i wyglądała na ludną ulicę Grodzką, kędy często przechodził Marcinek.
Pewnego razu król, w dowód wielkiego zaufania, wysłał kaliskiego
42
starostę z poselstwem do dalekiego kraju. Mijały tygodnie i miesiące, a poselstwo nie wracało. Na domiar złego miasto nawiedziła zaraza. Straszliwy mór uśmiercał silnych i słabych, dorodnych mężczyzn i zgrzybiałych starców, urodą kwitnące kobiety i dzieci w kołyskach. Chwytał bez wyboru biednych i bogatych, zdrowych i kalekich, szedł przez wsie i miasta z powiewem wiatru — dopadał ludzi przy pracy i w kościołach, w łożnicach małżeńskich, w ciszy nocy i gwarze dnia. A każdego, kogo chwycił, nie wypuszczał ze swej srogiej garści. Dotknięci zarazą umierali w straszliwych męczarniach już trzeciego lub czwartego dnia.
Początkowo od owczarzy i znachorów okolicznych zwożono całe wozy ziół uzdrawiających i palono po domach, szepcząc pomocne modlitwy i zaklęcia, lejąc wodę święconą na płonące zioła. Gdy to nie pomagało, wycięto we wszystkich prawie lasach wokół -Kalisza krzewy jałowcowe i palono je w stosach na ulicach miasta, chciwie wchłaniając w płuca gryzący dym. Lecz i dym jałowcowy nie oczyścił zatrutego powietrza — ludzie padali już na ulicach i placach pokotem.
Gdy przerażenie doszło do zenitu, zerwały się wszelkie więzy, jakie człowiek nałożył swej naturze. Mąż opuszczał żonę, żona męża, brat brata, rodzice dzieci, dzieci rodziców. Ludzie wychodzili z domów, porzucali pracę i wszelkie obowiązki, oddając się pijaństwu i zabawie. Pewnego dnia jakiś szaleniec puścił w mieście pogłoskę, że sprawcami moru są innowiercy i zatrute przez nich powietrze wyszło wprost z otwartej bramy kirkutu. Teraz, prócz choroby, jeszcze rzeź niewinnych ofiar nawiedziła ubogie zaułki miasta.
Jako piękny kwiat wyrasta nieraz na bagnie, tak wśród owych strasznych dni rozkwitła w pełni miłość starościanki i młodego szewczyka. Szewczyk dbając, by przykry widok nie raził pięknych oczu ukochanej i by mijała ją zaraza, stale przebywał w okolicy zamku i usuwał zmarłych z bruków ulic Grodzkiej, Toruńskiej, Mariańskiej i Farnej.
Gdy zauważono, że Marcinek codziennie bywa w zamku i coraz dłużej przesiaduje w komnacie pięknej Dorotki, zabroniono mu pod jakimkolwiek pozorem zachodzró do niej. Od Dorotki zaś odsunięto starą piastunkę, ułatwiającą jakoby spotkania młodym, a dano jej
43
złą, zasuszoną dworkę, noszącą pod wierzchnią szatą ostrą włosien-nicę.
Odtąd często widywano młodego szewczyka, gdy z ulicy patrzył tęsknie w okratowane okno nad wjazdową bramą zamku, gdzie już nikt nie dostrzegał pięknej twarzy starościanki, za to często wyglądała stamtąd chuda, sroga twarz jędzy.
Pewnego jednak razu, gdy w zamkowej komnacie zwinęło się na ławie ascetyczne ciało w twardym śnie z nadmiaru czuwania, przemyślnym sposobem zjawił się tu szewczyk Marcinek i przypadł go-
rącymi ustami do gołych stóp siedzącej bezsennie na swym łożu stęsknionej Dorotki.
Słodka noc była krótka i minęła im jak jedna ezarowna chwila, a wczesny ranek wygonił znów młodzieńca za próg dębowych drzwi.
Marcinek byłby może uszedł spokojnie za bramę zamkową, gdyby nie halabardnicy, którzy zagrodzili mu drogę. Goniony po dziedzińcu, wbiegł na krużganek i uczepiwszy się miedzianego rzyga-cza, dostał się na dach. Nim biedny szewczyk rozejrzał się, kędy by najdogodniej ujść z niegościnnego zamczyska, już nogi straży dudniły po dachu, a ostre końce halabard kierowały się ku jego piersiom.
Nie namyślając się długo, skoczył Marcinek na bruk ulicy Grodzkiej, tuż pod okno starościńskiej córki. Głuchy stuk ciała i straszny krzyk dziewczyny rozległy się niemal równocześnie.
Osłupiałym wzrokiem patrzyła Dorotka, gdy z zakrwawionego bruku unoszono smukłe a zwiotczałe bezwładem śmierci ciało ukochanego chłopca, nim padła zemdlona w kościste ręce pilnującej ją dworki.
Niedługo po śmierci Marcinka minęła morowa zaraza, a niewielka garstka ludzi, pozostałych w mieście, ledwo co odetchnęła z ulgą, kiedy do zamku kaliskiego nadeszły wieści, że poselstwo wróciło do kraju i starosta wkrótce już przybędzie do domu. Na wszystkich padł teraz blady strach, bo z Dorotką nie działo się dobrze. Jakby rozum postradała. Nie przyjmowała pokarmu, wiecznie siedziała przy oknie wpatrzona w bruk, gdzie deszcze i ludzkie stopy starły już krwawe plamy.
Jednego wieczoru jak oszalałe poczęły bić dzwony kościoła Sw. Mikołaja, po czym z ciemni ulicy Grodzkiej wynurzyła się dziwna procesja. Niosąc przodem chorągwie i płonące żagwie, szła gromada ludzi obnażonych do połowy ciała i śpiewała nabożne pieśni. Krwawe światło pochodni wyłaniało z mroku pocięte w sine pręgi ramiona mężczyzn i kobiet. Procesja bez księży szła szybko w kierunku wąskiej ulicy Farnej, biegnącej wzdłuż murów miejskich, i wsiąkała w noc, pozostawiając po sobie w sercach mieszczan niepokój i podniecenie. Z kolei poczynały bić dzwony kolegiaty. To krążyła po Kaliszu gromada pokutników, zwanych fratricelli lub bractwem flage-lantów albo biczowników, gdyż wstępując do kościołów przy biciu
45
w dzwony, chłostali się biczami. Kto chciał przystąpić do takiej gromady, winien był zaopatrzyć się w żywność lub pieniądze na 33 dni i 12 godzin, co miało przypominać lata Chrystusowe, i tyleż czasu spędzać na praktykach bractwa.
Biczownicy, którzy w Kaliszu odbyli swój synod, zniknęli wkrótce z miasta, a wraz z nimi, wydostawszy się po kryjomu z zamku, poszła i piękna Dorotka. Widywano ją w różnych miejscowościach Ziemi Wielkopolskiej, idącą na czele procesji biczowników.
Tymczasem wrócił z dalekiego kraju stęskniony za ukochaną córką starosta kaliski i tu wieść straszna boleścią i gniewem zalała mu serce. Do lochów zamkowych zostali wtrąceni zakuci w żelaza halabardnicy i dowódca zbrojnej załogi za brak pieczy nad zamkiem i sta-rościanką. Lecz zemsty było mało. Zniesiono wkrótce procesje flage-lantów i zabroniono do nich przystępować. Nie wypleniło to wszakże biczowników, którzy ukrywając się przed okiem władzy, gromadami włóczyli się nadal po polach i lasach, zmieniając się z wolna w bandy rozbójnicze.
Podobno wśród pierwszych schwytanych flagelantów, przywiezionych w zakrytych, jucznych wozach, znajdowała się i Dorotka z chorym ponoć umysłem.
Srogi i zapamiętały w swym gniewie był pan ojciec. Zbyt boleśnie odczuł swą hańbę i wstyd. Nieszczęsną córkę kazał żywcem zamurować w jednej z piętnastu baszt obronnych miasta, znajdującej się na tyłach kolegiaty. Tu dokonała żywota.
W baszcie tej zamykano później dziewczyny występne i nazywano je Dorotkami, a i sama baszta do dziś Dorotką się zowie. Do dziś także w bezchmurne noce księżycowej pełni można niekiedy usłyszeć niesione z wiatrem od baszty ciężkie westchnienia i cichy plącz sta-rościanki.
KRÓL I MACIUŚ
ról Kazimierz Wielki bardzo lubił Kalisz. Może dlatego, że jego matka, królowa Jadwiga,- córka księżnej Jolanty, pochodziła z tego miasta.
Jednym z pierwszych dobrodziejstw, jakie król uczynił dla Kalisza po wstąpieniu na tron, było ustanowienie aż ośmiodniowego jarmarku na św. Małgorzatę, 10 czerwca.
Król, chcąc zachęcić do udziału w jarmarku, ogłosił, że kto przyprowadzi na postronku, sznurze czy powróśle jakieś zwierzę domowe na sprzedaż, po przekroczeniu bram miasta otrzyma nagrodę w postaci pół miarki soli, pół miarki oleju lub okowity. Tłumnie więc śpieszono na pierwszy jarmark, wiodąc do Kalisza konie, krowy, świnie i barany, tak że pachołki miejskie pod nadzorem odpowiednich urzędników nie mogły nadążyć z wydawaniem ustanowionych przez króla nagród.
We wsi Tyniec pod Kaliszem mieszkała wdowa imieniem Małgorzata. Kobieta była bardzo biedna i chora. Gdy miała jeszcze trochę siły, wynajmowała się do pracy, ale ostatnio nie wstawała już z łóżka. Zapasy żywności szybko się wyczerpały, z rzadka tylko
jakaś litościwa ręka podała trochę mąki czy kaszy. Jedyną jej radością i nadzieją był synek dziewięcioletni, Maciejek, a całym dobytkiem — dwie kury i kogut. Na domiar złego u schyłku zimy jedną kurę porwał rudy lis, a drugą ukradł zły człowiek, złodziej Kuternoga. Nastały dni wielkiego smutku i głodu. Smucił się też i chudł stary kogut, kapca-niał i pióra mu wypadały.
Maciuś długo przemyśłiwał, jak by tu zarobić na chleb dla matki, na sól, na trochę tłuszczu i okowity, która miała być ponoć doskonałym lekarstwem, gdy namoczono w niej zioła święcone.
Chłopiec mały był i słaby, do pracy nikt go nie chciał brać, więc martwił się bardzo losem nieżyczliwym, a już najbardziej tym, że zbliżał się dzień św. Małgorzaty —- dzień patronki kochanej matusi, a w komorze świeciło pustką.
Aż usłyszał Maciek o wielkim, ośmiodniowym jarmarku, ogłoszonym przez króla jegomości, i radosna myśl zaświtała mu w głowie: „Trzeba sprzedać koguta". Matka zezwoliła, obawiała się tylko, że Maćka na tym jarmarku oszukają źli ludzie, a poza tym, że sam kogut nie jest wiele wart i nie otrzyma za niego nawet kwarty jęczmiennej kaszy. Chłopiec uspokoił matkę i począł się przygotowywać do podróży. Wyrwał z sąsiedzkiego stoga parę garści jasnożółtej słomy, ukręcił z niej długie, cienkie powrósło, i gdy nadszedł wreszcie ranek pierwszego dnia targu, Maciejek, wziąwszy powrósło i chwy-ciwszyT pod pachę koguta, wyruszył ku Kaliszowi.
Gdy chłopiec znalazł się już nie opodal zwodzonego mostu na rzece, przywiązał powrósło do nogi czerwonego ptaszyska i począł poganiać je batem. Kogut jak kogut, nie nawykły do powrósła wyrywał się, wrzeszczał i w żaden sposób nie chciał iść tam, dokąd gnał go Maciek. To wskakiwał na płoty przygrodzkiego przedmieścia, to podcinany bacikiem chciał frunąć w powietrze, zapomniawszy na amen, że fruwać nie bardzo umie. Chłopiec był już w rozpaczy, że do targu nie dotrze, ale kogut pewnie wreszcie zrozumiał swój obowiązek i z łbem wysoko podniesionym, jak za dobrych czasów, kroczył dumnie, wznosząc z drogi pył powłóczystym powrósłem.
Śmiali się ludzie po drodze z Macieja, a najwięcej miejskie pachołki przy bramie Toruńskiej.
48
— Hej, chłopcze, tęgie bydlę gnasz na sprzedaż! — wołali.— Trzymaj mocno powrósło, aby zwierz nas nie kopnął.
Ale Maciek nic sobie z tego nie robił i kierował się śmiało do miejsca odbioru nagrody. Lecz tu także wyśmiali chłopaka i kazali mu iść ртесг, gdyż nagiodę daje się tylko га duże ■ŁwieTs.ęta gnane do sprzedaży, a nie za drób.
Rwetes się też wnet zrobił niesamowity, bo z jakiegoś dworu przypędzono stado krów i szóstkę karych koni. Kwik nadciągających świń mieszał się z beczeniem baranów i cieląt. Przestraszony kogut wskoczył na szalę wagi urzędników miejskich, a Maćka przewrócono przy górze chrupkiej, białej soli.
Nagle chwyciła i postawiła chłopca na nogi czyjaś silna ręka. Przed Maćkiem stał młody mężczyzna o długiej, czarnej, rozczesanej na dwie strony brodzie i jasnym spojrzeniu wielkich, modrych oczu.
4 Baśnie i legendy
49
— Usuńcie tego człowieka! — krzyczał bogato ubrany pan, którego dworacy przygnali krowy i konie.
— Bierzcie tego kura, bo mi kaszę zabrudzi! — wołał miejski pachoł.
— Usuń się, człowieku, z tym otrokiem! — domagano się natarczywie.
W tej chwili jednak ktoś niezbyt głośno powiedział, ale wszyscy naraz usłyszeli:
— Cichajcie, kpy, przecież to król jegomość!
— Król jegomość, patrzcie, król jegomość! — przeszedł pomruk zdziwienia po sporym już tłumie. — Przebrany król Kazimierz!
A król, nachyliwszy się nad chłopcem, pytał z dobrotliwym uśmiechem:
— Czyś to nie miał już nic większego przygnać na nasz jarmark?
— Nie, nie miałem, to cały nasz majątek.
— Toś bardzo dużo przypędził, nikt tu nie ma aż tyle do sprzedania. A gdzieżeś to ojca ostawił?
— Ojciec zginął od Krzyżaków na Starym Mieście, gdy jeszcze byłem mały, a matka leży chora — odrzekł chłopiec.
— Ileż to chcesz za swoją nierogaciznę?
— Trochę chleba a soli w nagrodę.
— Dobrze, kupuję od ciebie koguta. Hej, Stańko, wydać chłopcu wóz zboża, worek soli, dwie krowy i parę owieczek. Zająć się też trzeba matką. — Rzekłszy to, skierował się w towarzystwie dwu podobnie skromnie jak i on ubranych dworzan ku ulicy Grodzkiej i znikł wkrótce z oczu, a ludzie szeptali:
— Sprawiedliwy on i wielki!
KRÓLEWSKIE PTAKI
ieść ta padła na miasto nagle i niespodziewanie. Oto zaledwie przed tygodniem zjechał do Kalisza dawno oczekiwany król Władysław Jagiełło ze swą żoną Sonką, księżniczką holszańską, i sporym dworem, aż tu znowu gońcy donieśli, że o parę staj ań znajduje się orszak jakiegoś króla z zamorskiej krainy. Zamieszanie takie powstało, że sam furtian kanonickie-go klasztoru, pędząc ku dzwonnicy, dopiero wpół wieży przypomniał sobie, że uderzać w dzwony, chociażby i na przyjazd króla, nie godzi się, jako że to Wielki Piątek.
Zafrasował się imć pan burmistrz kaliski, Mikołaj Kranch, na którego barki spadła powinność uświetnienia pobytu króla polskiego w mieście przez odprawienie strzelania do kura. A dzień ubiegły był ciężki na ratuszu, wybierano bowiem in ordine* dwunastu kandydatów, spośród których starosta generalny wybierze nową radę. Tyle jeszcze pracy i obowiązków z ponownym kandydowaniem na burmistrzowski stolec, a tu znowu zamorski król i do tego włóczędzy Cyganie, co przyciągnęli pierwszy raz wczoraj aż trzema malowanymi pstro wozami z Besarabii, budząc wielkie poruszenie na ulicach.
Do tych, co to nie tylko cieszyli się z owych niespodzianek, należał także młody Wawrzyniec Zaręba z Kalinowej, niedawno pasowany na rycerza Kaliskiej Ziemi. Dzięki staraniom pana ojca został właśnie przyjęty w służbę zbrojną dla ochrony królewskiej osoby. Nie miał jeszcze lat dwudziestu, więc chociaż serce biło w nim mężne, onieśmielał go wielki dwór. Wiele tu rzeczy widział nowych, wielu sprawom się dziwił, a najwięcej królewskiej parze, król bowiem miał
po kolei; zgodnie z trybem postępowania
4*
51
lat siedemdziesiąt, zaś żona jego siedemnaście. Od pierwszego już dnia czuł się jakiś zalękniony i w sumieniu swym niespokojny z onego grzechu tajnego spozierania na piękne lico królowej. Bo też zdobiła ona godnie majestat królewski swą dziewczęcą urodą. Włosy miała jasne, oczy błękitne, a uśmiech jako słońce. Mimo że starał się, by spojrzeń jego nie dostrzegła, uśmiechała się i ona, gdy tylko był w pobliżu, choć oczy wtedy kryła za czernią długich rzęs. Dlatego też unikać zaczął jej widoku i z ulgą przyjął tego dnia wezwanie do wyjazdu z zamku na powitanie zamorskiego gościa.
Jadąc tuż za królem Władysławem w niewielkim poczcie, Wawrzyniec z konia oglądał przedświąteczny ruch. Wokół ratusza na rynku pełno było kramów, ław z towarem, pełno krzykliwego tłumu, który się uciszał tylko na chwilę ich przejazdu. Poboczne ulice rozbrzmiewały jednak dalej pracą rękodzielną szewców, rzeźników, stolarzy, płatnerzy, bednarzy i wszelkiej braci cechowej. Ale wieść szła szybko, bo ludzie już od rynku poczęli się gromadzić szpalerem po obu stronach ulicy do samej bramy Wrocławskiej.
Nie brukowanymi uliczkami Kalisza trudno było przejechać w czas wiosennych roztopów. Konie po kolana grzęzły w błocie i wyrzucanych tu nieczystościach. Tylko d?a wygody pieszych układane były przy domach drewniane kładki. Główny jednak trakt w tym mieście, od jednej bramy do drugiej, wyłożono dranicami, więc ludzie na nim stali tak, że konni z trudem teraz torowali drogę orszakowi króla Władysława. A orszak jechał dostojnie, chrzęszcząc zbroją, błyskając słońcem odbitym w polerowanych pancerzach.
Gdy dotarto do zachodniej bramy, skromny hufiec, złożony z kilkunastu jeźdźców i paru jucznych wozów, stanął po drugiej stronie rzeki. Jeden z jeźdźców wysunął się ku przodowi i gromkim głosem obwieścił w łacińskim języku, że właśnie przybył tu wracający z Ziemi Świętej Eryk VII, potężny i sławny król Danii, Norwegii i Szwecji, prosząc o gościnę. Na to wyszedł z zatłoczonej bramy i wstąpił na opuszczony i przygotowany już na tę uroczystość zwodzony most sam burmistrz kaliski Mikołaj Kranch z chlebem i solą i pokłonił się nisko.
Król Eryk, nie stary jeszcze człowiek, zbliżywszy się do zwodu zsiadł z konia, podszedł do burmistrza, odebrał powitalne dary i od-
52
dał je idącemu nieco w tyle giermkowi. Tymczasem na moście zjawił się i szedł ku niemu skromnie ubrany, w zwykłym baranim kożuszku, ze zwisającym na piersi złotym łańcuchem z ryngrafem, na którym wyobrażone były godła Polski i Litwy, król Władysław Jagiełło, sławny pogromca Krzyżaków. Obaj królowie spotkali się w połowie drogi i ucałowali serdecznie.
Radosnymi wiwatami czcili kaliszanie dwóch potężnych władców, idących razem do starościńskiego zamku.
Hojnie podejmował przez całe wielkanocne święta Władysław Jagiełło króla Skandynawów. Na zakończenie gościny miała się odbyć intronizacja trzeciego króla — króla kurkowego.
W Kaliszu od pewnego czasu istniało Bractwo Kurkowym zwane, które ćwiczyło mieszczan w sprawności strzeleckiej, aby ich przysposobić do obrony miasta. Celem strzelania był drewniany kur, którego na odległość stu dużych kroków należało trafić grotem z kuszy w sam środek tułowia.
Do głównych zawodów, które odbywały się corocznie w tydzień po oktawie Bożego Ciała, przygotowywało się wielu wybornych strzelców. Strzelanie urządzano obok baszty Bractwa przy murze miejskim, za kościołem Św. Mikołaja.
W tym roku, na życzenie króla jegomości i za zgodą starszyzny z marszałkiem Bractwa na czele, przyśpieszono zawody, aby uczcić ostatni dzień gościny północnego monarchy. Zmieniono też miejsce zawodów, przenosząc je na dziedziniec zamkowy. W przeddzień zakończono przygotowania, więc po rannej mszy otwarto bramę i tłum złożony z zawodników i ciżby mieszczan znalazł się na bruku dziedzińca. Słońce przygrzewało wiosennie i bruk parował ciepłem. W błękitnym powietrzu latały gołębie gnieżdżące się na wieży ka-nonickiego kościoła.
— Gołąb to mój ulubiony ptak — powiedział król Eryk, śledząc wzrokiem lot ptaków.
— A moim słowik, rybałt nadobny — oznajmił uśmiechnięty Jagiełło. — Ciekawym, czyim będzie dziś kur.
Obaj królowie siedzieli na wyściełanych skórami karłach, postawionych tuż przy murze. Od tego miejsca po dwu stronach szły dwie długie liny konopne, które wydzielały wąski a długi plac strzelniczy.
53
Po przeciwległej stronie, pod zamkową ścianą, na dębowym klocu stał kur pięknie wyrzezany w drewnie.
Wawrzek Zaręba, stojący w pobliżu króla, spoglądał z uśmiechem na terminatorów cechowych, żaków i pauprów zajmujących parapety okienne i wszelkie występy w murach, tłocząc się i rozpychając. Raz wraz któryś spadał na ludzi i stamtąd słychać było stłumioną wrzawę i śmiech. Nagle uciszyło się wszystko. Na ganku ukazała się królowa w otoczeniu dam i dworek. Na to tylko widocznie czekano, bo z koła Braci Kurkowej wystąpił jej marszałek, burmistrz kaliski, i podając na czerwonej poduszce srebrem zdobioną niderlandzką kuszę, poprosił króla o rozpoczęcie zawodów.
— Wielki nam sprawi zaszczyt zamorski nasz gość a prawnuk Wielkiego Kazimierza, naszego poprzednika, gdy odda pierwszy strzał — rzekł król Polski.
W milczeniu wziął kuszę władca północnych krain, stanął na stanowisku, przyjął piękną strzelecką postawę i przyłożywszy broń do ramienia, strzelił. Zagrała cięciwa zwolniona ze spustu i grot błyszczący przeleciał tuż nad głową kura, kalecząc cegłę w murze. Uśmiechnął się Eryk i podał kuszę Jagielle. Król wstając chwycił porywczo obu-
54
racz broń i przygarbiwszy się starym nawykiem myśliwego, zmierzył do celu. Krótki świst, i grot utkwił w szyi drewnianego ptaszyska. Rozległ się szmer podziwu, a król oddał kuszę burmistrzowi. Burmistrz chybił. Za chwilę strzelił jakiś gruby wielmoża z otoczenia króla, ale również chybił. Kusza przechodziła z rąk do rąk, strzały trafiały lub chybiały, lecz nikt jeszcze przez długość całego dziedzińca nie trafił w malowane serce, tuż pod skrzydło kura.
— Prasoł! — krzyknął ktoś z tłumu, a już to tu, to tam poczęły wołać coraz śmielej głosy: — Prasoł, strzelaj!
Spojrzeli królowie ciekawie po ludziach, zaś marszałek Bractwa, skłoniwszy głowę, powiedział niezbyt głośno, jakby się wstydził tych słów, wiedząc, o kogo chodzi:
— Ten człowiek nie należy do Bractwa.
— Prasoł! Prasoł! — wołał już tłum. Z ciżby wypchnięto jakiegoś człowieka skromnie ubranego, który koniecznie chciał się wycofać, ale znów kilka par rąk przytrzymało go i popchnęło w kierunku strzelnicy.
Stropiony człowiek, znalazłszy się tuż przed siedzącymi monarchami, pokłonił się nisko.
— Nie jestem prasołem. Jestem pierwszym z jego czeladzi. A do Bractwa Kurkowego nie należę.
— Do Bractwa nie należy — poświadczył skwapliwie burmistrz. — Zezwalaliśmy mu strzelać, gdy czynił posługi albo składki przynosił od prasoła. Bo też ku podziwowi strzela celnie. Od roku pan jego jest ciężko chory. Łukasz sam wozi sól z Wieliczki, zwą go więc wszyscy prasołem.
— Niech strzela prasoł! On wam pokaże — krzyczeli otrocy, stojący w rozwartej bramie, pewni, że nikt ich tak łatwo nie dosięgnie.
— Nie godzien jestem strzelać do kura, ale gdy przyjdzie potrzeba obrony, za zezwoleniem stanę w cechowej baszcie...
Krzyki i wrzawa tłumu zagłuszyły słowa prasołowego czeladnika, więc skłonił się on tylko i już miał odejść, gdy król Władysław skinął ręką burmistrzowi i widać powiedział coś ważkiego, bo imć Mikołaj zatrzymał Łukasza, podając mu kuszę.
— Strzelaj, a będziesz prasołem. Sam pan nasz miłościwy to poręcza.
55
Łukasz wziął kuszę, napiął korbą grubą cięciwę, skręconą ze ścięgien bydlęcych, nałożył bełt, stanął w niewielkim rozkroku i przyłożył kuszę do ramienia.
Cisza zalegała wokoło, gdy strzelec znamienity, wstrzymawszy oddech, długo mierzył, zanim pociągnął za spust. Świst bełtu zmieszał się z okrzykiem radości: — Jest!
Rzeczywiście stalowy grot tkwił w samym środku małego, czerwonego serduszka, wymalowanego na kurze, a prawie niewidocznego z odległości pół setki kroków.
Jeszcze dwa razy powtarzał Łukasz strzelanie i za każdym razem tak samo celnie. Nikt dotychczas lepiej nie strzelił.
— Wiwat prasoł! Wiwat król!—wołano wokoło, a bardziej po-rywczy rzucali czapki w górę.
— Witaj więc nam trzeci królu! — To mówiąc Jagiełło wziął z rąk marszałka podany na czerwonej poduszce złocony łańcuch ze srebrnym kurem, zawiesił go na szyi chylącego się nisko strzelca i obaj królowie uścisnęli go życzliwie.
Wszyscy wstali, gdy herold miejski obwoływał królem kurkowym w mieście Kaliszu na rok pański 1425 Łukasza, prasołowego czeladnika, który od dnia dzisiejszego zostawał prasołem z przysługującym mu prawem na przeciąg roku niepłacenia podatku od przywozu soli. Na zakończenie herold w imieniu króla zaprosił wszystkich członków Bractwa na ucztę w sali zamkowej.
Ludzie właśnie szykowali się do wyjścia, gdy od wjazdu na dziedziniec poczęła przeciskać się gwałtownie jaskrawo ubrana Cyganka z tamburynem. Ktoś ze straży usiłował ją zatrzymać, lecz ta wyrwawszy się podbiegła do króla Jagiełły i przyklęknąwszy na jedno kolano, chwyciła go za rękę.
— Daj, wielki królu, niech spojrzę w twą przyszłość!—zawołała. — Cyganka prawdę ci powie.
Cofnął się król, bo był zabobonny, lewą ręką uczynił jakiś tajemny znak, przywołujący stare litewskie bogi, ale prawą zostawił Cygance.
— Staryś już, królu Polski, ale dzielnych będziesz miał synów z tej młodziutkiej królowej. Mocnyś jest i wielkie kraje w twym ręku, a zginiesz przez małego słowika. To jest wszystko, co ci mogę powiedzieć.
56
— A teraz ty, przybyszu z dalekich stron -— Cyganka poderwała się, uklękła przed królem Erykiem i spojrzała w jego dłoń.
— Mocnyś też jest i trzy korony masz w ręku. Dzielnyś jest, a przecież wypędzą cię z twych królestw i tułać się będziesz z wiatrem po morzach, aż spoczniesz w rybackim tylko siole, mając jeno u boku swą złotą gołębicę.
