Baśnie i legendy kurpiowskie Zdzisław Nowak



ZDZISŁAW NOWAK

Jak Boruta zakochał się w karczmarzowej córce

Baśnie i legendy kurpiowskie

Ilustrował JERZY FLISAK

NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 1988

>

,w

,9ЬЧ

QlW

1 СЙчіз L

O Jadźwingach, Czerwonym Borze i o Janku Sierocie

Wielu sławnych synów miała Łomża. Walecznych rycerzy i uczonych mężów, nieustraszonych kupców wędrujących z towarami do dalekiej krainy Franków, a także krainy Brytów leżącej za głębokim morzem, miała płatnerzy o złotych rękach, których zbroje noszono na krakowskim Wawelu i w murach moskiewskiego Kremla, miała też znakomitych ludwisarzy odlewających z brązu dzwony i armaty, które przetrwały stulecia.

A zatem, kto był najdzielniejszym i najodważniejszym z łomżynian? Kto najjaśniejszymi zgłoskami zapisał się w dziejach prześwietnego grodu?

Dziś w Łomży na te pytania przeróżne padają odpowiedzi. Dziesiątki zacnych nazwisk wymieniają znawcy historii zakochani w swoim mieście. Prześcigają się w podnoszeniu zasług ludzi wielkich i dostojnych. A jednak o tym najważniejszym nie wspominają nawet słówkiem. Dlaczego? Czyżby nigdy nie słyszeli o bohaterze najdzielniejszym z dzielnych?

Cóż, najwyższa pora, by przeczytali tę legendę.

W czasach, kiedy na tronie krakowskim zasiadał Kazimierz II zwany po latach Sprawiedliwym, w książęcych borach nad Narwią rozwijała się Łomża. Nie, jeszcze nie żadne wielkie miasto, lecz zwyczajna leśna osada złożona z czterdziestu drewnianych chałup zamieszkanych przez czterdzieści rodzin, żyjących z dobrodziejstw i puszczy, i rzeki.

Tak naprawdę to w czterdziestu łomżyńskich chałupach żyło nie czterdzieści rodzin, ale trzydzieści dziewięć, ponieważ w tej czterdziestej mieszkał samotny jak palec Janko Sierota. Młodzik słusznego wzrostu, szeroki w ramionach, ciemnowłosy, z brwiami czarnymi niczym krucze skrzydło. A że chłopak przy tym serce miał szlachetne i uśmiech ciągle na twarzy, lubiany był przez wszystkich, od dzieci po siwobrodych starców.

5

- Stryjku Janku, zrób mi kukiełkę, bo nie mam kogo utulić w kolebce - prosiła go maleńka Świętochna.

- Stryjku Janku, wyciosaj mi z drewna prawdziwego konika - prosił go mały Zdzieszko.

Janko Sierota śmiał się radośnie i nie odmawiał nikomu. Z garści siana, kawałka szmatki i lnianych kłaków spod jego palców wychodziły przepiękne księżniczki z warkoczami po pięty, zaś z kawałka lipowego drewna rumaki rycerskie, na których można było hasać do wieczora.

Kiedy trzeba, brał łuk i kołczan ze strzałami własnej roboty i jeszcze przed porannym brzaskiem ruszał w las. Nie zdarzało się, by wracał do Łomży z pustymi rękami. Zdobyczą dzielił się zawsze z sąsiadami. Temu dał dziką gęś, tamtemu sarni udziec, jeszcze innemu tuszkę dzika.

Życie pośród borów pełnych łownego ptactwa i zwierzyny oraz strug i rozlewisk, w których aż kipiało od smakowitych szczupaków, jazgarzy, piskorzy, karasi i tłustych leszczy, miało mnóstwo zalet. Zapewniało codzienne jadło, budulec na chaty, skóry na odzienie. I co nie mniej ważne, toczyło się spokojnie, bez tych krwawych tragedii, jakie co i raz wybuchały na zachodniej granicy, tej z niemieckim cesarstwem.

Do czasu jednakże...

Któregoś tygodnia król Kazimierz wyruszył z wojskiem na pogańską Jawież. Krainę graniczącą od wschodu z Mazowszem. Mężni Jadźwingowie bronili wsi rodzinnych, lecz w końcu ulegli polskiemu rycerstwu. Wielu z nich zginęło, wielu wycofało się w niedostępne błota. Król w wielkiej chwale i z bogatymi łupami zawrócił do Krakowa.

Zaraz po powrocie wydarzyła się rzecz straszna. Król Kazimierz w czasie uczty nagle jęknął, złapał się za brzuch i zleciał z ławy. Skonał w okrutnych męczarniach, zanim wezwano medyka.

Rozmaicie o tej nieoczekiwanej śmierci powiadano wówczas. Jedni o otrucie monarchy podejrzewali stronników Mieszka Starego, uparciucha pchającego się na tron krakowski. Inni natomiast gadali, że była to tajemna zemsta ze strony Jaćwieży. Byli też nawet i tacy, którzy przysięgali na wszystkie świętości, że widzieli jakowegoś człeka w dzikich skórach wykradającego się nocą z zamku.

Prawdziwa zemsta Jadźwingów nie kryła się w kielichu z trucizną, lecz nadciągała lasami.

W tamtych czasach rządziło światem prawo zbrojnego odwetu. Oko za oko, ząb za ząb, najazd za najazd. Po sromotnej porażce z rycerstwem króla Kazimierza wódz Jadźwingów sprzymierzył się z pokrewnymi plemiona-

6

mi pogańskich Litwinów, f otrzymaf od nich cenną pomoc: setki łuków, tysiące strzał, dziesiątki tarcz obitych skórą żubra oraz wyśmienitych mieczy. Zaraz też na czele dzielnych oddziałów wyprawił się głuchymi borami na stronę Mazowsza. Cichaczem niby wilk leśny przemknął się wzdłuż Biebrzy, przeprawił się przez Narew i na szczęście dla łomżynian nie skręcił od razu w górę na Łomżę, lecz wpierw nieco w dół, w kierunku Zambrowa, wsi dużej i bogatej.

Jadźwingowie dobrze wiedzieli, co robią. Nie darmo ich szpiedzy myszkowali w przebraniu po mazowieckich borach. W przeciwieństwie do Łomży, otoczonej ziemnym wałem i wysokim ostrokołem z dębowych bali, bezbronny Zambrów wydawał się kęskiem łatwym do przełknięcia.

Jednego napastnik nie przewidział. Puszczacy wypalający w lasach smołę wypatrzyli zbliżających się wojowników z Jaćwieży i o niebezpieczeństwie zagrażającym spokojnym osadom zdołali uprzedzić mazowieckie rycerstwo.

Wkrótce w borach pomiędzy Łomżą a Zambrowem doszło do krwawego starcia. Do bitwy, o jakiej dotąd na Mazowszu nie słyszano.

Tydzień trwały okrutne boje. Potem jeszcze tydzień. Śmierć zbierała obfite żniwo. Spracowana kostucha latała z kosą od jednej kępy do drugiej, od jednego zagajnika do drugiego, od jednej polany do drugiej. A gdzie przeleciała, tam ginęli ludzie.

Na grzebanie zabitych nie było czasu. Trupy wojowników i koni walały się wszędzie. Na polankach, między krzewami, w paprociach i w moczarowym sitowiu. Kto nie zginął od razu od miecza lub strzały, ten umierał powoli od ran i z wycieńczenia.

I wtenczas stało się to najgorsze. Od straszliwego pobojowiska zaczęła szerzyć się zaraza. Pomór śmiertelny zaatakował okoliczne wioski. Ludziska marli jako muchy na mrozie. Kto mógł, a miał trochę sił, porzucał dobytek i uciekał jak najdalej od zadżumionego siedliska.

Łomża zamknęła wrota i nie wpuszczała do środka nikogo, by nie przywlókł tutaj zarazy. Wolała przymierać głodem.

- Trzeba pójść na pobojowisko i podpalić tamtejszy las. Ogień zniszczy śmiertelną zarazę i nas ocali. Potrzebny tylko ochotnik. Wystarczy jeden - wójt popatrzył na łomżynian. - Kto pójdzie z ogniem do tamtego boru?

Odpowiedziało mu głuche milczenie. Nikt nie podniósł ręki, nikt nie wysunął się do przodu.

- Czyżby nie było pośród nas nikogo, kto oddałby własne życie, aby

7

uratować innych? Nie ma wśród nas tego jednego, najdzielniejszego? -powtórzył wójt trudne pytanie.

Znowu odpowiedziała mu głęboka cisza.

Łomżynianie nie raz i nie dziesięć mężnie sobie poczynali broniąc osady przed nacierającym wrogiem. Nie tchórzyli, nawet jeśli wróg był o wiele od nich silniejszy. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Wszakże i w kota wstępuje lew, gdy pies odetnie mu drogę. Co innego wszakże nieprzyjaciel, choćby najlepiej uzbrojony, a co innego wróg niewidzialny, niosący śmierć dziesiątkom, setkom i tysiącom ludzi. Także tym najdzielniejszym.

Akurat w tejże chwili nadszedł Janko Sierota. Słysząc ostatnie słowa wójta, wykrzyknął bez wahania:

- Ja pójdę. Sam jestem na świecie. Nie mam rodziny, niewielka więc będzie strata, jeżeli nie wrócę.

- Nawet gdybyś powrócił z zarażonego boru, nie otworzymy ci bramy. Pojmujesz chyba, że mógłbyś przywlec tu morowe powietrze, ową śmiertelną chorobę - ostrzegł go wójt. - Aby ocalić innych, musisz poświęcić własny żywot.

- Pójdę. Co mi tam, zaryzykuję. Może jakoś przeżyję? A jeśli nie, to przecież lepiej, abym ja zginął niźli dzieci niewinne. Uchylcie nieco wrota, bym mógł przecisnąć się na tamtą stronę.

Najdzielniejszy z dzielnych wysunął się przez szczelinę, skinął ziomkom ręką, uśmiechnął się po raz ostatni i zawołał:

- Cóżeście tak nosy pospuszczali do samej ziemi? W dobrą przyszłość trzeba wierzyć, inaczej życie nie miałoby sensu. A teraz żegnajcie mi, łomżynianie. Proszę jeno, abyście zachowali mnie we wdzięcznej pamięci.

I poszedł.

Niebawem w lesie, na pobojowisku, w kilku miejscach zapłonęły stosy chrustu. Po godzinie ogień rozszalał się na dobre, tworząc na niebie ogromną czerwoną łunę.

- Czerwony bór. Prawdziwie czerwony bór - szepnął Janko ze zgrozą, nie przeczuwając, iż po latach ludzie właśnie Czerwonym Borem nazwą te okolice.

Wycofując się, w pewnej chwili zauważył dziewczynę rozciągniętą pod jałowcem. Bez hełmu na głowie, jedynie w półpancerzu zdobionym ćwiekami ze złota. Gdyby nie jej długie jasne włosy, pewnie by leżącej bez ruchu nie dostrzegł.

Dziewczyna tutaj? - zdumiał się. - A cóż ona robiła wśród okrutnych wojów? I Polka to czy Jadźwinka? Pewnikiem wyczołgała się po bitwie z

8

boru i przywlokła aż dotąd. Dłużej nie miała siły. Wyzionęło ducha niebo-żątko z dała od rodzinnego domu. Trza ją tu gdziesik pogrzebać. Choćby po to, by wilcy nie rozwłóczyli biednych kosteczek po puszczy. Ha, a może ona jeszcze wcale nie zmarła? Może uśmierciłem ją ociupinę za wcześnie? Może jeszcze dycha?" *

Tak sobie rezonując chłopak ukląkł i pochylił się nisko nad dziewczyną w zbroi.

Dychała. Życie kołatało się w niej ledwie, ledwie. Była nieprzytomna, ale jednak żywa.

Janko Sierota zbyt wiele w swym krótkim żywocie doświadczył, by nie wiedzieć, iż w wyścigu ze śmiercią liczy się każda chwila. Błyskawicznie sięgnął za pasek po nóż, rozciął napięte rzemienie i odrzucił blachy pancerne

9

utrudniające oddech. Następnie wziął dziewczynę na ręce i począł nieść jak najdalej od płonącego boru.

Bez przeszkód dotarł do nurtów Orzyca. Poprzez rzekę pożar przerzucić się chyba nie zdoła? Po drugiej stronie powinno być bezpiecznie.

Na przeciwległym brzegu rzeki Janko znał polankę otoczoną gęstą dąbrową. Znakomicie osłaniającą przed dokuczliwymi jesiennymi wiatrami i niedobrymi ludźmi. Nie zwlekając skierował się w tamtą stronę.

Na początku zbudował na polanie skromny szałas z gałęzi i chrustu. Potem ze starej myśliwskiej budy przyniósł dzban, gliniane garnki oraz ciężki topór. Wkrótce wystawił pod drzewami chatę. Z tęgich bierwion, trwałą i ciepłą.

Do Łomży w najbliższym czasie wolał nie wracać. Bał się, aby ich nie przepędzono precz, jako tych, którzy roznoszą śmiertelną zarazę.

I tak oto dla Janka Sieroty zaczęły się dni niezwykle trudnych obowiązków. Sam musiał zbierać zioła, szykować napary i podawać je dziewczynie, nadal jeszcze leżącej bez przytomności. Ostrożnie karmił biedulę soczystymi jeżynami, dzikimi malinami oraz króliczym mięsem rozgotowanym na papkę. Rany i potłuczyny smarował mazidłem, które sporządził z ziół utartych starannie z gęsim smalcem. Ciało zaś nacierał bobrowym sadłem i czekał cierpliwie. Aż wreszcie się doczekał.

Któregoś ranka dziewczyna westchnęła głośno i otworzyła oczy. Na widok chłopca uśmiechnęła się promiennie, szczęśliwie, tak prawdziwie po polsku. Niestety, słowa, które wyszeptała, polskimi nie były.

Jadźwinka? - domyślił się Janko od razu. - Wojowniczka z wrażego obozu. Tym bardziej nie mogę pokazać jej w Łomży. Ubiliby dzieweczkę łomżynianie, ani chybi oddaliby ją w ręce kata. Albo nie czekając na stos płonący wrzucili. Dobrze znam swoich ziomków. Zrobiliby to ze strachu przed zarazą i z zemsty za krwawy najazd. Lepiej niechaj pozostanie u mnie, dopóki całkiem nie wydobrzeje".

Kiedy dziewczyna odzyskała nieco siły, rozpoczęły się w borze nad Orzycem lekcje polskiego języka.

- Janko - wskazywał chłopak palcem na siebie i dodawał wyraźnie: - Ja Janko.

Dziewczyna roześmiała się głośno. Dotknęła delikatnie jego dłoni i powtórzyła:

- Janko. Ty Janko. A ja Jadźwinka.

- Znaczy się, Jadwiżka - uradował się młodzik i też się głośno roześmiał . - Po waszemu Jadźwinka to niemal to samo, co po naszemu Jadwiżka.

10

Te dwa słowa prawie się nie różnią. Dla mnie pozostaniesz więc na zawsze Jadwiżką.

I tak już zostało.

Jadwiżką, która straciła w tej nieszczęsnej wyprawie ojca i wszystkich braci, nie miała po co wracać na ziemie Jaćwieży. Zdecydowała się osiąść w borze nad Orzycem i dzielić los ze swoim wybawcą. Zresztą nie mogła i nie chciała postąpić inaczej. Pokochała przecież Janka.

Po dwóch latach urodził im się syn. Dali mu na imię Tęgomir. A był to chłopiec z czarnymi jak krucze skrzydło brwiami oraz włosami jaśniutkimi i złocistymi niczym puszczański bursztyn. Potem pojawiła się w ich chacie córka nazwana Dobrosławą. Również czarnobrewa i jasnowłosa. Później przyszedł na świat chłopiec i znowu dziewczynka. Sześciorga dzieci doczekali się szczęśliwie w leśnym ustroniu. Poza Tęgomirem i Dobrosławą jeszcze Świętka i Miłoszki, Wyszesława i Nawojki. A każde wesołe i dobre. I niezwykłej urody, czarnobrewe po ojcu oraz jasnowłose po matce.

Minęły lata. Niektóre z dzieci poprzenosiły się do sąsiednich wiosek, pozakładały własne rodziny. Niebawem Janko i Jadwiżką doczekali się wnucząt. Także czarnobrewych, jasnowłosych i wesoło szczebioczących. Nic zatem dziwnego, że żyli bardzo długo i bardzo szczęśliwie.

Jeśli spotkacie dzisiaj w Łomży, w Czerwonym Borze albo gdzieś w tamtejszej okolicy człeka pogodnego, o dobrym sercu, a ponadto czarno-brewego i o jasnej czuprynie, nie miejcie wątpliwości. Widzieliście potomka najdzielniejszego z łomżynian oraz córki wodza z dalekiej Jaćwieży, Janka Sieroty i Jadwiżki, szczęśliwej pary sprzed kilku stuleci.

Dlaczego Dobry Las jest właśnie Dobrym Lasem

Nawet najstarsi Kurpie mieszkający w Dobrym Lesie niedaleko Nowogrodu zapytani, dlaczego ich wieś nosi taką niezwyczajną nazwę, najpierw długo grzebią w pamięci, a następnie odpowiadają z wahaniem:

- Ano, bo kiedyś, kiedy jeszcze wszędzie szumiała gęsta puszcza, pewnikiem znajdował się tutaj dobry las. Znaczy się grzybiasty, jagodowy i żołędziowy. I chruściasty. I łownego ptactwa, i łownej zwierzyny było w nim mnóstwo. Ludziska wiele pożytku mogli mieć wtenczas ze swojego boru i dlatego tak go sobie nazwali. Znaczy się z wdzięczności za życie łatwiejsze i dostatniejsze niźli gdzie indziej.

Trzeba przyznać, iż w tych kurpiowskich domysłach tkwi ziarno prawdy. Niestety, ziarno to dziś stanowczo za mało. О przeszłości Dobrego Lasu pod Nowogrodem powinno się wiedzieć znacznie więcej, bo naprawdę warto.

Wszystko zaczęło się w początkach XIII stulecia, kiedy książę Konrad Mazowiecki sprowadził z Palestyny zakon rycerski pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, aby dopomógł mu w podboju ziem graniczących z Mazowszem. Ziem zamieszkiwanych przez krnąbrne i zuchwałe plemiona Prusów, żyjące nadto w pogaństwie, bez świętej wiary.

Wielu trudnych spraw i tragicznych wydarzeń nie przewidział wtedy nieszczęsny władca Mazowsza. Gdyby przewidział je choć w części, nigdy by rycerzy teutońskich na słowiańskie ziemie nie wzywał. Nie przypuszczał, ale bo też i przewidzieć było nie sposób, iż święty zakon już naó wczas knuł w wielkiej tajemnicy swoje plany nie mające nic wspólnego z chrześcijańskim miłosierdziem. Plany podstępne, a przy tym okrutne i grabieżcze.

Zaledwie zakon ów osiadł na wydzielonej mu przez księcia ziemi cheł-

12


i ■• «•""**<"' 0

mińskiej, natychmiast sfałszował umowę zawartą z Konradem, tak by stała się podstawą do zorganizowania własnego państwa. Po czym za pomocą miecza, ognia i szubienic począł nawracać na wiarę chrześcijańską plemiona Prusów, Jadźwingów, Żmudzinów i Litwinów. Korzystając z prawa zwycięzcy zajmował podbite tereny i ustanawiał na nich swoje komturie, natomiast rodowitych mieszkańców albo mordował, albo zamieniał w niewolników. Niestety, wkrótce zakonowi rycerskiemu spod wezwania Najświętszej Marii Panny i tego było mało. Wilczy apetyt wzmagał się w miarę wzrostu zbrojnej potęgi zakonu.

Niewiele lat upłynęło, gdy z obrońców i sojuszników księcia Konrada zakon rycerzy noszących na lewym ramieniu białe płaszcze z czarnym krzyżem stał się pierwszym wrogiem również i Mazowsza. Coraz częściej i coraz głębiej zapuszczały się w bory mazowieckie oddziały rycerzy krzyżackich na ciężkich koniach zakutych w zbroje oraz pieszych knechtów i pachołków. A gdzie się pojawiały, wszędzie niosły śmierć i pożogę.

Dla mieszkańców Kolna, Nowogrodu, a także i Łomży istnym nieszczęściem było zamczysko zbudowane przez Krzyżaków w niedalekim Szczytnie. Komtur tamtejszej twierdzy co i raz wyprawiał się lasami na mazowiecką stronę, by nieoczekiwanie wyłonić się ze swoimi zbirami przed wsią albo nawet i grodem i z wrzaskiem wojennym atakować spokojne siedlisko. A potem z łupami i jeńcami znikać szybko w ostępach. Zanim książęce rycerstwo zorganizowało pogoń, Krzyżaków witały trąby triumfalne z murów twierdzy w Szczytnie.

Łomża należała już wtedy do grodów warownych. Miała też silny zameczek na wzgórzu nad samą Narwią. I załogę niezbyt może liczną, za to czujną, wyśmienicie wyćwiczoną i bitną. W znacznie gorszej sytuacji znajdowali się mieszkańcy Nowogrodu. Rzemieślniczej osady położonej głębiej w lasach i nieco bliżej krzyżackiej twierdzy.

Któregoś dnia tuż przed zachodem słońca do Nowogrodu wpadł na puszczańskim koniku smolarz z boru wołając:

- Białe płaszcze z czarnym krzyżem znowu są w lesie! Przed północą tu będą. Krwawy komtur ze Szczytna ich wiedzie. Ratuj się, kto cało chce unieść głowę!

Na wieść straszliwą niewiasty podniosły babski lament. Natomiast mężczyźni wybiegli zaraz z domów i ciasno otoczyli smolarza. Pojawił się również i wójt książęcy.

- Sławko, a dużo ich lezie przez puszczę? - zapytał żywo. - Może warto zbirom stawić czoło tutaj? Z wałów, zza wysokiego ostrokołu powitalibyś-

13

my ich gęsto strzałami. Każdy z naszych jest przecie wcale niezgorszym łucznikiem. Strzał zaś i łuków mamy pod dostatkiem. Kobiety przygotują nam wrzątek w dzbanach i roztopioną smołę. Czy sądzisz, że dotrwamy w obronie, dopóki pomoc rycerska nie nadejdzie z Łomży? Zaraz pchnę do grodu gońca na najszybszym koniu.

- O pomoc słać trzeba, panie wójcie. I to nie zwlekając - przytaknął smolarz. - Przede wszystkim po to, by ukarać zbójów krzyżowych za podstępny napad.

- Przemko, bierz mojego siwka i gnaj do Łomży na złamanie karku. Nie zdążył jeszcze młodzik zniknąć na koniu za wrotami, gdy wójt powtórzył pytanie:

- Ilu Krzyżaków na nas idzie? Myślisz, że zdołamy się skutecznie obronić za palisadą?

Sławko pokręcił głową.

- Nie sądzę, panie wójcie - odpowiedział. - Więcej tu ciągnie krzyżackiego robactwa ze Szczytna, niźli mrówek bywa w leśnym kopcu. Zakuci są od nóg po łby w żelazne blachy. Strzały z łuków, nawet te najcelniejsze, nijakiej krzywdy pancerzom wyrządzić nie mogą. Poza tym myślę sobie, że zbóje napadną na osadę pośrodku dzisiejszej nocy, przy gwiazdach, licząc, że idą na śpiących. W nocnych ciemnościach zaś, wiecie to nie gorzej ode mnie, panie wójcie, najlepszy łucznik ślepy jest niczym stare krecisko.

- Co więc nam radzisz, Sławko?

- Moja rada szczera, panie wójcie. I chyba jedyna - smolarz popatrzył ludziom prosto w oczy. - Uchodzić trza z chałup, póki jeszcze pora. Wraz z dobytkiem kryć się zaraz w puszczy. I siedzieć cicho w norach pod krzakami nikiej borowe myszy. O świcie komtur na pewno wyśle szpiegów do lasu, aby odszukali zbiegów. Wściekły będzie, że ludziska uszli mu z majątkiem i trzodą. Aby go trochę ułagodzić, każcie koniecznie, panie wójcie, pozostawić w chlewie kilka wieprzków. Nażrą się zbójeccy rycerze do syta, to z pewnością staną się leniwsi. A wiadomo, syty pies nie kąsa tak jak głodny.

Wójt nie namyślając się długo przyznał rację dzielnemu smolarzowi.

- Słusznie radzisz, Sławko. Tak właśnie postąpimy. Pozostawimy Krzyżakom siedem tłustych świń na pożarcie. I gromadkę kur. I jeszcze parę beczułek łomżyńskiego piwa. W jamie za studnią pozostawimy też w ukryciu Józika od Rudników. Pachołek to co prawda młody, gołowąs, ale prześcipny wielce i odważny jak się patrzy. Nie strachający się ani piekiel-

14

nego diabła, ani żelaznego rycerza z czarnym krzyżem. Gdyby łotry objedli się i przysnęli mocno po piwie, przyczołgałby się do nas. Wówczas powrócilibyśmy tutaj po cichutku i sprawili zbójom krwawą łaźnię.

- Dobrze miarkujecie, panie wójcie. Zróbcie, jako żeście rzekli. A teraz bywajcie - smolarz pociągnął konika za uzdę. - Na mnie najwyższa pora. Żonę z dzieciskami i krewniaków wraz z dobytkiem muszę zabrać co rychlej do boru i ukryć w bezpiecznym miejscu. Potem wrócę do was. Gdzie zalegniecie z wojami, panie wójcie?

- W jarze pod Borutowym Dębem. Albo w szuwarach nad Wiedźmowym Bagienkiem. Tam nas szukaj.

W osadzie nie było na co dłużej czekać. Wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, najprędzej jak tylko mogli, opuszczali obejścia i wraz z dobytkiem śpieszyli w las. Jedni mieli tam zawczasu przygotowane kryjówki w starych dziuplach, inni jamy wyryte wśród gęstych zarośli i zamaskowane z wierzchu krzakami jałowca lub kłującego głogu. Jeszcze inni liczyli na gniazda z tataraku uwite w moczarowym sitowiu.

Smolarz Sławko pośród nowogrodzian mógłby uchodzić za człeka umiejącego czytać w myślach innych. Zamiary krwawego komtura ze Szczytna przewidział bowiem akuratnie.

Krzyżacy zaatakowali Nowogród, kiedy już było dobrze po północy. Wpierw podeszli ostrożnie i bezszelestnie pod same wrota, po czym z bojowym wrzaskiem wdarli się błyskawicznie do środka, gotowi mordować każdego, kto wyskoczy z pościeli i pochwyci za oręż.

Napastnikom odpowiedziała martwa cisza. W osadzie nawet samotny pies nie zaszczekał. Poganiani przez rycerzy knechci i pachołkowie rzucili się do gorączkowych poszukiwań. Przetrząsnęli chałupy po kolei od piwnic po stryszki. Nadaremnie. Nigdzie nie napotkali żywego ducha. Oczywiście, jeśli nie liczyć kilku kotów miauczących przeraźliwie ze strachu oraz kilku wieprzków pozostawionych nie wiedzieć czemu w największym chlewiku. O bogatych łupach trudno było marzyć. Wszystko, co przedstawiało jakąś większą wartość, poznikało z zabudowań bez śladu.

Widząc fiasko wyprawy komtur wpadł w furię.

- Ktoś musiał tych nędzników uprzedzić! Ktoś musiał wyjawić im nasze tajne plany - ryczał na całe gardło, aż gęsta piana wystąpiła mu na gębie niczym u wściekłego wilka. - Może te leśne krety mają swojego szpiega w Szczytnie? A może to sprawka włóczących się wszędzie Cyganów? Srogie śledztwo przeprowadzę zaraz po powrocie. Na mękach w katowskiej komnacie nawet niemowa i głuchy przyzna się do winy. A teraz ruszać mi się

15

żwawo, łby zakute w żelazo. Natychmiast rozstawić wokół straże. Kto wie, czy te przeklęte Mazury nie spróbują powrócić tu nocą z toporami. Rodzona babka przyśni się temu, kogo przyłapię na drzemce. O świcie spróbujemy odszukać w puszczy i zbiegłych ludzi, i ukryte bydło. Ani myślę wracać do zamku z pustymi wozami.

Wójtowa pułapka nie powiodła się. Józik od Rudników pozostawiony w kryjówce za studnią nie zdołał wyczołgać się z osady. Zresztą nie miał po co. Komtur co prawda nakazał zarżnąć wieprzki i upiec nad ogniskiem, ale beczułki z piwem od razu wziął pod klucz. Nikomu z rycerzy nie wydał ni łyka. Nie dziwota zatem, iż krzyżackie straże czuwały na wałach trzeźwe i wściekłe. I że na czas dostrzegły wójtową drużynę skradającą się od lasu.

Ostrzelani z cokołów nowogrodzianie musieli wycofać się pod osłonę boru.

Rankiem w jarze pod Borutowym Dębem doszło do śmiertelnego starcia. Patrol złożony z sześciu knechtów padł pod ciosami mazowieckich toporów, lecz zgiełk bitewny ściągnął do jaru kilkunastu konnych oraz całą sforę pieszych. Wójt i jego ludzie oddaliby tam pewnie życie, gdyby nie smolarz Sławko, który powiódł ich w bagna. Zakuci w ciężkie blachy Krzyżacy nie odważyli się ścigać zbiegów po moczarowisku ustępującym niebezpiecznie pod nogami.

Przetrząsanie zarośli przez knechtów dla wielu z nowogrodzian zakończyło się tragicznie. Wkrótce wozy pełne dobytku, a także niewiast, młodzików i dzieci powiązanych sznurami, potoczyły się w kierunku Szczytna. Krzyżacy triumfowali.

Wojowie z drużyny książęcej, przybyli z Łomży na odsiecz, wraz z ocalałymi z najazdu nowogrodzianami natychmiast popędzili za rabusiami, rycerzami spod wezwania Najświętszej Marii Panny. Niestety, przed granicą dopaść ich nie zdołali.

Po wygaszeniu pożarów i pogrzebaniu zabitych mieszkańcy Nowogrodu zgromadzili się na targowym placyku, aby wysłuchać swojego wójta.

- Trzykrotnie zbóje ze Szczytna napadają na nas zdradziecko, trzykrotnie kryjemy się, gdzie kto może, i wszystko nadaremnie. Za każdym razem ponosimy straszliwe ofiary. Tak dalej być nie może. Musimy temu zaradzić. Zwłaszcza że na pomoc książęcą trudno liczyć o każdej godzinie. Abyśmy sami mogli walczyć z czarnymi krzyżami, abyśmy mogli szarpać ich zza każdego krzaka, nie dając zbirom ani chwili spokoju w Puszczy-Zagajnicy, musimy być pewni losu naszych matek, żon i dzieci. W tym celu trzeba zna-

16

leźć dla nich prawdziwie bezpieczną kryjówkę. Taką, której przeklęte krzyżackie knechty nigdy odkryć nie zdołają.