— A ty, królu kurkowy — podbiegła do prasoła —■ nie bój się, daj rękę. Kurek, to twój ptak szczęśliwy, przyniósł ci dziś cześć i poważanie. W tym mieście staniesz się bogatym i będziesz żył długo.
Nie stało już więcej królów do wróżby, ale Cyganka potrząsając tamburynem, który brzęczał mosiężnymi krążkami, jeszcze kogoś szukała wśród obecnych, aż czarne jej oczy zatrzymały się na młodym Wawrzyńcu Zarębie, co właśnie spoglądał ukradkiem ku gankowi. Spostrzegła to widać, gdyż powiedziała:
57
— Dziś trzech mamy królów w tym mieście, ale jedną ty] Iowę. Jako miesiąc srebrny jej lico, a w uśmiechu słońce si^ Nie patrz, rycerzu, na księżyc, tęsknotą ci serce zachorze. Щ Junoszo, w słońce, bo ślepym nawiedzi miłowaniem. Jest t z tych, co zuchwałą praktyką przeciw miłościwemu panu królowę o złamanie wiary małżeńskiej. Strzeż się, rycerzu tego szafrańca, co czyha na twą zgubę! — To mówiąc wskaż wą na wielmożę, stronnika krakowskiego biskupa, jednego co nie chcieli dopuścić do dziedziczności tronu Jagiellonów. człowiek rudy, pyszny a bezczelny, ufny w potęgę magnatć
Król Eryk, do tej chwili zasępiony, pogładził ręką brodę nieładny uśmiech. Pokraśniał wielmoża i sięgnął do miecza, prasoł chciał podtrzymać króla, bo mu się zdawało, że król się z; Ale stary władca przygarbił się tylko jeszcze bardziej, spojn spod krzaczastych brwi na ganek, na Cygankę, na Wawrzy rębę, rycerza z Kalinowej, coś rozważając w myślach. Zrozumiała to widać wróżka, bo krzyknęła: —■ Nie bój się, panie! Twój tron twoje posiędą orlęta! -sunęła bębenek na datki.
— Jeśli to jest prawdą, co Cyganka prawi — powiedzia wielmoża, jakby chcąc zlekceważyć zajście — to niech ter co siedzi na dachu, zleci tu do naszych stóp.
Nieomal wszyscy zadarli głowy i patrzyli na dach, gdzie gołąb i gładził dziobem pióra. Niebo było pogodne, gontom zamku zielonkawy od mchów, a gołąb siedział spokojnie i an zlatywać w ciżbę.
Po chwili większość ludzi przejrzała chytrość rudego i smutnie głowy, a gołąb zagruchał i poderwał się do lotu. Wte( coś świsnęło w powietrzu i śnieżnopióry ptak zatrzepotał g nie skrzydłami, a potem ciężko niby kamień spadł wprost królewskich.
Krzyk radości zagrzmiał na dziedzińcu. Wszyscy wnet zi li, co się stało. Biały gołąb był przeszyty strzałą. To stojący skim wkładcą prasoł, kaliski król kurkowy, strzelił z kuszy do lecącego gołębia i strącił go na ziemię, by ptak swą niewinną potwierdził słowa Cyganki.
— Dziś trzech mamy królów w tym mieście, ale jedną tylko królowę. Jako miesiąc srebrny jej lico, a w uśmiechu słońce się budzi. Nie patrz, rycerzu, na księżyc, tęsknota ci serce zachorze. Nie patrz, Junoszo, w słońce, bo ślepym nawiedzi miłowaniem. Jest tu jeden z tych, co zuchwałą praktyką przeciw miłościwemu panu pomówi królowę o złamanie wiary małżeńskiej. Strzeż się, rycerzu kaliski, tego szafrańca, co czyha na twą zgubę! — To mówiąc wskazała głową na wielmożę, stronnika krakowskiego biskupa, jednego z tych, co nie chcieli dopuścić do dziedziczności tronu Jagiellonów. Był to człowiek rudy, pyszny a bezczelny, ufny w potęgę magnatów.
Król Eryk, do tej chwili zasępiony, pogładził ręką brodę, kryjąc nieładny uśmiech. Pokraśniał wielmoża i sięgnął do miecza. Łukasz prasoł chciał podtrzymać króla, bo mu się zdawało, że król się zachwiał. Ale stary władca przygarbił się tylko jeszcze bardziej, spojrzał koso spod krzaczastych brwi na ganek, na Cygankę, na Wawrzyńca Zarębę, rycerza z Kalinowej, coś rozważając w myślach.
Zrozumiała to widać wróżka, bo krzyknęła:
— Nie bój się, panie! Twój tron twoje posiędą orlęta!—i podsunęła bębenek na datki.
— Jeśli to jest prawdą, co Cyganka prawi — powiedział butny wielmoża, jakby chcąc zlekceważyć zajście — to niech ten gołąb, co siedzi na dachu, zleci tu do naszych stóp.
Nieomal wszyscy zadarli głowy i patrzyli na dach, gdzie siedział gołąb i gładził dziobem pióra. Niebo było pogodne, gontowy dach zamku zielonkawy od mchów, a gołąb siedział spokojnie i ani myślał zlatywać w ciżbę.
Po chwili większość ludzi przejrzała chytrość rudego i opuściła smutnie głowy, a gołąb zagruehał i poderwał się do lotu. Wtedy nagle coś świsnęło w powietrzu i śnieżnopióry ptak zatrzepotał gwałtownie skrzydłami, a potem ciężko niby kamień spadł wprost do stóp królewskich.
Krzyk radości zagrzmiał na dziedzińcu. Wszyscy wnet zrozumieli, co się stało. Biały gołąb był przeszyty strzałą. To stojący za polskim władcą prasoł, kaliski król kurkowy, strzelił z kuszy do wysoko lecącego gołębia i strącił go na ziemię, by ptak swą niewinną śmiercią potwierdził słowa Cyganki.
OPOWIEŚĆ O JASTRZĘBIU
obudził więźnia, od wielu tygodni siedzącego w wilgotnej ciemnicy kaliskiego zamku. Dłoń dzierżąca w górze latarnię obniżyła się ku ziemi, by zaświecić mu w oczy, ale więzień zasłonił ręką twarz i podkurczywszy nogi zamruczał groźnie.
— Hej, wstawaj, zbóju, już przyszedł czas! — zawołał strażnik cofając latarnię.
Więzień podniósł się ciężko ze stęchłej słomy i rozprostował swe ciało, jak tylko mógł, bo mężczyzna to był potężny, a loch sklepiony niewysoko.
— No, ruszaj się, wychodź!
Zadźwięczały kajdany, skrzypnęły mokre, pokryte pleśnią, szerzej rozwierane dźwierza.
Stąpając bez słowa, szli schodami ku górze. Pierwsze światło dzienne, jakie więzień ujrzał po długotrwałej ciemnicy, oślepiło go. Przystanął więc i zakrył oczy obciążoną łańcuchami ręką. Popchnięty zachwiał się, lecz nie upadł, tylko stał jeszcze chwilę, zanim wzrok jego nieco oswoił się z dniem.
Dzień był chłodny, podeszczowy, mimo to kaźń na rynku zapowiadała się tłumnie. W otoczeniu zbrojnych kroczył hardo kasztelan nakielski swą ostatnią drogą. Do końca chciał zachować godność wielkiego pana, choć wiedział, gdzie się znajduje i ku czemu zdąża. Kalisz daleko leżał od Nakła i od włości przyjaciół, jeżeli jeszcze takowi istnieli. Czyż mógł teraz liczyć na Piotrowskiego, Bukowskiego, Jakuba Kresę? Tu była wroga mu Ziemia Wielkopolska, a ten, eo go pochwycił, starosta poznański Piotr z Szamotuł, przezornie osadził na jej przeciwległym krańcu.
Krocząc tak wśród ciekawego, wyciągającego szyje pospólstwa
59
poczuł się straszliwie samotny, opuszczony i bezbronny. Padłby na twarz przed obliczem króla i senatorów, aby wyżebrać łaskę, jak to było dwa lata temu we Włocławku. Ale król tu chyba nie zjechał. Nie ma nawet pewnie tego nędznika z Szamotuł ani nikogo, kto mógłby darować mu życie. Gdzieś począł dzwonić dzwon, jeden dzwon. Uderzał wolno, żałobnie, prowadził go na skraj wieczności. Strach pełzał mrozem po krzyżu.
Nagle skazaniec ucieszył się. Górą zakwiliła czajka—jedna, druga. Z dala powiało rzeką. Nie pamiętał, jak ta rzeka tu się nazywa. Spojrzał w niebo i przystanął niby zbudzony z ciężkiego snu. Nisko czajki odprawiały swój powietrzny, chybotliwy taniec, a wysoko kołował jastrząb. Przechylony płynął w wolnej przestrzeni, zanim nie wchłonął go na krótko szary obłok, po chwili znów wyłonił się, kreśląc nieruchomymi skrzydłami szerokie półkola. Przypomniało to więźniowi rodzinne strony, Noteć i Wisłę, i ładowne statki w drodze do Gdańska. Przymknął obolałe, odwykłe od światła oczy i w wyobraźni ujrzał tratwy sznurem płynące w dół wielkiej rzeki, gdzieś między Toruniem a Świeciem. Przodem w łódce retman, wyszukujący i znaczący szlak dogodny do przejścia, prowadzi je wśród mielizn i ostrowów piaszczystych. Z dala słychać głos retmańczyka, który z drugiej łodzi przekazuje polecenia załogom całego spławu. Poza tym cisza i bezludzie. Wystarczyłaby secina nakielskich zabijaków, a spadłby jak jastrząb na łup. Otworzył oczy. Znów ten nieprzyjazny tłum* cisnący się i dążący z nim razem ulicą. Te okna kamienic, wypełnione jasnymi twarzami białogłów, a na widocznym już placu ludzi cała gęstwa, co się rusza i brzęczy niczym rój os. To wszystko z jego powodu. Tak pomyślał i pochlebiło mu to. Mimo strapienia poczuł się lepiej. Był ponad całą tę gawiedź. Nie dostrzegał swych łachmanów i kajdan. Znów był wielkim panem. Toż do niego do Nakła przyjeżdżał Kazimierz Jagiellończyk. Toż jemu z całym zaufaniem powierzył obronę Słuchowa przed Krzyżakami. Potem przyszedł rozgłos i osława. On, Włodko, stał się uosobieniem nienawiści braci szlachty ku stronnictwu hierarchicznemu. Jego spór z arcybiskupem gnieźnieńskim i duchowieństwem z politycznych względów cieszył podobno nawet króla. Mocny a zuchwały, wszczął gwałty i grabieże na Wielkopolskiej Ziemi. Gdziekolwiek pokazały się jego zastępy, zni-
60
kały z pastwisk stada bydła i koni, z kościołów i klasztorów skarby i naczynia poświęcone. Nie bał się Ostrorogów, Gruszczyńskich ni panów szamotulskich. Zaniepokoił się w końcu i Jagiellończyk. Toż jemu, Włodkowi, aby przejednać i odwieść od bezprawia, król wypłacił dwanaście tysięcy złotych węgierskich, a więc niewiele mniej od sumy, która z podatków ogólnych do skarbu państwa wpływała. Jemu zapisał dochody z czterdziestu czterech miast, miasteczek i wsi pruskich. A on, bogaty i groźny, nie bał się nikogo, prowadził wojnę domową. Cóż mu tam król. On sam królem mógłby zostać. Ród To-porczyków stal лі kolebki państwa, Leckową wspiera! ieszcze drużynę. Blask rodu padał na cały kraj. Toporczykami byli Sieciech, Zby-lut, Tęczyńscy. Toporczykami też są panowie Domaborza. A on sam azaliż nie poślubił Piastówny? Książę Wacław na Raciborzu wiedział przecież, komu daje swą córkę. Może szaleństwem było marzyć o koronie? Nie myślał zresztą o tym. Ale czyż tron nie powinien należeć do jego dawnych dzierżycieli ? Na wszystko tylko trzeba pieniędzy. Złoto jedna stronników i czyni poddanych. Ze złota kuje się koronę. Skazaniec nie chce wierzyć, aby mógł teraz umrzeć. Nie ośmielą się tego uczynić. Wprawdzie wystąpił z królewskiego koła. Napaściami i rozbojem gnębił Wielką Polskę, ale gotów jest się teraz ukorzyć. Niegdyś już przecież król przysyłał poselstwo do Nakła i wyciągał rękę do zgody. On śmiał tę rękę odtrącić. Ale wtedy był mocny, władał sporą częścią kraju, nakładał podatki, ściągał daniny, sam bił królewską monetę, a żołnierzy królewskich skazywał na pale. Teraz gotów jest do najbardziej niekorzystnej dla siebie ugody.
Włodko chciałby wiedzieć, kto go oczekuje na rynku, ale gęsty tłum przysłania sędziowską ławę, a do tego mgła poczyna wznosić się smugami od rzeki jak z garnka czarownicy. Złowróżbne to miasto. Więzień idzie wolno, bo czuje znów trudny do zwalczenia strach, co paraliżuje mu ruchy jak w okropnym śnie.
— Wiodą go!—krzyknął donośny głos w tłumie. Wchodzili właśnie na rynek, zapełniony żądnymi kaźni ludźmi, gdy nagle Włodko poczuł ból. Ktoś uderzył go w kark i popchnął do szybszego marszu. Odwrócił się. To zwykły strażnik gotuje się, by znieważyć go po raz drugi. Hardym wzrokiem mierzy więc pachoła i dłoń popędliwą w kułak ściska, ale ręce i nogi ma w ciężkich
61
kały z pastwisk stada bydła i koni, z kościołów i klasztorów skarby i naczynia poświęcone. Nie bał się Ostrorogów, Gruszczyńskich ni panów szamotulskich. Zaniepokoił się w końcu i Jagiellończyk. Toż jemu, Włodkowi, aby przejednać i odwieść od bezprawia, król wypłacił dwanaście tysięcy złotych węgierskich, a więc niewiele mniej od sumy, która z podatków ogólnych do skarbu państwa wpływała. Jemu zapisał dochody z czterdziestu czterech miast, miasteczek i wsi pruskich. A on, bogaty i groźny, nie bał się nikogo, prowadził wojnę domową. Cóż mu tam król. On sam królem mógłby zostać. Ród To-porczyków stał u kolebki państwa, Lechową wspierał jeszcze drużynę. Blask rodu padał na cały kraj. Toporczykami byli Sieciech, Zby-lut, Tęczyńscy. Toporczykami też są panowie Domaborza. A on sam azaliż nie poślubił Piastówny? Książę Wacław na Raciborzu wiedział przecież, komu daje swą córkę. Może szaleństwem było marzyć o koronie? Nie myślał zresztą o tym. Ale czyż tron nie powinien należeć do jego dawnych dzierżycieli ? Na wszystko tylko trzeba pieniędzy. Złoto jedna stronników i czyni poddanych. Ze złota kuje się koronę.
Skazaniec nie chce wierzyć, aby mógł teraz umrzeć. Nie ośmielą się tego uczynić. Wprawdzie wystąpił z królewskiego koła. Napaściami i rozbojem gnębił Wielką Polskę, ale gotów jest się teraz ukorzyć. Niegdyś już przecież król przysyłał poselstwo do Nakla i wyciągał rękę do zgody. On śmiał tę rękę odtrącić. Ale wtedy był mocny, władał sporą częścią kraju, nakładał podatki, ściągał daniny, sam bił królewską monetę, a żołnierzy królewskich skazywał na pale. Teraz gotów jest do najbardziej niekorzystnej dla siebie ugody.
Włodko chciałby wiedzieć, kto go oczekuje na rynku, ale gęsty tłum przysłania sędziowską ławę, a do tego mgła poczyna wznosić się smugami od rzeki jak z garnka czarownicy. Złowróżbne to miasto. Więzień idzie wolno, bo czuje znów trudny do zwalczenia strach, co paraliżuje mu ruchy jak w okropnym śnie.
— Wiodą go! — krzyknął donośny głos w tramie.
Wchodzili właśnie na rynek, zapełniony żądnymi kaźni ludźmi, gdy nagle Włodko poczuł ból. Ktoś uderzył go w kark i popchnął do szybszego marszu. Odwrócił się. To zwykły strażnik gotuje się, by znieważyć go po raz drugi. Hardym wzrokiem mierzy więc pachoła i dłoń popędliwą w kułak ściska, ale ręce i nogi ma w ciężkich
61
żelazach. Nie może się bronić. Wokół siebie widzi straże i gmin nieżyczliwy, pospólstwo miejskie ciekawe widowiska. Jak bardzo trzeba hamować swą wściekłość, aby nie okazać bezsiły.
Rynek w tym mieście nie był duży. Na środku ratusz też niewielki, ale z wysoką wieżą. Przywiedli go więc podle wieży, gdzie stało rusztowanie z przedziwną machiną niczym studzienny żuraw. Nie miał on czerpać wody. Zamiast wiadra widniało złowieszczo, wzniesione między dwoma słupami, potężne ostrze. Obok stał człowiek, co twarz skrył w głębokim kapturze, tęgie ramiona skrzyżował na owłosionej piersi i czekał. To mistrz czerwony. Przy nim, przybrany do pomocy, stał zwykły miejski hycel. W ręku trzymał powróz, a oczy kaprawe wypatrywały skazańca. Już dostrzegł. Podbiegł i zręcznym ruchem zarzucił pętlę na szyję dumnego złoczyńcy.
Wstrząsnął głową więzień, ale pętla trzyma mocno, aż nabrzmie-
wają żyły. Puść! — chce krzyknąć—jam pleno titulo* kasztelan na-kielski, starosta słuchowski, pan Domaborza. Możecie zabić, ale nie postponujcie! Res sacra miser...** Skazaniec opiera się, ale oprawca ciągnie, z gminu słychać szydercze śmiechy.
Zbywszy się swej pychy, odarty z magnackiego splendoru, patrzał teraz struchlałymi oczyma, jak mistrz, przejąwszy go od rakarza, rwie zeń sparciałą w więzieniu koszulę.
Mgły podeszczowe wiją się pasmami, to zasnuwają, to odsłaniają sędziowską ławę. Włodko wytęża wzrok. Nie ma króla, nie ma magnatów, czuje tylko nad sobą karzącą rękę sprawiedliwości. Na ławie pospolici miejscy rajcowie i wójt kaliski z pozłocistym łańcuchem na szyi. W jego dłoni pergamin ze zwieszającą się na sznurkach królewską pieczęcią. Podaje go pisarzowi, znać gotowy to już wyrok. Bębennik tarabani głośno i milknie, a pisarz poczyna czytać historię o srogich nieprawościach zuchwałego pana, którego łaskawość królewska nie powstrzymała od zadawania krzywd Rzeczypospolitej.
Nie może słuchać tego starosta nakielski. Chciał mieć zamki jak orle gniazda, a zarobił na loch. Chciał, by pieśni szły o nim w pokolenia, a zdobią go niesława i hyclowski stryczek. Przemógł się. Zebrał wszystkie siły i przerywając oddające go katu ostatnie odczytywane słowa osądzenia, krzyknął:
— Nie! Zlitujcie się, pozwólcie żyć! Nagrodzę krzywdy, padnę do stóp Jego Królewskiej Mości...
— A kto ożywi zabitych? — pyta nagle ktoś z tłumu. Włodko szuka gorączkowo odpowiedzi, wargi mu drżą i oczy ma
rozbiegane.
Wiatr mgły przepędza z rynku, więc wyraźnieją gromady ludzi, niskie kamienice, wieże kościołów, grube baszty zamkowe. Oczy magnata szukają znaku ratunku. Wokół surowe, nieżyczliwe twarze.
— Bez nadziei, sine spe — szepcze przerażony. ■— Pozostało chyba jeszcze tylko niebo. — Spojrzał błagalnie w przecierający się błękit i zobaczył wielki ruch wśród umilkłych czajek. Z góry spadał na nie ogromny jastrząb. Rozległ się gwałtowny, płaczliwy pisk i posypały
* z zachowaniem należnych tytułów ** Nieszczęśliwy to rzecz święta...
63
się pióra. W tej chwili z powietrznej kotłowaniny na skrawek przestrzeni przy wyrocznej machinie spadł jakiś mały, przerażony ptaszek i przywarł piersią do ziemi tuż u jego stóp. Goniony przez czajki jastrząb uciekał sromotnie.
Włodka opanowała wściekłość: — Och, gdyby nie te żelaza. Gdyby mieć miecz, rzeką krew by płynęła w tym mieście!
Chciał w jakiś sposób wywrzeć swą złość na ludziach, ale nie miał możliwości.
— Rozdepczę to pisklę tchórzliwe, niech zadrżą im serca. — Ale i tego zamiaru nie mógł spełnić. Ptak poderwał się spod jego stóp i uleciał, a kat chwycił magnata za kark i zgiął mu sztywne, nie nawykłe do skłonów plecy. Zrobił to tak gwałtownie, że aż mnich podchodzący z krzyżem odskoczył.
Włodko rozwarł powieki i wtedy ujrzał, że góra, na którą tak okrutnie się wdrapywał, stała się nagle przerażająco niska.
O BORYSŁAWIE Z PUSZCZY
ogata była piastowska ziemia Wielkiej Polski — zielona i rodna zbożem wszelakim, miodem bursztynnym, rybą w rzece. Bogata borem odwiecznym, w którym żył wszelki zwierz — ryś, dzik, jeleń, tur, a czasem i niedźwiedź bury, zażywny gospodarz i pan kniei. Ustawiczne jednak zatargi między książętami wniosły i na tę ziemię zamęt, zubożyły ją, były przyczyną wyzysku i ucisku wolnych jeszcze kmieci przez panów świeckich i kościelnych. Komesi książęcy zmuszali bezkarnie chłopów do oddawania ponad miarę ziarna, miodu, ptactwa, jaj, ryb i skór zwierzęcych. I wtedy zaczęły się dziać rzeczy, które mocno zapisały się w pamięci potomnych. Wybuchło poruszenie głodujących, połączone z próbą wytępienia chrześcijaństwa i powrotem wierzeń pogańskich. Książęta obalili naczelną władzę — wygnali króla. Nikt Polską nie rządził, a możni grabili. Przeciwko nim więc skierował się gniew ludu.
W pewnej wsi kaliskiej uboga rodzina kmieca miała syna, młodzieńca imieniem Borysław. Imię to jak żadne inne nie określało tak dobrze jego zamiłowania do swobodnego życia wśród borów, których tajemnice i mądrość starał się zrozumieć i rozsławić wśród ludzi. Przebywając w puszczy uczył się jej mowy — mowy ptaków i zwierząt, ich surowych obyczajów i walki, gdzie przechytrza się chytrość, gdzie śmierć okupuje życie, a radość jest udziałem wszystkich godów.
Zdarzyło się, że książę, zmęczony bratobójczym trudem, sprosił do kaliskiego grodu przyjaznych mu możnych z Wielkiej Polski i kazał otrąbić na turzych rogach wielkie polowanie w błaszkowskich lasach. Wiadomość o tym dotarła i do młodego Borysława, który postanowił wykorzystać tę okazję do rozmówienia się sam na sam z księciem i doniesienia mu o krzywdach, jakie spotykają okoliczne wsie.
5 Baśnie i legendy
65
Wiedział, że nie będzie to łatwe, gdyż zbrojna drużyna nie dopuści chłopa do tak wielkiego pana, przygotował się więc do chytrego wybiegu. Z padłego od starości jelenia przygotował skórę z ogromnymi, palczastymi rogami i sobie tylko wiadomym sposobem wyprowadził całą żywą zwierzynę łowną z zagrożonego terenu, i czekał.
Okazałe i zbrojno wjechał książę w las. Między stuletnie, omszałe pnie szparko poszły psy gończe, a pod zielonym poszyciem zatrzepotały skrzydła tresowanych sokołów. Ale bez skutku przebiega książę ze swą drużyną knieje i dąbrowy. Ani śladu zwierza.
Książę na spienionym koniu zapędza się w puszczę, gdzie w gęstwinie miga sylweta wspaniałego rogacza. Oddala się więc coraz bardziej od swych towarzyszy w pogoni za jeleniem, który klucząc zręcznie, wprowadza go w ostępy leśne, moczary i trzęsawiska.
Na próżno strwożona drużyna huka i nawołuje. Głosy ludzi i szczek ogarów bór odrzuca echem. Dzień się już kończy, więc trąbienie rogów odwołuje polowanie. Krwawe wśród zieleni błyski słońca utonęły powoli w fioletowym mroku.
Książę w zapalczywości myśliwskiej goni wciąż dalej i dalej, aż
naraz niosący go koń zapada się po brzuch w grząskim błocie i chrapie na widok błędnych ogników, tańczących na moczarach. Teraz dopiero zatrwożył się książę i począł wołać swych towarzyszy.
Potoczył się okrzyk po lesie jeden, drugi i trzeci, ale zginął w gęstym czerniejącym borze, wśród krzewów i wysokich paproci. Daremnie książęcy rumak miota się i rży, smukłe nogi grzęzną coraz głębiej, a bagno złowrogo bulgocze. Nie znany dotąd lęk ogarnął książęce serce.
Lecz cóż to? W tej ciężkiej chwili z leśnej gęstwiny wynurza się
ów rogacz wspaniały. Uniosło się więc jeszcze ramię myśliwca, starym nawykiem sposobiąc oszczep do pchnięcia, gdy stała się rzecz niezwykła. Jeleń przemówił ludzkim głosem. Powiedział, że jest gotów wynieść księcia z topieli.
Zdumiał się pan ludzką mową zwierzęcia, ale czas naglił, więc obiecuje obfite dary za uratowanie go od niechybnej śmierci. Wtedy jeleń żąda przyrzeczenia, by w Księstwie Kaliskim wsie na piaszczystych przedpolach borów były wolne od ciężarów i danin, jakimi je gnębią komesi. Książę godzi się skwapliwie, uroczyście przyrzeka spełnić wszystko, tylko prosi o ratunek, bo koń zapadł się już po szyję, a on sam tkwi do połowy w błocie.
— Pewnie cię zdziwi, panie, obecność moja pod skórą rogacza — rzekł smukły młodzieniec, który odrzuciwszy swe przebranie, ukazał się zdumionym oczom księcia. — Jestem Borysław, syn starego rodu
5»
67
kmieci puszczańskich. Daj mi jeszcze raz, panie słowo, że spełnisz mą prośbę.
—Daję ci je i przysięgam na mą cześć, honor i sławę.
Borysław schylił głowę w podzięce i szybkim krokiem, sobie tylko znanym przejściem, dotarł do księcia, zdjął go z tonącego konia i z wielkim trudem przeniósł w bezpieczne miejsce.
Książę i chłop długo szli ciemnym borem, zanim dostrzegli płonące pochodnie, przy których blasku myśliwska drużyna starała się odszukać zaginionego.
Nazajutrz w kaliskim zamku władca kazał spisać na mocnym pergaminie przywileje dane ubogim wsiom swego księstwa, a w szczególności wsi Borysława, którą później nazwano Borysławicami.
SPRZEDAŁ ŚWIĘTEMU KROWĘ
onoć ze wszystkich śmierci najpiękniejszą jest żołnierska, najłitościwszą — późna domowa, zaś najgorszą — od powietrza, głodu i ognia.
W dawnych czasach morowe powietrze hulało często po wsiach i miastach naszej ziemi. Spracowana zaraza przywoływała jeszcze do pomocy głód i tak obie okrutne śmierci wspólnie już przepatry-wały dom po domu, chwytając co słabszych kościstymi palcami za gardła. Pewnego upalnego lata, kiedy przeszły przez wieś Kosmów, niewiele w niej zostało ludzi. Ci, co przeżyli, nie mogli się nadziwić, jak głód i mór mogły zapomnieć o najbiedniejszym chłopie we wsi i trzech jego synach.
Mór i paromiesięczna susza sprawiły, że jeszcze przed zimą, nawet u najzamożniejszych, wymiecione było wszystko z komory. Ba, sam pan dziedzic mocno zmizerniał i zaciągał pasa, a tymczasem te chudopachołki nawet nieźle wyglądały. Jak to się stało ? — zastanawiano się.
Jak rodzina biedaków uniknęła zarazy, trudno zgadnąć, ale od śmierci głodowej uratowała ją jedyna krowa, jaką posiadała. Zawiść ludzka jest złą siłą, bo w listopadzie i krowa przestała dawać mleko, znów więc widmo głodu stanęło u progu niskiego domu. Rad nierad stary chłop postanowił sprzedać krowę, by kupić żywności na zimę. Posłał tedy najstarszego syna z bydlęciem na jarmark do Cekowa, ale jarmark z braku handlujących nie odbył się i pierworodny wrócił, tak jak był poszedł, do domu.
Mijały dni, głód zaczą": doskwierać coraz bardziej, wysłał więc chłop drugiego syna z krową do okolicznych wsi, lecz i tam zwierzęcia nie kupiono.
69
Martwił się ogromnie biedny chłop, bo sam, stary i słaby, nie był zdolny do wędrówki, a synowie sprzedać krowy jak widać nie zdołają. Miał wprawdzie jeszcze trzeciego syna imieniem Michał, ale ten był całkiem głupi i nic dobrze zrobić nie potrafił oprócz piszczałek z wierzbiny.
— Żebyś ty to umiał sprzedać krowę — narzekał — tobym cię wysłał, ale co począć, kiedy nie masz rozumu.
— Pójdę do dworu, może dziedzic kupi.
— We dworze swoich nie mają czym nakarmić, to ci akurat naszą krasulę wezmą — powiedział z goryczą ojciec. — No, ale idź, spróbuj.
Jesienny wiatr strącał z drzew ostatnie liście, kiedy głupi Michałek ciągnął na postronku z powrotem do domu opierającą się krowę. Miał rację stary ojciec, dziedzic krasuli nie kupił, a ekonom jeszcze poszczuł ich psami. Chłopak wracał umordowany, a wiatr gwizdał jesienną melodię.
— Gdybym miał piszczałkę przy sobie, tobym też tak zagwizdał — pomyślał Michałek i spojrzał na rosochatą wierzbę, co stała przy kapliczce obok drogi.
Kiedyś ludzie bali się przechodzić koło kapliczki, bo właśnie tu zazwyczaj zbójcy czyhali na bogatych kupców. Teraz nie było się czego bać, bo i kupców, i zbójców jednako zmiotła z drogi zaraza. Przypomniał sobie słowa matki, że kiedy się znajdzie wierzbę, która nigdy nie słyszała szumu wody ani piania koguta, i gdy się z tej wierzby wystruga fujarkę i zagra, to wszystko się może spełnić, co się tylko wtedy pomyśli.
— Ani tu wody, ani zagrody, mam kozik, to zrobię piszczałkę i zagram — postanowił chłopak podprowadzając krasulę do kapliczki.
Uwiązana u wierzby krowa poczęła skubać żółtą, zwiędłą trawę, a Michałek uciął wierzbinowy pręt, usiadł pod drzewem i spoglądając raz po raz na kapliczkę, począł strugać.
Kapliczka była wiekowa, drewniana, a pod gontowym daszkiem stał niezdarnie wyciosany z kloca święty Roch, któremu owrzodzone stopy lizał drewniany pies.
— Grubyś jest, święty Rochu, i bułki masz w koszyku, toś pewnie bogaty ? — odezwał się Michałek.
Święty milczał, wiatr też zamilkł i deszcz przestał padać.
— A może byś kupił naszą krasulę ?
— Taak!—wrzasnęła przelatująca wrona.
— Naprawdę ? — ucieszył się chłopak, bo wrony nie zauważył. — To dobrze. A masz pieniądze?
— Nie — pisnęła na dachu kapliczki blaszana chorągiewka, którą w tej chwili poruszył wiatr.
— Nie masz. Szkoda. Gdybyś mi powiedział, za ile dni mi pieniądze oddasz, tobym ci może krasulę zostawił.
— Fir, fir — skrzypnęła chorągiewka, bo wiatr się znów obudził.
— A to Swaby, nawet świętego śwargotać po swojemu nauczyły!
Rozumiem, fir to znaczy cztery. Na pastwisku chłopaki kolonistów do dziesięciu liczyć mnie nauczyły — pochwalił się głupi.
— Fir, fir — powtórzyła chorągiewka.
— Zgoda. Za cztery dni przyjdę po pieniądze. Dobrze?
— Taak!—-wrzasnęła znów wrona siedząca gdzieś niedaleko.
— Krasulę to ci przywiążę do kapliczki.
— Tak! — wołała wrona.
—■ No, tom interes załatwił jak należy. Nie jestem widać taki głupi, jak o mnie mówią — pomyślał ucieszony chłopak. Natychmiast przywiązał krowę i wtórując wiatrowi na piszczałce, ruszył ku domowi.
Ojciec, usłyszawszy o wszystkim, nie ucieszył się jednak wcale. Przeciwnie, począł rwać włosy z głowy i rozpaczać, że głupiemu powierzył prawie cały majątek. Taka krowa to przecież skarb. Posłał
71
natychmiast dwu starszych synów po krasulę, ale zanim doszli do kapliczki, krowę już ktoś uprowadził. Za cenna to była rzecz w owym ciężkim czasie.
Dostał za swoje biedny Michałek. Popłakał się, nadal jednak wierzył, że kto jak kto, ale święty słowa dotrzyma. Niecierpliwił się tedy bardzo przez te cztery dni, a kiedy wreszcie minęły, wstał wczesnym rankiem, wziął na wszelki wypadek kij, którym go obito, i poszedł po pieniądze przyrzekając sobie, że jak święty ich nie da, to tak mu skórę wygarbuje, że popamięta.
Święty Roch, mimo zaufania, jakim go Michałek darzył, nie miał przy sobie ani grosza, ani na figurze, ani pod figurą, nigdzie.
Tego było już za wiele. Rozzłościł się Michałek jak nigdy i nie bacząc, że to święty, trzasnął kijem w pękaty brzuch, aż drzazgi poleciały. W tym momencie stała się rzecz całkiem niespodziewana. Z pękatego brzucha poczęły się sypać pieniądze, złote, srebrne i miedziane. Dużo pieniędzy, cały skarb.
— A to ci dopiero! — zdziwił się chłopak. — Jak się pogrozi, to nawet i święty odda co należy.
Szybko pozbierał pieniądze w kapelusz i na odchodnym spojrzał przepraszającym wzrokiem na okaleczoną figurę.
— Nie gniewaj się, święty Rochu, ale sam wiesz, że musiałem, Głód przecie w naszym domu.
Kiedy głupi Michałek był już niedaleko Kosmowa, skręcił z drogi na swoje pole i tam usiadłszy, wysypał z kapelusza wszystkie pieniądze. Chciał je policzyć. Namozolił się przy tym i nijak mu nie wychodziło, bo w rachowaniu nie był tęgi.
Tego właśnie dnia przejeżdżał nie opodal drogą dziedzic i zobaczył siedzącego na polu chłopaka. Nagle coś mignęło mu w oczach jak złoto. Był to oczywiście pieniążek na rozwartej dłoni chłopca, lśniący w jesiennym słońcu. Dziedzic, ciekaw okrutnie, zszedł z konia i zbliżył się do Michałka.
—■ Co tu robisz ? — spytał.
— Liczę pieniądze, com je za krowę dostał.
— Któż ci dał za nią tyle złota ?
— Nie Ktusz, ino święty Roch, co w kapliczce stoi.
— Święty Roch!? No, no... Czekaj, pomogę ci liczyć —powiedział
72
dziedzic skwapliwie, bo zawsze był bardzo łasy na pieniądze, a cóż dopiero teraz, kiedy mu ich całkiem brakowało. Nawet nie miał za co tej Michałkowej krowiny kupić na mięso, taka w owym czasie była bieda.
Liczyli teraz głośno obydwaj, ale Michałek zauważył, że pan srebrne krążki i miedziaki rzuca na kupkę, a grube sztuki złota chowa po kryjomu do własnej kieszeni.
— Ach ty draniu! — krzyknął chłopak. — Kupić krasuli nie chciałeś, a teraz bierzesz mi pieniądze potrzebne na chleb! A masz! —To mówiąc zdzielił szlachcica pałką w głowę. "W jednej chwili się opamiętał, ale było już za późno. Pan leżał zabity.
Przestraszył się Michałek i żal mu się zrobiło dziedzica. Chociaż zły to był człowiek i ciemiężył swoich poddanych, przecie jednak zabić go nie chciał. W wielkiej trwodze zaciągnął zabitego do naj-
73
bliższej pryzmy nawozu, przygotowanej do rozrzucenia pod orkę, i tam go zakopał.
— Niedobrze się stało, bardzo niedobrze — pomyślał. Zgarnął wszystkie pieniądze w kapelusz i zaniósł je ojcu.
— Święty Roch pieniądze oddał, ale po drodze zabiłem dziedzica, bo mi kradł złote dukaty — powiedział i bojąc się ojcowskiej ręki, umknął na wieś, a tam już, jak to głupi, pochwalił się zaraz wszystkim i wszystko opowiedział.
Przeraził się stary ojciec, począł naradzać się z synami, bo przecież wkrótce ludzie ze dworu będą poszukiwać swego dziedzica i sroga kara może spotkać Michała. Długo naradzali się i sprzeczali, aż wreszcie postanowili wygrzebać nocą zdechłego barana, co to go kum zakopał za ogrodem, i schować na polu w nawozie, a pana cichaczem zanieść na cmentarz do jego rodzinnego grobowca. Jak uradzili, tak zrobili.
Na drugi dzień już cała wieś wiedziała, co się stało z dziedzicem. Poszukującym zawistni sąsiedzi wskazali pryzmę nawozu w polu. "Wiele ludzi pobiegło tam zobaczyć ciało zabitego, ale w pryzmie była niespodzianka, która tylko ośmieszyła tych, co słowom głupiego uwierzyli.
wien dawna stał maleńki gródek, otoczony podwójnym wałem i palisadą, na planie podobny do pawiego oka. Las, podchodzący nieomal pod palisadę, zataczał ogromny krąg, obejmując okoliczne pola i łąki, wydłużał się niczym zielone pióro i ginął na nieboskłonie. Środkiem owego pióra biegła linia rzeczki otulona cieniem olch i dzikiego zielska, zwana stąd Cienią lub Pokrzywnicą.
Gródek powstał w czasach międzyplemiennych zamieszek, kiedy to ludzie, żyjący dotychczas swobodnie na olbrzymim garbie ziemi, ścieśnili swe chaty budowane na zrąb ze smolnego drewna i okolili je obronnie. Mieszkańcy prócz uprawy roli zajmowali się hodowlą krów, owiec i koni. Zwierzęta wypasano na łęgach i w zielonych wądołach, które ongi wyżłobiły jakieś wielkie wody. Ludzie żyli syto pod okiem słońca i solarnego bóstwa. A bóstwo było wszechmocne i stało w kontynie pod konarami dwu dębów, co ponoć wyrosły w jedną noc z dwu wbitych w ziemię pali.
Mijały lata i nadszedł wreszcie taki czas, że państwu Polan przestała wystarczać stara wiara, a nawet przeszkadzała w nowej polityce. Wszystkie po kolei miasta, podległe władzy polskiego księcia, przyjmowały chrześcijaństwo, przyjął je już i prastary Kalisz, a tu w pobliżu, za osłoną lasów, składano jeszcze ofiary synowi Swaroga.
Lato tego roku było suche, przeplatane burzami, pełne piorunowych ogni. Ludzie niepokoili się widząc, jak sroży się niebo posłuszne woli Swarożyca wykutego w kamieniu. Trwożyły ich wieści przemian i pochód dziwnego znaku pod ochroną książęcego miecza. Ale zamiast w bojaźni wypatrywanych wojów zmuszających do chrztu, pewnego dnia przed bramą gródka stanęło paru dziwnych, mężczyzn bez bro-
75
ni, w długich sukniach przepasanych sznurami. Promienie słońca nie zeszły jeszcze ze wschodnich narożników domów, a we wschodnich kątach mieszkań nie ostygły w garnkach resztki zakładzinowych ofiar, gdy głos zza ostrokołu zawołał:
— Hej, wy, otwórzcie bramę! Przybył tu opat zakonu reguły świętego Benedykta z Nursii.
— Skąd ? — zapytał strażnik wychyliwszy się z wieży, by lepiej słyszeć.
—- Z Nursii!
Strażnik na chwilę się cofnął, porozmawiał z kimś, a potem się znów wychylił i krzyknął:
— Nie znamy takiego miasta!
Teraz z drugiej strony trwała chwilę narada i z gromadki przybyłych wysunęła się gruba postać, odrzuciła na kark kaptur i powiedziała spokojniejszym głosem:
— Jestem opatem klasztoru benedyktynów, a przysyła mnie biskup z samego Gniezna.
— Gniezno, znaczy żeście swoi ?
— Swoi.
Zaskrzypiały dębowe wierzeje i garstka przybyszów weszła poza palisadę. Tłum ciekawych stał już po obu stronach wąskiej uliczki, wiodącej nieco pod górę. Przybysze kroczyli wolno, prowadząc konie za uzdy. Do jednego z koni były przytroczone dwie płużyce, których jeszcze nie znano w tych stronach. Tutejsi rataje używali tylko sochy, spoglądali więc z zaciekawieniem na nowe narzędzia orackie. Przybysze obiecywali podarować je tutejszym mieszkańcom. Przystanąwszy przed domem starszego gródka, pokazywali wszystkim ciekawym rzecz, którą zwali księgą. Oprawne to było w deski z mosiężnymi guzami. Na cienkich kartach pergaminu widniały czarne rzędy znaków i piękne kolorowe obrazki. Starszy gródka zapraszał ich do izby, gdyż niedaleko nad lasem ciemniało już niebo i cichy grzmot toczył się po chmurach, ale oni pozostawili tylko pod opieką swe konie, a sami udali się przykładnie do kontyny.
Obchodzili jednak Swarożyca obojętnie, oglądając bożka bez zaciekawienia i strachu. Znać nie był im z wyglądu obcy. Teraz weszli tu może oddać pokłon, a może schronić się przed burzą, a najpewniej,
76
by rozpatrzeć się przed czekającym ich zadaniem. Pod rozłożystymi konarami dębów panowały półmrok i cisza. Ogromne gałęzie, przyginane i wiązane widać za młodu, teraz splatały się wzajemnie i tworzyły wielką, zieloną niszę, w której znajdowała się kontyna. Pod jej strzechą, na ścianach z grubych, sczerniałych bali, wisiały rogi turze, jelenie i łosie, gdzieniegdzie pozasnuwane pajęczyną. Były to dary dziękczynne za udane polowania czy też może inne sukcesy mieszkańców gródka. Przez otwory okienne śmigały żywo z piskiem jaskółki, a zaniepokojona wiewiórka, przemknąwszy w dół po gałęziach, skoczyła na dylowy próg i ciekawie przyglądała się przybyszom. Od prześwitów wśród listowia, na ubitej ziemi, wokół posągu bóstwa tańczyły z powiewem wiatru ostatnie świetliki słońca. Pachniało dzikimi goździkami, kwitnącymi czerwono na wzgórzu. Tak wyglądała jedna z pogańskich świątyń Polan, którą mieli wkrótce zburzyć, a na jej miejscu postawić krzyż i klasztor.
Nagle mnisi wzdrygnęli się i przeżegnali ukradkiem. Nie spostrzegli kiedy wiewiórka przemieniła się w suchego starca, który zgarbiony,
77
wsparty na kiju, patrzał groźnie spod krzaczastych brwi. Wydał im się przeraźliwie biały. Był blady. Białe włosy pasmami spływały na ramiona, biała broda na piersi. Odziany był w długie, płócienne, słońcem bielone giezło. W prawej ręce trzymał ofiarny nóż, a lewą, trzęsącą się już od starości, wskazywał ścieżkę biegnącą od kontyny. Surowe oczy pełne były przerażenia i gniewu. Zatrwożeni mnisi zwarli się w gromadkę i stali w niemym oczekiwaniu.
— Wen — wyszeptał wreszcie starzec. — Wen — zacharczał nienawistnie. —- Precz! — wrzasnął wielkim głosem. Głowa mu się chwiała, a usta wykrzywiła wściekłość. — Precz tam pod gromy, pod burzę, niech was pochłonie! — Podniósł obie ręce ku kamiennemu bóstwu i wołał: — Lelu jasny i ciemny Polem! Świstu, Poświstu! Swarożycu! Bijcie w nich z chmury, z wysoka! Strzelajcie białą błyskawicą! Niech sczezną, zginą, przepadną!
Grzmot dudnił już blisko, ale deszcz z rzadka tylko bił grubymi kroplami w liście dębu, strzechę kontyny, w pył dróżki biegnącej ukwieconym wzgórzem. Głos starca znów ściszył się do złowrogiego szeptu:
— W wody bijesz, bożyszcze, w drzewa, w ludne chałupy! Bij w swoją kontynę i we mnie, jeśli brak ci na nich siły. Bij!
Zadrżeli mnisi, przeżegnali się i nerwowo, jakby chcąc chronić swe głowy, nasuwali na nie kaptury. Grzmiało. Jeden tylko opat stał sztywno, bez trwogi.
•— Zamilcz, starcze — powiedział. — To słychać głos naszego Pana. Twój bóg stoi kamienny i niemy.
— Za chwilę sami takimi się staniecie, urągacze!
Ledwie to wykrzyknął pogański wieszcz, gdy nagle pękło powietrze, błysk i huk niby młotem raziły kontynę i powaliły wszystkich na ziemię. Nad głową Swarożyca zamigotało czerwone światło i dym jak wonny powiew wypłynął pod strzechą.
Z trudem podniósł się opat z ziemi i jeden też podniósł się z braci, ale reszta była zabita i sczerniała. Na progu leżał biały starzec i czarną ręką wskazywał drogę do uroczyska. Martwe oczy patrzyły nieruchomo w niebo, i tylko w nich migotały ognie płonącego chramu.
Mnisi nie oglądając się uchodzili szparko ku gródkowi. Stamtąd leciał już trwożny krzyk:
78
-— Gore!
Znalazłszy się w kręgu biegnących ku nim ludzi, przystanęli i odwrócili się. Z płomieni uniosło się białe giezło wróża i płynęło drąc się w strzępy na dębowych konarach. Z dala słychać było szum i trzask ognia.
— Na zgliszczach postawimy klasztor — powiedział sapiąc mnich do opata i poprawił przemokły kaptur.
— Nie postawimy klasztoru. Nasze tylko będą te orne pola, gumna na zboże i cały ten gródek. Klasztorne będą, opatowskie.
Opat umilkł, wytarł dłonią zmoczoną twarz, przeżegnał płonący chram pogański, a potem dodał w zamyśleniu:
— Jeśli dęby wyjdą cało, to między nimi postawimy wieżę strażniczą, stanie się ona herbem grodu, który zbudujemy. Opatówek może się zwać. Ale mieszkać w nim nie będziemy. Nieżyczliwe to widać nam miejsce.
— Szkoda — pożałował mnich — bo nadobne prawdziwie.
PODANIE O KORZENIEWIE
awno, bardzo dawno temu, na piaszczystym majdanie wśród lasów, stał stary domek w wielkiej, słomianej czapie. W domku tym, otoczonym kwiatami szaleju i belladony, mieszkała czarownica Ciotą zwana. Groźna była ona przez moc swoich czarów, ale czasem też pomagała ludziom z śródleśnej wioski w ich cierpieniach i biedzie. Były wypadki, że tym, u których padła jedyna krowa żywicielka, wbijała patyk w ścianę, a oni doili z niego ca* łe wiadra mleka. Albo małemu dziecku, któremu odumarła matka, zawieszała nad kołyską kawałek sznura, a mleko z niego ciekło, gdy tylko dziecko dotknęło go wargami. Ale potrafiła być zła i mściwa, co stało się też przyczyną jej zguby. A było to tak:
Miała Ciota kulawego syna, zwanego Boriaszem. Chowając go z dala od ludzi, sposobiła na potężnego czarownika, ucząc tajemnej wiedzy. Chłopak niechętnie się uczył czarów, natomiast siekierą pracował jak najlepszy cieśla. Toteż gdy czasem udała mu się jakaś sztaczka, Ciota wpadała w szał radości i tańczyła między obłokami a ziemią, aż wirując podnosiły się piaszczyste trąby i leje zeschniętych liści.
Pewnego razu, gdy matka wybrała się na Łysą Górę, by uczestniczyć w sabacie, Boriasz porzucił czarną księgę zaklęć i wymknął się do lasu odetchnąć. Spotkał tutaj dziewczynę piękną, zbierającą jagody. W kobiałce niewiele ich miała, gdyż czerwiec tego roku był chłodny i pozbawiony słońca. Dziewczyna wystraszyła się brzydala, ale chłopak wprowadził ją w taką jagodzinową gęstwę, że aż granatowo było od soczystych owoców. Zdziwiona, szybko napełniła kobiałkę i uśmiechem podziękowała za okazaną życzliwość.
Od tego czasu syn czarownicy stale szukał dziewczyny w lesie, a gdy ją spotkał, uszczęśliwiony wyczarowywał dla niej największe ja-
80
cody i najpiękniejsze grzyby. Dziewczyna darzyła go za to swym lięknym uśmiechem i nie bała się już Boriasza, chętnie z nim rozmawiała, a nawet pozwalała się odprowadzać do wsi.
Wpatrzona w czarodziejską szklaną kulę, dowiedziała się Ciota o miłości syna do pięknej wieśniaczki. Nie była z tego zadowolona, ale w końcu pomyślała, że przecież starzeje się sama i przyda się jej w łomu synowa.
Kiedyś w czas nowiu, gdy tytoń kwitł blado i puchacz hukał na strzesze, szklana kula ukazała gorzką prawdę. Zdumione oczy matki Boriasza ujrzały dziewczynę spotykającą się z jakimś młodym drwa-em, przystojnym i smukłym jak sosna. Ujrzały kościół i ślub, burzę, iarczmę, płomienie i dym.
Złe, mściwe i okrutne staje się czasem serce człowieka zranione w swej dumie. Tylko szlachetne serca przebaczają sprawcom cierpienia. Ciota, widząc syna w ogromnym smutku i rozpaczy, postanowiła nie dopuścić do ślubu dziewczyny z drwalem. W dzień ich wesela, iosiadłszy wielkiej miotły, uniosła się w powietrze i latając wznieciła taki wicher, że drzewa padały na drodze do kościoła, a dach weselnego domu załamał się z trzaskiem. Ale dzielny i nieustępliwy był młody drwal, i bardzo kochał dziewczynę. Mimo przeszkód polną irogą dotarł do kościoła. Tam płonęło już kilka ołtarzowych świec i ksiądz niecierpliwił się wielce, jako że nie miał to być ślub bogaczy.
Zdyszani wpadli narzeczeni do kościoła, ale kapłan nie zdążył połączyć ich stułą, bo Ciota, napędziwszy czarną chmurę, oberwała ją tuż nad kościołem, a potem latającą miotłą nakreśliła wielki krąg. Kościół zatrząsł się i począł tonąć w wodzie, dzwoniąc we wszystkie dzwony.
Po paru minutach nie było już kościoła, na jego miejscu leżała ciemnomodra powierzchnia stawu, którą dziobały gęste krople deszczu. W tym stawie pogrążeni byli na zawsze wraz z kościołem wszyscy świadkowie ceremonii. Tylko drwal z narzeczoną cudem uniknęli śmierci, wyskoczywszy z okna wieży, wystającej jeszcze przez krótką chwilę nad ziemią. Biegli oni teraz co tchu wśród szalejącej burzy ku karczmie na drodze, tam szukając oca^nia.
Ucieszona swą zemstą, tańczyła czarownica z wiatrem po powierzchni stawu, aż w pewnej chwili przez szklistą zasłonę ulewy, jak
6 Baśnie i legendy Qi
w czarodziejskiej kuli, ujrzała pod lasem młodą parę, dobiegającą
do karczmy.
Zygzak, napisany w powietrzu suchym palcem czarownicy, wywołał natychmiastową błyskawicę i piorun grzmotnął w karczmisko. Karczma stanęła w ogniu, a wicher unosił na pola i lasy płonące gonty jak złote plewy.
Roześmiała się Ciota, a młodzi, zdumieni, przystanęli na moment przed pożarem. Pokrętne płomienie, gwiaździste iskry i wielkie ramię dymu dosięgły lasu za karczmą.
Na pomoc dziewczynie i starym drzewom biegł kulejąc zakochany Boriasz, chcąc je uchronić przed straszną zemstą swej matki. Dobiegłszy karczmy chwycił dymiącą jeszcze listwę, lecz nim zdążył nakreślić nią jak ożogiem nad uciekającymi sekretny znak, chroniący przed czadami, Ciota zmieniła ich w smukły świerk i białą brzozę.
82
Splunął więc tylko w płomienie i zgasił pożar, ratując stary las i podleśną wioskę.
Zleciała z chmur na ziemię Ciota czarownica, odrzuciła miotłę i stała przez chwilę w niemej wściekłości. Nie było jej widocznie zemsty dość, gdyż nabrała powietrza w piersi i dmuchnęła mściwie z całej siły na brzozę, na świerk i na stary las, aż wszystko legło pokotem, nawet uboga wioska.
Rozpadły się ściany domów i zwalone drzewa przestały szumieć, jedynie powyrywane z gruntu korzenie rozczapierzonymi palcami groziły czarownicy i broniły do siebie dostępu.
Nie wiadomo, co by się jeszcze stało, gdyby nie zjawił się nagle, ocalały z pogromu, leśnik. Domyślił się widać, kto był sprawcą nieszczęść, bo w jednej chwili nabił strzelbę i wycelował do wiedźmy. Boriasz widząc, co się dzieje, z przerażenia rzucił w niego ożogiem. Człowiek uchylił się i ożóg przeleciawszy nad nim uczynił przypadkowo ów sekretny znak, który go ochronił przed zamienieniem w drzewo. Padł strzał i Ciota zwaliła się jak podcięta toporem na jagodzi-nową gęstwę, brudząc ją ciemnym sokiem dojrzałych jagód niczym złą krwią. Przebiegły leśnik strzelił do czarownicy srebrnym guzikiem. Tylko taki nabój w tym wypadku mógł być skuteczny. Ciota nie żyła.
Boriasz długo płakał przy trupie matki, a potem przysiągł sobie, że już nigdy nie będzie praktykować czarów. Wziął z domu siekierę i piłę, przedarł się przez wykroty i korzenie, zwołał bezdomnych ludzi zniszczonej wioski i wspólnymi siłami z powalonych kłód zapoczątkowali budowę nowej, którą nazwali Korzeniewem.
Wioska ta jest teraz duża i bogata, a staw stał się już mały i niepozorny, chociaż nigdy nie wysycha. Przyłożywszy ucho do ziemi przy jego brzegach, w każdą rocznicę tego wydarzenia usłyszeć można w ciszy głuchy jęk dzwonów, czasem coś wyrzuci cegłę lub belka wypłynie z topieli, ale brzozy i świerki w tej okolicy szumią wesoło.
e»
STRASZNY DWÓR W SZADKU
r
^-^юг'фшг ył° to ze trzy wieki temu. W Szadku koło
Cekowa stał niewielki kasztel okolony fosą. W ciemne noce przez mniejszą bramę, znajdującą się na tyłach zameczku, wyjeżdżała kawalkada czarnych jeźdźców na karych koniach. W okolicy chodziły wieści, że to niemiecki hrabia, który przed laty wygrał ten majątek od szlachcica hulaki, wypuszcza nocą diabłów po rozpustnej uczcie. Jeźdźcy nie mieli twarzy, a zwodzony most nie dudnił pod kopytami koni. W takie noce ginął zwykle jakiś kupiec z całym wozem towaru na szlaku między Kaliszem a Łęczycą.
Byli podobno ludzie, co odkryli, że sam hrabia z bandą zauszników, przysłoniwszy twarze czarnymi chustami i owinąwszy szmatami kopyta koni, wyjeżdżają ciemną nocą na rozbój. Tak się jednak dziwnie działo, że ci, co to mówili, byli wzywani do kasztelu i już więcej z niego nie wychodzili. Jedna ze sług na łożu śmierci zeznała, jakoby pan poddanym swym, którzy wobec niego zawinili, każe w lochach ogromnych piwnic przepraszać pocałunkiem swój konterfekt wiszący na ścianie. Gdy przepraszający zbliży się doń, pod jego ciężarem otwiera się zapadnia i nieszczęśnik ginie w głębokiej czeluści
studni.
Pewnej wiosny rozeszła się wieść, że hrabia przywiózł sobie piękną mniszkę, którą wykradł z klasztoru cysterek w Ołoboku i na przekór przyjętym zwyczajom, właśnie w wielkim poście chce wziąć z nią ślub. Gospodyni plebanii w Kosmowie potem mówiła, że w Wielki Piątek nocą jacyś mężczyźni w czarnych opończach, kryjąc twarze w kapturach, pod groźbą zabicia kazali księdzu otworzyć kościół i zabrali mszalne szaty. Ludzie z Szadka tej nocy słyszeli huczne wesele w kasztelu, a nad ranem nastąpiła cisza. Gdy przepiały ostatnie kury
84
i wzeszło słońce, otworzyła się brama i dwie pary wołów, zaprzężonych do drabiniastych wozów wypełnionych trupami, wywiozły przez zwodzony most na trakt kaliski wszystkich weselnych gości. Wołami nikt nie kierował, powolnie szły same. Co się z nimi dalej stało, nie wiadomo. Mówiono, że szły traktem, w końcu skręciły gdzieś na dębskie łąki i potonęły w torfowiskach.