- Jestem dokładnie tego samiuśkiego zdania co i wy, panie wójcie - poparł go dzielny smolarz. - Co więcej, ja chyba znalazłem odpowiednie miejsce, łysinę pośród boru godzącą się na takie właśnie schronienie.

- Gdzie, Sławko? Czy aby nie za daleko? A czy miejsca wystarczy tam dla całej osady? I czy zmieści się tam nasze bydełko? - ze wszystkich stron posypały się pytania.

- To kawałek drogi, niestety. Za to luzu tam dosyć. I dla kobiet, i dla dzieci, i dla wszelkiego majątku. Mówię o gęstym lesie pośród niedostępnych mokradeł Wiedźmowego Topieliska. Można tam dotrzeć brodząc Pisą u samego brzegu. Wędrowanie rzeką ma i dodatkową zaletę: krzyżowe zbóje nie wytropią uchodzących, nawet gdyby pogonili za nimi z tresowanymi brytanami. Po wodzie żaden pies nie poprowadzi, nie wyczuje śladu.

Kiedy po dwóch miesiącach Krzyżacy znowu wtargnęli do Nowogrodu, nie zastali w chałupach żywej duszy. Chlewy i kurniki zionęły pustką. Nikogo też nie było w dotychczasowych kryjówkach w okolicznych chaszczach. Opędzając się nieustannie przed borowymi łucznikami na podobieństwo niedźwiedzia oganiającego się przed łowiecką sforą, rycerze i knechty musieli zawrócić w kierunku granicy, tym razem nie uwożąc ani jeńców, ani łupu.

Kolejna wyprawa również zakończyła się klęską Krzyżaków. W leśnych potyczkach stracili kilkunastu ludzi, w zamian zaś nie zyskali nawet chudego wołu.

I za jednym, i za drugim razem starcy, niewiasty i dzieci nowogrodzian wraz z całym dobytkiem znajdowali bezpieczne schronienie w dobrym lesie nad Pisą.

Cyganie wędrujący od Szczytna do Łomży opowiadali nieco później na nowogrodzkim ryneczku, że po ostatniej nieudanej wyprawie komtur krzyżacki ze złości rozpękł się przed zamkową fosą na siedemdziesiąt siedem kawałków niczym smok wawelski. Może to i prawda, bo nikt nigdy więcej już o nim nie słyszał. W Puszczy-Zagajnicy pojawiali się i potem krzyżaccy komturowie, choć inni, lecz równie zbójeccy. No, ale to już należy do zupełnie innej opowieści, na którą, być może, również przyjdzie pora.

Z czasem część nowogrodzian przestała powracać do swojej osady, na stałe pozostała w dobrym, bezpiecznym lesie. A wieś, która powstała na owej polanie, do dziś nosi tę wdzięczną nazwę. Oto dlaczego dobry las stał się Dobrym Lasem.

Jak łomżyńskie wiedźmy wyniosły się z miasta

Ludzka pamięć jest krótka niczym ogon rysia". Tak przynajmniej mawiali siwobrodzi puszczacy osiadli w lasach książęcych. Stara mądrość nie zwietrzała z czasem, sprawdzała się kiedyś i w borach, i w miastach, sprawdza się również tam i dzisiaj.

Obecnie mało kto wie, że w pewnej odległości od prastarego łomżyńskiego grodu leżało wzgórze, od dawien dawna zwane przez ludzi Łysą Górą. O Łysej Górze może i nie warto byłoby tu wspominać, gdyby któregoś roku książęta mazowieccy nie zdecydowali się przenieść Łomży na skarpę szerszą i znacznie wyższą od poprzedniej, o wiele lepiej chroniącą miasto i przed wiosennymi rozlewami Narwi, i przed najazdami zakutych w stalowe pancerze Krzyżaków. I tak oto nowa Łomża nieoczekiwanie stała się bliskim sąsiadem Łysej Góry. A trzeba wiedzieć, iż dla spokojnych mieszczan i pracowitych rzemieślników nie było to sąsiedztwo najmilsze.

Na Łysej Górze mieszkała bowiem straszliwa czarownica, Jagata Brzuchata. Królowa wszystkich moczarowych wiedźm, księżycowych nocznic, krwawych zmor, zimnych zielonookich strzyg i topielcowych duszyc, od których niegdyś było aż gęsto w Puszczy-Zagajnicy. Zwłaszcza po zachodzie słońca.

Oczywiście władczyni czarownic nie siedziała na Łysej Górze samiuśka niby palec. Miała tam swój dwór królewski i królewską służbę. Trzynaście wiedźmowych panien - jedna szkaradniej sza od drugiej - troszczyło się o monarchinię. Codziennie przed porannym brzaskiem czarownice zbierały nad Narwią tłuste ropuchy i pijawice, by Jagata Brzuchata nie wychudła im z głodu. Na deser przynosiły jej natomiast padalce, które, posypane pie-

19

przem i solą dla smaku, piszczały przeraźliwie, jakby je kto żywcem obdzierał ze skóry.

Najczęstszym gościem u królowej wiedźm był leśny diabeł spod Czarnocina. Kaduk Paskuda z podwiniętym ku górze półłokciowym ogonem wyłaził ze swoich trzęsawisk tuż przed północą i ze świstem i gwizdem przelatywał nad Łomżą, aby wylądować pośrodku Łysej Góry.

- Witaj, Jagatko najmilejsza! Witajcie, lubownice moje! -wołał Paskuda ledwie postawiwszy kopyto na ziemi. - Przeokropnie sckniłem się za wami wszystkimi. A ponieważ w mokrych bagnach nadziębiłem się troszkę, z radością pohulałbym przy ognisku, ażeby rozgrzać przemarznięte kości. Która z was ruszy ze mną w pierwszej parze do czartowego obertasa? Albo do biesowej dreptanki?

Po hulankach, swawolach i dzikich tańcach przy diabelskim ogniu czarownice wyprawiały się na nocny spacer. Na początku zawsze leciał diabeł Paskuda z Jagatą Brzuchatą na wspólnej miotle, za nimi zaś sznur wiedźm w towarzystwie nietoperzy ogromnych jako wilcze basiory.

Na widok tajemniczych sylwetek, przemykających po niebie w blasku księżyca, ludziska wciskali głowy głębiej w ramiona i przyśpieszali kroku, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Nawet pleban łomżyński żegnał się wtenczas z rozmachem i klepiąc pacierze zamykał się wraz z kościelnym w plebanii na cztery spusty.

Raz w tygodniu, przeważnie w poniedziałek, wiedźmy z Łysej Góry pojawiały się w środku dnia na łomżyńskim rynku. Naturalnie w przebraniu i bez mioteł. Przechadzały się wtedy pomiędzy straganami, zapuszczały się w wąziutkie uliczki i wtykały nosy do mrocznych sieni, cały czas myśląc jeno, jak by tu ludziom zaszkodzić.

Trzeba przyznać, iż udawało się im to nie raz i nie dwa razy. Krasuli Pacułów odjęły wszystko mleko, kokoszki Madejowej pozbawiły dokumentnie jajek, piekarzowi Bonifacemu ciasta przygniotły w zakalec, książęcemu wójtowi deresza u bryczki zamieniły w wyliniałego capa, kościelnemu nos przemalowały na fioletowo, zaś babie proszalnej pod kościołem z sękatej laski wyczarowały żywą żmiję, tak że chromająca od urodzenia biedaczka raptem cudownie ozdrowiała i wrzeszcząc wniebogłosy zmykała do domu nikiej młódka.

Tylko doświadczeni mieszkańcy borów potrafili rozpoznać prawdziwą wiedźmę na ulicach Łomży. Z borowych obserwacji wiedzieli, że czarownica może zmienić wszystko, z wyjątkiem charakteru. Mimo przybranej na dzień wdzięcznej postaci i nadobnego liczka prawdziwa wiedźma

20


nadal pozostawała plugawie opryskliwa i nieżyczliwa wobec zwykłych ludzi.

Dzięki puszczakom udawało się więc od czasu do czasu pochwycić czarownicę i wtrącić do lochu. Nie na długo jednak. Pod osłoną nocnych ciemności pod wieżę podkopywały się gadające szczury. Były to diablęta kaduka Paskudy śpieszące krewniaczce z pomocą. Zanim łomżyński pleban zdążył pokropić wiedźmę wodą święconą, by kat mógł bez przeszkód dobrać się do jej skóry, w loszku pod wieżą nie było już po babie nawet śladu. Naturalnie, jeśli nie liczyć siarkowego smrodu pełzającego po lochu oraz straszliwych opowieści miejskich strażników, którym nie udało się upilnować więźniarki.

- Przyjdzie nam porzucić miasto i szukać chleba w Ostrołęce, Przasnyszu, Ciechanowie albo nawet w Płocku - biadolili mieszczanie. - W Łomży żyć się nie da. Czarownicom z Łysej Góry zależy, aby gród poczciwy przemienił się w ruiny zamieszkane jeno przez sowy i puchacze.

- Biada nam nieszczęsnym, biada. Z Krzyżakami można wygrać wojnę, ale nie z szatanem - wtórowały im mieszczki. - Łysogórskie wiedźmy nie boją się ani kropidła, ani plebanowych modłów, ani rycerskiego oręża. Pora nam chyba opuścić dom rodzinny i szukać szczęścia gdzie indziej.

Nie wiadomo, czy Łomża ostałaby się do dzisiaj nad Narwią, gdyby nie Przemko i Ziemko, sieroty przygarnięte z dobrego serca przez imci piekarza Bonifacego. Dwaj bracia, mimo różnicy wieku podobni do siebie niby dwa ziarnka kminku, od trzech lat terminowali pilnie w piekarskim fachu, z całych sił starając się pomagać przybranemu ojcu.

Kiedy nowina o porzuceniu Łomży przez coraz to innych jej mieszkańców dotarła także i do piekarni pana Bonifacego, Przemko mrugnął do Ziemka, po czym obaj wysunęli się po cichutku na podwórze i przycupnęli w kącie za składzikiem na mąkę.

- Ziemeczku, serce masz? Chcesz dopomóc ojcu? A również i miastu?

- Pewnie że chcę.

- Musimy zatrzymać ludzi w Łomży. Jeśli wszyscy stąd uciekną, psu na budę zdadzą się nasze ciasta, baby, chleby, rogale i bułeczki. Tatko zbiednieje na amen, matuś zaś zatroska się i zapłacze. Nie, Ziemeczku, do tego nam dopuścić nie wolno. Mam rację?

- Masz rację, Przemeczku.

- Musimy tak zrobić, Ziemeczku, ażeby nie ludziska z Łomży, lecz wiedźmy z Łysej Góry wyniosły się czym prędzej, gdzie pieprz rośnie.

22

- Oj tak, Przemeczku. Tak musimy zrobić - Ziemko bez wahania przyznał bratu słuszność. - Tylko... tylko w jaki sposób?

- Mam pomysł. Wyśmienity - Przemko spojrzał Ziemkowi bacznie w oczy. - A nie boisz się, Ziemeczku? Bo sprawa ta diablo niebezpieczna.

- Nie boję się, Przemeczku. Pójdę z tobą choćby i na skraj świata.

- Tak daleko nie potrzeba, Ziemeczku. Wybierzemy się w gościnę do znajomków siedzących dużo bliżej.

- Do jakich znajomków, Przemeczku? Aha, pewnie na Łysą Górę? -odgadł Ziemko. - Do wiedźmy Jagaty i jej kamratek? I do diabła Paskudy?

- Tsss, cichaj, Ziemeczku. Cichaj, aby nas kto za wcześnie nie usłyszał - Przemko zerknął niespokojnie na drzwi prowadzące do piekarni. - Nikt nie może domyślić się, co zamierzamy robić dzisiejszej nocy. A już najbardziej matuś. Zapłakałaby się nieboga. I tatko. Chlebową łopatą mógłby nam wybić te pomysły z głowy. Trzymaj zatem wszyściutko w tajemnicy aże do końca.

Po ostatnim wypieku chłopcy wymknęli się na ulicę. Przemko niósł pod pachą niewielkie zawiniątko.

- Ej, synkowie, a dokąd to? - zawołał za nimi piekarz Bonifacy. - Zaraz będzie kolacja. Zapomnieliście?

- Nie głodniśmy, panie ojcze - odpowiedział mu Przemko. - Poigrać sobie chcieliśmy z kolegami.

- A w co, synkowie? - zainteresował się piekarz. - W gonionego czy w strzelanie do celu?

- W diabły i wiedźmy, panie ojcze - dorzucił Ziemko podskakując na jednej nodze.

- Tfu, też mi zabawa - obruszył się piekarz Bonifacy i na wszelki wypadek splunął przez lewe ramię. - Baczcie jeno, synkowie, abyście nie wy krakali sobie jakowegoś diabelskiego paskudztwa.

- Nic nam się nie stanie. Nie bójcie się, panie ojcze - odkrzyknął Przemko niknąc za rogiem.

- Nic nam się nie stanie. Nie bójcie się, panie ojcze - zawtórował mu Ziemko niczym echo.

Do bramy w ostrokole otaczającym całą Łomżę obronnym pierścieniem dotarli w najlepszą porę. Strażnicy akurat wieczerzali i nie zwracali specjalnie uwagi na tych, którzy przybywali albo i wychodzili z miasta.

Bez najmniejszych przeszkód dwaj młodzi śmiałkowie zniknęli w świer-czynie ciągnącej się od Łomży do ściany starego boru, w którym leżała Łysa Góra. Zatrzymali się dopiero przy gęstej jałowcowej kępie.

23

- Tutaj nikt nas chyba nie wypatrzy? - Przemko położył tobołek na mchu i począł go rozwiązywać. - Ziemeczku, tu się przebierzemy. Zrzucamy ludzką skórę, dalej pójdziemy jako diablęta. Ty będziesz Lucyperkiem, a ja Belzebubkiem. Zapamiętaj sobie dobrze te imiona z piekła rodem, abyś potem niczego nie pokręcił.

- Niczego nie pokręcę, Przemeczku - odrzekł Ziemko i zaraz się poprawił: - Niczego nie pokręcę, Belzebubku.

Chłopcy roześmieli się, po czym nie zwlekając przymocowali sobie na głowach kozie rogi, a następnie gęby i czupryny wysmarowali dokładnie klajstrem z pszennej mąki. Bardziej podobni do leśnych stworków niźli do ludzi pomaszerowali w kierunku Łysej Góry.

Na wierzchołku wiedźmowego wzgórza znaleźli się dokładnie o północy, właśnie wtenczas, kiedy w odwiedziny do Jagaty Brzuchatej z gwizdem i świstem przyleciał jej stary znajomy spod Czarnocina.

Kaduk Paskuda najpierw przywitał się z władczynią czarownic, ale zaraz potem kiwnął pazurem na dwa diablęta stojące skromnie z boku.

- Nowi? Skąd jesteście, diabełki? Jak się nazywacie? I kto was tutaj przysłał?

- Dopiero co przybyliśmy na Łysą Górę. Ja jestem Belzebubek, a to jest Lucyperek. A kto nas tu przysłał? Nikt. Zwabiła nas wasza wielka sława - Przemko pokłonił się nisko, dotykając rogami ziemi. - Chcieliśmy ujrzeć na własne oczy wszechpotężnego księcia piekieł, szlachetnego Pasku-dę, oraz królową czarownic, uroczą Jagatę Brzuchatą.

- Hm, wyglądacie mi na miłych, dobrze wychowanych diabełków. Nogi i ręce macie, rogi nie naj gorsze, gęby też niczego, j eno... j eno ogonów u was nie widzę. Czemu?

- A bo my jesteśmy gołodupce z Warszawy, z bogatego grodu nad Wisłą - Przemko nie stracił rezonu. - Tam co drugi kaduk lata bez ogona.

- Dlaczego?

- Nigdy nie słyszałeś, wasza miłość, o warszawskich diabłach? Naprawdę? Wielki książę piekieł powinien o nich wiedzieć - wtrącił się szybko Ziemko. - Ogony nosili nasze ojce. Jednakże od czasu, kiedy brytany warszawskiego kanonika poobrywały im w ucieczce ogony, król piekieł nałożył karę na warszawskie sługi. My już przyszliśmy na świat jako biesy bez-ogoniaste.

- Aha - Paskuda kiwnął głową. - A co chcecie robić na Łysej Górze?

- Ze wszystkich sił pragniemy służyć sławnemu diabłu Paskudzie - odpowiedział od razu Przemko.

24

- Oraz królowej puszczańskich czarownic, przesławnej Jagacie - dodał natychmiast Ziemko.

Jagata Brzuchata spojrzała na diabełki ciepłym wzrokiem i zapytała:

- A co umiecie robić?

- Wszystko co trzeba. Prać, sprzątać, a przede wszystkim piec w diabelskim ogniu smakołyki, za którymi przepadały warszawskie czarty i czarownice. Chrupiące bułeczki, rumiane rogaliki i obwarzanki z makiem albo kminkiem. I wiele, wiele innych pyszności.

- Zgoda, diabełki. Zostańcie z nami. Przekonamy się wkrótce, czy aby nie łżecie.

Przez dwa tygodnie Lucyperek i Belzebubek starali się, jak mogli. Prali, sprzątali i piekli frykasy, o jakich na Łysej Górze nigdy dotąd nie słyszano. Ale nie tylko prali, sprzątali i piekli frykasy.

Pewnego dnia śpiącym czarownicom zasmarował ktoś miodem dziurki w nosie. A wiadomo, moczarowe wiedźmy bez węchu są jako ślepe szczenięta. Cóż się później działo. Opowiedzieć się nie da. Dopóki miód nie wytopił się od ciepła, czarownice właziły na siebie, potykały się, przewracały.

Wkrótce potem tajemniczy figlarz rozluźnił wszystkie miotły. Zaledwie wiedźmy uleciały na nocny spacer, miotły jedna po drugiej zaczęły rozpadać się w powietrzu. Na samych drągach lecieć bardzo trudno, która więc z czarownic nie potrafiła utrzymać równowagi, spadała na ziemię niczym ciężki kamień. Dopiero nad samym ranem obolałe i posiniaczone wiedźmy zdołały powrócić pieszo na Łysą Górę.

Innym razem Jagata Brzuchata ledwie zwlokła się z łóżka.

- Spać nie mogłam. Pieką mnie ogniem całe plecy. I boli mnie każda kosteczka - wystękała z wysiłkiem nie mogąc się wyprostować. - Czuję się, jakbym leżała nie na niedźwiedziej skórze, lecz na krzaku suchego jałowca. Wiedźmy milutkie, sprawdźcie, co mnie tak umęczyło?

Zajrzały czarownice pod łóżko i odkryły tam rzecz okropną, straszliwą. Święty krzyż ułożony z kamyków.

Nieustanne figle i dokuczliwe psikusy do cna obrzydziły wiedźmom Łysą Górę. Coraz częściej zaczęły wspominać przy Jagacie Brzuchatej o przeprowadzce na nowe siedlisko, wygodniejsze i spokojniejsze od tego.

Którejś nocy nad Łysą Górą przelatywała na ożogu wierzbowa czarownica zza Nowogrodu. Zatrzymała się na moment w górze i zawołała:

- Hej, moczarowe panienki, lecę na sabat czarownic w Góry Świętokrzyskie. Tam też jest Łysa Góra. Znacznie wyższa i większa od waszej. Wkrótce przybędą tam co znaczniejsze wiedźmy z calutkiego kraju. A na-

25

wet zza granic. Na szczątkach dawnego pogańskiego ołtarzyska będziemy tańcować z diabłami przez czterdzieści dni dżdżystych i czterdzieści bezksiężycowych nocy. Zbierajcie się, moczarowe panienki, i lećcie wraz ze mną. Wielka zabawa nas czeka!

Zaledwie umilkł głos nowogrodzkiej czarownicy, łomżyńskie wiedźmy poczęły wskakiwać na miotły i ożogi. Frrru, frrru! I już ich nie było.

- Dość psikusów, Belzebubku - zawołał wesoło Przemko. - Wracamy do chałupy. Pan ojciec z pewnością bardzo się o nas niepokoi.

- Dość figielków, Lucyperku - zawtórował bratu Ziemko. - Wracamy do chałupy, bo i pani matka umiera tam ze strachu o nasz los i o naszą skórę.

Szczęśliwy powrót Przemka i Ziemka świętowała cała Łomża. Radości nie było końca. A o straszliwych wiedźmach żyjących do niedawna na Łysej Górze pomaleńku zapomniano.

Od tamtego czasu minęły wieki. Łomża rozbudowała się. Z niewielkiego grodu przemieniła się w piękne, urokliwe miasto ze starym rynkiem, ze starą późnogotycką katedrą, ale i z nowoczesnymi, pełnymi rozmachu osiedlami. Pod nowe zabudowania wchłonęła też i dawną Łysą Górę, której nazwa zachowała się jedynie na pożółkłych mapach sprzed stuleci.

Niektórzy co prawda powiadają, że łysogórskie wiedźmy powróciły po latach z Gór Świętokrzyskich do zacnego grodu nad Narwią, tyle że już nie na miotłach czy ożogach i nie pod dawną odrażającą postacią. No i że można spotkać je jeszcze i dzisiaj. Nie tylko w Łomży, ale i w Ostrołęce, i w Przasnyszu, i w Ciechanowie, i jeszcze dalej. A jeśli kto ma pecha, na pewno zetknie się z taką oko w oko i za niejedną ladą sklepową, i w niejednym urzędzie.

Jednakże nam nie chce się jakoś wierzyć, aby to mogła być prawda.

Niezwykła historia o białym rycerzu z Małego Płocka

Chyba nie ma w Polsce człowieka, i to od pierwszoklasisty poczynając, a na siwobrodym staruszku kończąc, który nie słyszałby czegoś o Płocku, nad-wiślanym porcie, mieście wielkiej chemii, z olbrzymimi zakładami rafineryjnymi i petrochemicznymi, dawnej stolicy Mazowsza, niegdysiejszej siedzibie mazowieckich książąt.

Jednak z pewnością niewielu jest wśród nas takich, którzy wiedzieliby cokolwiek o innym Płocku, o Małym Płocku, czyli stareńkiej wiosce kurpiowskiej, położonej przy trakcie wiodącym z Łomży do Kolna.

Co wspólnego może mieć mazowiecki przemysłowy Płock z chłopskim Małym Płockiem na Kurpiowszczyźnie? Poza samą nazwą, oczywiście. Przede wszystkim to, że niegdyś zarówno Płock jak i Mały Płock były warowniami. Tylko że Płock był silnym grodem obronnym, zaś Mały Płock zaledwie gródkiem warownym, punktem obronnym, niewielkim rozmiarami, za to słynącym na całą puszczę z wielkiego męstwa swej załogi.

W czasach, kiedy Mazowsze nękane było przez wojenne wyprawy Jadź-wingów, Litwinów, a zwłaszcza podstępnych i okrutnych Krzyżaków, książę mazowiecki wezwał na swój dwór w Płocku rycerza Pomścibora i rozkazał:

- Wybierz najdzielniejszych z wojów, Pomściborze, i ruszaj wraz z nimi w głąb puszczy, ku granicy dzielącej nasze księstwo od ziem pogańskich Prusów i arcyłotrowskich Krzyżaków. Wzdłuż granicy z dokuczliwym sąsiadem umyśliłem sobie wznieść łańcuch warowni strzegących spokojnych wiosek przed najazdem wroga. Jednym z naczelników obronnego gródka ciebie wyznaczam, Pomściborze. Warownię wzniesiesz z ziemi i dębowych pali gdzieś w okolicy rzeki, którą puszczacy nazywają Pisą. Bacz jeno, by

27

miejsca tego można było bronić nie tylko orężnie. Niechaj dostępu do twojego gniazda wzbraniają również dzikie zarośla, woda albo zdradliwe trzęsawiska. Wiem, że niełatwe miesiące i lata przed tobą, Pomściborze, lecz pamiętaj, ufam ci jako i własnemu synowi.

Rycerz pochylił głowę z szacunkiem. Milczał dłuższą chwilę, po czym oświadczył:

- Znam w borach doskonałe miejsce godzące się na warowny gródek. Tuż za Pisą płynie Skroda, zaś u jej dopływu zwanego przez ludzi puszczy Cetną, w niewielkim suchym zakolu chronionym przez bagna da się usypać wały ziemne i wzmocnić je ponadto wysokim ostrokołem, którego nie ugryzie ani grzeszny diabeł, ani grzeszny Krzyżak.

Książę uśmiechnął się.

- Niechaj będzie, jak postanowiłeś, Pomściborze. Stawiaj warownię nad Skroda.

Już przy wyjściu z komnaty rycerz zatrzymał się na moment i powiedział:

- Mam jeszcze dwa pytania, książę. Pytania, które zarazem są i moimi prośbami.

- Mów śmiało. Słucham.

- Czy pozwolisz mi, książę, poza drużyną wiernych wojów i garścią czeladzi, zabrać do granicznej warowni także i małżonkę? I czy zgodzisz się, abym na cześć książęcego Płocka nazwał mój gródek Małym Płockiem?

- Zgoda i na jedno, i na drugie, Pomściborze. Miejsce żony winno być przy mężu - książę skinął dłonią. - A teraz nie zwlekając szykuj się do drogi. Kupcy wędrujący od Krzyżaków dostarczyli nam niewesołych wieści. Pora śpieszyć się z gotowaniem obrony.

Trzy dni później bramy Płocka opuścił skromny orszak. Na czele drużyny wojowników podążał rycerz w białej zbroi, dosiadający śnieżnobiałego rumaka. Na końcu gromadki toczyły się cztery wozy ciągnione przez woły, a wyładowane bronią, najpotrzebniejszym domowym sprzętem, toporami do zwalania drzew oraz rydlami do sypania wałów.

Natychmiast po przybyciu na miejsce zabrano się do roboty. Dzielny Pomścibor dawał przykład innym. Od rana do zmierzchu on, jego wojowie i czeladź w pocie czoła układali kamienie i przesypywali ziemię rydlami. Z pomocą pracującym pośpieszyli mieszkańcy borowej wioski leżącej w pobliżu. Kilkunastu puszczaków, kobiet i mężczyzn, z własnej ochoty dopomagało rycerskiej drużynie.

28

Wkrótce usypano wysoki szaniec, na którym ustawiono solidną dębową palisadę. Wokół ziemnego wału wykopano fosę z wodą doprowadzoną z rzeki. Wewnątrz wzniesiono cztery niewielkie, lecz masywne budynki. Jeden dla Pomścibora i jego najbliższych oraz jako zbrojownię i lamus, drugi dla rycerstwa, trzeci i czwarty zaś dla czeladzi. Pośrodku placu wydrążono głęboką studnię na wypadek, gdyby wróg przez dłuższy czas zamierzał trzymać gródek w oblężeniu. Wjazd zabezpieczono rozbieranym mostkiem i bramą z dębowych pali, wzmocnioną żelaznymi sztabami przezornie przywiezionymi z Płocka.

Niezbyt wiele wody upłynęło i w Cetnie, i w Skrodzie, gdy o białym rycerzu i jego wiernej drużynie usłyszano w nadgranicznych borach.

Dzielny rycerz na śnieżnobiałym rumaku zawsze pojawiał się tam, gdzie był najbardziej potrzebny. A wówczas biada zachłannym Krzyżakom, pogańskim Prusom, Jadźwingom czy Litwinom, którzy chcieli grabić spokojne leśne osady. Pomścibor wobec wroga był j ako orzeł drący wilki na strzępy. Albo jako sęp oczyszczający książęcą Zagajnicę z cuchnącej padliny.

Wiele zastępów krzyżackich do tej pory bezkarnie wyprawiających się ze Szczytna na mazowiecką stronę z pustymi wozami po łupy nagle poczęło ginąć bez śladu w borach. Tylko czasami pokiereszowane niedobitki pojawiały się na dziedzińcu szczytnowskiego zamczyska z przerażającymi opowieściami o białym rycerzu wyłaniającym się spod ziemi, wyłażącym z bagien lub spadającym z obłoków z mieczem większym od największego z puszczańskich dębów.

- Biały rycerz na białym wierzchowcu silniejszym od dziesięciu żubrów? Biały rycerz fruwający ponad lasami i trzęsawiskami? Ejże.

Komtur krzyżacki w smoki latające z mieczami w powietrzu nie wierzył. Ze słów zbiegów, a także z donosów szpiegów wysyłanych w przebraniu do mazowieckiej Zagajnicy, domyślił się prawdy. A że duszę miał niczym jadowita żmija, uknuł plan zemsty podstępnej i okrutnej, jak na prawdziwego Krzyżaka przystało.

Pewnego popołudnia wezwał starszyznę zakonną na naradę do swojej komnaty. Kiedy wszyscy zasiedli na ławach wokół biesiadnego stołu, rzekł:

- Od roku pozwalamy Pomściborowi, wojowi mazowieckiego księcia, aby napadał i grabił nasze spokojne oddziały, niosące dzikiemu ludowi wiarę i boże słowo. Pora z tym skończyć. Wymyśliłem wyśmienity sposób na Pomścibora. Porwiemy mu żonę, którą ponoć miłuje nade wszystko. Kiedy białogłowa ta znajdzie się w naszych lochach pod zamkową wieżą, będzie-

29

my łotra mieć w garści. Zobaczycie, z okrutnego wilka przemienimy go w dobrze ułożonego kundla jedzącego z pańskiej ręki. Tobie, bracie mój -komtur wskazał na Zygfryda siedzącego naprzeciwko - powierzam dowództwo nad tajemną wyprawą. Moje szpiegi co i raz donoszą, że ową białogłowę można łacno pochwycić w sosnowym lesie po tamtej stronie Skrody, dokąd z miodkami i kilkoma zbrojnymi pachołkami często wychodzi na grzyby. Świadków wyrżniecie na miejscu, zagrzebiecie pod mchem i zatrze-cie wszelkie ślady. Jeno ją samą, całą i zdrową, dostawicie w sekrecie do Szczytna. No a wówczas zatańczymy sobie z przeklętym Pomściborem nie gorzej niźli Cygan z tresowanym niedźwiedziem. ,

Komtur ze Szczytna szpiegom swoim darmo nie płacił. W borach nad Skrodą wszystko odbyło się dokładnie tak, jak przepowiedzieli komturowi przebierańcy. Zygfryd i jego ludzie wytropili gromadkę zbierającą grzyby i napadli ją znienacka. Pachołków osłaniających mieczami swoją panią wymordowali do ostatniego, ją samą zaś związali rzemieniami, zawinęli w wilcze skóry i z owym niezwyczajnym łupem pośpieszyli w kierunku granicy.

Jednakże nie uszli daleko. W ciemnej dąbrowie tuż za Pisą nieoczekiwanie dostali się w zasadzkę. Kilkunastu śmiałków ze straszliwym wyciem spadło na nich z konarów. I rozbiło w pył zbójecką bandę. Zabrało broń i uwolniło nieszczęsną brankę. Łotrów krzyżackich pozostawiło wilkom na uciechę. Tym razem żywa noga nie uszła z leśnej pułapki.

Komtur w Szczytnie czekał cierpliwie miesiąc, czekał dwa miesiące, czekał trzy, lecz powrotu brata Zygfryda i jego drużyny się nie doczekał. Pełen najgorszych obaw wysłał więc na mazowiecką stronę trzech najsprytniejszych swoich szpiegów, ażeby spróbowali wywęszyć, co też mogło przytrafić się niezwyciężonemu dotąd i przebiegłemu jako lis krzyżowemu rycerzowi.

Po czterdziestu dniach do Szczytna powrócił szpieg przebrany za grajka wędrującego od dworu do dworu, od wesela do wesela. Zaledwie przybysz stanął przed komturem, oświadczył z ponurą miną:

- Panie mój, spotkałem w mazowieckich borach dwóch puszczaków wybierających miód z pszczelich dziupli. Leśni ludzie powiadali, że czarownice z bagien wzięły sobie naszych rycerzy za mężów. Pokochały ich ponoć wielką miłością i ani na krok nie puszczają teraz od siebie. Moczarowe no-cznice i wodne strzygi najwidoczniej nasypały rycerzom do wina diabelskiego ziela, skoro biedacy zapomnieli o bożym świecie i nie myślą o powrocie między ludzi. Nie ujrzymy ich już nigdy w Szczytnie, panie mój.

30

- Głupiś jako ciżma z lewej nogi - zirytował się komtur czerwieniejąc gwałtownie na gębie. - Gdybyś, baranie, miał choć odrobinę oleju pod czerepem, wiedziałbyś, iż moczarowe wiedźmy i diabelskie strzygi nie mają nijakiego dostępu do rycerzy z zakonu spod znaku Najświętszej Marii Panny.

Po dalszych dwóch tygodniach do wrót krzyżackiego zamku załomotał szpieg przebrany w żydowski chałat i takąż myckę. Na widok komtura sfałszowany Żyd padł na brzuch i bijąc czołem o kamienną posadzkę zawołał:

- Panie mój, w przydrożnej karczmie nad Pisą zaprzyjaźniłem się z tamtejszymi smolarzami, bardziej podobnymi do diabłów niźli do ludzi! Oni to przy piwie wyjawili mi straszliwą tajemnicę. Naszą drużynę porwały najprawdziwsze czarty. Krzyżaccy rycerze służą podobno teraz w piekle za Belzebubowych pomocników. Smołę warzą, ognia strzegą, by nie wygasł pod kociołkami, w których smażą się dusze najbardziej zatwardziałych grzesznic i grzeszników.

- Głupiś jako ciżma z prawej nogi - zirytował się znowu komtur i jeszcze bardziej poczerwieniał na gębie. - Mój brat nie strachał się nikogo ani na tym, ani na tamtym świecie. Nie ma takiego diabła w Lucyperowej służbie, z którym by sobie nie poradził.

Minęły kolejne dwa tygodnie i nad fosą zamkową pojawił się trzeci z komturowych szpiegów, rudzielec przebrany w sukienkę wędrownego klechy. Ten nie rzekł nic, jeno z zawiniątka wydobył i położył na ławie przed dowódcą zamczyska czaszkę oczyszczoną dokumentnie przez leśne mrówki oraz srebrną zapinkę z trzema perłami, jaką nosił brat komturowy pod brodą. Na posadzkę zaś cisnął pierzastą strzałę z łuku.

Dopiero wtenczas ukląkł na jedno kolano i otworzył usta:

- Ód tej strzały zginął brat twój, niezwyciężony Zygfryd, jeden z naj-waleczniejszych rycerzy naszego świętego zakonu. A strzała ta, co z jej kształtu i grotu jasno wynika, zrobiona została w mazowieckim warsztacie, w Łomży, w Ciechanowie albo w Płocku. Z ręki książęcego łucznika zginął brat twój, panie wielki. Na leśnej polanie pośród moczarowych kęp z walecznej drużyny zakonnych braci pozostały jedynie gołe kości i kupa pogiętego żelastwa.

Komtur wrzasnął głosem tak straszliwym, że nie tylko rycerze i knechci, ale również i myszy w zamkowych norach potruchlały z przerażenia:

- Domyślam się, kto wciągnął walecznych rycerzy w podstępną zasadzkę! To ten przeklęty Pomścibor z Małego Płocka! Woje Pomścibora nigdy

31

nie stają do otwartej walki z nami, lecz skradają się wśród borów i kąsają znienacka niczym wściekłe wilki. Klnę się na głowę wielkiego mistrza zakonu, iż nie zaznam spokoju, dopóki nie zetrę z powierzchni ziemi tego wilczego legowiska. Ej, skrybo, gotuj pismo do sąsiednich komturii. Niechaj bracia zakonni przybywają mi natychmiast z pomocą. Pora nieść krwawą zemstę Pomściborowi!

Jeszcze tego samego dnia traktami wiodącymi do Nidzicy i do Piszu pogalopowali komturowi posłańcy.

Wkrótce potem nadgraniczna puszcza wchłonęła potężny oddział krzyżackich jeźdźców zakutych w stalowe zbroje, a ttakże trzy hufce pieszych knechtów dźwigających tarcze, topory i miecze. Po przeprawieniu się mostem przez Wałpuszę, Krzyżacy przecięli brodem Rozogę, Pisę oraz Skrodę i lasami podeszli pod Mały Płock.

Długie dwa tygodnie wojowie Pomścibora odpierali ataki Krzyżaków. I pewnie doczekaliby się odsieczy z Łomży, z Ciechanowa, albo nawet i z samego Płocka, gdyby nie niespodziewana zdrada.

Którejś nocy jeden z czeladzi - ryży i piegowaty, pewnikiem z niemieckiego ojca - podał wartownikom zatrute piwo, sam zaś odsunął zasuwy głównej bramy. Krzyżacy bez przeszkód wtargnęli do środka i wymordowali dzielną załogę.

Jedynie Pomścibor zdążył wskoczyć na śnieżnobiałego rumaka, który potężnym susem ponad ostrokołem wyniósł swego pana na niedostępne moczary. Zanim knechci naciągnęli łuki, biały rycerz zniknął w oparach bagiennych. Do krzyżackich uszu dotarł jeno jego okrzyk:

- Wkrótce pomszczę moich braci! W wielkiej bitwie poniesiecie straszliwą klęskę, z której zakon już się nie podźwignie. A okopu tego bronić będę przed wrogiem jeszcze przez całe stulecia.

Po odejściu Krzyżaków puszczacy pochowali dzielnych obrońców gródka na cmentarzyku przylegającym do fosy. Czekali też na powrót białego rycerza. Ale się nie doczekali.

Ziemne umocnienia Małego Płocka przetrwały z tamtych czasów aż do dzisiaj. Przetrwały również wyraźne ślady fosy broniącej niegdyś dostępu do gródka. Wewnątrz, pośrodku placu widać także rumowisko kamieni. Najstarsi mieszkańcy wioski pamiętają, że kiedyś była tam studnia, do której jeszcze jako dzieci zabawiając się wrzucali kamienie.

Sędziwi mieszkańcy wspominają też dziedzica, który wbrew przestrogom małopłocczan kazał zaorać porosły zielskiem teren byłego cmentarzyka, ażeby posadzić tam kartofle czy posiać grykę. Ponieważ nikt

32

/

Ш'А


"§^


і*ЛЛі(ІЛіі

t ■■".• ■

z miejscowych nie chciał nająć się do owej roboty, trzeba było oracza sprowadzić specjalnie w tym celu aż zza Łomży.

Kiedy chłop ujrzał, iż ziemia za pługiem wyłania się czerwona i krwawa, porzucił kobyłkę i wrzeszcząc z przerażenia uciekł, dokąd go oczy poniosły. Od tamtej pory nikt więcej nie usiłuje już ani zaorywać cmentarzyka, ani nawet kosić na nim trawy.

Wszystko, co tu opowiedzieliśmy, można byłoby zaliczyć do bajan ludowych Kurpiowszczyzny, gdyby nie jeszcze jeden fakt.

Oto często o północy w świetle księżyca pojawia się na okopie dawnego gródka biały rycerz na śnieżnobiałym wierzchowcu. To wszakże nie kto inny, jak sam Pomścibor dotrzymujący słowa danego swoim druhom przed wiekami.

Tak przynajmniej zapewniają nas świadkowie, siwobrodzi mieszkańcy Małego Płocka. A ludziom doświadczonym i o siwych włosach wierzyć przecież trzeba.

Skąd się wzięły

trzy wieże

w herbie Przasnysza

- Ropucha! Ojej, tatku kochany, ropucha! -wrzasnął nagle Maćko stając jak wryty. - Przelazła mi drogę.

- No to co, braciszku? Cha, cha, cha! Gęsiej skórki dostałeś na widok zwyczajnej ropuchy? - parsknął śmiechem Przemko postępujący nieco z tyłu. - Czego się boisz? Przecież cię nie ugryzie.

- Ale może mnie opluć trującą śliną i zamienić w krasnego muchomora

- obruszył się Maćko i podnosząc nogi wysoko niby bociek ostrożnie ominął paproć, pod którą zniknęła ropucha. - Jużeś zapomniał, co o leśnych gadach rozpowiada ciotka Jagła? Ponoć nieszczęścia okrutne przynoszą i domowej zwierzynie, i ludziom poczciwym. Ciotka Jagła gada, że lepiej już, aby człekowi dwa czarne koty naraz drogę przelazły niźli jedna marna ropucha.

- Za bardzo bierzesz sobie do serca baj duły naszej ciotki Jagły, synku

- bartnik Przasnych uśmiechnął się leciutko pod wąsem i przełożył z jednego ramienia na drugie długi pręt z dębiny, zwany przez puszczaków maca-czem, a służący im do wymacywania drogi podczas przeprawy przez bagna.

- Czegóż to ludziska nie wygadują o życiu w książęcej Zagajnicy. Wszystko dlatego, że sami niewieleo nim wiedzą. Czterdzieści wiosen łażę po puszczy i jeszczem nie widział, ażeby ropucha wyrządziła komuś krzywdę. Rozumie się, jeśli nie liczyć robaków. Bo te zjada na pęczki. I muchy, i komarzyska, i lichy, i rozmaite glisty. Ba, nie przepuści nawet myszy.

- Ropucha zje mysz? - Przemko spojrzał na ojca z niedowierzaniem. -Tatku, nie żartujecie?

- Raz patrzyłem na takie łowy. Prawda, ropucha ogromna wówczas była, mysz zaś maleńka, więc ją pożarła bez trudności - potwierdził bar-

35

tnik. - Powiadam jeno, com widział na własne źrenice. Nie łżę ani pół słowa, synku.

Nie uszli kilkudziesięciu kroków, gdy spomiędzy starych szyszek wygramolił się jeż i przemaszerował tuż przed nosem Maćka na drugą stronę łosiowej ścieżyny. Za jeżem, wściekle ujadając, puścił się pies chłopców.

- Rozbój, dokąd pędzisz, kołku zatracony? - wykrzyknął w ślad za psem Przasnych. - Wracaj, zanim kolce nos ci pokaleczą na amen.

- A jeża nie boisz się, braciszku? Maćko spojrzał na brata z wyrzutem.

- Przemeczku, wiesz dobrze, że co poczciwy jeż, to nie szkaradne ropu-szysko. Na odwrót, ciotka Jagła cięgiem gada, że spotkać jeżyka w borze, to jakby znaleźć złotego dukata na gościńcu. Pracowity i zapobiegliwy jeż szczęście zwykł ludziom przynosić.

Ledwie ruszyli w dalszą drogę, przez szum lasu, poprzez pracowity stukot dzięcioła i natrętne kukanie gżegżółki, przedarł się jakiś obcy głos, jakby jakoweś zawodzenie albo wołanie.

- Cichajcie - stary bartnik zatrzymał się i nakazał synom milczenie.

Wkrótce wołanie powtórzyło się. Teraz nie było już wątpliwości. Ludzkie wołanie niosło się gdzieś od strony moczarów, od Trzęsawisk Ponurego Rogalca.

- Pośpieszajmy z pomocą, synkowie - zdecydował bartnik. - Poniechajmy niedźwiedzia, który barć nam zniszczył. Za tropem kosmatego rozejrzymy się później.

- Tatku, a jeśli to tylko diabeł mami niewinne dusze? Nie chodźmy tam. Może bies rogaty chce nas podstępem wciągnąć na bagna? A potem zatopić? Pamiętacie, co wiosną opowiadał wuj Roch z Ciechanowa? To właśnie gdziesik tutaj zielonookie utopce pochwyciły go za portki i szarpały do siebie. Znaczy się na moczarową głębiznę, skąd dla żywych wyjścia nijakiego nie ma.

- Diabeł nie diabeł, utopiec nie utopiec, przecie ktosik woła ratunku -stary Przasnych znowu przystanął na moment i przyłożył otwartą dłoń do ucha, by lepiej słyszeć. - A jeżeli wzywa pomocy, godzi mu się z takową pośpieszyć. Godzi się, nie inaczej, synkowie.

- Tatku, a jeśli to naprawdę czart borowy? - Maćko rozejrzał się bojaźliwie dookoła. - Jakieś piekielne dytko czyhające na ludzkie duszyczki?

- A cóżeś ty, Maciusiu, dzisiaj taki zającem podszyty? - wtrącił się nie-

36

cierpliwie Przemko, starszy z bartnikowych synów. - We trzech przecie jesteśmy w borze. A każdy z nas z ostrym oszczepem oraz łukiem. I z kołczanem pełnym strzał pokropionych wodą święconą przez wędrownego mnicha. Zapomniałeś, co onże mnich rozprawiał nam o wodzie święconej i o grzesznych diabłach?

- Niczego nie zapomniałem - Maćko wzruszył ramionami. - Mnich powiadał, iż bies leśny stracha się wody święconej bardziej niźli kulawa mysz jastrzębia na niebie. Albo królik głodnej lisicy.

- Nie bądźże więc, Maciusiu, ani kulawą myszą, ani tłustym królikiem.

Przemaszerowali kawał drogi. Powtarzające się od czasu do czasu wołanie stawało się coraz wyraźniejsze.

- Chłop to woła, nie baba - mruknął do siebie Przasnych i jeszcze przyśpieszył kroku.

- Tatku, nie chodźmy dalej. Tam niebezpiecznie - Maćko usiłował przytrzymać ojca za rękaw. -Toć to pewnie nie człowiek, ale któryś z Boruto wy eh krewniaków. Diabeł Rogalec, Smrodnik z gębą pełną dymiącej siarki lubo Odmieniec z jałowcowym chwostem. Albo jeszcze jakiś inny ogoniasty.

- Puść, synku. Nie godzi się zwlekać z pomocą istocie prawdziwie potrzebującej.

- Tatku, pamiętacie brodawkową ropuchę? - Maćko nie ustępował. -Ropuszysko nieszczęście zwiastuje. Wszyscy o tym dobrze wiedzą. Tatku kochany, lepiej zawracajmy.

- A jeża pamiętasz, Maciusiu? - wtrącił się znów Przemko i pociągnął brata za połę kubraka. - Też go dzisiaj spotkaliśmy. Jeż szczęście przynosi. Chodźmy zatem szybciej. Najlepiej biegiem, bo dotrzeć trza na moczary, póki jeszcze nie jest za późno.

Pobiegli więc.

Nad Trzęsawiska Ponurego Rogalca dotarli nieomal w ostatniej chwili.

W bagnach tkwił człowiek. Nieznajomy długie minuty szarpał się, usiłując walczyć z chciwymi moczarami, ale nadaremnie. Beznadziejne położenie sprawiło w końcu, że i o wołaniu, i o ratunku myśleć zaprzestał. Najwidoczniej również i siły opuściły go dokumentnie.

Puszczacy błyskawicznie odrzucili na bok oszczepy oraz łuki z kołczanami i ustawili się jeden za drugim. Maćko złapał za rękę Przemka, Przemko za lewą rękę ojca, ojciec zaś wysunął przed siebie, jak mógł najdalej, mocny i długaśny pręt swego bagiennego macacza.

37

- Chwyćcie, panie, a mocno! I nie puszczajcie, na Boga! Zaraz was stamtąd wyciągniemy. O tak, dobrze. Jeszcze troszeczkę... jeszcze... już!

Przemoczony do suchej nitki i śmierdzący bagnem nieznajomy zwalił się u stóp bartnika. Dysząc ciężko, na wpół przytomny leżał dłuższą chwilę bez ruchu. Wreszcie uniósł głowę i wystękał z wysiłkiem:

- Kim jesteście, dobrzy ludzie? Powiadajcie, komu żywot zawdzięczam?

- Myśmy, panie, tutejsi. Bartnicy żyjący z pracy pszczół w borze. Jam Przasnych, a oto moi synkowie, Maćko i Przemko. Usłyszeliśmy wołanie, więc pobiegliśmy w tę stronę ile sił w nogach. W puszczy zwyczajna to rzecz spieszyć z pomocą człowiekowi znajdującemu się w potrzebie.

38

Leżący na murawie, nadal dysząc ciężko, wyjaśnił:

- Księciem waszym jestem. Panem na Mazowszu. Przez bór jechałem, gdy koń mnie poniósł. Wystrachał się kosmatego i oszalały z przerażenia pomknął wprost na mokradła. Zginął w tych błotach. Ledwiem zdążył wyciągnąć nogi ze strzemion i zeskoczyć z siodła. Ale i tak kostucha dosięgłaby mnie tu swoją kosą, gdybyście nie nadbiegli w porę.

- Później nam to wszystko opowiecie, wielki panie - Przasnych pochylił się nad leżącym i wyciągnął doń rękę. - Teraz jak najrychlej trza nam dostać się do chałupy. Trzeba cię, panie, porządnie osuszyć, natrzeć ziołowym mazidłem i napoić czymś bardzo gorącym. Spróbujcie wstać, wielki panie. Ruszamy w drogę.

Zaledwie książę mazowiecki dźwignął się na nogi i zrobił ze dwa albo i trzy kroki, nieoczekiwanie potknął się i jak długi runął na ziemię. Kiedy bartnik dopomógł mu ponownie wstać, na czole niedoszłego topielca wyrósł guz wielkości kukułczego jaja.

- Nic to, szlachetny panie. Pewnikiem zawadziliście tu gdzieś o sosnowy korzeń. Aby bólu się pozbyć, zimny nóż przyłożymy do łba. Obaczycie, zaraz wam ociupinę ulży.

Do chaty na polanie puszczacka gromadka, poprzedzana przez psa Rozbój a, dotarła przed wieczorem. Już od progu bartnik zakomenderował:

- Wy wczasuj się, wielki panie, do samiuśkiego rana i zapomnij na zawsze o tamtym przeklętym topielisku. A teraz do roboty. Dopomóżcie mi, synkowie.

Nie zwlekając we trzech rozebrali księcia z wilgotnych szat, natarli mocno bobrową skórką, aże zrobił się czerwony niczym dziób klekota, następnie ułożyli na niedźwiedzim futrze i nakryli troskliwie siedmioma wilczymi skórami. Napoili także naparem z leśnych ziół i malin zaprawionym lipowym miodem, aby się porządnie wypocił, bo wiadomo nie od dzisiaj, iż z cierpiącego choroba musi spłynąć wraz ze strużkami potu.

Ledwie spod wilczych skór rozległo się książęce chrapanie, Przasnych skinął na młodszego syna, by wyszedł z nim przed chałupę.

- Czemuś to zrobił, Maciusiu?

- A co, tatku?

- Nie udawaj, dobrze widziałem. Umyślnie podstawiłeś nogę księciu. Dlaczego?

- A bo... bo ciągle nie byłem pewien, czy to aby nie czart bagienny przybrał przed nami wielmożną postać.

39

- I dlatego biedaka, który i tak cudem stał na nogach, musiałeś obalić na ziemię?

- Nie inaczej, tatku. Chciałem przekonać się, czy w nim nie ma diabelskiego łgarstwa, czy naprawdę to książę? Gdyby był to bies, nie rymnąłby na łeb, ale spadł na cztery łapy niczym kocur. No i wtedy łacno przekonałbym się, czy od spodu ma kopyta zamiast stopy. Czart guza też by sobie chyba nie nabił na twardej czaszce, a tymczasem wszyscyśmy widzieli ogromniastą śliwę. Teraz, tatku kochany, nie ma nijakiej wątpliwości. Nie bies to, lecz zwyczajny człowiek. Nie, nie zwyczajny, jeno sam książę.

Przasnych udał zagniewanie.

- Za to ja mam wątpliwości, kołku zatracony, czy wielki pan nie każe cię wysiec rózgami, kiedy domyśli się, że to wcale nie za przyczyną sosnowego korzenia owocowała mu owa śliwa na czole.

Na szczęście wszystko skończyło się znakomicie. Rano książę wylazł spod wilczych futer zdrów i wesół niby leśny szczygieł. Gadał nieustannie, śmiał się i podkpiwał z wczorajszej przygody.

Kiedy zaś Przasnych postawił przed nim dzban miodu i cynowy kubek, książę zażądał:

- Weź i sobie kubek, zbawco mój. Przepijemy.

Drugiego cynowego kubka w chałupie nie było, bartnik postawił więc na ławie niewielki garnek z wypalanej gliny. Książę nalał pitnego miodu do obydwu naczyń i trącił się z gospodarzem.

- Zdrowie twoje i twoich synków, bartniku. Ocaliliście mi żywot. Bez waszej pomocy zginąłbym marnie na moczarach. Czymże mogę się wam wywdzięczyć?

- Dobrym słowem, wielki panie. Wystarczy, bo nie potrzebujemy niczego. Książęcy las nas przecie karmi i odziewa- odrzekł Przasnych mocno wzruszony i nie wiedząc, co by tu jeszcze powiedzieć, dorzucił zgodnie z nawykiem: - Mamy co trzeba, kołku zatracony.

Książę spojrzał zdumiony na bartnika i aż gębę rozdziawił szeroko.

- Wybaczcie ojcu, panie wielki - wtrącił się szybko Przemko - to tylko takie jego zwyczajne powiedzenie. Nic nie znaczące.

- Ależ nie gniewam się, bartniku - książę roześmiał się ubawiony. - Na miejscu tej chałupiny dwór wam wystawię okazały. A obok każę wybudować zamek, do którego będę zjeżdżać z drużyną, gdy przyjdzie mi chętka zapolować w borze na żubra, tura albo łosia.

I stało się wedle książęcego życzenia. Na leśnej polanie wkrótce wzniósł się piękny dwór z dębowych bali, tuż obok zaś zameczek książęcy z trzema

40

wieżycami. Niebawem wokół zamku wyrosły zabudowania dalszych.pusz-czaków.

Od tamtej pory minęło kilka stuleci. Po dębowym dworze Przasnycha i książęcej warowni nie pozostało dzisiaj nawet śladu.

Ale czy naprawdę? Pozostała wszakże ta legenda. Oraz miasto na polanie wyrosłe z bartnikowej osady. Przasnysz się nazywa. Pozostał również herb Przasnysza, nadany gródkowi leśnemu przez pana na Mazowszu. Herb z trzema wieżycami na tarczy. Jedną wyższą i dwiema nieco niższymi wznoszącymi się nad murem obronnym i bramą wjazdową. Nietrudno domyślić się, że te trzy wieże książę umieścił w herbie na cześć starego bartnika Przasnycha i jego dwóch dzielnych synów.

Od kogo pochodzą zbóje w białych płaszczach z czarnymi krzyżami

Książę Janusz z rozkoszą wyciągnął się na ławie pokrytej pięcioma niedźwiedzimi skórami.

- Nie ma to jak mięśnie i kości rozgrzane w gorącej wodzie albo parze - zauważył półgłosem na wpół do siebie, na wpół do wiernego psa wciskającego się na brzuchu pod ławę. - Dobrze, żem zezwolił wójtowi na budowę łaźni w Łomży. Jan Białek to człek zapobiegliwy i choć nie stąd rodem, ale z Warszawy, o swoje nowe grodzisko troskający się niczym o własne dziecię. Łaźnię, trza mu sprawiedliwość oddać, wystawił na czas. I jakże znakomitą. Nie dość, że czysty jestem i pozbyłem się robactwa, jakie obla-zło mnie w tej plugawej karczmie pod Nowogrodem, to czuję, jakbym od-młodniał o dziesięć roków. Dobra rzecz taka łaźnia. Bardzo dobra.

Zaledwie przysnął i zachrapał smacznie, w drzwiach komnaty książęcego dworu wznoszącego się na łomżyńskiej skarpie pojawiło się trzech ludzi. Zaufany księcia sędziwy Dobromyśl, Bolko ze straży przybocznej Janusza dla wielkiej siły zwany przez wszystkich Łamignatem oraz człek rzadko tutaj widywany, mieszkaniec nowogrodzkiego boru, doświadczony bartnik i zawołany myśliwy. Puszczak Serwacy, bo onże to był, wołał gromko już od progu:

- Zbudźcie się, mości książę! Z nowiną łowiecką śpieszę. Zwierz straszliwy pojawił się w naszych lasach. Onegdaj wielkiego jako smok tura powalił na ziemię i rozerwał na strzępy. Przed tygodniem łosia zagryzł pośród bagien, a jeszcze wcześniej żubra grzmotnął łapą, tak że mu kark skręcił na amen. О niedźwiedziu burym gadam, ale nie o takim zwyczajnym, lecz o takim, jakiego w tutejszych borach jeszcze nie bywało. Jeśli futro z jego grzbietu chcecie zawieźć do Procka, pośpieszyć się winiliście, panie.

42

- A gdzież ów kosmaty? - książę Janusz siadł na ławie i począł błyskawicznie przywdziewać kaftan z łosiowej skóry. -1 co teraz robi?

- Uchodzi głęboko w bory - odpowiedział bartnik Serwacy podając księciu pas z mieczem. - Przez Pisę przelazł i pewnikiem ku Prusom zmierza. Puściłem jego tropem mojego Przemyszkę. Chłopię to nadzwyczaj sprytne i odważne jak rzadko. Dzikiego zwierza nie zgubi nawet w noc głuchą i ciemną, taką bez gwiazd i bez kawałka księżyca. Ślady umowne będzie nam zostawiać po drodze, abyśmy nie mitrężyli czasu nadaremnie. Jeżeli nie pośpieszymy się, mości książę, bury umknie nam w pruskie lasy i błota. A tam już za nim gnać się nie godzi. Granica. Co najwyżej krzyżackie kne-chty będą mieć pociechę z jego mięsiwa, podobnie jako i komtur z jego kosmatego futrzyska.

- Niedoczekanie zbójów. Bolku, czym prędzej wzywaj ludzi. Niechaj biorą oręż, wędzone mięsiwo i zapasy chleba. I niech wyprowadzają konie. Za chwilę ruszamy.

Bolko Łamignat wybiegł z komnaty. Zaraz potem w dworze myśliwskim mazowieckich książąt zaszumiało-zabrzęczało niczym w leśnym ulu.

Po kwadransie na moście wiodącym przez Narew pokazała się gromadka zbrojnych. Ledwie zjechała z nasypu, podcięła wierzchowce i puściła się galopem. Jeszcze moment i zniknęła w mrocznej dąbrowie.

Tuż za Nowogrodem bartnik odnalazł pierwszy ślad pozostawiony przez Przemyszka: świeżo odciętą gałąź ułożoną w północnym kierunku. Mimo zapadającego zmierzchu poprowadził wojów dalej nie zwalniając tempa.

Serwacy oczy miał puchaczowe, nawykłe do patrzenia po ciemku. W blasku księżyca widział wszystko jak za dnia. Nic zatem dziwnego, że drużynę książęcą wiódł chaszczami bez wahania kiejby szerokim gościńcem.

W pewnej chwili przewodnik zatrzymał konia. Zlazł, przypatrzył się tropowi z bliska i zdumiony zaczął kręcić głową. Wreszcie zwrócił się do księcia Janusza:

- Czegoś tu nie pojmuję, mości książę. Bury zachowuje się cudacznie. Zupełnie jakby chciał wyprowadzić nas w bagna. Zamiast wędrować przed siebie, nagle począł kluczyć w borze. O, tutaj skręcił w bok, okrąg wielki zrobił, by znowu znaleźć się na wprost trzęsawiska. Przeklętnik mami nas w moczary. Inaczej być nie może.

- Nie mylisz się, puszczaku? Dobrze czytasz w śladach? - książę zerknął z niedowierzaniem na bartnika. - Może zwierz najzwyczajniej w świecie spłoszył się czegoś i zlazł z obranej wpierw drogi?

43

- Niedźwiedzisko nie bojące się ni tura, ni łosia, ni żubra miałoby się czegoś spłoszyć? Niby czego, mości książę? Nie, nie. Kosmaty kluczy celowo, co i raz podchodząc pod zdradliwe bagna. W pułapkę wyraźnie nas ciągnie. Nie zwierz to, ale bies prawdziwy. Lucyperowy syn bawi się z nami na podobieństwo kocura igrającego ze złowioną myszą. Szkoda wielka, żeśmy mnicha z kropidłem nie zabrali ze sobą do puszczy. Przydatniejszy byłby tu choćby od tego śmieszka, który ani wodą święconą, ani oszczepem rycerskim nie zdoła się posłużyć w potrzebie. Pierwszej nie ma, do drugiego zaś nie dorósł. Za mały i za słaby do oręża.

- I ja wolałbym siedzieć w ciepluchnej izbie, niźli szczękać zębami w chłodzie i wilgoci. Nie z miłości do ciebie, stary puchaczu, włóczę się po borze, jeno dla kaprysu mego księcia i pana - odciął się bartnikowi Wojszek, błazen dworski. Karzeł z niemałym wysiłkiem tkwiący w wielkim siodle.

- Cichaj, Wojszeczku. Nie dla kaprysu, ale dla niezwyczajnego zwierza wędrujemy po leśnych ostępach - książę Janusz wzruszył niecierpliwie ramionami. -1 ty opamiętaj się, bartniku. Nie dokuczaj mojemu błazenkowi, lecz zastanów się, kto tu na kogo poluje. Wszakże to nie kosmaty na nas z zębiskami, ale my na niego idziemy z ostrym oszczepem. Przyśpieszajmy przeto kroku, poganiajmy konie. Nie będziemy przecież z dzikim stworem bawić się bez końca w ślepą babkę.