Od tego czasu kasztel stracił pana i opustoszał. Ludzie początkowo poczęli z niego wynosić co cenniejsze rzeczy, ale z bojaźni zaprzestali tego, bo ci, którzy cokolwiek zabrali, popadali w nieszczęście.
Mijały lata. Zameczek stał się miejscem grozy. Śmiałkowie, usiłujący go zagarnąć, uciekali z niego natychmiast. Po zapadnięciu zmroku nikt nie odważył się przekroczyć jego progów. Roje nietoperzy przelatywały bezszelestnie przez puste komnaty, a o północy puszczyk dwunastokrotnym hukaniem obwieszczał godzinę duchów. Po izbach poczynała krążyć biała postać kobiety, słycbać było ciężkie westchnienia, a potem wzmagające się jęki, krzyki i wołania o ratunek. Co roku zaś w Wielki Piątek izby rozbłyskały światłem kandelabrów, słychać było muzykę i tupot tańczących gości weselnych. Rozlegały się hulaszcze śpiewy, dźwięk kielichów, męski śmiech i piski kobiet. Potworne maszkary urządzały weselną biesiadę. Potem uciszało się wszystko; zahukał puszczyk i z przegniłej bramy kasztelu wychodziły czarne woły ciągnąc dwa wozy, wypełnione po brzegi grze-choczącymi szkieletami. Pianie kogutów zwracało spokój temu przeklętemu miejscu i tylko ślepia sów świeciły wśród ciemności.
Razu jednego zdarzyło się tak, że pewien zapóźniony wędrowiec, bojąc się ujadających we wsi psów i nie chcąc budzić śpiących gospodarzy, wstąpił na pusty dziedziniec bezpańskiego zameczku. Był pierwszy raz w tych stronach i zdziwił się, że krzepka ta widać kie dyś budowla nie jest zamieszkana i popada w ruinę. Wszedł do wnętrza i w pierwszej napotkanej komnacie postanowił się przespać. Był tydzień przedwielkanocny, noc była chłodna, więc napalił rozbitymi krzesłami w staroświeckim kominku. Gdy się już nieco rozgrzał, rozpakował swój tłumoczek, pożywił się razowcem, a potem otrzepnąw-szy trochę stary fotel, przysunął się bliżej ognia i usiadł, aby odpocząć. Zmęczenie, późna pora, ciepło z kominka sprowadziły szybko błogi sen, który mu zamknął powieki.
85
Nagle usłyszał muzykę i tupot tańczących gdzieś w pobliżu par. Zdziwił się ogromnie, bo był pewien, że znajduje się tu sam. Mimo strachu, jaki go nagle ogarnął, wstał i ruszył na poszukiwanie biesiadników. Przeszedłszy pusty korytarz, trafił wprost do sali balowej, pełnej ludzi ubranych w stroje nie z tej epoki. U sufitu płonął ogromny, kryształowy świecznik, a w narożniku grała na piszczałkach i fletach niemiecka kapela. Do sali wprowadzono księdza w mszalnych szatach. Na środku stała dziwna para — ponury pan i zakonnica w białym habicie. Mniszka słaniała się na nogach i zdawała się być nieprzytomna.
Zbój przebrany za księdza nieumiejętnie przeprowadził ceremonię zaślubin, po której młoda para i wszyscy goście zasiedli do suto zastawionych stołów. Służba w czerwonych strojach rozlała do kielichów wino i "wypito toast na cześć młodej pary. Na dworze rozszalała się wichura, aż w sali od chłodnego przeciągu chwiały się i przygasały płomyki świec. Wielki zegar, stojący w kącie, począł wydzwaniać północ, a twarze biesiadników stawały się coraz bledsze, milkły
86
gwary i śmiechy, ludzie słaniali się i padali głowami na stoły, aż brzęczały miedziane misy pełne jadia. Młoda para tylko siedziała niepo-ruszona przy swych złotych kielichach, z których nie wypiła ani kropli. Z tych wydarzeń crzybysz domyślił się, że wino podane do stołu zawierało truciznę.
Z ostatnimi uderzeniami zegara ponury oblubieniec wziął swój kielich, wstał z krzesła i skierował się ku drzwiom. Jego diabelską twarz wykrzywił drwiący uśmiech. Przybyszowi włosy zjeżyły się na głowie. Chciał krzyczeć, a głos mu uwiązł w gardle, chciał uciekać, a nie mógł. Czuł się jak sparaliżowany. Upiorny pan zbliżał się do niego powoli, z wyciągniętą ręką, podając kielich trunku. Czarne jego oczy patrzały z tak urzekającym nakazem, że przybysz ze zgrozą zdał sobie sprawę, iż truciznę, podobnie jak tamci, wypić musi. Minęła właśnie północ, zegar przestał bić i zagrał kurantową melodię menueta. Wtedy zza stołu porwała się biała oblubienica, podbiegła do przybysza i chcąc go pewnie ratować, dygnąwszy zaprosiła do tańca.
Tańczyli tak długo, dopóki słychać było srebrne dźwięki starego zegara. Kiedy zamilkł, oni stanęli bezradnie, a pan w grobowej ciszy zbliżać się znów począł z tym samym ironicznym uśmiechem.
Przybysz, drżąc na całym ciele, ujrzał śmiertelne przerażenie w oczach mniszki, gdy zmuszona niemym nakazem napiła się podanego wina. W momencie, gdy pan chylił kielich do jego ust, piękna zakonnica niespodziewanie zerwała swój zakonny sznur, błyskawicznie zrobiła z niego pętlę i zarzuciwszy na szyję okrutnego pana, poczęła ciągnąć z całych sił.
Pierwszymi słowami, jakie zdołał powiedzieć przybysz tej strasznej nocy, gdy zorientował się, że jest uratowany, były proste słowa podzięki :
— Bóg zapłać.
— Na to czekałam sto lat — usłyszał cchy szept umierającej. Nagle gdzieś daleko we wsi zapiał kur, światła zgasły, a trupy
poczęły wstawać i w milczeniu, sztywno jak manekiny, wychodzić po kolei z sali na dwór w bielejącą za oknami mgłę.
Młody człowiek obudzi: się i ze zdumieniem stwierdził, że siedzi zmarznięty w zakurzonym fotelu przed kominkiem, na którym zgasł już dawno ogień, a komnatę oświetla szary świt nowego dnia.
87
Od tego czasu w pustym kasztelu przestało straszyć, przybysz zamieszkał w nim, sprowadził rodzinę i po latach przebudował na zwykły szlachecki dwór, który jednak nigdy nie miał opinii szczęśliwego.
Po zakończeniu ostatniej wojny ludzie z okolicznych wsi ujrzeli pewnej nocy na niebie szeroką łunę. To płonął w Szadku dawny straszny dwór, pod który ogeń podłożyły jakieś tajemnicze ręce. Prócz okopconych kamieni i resztek fosy nie pozostało więcej po nim śladu.
ostatnią budowlę z tych co to zmieniły miasto z drewnianego na murowane, stary murarz Piotr wyruszył na połów, by odpocząć nad Prosną. Tęsknił już za ulubionym zajęciem i teraz wreszcie, po ciężkiej pracy, pełną piersią wdychał znajomy zapach błot i stęchłej ryby. Szedł wzdłuż prastarej rzeki, co uchwyciwszy w uścisk serdeczny umiłowane miasto, przed Kościelną Wsią zwarła obronne ramiona. W szerokim korycie woda płynęła spokojnie, ledwo muskając niskie sitowie i błotniste brzegi. Do nich to zbiegały z wyżyny pól parowy i dolinki, ocienione krzewiną strumienie i płachty łąkowej zieleni. Błękitne ważki snuły się nad ruchomą taflą, połyskującą zachodem, a górą kwiliły czajki.
Szedł tak porośniętym brzegiem Piotr, murarz kaliski, i dumał nad sposobem połowu, dźwigając długie wędziska i przemyślne więcierze, a wieczór spływał na dolinę i zatapiał we mgle fioletowej oddalające się mury, dachy i wieże miasta. Rosnąca od ziemi ciemność zacierała zarysy ścieżek, czyhała zdradą błotnistych rowów i bagien.
Stary człowiek późno spostrzegł nadchodzącą noc, zajęty myślą nad wydobywaniem z oszlamionej matni lśniących, oślizłych, opłe-twionych ciał o falujących skrzelach.
— Tak ciemno, że iść już nie można — rzekł do siebie. — Prześpię się trochę, krótka jest letnia noc, o świcie zarzucę więcierze. Moc ryby będzie.
— Psie łów ryb przed niewodem, niewczesny murarzu.
— Któż to mówi?—-zdziwił się stary — nie ma przecie nikogo.
-— Mylisz się, spojrzyj, ja stoję za tobą — rzekł niski, o krzywych nogach człowiek, którego teraz dopiero Piotr spostrzegł.
89
— Ktoś ty, skąd mnie znasz, możny panie ? — spytał z lękiem, dostrzegając mimo ciemności złotem dziergany strój przybysza.
— Jestem radcą i zausznikiem gołuchowskiego pana, stoimy na jego ziemi.
A tom daleko zawędrował — pomyślał Piotr i powiedział:
— Cóż tu robisz samotnie, wielmożny panie ?
— Przechadzam się z nudów. Pan nasz zmarł dzisiaj i pani klęczy przy nim teraz w zamkowej kaplicy. Nic tam po mnie.
Dziwny jakiś człowiek — pomyślał Piotr i rzekł:
— Toć od zamku do rzeki szmat drogi,, panie.
— Do rzeki tak, lecz nie stoimy przecież nad rzeką, patrz! Tu skrzyżowanie dróg.
90
Stary teraz dopiero spostrzegł, gdzie się znajduje. Ta droga w prawo prowadzi do Jedlca, druga w lewo wiedzie do Borczyska.
— Gdzieżem zawędrował? — Zupełnie nie mógł zrozumieć, jak w krótkim czasie zamyślenia tak oddalił się od rzeki.
— Chodźmy już — rzekł dziwny pan ze złym uśmiechem — nie lubię skrzyżowań nawet na rozstajach.
Przecież to czart! Kopyta, do tego strój dziergany zlotem — przemknęło przez myśl murarzowi i cały zdrętwiał ze strachu.
■— Chodźmy, chodźmy — naglił tamten — nie mam zbyt wiele czasu, jest już po północy i niedługo zapieje kur.
Murarz ruszył za pokraczną figurą, nie wiedząc, dokąd idzie i co go do tego zmusza.
Szli w kierunku lasu i diabeł po dłuższym milczeniu odezwał się niespodziewanie:
— Na cóż wy tam w mieście wznosicie tyle murowanych budowli ? Pożarów się boicie?
— Wznosimy budowle trwale dla swego dobra i piękna.
— A ja tego wszystkiego nienawidzę i dlatego zniszczę to wasze miasto.
— Dopóki będzie w Kaliszu choć jeden uczciwy człowiek, choć jedno niewinne dziecko, choć jeden kwiat, mimo swej mocy nie zdołasz zniszczyć miasta — rzekł spokojnie murarz.
— Nie zdołam? Nie znasz mej potęgi!—wykrzyknął diabeł skrzekliwie. —Patrz! — To mówiąc podniósł z ziemi mały kamyczek i dmuchnął na niego leciutko. W tym momencie kamyk począł róść w jego ręku i on sam począł się wydłużać, potężnieć, już był ponad czubki pobliskich sosen, a jeszcze rósł coraz wyżej i wyżej.
— Widzisz? Zgładzę teraz wasze miasto, z ziemi zetrę! Nikt mnie nie powstrzyma! Daremnie się trudziłeś, murarzu. Zgniotę domy murowane, ludzi, dzieci niewinne i kwiaty. Kamień na kamieniu nie zostanie!— Diabeł, dotykając niemal głową chmur, stał odwrócony w kierunku niewidocznego dla murarza miasta i podniósł ogromny głaz do rzutu, którym miał zburzyć prastary gród.
Wtem gdzieś odezwało się pierwsze dalekie pianie koguta. Wstrząsnęło czartowskim kolosem. Z olbrzymiej, rozwartej łapy wypadł wielki głaz i utknął na leśnym przedpolu. Diabeł począł się kurczyć,
91
malec, aż zakiąwszy szpetnie, rozwiał się jak dym, jak poranna mgła.
Stary Piotr, murarz kaliski, ocknął się, gdy słońce już było wysoko, i byłby przysiągł, że wszystko to mu się śniło, gdyby przed nim nie leżał ogromny, pięciometrowej wysokości kamień, który do dziś dnia każdy może oglądać w lesie przy drodze z Kalisza do Gołuchowa.
SPRAWA MISTRZA
wardy i dumny burmistrz sławetnego miasta
Stawiszyna siedział na rzeźbionym z dębiny burmistrzowskim krześle i zmarszczywszy brwi patrzał uważnie w cynową kwartę z piwem.
— Karakon. Ani chybi karakon — mruczał półgłosem, wyraźnie nieukontentowany. — Mucha by już dawno sczezła. A tu bestia jeszcze się rucha, pływa wyraźnie. Trzeba, by Małgorzatka świeżą beczułkę z karczmy przysłała.
— Na czymże tośmy stanęli, pisarzu? — powiedział głośniej.
— Na sprawie kochanicy diabła, co to siedzi tam w loszku pod ratuszem.
— Kto siedzi w loszku, diabeł?
— Nie, kochanica. Przecież powiedziałem — wystraszył się pisarz.
— A mówże wyraźnie, że wiedźma. Zawezwijcie nam tu mistrza. Przykazałem, aby był gotów.
Znudzone długim posiedzeniem miny prześwietnych rajców wyrażały teraz wyraźną ciekawość. Po chwili skrzypnęły wielkie dźwierza i do ratuszowej sali wpuszczono czerwonego mistrza. Stanął u progu, skłonił się głową ukrytą w kapturze i czekał, nie śmiejąc patrzeć na oblicze prześwietnej a wysokiej Rady.
— Czy była już próba wody? — zapytał głośno burmistrz.
— Hę ? — kat zesunął lekko kaptur z prawego ucha i nieco podniósł głowę.
— Prawda, zapomniałem, podprowadźcie go bliżej.
— Czy była już próba wody? — powtórzył jeszcze głośniej swe pytanie burmistrz.
— Była.
— No i co, utonęła?
93
— Po ślubie z szatanem nie może utonąć, lekka jest jak piórko. Gdyby była niewinna, toby utonęła, wiadomo. Była mocno skrępowana sznurem — rozgadał się mistrz.
— Dobrze, dobrze. A w kłodzie była?
— Posadziliśmy ją w piwnej beczce, bo w kłodzie będzie „powołana".
— Jak to, więc była i próba ognia ?
— Hę?
— Czy była próba ognia, pytam!
— Ano była świecami palona.
— I co?
— Nie chciała się przyznać do żadnych czarów, a przecież z niej to wydusiłem. Potrafię...
Burmistrz otarł rękawem spocone czoło, potem podniósł cynową kwartę do ust, ale spojrzawszy w nią, z obrzydzeniem odstawił.
94
Ш
— Mów, mów — powiedział znów głośno, jako że czerwony mistrz był przygłuchy.
— Jak ją przy dusiłem sposobami, to się przyznała i powołała.
— Spólniczkę ?
— Hę?
— Spólniczkę, mówię!
— A juści.
— Kogo, gadaj?
— Kiedy nie śmiem.
— Mów śmiało.
— Za przeproszeniem burmistrzowa, żonę waszą ślubną.
— Oszalałeś, łotrze! — wykrzyknął burmistrz i trzasnął w stół. — Chcesz, abym własną połowicę wydał na łup srogiej śmierci?
— Ja nic nie wiem. Ja tylko czynię swoją powinność — bronił się mistrz.
„Będzie moją karczmareczka! Będzie moją!" — radośnie szeptał burmistrz, ukrywszy przez chwilę twarz w dłoniach.
— Niech będzie, co Bóg da — rzekł wreszcie z udaną rezygnacją i podniósł głowę, ale oczy świeciły mu radością. Spojrzawszy jednak po sali, zmieszał się i zaczerwienił, gdyż zdawało mu się, że w oczach światłych rajców widzi oskarżenie i surowość.
— Czarownica zapewne myśli, że mając taką powołaną, ujdzie spalenia — łagodził wywołane wrażenie kat sławetnego miasta Stawiszyna.
— Nikt nie może ujść sprawiedliwości — powiedział twardo burmistrz i porwał kwartę z resztą piwa, jakie w niej było, bo wyschła mu nagle gardziel. W tym momencie widać przypomniał sobie jednak o karakonie, gdyż zerknął do środka. Lecz cóż to? W piwie, chybo-czącym na dnie cynowej kwarty, zamiast pływającego robaka ujrzał wykrzywioną, obrzydliwą gębę siwego, brodatego diabła z pozłocistym łańcuchem ojca miasta na szyi.
Wzdrygnął się burmistrz, odstawił piwo i machnął niecierpliwie ręką w kierunku drzwi, dając znak, że mistrza już nie potrzebuje.
— Na czymże tośmy stanęli, pisarzu ?
— Na sprawie kochanicy diabła, imć panie burgermajstrze.
— To już było, co dalej? — rzekł porywczo.
95
— Sprawa mistrza.
— Czytaj!
— Przysłano nam pismo, w którym królewskie miasto Konin zwraca się do królewskiego miasta Stawiszyna z prośbą o wypożyczenie kata, aby gardłem pokarać schwytanego zbója.
— Więc mamy im wypożyczyć na ten czas naszego czerwonego mistrza ?
— Tak napisali, panie: wypożyczyć za zapłatą.
— To ty im odpisz, że królewskie miasto Stawiszyn nie odda na parszywych złoczyńców z Konina swego zasłużonego kata, który szczyci się tym, że kiedyś pracował długie lata w kaliskim grodzie, a teraz potrzebny jest dla karania naszych szlachetnych mieszkańców. Punktum. Na tym zamykamy posiedzenie, mości rajcowie — rzekł uroczyście burmistrz i trzasnął ze złością po raz wtóry pięścią w stół, bo po jego zielonym suknie szedł czarny, mokry od piwa karakon,
96
którego jednak nie trafił, gdyż ten nagle zniknął, i tylko w ratuszowej sali rozległ się piekielny tętent konia galopującego przez rynek. Burmistrz spojrzał w okno, lecz na rynku wiatr jeno rozwiewał chmurę kurzu i odsłaniał widok na karczmę, gdzie sprzedawała piwo darząca go baczeniem krasna panna. Wstający gwarnie od stołu rajcowie przysłonili mu ten obraz, siedział więc jeszcze chwilę w zamyśleniu, a potem po raz trzeci stuknął pięścią w dębową płytę i szepnął do siebie stanowczo: „Wiedźmy da się katu, i niech mnie diabli, ożenię się z Małgorzatką".
Nagle staremu zdało się, że ktoś powiedział skrzekHwym głosem:
— Trzymam cię za słowo.
Wokół nie było nikogo, tylko na zielonym suknie stołu zjawił się znów czarny karakon i przyglądał się burmistrzowi ciekawie.
GOSZCZANOWSKIE TURCZYNKI
się to przeszło trzysta lat temu, czas więc zatarł imiona dwóch dziewcząt bliźniaczek, córek tureckiego beja» o których jest tu opowieść. Wiadomo tylko, że córki były bardzo piękne, bej bardzo bogaty, a jego pałac, wspaniały niczym seraj suł-tański, stał gdzieś u brzegów Czarnego Morza.
Cieszył się Turek córkami, lecz w całym jego sandżaku wiedziano, że bej szczęśliwym nie jest, bo Allach nie obdarzył go synem. Zdarzyło się jednak, że na niespokojnych Dzikich Polach, w jednej z niezliczonych potyczek z Tatarami, został wzięty w jasyr młodziutki żołnierz z Lechistanu, towarzysz pancerny Stanisław Poniatowski. Jako jeńca tatarskiego mirzy sprzedano go wkrótce na tureckim targu niewolników w Istambule owemu właśnie bejowi. Trzeba przyznać, że miał szczęście młody człowiek, gdyż w ten sposób fortuna uśmiechała się tylko do nielicznych. Spośród tysięcznych rzesz nieszczęsnych brańców niewielu tylko zdobywało sobie znośne, czasem pomyślne warunki bytu w niewoli.
Wyleczony z ran, młodzieńczą swą urodą i grzecznością pozyskał przychylność nowego pana, szybko nauczył się mówić po turecku i został iczoglanem czyli paziem, którego bej szczególnie wyróżniał, a później traktował jak syna.
Pałac władcy sandżaku krył się przed upalnym słońcem w cieniu ogromnych platanów. W fantastycznych komnatach, dziwacznie pomalowanych, rozświetlonych niepewnie maleńkimi oknami, zalegały mrok i chłód. Nie lubił go młodzieniec. W wolnych więc chwilach chętnie przebywał w ogrodzie. Kwitły tam przypominające kraj ojczysty georginie i róże, a na drewnianej, czerwono malowanej altanie kładły się kwiaty glicynii. Altana ta stała się niespodziewanie
98
zia
dla niego najmilszym miejscem. W niej rozkwitła miłość do dwu naraz Turczynek, córek bejowych. Kiedyś, gdy naszedł je tam, nim zdołały zapuścić zasłony, stwierdził, że twarze mają urocze, a tak zdumiewająco podobne do siebie, iż prawie jednakowe. Dziewczyny były wysokie i smukłe niczym młode drzewka cyprysu. Blask ich czarnych oczu mówił mu o miłości i bezgranicznym przywiązaniu. Figury i głos, włosy i szaty — wszystko miały jednakie. Wiele upłynęło czasu, zanim wreszcie potrafił je rozróżniać, ale wtedy wybór stał się niemożliwy, gdyż pokochał je obie jak jedną dziewczynę. W państwie, gdzie wielożeństwo było powszechne, szybko przywykł do myśli, że ożeni się z obiema.
Dziewczyny do altany mogły przychodzić tylko podczas dnia, więc wieczorami, przekupiwszy straże, począł potajemnie odwiedzać siostry w strzeżonej izbie kobiet, zwanej haremem. O zmroku, gdy w zakratowane okna haremu zaglądał księżyc, a morze szumiało jak polski las, wracała tęsknota za ojczystym krajem. Opowiadał więc im o Polsce, gdzie kobiet nie zamyka się za murami, a ich uroda jaśnieje dla wszystkich odkrytą twarzą. W tym pięknym, zielonym kraju, który zimą pokrywa grubo biały puch, na pograniczu Ziemi Kaliskiej, pan ojciec chorąży Adam Poniatowski, herbu Szreniawa, oprócz innych włości posiada dwór, od nazwiska zwany Poniatowem, a w nim wiele wzorzystych tkanin i skarbów na wojnach zdobytych.
Słuchały panny pięknych opowieści o dalekim Lechistanie, tym barwniejszych, że malowanych tęsknotą, aż nierealnych przez mgłę oddalenia, i same powoli poczęły tęsknić do owych zbóż falujących jak woda, do łąk pełnych kwiatów, do dziwnych minaretów, z których nie płaczliwy głos muezina, a tylko dźwięk dzwonów niesie pożegnanie zachodzącemu słońcu.
Mijał rok za rokiem, a tęsknota młodego Polaka za ziemią rodzinną wciąż rosła. Planowana od dłuższego czasu ucieczka stała się wreszcie możliwa. Dzięki służbie w najbliższym otoczeniu beja, zdobyciu pewnej swobody, znajomości obyczajów i sprytowi sióstr Turczynek, panu Stanisławowi i zakochanym w nim dziewczynom udało się pewnego dnia zbiec z pa acu, zadając tym srogi ból -staremu władcy sandżaku.
Jakich przygód zaznali na Dzikich Polach i na Wołoszczyźnie
7»
99
w swej wędrówce na północ, nie dowiemy się już nigdy. Wiadomo tylko, że dzielne dziewczyny wielokrotnie ratowały go z opresji, że ciężko rannego w jakimś starciu uniosły i wyleczyły gdzieś w szałasie pasterzy.
Pewnego dnia utrudzona trójka wędrowników dotarła do Poniatowa. Stanisław ukrył siostry nie opodal dworu, na rozstajnych drogach, wśród krzewów dzikiej róży, sam zaś z nadzieją i radością poszedł do dworu.
Bywa, że gdy jesteśmy latami oddzieleni od tego, co nam bliskie, wyobrażamy sobie, iż w naszych stronach rodzinnych czas stanął i wszystko pozostało jak w dniu, gdy je opuściliśmy. Temu złudzeniu uległ Stanisław idąc w kierunku poniatowskiego dworu. Ale w Poniatowie czas nie stanął i zaszły wielkie zmiany. Pan chorąży długo rozpaczał po stracie syna. Zwyczajem ówczesnym ślubował ufundować w pobliskim Goszczanowie kościół murowany, w miejsce spalonego od pioruna, drewnianego, pod wezwaniem Św. Marcina, męczennika i rycerza, aby tylko zaginiony syn powrócił pod rodzinny dach.
Pan Adam sprowadził z Rzymu muratorów i majstrów włoskich, którzy rozpoczęli budowę barokowego kościoła. W jego podziemiach miał spocząć fundator wraz z potomkami.
Wkrótce chorąży Poniatowski, owdowiawszy, stanął po raz drugi na ślubnym kobiercu z jejmość panią Anną z Łętowa. Miał z nią jeszcze trzy córki.
Budowa goszczanowskiego kościoła dobiegała końca, gdy pan Adam zaniemóg nagle i zmarł. Teraz wdowa dalej prowadziła jego dzieło. Italscy malarze zabrali się już do malowania kościoła. I wtedy właśnie znużony wędrowiec zapukał do bram dworu. Macocha dowiedziawszy się, kto zacz, zlękła się o dziedzictwo własnych dzieci i poszczuła Stanisława psami.
Trzeba zaznaczyć dla prawdy, że nowa gospodyni, wbrew przyjętemu twierdzeniu, że kobiety są istotami łagodnymi, o lepszych sercach niż męskie, była kobietą o twardym charakterze i objąwszy rządy dała się wkrótce poddanym we znaki swą bezwzględnością, a nawet okrucieństwem, gdyż wznowiła prawo chłosty, które zmarły jej małżonek, znany z dobroci, zniósł już dawno w swych dobrach.
100
Turczynki podniosły płacz usłyszawszy o tym, co zaszło. Ktoś z dworskiej służby zaniósł do wioski wieść o przybyciu chorążyca, i mamka-chłopka, która niegdyś karmiła małego Stasia, dziś już stara, z rozwianym włosem dogoniła na drodze swego wychowanka. Aby ją utwierdzić w przekonaniu, że rzeczywiście jest tym, za którego się podaje, Stanisław odsłonił pierś, na której widniało znamię wielkości grochu. Staruszka rzuciła mu się do rąk.
Tego jeszcze dnia lud chłopski, mając już dość znienawidzonej pani, zaatakował dwór w Poniatowie i siłą wprowadził prawowitego dziedzica. Macocha z córkami, zbiegłszy tajemnym przejściem we wnęce nad kominkiem sali balowej, ukryła się w podziemnych lochach. Po kilku dniach głód zmusił ją jednak do opuszczenia kryjówki i upokorzenia się przed nowym gospodarzem.
Macocha, pozornie ukorzywszy się przed Stanisławem, zaczęła snuć intrygi. Z pomocą goszczanowskiego plebana i okolicznej szlachty urabiała opinię, iż pobyt pod jednym dachem dwu Turczynek i jednego mężczyzny może być niebezpieczny dla chrześcijańskiej moral-
101
ności tego domu i okolicy. Nie chcąc stracić znaczenia wśród szlachty, musiał Stanisław przyrzec, że jedną z Turczynek poślubi, a drugą oddali. Poczęto więc mahometanki przygotowywać do chrztu, aby przy okazji spełnić dobry uczynek. Nauki udzielał im goszczanowski pleban. Odziane we wschodnie szaty, codziennie chodziły ścieżkami wśród zbóż do Goszczanowa, jako że tak było bliżej.
Któż wie, jaki rozegrał się dramat w sercu Stanisława i dwu jego ukochanych, gdy trzeba było wybierać jedyną oblubienicę i panią na Poniatowie. Co zadecydowało ? Skłonność serca czy przymioty charakteru, czy też kości rzucone na stół jak w grze o szczęście? Czy w owej chwili wybranka chorążyca była uśmiechnięta, wesoła, a ta druga, odtrącona, w smutku i łzach spoglądała na dom nieprzychylny, na ciemne olszyny nad stawem, na zboża, na maki i modraki tak już jej obojętne? A może obydwom kochającym się siostrom, co inaczej wyobrażały sobie .swój dzień wesela, chłodne naraz stało się tutejsze słońce, które im tak gorąco i jasno świeciło w ojczyźnie, i zatęskniły za domem rodzinnym, straconym bezpowrotnie?