Raptem z niedaleka wiatr doniósł trzykrotne pohukiwanie leśnej sowy.

- To Przemyszko nas wzywa - Serwacy wskazał ręką przed siebie. - On ci tam jest.

Rzeczywiście. Za zagajnikiem kaliny natknięto się na młodzika, najwyraźniej oczekującego na drużynę podążającą za jego znakami oraz tropem kudłacza.

- Zdrów i całyś, synku? Kosmaty nie wyrządził ci nijakiej krzywdy?

- Zdrów jestem, tatku. Czekam tutaj w ukryciu, aby was przestrzec. Widzicie, jak w księżycowej poświacie lśni murawa za świerczyną? Nie murawa to jednakże, ale zdradliwe trzęsawisko. Nie masz ratunku dla śmiałka, który nieopatrznie skieruje się tam na koniu. I wierzchowiec, i rycerz znajdą tam mokrą mogiłkę.

- Zawszeć to lepiej mieć do czynienia z odważnym śmiałkiem niźli zajęczą skórką - roześmiał się błazen Wojszek i zagrał bartnikom na nosie. — Baczcie obydwaj, abyście nie przemienili się nam tutaj w kicające stworzenia.

- Cóż, bywa że mizerny rozum w mizernym wzroście się mieści - mruk-

44

nął pod nosem bartnik Serwacy i zwrócił się do księcia: - Co robimy dalej, wielki panie? Zawracamy? Rezygnujemy z łowów?

Zanim książę Janusz zdążył otworzyć usta, odpowiedź przyszła sama. Z tyłu w zagajniku nagle rozległ się straszliwy ryk przypominający huk pioruna. Rumaki wojów oszalały ze strachu. Dwa z nich nie opanowane na czas rycerską dłonią poniosły przed siebie, wpadając galopem na zdradliwą murawę. I ze śmiertelnym kwikiem pogrążyły się w bagnie.

Tymczasem z chaszczy wylazł niedźwiedź. Potwór. Olbrzym, jakiego dotąd w borach książęcych nie widywano. Kiedy stanął na dwóch łapach, zdawało się wszystkim, że łbem przewyższa największy z chojarów. Rycząc przeokropnie ruszył w kierunku księcia i jego drużyny.

Wojowie natychmiast naciągnęli łuki. Dziesięć strzał ze świstem przeszyło powietrze. I niczym groch od ściany odpadło od kudłów potwora. Po raz drugi zabrzęczały cięciwy. Także i te strzały, choć celne, nawet nie drasnęły grzmiącego olbrzyma.

Skoczył do przodu Bolko Łamignat z ostrym toporzyskiem. Dobiegł, zamachnął się i uderzył z całej siły. Nadaremnie. Nie odciął ani garści kłaków. Za to sam zdzielony łapą po szyszaku, osunął się bez ducha na ziemię.

Skoczył naprzeciw niedźwiedzia również i Dobromyśl, celując oszczepem w odkryty brzuch zwierza. Cisnął ile mocy. Trafił. Oszczep uderzył w napięte mięśnie i rozpadł się na kawałki niczym suchy patyk. Olbrzym szedł nadal, rycząc szyderczo z ludzi.

- Smok to zaczarowany! Siła diabelska go chroni. Broń żadna się go nie ima - zawołali zlęknieni rycerze. - Cofajmy się, bracia!

Ba, ale dokąd wycofywać się, jeśli z przodu drogę odcina potwór diabelski, z tyłu zaś zamykają ją diabelskie trzęsawiska?

Z pewnością tragicznie skończyłoby się owo spotkanie wojów książęcych z nieśmiertelnym stworem, gdyby nie przytomność młodziutkiego Przemy szka.

Bartnikowe pacholę tknięte najszczęśliwszym z przeczuć nakreśliło nad grotem znak świętego krzyża i dopiero potem naciągnęło cięciwę.

Strzał był celny. Niedźwiedź zatrzymał się w miejscu, jęknął, aż się drzewa zatrzęsły, po czym runął w piasek ze śmiertelnym charkotem.

Pocwałowali wojowie ku potworowi leżącemu bez ruchu, gdy nagle martwa paszczęka rozwarła się i wygramolił się z niej diabeł. Taki prawdziwy, z rogami i ogonem, a nadto w białym kubraku z czarnym krzyżem na piersiach.

45

- Bij, zabij! Niechaj sczeźnie krzyżackie nasienie. Krwawy pociotek Lucypera i wielkiego mistrza zakonu - wrzasnęli mazowieccy rycerze unosząc miecze do ciosu.

Ale bies wolał nie czekać. Trzymając się za zadek zraniony Przemysz-kową strzałą jednym potężnym susem przeskoczył ponad rycerską drużyną księcia Janusza i chlupnął w sam środek bagien. Zniknął wojom z oczu. Jeno obrzydliwie cuchnące bąble pojawiły się w tamtym miejscu.

- Uf, szczęście nam dopisało - westchnął książę z ulgą i otarł zroszone zimnym potem czoło. - Dziw, że nie mieczom rycerskim, lecz dzieciuchowi zawdzięczamy życie. Pora nagrodzić go przed powrotem do Łomży. Weź mój złoty sygnet, chłopcze. Jeśli będziesz kiedy w potrzebie, albo twoje

46

dzieci, albo twoje wnuki, okażcie go w zamku mazowieckich książąt. Zawsze znajdziecie tam i pomoc, i wdzięczne serce.

- A co zrobimy ze skórą potwora, za którą uganialiśmy się po lasach j ak za własnym szczęściem? - zapytał błazen Wojszek, ostrożnie trącając stopą nieruchomego kudłacza.

- Weź ją sobie, Wojszeczku, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, do zamku diabelskiej padliny nie zabiorę. Grzech.

- Skóra nie grzech, mości książę. Grzechem niepoczciwe uczynki -wtrącił się bartnik Serwacy i poprosił za syna: - Daj ją nam, książę. Nie raz i nie dwa przyda się w Zagajnicy. Zwłaszcza jesienią i zimą.

- Złoty sygnet i czartowa skóra to mało - Wojszek przypomniał sobie o roli dworskiego błazna. - Może księżniczkę chce Przemyszko za małżonkę? A może mnie za najwierniejszego sługę? A może kawał ziemi tu gdzieś niedaleko Rozogi? Chałupę z dębowych bierwion postawi, potem ożeni się z ślicznooką dziewczyną, ja zaś będę przyjeżdżać do nich w kumy.

Przemyszko uradował się głośno.

- To mi się podoba. Ofiaruj mi, mości książę, kawalątko ziemi w swojej puszczy, a ja gościć będę tu zacnego Wojszka, kiedy tylko zechce.

- Polubiliście się, widzę - książę roześmiał się zadowolony. - Zgoda, młodziku. Ile chcesz tej ziemi?

- Przynajmniej tyle, ile da się ogarnąć skórą ubitego niedźwiedzia.

- Przemyszku, cóż ty gadasz? - zdumiał się błazen. - Małegom wzrostu, to prawda, ale nie znaczy to, żem i małego rozumu. Wszakże o ciebie i o twoją rodzinę tu chodzi. Na tycim skrawku porządnej chałupy nie wystawisz. Psią budę tak, kurnik tak, chlewik może. Lecz nigdy ludzką chatę.

- Zmieści się nie tylko chałupa, ale i to wszystko, cóżeś wymienił, Wojszku. I psia buda, i kurnik, i chlewik dla wieprzków, i obórka dla bydlątek. I to, co jeszcze będzie potrzeba. Zaraz się przekonasz.

Słowa chłopca zaciekawiły księcia. Kazał rozpalić ogniska i uwarzyć strawę. Dzień czy dwa zwłoki w powrocie do Łomży nie miały wszakże większego znaczenia. Ważniejsze, jak Przemyszko poradzi sobie z wymierzaniem ziemi pod chałupę. I to pod okazałą.

Nazajutrz wszyściutko się wyjaśniło. Przez całą noc aż do pierwszych promieni słońca Przemyszko, jego ojciec Serwacy oraz pomagający im Wojszek pracowali w pocie czoła. Ściągnęli skórę z niedźwiedzia, pokroili ją na wąziutkie rzemienie i powiązali w całość. Tak przygotowaną skórą opasali wcale niemały kawał ziemi.

- Nie tylko zagrodę, ale i niedużą wioskę da się pobudować na polanie

47

zajętej przez niedźwiedzią skórę - książę Janusz najpierw pokręcił głową ze zdumieniem, a następnie zaczął śmiać się wesoło. - Cha, cha, cha! Widzę, Przemyszku, że koncepty masz dowcipne, wcale nie gorsze od mojego śmieszka. Może i ty pójdziesz na służbę do zamku?

Przemyszko grzecznie, lecz stanowczo odmówił. Wolał pozostać na stałe w borze. W przyszłości chciał być przecież puszczańskim bartnikiem, jak i jego ojciec.

Historia Ziemi Kurpiowskiej udowodniła, iż bartnikowy Przemyszko miał słuszność. Na terenie zakreślonym niedźwiedzią skórą powstało najpierw jedno gospodarstwo, potem drugie i trzecie. Z czasem wyrosła tam okazała wioska. Wielu ją zna. Wieś ta leży niedaleko od Myszyńca i Niedźwiedź się nazywa.

Z legendy naszej płynie jeszcze wniosek, o którym ludzie uczeni w szkołach nie wiedzą do dzisiaj. W mądrych księgach napisano, że zakon krzyżacki przywędrował do Polski z daleka, zza mórz i oceanów, z gorącej Afryki, z Palestyny. A przecież to niezupełnie tak. Prawda jest ociupinę inna. Krzyżacy nie od zamorskich ludzi, lecz od diabłów piekielnych pochodzili, od biesów i czartów. Właśnie dlatego Kurpie od dawien dawna rycerzy w białych płaszczach z czarnymi krzyżami nazywali krewniakami Belzebubów oraz Lucyperów.

Jak nadnarwiański lis

gościł

w mazowieckim zamku

Przed pięciuset laty, kiedy Puszcza Zielona nie należała jeszcze do króla, lecz do książąt siedzących w mazowieckim zamku, nadnarwiańskie bory wyglądały odrobinę inaczej. Więcej było w nich bagien zasiedlonych przez złe duszyska i więcej strug oraz rozlewisk, w których taplały się nocne wiedźmy i księżycowe panienki.

Także i dzikie zwierzęta mieszkające wówczas pośród lasów nad Narwią różniły się trochę od dzisiejszych. No, bo kto odgadłby, iż zagajnicki zając był gołodupkiem pozbawionym w ogóle ogona? A lis puszczański miał co prawda ogon, ale krótki na pół palca i straszliwie marniuchny, bardziej przypominający zdarty pędzel ostrołęckiego cyrulika niźli lisią kitę? I że leśny borsuk chodził sobie wtedy nad wodę łowić srebrzyste płocie i złociste leszcze wachlując się przy tym wspaniałym puszystym ogonem?

Pewnego dnia w Puszczy-Zagajnicy pojawiło się dwóch wojów na niewysokich konikach, z mieczami u boku, tarczami przytroczonymi do siodeł i łukami przewieszonymi przez plecy.

Na widok intruzów lis, który dopiero co opuścił norę w poszukiwaniu obiadu, zaległ na brzuchu pośród gęstej paproci. Wiedział, iż z wojami z książęcej drużyny żartów nie ma. A zwłaszcza z takimi jako ci herbowi rycerze. Bo z pewnością nieprzypadkowo na tarczy jednego z nich widniał wizerunek potężnego czarnego żubra, na tarczy drugiego zas ogromny łeb czerwonego tura.

Na polanie pełnej słońca i dojrzałych malin jeźdźcy zleźli z siodeł, aby wyprostować kości i kapinkę odsapnąć. Najpierw objedli się do syta dojrzałych owoców, potem wyciągnęli się wygodnie na murawie i zaczęli się niezbyt głośno naradzać.

49

Tymczasem lis ani przez chwilę nie spuszczał z oka dwóch zbrojnych natrętów. W jakim celu przybyli dziś do boru? Czego tu znowu szukają? Jak poznać ich plany?

W przeciwieństwie do wielu zagaj nickich zwierząt lis nie znał uczucia lęku, za to był istotą niezmiernie ciekawą. Lubił wiedzieć wszystko. No i był nie lada spryciarzem. Na wszelki wypadek podczołgał się ostrożniutko z przeciwnej strony aż pod krzaki jeżyn, za którymi wypoczywali mazowieccy wojowie. Może uda się podsłuchać, o czym gadają? Kto wie, czy nie o planach nowych łowów?

Miało lisisko szczęście. Zza jeżyn dobiegł je wyraźny głos jednego z rycerzy. Wcisnęło pysk głębiej w krzaki i zerknęło/Mówił wojownik spod znaku czarnego żubra.

- Co zatem robimy dalej, Bogumile? Włóczymy się już siódmą dobę po tych mokrych lasach i udało się nam odszukać dopiero dwóch ludzi. Smola-rza wytapiającego smołę i dziegieć ze szczap sosnowych oraz bartnika dobywającego miód z pszczelich barci. Dwóch zaledwie. Wyludniła się nasza puszcza czy po prostu szczęście nam nie dopisuje? Co powie na to miłościwy książę Janusz? I co powie miłościwa księżna Anna? Wszakże pragnęliby gościć u siebie w zamku gromadkę z całej puszczy, a nie jeno z dwóch zakątków.

Po chwili odpowiedział mu ten drugi. Woj herbu Łeb Czerwonego Tura.

- Słusznie powiadasz, Sędzimirze. Cosik się nam nie wiedzie. Albo diabeł Boruta ścieżki nam nieustannie plącze, albo więcej ludzi tutaj nie ma. Ci z nas, którzy udali się po gości do Ciechanowa, Przasnysza, Ostrołęki, Łomży lub odległego Kolna, mają zadanie o wiele łatwiejsze. Niestety, nam przypadła wędrówka po okrutnych borach wokół Różana. Nie było i nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Jakim sposobem odnaleźć ludzkie siedliska w dzikiej puszczy? Skąd wziąć dalszych gości z Zagaj nicy?

Kiedy lis to usłyszał, zatarł łapy z wielkiej uciechy. I zaraz postanowił scbie w głębi duszy:

Doskonale się składa, czarny żubrze i czerwony turze. Skoro szlachetny książę Mazowsza i jego czcigodna małżonka chcą mieć na swoim dworze gości z Puszczy-Zagajnicy, będą ich mieli. Przynajmniej o jednego więcej. Poza smolarzem utaplanym na czarno i słodkim bartnikiem, również i ja udam się nie zwlekając na zamek książęcy do Warszawy. Nadarza się wyśmienita okazja, ażeby puste kiszki wreszcie porządnie napełnić. I to darmo".

50

Zaaferowany nawet nie spostrzegł, kiedy wyczołgał się nieostrożnie spod krzewów jeżyny.

- Aj, aj, a to co? Sędzimirze, popatrz, jaki śmieszny zwierzak pełznie ku nam na brzuchu. Czołga się, choć to wcale nie żmija ani zaskroniec.

- Hi, hi, hi! Bogumile, a cóż on tam ma zamiast ogona? Chyba pęczek suchej trawy? A może to rzep przyczepił mu się do gołego zadka?

Zaczerwieniło się biedne lisisko ze wstydu i czym prędzej wczołgało z powrotem pod jeżynę. Od tamtej pory wszystkie lisy rodzą się właśnie takie. Czerwone ze wstydu, czyli rude jak wiosenna marchewka.

Zaledwie lis znalazł się pomiędzy drzewami, ile sił w nogach popędził do borsuka mieszkającego w sąsiedztwie. Grzecznie zapukał do jego nory.

Długo łasił się, przymilał, głaskał dzieci, zachwalał mieszkanie i mebelki, zanim wreszcie wyjawił, co tak nieoczekiwanie przygnało go w gości.

- Sąsiedzie kochany, borsuczku przemiły, dopomóż mi w potrzebie, bardzo proszę - zaczął grzecznym tonem. - Nie wypada mi pokazywać się na książęcych pokojach z niemal gołym zadkiem. Wstyd straszliwy, sromo-ta. No, bo sam popatrz. Czyż taką miernotą, takim tyci-tyci pędzelkiem mogę zasłonić przed wzrokiem miłościwego księcia i miłościwej księżny to, co powinienem zasłonić?

- Nie zasłonisz, sąsiedzie. Nie zasłonisz - przyznał poczciwy borsuk i pokiwał smętnie głową. - Taką nędzną kępką włosia nie odgonisz ani muchy, ani nawet chudego komara. Ale słusznie powiadasz. Porządnemu zwierzęciu nie wypada świecić gołym zadkiem w komnatach zamku mazowieckich książąt. Naprawdę nie wypada. Trzeba znaleźć jakieś wyjście z trudnej sytuacji. Mam, sąsiedzie! Mam wyborny pomysł. Wybiorę się do Warszawy zamiast ciebie, dobrze? Mój wspaniały ogon to niemal to samo co i płaszcz książęcy podbity wilczym futrem. Czy też tak sądzisz, sąsiedzie przemiły?

Sprytny lis natychmiast przytaknął.

- Ależ tak, tak, jak zwykle masz rację, szlachetny borsuczku. Innym razem z pewnością mógłbyś udać się za mnie do zamku nad Wisłą. Lecz nie teraz. Książę Janusz zaprosił mnie bowiem osobiście. Specjalnie przysłał do boru dwóch zacnych rycerzy ze swego orszaku. Jeśli mi nie wierzysz, borsuczku, możesz sprawdzić, iż nie łżę ani pół słowa. Książęcy posłowie

51

jeszcze nie odjechali. Wypoczywają pod kępą jeżyny nad Czartowym Bagienkiem. Sił nabierają przed daleką drogą. Ich możesz zapytać. Aha, jest jeszcze i druga przeszkoda. Wszystkie lisy znają od dawna ludzką mowę, a borsuki nie. Jakże więc dogadasz się ze zbrojną strażą, by wpuściła cię do zamku?

- Ech, szkoda, sąsiedzie, że nie pojmuję ludzkiego gadania. Ech, bardzo szkoda - borsuk oblizał się szerokim jęzorem. - Nabrałem już apetytu na książęce smakołyki. Chyba nie zasnę spokojnie dzisiejszej nocy. A jeśli nawet jakoś przysnę, na pewno śnić będę o zamkowym stole. O pieczonych kurczakach, nadziewanej gęsi, uszkach w czerwonym barszczu i o orzechach podsmażanych na miodzie.

- Nic straconego, borsuczku przemiły - lis uderzył się otwartą łapą w czoło. - Ja również mam wyśmienity pomysł. Wiesz co, pożycz mi swojej kity. Tylko na to zamkowe przyjęcie, a ja w zamian przyniosę ci mnóstwo smakowitości z książęcych półmisków. Nie pożałujesz, borsuczku, boć będą tam frykasy, że pazury lizać.

Wszyscy w Puszczy-Zagajnicy wiedzieli, że borsuk był łakomczuchem nie mającym równego wśród zwierząt nad Narwią. Nic zatem dziwnego, że nie wzbraniał się długo. Po minucie odpiął swoją przepyszną kitę, z której cały ród borsuczy był niezmiernie dumny, i podał ją lisowi wraz ze słowami:

- Jeno zapamiętaj sobie, sąsiedzie, że pożyczam ci tę kitę tylko na książęce przyjęcie. Potem musisz mi ją bezzwłocznie odnieść. Aha, i koniecznie pamiętaj o półmisku z łakociami. Wiele dobrego opowiadały zamkowe myszy o książęcej kuchni. O gęsich wątróbkach, o smalcu z podsmażaną cebulką i o rakowych szyjkach gotowanych z korzeniami sprowadzanymi ze Wschodu. O kurczakach, nadziewanej gęsi, barszczu z uszkami i o orzechach na miodzie chyba już ci wspominałem, prawda?

- Prawda, prawda. Bądź spokojny, borsuczku przemiły. Niczego nie zapomnę, bo pamięć mam niezłą. Kosz jadła przytaszczę ci z warszawskiego zamku. Czegóż tam nie będzie. I gęsie wątróbki, i smalec wieprzowy, i rakowe szyjki, i miód z orzechami. I jeszcze sto pięćdziesiąt innych, równie smakowitych potraw.

Lis wyliczył wszyściutko, co ślina przyniosła mu na język. Następnie pochwycił pod pachę borsuczy ogon i popędził do własnej nory.

Zaraz za drzwiami oderwał swoją miernotkę i cisnął z całej siły przez otwarte okno.

52

- Niepotrzebna mi już jesteś. Idźże precz. Może przydasz się jakiemuś diablęciu bez ogona. Od dzisiaj będę paradować z kitą najwspanialszą w borze.

To rzekłszy przypiął sobie borsuczy ogon i niezmiernie kontent przejrzał się dokładnie w kałuży.

Cztery dni i cztery noce biegł lis do zamku położonego na mazowieckiej skarpie ponad Wisłą. Aż dobiegł.

Przed zwodzonym mostem zatrzymał go zamkowy strażnik. Zagrodził mu drogę halabardą i warknął:

- A ty dokąd, dziki zwierzu? Ślepiów nie masz? Nie widzisz, że w książęcym zamku szykuje się przyjęcie dla dostojnych gości? Nie widzisz karoc zajeżdżających przed bramę? Byle kogo się tutaj nie wpuszcza.

- Ależ ja wcale nie jestem byle kim, panie strażniku. Ja również jestem gościem zaproszonym na dzisiejszy wieczór - odpowiedział lis kłaniając się układnie. - Miłościwa księżna Anna przysłała po mnie nad Narew specjalnych posłańców. Imci pana Sędzimira herbu Czarny Żubr oraz imci pana Bogumiła herbu Łeb Czerwonego Tura. To właśnie na ich prośbę przybywam dziś do zamku.

Strażnik znał obydwu rycerzy. Wiedział, iż rzeczywiście jeździli do puszczy ze specjalną misją księcia Janusza i księżnej Anny. Najwidoczniej ten śmieszny zwierzak gada prawdę. W takim razie niechaj wejdzie do środka. I już bez oporów podniósł halabardę.

Rozsiadł się lis wygodnie na ławie przed największym z półmisków pełnym mięsiwa i ostrzy sobie apetyt. Z niecierpliwością czeka na książęcy znak, aby wbić zęby w cudownie pachnącą pieczeń z sarniny.

Niezwykłego gościa pierwsza dostrzegła księżna Anna. Pochyliła się w stronę księcia małżonka i zapytała ciekawie:

- Mężu mój, a cóż to za przepiękne zwierzę siedzi tam u końca stołu? Z daleka wygląda jako pies, aleć to przecież nie pies. A jaki ma śliczny ogon. Długi i puszysty. Takiegom jeszcze nie widziała.

Wielki łowczy stojący za krzesłem księżnej wyjaśnił półgłosem:

- Toć to dziki lis, miłościwa pani. Przybył w gościnę do waszych książęcych mości z Puszczy-Zagajnicy, z borów zielonych nad Narwią. W przeciwieństwie do lisów znanych z podwarszawskich lasów, ten ci ma zupełnie inny ogon. Rzeczywiście niezwyczajny. I ja podobnego nie widziałem, chodem żywot spędził na uganianiu się za dziką zwierzyną.

Zerknęła na rudego lisa jedna z dam dworu i z uciechą plasnęła w dłonie.

53

- Och, och, co za wspaniałe futerko!-zachwyciła się głośno. -O takim nie marzyłam nawet we śnie. Równie czerwonawej barwy nie spotka się u żadnego innego zwierzęcia. Nawet u wiewiórki. Och, och, a jaki ma ogon, długi i puszysty! Marzenie. Cóż za cudowny kołnierz mógłby mi kuśnierz wyprawić i uszyć z takiej skórki. Och, och, a co za prześliczny i cieplutki kołpaczek byłby z takiej kity.

Kiedy lis zorientował się, że wśród książęcych gości mowa jest o nim, nadął się niczym leśna ropucha podczas wiosennych zalotów. Dumnie wyprostował się z sarnim gnatem w zębach. Oczywiście, chciałby wiedzieć, jakimi słowy chwalą jego urodę dostojnicy zgromadzeni w komnacie. Wytężył słuch i nagle zadygotał z przerażenia. Okrutne słowa uroczej damy dworu dotarły do jego uszu.

Na wszelki wypadek wolał nie czekać, co będziej dalej. Nieraz przecież spod wykrotów śledził przebieg polowania w nadnarwiańskich kniejach. Doskonale pojmował, czym dla niego może się zakończyć dzisiejsze przyjęcie. Ani chybi straci tu nie tylko wspaniały borsuczy ogon, ale i własną skórę na grzbiecie.

Zanim wielki łowczy zdążył otworzyć usta, by odpowiedzieć coś damie dworu, lis upuścił sarni gnat na podłogę, po czym niby to po zgubę zeskoczył pod ławę. Następnie przeczołgał się pomiędzy nogami biesiadujących, dopadł drzwi i pomknął korytarzem do wyjścia. Przez uchylone wrota wysunął się na zewnątrz i prysnął w krzaki. Ile tchu w płucach popędził z powrotem nad brzeg Wisły. Tam wskoczył na pień sosny płynący z prądem rzeki w kierunku Wyszogrodu. Tak dotarł do miejsca, w którym Narew łączyła się z Wisłą. Zmordowany, utytłany po nos w błocie, po kilku dniach dobrnął wreszcie do rodzinnej Puszczy-Zagajnicy.

Co czynić dalej? Wracać do domu z pustymi łapami? A co powie na to borsuk? Wszakże uciekając w popłochu z zamku mazowieckich książąt nie mógł ani pomyśleć o półmisku przysmaków dla łakomczucha. Nawet największy dureń powinien zrozumieć, iż własna skóra na grzbiecie warta jest więcej niźli sto półmisków gęsich wątróbek. Borsuk zwierzem poczciwym był, ale nigdy głupcem. Brak książęcych przysmaków wybaczy mu więc chyba? Jednakże z pewnością nie daruje mu pysznego ogona. Na pewno upomni się o swoją kitę.

Lisisko przystanęło pod na wpół spróchniałą sosną i w zamyśleniu poczęło drapać się za uchem. Wreszcie zdecydowało się i skręciło gwałtownie w bok. Cóż, trzeba będzie poszukać sobie nowej nory. Naturalnie w bezpiecznej odległości od borsuczego mieszkania.

54

Od tamtych czasów leśny zając zawsze ucieka przed rudym lisem, ażeby nie odebrał mu owego marniuchnego ogonka, znalezionego niegdyś przed lisią jamą.

Lis zaś chodzi po borze z dumnie podniesioną głową, ale też tylko dopóty, dopóki nie ujrzy borsuka. Na jego widok natychmiast podwija ogon pod siebie i zmyka, gdzie pieprz rośnie. Nie, wcale nie dlatego, że obawia się jego ostrych zębów, lecz po prostu dlatego, aby borsuk nie przypomniał sobie dawnej historii i nie upomniał się o swoją wspaniałą kitę.

Z naszej bajki jeszcze nauka wynika, i to nie tylko dla leśnych borsuków : przyj aciel w życiu potrzebny, ale prawdziwy.

Stary Sieciej wyszedł przed budę bartniczą, żeby dorzucić nieco drew do ognia, pykającego w jamie wygrzebanej w piasku. W samą porę. Albowiem płomyki poczęły szybko przygasać, zaś od pobliskich rozlewisk i wądołów pozostawionych jeszcze wiosną przez kapryśną Narew nadciągała wieczorna wilgoć, a wraz z nią i ziąb przenikający do szpiku kości.

Zaledwie bartnik zawrócił w stronę szałasu, jego rękawów uczepiło się dwóch zuchowatych wyrostków. Byli to Cieszko i Zdzieszko, jedyni synowie Siecieja, urwipołcie i psotnicy dobrze znani w okolicznych borach. Bliźniacy, jak przystało na bartnikowych synów, podobni byli do siebie niczym dwie kapki lipowego miodu.

Przymilając się i zagadując nakłonili chłopcy rodzica, aby przysiadł razem z nimi na chwilę w cieple. Przy ognisku coraz weselej trzaskającym, co i raz sypiącym iskrami z jałowcowego chrustu.

- Tatku, jakże to było w onej straszliwej bitwie pod Grunwaldem? -pierwszy zagadnął ojca Cieszko. - Do północki daleko, do rana jeszcze dalej, wyspać się przeto zdążymy. Tatku kochany, opowiedzcie nam przed snem, jako żeście prali zbójeckich Krzyżaków, o których pleban w Łomży powiada, że są z piekła rodem.

- Jako prałem krzyżackie nasienie? Zwyczajnie, synkowie - Sieciej u-śmiechnął się do wojennych wspomnień sprzed ośmiu lat, po czym machnął niecierpliwie ręką, jak gdyby chciał opędzić się przed atakiem natrętnego komara. - Lepiej wyspalibyście się przed jutrzejszymi łowami na grubego zwierza. Bo o czym tu gadać? Kazali iść, to poszedłem. Kazali bić juchę Krzyżaka, to biłem. Zwyczajnie.

- Tatku, wuj Jaroch powiadali niedawno, iżeście pod Grunwaldową

57

osadą wzięli w plen jakowegoś ważnego komtura. Ponoć samego głównego wodza z zamku w Nidzicy. Okrutnego zbója z wielgachnym mieczem, tarczą herbową i z ogromnym czubem pawich piór na hełmie. Wielkiego i strasznego niby Herod. Powiadajcie nam, tatku kochany, jako żeście przemogli w boju onego Heroda? - czym prędzej poparł brata Zdzieszko.

- A co go miałem nie przemóc, skoro zbój sam wlazł mi pod rękę? -Sieci ej roześmiał się cichutko i dorzucił: - A w ręku akurat dzierżyłem maczugę. Miał pecha plugawiec.

- Lecz jakże to było? - zawołali chłopcy jednym głosem. - Powiadajcie, tatku.

- Jak było? Mówiłem już, synkowie. Zwyczajnie. Jako w każdej bitwie. Najprzód kum Jaroch obalił zbójowi na ziemię konisko, waląc je drągiem po goleniach, a kiedy Krzyżak zsunął się z siodła i mieczem zamiaro-wał zadźgać kuma niczym wieprzka, skoczyłem sąsiadowi z pomocą. I tak gruchnąłem krzyżackie nasienie z tyłu przez łeb maczugą, aże hełm rozleciał mu się kiejby popękany gliniany garnek. Nie zdzierżył solidnego pusz-czackiego ciosu. Zwyczajnie.