Nadszedł wreszcie dzień godów. Rankiem obie panny, odziane w białe sukienki, z głowami misternie utrefionymi, przyjęły chrzest, a następnie odbył się ślub chorążyca z jedną z nich. Po przyjeździe wspaniałego orszaku z goszczanowskiego kościoła, na ganku dworu w Poniatowie witała ich chlebem i solą macocha.
Wesele było huczne. We dworze rżnęła od ucha żydowska kapela, a w ogrodzie na zielonej murawie hasali kmiecie. Jadła i napoju było w bród. Drużki śpiewały, starsi prawili oracje. Tańcowano chodzonego, trzęsionego, wyrwasa, a także i modne italijskie padwany i ga-lardy. Tych ostatnich wyuczono się niedawno od muratorów z południa. Wszystkich jednak zastanawiało to, że obie Turczynki były owego wieczoru bardzo smutne i milczące.
Po północy odbyły się oczepiny i przyniesiono małmazji, to jest wybornego, słodkiego, pachnącego wina, przez pana ojca jeszcze sprowadzonego gdzieś aż ponoć z wyspy Krety. Zadźwięczały kielichy, rozległ się chóralny okrzyk: Vivant! Vivant! Niech żyją! I wtedy właśnie stała się rzecz straszna a niespodziewana. Spełniwszy toast, obydwie siostry siedzące po bokach swego umiłowanego nagle pobladły, skłoniły głowy i posnęły na wieczność w jego ramionach.
102
Możemy sobie wyobrazić, co działo się dalej owej nocy, ale nie znalazł się wówczas nikt, kto by wyjawił tę tajemnicę. Do dziś więc nie wiemy, gdzie wylęgła się żmija. Czy jadowite swe gniazdo znalazła w zawistnym sercu macochy, czy też nie wybranej siostry. A może w zapachu weselnych róż, co przypomnieniem ojcowskiego ogrodu i tej altany, miejsca najpierwszych pocałunków, oba kochające serca okrutną tęsknotą zadusił? Kto winien temu, że miłość, młodość, tęsknota, śmierć i łzy w jeden tragiczny splotły się wieniec?
Obie siostry złożono w trumny obite purpurową materią i pochowano w oddzielnej krypcie w podziemiach goszczanowskiego kościoła gdzie do dnia dzisiejszego można je oglądać. Lecz czemu jednako piękne nie jednako przetrwały do dziś? Czyżby miłość jednej z nich była aż tak wielka, że mocniejszą się stała od śmierci, pozostawiając ciało przez trzy stulecia prawie takim, jakie je złożono do grobu, gdy druga rozpadła się w proch i świeci bielą kosteczek?
Nie wiemy też, dlaczego podobno do dzisiaj można je czasem ujrzeć w skwarze letniego dnia, gdy gorące powietrze drży nad polami, jak trzymając się za ręce suną niby południce miedzami, zbożami, by wreszcie barwną plamą zniknąć daleko w tej stronie, gdzie łączy się wschód z południem.
4&*яіЩ
CZAROWNICA
tóż mógł się spodziewać, że dzień ten, ciepły i słoneczny, miasto zachowa długo w pamięci. Było już przecież późne popołudnie i na dziedzińcu wspaniałych prymasowskich gmachów, w renesansowych krużgankach gęstniał powoli mrok.
W tłoczni Gedeliuszowej drukarze zakończyli pracę, a na tarasie wieży dostrzegalni gwiezdnej Niderlandczyk ksiądz Karol Malapert rozkładał swe torquetum. Przed sobą miał dziedziniec objęty budynkami kolegium jezuickiego, którego był profesorem, drukarnię, a wolną przestrzeń ku rzece zamykał w jednej części łuk obronnych murów z basztami Szkolarską i Łazienną, w drugiej murowany parkan klasztorny z bramą.
Domek kata, sklecony z kawałków cegieł pochodzących prawdopodobnie z jakiejś ruiny na Starym Mieście, kryty gontami, przylepiony był jednym bokiem do muru obronnego już poza parkanem jezuitów, przy furcie ściekowej zwanej gnojną. Budyneczek, choó z kiepskiego materiału, murowany był na modłę gotycką, z nieudolnym zaznaczeniem filarów i ostrych łuków polnymi kamieniami.
Mistrz był ponurą postacią miasta. Jako wykonawca wyroków niejednokrotnie barbarzyńskiego prawa budził odrazę i pewien rodzaj szacunku podszytego strachem. Przez znamiona swego fachu — pręgierz, dyby, szubienicę, możność rozpalania stosu, na którym ginął żywy człowiek, stał się aż tak nietykalny, że nikt mu nawet nie podawał ręki.
Czasy były niespokojne, wprawdzie nie było wojen, ale bunty chłopskie we wsiach podmiejskich i częste procesy czarownic dostarczały ludności niezdrowej sensacji. Doszły jeszcze nowinki religijne. Przywędrowali bracia czescy, a zwolenników zyskiwab lute-
104
ranie, ewangelicy reformowani i bracia polscy. Wzburzenie umysłów sprowadził też zakaz arcybiskupa-prymasa przyjmowania do cechów dysydentów wyklętych. Burmistrz i rajcowie jak mogli łagodzili sytuację, aby zarzewie buntu nie buchnęło płomieniem ogarniającym miasto, i czuwali. Czuwali także ceklarze, gotowi każdej chwili do łapania i bicia winnych. Wiele pracy miał kat.
Owego popołudnia urągliwe wykrzykiwania paru jędzowatych bab przed siedzibą wykonawcy werdyktów rozrosły się w krótkim czasie w burzliwy zgiełk tłumu, który usiłował wtargnąć do tego plugawego domu. W drzwiach stał zaparty na mocnych nogach sam czerwony mistrz. Krępa jego postać stanowiła groźną przeszkodę. Ręce umięśnione, jakby je natura ukręciła z powrozów, dzierżyły ostry topór-Zachodzące słońce kładło na nim krwią błyskające plamy.
Powodem zajścia było ponoć usunięcie z cechu pewnego szewca,, zajmującego się szerzeniem herezji. Pod pozorem pospolitego przestępstwa pokarano go lochem i torturowano ponad miarę w gąsiorze. Doszła do tego rychła śmierć pewnej młodej praczki, która niedawno miała chełpić się tym, że jest piękniejsza od katowskiej córki, posądzanej o czary.
— Wydaj nam swą dziewkę! — wołano. — Moc już szkody czyniła! Przy wisielcach nocą praktyki odprawuje. Na łęgach czarcie zioła rwie. Dzieci schną, bo matkom mleko zabiera, aby jej te chude piersi podrosły. Kurzą ślepotę zadaje, a procesu nikt jej nie wytoczy. Wiadomo, córka mistrza! Czyż mamy czekać, aż na miasto mo-rówkę wiedźma sprowadzi jak osiem lat temu jej matka? — wykrzykiwano w tłumie.
Kat milczał, tylko mu ślepia pod obwisłymi brwiami błyskały groźnie. Wiedziano, że kto się teraz do niego zbliży, zarąbany będzie.
Tłum wrzał, ale nikt nie miał odwagi ruszyć pierwszy pod katowską siekierę. Ludzie jednak pragnęli zemsty. Znalazła się pierwsza okazja. Zza domku wybiegł właśnie kozioł, co pożywiał się chwastem rosnącym pod miejskim murem, w pysku trzymał jeszcze aa zwisłej łodyżce żółty kwiat mleczu i zaniepokojony przyglądał зіе zbiegowisku. Przy podanej ku przodowi brodzie, czarny, z białą gwiazdką na czole i z niezbyt jeszcze wyrośniętymi rogami, podobny był do młodego diabła.
105»
— Oto jest jej lucyperski gach! — wrzasnęła jakaś starucha.
— Prawda! Sama widziałam, jak całowała go w kaduczy pysk! — krzyczała druga.
— Rozedrzeć piekielnika, rozszarpać!—pokrzykiwał kulawy żebrak, licząc widocznie na darmowy kawał mięsa.
Kat milczał w dalszym ciągu, zagradzając drogę do swej izby, więc tłum chwycił kozła i wciągnął go między siebie. Zwierzę beczało teraz przeraźliwie.
W tym czasie młoda dziewczyna, córka kata, wracała do domu i z dala ujrzała groźne widowisko. Przerażona stanęła za narożnikiem ulicy sukienników, nie wiedząc, co czynić. Z kolegium wychodzili po zajęciach żacy, poczęła wypatrywać, czy idzie jej umiłowany. I oto dostrzegła. Młody wybiegł ostatni ze szkoły, gdzie studiował astronomię i nauki matematyckie. Szedł spiesznie, jeszcze trochę po junacku, ale przecież rosły już i urodziwy jak prawy mężczyzna.
— Borowiec! — zawołała dziewczyna, bo przejeżdżał właśnie ital-skimi osiołkami kwestarz franciszkański i żak się nieco zagapił pozdrawiając mnicha.
— Borowiec, ja tutaj — chce krzyknąć, ale młodzieniec już ją dostrzegł, kiwnął ręką i przebiegł ku niej przez ulicę.
— Gdzieżeś to, podwiczko, bawiła ? Anim cię widział od niedzielnego wieczora.
— U ciotki byłam. W opatowieckich lasach lubieniec rwałam przy miesiączku.
— Napytasz sobie jeszcze kiedyś jakiejś biedy tymi czarami — zachmurzył się młodzieniec, rozglądając się ukradkiem, jakby się bał. — Dla kogo rwałaś ?
— Dla siebie. „Lubieniec — szeptałam — rwę cię pięcioma palcami lewej dłoni, niech się za mym afektem piękny żaczek goni." Nie «miej się, to zamawianie pomaga. Myślisz, że to niecne praktyki, a ja jeno chcę ludzkiego dobra. Leczę ziołami, jak mnie nieboszczka macierz uczyli, odczyniam złe uroki, a młodym sprzedaję lubieniec, aby się mocniej miłowali. Chciałabym być doktorem jak pan Zemełka, ale przyrodzenia nie odmienię. Tak bym chciała się uczyć, nawet gdybym często miała brać przy tym baty. Czemu dziewczyn nie przyjmują do szkoły?
106
— Baty możesz dostać i tutaj. Patrz, biegną ku nam jakieś nie-wieściska. „Wiedźma" krzyczą, słyszysz? Uciekajmy ku Szkolarskiej baszcie!
— Wyfrunęła kominem! Jest, widzicie ją? Ucieka! Łapać, nie puszczać!— wołały kobiety wygrażając pięściami.
Okute żelazem dębowe drzwi baszty były na szczęście otwarte, więc młodzi wpadli w jej ciemnię i zaryglowali wejście.
Na pięterku w małej, sklepionej łukowo izbie kilku już żaków a kolegium siedziało niedbale, gdzie kto mógł, na ławie, na zydlach, na niskich pieńkach, na podłodze, a jeden z nich, pyzaty tłustobrzuch z przyniszczoną lutnią w rękach, siedział nawet na stole i głośno śmiał się. Musiał to być jakiś hultaj, bo w owym czasie grzechem było siadać na stole, jako że na nim chleb święty krajano.
— Jak jeno będę chciał, to królem zostanę! — wołał.—A jak zechcę, to pastorałem owce zegnam z łęgu i kto mi co zrobi?
Zobaczywszy przybyłych, obrócił się ku nim:
— A, w taj nam, strażniku ciał niebieskich i ty, guślarko nadobna! Czemuście tacy*strwożeni? Co tam na dworze za wrzaski?
Okienko osadzone w grubym murze baszty Szkolarskiej było otwarte. W jego szarzejącym świetle przefruwały szybko zbudzone już nietoperze popiskując w locie. Słychać było stukający pytel i szum wody spadającej na koło któregoś z trzech miejskich młynów, ale za tymi głosami napływał już i rósł gwar gniewnego tłumu.
— Co się stało ? Was to gonią ?
Młodzi milczeli. Tłum, co wtargnął na podwórze za młodymi przez przypadkiem otwarte wrota parkanu, był już pod basztą.
— Wydać nam wiedźmę przeklętą! Otworzyć dźwierza, bo was dymem wykurzymy! Wychodź, katowskie nasienie! Zgładziłaś praczkę, to śmierć za śmierć!
— Zawrzyjcie okno, nie lubię hałasu — powiedział spokojnie gruby żak i brzęknął strunami lutni. — Powietrze pachnie fermentem z browarów, więc się łyld popiły. Niezwyczajne piwa. Jak mnie się to sprzykrzy, to cisnę im swą mitrę albo i koronę i pójdę choćby do Krakowa. Nie frasuj się, Borowiec, nie damy jej, prawda, kon-fratrzy ?
— Nie pozwolę jej tknąć, choćby mnie mieli tu zabić — rzekł nie-
107
spodziewanie jeden z siedzących, który rylcem w deszczułce coś dłubał, i spojrzał wyzywająco na przybysza. Borowiec milczał, więc drzeworytnik odłożył swą robotę, podszedł do okienka i położywszy się na szerokim parapecie, wysunął na zewnątrz głowę. Przysłoniwszy prawie całe światł®, tkwił tak chwilę, a potem cofnął się i powiedział:
— Spory sabat! Będą rąbać dźwierza, bo przynieśli siekierę. Są już wszyscy: kradzieżniki, żebraki i kumoszki sprośne z diabelskiego zamtuza.
—■ Nie wyglądaj, drukarczyku — skarcił go wesoły żak — w nos
kamieniem możesz dostać, a i matka czeladna, gdy cię tu ujrzy, nie
^ pochwali. Za karę będziesz późno w noc buksztaby z kaszty wybierał.
— Pani Gedeliusz dla mnie łaskawa — uśmiechnął się drukarezyk — bo któż im klocki zdobnicze do druku rzezać będzie ? Ale ty ze mnie nie dworuj, trzeba coś działać, bo i rąbią już, słyszycie? Gdy dźwierza nie puszczą, gotowi ogień pod nie podłożyć. Wykurzą nas dymem, jak zapowiadali. Niech który z was biegnie po księdza Karola, widziałem, jak szedł na wieżę do swej gwiazdopatrzni.
Żacy milczeli ogarnięci strachem, bo tłum pod basztą krzyczał, gwizdał, tupał i wył.
— Ty idź, Borowiec, sam wiesz, że panna cię miłuje — zagadnął znów drukarezyk.
— Ksiądz Malapert nas nie wyratuje — rzekł Borowiec — on obcyy nie obchodzą go sprawy miasta.
— Aleś ty ponoć jego upodobanym uczniem, inwestycyje mu jakieś sposobisz.
— Nie można teraz otworzyć dźwierzy.
— To skacz z okna, jeśli ją miłujesz.
Borowiec milczał. Dziewczyna przerażona i blada przyglądała się im teraz w napięciu.
— A więc ja skoczę dla niej, kiedyś ty skórką tchórza podszyty!
— To mówiąc drukarezyk wspiął się nagle na okienny parapet, przełożył nogi i skoczył w dół.
Zdumieli się wszyscy, a na zewnątrz wrzask się podniósł ponowny. Zartowniś odłożył szybko lutnię, wyjrzał przez okno, a potem cofnąwszy się oznajmił z udanym spokojem i nadzieją w głosie:
108
— On wie, co robi, jego głupi ksiądz nie chrzcił, przedziera się prosto do wieży.
Było już niemal ciemno, na suficie poczęły błyskać czerwone światła. Widocznie na dole zapalono pochodnie. Gruby żak znów usiadł na stole i chwilę brzdąkał na lutni.
— Hej, dziewczyno — rzekł nagle — oni krzyczą, że jesteś czarownicą, więc oczaruj ich tak, abyśmy wyszli stąd bez szwanku.
— Sam wiesz, że nie jestem czarownicą, więc nikogo nie potrafię oczarować. — Głos jej był drżący, przerywany łkaniem.
— A drukarczyka, a Borowca ? Prawda, nie możemy się teraz udawać do czarta, jeśli posłaliśmy po księdza. Trzeba być niezachwianym w wierze. Tak. Opowiem wam dla przykładu taką historię. Kiedyś pewien mszarz w Dobrzecu mówił na kazaniu, że jeśli dasz Bogu jedno, to Bóg ci odda dziesięć.
— Przestali rąbać, słyszycie ? — wykrzyknął któryś z żaków.
— Pewnie coś innego wymyślą!
— Słuchajcie, co wam rzekam — nawoływał ich do uwagi żartow-niś. — Przychodzi kmiotaszek z kościoła i mówi żonie, aby dać plebanowi krowę. Niewiasta palcem stuka się w czoło, ale kmieć powtarza, có klecha prawił, no i postawił na swoim.
— 0, znowu rąbią — wtrącił ktoś.
— Rąbią, to rąbią, czarci z nimi — zniecierpliwił się grubas szarpnąwszy struny. — Dają więc księdzu krowę i czekają, aby im Pan Bóg oddał z nawiązką. Nie czekali długo. Następnego już dnia księ-żowskie stado zgziło się, bo było gorąco, a pierwsza prowadziła kmieca krowa, ku własnemu domowi.
— Teraz przestali — szepnęła dziewczyna.
— To i dobrze. Przyprowadziła, wiecie, ze sobą dziesięć krów mszarza. Kmieć uklęknął i podziękował niebu za łaskę, a plebana, «o przyszedł po swoje bydlęta, uprzejmie wypchnął za wrota.
Żak skończył swoją opowieść i uśmiechnięty, trącając znów cicho struny lutni, spoglądał po obecnych. Nikt się jednak nie śmiał, a któryś zauważył:
— Nie jest dobrze, że przestali. Dźwierza mocne, więc widocznie wyrąbali tylko dziurę i poczną nas dymem kadzić.
— Pewnie wrzucają już ogień, bo swąd ciągnie od dołu.
109
Wesołek ponownie wychylił się przez okno i wykrzyknął z radością:
— Idzie ksiądz Karol, jesteśmy uratowani! Drukarczyk idzie z cekłarzami! — zawołał znowu po chwili. — Ksiądz coś mówi, ale go nie słuchają. Krzyczą, grożą nam. Ceklarze mają w rękach rzemienie i halabardy. Biją ludzi, jak biją... Ktoś wyrwał pachołkowi halabardę i zdzielił go po łbie. Tchórze, te pachoły miejskie, już się cofają. Tłum napiera. Oooo... przewrócili księdza Malaperta. Biją ceklarzyt Coraz więcej się zbiega ludu. Dziewczyno, ktoś rzucił płonącą żagiew na dach waszego domu. Pali się!
— Hejże, złaź z tego okna, bo się podusimy! Pełno już dymu. Podkurzają nas. Złaź prędzej—niecierpliwił się jakiś głos pośród kaszlu.
— Otwórzcie dźwierza — poczęto wołać — brak powietrza! Co nas obchodzi katowska córka? Czarownicą ponoć jest, więc niech się ratuje sama. Życie nam miłe, chodźmy odsunąć zasuwy!
Wesoły żak zeskoczył z okna.
— Czyście poszaleli? Nie otwierajcie jeszcze chwilę, musimy coś obmyślić. Przecież oni ją zabiją, wrzucą w ogień!
— Otwierać! — krzyknął rozpaczliwie Borowiec. — Otwierać, niech się co chce dzieje, duszę się!
Rzeczywiście, mimo otwartego okna dym był w izbie tak gęsty, że ludzie przestali widzieć cośkolwiek, słychać tylko było kaszel i ciężkie oddechy.
— Idźcie otworzyć dźwierza, bo zginiemy od czadu. Ja wyjdę ostatnia. Nie bójcie się, nic mi nie zrobią. Uratuję się sama, jestem przecież czarownicą — powiedziała dziewczyna z wyrzutem i rezygnacją.
Zadudniły wąskie schody pod młodymi nogami. Na dole żacy przeskakiwali przez żar tlących się szmat i dymiących głowni. Z trudem otwarli porąbane drzwi.
Zwarty tłum czekał niecierpliwie, stojąc półkolem u stóp baszty. Dzwony w mieście biły na trwogę. Kulawy żebrak, ten co żądał rozdarcia koźlaka, przeciskał się teraz raźno przez tłum, niosąc kociołek i kropidło, aby prysnąć wodą święconą, gdyby wiedźma próbowała wyfrunąć na miotle.
Przewidywano różne możliwości jej ucieczki i ubezpieczano się,
110
*вд
-<r
?Ш:
ale tego, co ujrzano, nikt się nie spodziewał. Kiedy wyskoczył ostatni żak, chwilę nikt się nie ukazywał. Przycichły głosy i tłum zamarł w oczekiwaniu. Wtedy z dymiącego otworu wyskoczyła dziewczyna i stanęła przed ludźmi. Rozszerzyły się oczy, zatknęły oddechy. Dziewczyna była naga.
Od tej chwili za sprawą diabelską jęły się dziać rzeczy rozumem nie pojęte. Ci, co trzymali drągi, kije i odebrane ceklarzom halabardy, nie ruszali ręką. Te, co dzierżyły żelazne pogrzebacze, rzemienie i powrozy, kurczowo zaciskały na sobie szaty. Mężczyźni gorączkowo przełykaH ślinę, bo naraz wyschły im gardła od widoku tej grzesznej nagości.
Dziewczyna wolno ruszyła przed siebie, a tłum drżący i zaskoczony rozstępował się jak w lunatycznym śnie. Czarownica kierowała się do swego domu, ale dom ten płonął, jakby kto w jego mury nalał gorącej smoły. Blask bijący z płomieni i świateł pochodni bar-
111
wił ją na różowo. Przed tym, co zwało się niedawno jej domem, nie było ojca, więc dziewczyna zboczyła ku furcie ściekowej. Błękitno-ezary dym pożaru, idący słupem w górę, skłonił się nagle ku dołowi i owinął chmurą jej nagość. Nikt nie odczuwał wiatru, gdy dym zawrócił i ze snopem iskier począł znów płynąć ku niebu. Dziewczyna znikła, tylko z tłumu wyskoczyła nagle jakaś chuda kobieta i zrywając z siebie suknie chciała rzucić się w ogień. Powstrzymano oszalałą, lecz to wydarzenie jakby otrzeźwiło ludzi. Żegnając się trwożnie, poczęli w milczeniu rozchodzić się do domów. Ściągnięte przez burmistrza Łukasza większe siły straży miejskiej nie zastały już w okolicy baszty Łaziennej prawie nikogo. Noc była ciemna, gwiaździsta, gasł pożar domu kata i łuna malała.
W parę miesięcy po tym wydarzeniu do furty ojców franciszkanów w Kaliszu zapukał wędrowny młodzieniec o twarzy pięknej dziewczyny. Prosił o przyjęcie do nowicjatu. Zakon nie przyjmuje ~w swe szeregi nie znanych sobie ludzi, ale tym razem w drodze wyjątku przeor wyraził zgodę, bo młodzieniec był cichy, rozumny i wykazywał sporą znajomość sztuki medyckiej, mógł więc przydać się do niesienia nakazanej regułą pomocy bliźnim.
Widziano go później, jak w sukni zakonnej ze starym ojcem kwe-starzem wyjeżdżał do wsi okolicznych i dworów wózkiem zaprzężonym w italijskie osiołki. Wracając z darami, przywozili podobno spore woreczki ziół wszelakich, które suszono potem na dziedzińcu klasztornym. Młody zakonnik zasłynął wkrótce jako medyk przynoszący chorym ulgę w cierpieniu i przywracający zdrowie.
Borowiec po skończeniu kolegium udoskonalił swemu mistrzowi lunetę i pociągnięty obietnicą wielkiej przyszłości, wyjechał wraz z astronomem do Niderlandów. Drukarczyk porzucił pracę i ruszył w świat na poszukiwanie ukochanej. Kat tylko jak dawniej wypełniał sumiennie swą powinność, lecz stał się jeszcze bardziej ponury i milczący. Domku swego już nie odbudował. Przeniósł się do ratusza, gdzie mu ofiarowano maleńką izbę na strychu. Pewnego razu, zaraziwszy się od jakiegoś traconego przestępcy nieznaną chorobą, mimo wysiłków w leczeniu, czynionych przez młodego franciszkanina, bardzo podobnego do jego zaginionej córki, którą, jak mówiono, porwali z dymem czarci, zmarł.
112
Zaraza, niestety, chwyciła braciszka medyka i kilku mnichów, którzy wkrótce też poumierali. Żałowano ich bardzo, a zwłaszcza najmłodszego. Niejednemu życie ocalił. Zakonnicy ci pochowani zostali w krypcie pod klasztorem.
W dwa wieki później dla jakichś remontów kryptę tę otwarto. Zdziwili się wielce wtedy i dziwią do tej pory kaliscy franciszkanie, jakim sposobem wśród zakonników, w jednej z trumien, w resztkach czarnego habitu znalazł się szkielet o cechach wyraźnie kobiecych.
JAK ŚWIĘTY JÓZEF POMÓGŁ WYPĘDZIĆ SZWEDÓW
arcjanno, wołam was przecież! Słyszycie ? Wpuśćcie mnie, bo znowu idą, dmą tęgo w piszczałki. Od cekhauzu idą, od ratusza. Odewrzyjcie ździebko wejście do tej przeklętej piwnicy!
— Kto tam znowu? A, to wy,, kumie! Wejdźcie! Słabam już i głu-cha od głodu. Nie ma temu końca, a oni jeszcze paradują z muzyką. Wynoszą się ponad nas. Nawet się ich zaraza nie ima.
— Ima się, ima. Dobrze też popowietrzyli.
— Ale nie tak jak my.
— To twardy naród, kumo, w mrozach wychowany. Przyniosłem wam marchewki trochę. Wzmocniejecie. Dzisiaj przy rozdzielaniu pokrzywnej zupy mówiono tajemnie, że to już niedługo. Wejher i Rozdrażewski wstrzymali ataki na Szweda, by oszczędzić siły. Czekają na Czarnieckiego. Podobno jest już w drodze...
ж — Daj Boże, bo wszyscy tu poginiemy.
— Ejże! Ale oto powiem wam coś w zaufaniu. W podwórzu, w wozowni księży kanoników, wiecie, co to składem mącznym kiedyś była, zamknęli Szwedzi jakiś zakryty, żelazem kuty wóz, naładowany czymś po brzegi. Coś musi mieścić ważnego, bo tak go honorują, że warty przed nim ustanowili. Pali mnie ciekawość, co też w nim może być. Podobno już kilka razy sam ich generał przychodził go oglądać. Gdy się dowiem, to się też tym z wami podzielę. Tymczasem żegnajcie. Mam ważną sprawę do załatwienia, a jeszcze przedtem muszę zanieść parę marchwi dzieciakom, com je wyniósł z ognia, gdy paliły się budy przy Piskorzewskiej furcie. Jakbym czasem do was nie wrócił, to ostańcie z Bogiem!
Noc jesienna szła pogodna i cicha. Na placu przed kolegiatą pa-
114
liły się obozowe ognie szwedzkiej piechoty, krasząc różowo postacie wysokich Szwedów. Żołnierze z muszkietami w ręku, w pięknych, choć już bardzo przyniszczonych mundurach i czarnych kapeluszach z odciętym kawałkiem brzegu, mimo długotrwałego oblężenia przedstawiali się okazale. Ognie oświetlały mury od baszty Dorotki po Toruńską bramę i zarysy zamku. Przy umieszczonych na murach śmi-gownicach, maTych działkach nabijanych siedmiofuntowymi kulami, przy moździerzach do wyrzucania bomb i granatów zmęczeni kano-nierzy drzemali lub gapili się tępo na połyskującą za murami Prosnę.
Powoli ruch na placu się uciszał, żołnierze porozchodzili się na strażowanie przy bramach i murach, reszta zaś, pokładłszy się przy gasnących ogniskach, dzierżąc u boku rapiery, piki i muszkiety, spała już snem ludzi wielce znużonych. Tylko przy dużych, ciężkich działach, sprowadzonych aż zeiSzczecina, długo jeszcze pracowała załoga, aby korzystając z przerwy w walkach, wyczyścić je i naładować. Lecz i tu niebawem nastał spokój, jedynie warty odmierzały wolnym krokiem strzeżoną przestrzeń.
Około północy od rzeki i łęgów poczęła spływać na miasto blada ledwo widoczna mgła jak rozrzedzony dym kadzideł. Oficer szwedzki który właśnie wyszedł na przegląd czuwających wart, zwiedziony ciągnącymi od strony fary smugami mgły, spojrzał mimo woli na drzwi zakrystii i kruchty, lecz były one zamknięte, więc roześmiał się w duchu ze swej głupoty i począł myśleć o rzeczach bardziej realnych.
Myślał o tym woziku, znajdującym się pod opieką dowódcy załogi miasta, z cenną zawartością sprzętu liturgicznego zrabowanego kościołom wielkopolskim. Były tam i jego dwie złote pateny.
Nim zdążył nacieszyć się myślą o swym skarbie, już trwoga ogarnęła jego serce. A jeśli miasto padnie ? Ta długotrwała cisza po drugiej stronie murów nie wróży nic dobrego. Siły szwedzkiej załogi są niewielkie, a niedawno do oblężonego miasta przedostały się wieści, że zdążający z Poznania do Kalisza na czele szwedzkich i brandenburskich oddziałów waleczny Czech, Jan hrabia Wrzesowicz, został rozgromiony i sam w ucieczce przez chłopów kijami zabity.
Ciężki nastał czas. Siły polskie pod murami coraz liczniejsze, a tu amunicji mało. Oficer spojrzał z niepokojem na ciemne cielska dział, pławiące się w mlecznym welonie. Lecz cóż to? Do pierwszej armaty
8*
115
od strony kościoła podchodzi właśnie jakiś starzec w powłóczystych szatach. Zaraz, zaraz! Oficer zna go skądś. Tak, tak, przypomina sobie! W kościele farnym widział go na którymś z obrazów. Oficer był tam już przecież, lecz nic do zabrania nie znalazł. Kościoły kaliskie ogołociły inne szwedzkie załogi już na wjosnc. Ale co robi tu ten starzec?
Oficer stoi struchlały i kroku postąpić nie może. Dłoń trzyma na głowni rapiera, lecz broni wyciągnąć nie ma siły. A starzec idzie wolnym krokiem od działa do działa i ręką dotyka wylotu. Rękę ma chyba przeźroczystą i cały jest mglisty, oddala się, coraz bardziej stapiając się z mgłą. Warty chodzą spokojnie jak przedtem, a więc nikt go nie widzi. — Pewnie to tylko majak — myśli Szwed. — Pewnie to tylko z przemęczenia i głodu. Trzeba iść spać, Polacy mogą przypuścić szturm o świcie.
116
Słonecznym ranem pochyla się ktoś nad wejściem do piwnicy przy Starym Rynku i woła:
— Marcjanno! Kumo kochana! Wyjdźcie wreszcie z tego lochu! Pogodę mamy piękną. Siedzicie tam jak za Szweda, a w mieście wesele, w mieście nasze wojska!
— Co mówicie, czy być może? Pomóżcie mi wyjść i zobaczyć na własne oczy! Takam chora i sił już brak.
— To z tego głodu. Macie tu, chleb wam przyniosłem. Wracam z jatek piekarskich, gdzie nasze wojsko chleb rozdawało. Szturm nastąpił przed świtaniem. Nasi, wzmocnieni siłami pospolitaków i najemnym wojskiem, zaatakowali mury od strony Toruńskiego Przedmieścia. Porwali się Szwedzi do dział, a tu działa nie wypaliły. Ani jedno! Wszystkie były zagwożdżone. Wdarli się tedy Polacy na mury i raz dwa zdobyli miasto. A wiecie, co w tym najdziwniejsze? Najdziwniejsze to, że jeden ze znaczniejszych Szwedów, wzięty do niewoli, ponoć widział, jak w nocy wyszedł z fary sędziwy starzec z brodą i chodził od armaty do armaty. To on pewnie je zagwoździł.
— A nie wyście to czasem byli ?
— Nie. Mówią, że to sam Józef święty pomógł.
— Czy być może ?
— A czemuż nie ? W ciężkich chwilach i święci bronią swego miasta.
SERCE RATUSZOWEGO ZEGARA
kochałem to miasto, co dało mi dwie rzeczy najdroższe: życie i ciebie. Słyszysz, miła? Jakże bogaty jest nasz stary Kalisz! W samym tym oto rynku znajdują się czterdzieści trzy kamienice murowane wraz z bursą kolegium, gdzie i ja miałem kiedyś schronienie. A popatrz, czy znajdziesz w którymś mieście ratusz piękniejszy niż nasz? Czy wiesz, że jego wieża jest wyższa od farnej
0 całe dziesięć łokci! I zegar w niej wspaniały, a dzwony od tegoż bijące godziny słychać o milę drogi. Starzy ludzie u nas mówią, że zegar ten ma serce. Dzwoni smutno, gdy w mieście smutek, głos ma wesoły, gdy w mieście radość. Czasem, gdy patrzę przez okno na niego, powierzam mu swe myśH i zamiary, a on pochwala je — tak, tak — poważnym głosem wybijanych godzin.
Dziewczyna zarumieniona ze wzruszenia szła obok pięknie mówiącego młodzieńca, ręką unosząc nieco w górę sukienkę, by nie zabrudzić jej w pyle ulicy i zważając też, by zbyt wysoko nogi chłopcu nie pokazać. A młodzieniec mówił dalej:
— Kiedym cię to pierwszy raz przybyłą z komediantami ujrzał, to już jeno o tobie, a o niczym innym myśleć ani chcę, ani mogę.
1 powiadam, zostań tu przy mnie, pozbędziesz się wiecznej włóczęgi i biedy, a ja codziennie z „Piekła" do nieba będę mógł powracać.
— Jakże to rzeczesz nieprzystojnie, paniczu mój miły, toć się niebo o to na was pogniewa — odezwała się milcząca od dłuższego czasu dziewczyna, chciwie widocznie słuchająca jego słów.
— Nie nazywaj mnie stale paniczem, bo nim nie jestem. Mów mi po prostu Wawrzek, bo Wawrzyniec mi dano na imię. A znamy się już przecież tak dawno, toć minął miesiąc, gdym pierwszy raz dotknął twej ręki. Wspominając o piekle i niebie prawdę powiedziałem. Bo jest
118
na kaliskim rynku kamienica, co „Piekłem" się zowie, od starej apteki zapewne, od owego jeszcze czasu, gdy wierzono, że nocą diabły z czarownicami pospołu mikstury tam warzą na wszelką dolegliwość z ziół polnych, z ludzkich i nietoperzy kości. W aptece tej to pracuję w charakterze nie tak strasznego chyba ducha. Mogę więc mieć prawo raz na dobę iść do nieba i przebywać w nim bodaj do rana.
Mówiąc to wysoki, przystojny, z francuska ubrany, w małej, jasnej peruczce młodzieniec schylił głowę i zajrzał ślicznej pannie w oczy uśmiechając się zalotnie.
— Nic nie rozumiem z tego, co mówisz, panie Wawrzusiu, a z teatru uciec się boję, bo cóż by na to rzekł pan ojczym, żem ich porzuciła i uciekła z obcym mężczyzną. W roku przyszłym, trzeba ci wiedzieć, 1793, mamy grać na dworze samego króla jegomości.
119
— Cyt, przestań tak mówić. Lepiej posłuchaj, jak bije nasz zegar południe. Biją dzwony i dzwonki jak srebrne. Słyszysz? Dwanaście uderzeń łączy się w melodię, gra i płynie nad miastem daleko. Gdzież masz taki zegar? O, wierzę, że nie ma na świecie równie pięknego, który budziłby w sercu tyle radości i nadziei. Posłuchaj, co ja ci powiem. To jest bardzo ważne, dlatego musiałem się dziś z tobą spotkać. Choć mi o tym nie mówiłaś, wiem, że komedianci wyjeżdżają dziś z miasta. Musisz im uciec, rozumiesz? Ja idę do swego „Piekła". Pracując będę patrzał przez okno, czy już przyszłaś. Jeśli nie przyjdziesz do czasu zamknięcia apteki, będę czekał na rynku przed wieżą ratuszową i będę słuchał bicia godzin naszego zegara. Będę czekał, choćby potop zalał miasto, choćby je diabli podpalili z czterech rogów. Będę czekał żywy czy umarły do wybicia znów dwunastej, nocnej godziny. Jeśli nie zjawisz się na ostatni dźwięk zegara — odbiorę sobie życie. Pamiętaj! Przysięgam ci to na grób mojej matki!
Zegar kaliskiego ratusza bił dźwięcznie wolno płynące godziny ciepłego, wrześniowego popołudnia, a w starej aptece na próżno czekał swej ukochanej młody adept sztuki leczniczej, mierząc i ważąc medykamenty.
Pod wieczór zdesperowany Wawrzek nalał po kryjomu w małą ampułeczkę żółtawego płynu, którego zabójcze działanie było mu wiadome. Ampułeczkę zakorkował, schował do bocznej kieszeni surduta, po czym poprawiwszy w zwierciadle peruczkę wyszedł szybko, tak że stary pryncypał, zamykając aptekę, musiał sam zakładać ciężkie sztaby żelazne na drzwi.
Aptekarczyk, raz i drugi obszedłszy ratusz wokoło, stanął przed frontem wieży i czekał. Przechodnie kręcili się coraz rzadziej po rynku, a mijając przyglądali mu się z zaciekawieniem. "Wzmagał się wiatr, zawijał poły surduta i nadymał suknie kobiet. Ludzie chronili się do mieszkań, a w oknach rozbłyskały mdłe, żółtawe światełka.
Zegar wieżowy, z którego każdy kaliszanin był dumny, coraz dłuższą melodią odmierzał czas, a Wawrzek stał nieporuszony na swoim miejscu i obserwował dachy, gzymsy i sztukaterię w rynku. Gdy drobne szczegóły utonęły już w mroku, począł 1 czyć z nudów kamienice, wymieniając każdego właściciela z osobna. A więc naliczył trzydzieści trzy domy Polaków, bogatych kupców i mistrzów cecho-
120
wych, siedem kamienic węgrzynów, czyli kupców greckich, osiadłych w Kaliszu, trudniących się handlem wina węgierskiego, od czego poszło ich przezwisko. Gdy już obwiódł oczami rynek, kończąc liczenie na trzech kamienicach niemieckich, wzrok podniósł ku górze, by zacząć teraz od gwiazd, wtedy w jego rozszerzających się nagłym przerażeniem oczach odbiło się krwawe światło.
Całe wydarzenie miało się tak:
Po godzinie dziesiątej, gdy gęsta czerń nocy spowiła miasto, zmęczony całodzienną pracą woźnica wprowadził konie do stajni przy ulicy Wrocławskiej, obok kamienicy Dymitrów, i przykleił do słupa świecę. Po zwisających na pajęczynie suchych źdźbłach płomień dosięgną! znajdującej się na górze słomy i po chwili buchnęła łuna pożaru.
Ogień, gwałtownym wiatrem rozdymany, pochłonął szybko sąsiednie drewniane zabudowania, od zachodu na całe miasto się rozszerzył, aż wreszcie dostał się na rynek. Tu dopiero nabrał siły przez różnorodność wszelakiego dobra po sklepach — wosku, oliwy, tłuszczów. Pół rynku ogarnął wkrótce płomiennym ramieniem, chwytając w swe szpony naprzód narożną kamienicę Nowierskich, potem pO suchych gontach sięgnął kamienicy Kwiatkowskich, Redutową zwanej, i dalej szedł rzeką ognia do bramy Piskorzewskiej, chłonąc kolejno domki drewniane aż do zamku. Uratować miasto od tak wściekłego żywiołu już nikt nie potrafił. Wiatr dął i pędził coraz dalej świetliste żagwie jak rude, diabelskie koty z dachu na dach, po oknach, po gankach drewnianych, po ozdobnie wycinanych deskach, w górę, w dół i znowu w górę, by przemienić się w czerwono-żółtą, furczącą płachtę, wiejący w niebo podarty proporzec.
Bezsilny Wawrzek, stojący w załomie muru ratusza, widział, jak od apteki, w której pracował, „Piekłem" zwanej, największy wszczął się pożar, kiedy znajdujące się tam spirytusy buchnęły racami ognia. Płonące żagwie, niesione gwałtownym wiatrem, dostały się do okna wieży ratuszowej, chwyciły się gniazd ptasich i wewnętrznych drewnianych wiązań i stropów.
Pożaru nikt nie gasił. Ostatni już ludzie spiesznie uchodzili z rynku, zabierając drobne, najcenniejsze jeno rzeczy, jakie mogli unieść na barkach, gdyż ramię ognia ogarniało teraz drugą jego połowę i wkrótce miało zamknąć płomienny pierścień wokół palącego się ratusza.
121
Młody aptekarczyk był już bliski omdlenia. Gorąco straszliwe i dymy zatykały dech w piersiach, piekły głowę i ręce. Było mu już wszystko jedno. Nie pragnął niczego, ni słodkiej komediantki, ni życia. Ginie jego ukochane miasto, więc zginie razem z nim. Ukucnął, skulił się jeszcze bardziej, przywarł do ściany ratuszowej i zakrył rękami oczy. Pamiętał jeno, że zaklął się na prochy matki, iż trwać tu będzie do ostatniego uderzenia zegara bijącego północ. Ale północ już pewnie minęła, pali się wieża, i ukochany zegar bić już nigdy nie będzie. Rodzice umarli, dziewczyna odjechała, nie ma więc po co żyć. Dokonało się wszystko. Pomacał ręką w kieszeni i wyjął ampułkę z trucizną. Ampułka była pęknięta, część płynu wylała się i zdążyła już wyschnąć. Ubranie i peruka poczęły się przysmalać, nieznośnie bolały oczy i piekła skóra na rękach i twarzy. By skrócić męki, podniósł Wawrzek truciznę do ust i już by ją wypił, gdy nagle zegar na wieży, wśród trzasku i szumu płomieni, począł wydzwaniać północ. Wyraźnie bije tak dobrze znaną, srebrem dźwięczącą melodię.
Okrążonego ogniem półżywego aptekarczyka chwycił płacz straszliwy, sierocy. — Jednak zegar został wierny do końca i oto wybija mu umówioną, ostatnią godzinę, do której postanowił wierzyć w ludzi.
Zegar skrzypi, zacina się, bije coraz słabiej i nagle z hukiem wali się kłębem żelastwa na rozpalony bruk z wysokiego otworu, w który wprawiły go przed wiekami zdolne ręce starych mistrzów. Lecz cóż to? W górze jeszcze słychać ostatni, dwunasty dźwięk zegarowych dzwonów.
Któż to szarpie za rękę, kto mnie podnosi ? Boże! Dziewczyna jakaś! Komediantka!
— Czary to czy cud? — woła Wawrzuś.—To dla mnie zrobiło serce starego zegara, dla mnie wydało ostatni dźwięk, by mię ocalić.
— Chodź, miły, przemkniemy ulicą Piekarską. Chodź! Prędzej, prędzej, topią, leją się dzwony...! Uciekajmy...!
KARCZMA „KUREK"
aliskie strony słynęły w dawnych czasach ze swoich wspaniałych lasów. Jeszcze dwieście lat temu wzdłuż drogi od Ostrzeszowa do Błaszek nie widać było nic prócz gęstej masy drzew, zdającej się nie mieć granic ni końca. Obszary te dawały schronienie licznym zwierzętom, a czasami nawet nierównie gorszym od dzikich mieszkańców boru wyrzutkom społeczeństwa ludzkiego, zwyczajnym zbójom. Owego czasu zjednał sobie zwłaszcza smutną sławę niejaki Materski, chłop potężnej budowy, olbrzymiej si у і okrutnego serca, który zebrawszy bandę podobnych sobie nędzników, stał się postrachem całej okolicy. Napadał na podróżnych, rabował ich dobytek, a niejednokrotnie i uśmiercał. Wszelkie usiłowania ówczesnych władz, ażeby go ująć, okazywały się bezskuteczne. Materski bowiem, powiadomiony przez licznych swych wspólników o nakazanej obławie, umiał schronić się w niedostępne, jemu tylko znane kryjówki, aby potem z podwójną śmiałością dokonywać swych haniebnych czynów. Na samo wspomnienie jego nazwiska najodważniejsi ludzie bledli przejęci trwogą. Występki tego rozbójnika nie miały miary.
Przy drodze między Ostrzeszowem a Błaszkami, nieomal w samym środku borów, stała samotna karczma, zwana „Kurek". Dlaczego nosiła takie miano, różnie ludzie gadali. Podobno kiedyś szyn-karz, będący w zmowie z rabusiami, odkręcił od skałkowego pistoletu kurek bogatemu podróżnemu, tak że ten w chwili napadu, nie mając się czym bronić, został zabity i stąd poszła nazwa.
Pewnego wieczoru w karczmie zgromadziło się kilkunastu gości. Oprócz karczmarza, jego żony i syna, jako też usługującej przy szyn-kwasie dziewczyny, ławę za stołem zajmowało paru chłopów z nie-
123
dalekiej wsi i jakiś obcy o barczystych plecach i silnej budowie ciała. Troje pierwszych stanowiło rodzinę. Dziewczyna, dzieckiem jeszcze jako biedna sierota wzięta przez karczmarkę, była niby za wy-chowanicę, a w rzeczy samej służącą, która za udzieloną opiekę ciężką i nieustanną pracą odpłacać musiała. Nikt na nią nie zważał, wyjąwszy Janka, karczmarskiego syna.
Młody chłopak, upodobawszy sobie sierotę, zapragnął się z nią ożenić, ale rodzice słyszeć nawet o tym małżeństwie nie chcieli, zapowiedziawszy stanowczo synowi, że jeżeli nie odstąpi od swego zamiaru, wypędzą niebogę z domu. Biedna Marcysia, choć skromnie, a nawet ubogo odziana, była przecież bardzo piękna i młodzieniec kochał ją szczerze. Z obawy, aby wspomniana pogróżka nie została spełniona, udawał, iż poddaje się srogiemu wyrokowi, w duchu jednak nie tracił nadziei, że z czasem zdoła zmiękczyć serca ojca i matki.
Chłopi popijali wódkę, gwarzyli o swych gospodarskich zajęciach, obcy zaś człowiek kazał sobie podać jedzenie i siadł nie opodal, oczekując na miskę przyrządzanej dla niego strawy. Był ubrany w nowy kożuch, spięty szerokim, skórzanym pasem, włosy miał czarne gęste, kędzierzawe, wzrok przenikliwy, bystry, a z całej postawy biły stanowczość i energia.
— Aspan z daleka? — zapytał karczmarz, podając mu żądany posiłek.
Pytanie to zadane było więcej ze zwyczaju, aniżeli z ciekawości, gdyż traktem prowadzonym do Kalisza przechodziło każdego dnia wielu podróżnych z dalszych stron, a zatem nie znanych zupełnie w okolicy.
—Ja?— rzekł namyślając się nowo przybyły — idę z ostrze-szowskich stron, jestem z Bralina i handluję wieprzami.
— Dobry to handel — dodał karczmarz — ludzie mówią, że na tym interesie zarabia się niemało pieniędzy.
— O, zarabia się ich sporo, toteż na handel nie narzekam, wieprzów nigdy nie braknie, a... a i rzeźników także. — Wymawiając ostatnie słowa roześmiał się szyderczo.
— A nie boicie się to — rzekł jeden z włościan — chodzić tak po lasach z pieniędzmi w kalecie?
— Czegóż miałbym się bać ?
124
— A jużcić Materskiego. On nie żartuje. Jak kogo schwyta, to i skończy z nim porachunek.
—- Bywało to może kiedyś, ale nie dziś. Materski dawno już wyniósł się z tutejszych lasów.
— Gadacie tak, boście nietutejsi. Nie ma prawie dnia, w którym ten rozbójnik nie wyprawiłby kogo na tamten świat. A jak poczuje w trzosie pieniądze, to wynajdzie człowieka, choćby skrył się pod ziemię.
Nieznajomy spojrzał na nich z pogardą.
— Jesteście tchórze zajęczą skórką podszyci, nie ma z wami co gadać.
— My tchórze ? — zawołali chłopi, a kilku z nich, porwawszy się z miejsc, postąpiło groźnie ku nieznajomemu.
— Hola! nie tak ostro — rzecze z zimną krwią przybysz, kładąc przed sobą grubą, w żelazo okutą pałkę. — Słowa nic nie znaczą, dajcie dowód, żeście nie zmokłe kury, a wtedy uwierzę wam. Oto pieniądze — dodał wyjąwszy z kieszeni dwa nowiuteńkie pruskie talary i położywszy je przed sobą na stole. — Kto z was zechce pójść teraz, w tej chwili, do Klonowskiej Górki, wyrąbać na korze dębu, który tam rośnie, znak toporem i przynieść z tego drzewa urwaną gałąź, zostanie ich właścicielem. Gospodarz świadkiem umowy.
Chłopi spojrzeli po sobie, pokiwali głowami, żaden jednak nie miał chęci przedsięwziąć podobnej wycieczki.
— Widzicie — mówił dalej podróżny — żem prawdę powiedział. Miałem przekonanie, że tak będzie. Chciałem tylko udowodnić wam, że wszystkie te gawędy o rozbójnikach w waszych głowach się wylęgły, ze strachu wymyślacie podobne historie. No! — dodał wskazując na talary — powtarzam raz jeszcze, kto się nie boi, niech je bierze i rusza do lasu.
Kiedy tych słów domawiał, Marcysia służąca, przystąpiwszy do stołu, rzekła:
■—• Dajcie je, pójdę na Klonowską Górkę.
— Ty, dziewczyno ?
— Ja, i cóż dziwnego, jestem biedna i chcę zarobić sobie na przyodziewek.
— Dobrze, spróbuj, jeżeli masz ochotę, ale przepowiadam, że wró-
125
V
cisz za chwilę, nawet nie doszedłszy do wskazanego miejsca. Oto talarki. Masz je, będę czekał na ciebie, spodziewam się odebrać na powrót pieniądze.
Obecni sądzili zrazu, że wszystko to powiedziane było żartem, ale gdy dziewczyna, owinąwszy naprędce chustką głowę i ująwszy stojącą w kącie izby siekierkę, przestąpiła próg domu, przekonali się, że uskutecznienie powziętego zamiaru żadnej nie ulegało wątpliwości.
— Trzeba ją zatrzymać! — zawołał jeden z chłopów.
— Zawróć! — dodał drugi.
— Na co? Po co? — przerwał nieznajomy — ona sama to uczyni. Miałażby odważniej sza być od was?
Karczmarz i jego żona byli tego samego zdania, patrzyli więc tylko, rychło się drzwi otworzą, ażeby przywitać śmiechem zarozumiałą w swej odwadze służącą. Ale drzwi stały zamknięte. Nikt nie wracał.
Marcysia tymczasem szła dosyć śmiałym krokiem ku wskazanemu miejscu. Drogę znała dobrze, miała więc pewność, że nie zabłądzi.
Noc była cicha, spokojna, księżyc świecił jasno, osrebrzając posępnym blaskiem konary drzew, które rzucały długie smugi cienia w licznych tu parowach. Niekiedy spłoszony zając przemknął pomiędzy krzakami, czasami znów przerażający głos puchacza przerwał głuche wokoło milczenie, ale dziewczyna nie zważała na nic.
Dwa talary stanowiły dla niej sporą sumę, o posiadaniu której dotąd marzyć nawet nie śmiała. Nadto myśl o kupnie nowej sukienki i przedstawienia się ponętniej w oczach Jana łechtała miłość własną niebogi i dodawała ochoty do marszu.
Przebywszy znanymi sobie ścieżkami gęstwę boru, wyszła w pół godziny potem na przestrzeń zarosłą krzakami jałowca, wśród której widniała dość znaczna wyniosłość ziemi. Było to miejsce, do którego dążyła. Stary, stuletni dąb, stojący w samym środku piaszczystej wydmy, rozpościerał szeroko swoje konary.
Wokół panowała głucha cisza.
Dziewczyna, obejrzawszy się na wszystkie strony, postępowała ostrożnie ku drzewu, gdy nagle jakiś szelest zwrócił jej uwagę. Zatrzymawszy się ujrzała nie opodal przywiązanego do drzewa okulba-czonego i objuczonego tłumokami konia. Nikogo jednak z ludzi nie
126
było. Nie mając czasu do namysłu, Marcysia szybko podniosła siekierę i kilkoma uderzeniami wyrąbała na korze dębu umówiony znak, po czym urwawszy najbliższą gałąź już miała zawrócić w stronę karczmy, kiedy nagle usłyszała przeciągłe gwizdnięcie od lasu.
— Stój! — krzyknął ktoś w pobliżu. Jednocześnie dwie czy trzy postacie, wysunąwszy się z gęstwiny, biegły ku niej.
Odległość oddzielająca gołobórz od zarośli wynosiła kilkadziesiąt kroków, zanim więc owi ludzie zdołali jej przeszkodzić, odwiązała uzdę wierzchowca, wskoczyła szybko na siodło i uderzywszy zwierzę trzymaną w ręku gałęzią, popędziła kłusem.
— Stój! stój! — rozległo się za nią. I zaraz potem padły dwa strzały. Wystraszony koń puścił się szybkim galopem, Marcysia jednak nie stsaciła ani na chwilę przytomności umysłu i niebawem trafiła na znajomą ścieżkę, wijącą się wśród gęstwiny, a za kilkanaście minut stanęła przed karczmą. Pierwej jednak zaprowadziła do stajni konia, a potem otworzyła drzwi i stanęła na progu karczemnej izby. Przywitano ją okrzykami radości.
Gospodarz, jego żona i zgromadzeni chłopi zarzucili Marcysię pytaniami, podziwiając niezwykłą odwagę. Janek, zdumiony bohaterskim czynem umiłowanej, stał w niemym zachwyceniu, nie umiejąc znaleźć odpowiednich wyrazów na objawienie swych uczuć.
Tymczasem wśród powszechnego zamieszania, spowodowanego powrotem Marcysi, nieznajomy znikł niepostrzeżenie. Rozeszli się niebawem również i miejscowi chłopi. Teraz dopiero Marcysia pokazała konia. Karczmarze zajęli się raźno tłumokami, w których oprócz różnych ubiorów i bielizny znajdowała się też spora, bo kilkanaście tysięcy złotych wynosząca suma pieniędzy, same dukaty. Uradowana karczmarka chwyciłai się za głowę.
■— Teraz to dopiero będziemy bogaci! — zawołała.
— Te pieniądze do nas nie należą — rzekł jej mąż. — Jutro przypada dzień targowy w Błaszkach. Pojedziemy do miasteczka i zameldujemy władzy o wszystkim, co zaszło, bo takie jest prawo. No i może dadzą nam z tego trzecią część jako znaleźne.
— Niech i tak będzie, gdy inaczej nie można — zakończyła z mniejszą radością karczmarka. — Tobie zaś, dziewczyno, kupię jutro nową suknię i korale — dodała -— zasłużyłaś na ten podarunek.
127
4
Marcysia była tak mało wymagająca, że i ta nader skromna w porównaniu z jej czynem obietnica napełniła dziewczęce serce radością. Stać się od razu właścicielką dwóch talarów i otrzymać w dodatku nowy przyodziewek — było w jej przekonaniu szczytem wszelkiej pomyślności.
Nazajutrz, równo ze wschodem słońca, gospodarz zaprzęgał do niewielkiego wózka parę szkapin, a jego żona wydawała ostatnie polecenia służącej:
— Jedziemy na targ do Błaszek — mówiła. — Janka wysłaliśmy po wódkę do Hajewa, pilnuj więc karczmy jak należy. Uporządkuj izbę i alkierz i przyrządź jedzenie, gdyż przed wieczorem jeszcze będziemy wszyscy z powrotem.
Niedługo potem wózek znikł wśród lasu na zakręcie drogi, a Marcysia, zamknąwszy wrota, wzięła się do swojej roboty.
Nie dalej jak o kilkadziesiąt kroków od karczmy stał ukryty między drzewami człowiek wysokiego wzrostu, herkulesowej budowy i śledził pilnie chwilę odjazdu karczmarza i jego żony. Zaledwie znikli
128
całkiem z oczu, nieznajomy ów wyszedł z gęstwiny i przystąpiwszy do drzwi karczmy zakołatał silnie. Marcysia pobiegła mu otworzyć i ze zdziwieniem, połączonym z odrobiną bojaźni, poznała w nim wczorajszego gościa.
— To ty jesteś — zawołał wszedłszy do izby — która pozwalasz sobie żartować z Materskiego i jego przyjaciół! Ej, dziewczyno, nigdy bym się nie spodziewał znaleźć w tobie tyle śmiałości!
Sposób, w jaki wymówione zostały powyższe wyrazy, przeraził ją.
— Czego chcecie ode mnie? — zapytała drżącym głosem.
— Czego ja chcę od ciebie ? Jestem Materski, a koń i wszystko znajdujące się na nim do mnie należy.
— O Boże! Boże! — krzyknęła ze strachem — cóżem temu winna. Nie chciałam, nie wiedziałam o niczym! Weźcie wszystko, i konia, i dukaty, tylko darujcie mi życie. Nie zabijajcie biednej!
— Cicho bądź, nie krzycz i nie płacz, nikt nie myśli cię zabijać. Przeciwnie, podoba mi się twoja odwaga. Dzielna z ciebie dziewczyna, a ja takie lubię. Zawsze pragnąłem połączyć swoje losy z towarzyszką, która by nie miała zajęczego serca i dzieliła ze mną wszystkie niebezpieczeństwa życia. Zrozumiałaś? A więc dosyć gadania, zabieraj swe manatki i ruszaj ze mną do lasu.