- I co było później? - zawołali znowu bliźniacy. - Powiadajcie, tatku kochany.

Sieciej wzruszył ramionami.

- Później już nic nie było. Okazało się jeno, że krzyżacki łeb twardszy jest od żelaza. Komtur wyżył. Pognano go potem w niewolę do zamkowych lochów w Płocku albo i w Warszawie. Zaś kumowi Jarochowi i mnie król Jagiełło złożył podziękowanie za wielkie staranie pod Grunwaldem. No i za te kilkanaście łbów, któreśmy roztrzaskali w boju, kiedy Litwa zaczęła się cofać ku moczarom przed knechtami i plugawym rycerstwem zakonu.

- Podziękował? Sam król? - bliźniacy byli wniebowzięci. - A jakimi słowy, tatku?

- Cóżeście się tak mnie dziś uczepili, jako rzep suczego ogona? Przecie powiadam, że król mi dziękował. Nie kto inny, ale Władysław Jagiełło, pan nasznajmiłościwszy. A jako dziękował? Gadałem już, synkowie. Zwyczajnie.

- Tatku kochany, a jakże król miłościwy wygląda? Wielki jest? I pewnie cały w złotej zbroi? A koronę to chyba ma z samiuśkich brylantów?

Bartnik popatrzył uważnie na swoich chłopców i zrazu nie odpowiedział. Potem uśmiechnął się tajemniczo i wyznał:

- Poczekajcie do jutra, leśne bąki. O świcie król wraz z orszakiem przybędzie z Łomży do nas na polowanie. Ślubowałem panu wójtowi, że popro-

58

wadzę łowiecką drużynę w Diabelską Dąbrowę, tam gdzie i o tęgiego tura łatwo, i o mocarnego żubra nietrudno. Będziecie mieć szczęście, obaczycie monarchę. A może i świeżutkim miodem poczęstujecie majestat, jako przystało na prawdziwych gospodarzy tego boru.

- Oj, tatku kochany!

Uszczęśliwieni chłopcy rzucili się na wyścigi ściskać i całować ojca. Sieciej zaburczał udając powagę i otrząsnął się niczym stary niedźwiedź, a następnie dźwignął się na nogi i wskazał ręką na bartniczą budę.

- Pora spać, leśne bąki - rzekł stanowczo. - Rano trza wstawać jeszcze przed dzięciołami. Jeśli chcecie pójść ze mną na umówione miejsce, a później wędrować z królewskimi ludźmi po naszej Zagaj nicy, musicie wypocząć i sił nabrać przed jutrzejszymi trudami. Nie zapomnijcie, synkowie, przed snem przepatrzeć chodaki. Wszakże wy iść będziecie pieszo, podczas gdy orszak królewski podąży na koniach, zacnych i wypoczętych. Sprawdzonych i w boju, i w pościgu za wrogiem.

- Ależ, tatku, co wy mówicie? Niby nie wiecie, że puszczacy nawykli do biegania po lesie? Ze zdrowym śmiałkiem w borowej głuszy żaden rumak nie wygra gonitwy. A my, choć jeszcze młodzi, prawdziwiśmy puszczacy. Ze zdrowiutkim sercem i zdrowymi nogami.

Bartnik Sieciej odgarnął znad czoła pobielone przez czas kosmyki.

- Ech,.uparciście obydwaj niby kozioł smolarza Sągniewa spod Kolna - westchnął głośno. - Nie przegadam was, leśne bąki, i dlatego rozprawiać z wami dłużej ani myślę. Kto jutro ze mną zamiaruje pokłonić się do kolan najmiłościwszemu królowi, ten niechaj już teraz legnie na wilczych skórach i odpocznie należycie. Kto zaś zaśpi rano, ten niechaj pójdzie sobie nad strugę chwytać chude płotki lub piskorze. Bo ja czekać na śpiocha nie zamierzam.

Nie da się zaprzeczyć, iż ojcowskie argumenty przemówiły do młodzieńczej wyobraźni. Radośnie pohukując bliźniacy momentalnie zniknęli wewnątrz szałasu. Zaledwie Sieciej wetknął rzepę w żar i przysypał starannie piaskiem, ażeby upiekła się i utrzymała ciepło do świtania, z budy dobiegło jego uszu chrapanie na dwa głosy. Bliźniacy już spali. A może jeno udawali śpiących, by go uspokoić?

Nim gwiazdy na niebie pojaśniały na dobre, na polanie u Siedmiu Diabelskich Dębów pojawił się orszak rycerski z pachołkami i wozami zdążającymi z tyłu. Nie zwlekając sprawnie rozbito obozowisko, ustawiono fury ze spyżą, rozpalono ogień i zaczęto czekać na przewodnika.

Długo nie czekano. Po kwadransie z boru wyszedł Sieciej z dwoma wy-

59

rostkami. Widząc ludzi gotowych do drogi, kazał bliźniakom stanąć z boku i nie wadzić nikomu, a sam skierował się ku ognisku.

Cieszko i Zdzieszko poczęli wypatrywać króla. Wielkiego rycerza w złotej zbroi, w złotej koronie i ze złotym mieczem u boku. Na próżno. Władysława Jagiełły pośród rycerstwa chyba nie było.

Pierwszy nie wytrzymał Zdzieszko. Podszedł bliżej i trącił delikatnie w łokieć jakiegoś starszego z wojów, o obliczu pooranym zmarszczkami i włosie dobrze siwym, a ubranego w zwyczajny kożuszek i futrzaną czapkę.

- Panie rycerzu, nie wiecie, gdzie tu król? - zapytał grzecznie półgłosem. - Pozieramy z bratem, pozieramy, ale jakoś nadaremnie.

- Czyj jesteś, wilczku?

- Obajśmy z Cieszkiem synowie bartnika Siecieja. Tego samego, któ-ren dopomógł królowi wygrać pod Grunwaldem okrutną bitwę z krzyżacką gadziną.

Stary rycerz ożywił się. Pewnie także walczył na Grunwaldowym polu, bo zaraz zagadnął:

- A gdzież wasz dzielny ojciec? Ów bartnik Sieciej, co to dopomógł polskiemu monarsze zetrzeć w pył i proch potęgę krzyżowego zakonu?

- Tam pod dębem, panie rycerzu. Gada z onym siwiutkim człekiem w szkarłatnym kołpaku z orlim piórem. Z wielkim panem zapewne, lecz przecie nie z królem.

Nagabnięty spojrzał w tamtą stronę i potwierdził:

- Nie inaczej. Ojciec wasz rozprawia z księciem Januszem, panem na Mazowszu.

- Panie rycerzu, zabyliście? - Zdzieszko pociągnął rycerza niemocno za rękaw. - Pytałem was o króla, aleście mi nic nie odrzekli. Czyżby nasz pan najmiłościwszy nie przybył na łowy? Czyżby niemoc j akowaś paskudna nie wypuściła go z łoża?

- Dlaczego nie ma króla? - także i Cieszko nie krył rozczarowania. - A tatko powiadali, że król Władysław Jagiełło nade wszystkie pałacowe igrce i zabawy ceni sobie polowanie na dzikiego zwierza, na tura, żubra albo i niedźwiedzia.

- Król zdrów jest. Wiem to doskonale, wilczku. Wiem również, iże jest tutaj.

Cieszko obrócił się na jednej nodze dookoła.

- Prawdę mówicie, panie rycerzu? - zawołał. - Nie łżecie aby? A dlaczego nie widać go nigdzie?

60

-r

- Rozpoznałbyś swego monarchę?

- No pewnie.

- Hm, a po czymże to, wilczku?

- Bo wielki jest, panie rycerzu. Największy z królów. I piękny jest jak z kościelnego obrazu. I w zbroi caluśkiej ze szczerego złota. I w koronie z brylantów, pereł i inszych drogocenności.

Stary rycerz uśmiechnął się rozbawiony.

W tej samej chwili zbliżył się do nich rycerz w bobrowym kołpaku, ze złotym łańcuchem na szyi. Zeskoczył z konia i pochylił głowę.

- Wasza królewska miłość, gotowiśmy do drogi - oznajmił. - Kiedy każecie wyruszać?

- Dajcie sygnał, Bożywoju. Już pora.

- To... to wyście, panie rycerzu, są naszym królem? - Zdzieszko, gdyby teraz mógł, zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Albo skryłby się w borsu-czej jamie. Ale że nie mógł, jąkając się pytał dalej: - Toście są, panie rycerzu, najmiłościwiej nam panującym Władysławem Jagiełłą? Tym prawdziwym? Nie cyganicie aby?

- Jak śmiesz, kpie, zwracać się w ten sposób do monarchy - woj w bobrowym kołpaku wyciągnął rękę, by pochwycić Zdzieszka za kołnierz.

- Poniechajcie go, Bożywoju. On to przecież z nieświadomości -powstrzymał król Władysław rycerza i zwrócił się do chłopca: - Jam jest, wilczku. Rozczarowanyś? Zapamiętaj. Prawdziwa wielkość nie we wzroście się kryje. Ani w potędze złota i klejnotów. A o lico podobne do kościelnych malunków trudno, kiedy siedemdziesiąt bez mała roków przygniecie człekowi ramiona.

Już z konia Jagiełło skinął na Zdzieszka.

- Dołączaj wraz z Cieszkiem do naszej drużyny. Chciałbym popatrzeć, jako w borowej dziczy spisują się Sieciejowe wilczęta.

Władysław Jagiełło w siodle trzymał się znakomicie. Mimo znacznego wieku pędził jak zrośnięty z koniem. Czerstwa cera nabierała rumieńców, zdrowych i świeżych. Pewnie od porannego wiatru, a także i od tego, że król nie pijał ni piwa, ni wina nawet w młodości.

Niewiele czasu upłynęło, gdy Sieciej śpieszący na przedzie podniósł wysoko rękę. Znak, iż przed królewskim orszakiem ciągnęła się Diabelska Dąbrowa. Łowy na grubego zwierza mogły się rozpocząć.

Trudno zliczyć wszystkie dziki i niedźwiedzie, łosie, tury oraz żubry, jakie padły w owych dniach od rycerskich oszczepów. Nie one jednakże przeszły do historii. W kronikach królewskich skrybów zachowały się słowa

61


o jeleniu. O jeleniu niezwykłym, monarszym. O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu...

Pierwszy tydzień łowów zleciał wszystkim tak szybko, jakby doba myśliwska liczyła zaledwie pół zwyczajnej doby. Przez calutki ten czas szczęście czuwało nad Jagiełłowym orszakiem. Od zacnych trofeów zwożonych z puszczy na polanę mogło się zakręcić w najtrzeźwiejszej głowie. Co dnia wozy pełne mięsiwa i futer odprawiano do Łomży, na dwór myśliwski mazowieckich książąt.

W podłomżyńskich lasach przypominających nieco bory litewskie nad Wilią i Niemnem, a przez to i spędzone w nich lata młodzieńcze, Władysław Jagiełło czuł się znakomicie, jak chyba nigdzie poza Litwą. Prawie nie schodził z konia. Dopiero o zmierzchu zasiadał przy ognisku, aby powie-czerzać i pogawędzić z towarzyszami.

Cieszko i Zdzieszko po raz pierwszy w żywocie mogli napatrzeć się i nasłuchać dziwów, o jakich dotąd w borach nawet nie śnili. Przychodziło im to o tyle łatwiej, iż wkrótce stali się ulubieńcami wszystkich. Nie dziwota. Wychowani przez ojca w szacunku do pracy i w życzliwości wobec innych, bliźniacy starali się być użyteczni na każdym kroku. Dopomagali królewskiej wyprawie, jak tylko potrafili. Na lada skinienie służyli rycerzom za przewodników, dla obozowych kucharzy wyciągali ze strug łokciowe jazga-rze i okonie tłuste niby wieprzki, zbierali prawdziwki i rydze, a także dziki czosnek oraz aromatyczne zioła na przyprawy do mięsiw, zaś przed nocnym spoczynkiem czyścili z zapałem broń i bogatą uprząż. No i korzystali z każdej okazji, ażeby posłuchać ciekawych opowieści wielkich rycerzy, ale i wspominków dworzan oraz co znaczniejszych pachołków. Choćby takich jak te oto.

- Nie pierwszy raz towarzyszę najmiłościwszemu królowi w łowieckiej przygodzie - pochwalił się Kazko, giermek pana Cichosza z Psiej Górki, i sprawdził czubkiem noża płat sarniny zawieszony nad ogniskiem, czy już upieczony. - Monarcha nasz jest nadzwyczajnego zdrowia. Nie imają się go najsroższe mrozy, nie dokuczliwe mu też upały ani wichry, ani deszcze. Od maleńkości hartowany bywał w niewygodach. Surowe wychowanie dał mu bowiem jego rodzic Olgierd, wielki kniaź Litwy, człek niezwyczajnie mądry i przezorny, a polityk przy tym, że ho-ho! Mało kto potrafił trzymać Krzyżaka na końcu mieczajako onże właśnie.

- A niby co w tym dziwnego? Kniaź mądry i wielki to i króla mądrego i wielkiego zrodził, Kaziejku - zaciągnął po swojemu Wigunt, stary Litwin od dziesiątków lat czuwający nad Jagiełłowym orężem.

62

- O tak, tak. Wielki nasz król. Z każdym rokiem większy - Kazko z Psiej Górki przytaknął skwapliwie. - Inny w jego leciech wolałby siedzieć na miękkich skórach w komnatach wawelskich, małżonce dopiero co zaślubionej w źrenice mile spoglądać, z biskupem krakowskim, panem Oleśnickim, albo nawet i z samym księdzem prymasem Mikołajem Trąbą w harca-by grać, niźli w niewygodzie na rumaku i z oszczepem w garści ścigać się z brodatym żubrem.

- Wielki król to i wielki myśliwiec, Kaziejku - zauważył znowu Litwin.

- A trzecia żona to zawszeć już trzecia. Każda żagiew wypala się z czasem.

- Nie równaj królewskiego serca z suchą żagwią, litewski niedźwiedziu

- tym razem Kazko zaprotestował i naburmuszony dodał: - Powiadają na Wawelu, że po zmarłej Jadwidze, a potem i Annie, Elżbieta jest prawdziwym umiłowaniem Jagiełły. Największym.

- A czy ja mówię, że nie, Kaziejku? - Wigunt uśmiechnął się dobrodusznie i wyciągnął rękę do giermka z Psiej Górki. - Gadałem jeno, że król nasz nadal jeszcze przedkłada łowy nad insze dworskie zabawy.

- A bo też i przyznać trzeba sprawiedliwie, że mimo nienadzwyczajne-go wzrostu i niezbyt tęgiej budowy król Jagiełło ramię silne ma jako i sam Zawisza Czarny z Czarnkowa - odezwał się powoli Żelisz. Wszyscy zamilkli i spojrzeli na doświadczonego woja. Wiedzieli, iż Żelisz gęby otwierać darmo nie lubił, lecz gdy już otworzył, to jakby strzałą mierzył do celu. - A i we władaniu bronią mało kto mu dorówna. Onegdaj, widziałem na własne ślepia, król dopędził umykającego tura i w pełnym galopie cisnął weń oszczepem. Trafił, że lepiej nie można. Zwierz dziki zwalił się na ziemię niby rażony piorunem.

- Pan mój, książę Janusz, starszy jest od najmiłościwszego monarchy o równe dziesięć roków - przypomniał druhom Maćko, dworzanin z mazowieckiego zamku, korzystając z chwili ciszy. I zaraz dodał: - Przedstawcie sobie, siedemdziesiąt osiem lat na karku dźwiga, a takoż całymi dniami nie złazi z siodła i pomyka po lasach.

- Z siodła nie złazi, bo towarzyszy najjaśniejszemu panu. Nie godzi się inaczej. Wszakże bory książęce wokoło i on tutaj gospodarzem, choć przy tym równocześnie i sługą królewskim - zauważył śpiewnym głosem Litwin. I wnet dorzucił z dobrodusznym uśmiechem: - No, ale z oszczepem za turem czy brodatym żubrem twój pan już się nie wypuszcza? Nie zaprzeczysz, iż prawdę szczerą gadam, Maciej ku?

Maćko wzruszył ramionami.

- Wiem jeno - rzekł - że na jutro książę Janusz kazał sobie przygoto-

63

wać kuszę, zapas bełtów oraz oszczep wyostrzyć jak należy. Pewnikiem się więc wypuści i za jakowymś grubszym zwierzem.

- Rano się okaże, co książę mazowiecki uczyni. A teraz spać pora wszystkim - rozmowę giermków przy ognisku przerwał pan Cichosz z Psiej Górki, który akurat nadszedł i usłyszał ostatnie zdania. - Przed świtaniem wyprawimy się za Skrodę i Pisę. Bartnik Sieciej powiadał, że w tamtejszej kniei trzy albo i cztery gniazda niedźwiedzie się kryją. Kiedy król Jagiełło to usłyszał, zaraz zapragnął spotkania z kosmatym. Jutro zatem idziemy na niedźwiedzia.

Sprzeciwiać się słowom pana Cichosza nikt nie śmiał. Zwłaszcza że wolę królewską powtarzały. Zerwano się czym prędzej na nogi, wygaszono starannie ogniska i pośpieszono na spoczynek. Kto mógł, krył się w szałasach wystawionych wcześniej, pozostali wyciągali się na ciepłych jelenich, wilczych lub niedźwiedzich skórach, zwyczajnie pod gwiaździstym niebem. Dla rycerskiego stanu nie była to wszakże pierwszyzna. Wkrótce nad obozowiskiem unosiły się jeno resztki dymów i dawały się słyszeć niegłośne nawoływania straży rozstawionej skrajem lasu.

Przedpołudnie zastało orszak królewski nad Pisą, szeroką w tym miejscu na pół strzału z kuszy. Zaraz za rzeką wjechano w wysokopienny bór z chojarami sięgającymi nieba. Potem znaleziono się w chaszczach, których ludzka stopa pewnikiem dotychczas nie deptała. Z niepokojem rozglądano się dookoła. Niejednemu z giermków włos unosił czapkę. Nie, nie kosmatego zwierza się tu obawiano, lecz duchów paskudnych, diabłów leśnych i bagiennych czarownic, mających ulubione siedliska w takiej właśnie dzikiej i ponurej głuszy.

Tymczasem bartnik Sieciej szedł borem niczym imci wójt ulicami Łomży. Nie zmylił drogi ani razu. Wreszcie dał znak, aby pozłażono z koni. Na kosmatego najlepiej iść na własnych nogach.

Pierwszego niedźwiedzia osaczono w barłogu. Skoczył ku niemu Jagiełło z oszczepem, powstrzymując gniewnym okrzykiem Cichosza z Psiej Górki i Mszczuja z Dobrołąki, którzy z toporami zamierzali ubezpieczać monarchę z obydwu boków. A kto wie, może nawet chcieli i wyprzedzić go w ataku?

Pozbawiony szans ucieczki zwierz ryknął wściekle i zwrócił się ku królowi. Wyciągnął łapy i już, już sięgał Jagiełłowego kołpaka, gdy raptem nadział się na oszczep. Ostry grot pchnięty pewną ręką wbił się między żebra. Kosmaty runął martwy u stóp króla.

Niedługo potem ubito jeszcze trzy niedźwiedzie. Dwie samki i samca

64

olbrzyma, większego i od konia, i od wołu. Dobry nastrój monarchy udzielił się pozostałym. Cieszono się głośno, podziwiano męstwo Władysława Jagiełły i jego ramię niby wykute z prawdziwej stali. Zapewne radowano by się jeszcze długo, gdyby nagle nie okazało się, że pośród rycerstwa zabrakło Janusza, pana na Mazowszu.

- Gdzie nasz gospodarz? - zaniepokoił się król Władysław. - Nie spot-kałoli go coś niedobrego?

- Gdzież książę Janusz? - zaczęto wołać na wszystkie strony. - Kto widział mazowieckiego księcia? Hop, hop! Odezwijcie się, mości książę!

Ponieważ jedyną odpowiedzią na wołanie był pracowity stukot dzięciołów niosący się z góry, czym prędzej rozdzielono się na kilkuosobowe grupy i pośpieszono na poszukiwanie zaginionego dostojnika.

Najwięcej szczęścia miał Zdzieszko podążający wraz z panem Mszczu-jem z Dobrołąki i jego giermkami. Już po kilkudziesięciu krokach usłyszał coś, co nakazało mu ruszyć biegiem. Wojowie bez słowa sięgnęli po topory i oszczepy i popędzili za chłopcem.

Zdążyli w samą porę.

Na konarze dębu siedział okrakiem stary książę z nożem przygotowanym do ciosu. Olbrzymi niedźwiedź powarkując gniewnie i czepiając się wszystkimi czterema łapami usiłował wdrapać się na górę.

Na widok zbrojnych kosmaty zeskoczył na ziemię i z wrzaskiem bezradnej wściekłości sturlał się do głębokiego jaru. Trzask łamanego jałowca wyznaczał szlak jego ucieczki.

Nie pogoniono za zwierzem. Zajęto się panem na Mazowszu, zawieszonym między niebem a ziemią. Zdjęty z dębu, książę sapał ciężko przez dłuższą chwilę, a dopiero potem w krótkich zdaniach opowiedział swą przygodę.

Zrzucony przez przerażonego konia i pozbawiony oszczepu musiał szukać schronienia na dębie. Gdyby nie przytomność umysłu i kryjówka na tęgim konarze, nie żyłby już, rozszarpany przez okrutną bestię.

Jednakże to nie koniec przygód. Zaledwie połączono się z pozostałymi grupami i już konno wyruszono w drogę powrotną, ze świerkowego zagajnika wypadł jeleń. Piękny okaz rogacza o rozłożystym wieńcu na głowie, jaki nieczęsto spotyka się w borze. Widząc orszak konny jeleń przystanął na moment. Zawahał się. I to go zgubiło. Jagiełło wyszarpnął oszczep z ręki giermka i cisnął z całej siły. Trafił. Rogacz zwalił się na murawę.

Niemal w tym samym momencie ze świerczyny rozległ się potężny ryk

65

innego jelenia. Samca zwycięzcy oznajmiającego puszczy, kto tu jest prawdziwym władcą stada.

- Aj, tam-сі musi być sztuka. Marzenie - jęknął z zachwytem pan Cichosz z Psiej Górki i sięgnął po oszczep.

- Pozostańcie tutaj. Ja się z nim zmierzę - monarcha skierował rumaka w stronę zagajnika, lecz ruszyć nie zdążył, albowiem Cieszko jednym susem przyskoczył do konia i uwiesił się cugli.

- Panie najmiłościwszy, na Boga, nie jedźcie sami - rzucił półgłosem. - Tam zasadzka. Ptaki w świerczynie zamilkły na amen. W zagajniku ktoś obcy być musi. Jelenia skrzydlate się nie lękną. Ludzie tamże są i głos rogacza naśladują udanie. Łotry jakoweś, bo po cóż by się kryli? A może to

66

Krzyżaki ze Szczytna? Lub wyprawa z Malborka? Do granicy stąd, jakby kamieniem cisnąć.

Na dyskretny znak króla Władysława połowa drużyny skręciła powolutku w las i zataczając półkole od tyłu dotarła do zagajnika. Kiedy w powietrzu rozległ się umówiony krzyk orła, z obu stron popędzono galopem.

Po krótkiej, lecz krwawej walce dziesięciu Krzyżaków legło bez ducha.

- Żywot zawdzięczam ci, wilczku - Władysław Jagiełło przycisnął bliźniaka serdecznie do piersi. - Jakże ci się odwdzięczę?

- Nie mnie, miłościwy królu, ale jeleniowi wdzięczność winniście. Gdyby nie zwierz ów, nie spostrzegłbym braku ptactwa w świerczynie i nigdy nie odgadłbym plugawej zasadzki gotowanej przez komturowych zbójów.

- Skromnyś, wilczku, lecz to ci się jeno chwali - Jagiełło jeszcze raz u-ścisnął młodzika. - Niechaj pycha nigdy nie zapuści korzeni w twoim sercu. A że wdzięczność długi nakazuje spłacać, zabieram cię do Krakowa. W szkołach uczyć się będziesz. Później powrócisz tu, aby w moim imieniu doradzać i pomagać leśnym ludziom.

- Ja zaś, najmiłościwszy panie - dodał książę Janusz - dla wspomnienia waszego pobytu w mazowieckich borach jeszcze dziś Łomży prawa miejskie nadam. I herb ustanowię, ażeby we wdzięcznej pamięci wydarzenia te po wsze czasy zachować się mogły, boć przecież powinny.

Pan na Mazowszu słowa dotrzymał. Od tamtej pory Łomża jest nie leśną osadą, ale miastem. I herb piękny posiada. Z królewskim jeleniem w skoku i z kilkoma żołędziami. Te ostatnie dorzucił stary książę na pamiątkę owego dębu, który ocalił mu życie.

^^*


\


Jak Bartek zwany Niedźwiedzim Uchem księżyc zaludnił

Kto ma czyste sumienie i szlachetne serce, a przy tym i odrobinę szczęścia, jeszcze dziś może natrafić na resztki pradawnego młyna widoczne w głębokiej wodzie, akurat w miejscu, gdzie Rozoga wpada do Narwi i gdzie od żwawych krąpików oraz stynek aż się roi.

Ale nie o starym młynie ta baśń, lecz o Goryszu, młynarzu podstępnym i chciwym, trzymającym spółkę z krwiopijnymi utopcami o zielonych oczach. I nie o narwiańskich krąpikach czy stynkach, lecz o Bartku Siłaczu znanym niegdyś w borach książęcych pod wiele mówiącym przezwiskiem Bartek Niedźwiedzie Ucho.

O narodzinach Bartka mówiono we wsi rozmaicie. Najczęściej, że ojcem jego był władca Puszczy-Zagajnicy, niedźwiedź mądry i nieulękły. Niezwyczajne pochodzenie chłopca mogły potwierdzać dwa fakty: straszliwa siła nie spotykana u innych dzieci, a także lewe ucho, od niemowlęcia kosmate niczym u dzikiego zwierza. Prócz tego chłopiec nie różnił się od swoich rówieśników. No, może tylko tym, że był niezwykle uczynny i nie bał się żadnej roboty ani w obejściu, ani w głębi lasu.

Kiedy zmarła mu matka, Bartek opuścił borową wioskę i wyruszył w świat w poszukiwaniu zajęcia i chleba.

W Dobrym Lesie zapukał do chaty Jędrocha, bezdzietnego bartnika, który przyjął młodziana z otwartymi ramionami. O pomocniku marzył wszakże od dawna.

Niestety, wszystko skończyło się nazajutrz wieczorem, kiedy Bartek wyznał, iż sosnę barciową wyrwał z korzeniami, aby bez włażenia na górę wygarnąć miód dla gospodarza.

Bartnik aż ręce załamał z rozpaczy.

68

- Cóżeś ty narobił, misiu? - jęknął. - Dobre z ciebie chłopię, uczciwe i pracowite, ale pozostać u mnie dłużej nie możesz. Za silny jesteś. Tyle samo szkody, co i pożytku mi przynosisz. Spróbuj poszukać szczęścia gdzie indziej. Tam, gdzie swoją siłę będziesz mógł wykorzystać jak należy.

Po tych słowach wyciągnął z komory największą, jaką miał, kobiałkę, włożył do niej cztery ogromne plastry miodu i wręczył ją chłopcu na drogę.

Następnego dnia po południu swąd palonej świerczyny doprowadził Bartka Niedźwiedzie Ucho do smołami pod Cieciorami.

- Nie potrzebujecie chętnego pomocnika, panie smolarzu? - zagadnął nieśmiało człowieka, caluśkiego okopconego i śmierdzącego dymem.

- A czemu nie? Zostań, gołowąsie, będziesz mi pomagać przy topieniu dziegciu praż smoły. Kiedy będziemy mieć już odpowiedni zapas, zawieziemy nasz towar na targ do Nowogrodu albo Kolna i wymienimy na to, co potrzebne jest do życia w środku puszczy.

Bartek ochoczo zabrał się do roboty. Wykopywał z ziemi smolistą karpinę, wrzucał ją do przygotowanych dołów, rozpalał i przysypywał grubą warstwą piasku. Gdy żywica wytopiła się i sczerniała w żarze prawie bez powietrza, trzeba było ją wydobyć na górę, porządnie wystudzić, a następnie gotową już smołę przelać do beczek.

Wszystko szło dobrze, dopóki Bartek nie pochwycił pełnej beczułki, by załadować ją na furę. Mocno ściśnięte klepki nie wytrzymały i nagle rozpadły się. Smoła prysnę!a na wszystkie strony. W okamgnieniu i Bartek, i smolarz upodobnili się do czarnoludów. Siwy dotąd konik wyglądał zaś, jakby dopiero co wyskoczył z piekła.

- Chłopcze, za silny jesteś dla mnie - jęknął z kolei smolarz. - Szkoda, bom cię polubił jak rodzonego syna. Nie ma jednak innego wyjścia. Masz tu miedziaka i idź szukać pracy gdzie indziej.

Nazajutrz około wieczora Bartek zatrzymał się przed zakopconą kuźnią w Pupkach.

- Nie potrzebujecie robotnego pomocnika, panie kowalu? - zapytał z nadzieją w głosie.

- Potrzebuję, synu. Stawaj przy miechu i dmuchaj ile siły, bo zamówień mam co niemiara, a czasu niewiele.

Bartkowe dmuchnięcie wymiotło żar spod paleniska. Z najwyższym trudem we dwóch ugasili tlące się wszędzie węgle.

- Za silnyś do miecha, synu. Lepiej weź ciężki młot do garści i pracuj przy kowadle.

69

Jednakże i tym razem kowal musiał zmienić zdanie. Uderzone mocarną ręką kowadło sypnęło iskrami i wbiło się w ziemię na pięć łokci.

- Synu, bierz tę pajdę chleba i ten kawałek solonej słoniny i zmykaj mi z oczu. Potrzebuję pomocnika, ale nie tak silnego jako borowy niedźwiedź.

Po dwóch dniach Bartek Siłacz dotarł do okazałego młyna nad Narwią.

Młynarz Gorysz, który tu mieszkał, miał umowę z zielonookimi utop-cami żyjącymi w rzece. Za kilka zdechłych kur rzucanych codziennie do wody utopce kręciły młyńskim kołem, aż furczało. Dla nich to nie była robota, dla nich to były igrce, wesoła zabawa. ]Sk) i kurzy obiadek na dodatek.

Gorzej, że młynarz nie nadążał sam z sypaniem ziarna. Ogromne żarna obracały się często bez pożytku. Pomocnik mógł się zatem przydać.