— O nigdy! Nigdy! Wolałabym umrzeć!
— Porzuć fochy i weź tę rzecz na rozsądek. Umiera się krótko, a żyć można długo. Zresztą będzie ci u mnie dobrze. Dostaniesz wszystkiego pod dostatkiem, i nowych sukien, i jedzenia, a wszystko przyjdzie ci bez trudów, mozołów i pracy. — To mówiąc zbliżał się, pragnąc pochwycić ją w swoje żylaste ramiona.
Marcysia cofnęła się i stanęła za stołem.
— Jeżeli macie choć cokolwiek litości nad biedną sierotą, osławcie mnie w spokoju. Ja was nie chcę, ja z wami nie pójdę!
— Tak to mi śpiewasz, ptaszku ? No, no, zobaczymy, kto na swoim postawi! — zawołał zbój i wyciągnął z zanadrza długi nóż. — Wybieraj, co wolisz: umrzeć czy pójść ze mną?
Dziewczyna pobladła. Nie mogła wydobyć z siebie słowa.
— Zresztą — dodał rzucając nóż na stół — dosyć tych żartów. Czy chcesz, czy nie chcesz, jesteś moja i kwita! Oczekuję tu dwóch dzielnych towarzyszy. Nim nadejdą, przynieś wódki, kiełbas, bułek,
9 Baśnie i legendy »
129
bo jestem głodny i chcę przekąsić. Tymczasem zaś namyślisz się i zrozumiesz, że daleko jest lepiej żyć hucznie i wesoło z nami, aniżeli usługiwać pijanym chłopom w karczmie.
Marcysia w nadziei, że tym sposobem odwróci na chwilę uwagę swego prześladowcy, poszła spełnić jego żądanie, a ponieważ niektóre z zapasów znajdowały się w piwnicy, otworzyła klapę w podłodze i poczęła zstępować po schodkach. Zaledwie jednak znalazła się na dole, posłyszała kroki idącego za nią rozbójnika.
Grożące niebezpieczeństwo natchnęło nieszczęśliwą zbawienną myślą. Zaledwie poczuła zbója blisko siebie, zgasiła nagle świecę, przebiegła pod wyciągniętą ręką Materskiego, a dostawszy się na górę, nini prześladowca zdołał się zorientować, zamknęła klapę piwnicy na klucz, nagromadziwszy na niej dla większej pewności ciężkie ławy i stoły szynkowni.
Niestety, to był dopiero początek ciężkich prób, przez które miała przechodzić. Nie ochłonęła jeszcze z pierwszego wrażenia, przysłuchując się krzykom i przekleństwom, jakich zamknięty w piwnicy nikczemnik nie szczędził, gdy znowu zastukano do drzwi karczmy. Domyślając się, co to za goście, Marcysia zamiast otworzyć podbiegła do zakratowanego okna. U progu stało dwóch żebraków.
— Litościwa osobo — rzekł jeden z nich płaczliwym głosem, ujrzawszy dziewczynę w oknie — wpuść biednych ludzi do izby. Jesteśmy znużeni długą drogą, do wsi daleko, chcielibyśmy cokolwiek
odpocząć.
— A może znajdzie się — dodał drugi — choć kawałek chleba ?
Głód nam dokucza, nie mieliśmy od wczoraj nic w ustach.
— Idźcie sobie z Bogiem, nie ma tu nic dla was.
— Czy to się godzi mówić tak do nieszczęśliwych, którzy proszą o jałmużnę? Jesteś młoda, a tak nieuczynna.
— Wstydź się! — zawołał znów pierwszy cierpkim głosem, gdyż trwoga malująca się na twarzy dziewczyny wzbudziła w nim widać
podejrzenie.
— Jaka jestem, to już moja rzecz, ale drzwi wam nie otworzę!
— Ho, ho! — zawołał drugi żebrak. — Co za upór! Powiedz, tyś pewno widziała człowieka wysokiego, ubranego w nowy kożuch. Czy był tu w karczmie?
130
— Nie widziałam nikogo, nikt tu nie był! Dajcie mi spokój i ruszajcie w swoją drogę!
W chwili, gdy mówiła ostatnie słowa, zamknięty w piwnicy złoczyńca zaczął z całej siły kołatać do zamykającej wyjście klapy, a domyślając się z rozmowy, która niewyraźnie dochodziła jego uszu, że są tam oczekiwani towarzysze, krzyknął na całe gardło:
— Do mnie, dzieci, na pomoc, wyważcie drzwi!
— Aha! To tak się rzeczy mają?! — zawołali bandyci, nie zadając już sobie trudu udawania żebraków.
— Otwieraj natychmiast, przeklęta dziewczyno, gdyż inaczej poznasz się z naszymi nożami!
Marcysia raz jeszcze zebrała całą swoją odwagę, podskoczyła ku drzwiom, a przekonawszy się, że są silnie zaryglowane dębowym wrzeciądzem, pobiegła do alkierza, chwyciła starą rusznicę i torbę z nabojami na ścianie i weszła po drabinie na strych karczmy. Tymczasem obaj niegodziwcy, podsunąwszy się pod drzwi, usiłowali je wyłamać. Wtedy ona, wytknąwszy lufę otworem w dachu, zagroziła napastnikom, że jeżeli natychmiast nie odstąpią, użyje przeciwko nim broni. Oni jednakże sądząc, że strzelba nie jest nabita, zamiast przestać, podwoili swoje usiłowania. Drzwi, podważane drągiem, poczęły wyginać się i trzeszczeć.
Widok niebezpieczeństwa usunął ostatnie skrupuły, jakie dotąd powstrzymywały dziewczynę. Przyłożywszy kolbę do ramienia, zmierzyła do najbliżej stojącego rozbójnika i pociągnęła za cyngiel. Padł strzał, lecz kula niewprawną kierowana dłonią zaświszczała tylko w powietrzu.
— Naucz się lepiej strzelać! — krzyknął któryś ze śmiechem, w chwili gdy dziewczyna, nie zrażona tym niepowodzeniem, nabijała powtórnie broń.
Mocne drzwi nie tak łatwo można było wyłamać, mimo gwałtownych uderzeń kołem. Napastnicy poczęli naradzać się między sobą. Narada trwała krótko i po chwili rozbiegli się w dwie przeciwne strony, chcąc widocznie poszukać jakiegoś innego wejścia. Coraz gwałtowniejsze krzyki, dobywające się z piwnicy, pobudzały ich do działania.
Dziewczyna zszedłszy na dół obiegła obie izby, sprawdziła zakra-
8*
131
towane okno, gdy tymczasem jeden z rabusiów dostał się na dach budynku i wlazł do szerokiego komina. Baczna na wszystko Marcy-sia usłyszała chrobotanie w kominie. Chwyciła szybko pęk suchych gałęzi i rzuciła na żarzące się węgle w wielkim piecu. Buchnął gęsty dym i pozbawiony powietrza złoczyńca spadł całym ciężarem ciała na palenisko. Zanim zdołał przyjść do siebie, ona, złapawszy sznur do bielizny, szybko wyciągnęła go z pieca i skrępowała mu ręce i nogi.
Krzyki i szamotanie zamkniętego pod podłogą izby szynkowej Ma-terskiego nie ustawały ani na chwilę. Doprowadzony do wściekłości nikczemnik ryczał jak dzikie zwierzę, waląc pięściami w zaporę tamującą mu wyjście.
Tymczasem trzeci z napastników zajęty był wyważaniem kraty w oknie. Od tej więc strony groziło obecnie największe niebezpieczeństwo. Dziewczyna, posunąwszy jeszcze ciężki kufer na klapę piwnicy i zacisnąwszy silniej węzły powrozów na leżącym w izbie zbóju, stanęła z rusznicą naprzeciwko okna, które podważano w tej chwili.
Nastąpiło nieme oczekiwanie. Słychać było tylko zgrzyt wyrywanych krat i ciężki oddech złoczyńcy. Złamane okratowanie i strzaskane szyby całkiem odsłoniły zbójcę wdzierającego się do izby. Porzucił właśnie drąg, który mu służył do usunięcia zapory, i ująwszy w rękę nóż wskoczył do wnętrza. Jednocześnie padł strzał i napastnik osunął się bez czucia na ziemię.
Gdy się to działo, skrępowany powrozami złoczyńca, przyszedłszy do przytomności, rzucił się wściekle, pragnąc rozerwać więzy. Mar-cysia, nabiwszy jeszcze raz strzelbę, stanęła koło drzwi karczemnej izby i zawołała pewniejszym już głosem:
— Nie zmuszaj mnie do użycia broni, którą postanowiłam w ostatecznym tylko razie przeciwko tobie obrócić.
Pieniący się ze złości zbrodniarz, nie zważając na te słowa, wyprężał się chcąc potargać opasujące go postronki.
— Słuchaj! — powtórzyła, kierując do niego lufę. — Chwila, w której pękną te sznury, będzie ostatnią chwilą twego życia.
Słowa te, a więcej jeszcze widok zabójczego narzędzia, skierowanego ku niemu, wywarły swój skutek. Pokonany, zaprzestawszy wszelkich usiłowań uwolnienia się, leżał spokojnie, jedynie usta jego szeptały ciche przekleństwa i złorzeczenia. Zamknięty w piwnicy
132
herszt, widząc także bezskuteczność usiłowań wydobycia się na wolność, zaprzestał dalszego kołatania. Dziewczyna odetchnęła swobodniej. Z trzech strasznych przeciwników jeden leżał bez życia, dwaj inni zaś zostali pozbawieni na jakiś czas możności szkodzenia.
A jednak położenie, w jakim się znajdowała, nie było wolne od niebezpieczeństwa. Słynny z herkulesowej siły Materski mógł niespodziewanie, wytężywszy całą swoją moc, rozłamać zaporę z desek, jednym cięciem noża oswobodzić z postronków towarzysza, a wtedy... Toteż Marcysia, nie łudząc się zbytecznie pewnością wygranej, nie puściła rusznicy z ręki. Słuchała tylko pilnie, czy jaki odgłos jadących drogą wozów nie da jej nadziei na przyjście pomocy.
Nie zawiodła się, wkrótce dał się słyszeć w oddaleniu turkot kól i głuchy tętent kopyt końskich. Kilka fur chłopskich, jadących na targ do Błaszek, podążało ku karczmie.
— Ratunku! Pomocy!—wołała podbiegłszy do okna.
Wozy zatrzymały się, dziewczyna otwarła drzwi i kilkunastu mężczyzn wbiegło do izby.
W krótkich słowach opowiedziała im, co zaszło.
Nie było czasu do stracenia. Jeden z przybyłych wyprzągł konia i popędził na nim do miasteczka, ażeby powiadomić władze o wydarzeniu, reszta pozostała w karczmie, aby pilnować więźniów.
W jakiś czas potem zjechali żandarmi, wrócił z Błaszek karczmarz z żoną i Janek z Hajewa.
Wydobyto z piwnicy Materskiego, podjęto z ziemi skrępowanego i zakuwszy obydwóch w dyby, przystąpiono do sporządzenia na miejscu odpowiedniego protokołu. Następnie zabrano także ciało zabitego, a Marcysi polecono stawić się w kaliskim sądzie.
Sprawa trwała niedługo. Reszta złoczyńców została również schwytana i wszyscy ponieśli zasłużoną karę. Marcysia zaś, która swą odwagą i rzadką przytomnością umysłu przyczyniła się do oczyszczenia okolicy z bandy rabusiów, otrzymała publiczną pochwałę i trzecią część sumy znajdującej się w tłumoku zdobytego na Klonowej Górce konia.
Rodzice Janka, którzy przedtem nie chcieli zgodzić się na małżeństwo syna z biedną służącą, teraz dali swoje przyzwolenie, widząc w przyszłej synowej właścicielkę wcale pokaźnego majątku.
133
Wesele było tak huczne, że nawet najstarsi ludzie nie pamiętali huczniejszego. Tańczono trzy dni i trzy noce, a gdy się goście do swych domów rozjechali, ojciec pana młodego, pragnąc odpocząć na stare lata, oddał synowi karczmę z całym gospodarstwem i wszystkim, co się w niej znajdowało.
/
DIABELSKIE SKRZYPKI
chyliło się ku zachodowi, wyniosłe drzewa coraz to dłuższe rzucały cienie, a gdy ich wierzchołki gasnące światło dzienne słabo jeszcze oświecało, zarośla i droga wijąca się pośród drzew ginęły już w mroku. Las rozbrzmiewał głosem ptaków, które krzykliwie zajmowały miejsca nocnego spoczynku. Powoli i te głosy ucichły, zaległa cisza przerywana czasem posępnym hukaniem puszczyka lub szelestem liści potrąconych przez trwożliwą sowę.
Drogą pośród ciemności postępował jakiś człowiek. Szedł z wolna, z głową zwieszoną ku ziemi jak ten, którego trapi zmartwienie. Na zakręcie drogi odsłoniło się małe, niezarosłe wzgórze i człowiek stanął na nim. Przy świetle wzeszłego już księżyca widać było twarz młodą, napiętnowaną smutkiem i cierpieniem. Podróżny westchnął, ciężko, podniósł głowę i szepnął:
— Dość już tego, trzeba raz skończyć.
Rozejrzał się. Przed nim wznosił się dąb rozłożysty, a konary jego tak nisko wyciągały się nad ziemią, że ręką łatwo dostać je było można.
— Chwila tylko, i skończą się moje cierpienia — rzekł i zdjąwszy długi, jedwabny szalik, począł go skręcać, oczyma wymierzając wysokość gałęzi od ziemi. Niesporo szła mu robota. To zwijał, to rozwijał szaHk, a myślą przebiegał wszystlde chwile swego żywota. Wspomniał młodość zwyczajną, jak i dziecinne lata pogodne, bez troski. Potem poznał Alinę i tu był cierpień jego początek.
Dziewczyna była piękna, o jasnych włosach i modrych oczach, pokochał ją całym sercem. Ona zaś, niestety, śmiała się z jego miłości, śmiała się z biednego miejskiego muzykanta, którego całym majątkiem były tylko skrzypki, chociaż nimi mógł się i sławy dorobić. Ali-
135
na jednak wolała pieniądze. Gdy wygrywał dla niej piosenki czułe i rzewne, a ona go słuchała, serce mu rosło, bo zdawało mu się, że czyta miłość w jej oczach. Ale gdy mówił, że ją kocha, że bez niej życie dla niego ciężarem, ona znów śmiała się i mówiła: — Ech, głupi grajku, myślisz, że ja będę z tobą marzyć, z tobą gwarzyć, z tobą kartoflane placki smażyć? Ja muszę mieć męża bogatego.
Spojrzał więc po raz ostatni na swoje skrzypki, uśmiechnął się boleśnie i trzasnął nimi o konar dębu, aż jęknęły i rozleciały się w drzazgi. Wtem drgnął i cofnął się zdziwiony. Przed nim stał ktoś w dziwnym, niemieckim chyba stroju — kapelusz skrzydlaty jak nietoperz? aksamitny kaftan, pantalony u kolan sprzączkami spięte i cienkie nóżki w lśniących pończochach.
— Nie bój się, Janku — rzekł nieznajomy — nie uciekaj. Rób, coś zamierzał.
— Nie uczynię tego. Rozmyśliłem się i wracam do domu. Ciężkie chwile przeminą i życie znów będzie piękne.
— Widzę, że mi nie ufasz—rzekł nieznajomy. — Zaczekaj, nie odchodź, może znajdzie się rada na twoje zmartwienie. —Mówiąc to zdjął z głowy kapelusz i skłonił się nisko.
Janek zdrętwiał z przestrachu, bo na głowie nieznajomego zobaczył dwa rogi. Bies spod kaftana wydobył nowiutkie skrzypki i pokazał je chłopcu.
— Patrz, to są skrzypki, na jakich nikt jeszcze nie grał. Jeżeli zagrasz choć jedną melodię, Alinka cię pokocha i twoją zostanie.
Janek natychmiast wyciągnął ręce po instrument.
— Hola, mój chłopcze, nie daję darmo! Widzisz ten pergamin? To cyrograf. Podpisz go swym nazwiskiem, a skrzypki i dziewczyna będą twoje. Za to od dziś za rok przyjdziesz w to miejsce i wtedy z kolei staniesz się moją własnością. Podpisuj więc!
— Rok czasu to trochę mało.
Janek opuścił głowę i duma. Rozważa słowa czartowskie, bo i jakże nie wahać się w tak ważnej chwili ? Rok tylko szczęścia to stanowczo za mało. Gdyby tak dziesięć, pięć lat albo trzy, ale rok jeden?
— Nie. Nie mogę—jęknął Janek.
— Nie chcesz, więc kwita z przyjaźni. Bądź zdrów, i tak się powiesisz!— Diabeł się odwrócił i chciał odchodzić.
136
— Poczekaj, niech się namyślę! — zawołał Janek.
Bies się zatrzymał, oparł się o drzewo i drwiącym wzrokiem patrzy, jak Janek z myślami się biedzi.
Rok tylko czasu — myśli chłopak — to strasznie mało. Lecz gdy skrzypków mieć nie będę, to się i tak obwieszę, i diabeł darmo zgarnie moją duszę, a gdy podpiszę cyrograf, też się własnością czarta stanę. Nie ma wyjścia, a w szczęściu rok przeżyć, to też coś znaczy... Może więc z dwojga złego lepiej po roku umrzeć niż dzisiaj.
— Daj więc te skrzypki, a cyrograf podpiszę — rzekł wreszcie.
Bies skwapliwie pergamin podsunął. Janek krwią podpisał, a diabeł skrypt porwał za pazuchę, ogonem świsnął i sprzed jego oczu w gęstwinie gdzieś przepadł.
Chłopak przeżegnał się, otarł pot z czoła, wziął skrzypce pod pachę i poszedł do Kalisza.
137
Nazajutrz, nie tracąc czasu, już na skrzypkach diabelskich Alin-ce wygrywa. Co za cudowna moc w tych skrzypkach! Alinka go uważnie słucha, to płacze, to śmieje się, to głowę na piersi pochyla, a oczy jej goreją jak gwiazdy. Podnosi rękę do głowy, różę ze splotów jasnych wyjmuje i daje chłopakowi. Po róży usta na jego wargach spoczęły, a w niedługim czasie ksiądz ślubem ich z sobą połączył.
Janek ciągle na skrzypkach wygrywa, a tak gra, że nikt jeszcze, jak żyje, tak pięknej muzyki nie słyszał. Nic dziwnego, że dziewczyna zmieniła zdanie. Wielka sztuka — to czarodziejka. Jedno dotknięcie strun smyczkiem — i ludzie słuchają oniemiali, na twarzach głębokie wzruszenie. A gdy zagra im Janek do tańca, to już i nogi same skaczą. Ludzie skrzypkom się jego dziwują, a pieniądze wciąż płyną do kiesy Janka.
Cóż jednak z tego, że młody skrzypek bogaci się i żona go kocha. Dzień za dniem upływa i rok niedługo się skończy, a z nim szczęście Jankowe. Ciężka więc troska na jego czole osiadła. Próżno go żona pociesza. On zamiast śmiać się i cieszyć, wciąż smuci się i na skrzypkach swoich wygrywa tak łzawe piosenki, że aż ludzie w głowę zachodzą: co się chłopakowi stało?
Rok dobiegł końca, trzeba było dotrzymać umowy. Nic nie mówiąc AUnce Janek uściskał ją czule, otulił się płaszczem, wziął pod pachę skrzypki i poszedł nie patrząc, że deszcz lał i gwałtowny wicher szumiał w ulicach.
Gdy dotarł do lasu, w górze i na ziemi ciemno było, ani księżyca, ani jednej gwiazdy, czasami tylko oślepiająca błyskawica rozświetlała ciemności. Przy jej świetle widać było drzewa, które zdawały się być podobne do olbrzymów, co w gniewie potrząsają ramionami.
Wycie wichru, szum drzew, trzask piorunów i łoskot łamanych wiatrem gałęzi tworzyły piekielną muzykę. Młody człowiek szedł wytrwale, nie zważał na wicher i pioruny. Ostrożnie stawiał kroki wśród drogi zawalonej odłamkami drzew. Dotarł wreszcie do znanego sobie pagórka i przystanął. Piorun gdzieś uderzył w drzewo i oślepił go blaskiem, a gdy po chwili Janek przejrzał — bies stał przed nim.
— 0, jesteś, czekasz na mnie! Nie spóźniłeś się, o dziwo, a nawet się trochęś pośpieszył. Nagrałeś się do woli, więc czas, abyś spełnił warunki naszej umowy — zachichotał diabeł i z kieszeni wyciągnął
138
cyrograf. — No, popatrz, twój to podpis, prawda? Dokładnie za godzinę rok czasu upłynie. Wszystko jest gotowe, polecimy sobie, piękną będziemy mieli drogę...
Krew w Janku zastygła, żal mu się zrobiło życia, a rok ten, który przeżył w szczęściu, nazbyt prędko mu upłynął. Wspomniał matkę, żonę i łzy mu w oczach stanęły.
— Tak, masz do mnie prawo, lecz jeszcze mi, jak sam powiedziałeś, jedna godzina została. Nim więc mnie z sobą zabierzesz, pozwól ostatni raz zagrać na skrzypkach.
— Słusznie. Masz do tego zupełne prawo — rzekł diabeł, usiadł na garbatym korzeniu dębu, podparł koźlą brodę rękami i czekał.
Burza nagle odeszła, wiatr chmury rozpędził i ucichł, a na rozjaśnionym niebie błysnął biały księżyc. Janek wyciągnął spod płaszcza skrzypce, powiódł po strunach smyczkiem raz i drugi i popłynęła melodia spokojna, tęskna i słodka jak wspomnienie dni radosnych z przeszłości. Grał, a grając widział się w myślach znów małym chłopcem, gdy bez troski żył przy swojej matce. Wspomniał o żonie, o szczęściu, o tym, że kocha i jest wreszcie kochany. Pomyślał, że za chwilę wszystko to straci. Żal ścisnął serce i pieśń popłynęła spod smyczka tak łzawa, że zdawało się, iż struny ludzkim głosem płakały. Pod dotknięciem Jankowego smyczka zdawały się być człowiekiem, z którego piersi z jękiem wybiegły w świat skarga i rozpacz.
Tak bez reszty Janek utonął w ostatniej swej pieśni, że nie widział, jak z oka diabła wycisnął łzę.
— Dość już tego! — krzyknął bies i porwał się z korzenia. — Dość już! Albo coś zagrasz wesołego, albo marsz w drogę!
Janek grę przerwał, silniej chwycił skrzypki, przechylił głowę, brzęknął po strunach i naraz wybiegły spod smyczka gorące tony kaliskiego oberka.
Zdziwił się diabeł, gębę wykrzywił w uśmiechu, lewą nogę wysunął, głowę to w prawo, to w lewo przechyla i takt kopytem wybija. Janek prędzej grać poczyna, takty coraz to szybciej lecą spod smyczka, który jak płomień skacze po strunach. Ciało diabła zadrgało, za lewą nogą wysunęła się prawa, skoczył, zachichotał, rękami ujął się pod boki i porwany wirem szalonego tańca, kręcić się w kółko poczyna.
Janek gra coraz prędzej, słychać śmiech i wesele. W jego rękach
139
nie skrzypki, ale człowiek upojony radością i winem szaloną pieśń śpiewa. Oberek coraz gwałtowniejszy, a czart porwany wirem tańca coraz to prędzej się kręci jak bąk. Cieniutkie nóżki migają tylko i fruwają poły fraczka.
— Dość już tego tańca! Dość! — krzyczy zmęczony bies. Ale Janek gra, nie słucha, tylko wciąż smyczkiem biega po strunach, a diabeł coraz to prędzej kręci się i skacze. Ogarnął go obłęd tańca. Szaleńczym śmiechem się śmieje, rękami trzyma się za boki, a pierś dyszy ciężko.
— Dość, przestań, bo nie wytrzymam, śmiech mnie zadusi! Padnę ze zmęczenia! — wrzeszczy diabeł.
Ale Janek, głuchy na prośby szatana, jeszcze prędzej smyczkiem po strunach wywija.
— Tańcz, diable, tańcz! — śmiejąc się mówi. Struny pod naciskiem smyczka także zachłystują się śmiechem i skrzypią, a czart dalej w piekielnym oberku wiruje, pot go zlewa i piana z pyska leci, szeroko rozwarł gębę, czerwony ozór wywiesił, ślepia krwią mu nabiegły.
— Janku! Janeczku!—błaga przerywanym głosem. — Przestań choć na chwilę, daj mi odetchnąć, zmiłuj się nade mną! Obsypię cię złotem, co chcesz, wszystko dla ciebie zrobię!
— Oddaj mi cyrograf, to grać przestanę — mówi Janek. Diabeł ryknął straszliwie, a Janek dalej gra niezmordowanie. Bies
chwieje się, pada i znów się zrywa z ziemi, i kręci się, kręci.
— Masz go, masz!—wrzasnął nagle i ciągle tańcząc podarł z wściekłością cyrograf na drobne cząsteczki, a wiatr rozwiał je na wszystkie strony świata.
Janek wstrzymał smyczek, szalone tony naraz ucichły, a diabeł padł bez tchu na ziemię. W tej chwili gdzieś we wsi zapiał kur, czart beknął i zniknął nagle bez śladu. Uszczęśliwiony Janek przeżegnał się po trzykroć, otarł pot kroplisty z czoła i chociaż był zmęczony, po-Ь-egł co sił do domu.
O ROKICIE I FRANCISZKAŃSKIM SKARBIE
>wóch miała Polska diabłów błotnych, wysoko w hierarchii piekielnej postawionych — Borutę i Rokitę. Boruta miał swą siedzibę w lochach łęczyckiego zamku, zaś Rokita w tajnych kaliskich podziemiach, chociaż mu i inne przypisują siedziby. Wszystkim wiadomo, że nie lubili się oni piekielnie. Najpewniej z powodu zawodowej konkurencji i chęci zdobycia pierwszeństwa u Belzebuba. Obaj byli związani z moczarami, obaj strzegli ukrytych skarbów i obaj zwodzili i wciągali w bezdenne bagna kupieckie karawany. Każdy z nich czuł się nie tylko szlachcicem, ale i diabelskim wojewodą. Do posług mieli mnóstwo diabłów kusych, pośledniego gatunku, których nieraz zaprzęgali do swych ognistych powozów. Prześcigali się w czynieniu zła, każdy na swym terenie.
W dość już odległym czasie gwardianem franciszkańskiego klasztoru w Kaliszu był ojciec Erazm Walenty Niedzielski. Mnich ten, mimo swej teologicznej wiedzy, miał jedną brzydką słabość: wielkie przywiązanie do pieniędzy. Gromadził je tajemnie w podziemiach klasztornych. Podziemia te łączyły się z korytarzami podziemi miejskich, służącymi niegdyś do celów obronnych. Dziwili się przymierający głodem zakonnicy, dlaczego ginie każdy grubszy grosz ze skarbony i czemu klasztor popada w długi. A skarb w podziemiach rósł i pęczniał wór złotych imperiałów.
Co jakiś czas schodził gwardian do lochów, dokładał pieniędzy i cieszył się swym majątkiem. Pewnej nocy, gdy wszedł tam, aby z żalem zabrać parę sztuk złota na potrzeby kościoła, zastał przy swym worze siedzącego szlachcica w kontuszu i przy karabeli. Był to Rokita we własnej osobie. Podciągnął brew w górę, spojrzał groźnie czarnymi ślepiami na zakonnika i powiada:
141
— Wara!
— To moje — mówi ksiądz Niedzielski.
— A skądżeś to wziął, ojcze? Od panów szlachty wziąłeś pańszczyzną wyciśnięte! Patrz, jak krwawo błyszczy złoto. A to srebro skąd wziąłeś? Mieszczanie ci przynieśli kupiecką chytrością zdobyte, aby zapewnić sobie dobry żywot wieczny. A te miedziaki skąd? Biedni ludzie ci je dali, by pozyskać zdrowie.
— Zbieram nie dla siebie — tłumaczy się gwardian.
— Zbierasz dla sycenia swych oczu blaskiem skarbu, z chęci posiadania złota, ze skąpstwa. Ale ja ci nie wymawiam —■ uśmiechnął się diabeł. — Zbieraj sobie dalej, a ja go będę strzegł.
— Apagel Precz!—krzyknął ojciec Erazm i uciekł z podziemi. Mijały dni, które gwardian spędzał na pokucie i przemyśliwaniu
sposobu odebrania Rokicie skarbu. Aż znalazł ten sposób.