- Wpierw udowodnij, parobku, czy mi się we młynie nadasz do pomocy. Do mozolnej roboty od rana do zmroku. Co prawda na słabeusza nie wyglądasz, ale wielu na co innego wygląda, a czym innym okazuje się później. Na początek spróbuj przenieść te worki z dworu do młyna.

Bartkowi Niedźwiedzie Ucho nie trzeba było powtarzać poleceń. Natychmiast ściągnął kubrak z grzbietu i cisnął na ławę. Prawą ręką złapał jeden wór z pszenicą, lewą pochwycił drugi i bez wysiłku, jakby to nie było ciężkie ziarno, lecz lekuchne wiązki siana, wbiegł z nimi do młyna. Za moment wrócił, schwycił następne dwa worki, potem jeszcze dwa, i jeszcze. Zanim młynarz zdołał wykrzesać ogień z krzemienia, by przypalić fajkę, zboże znalazło się w środku.

- Wcale nieźle. Poczciwyś i silniejszyś od dobrego konia - mruknął Gorysz i kiwnął głową z uznaniem. - Jakże cię zowią, parobku?

- Matuś zwała mnie zawsze Barteczkiem, księżulo na chrzcie w Nowogrodzie pokropił więc mnie wodą święconą jako Bartłomieja, natomiast sąsiedzi z puszczańskiej wioski nazywali od dziecka i zowią do dziś nie Barteczkiem i nie Bartłomiejem, jeno zwyczajnie Niedźwiedzim Uchem.

- A czemuż tak cudacznie? Co ty możesz mieć wspólnego z królem naszych borów?

- Zerknijcie na moje lewe ucho, panie młynarzu, a wszyściutko pojmiecie od razu - młodzik odgarnął włosy na bok. - Nie wiedzieć czemu jedno ucho zarośnięte mam, kosmate nikiej u leśnego zwierza.

- Aha. To dlatego nosisz na łbie taką ogromniastą strzechę? - domyślił się młynarz Gorysz. - Zresztą, nie moja to rzecz. Ani zakłaczone ucho, ani

70

kopa siana zamiast włosów nie wadzą mi wcale. Nie najmuję cię przecie dla urody. Dla mnie możesz być szkaradniejszy od samego Belzebuba. Byłeś był posłuszny i robotny, jak się patrzy. Oto, co w moim młynie liczy się najbardziej .

Bartek otarł czoło rękawem i odpowiedział nisko się kłaniając:

- Roboty nijakiej się nie boję, panie młynarzu. Weźcie mnie, a nie pożałujecie ani przez chwilę. Byłem już pomocnikiem bartnika Jędrocha w Dobrym Lesie, byłem pomocnikem smolarza w Cieciorach, byłem pomocnikiem kowala w Pupkach, mogę być również i galantym pomocnikiem młynarza nad Narwią. Jedno tylko chciałbym wiedzieć wcześniej: co otrzymam za wierną służbę?

- Dostatek jadła i przyodziewek na co dzień. Zwykły na lato oraz ciepły na zimę. Zaś po roku uczciwej służby dostaniesz i uczciwą zapłatę.

- Jaką, panie młynarzu?

- Caluśkiego dukata.

- Prawdziwego?

- A jakże. Ze szczerego złota.

Młynarz Gorysz bogaty był, lecz chciwy straszliwie. Nie dziwota, że ledwie wspomniał o złocie, żal mu się zrobiło takiej wielkiej straty. Na poczekaniu wymyślił przeto jeszcze inną zapłatę. Znacznie tańszą, choć i znacznie boleśniejszą od poprzedniej.

- Wybór masz, parobku - dodał szybko. - Albo weźmiesz złotego dukata, albo będziesz mógł mnie raz ciepnąć z całej siły. Znaczy się, grzmotnąć. Czyli uderzyć ręką lubo kopnąć nogą. Ale wtenczas bez buta. I tylko raz, pamiętaj. Co zatem wolisz, parobku?

Bartek zawahał się. Złoto dobra rzecz. Lecz co robić, jeśli młynarz okaże się oszustem?

- A... mogę się kapkę zastanowić, panie młynarzu? Mogę odpowiedzieć później?

- Możesz, czemu nie - Gorysz pyknął raz i drugi z fajki, która wreszcie tlić się poczęła. - Możesz choćby za rok. No, ale teraz, kiedyśmy się już dogadali co do ceny, koniec z leniuchowaniem. Zabieraj się do mielenia pszenicy, parobku. Syp łopatą ziarno na kamienie. Pracuj, do nocki czasu jeszcze, że ho-ho! Nie będę ci przecie dawał żarcia darmo.

- Nie musicie mnie poganiać niby wołu, panie młynarzu - Bartek Siłacz podciągnął rękawy koszuli i splunął w garście. - Mówiłem już, że od żadnej roboty się nie migam, bo ją prawdziwie lubię.

71

Dopóki gwiazdy nie zajaśniały mocnym blaskiem na niebie, Bartek uwijał się bez wytchnienia między młynem a spichrzem. Dźwigał worki ze zbożem, sypał ziarno na młyńskie kamienie, odgarniał szuflą bieluchną mąkę spod wylotu, potem zsypywał ją do pustych worków i odnosił z powrotem pod słomiany dach spichrza.

Tuż przed północą młynarz wychylił się przez okno i zawołał:

- Dosyć na dzisiaj. Odłóż robotę i chodź wieczerzać, parobku.

- Migiem lecę, panie młynarzu - Bartek umył ręce i twarz w poidle przed stajnią i pośpieszył do izby. Z uśmiechem zbliżył się do ławy, na której stały trzy gliniane misy, kopiaste i parujące. -Witaj i ty, dzieweczko. A cóż dobrego przygotowałaś dla głodnego człowieka,'który zjadłby teraz nawet i konia z kopytami?

Dzisiaj kasza, jutro kasza, I pojutrze kasza nasza..." Zanuciła w odpowiedzi niebieskooka dziewczyna, trzaskająca garnkami w kuchni.

- A co, kasza w ząbki kole? -wrzasnął młynarz czerwieniejąc na gębie. - Wolisz żreć postną lebiodę? Uważaj, darmozjadzie, abym nie wygnał cię goluśkiej do boru. Wilcy tam tylko na takie gnatki czekają. Zanim gębę znowu rozdziawisz, posłuchaj wprzódy ich głodnego łajania.

- Czemuż się sierdzicie bez rozumnego powodu, panie młynarzu? Ci-chajcie, proszę waści, zdrowia wszakże szkoda - Bartek Niedźwiedzie Ucho podsunął łyżkę gospodarzowi usiłując zażegnać rodzącą się nieoczekiwanie awanturę. - To już śpiewać wesoło pod tym dachem wcale się nie godzi? Zresztą, co mi tam. Lubię każdą kaszę. I żółtą jaglankę, i pęczak grubszy od grochu, i gryczaną prażoną, i białą tatarczaną. Byle była ze skwarkami i cebulą. I byle jej było w misce wysoko na pół łokcia.

Katarzyna, bo takie imię nosiła sierota z Ostrołęki przed czterema laty przygarnięta przez młynarza Gorysza, spojrzała na młodzika z wdzięcznością. A ponieważ i Bartek nie spuszczał oczu z dziewczyny, wzrok ich spotkał się w jednej chwili. I tak oto bez słowa młodzi powiedzieli sobie bardzo, bardzo wiele.

Z pracy nowego parobka młynarz był niezwykle kontent. Nie bez kozery przyglądał mu się z daleka i pomrukiwał z zadowoleniem. Coraz częściej też przemyśliwał, jak by tu robotnego chłopaka zatrzymać we młynie nieco dłużej. Nie przez rok, nie przez dwa, ale przez trzy lata, cztery, a może nawet i pięć? Wyznaczoną - tą podwójną - zapłatą za pracę na razie głowy sobie nie zaprzątał. Do czasu jednak. Do niespodziewanej wizyty puszczań-

72


skich nieproszonych gości. Do napaści zbójów na młyn w noc bezksiężycową, ciemną i ponurą.

Którejś nocy, a było to już chyba po miesiącu Bartkowej służby u Gory-sza, śpiącego na stryszku młodzika nieoczekiwanie rozbudził jakiś okropny harmider.

Co tam się dzieje, u kaduka? Czyżby gospodarz podejmował tajemnych gości przy księżycu? - pomyślał otwierając jedno oko. Chwilę zastanowił się, czy nie zatkać sobie uszu albo omotać głowy wilczą skórą. Ciekawość jednakże przemogła. - Nie czas na spanie w takim hałasie. Ruszże się, Bartusiu, zawszeć to warto wiedzieć, kogóż czarci przynieśli do młyna o niezwyczajnej porze".

Tak sobie pogadując w myślach, Bartek Niedźwiedzie Ucho przesunął się ostrożnie na łokciach do dziury po sęku w powale i zerknął na dół.

Faktycznie gości tych nie kto inny, lecz sam bies musiał sprowadzić tu nocą. Wielka izba bowiem pełna była leśnych rozbójników. Drabów obrośniętych, wykocmołuchanych i uzbrojonych po zęby.

Łotry szarogęsili się we młynie niby we własnej norze. Ze spiżarni targali szynki, kiełbasy, salcesony i połcie wędzonego boczku. Wytaszczyli też z loszku gąsiorek maliniaka i trzy dzbany jałowcowego piwa.

Dwóch drabów rechocących z uciechy rozciągnęło młynarza na ławie i unieruchomiło przytrzymując go mocno za ręce i nogi. Trzeci, rudy i suchy drągal z przepaską na oku, najwidoczniej herszt zbójów, łaskotał leżącego Gorysza pod pachami i wypytywał uparcie:

- Gdzieżeś ukrył srebro i złoto, stary lisie? Gadaj natychmiast, gdzie masz dukaty i talary wyciśnięte z ludzkiej krwawicy? A może zamiast łaskotek wolisz próbę ognia? Przypiec ci odrobinę pięty, abyś przypomniał sobie, że masz język w gębie, stary czarowniku?

Młynarz chichotał, piszczał, rżał i kwiczał, jak nie przymierzając bezro-zumny głupek pod łomżyńską farą, ale na pytania jednookiego przywódcy rozbójników nie odpowiadał ni słowem, ni grymasem gęby.

Poczekam ździebko - pomyślał sobie Bartek znowu, wciągając portki i wiążąc je rzemieniem. - Młynarzowi przyda się solidna nauczka. Dokucza Kasieńce co dzień, dokucza wieśniakom przybywającym ze zbożem do młyna, obdziera ich ze skóry, niechaj i jemu zbóje ociupinę teraz podoku-czają. Niechaj przekona się na własnym grzbiecie, jakże to bywa, gdy z ważnego pana człek raptem staje się biedny i malutki na podobieństwo myszy w pazurach kocura".

Ponieważ łaskotki nie zdały się na wiele, rozbójnicy zaczęli tracić cierpli-

73

wość. Powarkiwali coraz głośniej i coraz groźniej. Na znak dany im przez herszta wskoczyli na ławę i przy dusili leżącego młynarza, aże biedakowi oczy wylazły na wierzch i począł ustami ruszać niczym leszcz wyłowiony z wody i ciśnięty na dno suchej łodzi.

Oj, nie.. .nie, to mi się nie podoba. Toć to może się paskudnie skończyć - przyszło Bartkowi do głowy. - Jeszcze mi gospodarza łotry gotowi zamęczyć na amen. A kto mi wtenczas zapłaci za moją robotę? Trzeba ratować nieboraka, póki jeszcze trochę zipie".

Pochylił się do skoku i w tej samej chwili kątem oka dostrzegł, iż jakiś tęgi drab, grubszy od najgrubszego z młynarzowych wieprzków, maczugą usiłuje wyłamać drzwi prowadzące do alkierzyka, w którym spała Katarzyna.

Oj, i Kasieńce trza pędzić z pomocą, aby zbóje nie zrobili jej krzywdy. Poczekajcie, łotry, zatańczę ja z wami zaraz puszczackiego wyrwasa".

Nie zwlekając już ani sekundy dłużej Bartek pyrgnął ze stryszku na sam środek izby, tam gdzie od zbójów było najgęściej. Nim zdołali się zorientować, dwóch najbliższych pochwycił za karki i stuknął łbami, aż skry poszły. Na wpół omdlałych pchnął w stronę wielkiego kosza z żywymi rakami. Niechże ich raki szczypcami poskubią za karę.

Trzeciego z rozbójników złapał wpół i podrzucił do góry. Zaskoczony zbójca nie zdążył gęby otworzyć, a już wisiał na własnym pasku od portek na sęku sterczącym wysoko pod powałą i majtał bezradnie nogami.

Czwartego huknął kułakiem na odlew tak, że zbój wleciał głową do tlącego się jeszcze paleniska. Uwięziony w ciasnej i gorącej dziurze począł ryczeć wniebogłosy, przez co w kominie dudniło, jakby nad dachem przewalała się straszliwa burza z piorunami.

Piątego grzmotnąć nie zdążył, gdyż ten odrzucił maczugę i ze strachu wczołgał się niby jaszczurka pod młynarzowe łóżko. Droga do Kasinego alkierzyka wreszcie była wolna.

Kiedy Bartek wpadł do środka, przytomna dziewczyna stała za obalonym stołem i dzielnie opędzała się miotłą przed grubasem, nadaremnie usiłującym dosięgnąć ją pałą.

Niewiele myśląc Niedźwiedzie Ucho jedną ręką złapał napastnika z tyłu za kołnierz, drugą za portki i z rozmachem cisnął przez okno. Zbój wraz z ramą okienną zaklejoną świńskim pęcherzem przefrunął przez caluśkie podwórze i wleciał do chlewu, gdzie rzuciły się nań maciory z radosnym kwikiem, przekonane, że to jadło w sam raz dla nich.

- Zuch z ciebie, Kasiu miła. Popamięta hultaj twoją miotłę aż do śmier-

74

ci. A teraz, bardzo proszę, pozostań tu za drzwiami jeszcze chwilkę. Zaraz zrobię porządek ze zbójami w izbie. Pora mi również pogadać z ichnim hersztem. Tym jednookim chudzielcem, który znęcał się nad naszym gospodarzem.

Jednakże przywódca leśnych zbirów na rozmowę z Bartkiem Siłaczem wolał nie czekać. Na widok młodzika pojawiającego się w drzwiach momentalnie zawrócił na pięcie i wrzeszcząc z przerażenia, jak gdyby ujrzał samego Belzebuba, pomknął w las.

- Widzieliście, panie młynarzu? Chudzielec rączy niby jeleń. Gdyby nie wrzask milknący w lesie i cichnące odgłosy łamanego chrustu, można by pomyśleć, iż banda borowych hultajów w ogóle nie miała swego herszta.

- Znakomicie spisałeś się, parobku. Zasłużyłeś na nagrodę. Chociażby na dzban miodu z malinowym sokiem. Naturalnie, o ile te łotry pierwej nie wysączyły go do dna. Za chwacką robotę należy ci się także i gęsia pieczeń z jabłkowym nadzieniem - pochwalił młodzika Gorysz z wysiłkiem dźwigający się z ławy. Starannie rozcierając bolejące miejsce, dorzucił z podziwem: - Gołą ręką dałeś radę siedmiu zbójom, jakby to były nie zbrojne łotry, lecz ślepe kocięta.

Z początku młynarz Gorysz wdzięczny był Bartkowi Siłaczowi za ocalenie i majątku, i żywota. Pośpieszył nawet do loszku po wystały maliniak, no ale ponieważ zbóje nie pozostawili tam ani kropelki, przyniósł młodzianowi jedynie dzban z podpiwkiem, dziewczynie zaś kazał natychmiast zabierać się do skubania gęsi.

Wdzięczność bogacza jest jako płacz dziecka, nigdy nie trwa zbyt długo. Tym razem przetrwała jeno do południa. Kiedy młynarz wyspał się i nieco ochłonął po nocnych przygodach, zmienił całkowicie zdanie. Wszyściu-chno się w nim obróciło niczym młyńskie koło przekręcone w wodzie przez krwiopijne utopce. A kiedy ponownie przemyślał sobie owo zajście, włos zjeżył mu się pod czapką ze strachu. Bo oto, co przyszło mu wtedy do głowy:

Bartek Niedźwiedzie Ucho nie bał się walczyć gołymi rękami. Za nic miał ostre miecze i grube maczugi nabijane żelazem. I anim się obejrzał, całuska bandę zbójów sprał na kwaśne jabłko. Zatem mój parobek groźniejszy jest od szajki leśnych łotrzyków. Z tego zaś wniosek, że nie ich, ale przed- wszystkim jego strzec się powinienem. Ojej, takie straszliwe niebezpieczeństwo pod moją własną strzechą? Ojej, to bardzo niedobrze. Chyba najwyższa pora rozejrzeć się za jakimś innym pomocnikiem, mniej groźnym

75

od tego wyrwidęba. Tak, tak, Bartkowi przybłędzie trza wymówić służbę. Innego wyjścia nie widzę".

Niemal w tej samej chwili młynarz przypomniał sobie umówioną zapłatę. I to wcale nie złotego dukata, lecz tę drugą, mniej kosztowną, za to stokroć bardziej bolesną.

Muszę się pozbyć niebezpiecznego parobka przed upływem roku -zdecydował w głębi duszy. - Koniecznie przed upływem roku".

Od postanowienia do wykonania droga nie zawsze łatwa ani krótka. Trzy dni łamał sobie młynarz Gorysz głowę nad trudnym problemem. Jadł półgębkie'm, pił półłyczkiem i nic, ino myślał i myślał. Aż wreszcie wymyślił.

Po północy, kiedy we młynie służba już zasnęła na dobre, przekradł się kilkadziesiąt kroków mokrym brzegiem w górę Rozogi, cisnął do wody pięć tłustych kuraków oraz dwa zdechłe indory i zawołał wyraźnie, choć niezbyt głośno, tak aby go głodne wilkołaki w borze nie dosłyszały:

- Eheeej, wielki książę utopców, wyleźże na momencik ze swojej dziury! Eheeej, przesławny władco utopców, przybądźże, bo sprawę mam do ciebie niesłychanie ważną i pilną straszliwie!

Jeszcze nie przebrzmiały jego słowa, gdy z rzeki wynurzyła się ogromna głowa zielonookiego utopca z martwym karasiem w zębach.

- Czego chcesz, młynarzowa skórko? - zagadnął podwodny książę nie wypuszczając ryby. - Czyżbyś znowu nie był zadowolony z moich poddanych, nieustannie obracających młyńskim kołem? Chciałbyś, ażeby za trzy marne kuraki dziennie pracowali więcej? Za mało pracują teraz? Ejże, czy ty aby nie przesadzasz?

- Z waszej pracy jestem niezmiernie kontent, wielki książę - wyjaśnił Gorysz skwapliwie. - A i do trzech kokoszek jeszcze dwie co dnia dorzucę. Jednakże tym razem nie o waszą robotę przy młynie mi idzie.

- Nie idzie ci o robotę? A o co, młynarzowa skórko? -podwodny władca przełknął ze smakiem sinego karasia i z ciekawością wytrzeszczył zielone ślepia na człeka stojącego na brzegu.

- O mojego pomocnika, Bartka przybłędę zwanego w borze Niedźwiedzim Uchem. Stanowczo za silnego jak na robotę w zwyczajnym młynie.

- Coś powiedział? Za silnego? Ejże? - zdumiał się utopiec. I wnet odgadł, czego tak obawiał się młynarz Gorysz. - Aha, boisz się go teraz, gospodarzu? Przeskrobałeś coś i ze strachu dostajesz gęsiej skórki? Wolałbyś, aby chłopak zniknął znad Narwi, zanim będzie za późno? Czy dobrze cię zrozumiałem?

76

- O tak, tak. Czytasz w moich oczach i myślach niby klecha w Biblii -przytaknął młynarz gorliwie. -Tak sobie mniemam, wielki książę, że najlepiej byłoby, gdyby Bartek Niedźwiedzie Ucho wyniósł się stąd jak najszybciej. Zniknął bez śladu. I to raz na zawsze.

- A dokąd miałby się wynieść? Czy przynajmniej pomyślałeś o tym, młynarzowa skórko?

- Choćby i do was pod wodę, wielki książę - westchnął młynarz Gorysz z błogim uśmiechem na gębie, po czym pochylił się nisko i swój plan wyjawił szeptem, tak aby nie usłyszała go ani nocna sowa, ani nietoperz śmigający za komarami nad tatarakiem. Nikt poza władcą topielców nie powinien wiedzieć o tajemnej zmowie.

Nazajutrz po śniadaniu młynarz zaprowadził Bartka do składziku przy stajni i rzekł:

- Apetyt mam na świeżą rybę, parobku. Na wąsatego suma, na brzanę albo na tłustego leszcza, albo na podsmażanego węgorzyka. Przejadła mi się już i jajecznica ze spyrką, i codzienna kasza, i Kaśko we kluchy. Weźże więc te sieci i leć czym prędzej nad rzekę. I nie pokazuj się w chałupie bez kosza z rybami.

Zdumiał się Bartek, jako że nie zmielony jęczmień oczekiwał w workach na swojąkolej pod daszkiem, ale gospodarzowi nic nie odpowiedział. Bez słowa zarzucił sieć na ramię, duży kosz upleciony z sosnowych korzeni ujął w garść i pomaszerował nad rzeczne rozlewisko, tam gdzie od jazgarzy i płoci zwykle aż woda kipiała.

Zaledwie wlazł po pas do rzeki, by rozstawić sieci, poczuł, że coś go chwyciło mocno za obydwie nogi i poczęło ciągnąć na głębinę.

- Ki diabeł? - mruknął pod nosem. - Silne toto jako wół. Niepodobne ni do starego suma, ni do wiekowego piskorza, ni do olbrzymiej pijawicy. Pewnikiem to jakaś siła nieczysta dybie na moje biedne życie.

Niewiele myśląc Niedźwiedzie Ucho schylił się błyskawicznie, złapał to coś, co go trzymało za lewą nogę, i wyszarpnął do góry.

W rękach, wysoko n^d głową dzierżył zielonookiego utopca w czerwonym kołpaku.

- Puść mnie, młynarczyku. Nie mogę tkwić w słońcu, bo w try-miga przemienię się w suchą drzazgę. Błagam, wrzuć mnie z powrotem do wody, inaczej zginę niby kijanka w wyschłym bajorze.

- Mowy nie ma, potworku - Bartek ścisnął utopca mocniej, aby ten pojął , iż żartować nie myśli. - Wpierw musisz mi wyjawić, kim jesteś? I kto cię na mnie nasłał?

77

- Wł adcą tutęj szych utopców j estem, młynarczyku - wycharczał książę topielców. - W Narwi i w Rozodze panuję. A namówił nas, abyśmy zabrali cię do podwodnego królestwa, twój gospodarz, młynarz Gorysz.

- Takem sobie i pomyślał, potworku.

- A teraz zlituj się i wrzuć mnie do wody, bo czuję, że już wysycham. Słabnę, młynarczyku. Umieram.

- Wrzucę cię, potworku. Co bym miał nie wrzucić? Ale jeno wtenczas, gdy spełnisz dwa moje życzenia.

- Spełnię. Powiedz jakie. Tylko szybko, młynarczyku.

- Po pierwsze: każ swoim mokrym kamratom, aby uwolnili moją prawą nogę. Po drugie: wyniesiesz się stąd wraz ze wszystkimi sinymi utopcami i porządnym ludziom więcej szkodzić nie będziecie.

- Już nigdy nas nie zobaczysz, młynarczyku. Daję ci książęce słowo. Utopiec obietnicy dotrzymał. Jak dał nura do rzeki, to już nikt nigdy

podwodnego władcy w tej okolicy nie widział. Nie doczekał się go również i młynarz Gorysz, który niejedną noc spędził później nad Rozoga i nad Narwią daremnie przywołując niegdysiejszego wspólnika.

Rok pracy we młynie pomaleńku mijał. Wreszcie zbliżał się kres Bart-kowej służby u skąpego i niecnego Gorysza.

W przeddzień owej rocznicy Bartek Niedźwiedzie Ucho wsunął głowę do izdebki, w której mieszkała dziewczyna.

- Kasiu miła - rzekł grzecznie - jutro muszę być silniejszy niż zwykle. Jutro muszę być krzepki niczym leśny tur albo żubr brodaty. Bardzo cię proszę, ugotuj kaszy więcej niźli dzisiaj czy wczoraj. I, proszę, nie pożałuj mi szperki. Nie wzgardziłbym też i krwawą kiszką lub łokciem wieprzowej kiełbasy.

- A czemuż to, Barteczku, musisz być taki silny właśnie jutro? - zdumiała się dziewczyna. - Czeka cię jakowaś niezwyczajna robota?

- Jakbyś wiedziała.

- A cóż to za robota, Barteczku? - zaciekawiona dziewczyna ani myślała ustąpić. - Pan młynarz o niczym nowym nie wspominał. Powiedz więc ty, Barteczku.

Młodzik uśmiechnął się tajemniczo.

- Sama obaczysz, Kasiu miła - odpowiedział. - Choć to robota niezupełnie taka, jako przypuszczasz. Jutro w południe przed młynem zobaczysz i zrozumiesz wszystko. Poczekaj jeno cierpliwie.

Nocka minęła spokojnie. Bartek Siłacz chrapał na stryszku aż miło. Tylko dziewczyna zasnąć długo nie mogła. Nie bardzo wiadomo dlaczego.

78

Może dlatego, że stary puchacz huczał na kominie? A może dlatego, że nie potrafiła odgadnąć Bartkowych zamiarów?

Nazajutrz Bartek Niedźwiedzie Ucho zszedł na dół w czystej koszuli i w wyglansowanych chodakach. Na śniadanie zjadł nie miskę, ale faskę czubatą kaszy jaglanej polanej tłuszczem i obsypanej chrupiącymi skwarkami z wędzonego boczku. Zjadł również krwawą kiszkę z podpalanej gryczanki. I jedno, i drugie popił dzbanem zsiadłego mleka gęstego niby śmietana. Na koniec otarł usta, przeciągnął się i westchnął zadowolony. Wypoczęty i najedzony do syta poczuł przypływ przeogromnej siły.

W chwili, gdy słońce wdrapało się na wierzchołek nieba, Bartek Siłacz przerwał pracę przy żarnach i wyszedł na podwórzec.

- Hej, a ty dokąd, darmozjadzie? Gdzie cię licho niesie, jeśliś jeszcze roboty na dzisiaj nie dokończył? Nie widzisz worków z jęczmieniem oczekujących pod murem? Oślepłeś, buraczany zgniłku? - wrzasnął młynarz i zastąpił młodzikowi drogę grożąc mu kułakiem. - I czemuś się tak wystroił? Nie wybierasz się chyba do plebana? A może ty chcesz dać na zapowiedzi? Możeś znalazł sobie dziewkę?

- Może i znalazłem, gospodarzu - odpowiedział spokojnie Bartek i u-śmiechnął się szeroko, bez najmniejszego lęku. - A worki widzę, czemu miałbym ich nie widzieć? Lecz wiem także, iż w tej akurat chwili mija dwanaście długich miesięcy od momentu, kiedyście mnie, panie młynarzu, najęli do roboty. Dopóki nie dostanę przyobiecanej zapłaty, palcem w waszym młynie więcej nie kiwnę. Rok to rok, gospodarzu.

Młynarz Gorysz nasrożył się, ale nie protestował. Machnął jeno niecierpliwie ręką.

- Niechaj tak będzie, jako powiadasz, parobku. Słowo się przecie rzekło. Chcesz złotego dukata?

- Nie.

- Dwa złote dukaty?

- Nie.

- Trzy?... Cztery?.. .* Pięć?... - młynarz dorzucał po monecie spoziera-jąc wściekłym wzrokiem na młodzika wydymającego wargi i nieustannie kręcącego głową.

- Nie... nie... nie...

- Cóżeś się tak uparł? Wiatr ino łbem robisz niepotrzebnie - zirytował się Gorysz. - Dam ci dziesięć monet ze szczerego złota i ani miedziaka więcej. Zgoda, parobku?

- Mowy nie ma. Dzisiaj nie wykręcicie się dukatami, panie młynarzu.

79

Zresztą, zgodnie z waszymi słowami sprzed dwunastu miesięcy, wybór zapłaty za robotę należy nie do was, lecz do mnie.

- A cóżeś wybrał, parobku, bardziej uparty od dardanelskiego osła? -warknął młynarz Gorysz, całuski malinowy od złości.

- Jużeście zabyli, panie gospodarzu? - Bartek Siłacz uśmiechnął się wesoło. -Naturalnie kopniaczka.

-Aj, aj, aj!

- Jęczenie nic tu nie da. Wyście też nie zwracali uwagi na pojękiwanie spracowanej Kasi. A i kułaka jej nie żałowaliście, gdy ruszała się nie tak szybko, jako żeście chcieli. Gotujcie się zatem, panie gospodarzu, bo najwyższa pora. Południe mija.

Zrozumiał młynarz, że wyjścia nie ma. Pomocy znikąd. Na wszelki wypadek przypomniał:

- Ino wpierw buta ściągnij. Boso miałeś być, buraczany zgniłku. Taka wszakże była umowa. Doskonale pamiętam każde słowo sprzed roku.

Bartek kiwnął głową, ale buta nie zdjął. Udał jeno, że go ściąga. Zawszeć co kop w bucie, to w bucie!

Tymczasem młynarz Gorysz odwrócił się, pochylił do przodu, przymknął powieki i mocno zacisnął zęby.

Wcale nie będzie bolało, natomiast dukaciki pozostaną w mojej szkatule. Wcale nie będzie bolało, a dukaciki moje. Wcale nie będzie bolało, a dukaciki moje" - powtórzył sobie w myślach trzy razy. I trzeba przyznać, że nawet uwierzył we własne słowa.

W tym czasie Bartek Niedźwiedzie Ucho cofnął się aż pod stajnię, przymierzył starannie, potem zaś rozpędził się i... jak nie kropnie w wystawiony zadek.

- Łuuup!

Młynarza Gorysza wprost zdmuchnęło z podwórza. Niczym bełt myśliwski wystrzelony z żelaznej kuszy wzbił si^w górę, by po chwili zmienić się w ciemną kropkę, a po dalszej chwili zniknąć zupełnie w powietrzu.

Od tego dnia nowym właścicielem młyna został Bartek Siłacz zwany

i nad Narwią, i w głębi książęcej Zagajnicy Niedźwiedzim Uchem.