Jako dzień rozprawy z księciem ciemności wybrał ojciec Erazm piąty sierpnia, dzień Matki Boskiej Śnieżnej, co miało w dużej mierze zabezpieczyć od czartowskiej siły. Dni były bardzo gorące, jak to w pełni lata, spodziewał się więc, że trudno będzie piekłu w odwecie uciec się do powodzi. Bo trzeba wiedzieć, że do wszystkich nieszczęść, jakie złe moce sprowadzały na Kalisz, Rokita dodawał swój ulubiony żywioł — wodę. Zatapiał nią nadprośniańskie łęgi, zatapiał pola i drogi, wioski i domy podmiejskie. Parł siłą wody w ulice, niszczył i zabierał rwącym prądem dobytek mieszkańców, topił ludzi i zwierzęta. I tak przez wieki z podległym mu zastępem niszczył miasto, przywodził zło, nędzę i rozpacz.
Na tę rozprawę więc czas już był najwyższy, bo diabelska czereda, rozgoszczona w podziemiach, wiele ostatnio poczyniła szkód. A to straszliwy tyfus zabrał mnóstwo ofiar, a to epidemia cholery azjatyckiej, to znów w dzielnicy żydowskiej zgorzało pięćdziesiąt sześć domów ze starożytną bożnicą. Tego zaś roku był bardzo ciężki przednówek, nędza wielka i wiele wypadków śmierci głodowej między biednymi ludźmi.
Ojciec Erazm postanowił wygonić Rokitę z lochów bronią niezawodną — egzorcyzmami. Do tego dzieła począł przygotowywać się z wielką skrupulatnością. Na próżno nasyłane z podziemi sprośne koźle diabły wodziły na pokuszenie wielebnego mnicha. Myśl egzor-
142
cysty, skierowana ku świętej sprawie, nie dopuszczała grzechu. Leżał krzyżem na modlitwach, umartwiał się i pościł.
Nic więc dziwnego, że rozwścieczył się czartowski wojewoda i chwycił za najgroźniejszą swą broń — rozwarł deszczowe upusty. Błyskawice, pioruny i strugi wody nawiedziły miasto, że nie mógł przygłuszyć ich ani uspokoić nawet głos loretańskiego dzwonka. Na rozkaz swojego pana czarcie tabuny rozbiegły się po mieście i poczęły dąć w rozniecone tu i ówdzie pożary. Wicher zerwał się taki, że z dachów leciały gonty i dachówki, tłukąc szyby kamienic i witraże kościelne. Powstał sądny dzień, a woda w prośnianych korytach przybierała i przybierała.
Szły długie godziny. Co miało spłonąć — spłonęło. Deszcz zgasił resztę ogni, ale sam nie ustawał ani na chwilę. Rokita napędzał ogromne chmurzyska, aby długimi batami biczowały klasztory i miasto. Nie wytrzymały naporu niskie wały rzeczne — puściły. Szeroko rozlały się wody, znosząc ze szczętem kilka mostów. Pewna stara kobieta widziała, jak mostem za bernardynami, zwanym Stawiszyńskim, podmytym z obu stron, chwiały diabły z całej mocy, ale nie mogły uradzić, bo w tym czasie w klasztorze odbywało się błagalne nabożeństwo. Stojący przy tymże moście dom Niemca, niejakiego Kirche, został tak podmyty, że połowa w powietrzu wisiała. Spostrzegłszy to diabelska sfora przeniosła się tam chyżo i uczepiwszy się dachu, na-TOŻnikÓW, framug okiennych i gzymsów kołysała domem tak długo, aż wreszcie cały z ogłuszającym hukiem runął w wodę. Podłe szatany zemściły się w ten sposób na klasztorze bernardynów, bo po niemiecku Kirche kościół znaczy.
Powódź ta była najstraszniejszą w dziejach Kalisza. Zalane zostały ulice, sutereny i niskie partery. Brudne wiry skręcały koliska, niosąc mnóstwo ludzkiego dobytku. Rzeką płynęły wozy i konie, a nawet dzieci w kołyskach. Z jękiem biły dzwony na śmierć.
Zdawało się już, że moce piekielne zwyciężają, bo woda wdarła się także pod klasztor franciszkanów i mogła uszkodzić mury. Rokita zalał całe podziemia.
Był czwarty dzień potopu, a piąty sierpnia.
Stare podanie głosi, że ile razy franciszkanie kaliscy słyszą na chórze łoskot mocny, przypominający pęknięcie obrazu, jest to niewątpli-
143
wy znak śmierci któregoś z zakonników. Taki łoskot usłyszał leź*ący krzyżem na środku kościoła ojciec Erazm, ale pomyślał, że zemrze pewnie brat Laurenty, starzec nie opuszczający już łoża. Zmówił więc za niego pacierz.
Zbliżała się północ, wstał z klęczek gwardian fratrum minorum* i wziąwszy z sobą młodego braciszka z nowicjatu, stanął przed wejściem do podziemi. Zabrali święconą wodę, święconą kredę, gromnicę i dzwonek z Loretto. Otwarli dębowe drzwi do piwnic. Buchnęło stęchłe powietrze i zgasiło świecę. Zapalili ją znowu i po śliskich, kamiennych stopniach poczęli schodzić w dół. Blask gromnicy rozświethł półkoliste stropy i odbił się w gładkim lustrze topieli, wypełniającej więcej niż pół wysokości korytarza.
Egzorcysta stanął na stopniu tuż nad wodą i westchnąwszy przyrzekł oddać część skarbu na powodzian. Następnie otworzył świętą księgę i żegnając się począł czytać głosem najbardziej gromkim:
* braci mniejszych
144
-—-1
— Ехогсіго te immunde spiritus in nomine Patris et Filii*...
Głos ten uderzył w wilgotne ściany, ogłuchłe i milczące, niósł się echem od zalewu, rozpraszał się, oddalał w mroczną czeluść wraz z sykiem płomienia świecy, w którym strwożony braciszek usłyszał wzgardliwy szatański śmiech.
Za każdym nawrotem modlitwy wody ustępowały, obniżały się i ukazywały nowy, mokry jeszcze, ale już nie zatopiony stopień.
I tak kwadrans po kwadransie Rokita, siedzący w głębi podziemnego labiryntu, cofał wody, ustępował pola napierającemu słowami egzorcyzmów. Byłby może i uszedł wcześniej, gdyby nie uciekł się do ostatniej sztuczki. Woda ustąpiła jeszcze trzy stopnie i śpiewającym już pieśń dziękczynną zakonnikom ukazały się w zwodniczo płytkiej toni wysypujące się z wora złote i srebrne monety. Zaległa cisza, jeno gromniczny płomień chwiał się od powstałego nagle przeciągu i barwił żółto pobladłe twarze.
Zaświeciły się znów chciwością oczy gwardiana. Zapomniał się, przerwał swoje święte dzieło i oddawszy księgę drżącemu młodzieniaszkowi, skoczył w martwą wodę, by chwycić cenny wór. Na to tylko czekał podstępny diabelski książę, zbliżył gwałtownie falę powodziową i uniósł na niej egzorcystę daleko poza klasztor, w głąb tajemnych lochów. Ciała już potem nie znaleziono, gdyż stare mury, żywiołem wodnym nadgryzione, nie zdzierżyły szatańskiego śmiechu. Zatrzęsło się sklepienie i runęło w kilku miejscach, nie dając dostępu niosącym ratunek. Przepadł skarb franciszkański, jeno Rokita, którego imienia nikt już dziś w KaHszu nie pamięta, siedzi w starych podziemiach, zazdrości sławy Borucie i czyha na dusze tych, co się mogą jak ojciec Erazm w swej chciwości zapomnieć.
* Wypędzam cię, nieczysty duchu, w imię Ojca i Syna...
RYZA MAGDA
to lat z górą temu, w miejscu gdzie później wzniesiono cerkiew, a dziś stoi gmach Powszechnego Domu Towarowego w Kaliszu, stał duży, piętrowy budynek z czterema białymi kolumnami. Między dwiema środkowymi, jak dwiema nogami olbrzyma, było wejście do szynku. Porównanie kolumn do nóg było widocznie tak przekonywające, że szynk ów zwano „Międzynogi".
Pewnego roku zima zanosiła się ciężka. Po Bożym Narodzeniu mrozy chwyciły okrutne i skuły rzekę do dna.
Wieczór sylwestrowy zapadał szybko w opustoszałym mieście. Mieszkańcy Kalisza spędzali go w ciszy swych domów, bojąc się wyjść na ulicę. Jedynie na placu kolegiackim w szynku „Międzynogi" błyszczały światła we wszystkich oknach i słychać było skoczną muzykę. W kącie, na dwóch szerokich ławach, siedzieli muzycy — klarnecista, basista, ktoś przy bębnie i młody skrzypek January. Był on świetnym muzykantem i znał go cały Kalisz. Grał nie tylko na wszystkich zabawach i weselach, ale i na wszelkich widowiskach dobroczynnych.
January niechętnie grał w szynku, ale cóż, musiał zarabiać. Rodzice zmarli na czarną ospę, a on utrzymywał sześcioro drobnego rodzeństwa. Grał właśnie, patrząc obojętnie na tańczących i świeżo przybywających gości. Byli to ludzie bodaj najgorsi z całego miasta —■ zabijaki, złodzieje, pijacy i ich sprzedajne kamratki. Karczma miała brzydką nazwę i złą sławę. Prowadził ją kaprawy Niemiec, nieczuły na tę opinię.
Jarzyły się światła świec, chmura tytoniowego dymu wisiała nad głowami tańczących. Pod ścianami, na szerokich ławach drzemali pijani, a przy nich siedziała niemłoda, lecz dziarska jeszcze, piersista
146
kobieta, zwana Ryżą Magdą lub niemiecką mamką. Krążyły o niej %le wieści, a nawet powiadano, że podobno zadusiła kiedyś własne dziecko.
Było już blisko przed północą, zabawa wrzała na całego, a Ryża Magda siedziała wciąż pod ścianą. Nikt nie chciał z nią tańczyć. Właśnie January uciął smyczkiem ostro ostatni takt, otarł spocone czoło i napotkawszy natarczywy wzrok niemieckiej mamki, odwrócił od niej z odrazą oczy. Nagle spojrzał w oszklone drzwi, gdyż w tym momencie przed szynk zajechała w galopie, zaprzężona w czwórkę karych koni, lśniąca, świecąca latarniami kareta i wyszedł z niej elegancki, wysoki, czarno ubrany pan. Gdy elegant wchodził z chmurą mroźnej mgły do izby, witał go już w niskich ukłonach otyły Niemiec, właściciel szynku. Przybyły zdejmował i rzucał mu pańskim gestem, nie patrząc, cylinder, futro i rękawiczki. Jego czarne, ogniste oczy były utkwione w Ryżą Magdę. Musiała widać podobać mu się jej dziobata, brzydka twarz, gdyż podszedł szybko do niej i skłonił się wytwornie. Orkiestra zagrała wirowego walca i mamka poszła w tan. Wszyscy usunęli się z szacunkiem pod ściany i na kręgu wolnej przestrzeni tańczyła tylko ta jedyna para, ściągając na siebie całą uwagę.
10*
147
Z pierwszym uderzeniem zegara farnej wieży, który począł wybijać północ, January spostrzegł z przerażeniem, że jedna noga eleganckiego gościa błyska lśniącym lakierkiem, druga zaś końskim kopytem. Młody skrzypek zmącił raptem rytm walca i zagrał „Pod twoją obronę". W tym momencie stało się coś, co zapamiętali wszyscy do końca życia i przekazali w opowieści dzieciom i wnukom. Elegancki pan chwycił Ryżą Magdę, tak jak ją trzymał w tańcu, i skoczył z nią prosto w okno. Brzęknęły szyby i runęła na bruk wyrwana futryna. Błyskawicznie zatrzasnęły się za nimi drzwiczki karety, karę konie buchnęły z nozdrzy ogniem i ruszyły z piekielnym turkotem kół po przemarzniętym bruku.
Oniemiały i trzęsący się ze strachu szynkarz teraz dopiero spostrzegł, że trzyma zamiast futra i cylindra wielką .słomiankę spod drzwi i kwartę do okowity. Wszyscy jeszcze stali przerażeni i milczący, gdy ciszę nocy przerwał bolesny krzyk w mieszkalnej części budynku. To z dwunastym uderzeniem farnego zegara rodził się szynkarcesao^
SŁOWNICZEK WYRAZÓW STAROPOLSKICH GWAROWYCH I OBCYCH
Allach — w religii muzułmańskiej imię boga, stwórcy świata
alkierz — tu: niewielka izdebka bez okien, używana jako sypialnia
barć — otwór wydrążony w drzewie w lesie, także kłoda z wydrążo-
nym otworem, przeznaczone dla roju pszczół baszta — wieża o charakterze obronnym, najczęściej kamienna lub mu-
rowana, także drewniana, okrągła lub w kształcie graniasto-słupa, włączona w obręb murów obronnych zwykle na narożnikach
tytuł nadawany cywilnym i wojskowym urzędnikom w dawnej Turcji
tu: imię własne złego ducha, władcy piekieł tu: długa strzała do kuszy
tu: pień drzewa oczyszczony z gałęzi, sęków i kory czcionka, litera w drukarstwie zbrojownia
pachołek na usługach władzy miejskiej, pomocnik w utrzymaniu porządku publicznego świątynia
tu: zapis własną krwią duszy diabłu obserwatorium astronomiczne wąska deska, łupana z pnia drzewa iglastego w Polsce przedrozbiorowej człowiek wyznający inną religię chrześcijańską niż katolicka, np. protestant, kalwin, arianin tu: dowódca dziesięcioosobowej grupy żołnierzy w Kościele katolickim obrzęd liturgiczny polegający na wypędzaniu diabła
tu: narzędzie do wymierzania kary, rodzaj dybów z otworami na ręce i nogi tu: obszerna szata lniana przełożony klasztoru w niektórych zakonach średniowieczna broń kłująca i sieczna, złożona z drewnianego trzonu i osadzonej na nim siekiery oraz grotu. Należała do uzbrojenia piechoty, potem straży miejskiej i dworskiej tu: pogląd religijny, błędny z punktu widzenia religii katolickiej jako panującej
w średniowieczu poseł lub urzędnik ogłaszający w imieniu władzy ważne zarządzenia
bej
Belzebub
bełt
bierwiono
buksztab
cekhauz
ceklarz
chram cyrograf dostrzegalnia • dranica dysydent
dziesiętnik egzorcyzm
gąsior
giezło
gwardian
halabarda
herezja herold
149
imperiał
intronizacja j antar jasyr j"k
Junosza kaduczy kaleta
kandelabr karabela
karakon
karzeł
kaszta
kasztel kasztelan
kij anka
kirkut
kobiałka
komes
konfrater
konterfekt
kontyna
kufa
Jcwarta
kwestarz Jaska opolna
Lechita Lucyper
ławica
łyk
maj dan mirza
- moneta w Rosji carskiej wartości dziesięciu rubli, potem piętnastu. Na ziemiach polskich pod rosyjskim zaborem także moneta pięciorublowa
- wprowadzenie na tron
- bursztyn
- niewola u Tatarów lub Turków
- skórzany worek podróżny, w który ładuje się bagaże przewożone zwykle na grzbietach zwierząt; także tobół
- dziarski, odważny młodzieniec
■ diabelny, piekielny
- skórzana torebka, woreczek na pieniądze, noszony zwykle przy pasie
- tu: ozdobny świecznik kilkuramienny
■ lekka, ozdobna krzywa szabla, noszona przez szlachtę polską głównie podczas uroczystości
- karaluch
- tu: rodzaj niskiego fotela lub krzesła
■ szuflada wsuwana w regał, podzielona na przegródki, w których mieszczą się czcionki
- tu: zamek warowny
urzędnik książęcy za Piastów, zarządzający kasztelem i przylegającym do niego terenem. Od XIV w. wyższy urzędnik państwowy zasiadający w senacie i dowodzący pospolitym ruszeniem kasztelami
- tu: rodzaj drewnianej, grubej łopatki z krótkim trzonkiem, służącej na wsi do prania bielizny i obijania lnu
- cmentarz żydowski
■koszyk o okrągłym dnie, pleciony z wikliny lub łyka
- w średniowieczu dostojnik zarządzający okręgiem administracyjnym
■ tu: współtowarzysz, kolega, kamrat
- portret, wizerunek, obraz
- świątynia pogańskich Słowian, Prusów i Litwinów
- tu: wielka beczka
- tu: naczynie o pojemności czwartej części garnca, równe 1 litrowi
- tu: zakonnik zbierający datki na utrzymanie klasztoru
- symbol władzy opolnej. W dawnej Polsce położone blisko siebie osady rodowe łączyły się dla bezpieczeństwa w związki zwane opolami; na czele związku stał pan opolny
- potomek Lecha, legendarnego założyciela państwa polskiego
- w chrześcijańskich wierzeniach imię władcy piekieł, anioła zbuntowanego przeciw Bogu
- tu: piaszczysta mielizna w korycie rzeki
- podmokła łąka, najczęściej w korycie rzeki
- tu: mieszczuch, pogardliwa nazwa pochodząca od noszonych przez uboższe mieszczaństwo tanich żupanów z konopnego włókna czyli łyka
- tu: osada śródleśna drwali
-wódz, książę tatarski; także szlachcic tatarski
150
mitra — tu: oznaka godności książęcej, królewskiej
muezin — duchowny muzułmański wzywający śpiewem z minaretu do
modlitwy
murator — człowiek prowadzący prace budowlane; budowniczy, architekt
muszkiet — ręczna broń palna dużego kalibru. W XVI i XVII w. strzelano z niej opierając lufę na podstawce i zapalając ładunek lontem
neofita — ten który przyjął nową wiarę lub sposobi się do jej przyjęcia
obiata — w czasach pogańskich Słowian ofiara, dary składane bóstwom
opat — przełożony klasztoru w niektórych zakonach
osława —zła opinia
«strokół — obwarowanie z drewnianych, zaostrzonych u góry pali, wbi-
tych gęsto obok siebie; palisada, częstokół
ostrów — wyspa, tu także mielizna w korycie rzeki
otrok — dawniej młody mężczyzna, później chłopiec; także najemnik
w młodocianym wieku, sługa
palisada — patrz: ostrokół
patena — płaski talerzyk, złoty lub pozłacany, używany jako naczynie
liturgiczne
patoka — miód otrzymywany z plastrów przez wyciekanie
pauper — biedak, ubogi
płużyca — prymitywne narzędzie bezkołowe o konstrukcji zbliżonej
do pługa, służące do orki gleb lekkich, używane przez niektórych Słowian już we wczesnym średniowieczu
podwika —-tu: kobieta, niewiasta
postponować — lekceważyć, pogardzać
prasoł — kupiec handlujący solą. Dawniej sól z kopalni rozwozili i sprze-
dawali w kraju wędrowni kupcy, którzy mieli określone zwyczajowo szlaki i granice zasięgu
rapier — broń sieczna o długiej, prostej klindze i ostrych krawędziach
rataj —najemny robotnik do prac na roli; parobek folwarczny
retman — starszy flisak, odpowiedzialny za spław
rusznica — ręczna broń palna o długiej lufie, używana w XV-XVII w.
rzygacz — tu: ozdobny wylot rynny w kształcie paszczy zwierzęcej lub
maszkary, szczególnie rozpowszechniony w architekturze gotyckiej; gargulec
sabat — w dawnych wierzeniach ludowych orgie czarownic i złych
duchów; tu także w przenośni: zbiegowisko, tumult
samotrzeć — w towarzystwie dwóch osób, we troje
sandżak — tu: okręg administracyjny w sułtańskiej Turcji
seraj — dawny pałac wschodniego władcy
socha — prymitywne drewniane narzędzie orne o rozdwojonym rylcu
Swarog — prawdopodobnie bóstwo ognia, czczone za czasów pogaństwa
na Rusi. Domniemany ojciec Swarożyca
Swarożyc — naczelne bóstwo grupy Słowian połabskich, czczone w Ra-dogoszczy i znane pod nazwą Radogost. Zdaniem niektórych badaczy kult Swarożyca był rozpowszechniony w całej Sło-wiańszczyźnie
synod —- tu: zjazd duchowieństwa
szafraniec ■— tu: człowiek o rudych włosach; w przenośni: łupieżca, zbój
151
tamburyn — mały, płaski bębenek z metalowymi krążkami, w który uderza się dłonią
torquetum — podstawa lunety umożliwiająca jej obrót
uroczysko — odludne miejsce, często w puszczy, u dawnych Słowian związane z kultem jakiegoś bóstwa, odbywaniem narad itp.
wierzeje — dwuskrzydłowa brama zbita z desek; dwuskrzydłowe duże
drzwi
więcierz — rozpięta na drewnianych obręczach siatka do łowienia ryb
włosiennica — koszula z szorstkiej tkaniny z włosia, noszona dla umartwiania się, pokuty itp.
wrzeciądz — urządzenie do ryglowania drzwi lub bramy, drąg lub żelazna sztaba obracająca się na sworzniu
wyżenąć — wygnać, wypędzić
zamtuz — dom rozpusty
zwiernica — tu: jutrzenka, gwiazda widoczna przed wschodem słońca; także pierwsza gwiazda wieczorna
żak — tu: uczeń, student
R. W.
ŹRÓDŁA I KOMENTARZE
O POWSTANIU KALISZA. Według: O. Kolberg Kaliskie i Sieradzkie. T. II.
SREBRNY DENAR TRAJANA. W oparciu o: K. Dąbrowski Z przeszłości Kalisza. Warszawa 1970; S. Smolka Uwagi o pierwotnym ustroju społecznym Połski piastowskiej. Warszawa 1959.
MILCZĄCE ŻABY. Według wersji zasłyszanej od mieszkańców Starego Miasta w Kaliszu.
KLĄTWA ŚWIĘTEGO WOJCIECHA. Według wersji zasłyszanej od mieszkańców Starego Miasta w Kaliszu.
RĘCE ANNY.W oparciu o: A. Chodyński Kroniczka historyczna miasta Kalisza. Kalisz 1885; J. Długosz Dzieje Polski. Księga VII, s. 425.
KSIĘŻNA LUDGARDA PIJE PIWO. W oparciu o: A. Chodyński Kroniczka...
DOROTKA. Według wersji zasłyszanej. Istnieje inna wersja, według której zamurowana w baszcie dziewczyna była mleczarką wiejską, ukaraną za fałszowanie mleka.
KRÓL I MACIUŚ. Według wersji zasłyszanej.
KRÓLEWSKIE PTAKI. W oparciu o: A. Chodyński Kroniczka...
OPOWIEŚĆ O JASTRZĘBIU. W oparciu o: W. Mikrot Ałbum uczącej się młodzieży polskiej. Lwów 1879; T. Ujazdowski Rzecz o gilotynie znanej w Polsce według rzeźby w kościele tv Kaliszu. „Wiadomości Literackie". Warszawa 1827.
O BORYSŁAWIE Z PUSZCZY. Według wersji zasłyszanej w okolicy Błaszek, przekazanej przez S. Jaśkiewicza.
JAK MICHAŁEK SPRZEDAŁ ŚWIĘTEMU KROWĘ. Według wersji zasłyszanej •od J. Orczykowskiego z Cekowa, woj. kaliskie.
JAK POWSTAŁ OPATÓWEK. W oparciu o: J. Raciborski Monografia Kalisza. Kalisz 1912.
PODANIE O KORZENIEWIE. Według wersji zasłyszanej w Korzeniewie, woj. kaliskie, przekazanej przez G. Przybylską.
STRASZNY DWÓR W SZADKU. Według wersji zasłyszanej od J. Orczykowskiego z Cekowa, woj. kaliskie.
O KAMIENIU GOŁUCHOWSKIM. Według: W. Klepandy „Biuletyn Informacyjny PTTK". Kalisz 1956. Istnieje kilka wersji o gołuchowskim głazie narzutowym, m.in. że ukrywa on śpiących rycerzy królowej Jadwigi lub że znajduje się pod nim wielki skarb, który ten zdobędzie, kto w noc świętojańską zerwie kwiat paproci.
SPRAWA MISTRZA. Według wersji przekazanej przez S. Jaśkiewicza. Podobną, a dotyczącą Stawiszyna i Rychwała, przytacza O. Kolberg w dziele Kaliskie, t. I., s. 11.
GOSZCZANOWSKIE TURCZYNKI. W oparciu o fakty zebrane w: J. Łaski Liber Be-neficiorum Archidjecezyi Gnieźnieńskiej. T. II. Gniezno 1881, s. 61-62. Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. T. II. Warszawa 1881, s. 752; Turczynki z Goszczanowa. „Dookoła Świata". Warszawa 1957 nr 53. Opowieść opracowana przez J. Z. na podstawie materiału nadesłanego redakcji przez M. A. Krawczyńskiego.
153
CZAROWNICA. Według pomysłu autora, w oparciu o fakt znalezienia zwłok kobiety w habicie franciszkańskim w podziemiach klasztornego kościoła. J. Raciborski w rozdziale Kościół i klasztor oo. franciszkanów w dziele Kościoły kaliskie, wyd. 1923, pisze: „Trumna z oszklonym otworem zwraca uwagę zwłokami doskonałe do połowy korpusu zachowanymi. Według tradycji klasztornej trumna ta zawierać ma zwłoki świątobliwej zakonnicy Agnieszki herbu Łodzia-Brodowskiej, która, jak podaje Herbarz Niesieckiego, t. II, s. 299, ukrywając swą płeć wstąpiła do klasztoru oo. franciszkanów w Kaliszu w charakterze braciszka zakonnego i przez czas pewien budowała zakonników życiem pełnym umartwienia; po ujawnieniu podstępu przeniesiono ją do sąsiedniego klasztoru pp. franciszkanek, a gdy zakończyła ascetyczne życie, zwłoki jej pochować miano w grobie zakonnym pod kaplicą Męki Pańskiej. Potwierdzenia jednak tego faktu, dochowanego tylko w tradycji, w żadnych aktach klasztornych ani w księdze zmarłych nie znaleźliśmy." Według współczesnych przypuszczeń mogą to być zwłoki jednej z bogatych dobrodziejek klasztoru pochowanej w podziemiach kościoła franciszkańskiego z wdzięczności.
JAK ŚWIĘTY JÓZEF POMÓGŁ WYPĘDZIĆ SZWEDÓW. Według wersji zasłyszanej od M. Herbich z Kalisza.
SERCE RATUSZOWEGO ZEGARA. Według pomysłu autora, w oparciu o: J. Raciborski Monografia...; A. Chodyński Kroniczka...
KARCZMA „KUREK". Według: L. Niemojowski „Kaliszanin", Kalisz 1877 nr 1.
DIABELSKIE SKRZYPKI. Według: A. M. Jawornicki „Kaliszanin", Kalisz 1874 nr 72.
O ROKICIE I FRANCISZKAŃSKIM SKARBIE. W oparciu o wersje zasłyszane i zebrane fakty w: A. Chodyński Kroniczka... J. Raciborski Monografia...
RYŻA MAGDA. Według wersji zasłyszanej.
E. K. -W.
l'IS RZECZY
PRZEDMOWA.................... 5
O powstaniu Kalisza............. 11
Srebrny denar Trajana............ 13
Milczące żaby................ 20
Klątwa świętego Wojciecha........'. . 24-
Ręce Anny................. 28;
Księżna Ludgarda pije piwo......... 36
Dorotka.................. 42
Król i Maciuś................ 47
Królewskie ptaki.............. 51
Opowieść o jastrzębiu............ 59'
O Borysławie z puszczy........... 65
Jak Michałek sprzedał świętemu krowę .... 69'
Jak powstał Opatówek ........... 75
Podanie o Korzeniewie............ 80
Straszny dwór w Szadku.........v. . 84
O kamieniu gołuchowskim.......... 89
Sprawa mistrza............... 93
Goszczanowskie Turczynki.......... 98
Czarownica................. 104
Jak święty Józef pomógł wypędzić Szwedów. . . 114.
Serce ratuszowego zegara........... 118:
Karczma ,,Kurek".............. 123-
Diabelskie skrzypki............. 135
O Rokicie i franc szkańskim skarbie...... 141
Ryża Magda................ 146-
SŁOWNICZEK WYRAZÓW STAROPOLSKICH, GWAROWYCH 1 OBCYCH.................. 149
ŹRÓDŁA I KOMENTARZE.............. 15£
Redaktor
Ryszarda Wilczyńska
Redaktor techniczny Zbigniew Nożyński
Korektor Barbara Łizoń
Printed in Połand
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE — POZNAŃ 1976
Wydanie I. Nakład 30 000 + 290 egz.
Ark. wyd. 9,4 ; ark. druk. 10,25
Oddano do składania 12 II 1975 r.
Podpisano do druku 4 XII 1975 r.
Druk ukończono w styczniu 1976 r.
Papier druk. — mat. KI. III. 70g. 70x100
Zam. nr. 670/75 R — 17/691 Cena zł 40,—
POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE
IM. MARCINA KASPRZAKA W POZNANIU
U