Ponieważ utopce wyniosły się aż pod Łomżę i w tej okolicy już się nie pokazywały, nowy młynarz musiał sobie radzić sam. Dopiero teraz przydała się jego siła. Z ogromniastych kamieni zrobił nową tamę i podwyższył starą, pogłębił również rzekę usuwając kawał piaskowej łachy. Szybszy i znacznie mocniejszy nurt obracał teraz młyńskimi kołami żwawiej mźli cała armia krwiopijnych utopców o zielonych ślepiach. Spomię-

80

Zresztą, zgodnie z waszymi słowami sprzed dwunastu miesięcy, wybór zapłaty za robotę należy nie do was, lecz do mnie.

- A cóżeś wybrał, parobku, bardziej uparty od dardanelskiego osła? -warknął młynarz Gorysz, całuski malinowy od złości.

- Jużeście zabyli, panie gospodarzu? - Bartek Siłacz uśmiechnął się wesoło. - Naturalnie kopniaczka.

- Aj, aj, aj!

- Jęczenie nic tu nie da. Wyście też nie zwracali uwagi na pojękiwanie spracowanej Kasi. A i kułaka jej nie żałowaliście, gdy ruszała się nie tak szybko, jako żeście chcieli. Gotujcie się zatem, panie gospodarzu, bo najwyższa pora. Południe mija.

Zrozumiał młynarz, że wyjścia nie ma. Pomocy znikąd. Na wszelki wypadek przypomniał:

- Ino wpierw buta ściągnij. Boso miałeś być, buraczany zgniłku. Taka wszakże była umowa. Doskonale pamiętam każde słowo sprzed roku.

Bartek kiwnął głową, ale buta nie zdjął. Udał jeno, że go ściąga. Zawszeć co kop w bucie, to w bucie!

Tymczasem młynarz Gorysz odwrócił się, pochylił do przodu, przymknął powieki i mocno zacisnął zęby.

Wcale nie będzie bolało, natomiast dukaciki pozostaną w mojej szkatule. Wcale nie będzie bolało, a dukaciki moje. Wcale nie będzie bolało, a dukaciki moje" - powtórzył sobie w myślach trzy razy. I trzeba przyznać, że nawet uwierzył we własne słowa.

W tym czasie Bartek Niedźwiedzie Ucho cofnął się aż pod stajnię, przymierzył starannie, potem zaś rozpędził się i... jak nie kropnie w wystawiony zadek.

- Łuuup!

Młynarza Gorysza wprost zdmuchnęło z podwórza. Niczym bełt myśliwski wystrzelony z żelaznej kuszy wzbił si^w górę, by po chwili zmienić się w ciemną kropkę, a po dalszej chwili zniknąć zupełnie w powietrzu.

Od tego dnia nowym właścicielem młyna został Bartek Siłacz zwany i nad Narwią, i w głębi książęcej Zagajnicy Niedźwiedzim Uchem.

Ponieważ utopce wyniosły się aż pod Łomżę i w tej okolicy już się nie pokazywały, nowy młynarz musiał sobie radzić sam. Dopiero teraz przydała się jego siła. Z ogromniastych kamieni zrobił nową tamę i podwyższył starą, pogłębił również rzekę usuwając kawał piaskowej łachy. Szybszy i znacznie mocniejszy nurt obracał teraz młyńskimi kołami żwawiej niźli cała armia krwiopijnych utopców o zielonych ślepiach. Spomię-

80

w

і

dzy żaren sypała się mąka bieluchna i bardziej miałka od przydrożnego pyłu.

Jakby tego wszystkiego Bartkowi było mało, podczas żniw chwytał jeszcze za kosę i śpieszył z pomocą wieśniakom zbierającym jęczmień i proso na rozległych polanach. Pomagał także drwalom machać siekierą i smolarzom wypalać dziegieć oraz smołę. Żadnej pracy się nie bał. Ani tej nad wodą, ani tej w borze, ani tej na polanie. Nic dziwnego, silny był przecież jak chyba nikt inny w Puszczy-Zagajnicy.

Ludzie, którzy go poznali, powtarzali innym:

- Nasz Bartłomiej Niedźwiedzie Ucho to człek cenniejszy od szczerego złota. Pomaga każdemu, na nikogo nie wrzeszczy,-batem nie śmiga, za robotę bierze tanio, a od biedaków to nawet nie chce marnego miedziaka. Mąka zaś u niego miałka, jak z żadnego innego młyna nad Narwią. Oho, bo też i nasz nowy młynarz to wcale nie to samo, co tamten poprzedni właściciel, straszliwy dusigrosz i okrutny oszust, który niejednego gospodarza wpędził w nędzę chytrym podstępem lub siłą. Oby dobry los zawsze sprzyjał naszemu Bartłomiejowi. I oby nigdy nie opuścił on tego młyna.

A los rzeczywiście sprzyjał Bartkowi.

Wkrótce po pierwszych żniwach młynarczyk ożenił się z piękną Katarzyną i razem utworzyli parę, o jakiej w książęcych borach dotąd nie słyszano. Wpierw parę, a nieco później nawet i niemałą rodzinę. Albowiem po roku na świat zawitał maleńki Barteczek. Po nim pojawił się we młynie Barteczek drugi. Potem jeszcze trzeci oraz czwarty.

Pracowita rodzina Bartka Siłacza żyła nad Narwią długo i szczęśliwie wśród nie mniej szczęśliwych puszczaków.

Na zakończenie warto wspomnieć choćby w kilku słowach o dalszych losach niedobrego młynarza Gorysza.

Kopnięty w zadek młynarz oczywiście nie rozpłynął się w powietrzu, lecz jak zaczął lecieć, to leciał i leciał. I pewnie doleciałby tak do którejś ze świecących gwiazd, gdyby nie dziwny przypadek po drodze. Akurat kiedy mijał księżyc, zaczepił się portkami o złocisty ostry róg. Dyndał na tym rogu przez trzy dni i trzy noce, jednakże z zimna wreszcie oprzytomniał. Wtenczas podciągnął się na rękach, odczepił i z niemałym wysiłkiem wgra-molił się na księżyc. I ponoć siedzi na nim do dzisiaj.

W sławnym podwawelskim grodzie, gdzie o młynarzu Goryszu nigdy nie słyszano, powiadają, że na księżycu siedzi, owszem, ale pan Twardowski. Oczywista blaga. Choć dziwić się jej nie ma czemu, bo czegóż te fanta-

82

zyjne Krakusy u siebie nie wygadują? A że nie może to być prawda, istnieją co najmniej trzy rzeczowe dowody.

Dowód pierwszy. Młynarz Gorysz pofrunął na księżyc znacznie wcześniej, ze sto lat pewnie, gdyż wszystko, cośmy tu opowiedzieli, działo się w nadnarwiańskiej Zagajnicy za króla Kazimierza, Jagiełłowego syna, natomiast pan Twardowski przyszedł na świat i działał na Wawelu o całe sto lat później, bo dopiero za panowania najmiłościwszego króla Zygmunta Augusta.

Dowód drugi. Jak doskonale wiadomo, Bartek Niedźwiedzie Ucho nosa poza Puszczę-Zagajnicę nie wysunął, a zatem w Krakowie nigdy w życiu nie był, zaś podobnie silnego młodziana Krakusy nie mieli ni wtedy, ni później . Któż więc pana Twardowskiego mógłby podrzucić równie wysoko?

Wreszcie dowód trzeci. Ostatni i chyba z tych trzech najważniejszy. Od dawien dawna wiadomo przecież, że na księżycu siedzi nie dwóch chłopów, ale jeden. Który zatem, młynarz Gorysz, jako powiada borowa historia sprzed stuleci, czy pan Twardowski, jak wolą mieszczańskie Krakusy? Kto ma wątpliwości, niechaj po prostu dobrze się przypatrzy księżycowi w nowiu, najlepiej w noc świętego Bartłomieja, bo wówczas wisi on niewysoko nad ziemią i jest przeogromny. Wszakże od razu widać, że księżycowa gęba z grubych rysów wypisz wymaluj pasuje do puszczackiego młynarza, nigdy zaś do koniuszego dworu Zygmunta Augusta, bądź co bądź jaśniepańskie-go szlachetki z urodzenia.

O tym, jak Boguszko

ocalił

ostrołęckich szewców

Drzwi od ulicy rozwarły się z trzaskiem. Pani Sułkowa wpadła do izby czeladnej z impetem niby jesienny huragan. Wymachując groźnie miotłą, zawołała:

- Mężu mój, nie siedź tutaj jak trusia! Odłóż dratwę i szydło. Biegnij do ostrołęckich szewców. Wzywaj ich na naradę, póki jeszcze macie odrobinę czasu. Niechaj cech obmyśli jakowyś lek na tego przeklętego Baltazara Piętkę. Tak dalej być nie może. Ani jednego buta nie sprzedaliśmy dzisiaj , choć to wszakże dzień bazarowy i ludny.

Pan Sułek spojrzał smutnym wzrokiem na swą połowicę, lecz ust nie otworzył. Dobrze Wiedział, że małżonka ma rację. Ale jak zaradzić nieszczęściu, nie wiedział.

W czasach, kiedy Mazowszem władał książę Konrad III, dla lisowatego brodziska zwany Rudym, ostrołęckim szewcom rzeczywiście działo się nie najlepiej. Mimo że byli wybornymi mistrzami znającymi swoje rzemiosło jak mało kto, od kilku roków bieda coraz częściej zaglądała im do kątów i garnków. Cóż z tego, że nadal wyrabiali znakomite trzewiki i przepiękne buty, skoro ostatnio prawie ich nie kupowano? Cóż z tego, że były wygodne i wystarczały na długo, skoro ze względu na solidny materiał miały swoją cenę?

Całe nieszczęście wzięło się od ostrołęckiego kupca, imci Baltazara Piętki, który począł sprowadzać skądciś zza Zambrowa buty niewiele brzydsze od miejscowych, za to znacznie tańsze. Ludziska pilnujący grosza rzucili się na nie, wcale nie zważając, iż liche są i niewytrzymałe ani na upały, ani na mrozy, ani na mokrą pogodę.

ічїе wiadomo, do jakiej rujnacji doprowadziłoby rodzinę Sułków mało

84

godne postępowanie imci Baltazara Piętki, gdyby nie fortel wymyślony przez Boguszka, czeladnika i następcę pana Sułka na majstrowym zydlu.

Któregoś popołudnia Boguszko otworzył szeroko drzwi od warsztatu i wykrzyknął od samego progu:

- Panie ojcze, pochwalić się chciałem. Buciki kupiłem. Patrzajcie, proszę, jakie!

Majster uniósł głowę znad kopyta i ze zdumienia zapomniał na moment języka w gębie. No, bo kto kiedy słyszał na tym świecie, ażeby dobry szewc kupował sobie buty u innego?

Wreszcie wystękał:

- Buty? Kupiłeś buty? Niby po co?

- Potrzebne mi są.

- Nie pojmuję cię, chłopcze. Czyżbyś nie mógł sam sobie zrobić bucików na miarę? Przecież potrafisz. Nie żal ci było grosza?

- Ależ ja potrzebowałem akuratnie takich.

- I takie są do zrobienia. I lepsze nawet - burknął pan Sułek i pokiwał smętnie głową. - Wyrosłeś już, Boguszku, pod samą powałę, a rozumu u ciebie nadal nikiej u jednodniowej myszy.

- Nie gniewajcie się, panie ojcze. Naprawdę potrzebowałem tych właśnie. Nie innych.

- Hm, a gdzieżeś je kupił? U majstra Dalecha przy rynku, u majstra Serwacego zza plebanii czy u majstra Wincentego z podgrodzia?

Boguszko roześmiał się beztrosko wcale nie stropiony Sułkowym gderaniem.

- Ani u tego, ani u tamtego, ani u owego - odpowiedział. - Nigdy byście nie zgadli, panie ojcze.

- Cóżeś powiedział, zielona makówko? Nie zgadłbym? Ej że, to się zaraz okaże - obruszył się majster dotknięty do żywego na szewskim honorze i wyciągnął rękę: - Daj mi je. Niechaj przypatrzę się tym bucikom z bliska, a wnet ci odpowiem, spod czyich palców wyszły. Dla mnie to pestka.

A kiedy już przyjrzał się uważnie nowemu nabytkowi swojego czeladnika, kiedy opukał obcas i podeszwę, kiedy dokładnie obmacał cholewę, odpowiedział z namysłem i bez pośpiechu, niczym wójt ostrołęcki ogłaszający wyroki w dniu sądu:

- Buty ładne są, zgrabne, z czerwoniutkiej skóry, a porządnie wyglansowane świecą się niby rondel od roztopionego sadła. Niestety, zrobiono je z kiepskiej świniny, porowatej i źle wyprawionej. Prawdę rzekłszy, guzik są warte. Nie nachodzisz się w takich butach, zielona makówko. Zmarnowa-

85

łeś pieniądze. Ani chybi do wszystkiego się one nadają, tylko nie na nogi. Nie jest to robota żadnego z ostrołęckich szewców. Tę lichotę kupiłeś pewnikiem w kramie Baltazara Piętki. Mam słuszność?

- Nie inaczej było, panie ojcze. Mierzyłeś dobrze i trafiłeś w sam środek tarczy. Właśnie wracam od imci Baltazara Piętki.

Majster popatrzył z politowaniem na swego pomocnika, później puknął się palcem trzy razy w czoło i bez słowa powrócił do przerwanego zajęcia, do formowania nowego buta na szewskim kopycie.

Jeszcze tego samego dnia Boguszko oświadczył przy wieczerzy, iż opuszcza na czas jakiś Ostrołękę, albowiem wybiera się»w niesłychanie ważnej sprawie do Warszawy, na dwór mazowieckich książąt.

- Nie do Różana, nie do Pułtuska nawet, nie do Ciechanowa, ale do samej Warszawy? A dyć ona leży na drugim krańcu świata. Po cóż chcesz leźć między wielkie pany? Nie ma wśród nich miejsca dla prostych a poczciwych ludzi. Boguszeńku kochany, a czy nie strachasz się, że w drodze napadną cię krwawi zbójcy? Albo piekielne biesy? Diabły rogate stokroć gorsze są od leśnych hultajów, bo nie życie, lecz duszę grzeszną odbiorą ci siłą i powloką do piekła. Oj, biedny ty, biedny będziesz, Boguszeńku - zachlipała pani majstrowa.

- Cóżeś ty sobie wykoncypował, utrapieńcze? - zirytował się pan Sułek, zwykle łagodny i flegmatyczny. - Myślisz, że zamkowe straże wpuszczą cię do środka? Myślisz, że dostaniesz się przed oblicze księcia Konrada? I myślisz, że możny pan zechce cię wysłuchać? Jeśli tak naprawdę myślisz, toś kiep, Boguszku.

- A co by miał nie wysłuchać? Zechce, to wysłucha. A sądzę, że na pewno zechce.

Nazajutrz o świcie, zaledwie otworzono bramy miejskie na roścież, Boguszko powędrował leśną drogą w kierunku Różana. Za pazuchą miał kawał razowca i pół pęta wieprzowej kiełbasy, zaś w rękawie zaszytego srebrnego talara. Na ramieniu, zawieszone na długim kiju, dyndały mu się czerwone, połyskujące w słońcu buty, właśnie te kupione wczoraj w kramie imci Baltazara Piętki.

Szedł, szedł, a kiedy trochę się zmęczył, siadał, wąchał kiełbasę, by mu wystarczyła jak najdłużej, odgryzał jeno kęsek chleba i maszerował sobie dalej.

Od czasu do czasu Boguszko zatrzymywał się, ażeby zebranymi jagodami albo malinami ugasić pragnienie. Wtedy przysłuchiwał się stukaniom pracowitych dzięciołów, wedle kukania gżegżółek obliczał, ile kiedyś

86

będzie mieć dzieci, z podziwem przypatrywał się żarłocznym kwiczołom, objadającym się jagodami jałowca.

- Świat jest piękny - mruczał sobie wtenczas pod nosem. I zaraz dorzucał: - A byłby jeszcze piękniejszy, gdyby nie Baltazar Piętka, od którego biorą się wszelkie nieszczęścia ostrołęckich szewców.

Świat z pewnością byłby znacznie piękniejszy, gdyby poza imci Baltazarem Piętką nie paskudzili go jeszcze i puszczańscy rozbójnicy.

Ze dwie mile przed Różanem z gęstej leszczyny wypadło na drogę kilku zbójów z maczugami.

- Dokąd idziesz, kudłaty baranie? - wrzasnął herszt bandy i wskazał pałką na czerwone buty. - Komu je niesiesz? Czyżby na targ do Różana? Oszczędź sobie fatygi. Kupię je od ciebie za cenę jednego kopniaka. A może wolisz dwa kopniaki? Albo trzy?

- Nie jestem żadnym baranem, jeno szewskim czeladnikiem u pana majstra Sułka. Śpieszę z Ostrołęki do Różana, a potem do Pułtuska, a jeszcze później do Serocka, a w końcu aż do samej Warszawy. Prezent zacny na dwór mazowiecki niosę. Te oto prześliczne buciki. Złota spodziewam się od miłościwego księcia Konrada w nagrodę.

- Złota? -zbójca zastrzygł uszami. -Jesteś pewny, że dostaniesz złoto? A może tylko srebro? A może jeno garść miedziaków, kudłaty baranie?

- Juzem gadał, że nie jestem żadnym kudłatym baranem - powtórzył Boguszko cierpliwie. - Jeśli zaś zamiast sztuki złota otrzymam sakwę pełną srebra, to wiedz, zbójecki drągu, że mi to wcale a wcale wadzić nie będzie.

- Nie wyślizgniesz się nam tak łatwo z rąk, piskorzyku. Owszem, puścimy cię wolno, lecz tylko wtenczas, gdy przysięgniesz na rodzonego ojca i matkę, że zwrócisz nam to wszystko, co dostaniesz za buty od księcia Rudego. Jeśli nie przysięgniesz, zawiśniesz zaraz na tamtym wielgachnym choja-rze. Czarnym wronom i krukom na pociechę.

Nikt nie lubi wisieć na chojaku, ni młody, ni stary. Boguszko pojął w lot, iż nie ma przed nim innego wyjścia, poza tym, jakie ukazał mu herszt zbójeckiej bandy. Przysiągł więc, że w zamian za życie odda rozbójnikom wszyściutko, co tylko otrzyma za czerwone buty od pana na Mazowszu.

Nie darmo doświadczeni mieszkańcy Ostrołęki i okolicznych borów powiadają, że bieda samotności nie kocha, że najlepiej czuje się w towarzystwie drugiej. Niestety, puszczackie przysłowie wkrótce sprawdziło się i na Boguszkowej skórze.

Między Różanem a Pułtuskiem, tuż niedaleko miejsca, w którym wody Orzyca wpadają do Narwi, od dawien dawna ciągnęły się zdradzieckie

87

moczary, zamieszkane przez księżycowe strzygi i wiedźmy, bagienne panienki.

Na skraju trzęsawisk rosło kilkanaście wiekowych wierzb, garbatych i dziuplastych. W nich to miały swoje siedliska rokitowe diabły, z woli samego Lucypera czuwające nad spokojem bagiennych panienek.

Kiedy Boguszko mijał wierzbę najbardziej wysuniętą ku drodze, nagle z dziupli z przeraźliwym chichotem wyskoczyło dwóch biesów z widłami. Starszy Rokitka i jego pomocnik, kulawy Drzyzga.

- Skądeś się tutaj znalazła, ludzka duszyczko? Nie masz chyba zamiaru bałamucić naszych moczarowych dziewczyn? - Rokitka warknął niczym wściekłe wilczysko i wycelował widłami prosto w brzuch wędrowca. - Po zmierzchu grzeszny człek powinien siedzieć cicho w chałupie. Kto w ciemnościach nos wysuwa na zewnątrz, może go łacno utracić. Oj, coś mi się wydaje, że postradasz za chwilę i nos, i duszę. No i te czerwone buciki, któreś przywiązał do kija. Przydadzą mi się do tańców z wiedźmami o północku.

- Wybij to sobie ze łba, czarcie piekielny - odparł Boguszko i odsunął diabelskie widły od swojego brzucha. - Niczego dzisiaj ode mnie nie dostaniesz. Ani mojego nosa, ani mojej duszy, ani czerwonych butków.

- Niby dlaczego? - warknął znowu diabeł Rokitka. - Czy nie za pewnyś siebie?

- A dlatego, czarcie piekielny, że mi spieszno z tym wszystkim do Warszawy. Na dworze książęcym za te buty nagrodę otrzymam. Może złoto? Może worek srebra? A może jakiś drogocenny klejnot?

- Klejnot? Drogocenny? Oho, wybornie się składa - diabeł Rokitka zamerdał uciesznie ogonem. - Mam tu w bagnach umiłowaną czarownicz-kę. Przydałaby się mojej miłej książęca brosza, bransoleta ze złota lub brylantowy naszyjnik. Wypuszczę cię, szewczyku, jeśli mi przysięgniesz, że powrócisz tutaj i oddasz mi wszystko, co dostaniesz w nagrodę od księcia Konrada. W przeciwnym razie, pamiętaj, utracisz duszę na wieki. I smażyć się będziesz w piekle tak długo, dopóki nie zrobi się z ciebie tyci-tyci skware-czek.

Cóż miał czynić nieszczęsny Boguszko? Przysiągł diabłu Rokitce, że wszyściutko, co tylko otrzyma za czerwone buty, odda mu tu, pod tą garbatą wierzbą.

I ruszył w dalszą drogę.

Do samej Wisły obeszło się już bez przykrych niespodzianek. Na odwrót, szczęście mu sprzyjało. Za obiecaną pomoc przy wyładunku to-

88

warów w porcie dostał się bowiem na szkunę płynącą z Gdańska do Warszawy.

Na widok wysokich ceglanych murów książęcego zamku, wznoszącego się na stromej skarpie ponad Wisłą, Boguszkowi zakręciło się w głowie.

- Ojej, ja chyba śnię. Toć to przecie niemożliwe, aby człowiek zwykłymi rękami mógł wybudować podobnie ogromne zamczysko - westchnął z podziwem, a potem na wszelki wypadek uszczypnął się mocno, chcąc sprawdzić, czy wszystko to aby nie sen, lecz najprawdziwsza jawa.

Dobrze jest mieć w życiu przyjaciół. Ale jeszcze lepiej mieć zwyczajnego znajomka, byle tkwił blisko tronu. Gdyby nie pomoc Macieja Dobroty z Ostrołęki, który od lat za starszego kuchmistrza służył na warszawskim zamku, pewnie by się Boguszko do przedpokojów książęcych nigdy nie wcisnął. No, ale że Dobrota dopomógł ziomkowi, wprowadzając go wejściem kuchennym od strony ogrodu, spełniło się czeladnikowe marzenie. Zetknął się nos w nos z samym księciem.

- A ty skądeś się tutaj wziął, obca gębo? - zdumiał się rudobrody na widok nieznajomego. - Nająłeś się za pomocnika do kuchni? Od kiedy?

- Nie, miłościwy książę - odparł szybko Boguszko i osunął się na kolana. - Jam Boguszko, czeladnik pana majstra Sułka, mistrza szewskiego z Ostrołęki. Śliczności buty przyniosłem wam, książę.

- Mmmm, piękne są - przyznał książę Konrad, po czym pogładził się po rudej brodzie i cmoknął pięć razy z zachwytu. - Dobrane akuratnie pod kolor moich wąsów i brody. Co chciałbyś za nie, ostrołęcki szewczyku? Złotego dukata? A może wolałbyś sakiewkę srebrnych talarów? Mów szczerze.

Ojejku, co ja teraz pocznę? Wezmę złotego dukata i cóż będzie dalej? - pomyślał sobie Boguszko i zatrwożył się nie na żarty. - Przecie przysiągłem diabłom na moją biedną duszę, że oddam im wszystko, co książę mazowiecki ofiaruje mi za czerwone buty. W przeciwnym razie duszę utracę na zawsze. Obiecałem też zbójcom pod Różanem, że i im również oddam wszyściutko, co dostań^ od księcia pana. Inaczej odbiorą mi życie wieszając na najwyższym chojarze niby szyszkę. Jeśli jednak dukata zwrócę diabłom, to skąd wezmę go dla zbójów? Zdaje się, Boguszku, żeś tym razem wpadł niczym mucha do gorącej polewki. Nie zjedzą cię rosochate diabły, to schrupią cię leśni łotrzykowie".

Tymczasem Konrad Rudy zniecierpliwił się przydługim oczekiwaniem na odpowiedź. Odstawił buty pod książęce krzesło i burknął:

- Cóżeś tak nagle zaniemówił, ostrołęcki szewczyku? Język połknąłeś

89

z zachwytu? A może na odwrót, uważasz, że srebro lub złoto to zbyt mało dla ciebie? Uważaj, abyś nie stracił tego, czegoś jeszcze nie zyskał. Moja cierpliwość też ma swoją miarę.

- Nie o wysokość nagrody mi idzie, miłościwy książę, ale o zwrot długu zaciągniętego w drodze do Warszawy - szybko wyjaśnił czeladnik majstra Sułka. - Panie najszlachetniejszy, mam prośbę. Nie pragnę ani złotego dukata, ani sakiewki srebrnych talarów. Chcę zupełnie czegoś innego. Aha, i ponadto potwierdzenia na piśmie z własnoręcznym podpisem i pieczęcią, że taka właśnie była twoja zapłata za butki z czerwonej skóry.

- Gardzisz sakiewką ze srebrem? I złotym dukatem? Dlaczego? - książę nasrożył się, aże lisowata broda rozcapierzyła mu się na wszystkie strony. - A czegóż ty jeszcze pragniesz, ostrołęcki pocięglu?

- Raz w gębę - odpowiedział spokojnie Boguszko i nadstawił policzek.

- Coś rzekł? Czyżbym nie dosłyszał? - zdumiał się rudobrody i przetarł palcem ucho. - A możeś ty chory? Jak żyję, o podobnej nagrodzie nie słyszałem. Powtórz raz jeszcze, czego pragniesz ode mnie.

- Chcę od waszej książęcej miłości dostać raz w gębę - powtórzył spokojnie Boguszko nie cofając głowy. -Usilnie o to proszę. A także o potwierdzenie na piśmie, żem taką, a nie inną zapłatę otrzymał na warszawskim zamku.

- Nic z tego nie rozumiem, ostrołęcki szewczyku, lecz skoroś taki uparty, jak nie przymierzając stary kozioł, to ci nie odmówię. Za takie śliczności mistrzowskiej roboty mogę cię nawet nie raz w gębę strzelić, ale z dziesięć razy. Albo ze dwadzieścia.

- Nie, nie, mości książę. Raz wystarczy.

Stało się, jak sobie Boguszko życzył. Książę Konrad wypłacił mu nagrodę jedną ręką i zaraz drugą wręczył pismo z własnoręcznym podpisem i woskową pieczęcią zwisającą na sznurku.

Czeladnik pana Sułka najpierw rozmasował piekący policzek, a następnie zadowolony z siebie zwinął pismo w rulonik i wetknął do rękawa. Na pożegnanie pokłonił się rudemu księciu do samych kolan i pomaszerował ku bramie.

Bez trudu zlazł ze skarpy nad Wisłę, gdzie port warszawski pełny był łodzi piaskowych, płaskodennych kryp i szerokich szkut, tych wiosłowych i tych z żaglami. Przez calutki dzień pomagał ładować gdańskiego galara, ażeby zarobić na podróż do miejsca, w którym do Wisły wpadała jego ukochana Narew.

Dalej pomaszerował piechotą. Szedł od świtu do zmierzchu nie śpiesząc

90

się, ale i nie marudząc. Pierwszą noc spędził w przydrożnej chałupie, drugą w stogu siana.

Zaraz za Pułtuskiem z dziupli starej, pokręconej wierzby wyskoczyło dwóch ogoniastych jegomościów i groźnie wymachując widłami zastąpiło mu drogę.

- Witajcie, czarty piekielne - Boguszko uchylił grzecznie kołpaka. -Zdroweście? Nie wytrzęsła was zimnica w gołej dziupli?

- Nie o zimnicy nam tu gadaj .Byłeś na mazowieckim dworze, szewska duszo? - wrzasnął Rokitka, starszy z czartów, ten w wilczym kubraku.

- Nie o nasze zdrowie się troskaj, lecz o własne. Dostałeś nagrodę za czerwone butki, szewska duszo? - zawtórował mu młodszy, ten w lisim kaftanie.

- Byłem. A juści, że byłem, czarty piekielne - odpowiedział im czeladnik pana Sułka bez pośpiechu i uzupełnił: - A i nagrodę odpowiednią od księcia pana dostałem, bo co bym miał jej nie dostać.

- No, to dawaj, szewska duszo. Ino rychło, jako że pora nam wracać do dziupli.

- A czemu nie, czarcie piekielny - odrzekł znów Boguszko. - Masz!

I jak nie trzaśnie starszego diabła z całej siły w gębę, aże ten wzleciał na parę łokci w górę i z chlupotem wpadł w najgłębsze bajoro.

- Ty zaś stój cicho i czytaj, panie ogoniasty - szewczyk podsunął pismo książęce drugiemu diabłu pod sam nos. - Widzisz teraz, że stało się dokładnie tak, jak sobie twój starszy kamrat życzył. Przyłożyłem mu chyba ociu-pinę za mocno. Alem nie miał innego wyjścia. Musiałem mu przecie zwrócić akuratnie nagrodę, którą na mazowieckim zamku dostałem z ręki księcia Konrada.

W lesie za Różanem wszystko powtórzyło się jota w jotę. Tyle że tym razem już nie diabeł Rokita, lecz herszt zbójecki dostał nagrodę książęcą, od której pół gęby spuchło mu jak bania.

Gdyby nie pismo z pieczęcią, łotrzykowie zapewne spraliby sprytnego czeladnika na kwaśne jabłko, no, ale że miał książęce potwierdzenie, puścili go wolno.

Na trzeci dzień Boguszko dotarł do mostu na Narwi wiodącego wprost do bram Ostrołęki. W domu wszyscy powitali go radośnie. I pan majster Sułek, i pani majstrowa Sułkowa, i dwa pacholęta przyuczające się powoli do przezacnego szewskiego rzemiosła.

Utrudzonego czeladnika natychmiast posadzono na ławie, postawiono przed nim misę pełną gryczanej kaszy ze skwarkami, drugą misę zsiadłego

91

mleka i jeszcze ćwiartkę chleba. Ledwie zdołał machnąć kilka razy łyżką, obsypano go pytaniami.

- Dotarłeś do Warszawy? Byłeś w mazowieckim zamku? Pokłoniłeś się miłościwemu księciu do kolan?

- Uhum...

- Opowiedziałeś mu o naszych kłopotach? Załatwiłeś wszyściutko, co było trzeba?

- Uhum...

- Ale jak załatwiłeś, chłopcze kochany? Jak? Gadaj po kolei, bo z ciekawości wypalę się niby smoliste łuczywo - majster.Sułek przytrzymał Bo-guszka za rękę dźwigającą kolejną kopę kaszy do ust i dodał niecierpliwie: - Powiadaj, jako żeś załatwił naszą trudną sprawę? Kasza ci przecież nie uciecze, a gdy przestygnie nieco, to ci ją matka znowu odgrzeje na piecu.

- Powiedzieć wam nie mogę, panie ojcze, bo każda rzecz wymaga swojego czasu. Przyjdzie pora, dowiecie się wszystkiego. Pomnicie, nasz pleban zwykł powtarzać w kościele: „Z drzewa cierpliwości zrywa się słodkie owoce". Tak sobie miarkuję, panie ojcze, że klecha ma rację.

- Ładne słowa, śliczne gadanie. Może i dobre z ambony, lecz nie przy kopycie - machnął majster ręką i zamyślił się rozczarowany.

- Baczcie jeno, abyśmy, zanim te twoje owoce dojrzeją, nie poszli z torbami po proszonym chlebie - fuknęła pani Sułkowa i mokrą ścierką zamierzyła się na chłopców z rozpalonymi uszami chłonących Boguszkowe opowieści. - Do roboty, basałyki. Nie lenić się. Klej mieszać, solidnie a żywo!

- Nie gdacz, matka. Łaskawy los na pewno nie pozwoli gubić niewinnych i poczciwych ludzi - westchnął majster wstając od stołu. - Może doczekamy się kiedyś w Ostrołęce i sprawiedliwości, i szczęśliwszych dni. Bo-guszku, jak już najesz się do syta i odpoczniesz kapkę, przyjdź mi pomagać. Mamy trochę pracy przed czwartkowym jarmarkiem.

Od powrotu Boguszka ze stolicy mazowieckiego księstwa minął miesiąc. Potem drugi i trzeci. Nic nowego jakoś się nie działo. Dopiero wiosną, kiedy kaczeńce pozłociły nadnarwiańskie trawy, na ostrołęckim rynku pojawiła się gromadka gości. W przybyłych mieszczanie bez trudu rozpoznali drużynę rycerską księcia Konrada.

Wkrótce w całym grodzie rozległy się wołania:

- Wszyscy mieszkańcy miasta mają stawić się zaraz na rynku! Taki jest rozkaz miłościwego księcia. Niechaj nikt nie usiłuje lekce sobie ważyć pole-

92

А

Л

I

ceń pana na Mazowszu. Książę Konrad oczekuje wszystkich na rynkowym placu.

Tłum ostrołęczan zgromadził się szybko. Jedni spoglądali na książęcych wojów z ciekawością, inni z lekkim niepokojem, jeszcze inni z bojaźnią, z najwyższym trudem skrywaną na dnie serca.

Po kwadransie z wójtowego domu wyszedł książę Konrad Rudy w złocistej delii, przepięknej szacie zwierzchniej przywdziewanej na zbroję. Tuż za nim z laską wójtowską postępował grubaśny Miręta w towarzystwie sędziwego Dalecha, najstarszego z ostrołęckich szewców. Z tyłu kroczył strażnik grodzki z parą czerwonych butów w rękach.

- Wysłuchajcie mnie uważnie, ludzie z Ostrołęki. Przybyłem tu, aby na miejscu wyjaśnić sprawę, która spokojnie spać mi nie pozwala - rozpoczął książę Konrad i skinął na strażnika, ażeby zbliżył się trochę i uniósł wysoko czerwone buty. - Od jednego z tutejszych szewców otrzymałem te oto ciż-my. I to za cenę, jaką sam wyznaczył. Przyznaję, jako nowe były śliczne, zgrabne i lśniące. Zaledwie miesiąc miałem je na nogach. I popatrzcie, jakże się odmieniły. Dzisiaj są do niczego. Skóra popękana, dratwa przegniła, obcas wykoślawiony, podeszwa odłazi, bardziej przypominając otwartą pa-szczękę wawelskiego smoka niźli spód ciżmy. Powiedzcie mi, ludzie z Ostrołęki, co byście kazali zrobić z takimi butami?

- Spalić na stosie, mości książę! - wrzasnął tłum wielkim głosem.

- A jak postąpić z człekiem, który za podobną lichotę żąda zapłaty niby za rzecz wykonaną sumiennie?

- Wygnać z miasta, mości książę! Precz z parszywą owcą psującą dobre imię naszych szewców! -wrzasnęli znowu ostrołęczanie zgodnym chórem.

- A zatem poznajcie imię niecnoty i hultaja. Buty, które butami nazwać wszakże trudno, przyniósł do Warszawy Boguszko, czeladnik majstra szewskiego Sułka. Jeśli jest tu, niechaj się pokaże.

- Mości książę, to chyba jakaś pomyłka. Boguszko szewc zacny - szepnął Dalech nie kryjąc zdumienia. - Pod okiem majstra Sułka podobny but zrodzić by się nie mógł. Niemożliwe, klnę się na moje siwe włosy.

Jednakże książę Konrad szewca Dalecha nie dosłyszał, spoglądając złym wzrokiem na zbliżającego się Boguszka.

- Co masz do powiedzenia ludziom z Ostrołęki, zanim halabardnicy wójta Miręty przepędzą cię batogami z miasta?

- Tylko jedno, książę. Nie ja te buty robiłem. Nie ja je sprzedawałem. Ja je jeno kupiłem.

- Gdzie?

94

- W kramie Baltazara Piętki, mości książę.

- Słusznie powiada Boguszko. Święte słowa. Wszystkiemu złu winien Piętka, złodziejski kupiec, szachraj bez sumienia i odrobiny serca-zawołali ostrołęccy rzemieślnicy. - Precz z Baltazarem Piętką! Za bramę z oszustem i wyrwigroszem! Do lasu z nim, niech go wilcy zeżrą! Albo jeszcze lepiej do Narwi, niechaj spłynie do samego Gdańska!

Nie zwlekając ani chwili niecnego Piętkę tylko w koszuli i w portkach wypędzono z miasta. Za karę wdziano mu też na drogę czerwone książęce buty. Te rozlatujące się, przypominające rozwartą paszczę wawelskiego smoka.

Przed odjazdem z Ostrołęki książę mazowiecki Konrad III Rudy ustanowił - już urzędowo, z podpisem i woskową pieczęcią - cech szewski i nadał mu specjalne przywileje. A mianowicie: złą robotę rzemieślników i swoich, i obcych zezwalał palić na stosie. Niesumiennych szewców pozwalał oćwiczyć batogami, a niepoprawnych pędzić precz z grodu. Zaś mieszczanom zakazał wtrącać się do szewskich wyrobów.

Od roku 1502, w którym cech szewski nakazane miał palenie kiepskich butów na stosie, przeminęło nieomal pięć wieków. Kiedy na Mazowszu przestały obowiązywać owe pożyteczne przywileje, dziś już nie bardzo wiadomo. Jedno jest pewne: do naszych czasów nie dotrwały. Chyba trochę szkoda...

Kto choć raz był na grzybobraniu w borach nad Rozoga, ten wie, że jeszcze dziś można tam odnaleźć ślady po licznych rozlewiskach i wądołach utworzonych przez rzekę. Okoliczni Kurpie powiadają, że niegdyś wystarczyło włożyć do wody bosą nogę, aby po wyciągnięciu u dużego palca trzymał się łokciowy okoń, u pozostałych zaś półłokciowe jazgarze, karasie, piskorze albo krasnopióry. Bo od takich to wtenczas ryb roiło się w rzekach i strugach Puszczy-Zagajnicy.

W pobliżu Rozogi leży niewielka wieś. Potomkowie wolnych puszcza-ków zapewniają, że nazwa wioski wzięła się właśnie od jazgarzy, ryb smacznych, choć okrutnie ościstych, których pełno pływało w rozlewiskach. Mało kto wie, że tak naprawdę to z tą nazwą było wtedy zupełnie, ale to zupełnie inaczej.

Dawno, dawno temu, kiedy na złocistym tronie krakowskiego Wawelu zasiadał król Zygmunt zwany później Starym, który całą książęcą Zagajni-cę włączył do swego królestwa, w borze nad Rozoga wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie powinno, a mimo to się wydarzyło. Oto leśny diabeł Boruta zakochał się od pierwszego spojrzenia niczym niedoświadczony młodzieniaszek wkraczający dopiero w dorosłe życie.

A warto tu dodać, iż stary puszczański diabeł rozmiłował się do nieprzytomności aż po same uszyska. No, może raczej po same rogi. I to nie w jakiejś diablicy, moczarowej wiedźmie, straszliwej nocznicy czy leśnej strzydze, lecz w karczmarzowej córce. Zgodnie z czarcią naturą diabeł winien zakochać się w dziewce szpetnej, zezowatej, rudej i z krzywymi nogami. A najlepiej jeszcze i bezzębnej. Coż, kiedy tym razem stało się wbrew czarcim zwyczajom. Boruta zakochał się bowiem w dziewczynie i ślicznej, i zgrabnej.

96

Karczmarzówna jaśniała urodą, jaką nieczęsto spotyka się nawet na dworze pana wojewody. Źrenice niczym dwa czarne węgielki, nosek odrobinę zadarty, cera bielusieńka nikiej pszenna bułka majstra Onufrego, co to piekarnię trzymał tuż za ostrołęckim rynkiem. Młódka miała co prawda jedną wadę, ale o niej Boruta wówczas jeszcze nie wiedział.

Od wczesnego świtu do późnego zmierzchu nie opuszczał Boruta kar-czmarzowego obejścia. Oczy wypatrywał za nadobną dziewczyną. A co Barbarka spojrzała na diabła, to jakby go ktoś po sercu głaskał zajęczą łapką. Z wielkiej miłości aże dech tracił, w głowie zaś kręciło mu się niczym po gąsiorku krzepkiego węgrzyna.

Przy każdej sposobności łaził też i za karczmarzem, ogoniskiem merdał , jak nie przymierzając podwórkowy Burek, i namawiał pana domu, aby oddał mu swoją Barbarkę za żonę.

Karczmarz głupcem nie był. Za to był handlarzem. A w handlu wiadomo: coś za coś, nic darmo. Umyślił sobie przeto, że wymieni dziewczynę na borowe bogactwo. Któregoś dnia zaprosił więc Borutę do chałupy, poczęstował go dzbanem przasnyskiego piwa i powiedział:

- Zgoda, diabli synku. Dam ci córuchnę za małżonkę, lecz nie tak od razu. Wpierw musisz spełnić trzy moje życzenia. Nie za łatwe, ale i nie za trudne, takie w sam raz.

Kiedy diabeł to usłyszał, podskoczył na jednej nodze niemal do powały.

- Mów, panie ojcze! - wykrzyknął uradowany. - Mów prędko! Zobaczysz, zanim zdążysz mrugnąć okiem, uwinę się z nimi wszystkimi.

- Oddam ci Barbarkę za żonę, lecz dopiero wtedy, gdy wybudujesz solidną chałupę na polanie. Pojmujesz przecie, że moja jedynaczka nie może mieszkać na waszą modłę w byle dziupli jakiejś rosochatej wierzby. Jest człowiekiem z ojca i matki, a nie piekielną istotą z rogami. Jeśli już ma wejść do czarciej rodziny, to niech chociaż mieszka w przyzwoitym domu. Ot, choćby takim, jaki ma imć pan Piwowarski pod Ciechanowem.

Ledwie Boruta usłyszał pierwszy warunek, wyskoczył za drzwi karczmy, jakby gnał po grzeszną duszę. Tak się śpieszył.

Na podwórzu spojrzał wpierw w górę, potem na słońce znikające akurat za linią boru, wreszcie zerknął na księżyc wiszący na niebie po przeciwnej stronie. Coś tam szepnął pod nosem, ręką diabelski znak w powietrzu nakreślił i oto od pobliskich moczarów przyleciało ze świstem i gwizdem dwadzieścia czartów w kusych czerwonych kubraczkach.

- Ciszej, diablątka bagienne, bo mi teścia niepotrzebnie wystraszycie.

97

Robotę mam. Radzę, uwińcie się z nią rychło, jeśli nie chcecie, abym przepędził was z powrotem do piekła. Całymi dniami wylegujecie się na mokradłach, zabawiacie się z moczarowymi wiedźmami, przyjemnie taplacie się w gnijących bajorkach, gdzie żaby i pijawki łaskoczą was w pięty. Wygodnie wam się żyje na ziemi. Nie dziwota, że zgnuśnieliście i rozleniwiliście się do cna. Ale to się skończyło, darmozjady. Budować mi tu chatę diabelską. Porządną, abym się jej wstydzić przed ludźmi nie musiał.

Diabły położyły rogi po sobie i wzięły się do roboty w głębokim milczeniu. Pracowały żwawo. Po kwadransie na polanie stał dom. Lecz nie taka zwyczajna leśna chałupa, jaką stawiają sobie bartnicy, smolarze czy rudnicy, ale okazały dwór. Wcale nie gorszy od szlacheckiego.

- Właźcie wszyscy z powrotem do dziupli, bo nie chcę, aby mój teść obaczył was zbyt wcześnie w takowym widzie. Nuże, nie ociągać się i nie gu-zdrać, czarcie syny, bo mi straszliwie pilno.

Diabły jeden po drugim hyc-hyc! poznikały w wierzbowej dziurze. Dopiero wtenczas Boruta zawołał:

- Panie ojcze, wyjdź i popatrz. Czy o takim domu marzyłeś dla swej ślicznej córy?

Wyszedł karczmarz przed próg i oczom uwierzyć nie może. Rzeczywiście, dwór wypisz wymaluj zupełnie taki samiuśki jako i ten imci pana Piwowarskiego pod Ciechanowem. A może nawet i okazalszy od tamtego?

- Galanty z ciebie i murarz, i cieśla, i zdun nie najgorszy - przyświadczył ojciec panny i kontent pogładził się po długiej brodzie. - Lecz to dopiero początek roboty, diabli synku. Zmęczonyś? Odpoczniesz krzynę czy jesteś gotów do następnego zajęcia?

- Mów szybko, panie ojcze, bo szkoda każdej minuty. Wcalem nie zmęczony - Boruta podskoczył na drugiej nodze z wielkiej uciechy. - Spełniłem pierwsze twoje życzenie, spełnię i dwa pozostałe.

- Nadstaw ucha, diabli synku. Czy słyszysz głośne chrząkanie moich świnek? - karczmarz wskazał palcem na chlew za chałupą. - Głodne są, biedule. Nie dałem im dziś jadła, bo okropnie mnie krzyż rozbolał. Przygotuj dla nich zapas żarcia przynajmniej na tydzień. Albo na miesiąc. A jeszcze lepiej na kwartał.

Usłyszawszy słowo „krzyż" diabeł Boruta wykrzywił się, jak gdyby przełknął cały garniec octu, ale nie odpowiedział ani słowa. Jeno skinął gorliwie głową.

Zaledwie karczmarz zniknął za drzwiami, z wierzbowej dziupli wysko-

98

czyło dwadzieścia czartów i zabrało się do pracy. Poganiani przez Borutę uwijali się, aż im kuse kubraczki pociemniały od potu.

Błyskawicą pędzili od dębu do dębu i po kolejnym kwadransie przed chlewem karczmarza wznosiła się olbrzymia góra żołędzi. Przysmaku leśnych dzików, ale i ulubionego jadła domowych wieprzków.

- Marsz do dziupli, diablątka bagienne. A żywo! Tylko żeby mi który ogona nie wywiesił na zewnątrz, bo pourywam-wrzasnął Boruta na swoich pomocników, po czym zapukał w okno i zawołał: -Panie ojcze, wyjdź i popatrz. Żarcia dla twoich świnek wystarczy teraz nie na tydzień, nie na miesiąc, nawet nie na kwartał, lecz na rok cały. Możesz spać spokojnie, głód twoim wieprzkom już nie dokuczy.

Wyszedł karczmarz przed dom po raz drugi i nadziwić się nie może. Podobnej sterty jadła nie zebrałby z rodziną i parobkami, nawet gdyby gromadził żołędzie przez caluśką jesień. Robotny diabeł z tego Boruty. Nie ma co zwlekać, pora na trzecie życzenie.

- Sam rozumiesz, diabli synku, że nie mogę sprzedać rodzonej córki za byle karmę dla wieprzków. Ani za chałupę. Jeszcze jedno zadanie cię czeka. Tym razem zupełnie inne. Myślę, że ociupinkę trudniejsze. Przyznaję, najpierw marzyłem o skarbach zbójeckich zakopanych gdzieś w borze. Alem zmienił to życzenie na tańsze, za to dla mnie przyjemniejsze.

Co rzekłszy karczmarz pochylił się ku diabelskiemu uchu i rzekł nie za głośno, tak aby go połowica nie dosłyszała:

- Musisz mi żonkę nieco odmłodzić. Albo jeszcze lepiej, zamienić na inną. Potrafisz, diabli synku?

Boruta ochoczo przytaknął.

- Naturalnie, panie ojcze. Wejdź tylko na kwadrans do chlewa, bo niedobrze jest, gdy człek chciwym okiem śledzi czartowskie sztuczki.

Karczmarz bez słowa zamknął się na skobel w chlewiku. Tymczasem pięć diabłów bagiennych wpadło przez komin do izby, aby porwać panią karczmarzową i odnieść hen za heretycki Królewiec. Przeliczyli się jednak z siłami. Baba pochwycić się nie dała, sama zaś złapała olbrzymią żelazną warząchew i sprała nią nieproszonych gości na kwaśne jabłko. Wyjąc z bólu diablęta jeden przez drugiego zaczęły wciskać się przez dziurę w piecu do komina. Dopiero na czubku strzechy znalazły ratunek.

Świeże siły nie zdały się na nic. Po krótkiej chwili następna piątka znalazła się na dachu. Pochlipując przy tym żałośnie, masując obolałe miejsca i liżąc siniaki.

99

Trzecią piątkę spotkał los równie haniebny.

- Boruto najmiłościwszy, dajmy babie spokój. Sam Lucyper nie wywlókłby jej z izby. Tym groźnym narzędziem karczmarzycha walczy lepiej niźli dziesięciu krzyżackich knechtów uzbrojonych w topory lub miecze -zauważył najstarszy z bagiennego bractwa śledzący przez okno wszystko, co działo się w środku. - Pozostawmy tę jędzę karczmarzowi. Pójdę ją ino kapinkę odmłodzić.

Jak powiedział, tak zrobił.

Przez komin opuścił się na dół, ale z dziury na wszelki wypadek nie wylazł. Zezując na żelazną warząchew wysunął tylko nos i ręce. Wyszeptał jakieś przedziwne zaklęcie, jednocześnie kreśląc w powietrzu kilka znaków magicznych.

100

Karczmarzowa nawet nie spostrzegła, że ubyło jej co najmniej ze dwadzieścia roków.

- Wyłaź z chlewika, panie ojcze - zawołał diabeł Boruta obserwujący całą tę scenę przez dziurę po sęku. - Małżonkę masz młodszą o prawie ćwierć wieku. Zgodnie z umową musisz mi teraz oddać Barbarkę.

Furda nowa chałupa, furda kupa żołędzi, furda odmłodzona żonka. Złota prawdziwego mi trzeba - pomyślał sobie karczmarz w głębi chciwej duszy. - Jakże mogłem zrezygnować ze zbójeckich skarbów? Chybam chory albo półprzytomny? Złota nic mi nie zastąpi. O złocie muszę więc jeszcze pogadać z zięciuniem".

Uśmiechnął się przymilnie do Boruty i rzekł:

- Umowa umową, lecz sam przyznasz, diabli synku, że co cztery próby to nie trzy. Wyrządź mi tę łaskę i spraw, aby mój kufer stojący w sieni napełnił się szczerozłotymi dukatami. Dla ciebie to przecie nic trudnego.

Diabeł machnął radośnie ogonem.

- Wyciągnij kuf rżysko do ogrodu, panie ojcze, po kwadransie zaś przyjdź je zabrać, ale już nie sam, lecz z trzema silnymi parobkami. Złoto cięższe jest wszakże od najcięższych kamieni.

Kiedy karczmarz z trzema tęgimi parobczakami wtaszczył do chałupy kufer pełen złotych monet, nic już nie stało na przeszkodzie szczęściu Boruty.

Młoda para zamieszkała w nowym dworze na polanie niedaleko Rozogi. Diabeł Boruta czułby się najszczęśliwszym z leśnych czartów, gdyby nie jeden drobiazg, który, jak się okazało, drobiazgiem wcale nie był. Barbarce usta nie zamykały się od rana do wieczora, a często jeszcze i do następnego rana. A tego już żaden mężczyzna na świecie nie wytrzyma. Nawet taki z ogonem i kopytami.

Boruta najpierw usiłował grzecznie słuchać, potem nie słuchał, a jeno kiwał cierpliwie głową, udając, że słucha. Po tygodniu zatkał uszy wierzbowymi kołkami. Jednakże i to niewiele pomogło. Po miesiącu marzył już tylko o cichym zakątku gdzieś w głębi królewskiej Puszczy-Zagajnicy.

- Panie ojcze, zróbże coś z tą niestrudzoną jazgarką, by zamilkła choć na moment, choć na krótką chwilkę. Ojcze najlitościwszy, pomogłem ci cztery razy, dopomóż mi ty przynajmniej raz jeden.

Ale karczmarz próśb zięcia nie słyszał. Zajęty był liczeniem w tę i we w tę zawartości pękatego kufra.

- Nie myśl, mężulku mój, że mi czmychniesz cichaczem i skryjesz się gdzieś na bagnach. Niedoczekanie twoje -zapewniała Barbarka Borutę ani

101

na sekundę nie wypuszczając z garści diablego ogona. - Kobieta nie po to bierze sobie męża, aby jej nie słuchał.

- Lecz nie przez tyle godzin bez ustanku. Głowa mnie boli i uszy napu-chły od tego twojego gadania. Barbarko, jazgoczesz bez opamiętania. Dwadzieścia cztery godziny na dobę ci mało. Litości nie masz nad biednym czartem. O takiej jako ty jazgarce nawet w piekle nie słyszano. A wszakże na rozmaitych torturach znają się diabły przewybornie.

Na te kilka zdań Barbarka odpowiedziała mężowi dwoma tysiącami innych. Tego już biedny Boruta nie zdzierżył. Puścił się biegiem w kierunku mokradeł. Barbarka trzymała się jednak mocno ogQna i leciała za nim.

Widzi Boruta, że tak łatwo od żony się nie odczepi. Spróbował nowego fortelu. Zatrzymał się raptownie i tupnął z całej siły. W ziemi rozwarła się głęboka szczelina. Dziura wiodąca wprost do piekła. Diabeł z radosnym chichotem skoczył w nią bez namysłu.

Córka karczmarza ani myślała leźć za mężem do Belzebubowego królestwa. Wypuściła czarci ogon, sama zaś złapała się sosenki, aby nie wpaść do dziury. Zawiedziona i rozzłoszczona na Borutę znowu rozpuściła język. Zatrzęsły się z przerażenia i sosny, i świerki. A liście osiki od tamtej pory drżą aż do dzisiaj.

Jeszcze bardziej rozjazgotała się, gdy po powrocie zamiast okazałego dworu ujrzała na polanie ogromną łysinę, zaś w ojcowskim kuf rżysku zamiast złotych dukatów okruszyny bezwartościowej połyskującej złociście miki.

Udręczony Boruta nie pokazał się nigdy więcej nad Rozoga. Za to na polanie zaczęli pojawiać się nowi osadnicy. Obok karczmy wyrosły dalsze chaty. Najpierw dwie, potem jeszcze trzy, później cztery. I tak powstała pośrodku boru wioska, w której dzieci na znalezioną błyszczącą mikę nie mówiły inaczej jak „diabelskie złoto".

Wieś, o której opowiedzieliśmy, przetrwała do dziś, co łatwo sprawdzić na mapie Kurpiowszczyzny. Nazywa się Jazgarka. Oczywiście od karczma-rzowej córy, Barbary jazgarki, a nie od jakichś tam kłujących w dziąsła oś-cistych jazgarzy.

Włodko

z Rudy Osowieckiej

i cztery czarcie ogony

Jak się człekowi nie wiedzie, zwichnie nogę nawet nie wstając z ławy". Tak przynajmniej powiada stare puszczańskie przysłowie. I jest w nim wiele prawdy. Najlepiej mógł się o tym przekonać Włodko z Rudy Osowieckiej powracający w rodzinne strony z okrutnej wojny z Tatarami.

W Warszawie, kiedy na chwilę tylko zadarł głowę, aby podziwiać wysokie mury z palonej cegły i złociste wieże królewskiego zamku, jacyś miejscowi hukaje skradli mu zza pasa sakiewkę ze srebrnymi talarami. A przy wyjeździe, już na samych rogatkach, inny złodziejaszek zerwał mu z kulba-ki nowiuśką opończę z czystej wełny, ze srebrnymi guzikami i ozdobnym haftem. Zanim wojak zdążył się odwrócić i wrzasnąć, opryszek przeskoczył przez płot i bez śladu przepadł z łupem w czyimś sadzie.

- Piękne miasto ta Warszawa, ale gród to straszliwie złodziejski. Drugiego podobnego nie ma chyba na caluchnym Mazowszu. Ludzisków o lepkich palcach, hultajów bez sumienia i poborców wszelkich wymyślnych podatków więcej tutaj niźli zgniłych grzybów w borach nad moją Narwią. Trza mi wracać co rychlej do Puszczy-Zagajnicy, dopóki mam jeszcze całe portki na sobie i konika zdrowego pod sobą.

Tak zdecydowawszy Włodko cmoknął na siwka, by żwawiej zaczął przebierać kopytami. Pragnął jak najprędzej znaleźć się wśród otwartych pól, gdzie każdego złodziejaszka lubo inszego łotrzyka wypatrzyć można bezpiecznie na dwie mile.

W karczmie pod Serockiem zjadł jajecznicę z tuzina jaj, przepłukał gardło dzbanem podpiwku, po czym przenocował bez nijakich przeszkód. O świtaniu podążył w kierunku Pułtuska, a potem jeszcze dalej, do Różana, gdzie miał zamiar zatrzymać się na dłużej. Liczył, iż w domu krewniaków,

103

dzierżawiących murowany młyn nad Narwią, znajdzie i gościnę, i godziwe zajęcie. No i że zarobi przy tym garść miedziaków, za które będzie mógł kupić gościńce dla domowych. Głupio przecież wracać po pięciu latach z wojny nieomal z pustymi rękami.

Różan miasto zacne. Nie to, co złodziejska Warszawa. Warsztatów wi-kliniarskich, rymarskich, szewskich i krawieckich było tu bez liku. Także sześć warzelni piwa, trzy masarnie z kiełbasami pachnącymi na pół grodu oraz pięć piekarń dbało o swoich i o przejezdnych.

Niestety, w różańskim młynie Włodko krewniaków nie zastał. Przed dwoma laty przenieśli się bliżej miejsc rodzinnych. Żyją ponoć niedaleko Rudy Osowieckiej, także z pracy młyna nad Narwią.

Ale na tym nie koniec Włodkowych kłopotów. Pech uczepił się nieszczęsnego wojaka niczym rzep cielęcego ogona.

Parę mil za Różanem koń mu szpetnie okulał. Potknął się na j akimś wykrocie i nadwerężył przednią nogę w kolanie. Trzeba było zleźć z siodła i wziąć biedne konisko za uzdę. Żal przyjaciela, który dopomógł mu w niejednym chwalebnym zwycięstwie nad pogańcem i z niejednego niebezpieczeństwa pozwolił unieść cało głowę.

W najbliższej wsi pozostawił siwka pod dobrą opieką. Za srebrny łańcuszek poczciwy kowal z Dyszobaby przyobiecał solennie doprowadzić konika do zdrowia.

Z ciężkim sercem rozstał się Włodko z druhem najwierniejszym z wiernych. Obiecał sobie, że wróci tu nie dalej jak za kwartał, a następnie zawiązał tobołek z resztkami dobytku, nadział go na lufę muszkietu, przerzucił przez ramię i w stronę Ostrołęki pomaszerował piechotą.

Szedł nie myśląc ani o jadle, ani o noclegu. Jednakże kiedy słońce przeturlało się za ciemną dąbrowę, począł przepatrywać za jakowymś spoczynkiem. Chałupy, nawet marniuchnej, nigdzie ani widu. Na szczęście na rozległej polanie dostrzegł ogromny stóg siana. Nie zwlekając wygrzebał sobie głęboką jamę, zakopał się w niej po uszy i nie obawiając się już żadnej nocnej zimnicy, zasnął snem twardszym od kamienia.

Jak długo spał, nie wiedział. Zbudziła go głośna rozmowa. Niezbyt jeszcze przytomny, zaczął się jej przysłuchiwać jednym uchem. Żołnierska przezorność nie pozwalała mu poruszyć się, zanim nie pozna, kogo licho przyniosło o tak późnej porze w to odludzie. Jeżeli nocnymi gośćmi są borowi rozbójnicy, to lepiej, aby nie dowiedzieli się, że mają za sąsiada uczciwego puszczaka. Do tego biednego jak święty turecki.

Cztery głosy rozróżnił. A należały one nie do żadnych opryszków leś-

104

nych ani krwawych zbójów, lecz znacznie, znacznie gorzej. Włodkowi, który tchórzem nigdy nie był, tym razem skóra ścierpła na karku. Poczuł zimne mrówki ganiające mu po krzyżu na dół i do góry, na dół i do góry...

Na skraju stogu siedziało bowiem czterech gości piekielnych. Najprawdziwszych diabłów.

Widocznie jest akuratnie północ. Wylazły czarcie dusze z trzęsawiska, by się ociupinę osuszyć i ogrzać w świetle księżyca. I pewnie poplotkować diablim zwyczajem - pomyślał sobie wojak leżąc cichutko niczym mysz pod miotłą. - Spróbuję posłuchać, o czym też te biesiska gadają. Może o Boru-towych skarbach? Ej, bo tak po prawdzie, to przydałaby mi się teraz sakiewka ze złotem lub woreczek drogocennych kamieni. Albo przynajmniej garść srebra".

Tymczasem czarty przechwalały się jeden przez drugiego.

- Wczorajszej nocy nadziałem na grzbiet skórę żmii i niespostrzeżenie wpełzłem do obozowiska zbójców Jednookiego Serafina - powiada pierwsze diablę i chichocze z wielkiej uciechy. - Chcecie wiedzieć, po co? Dla kawału. Wyciągnąłem Serafinkowi zza pazuchy sakiewkę pełną złotych dukatów, a w zamian wetknąłem mu woreczek z suszonymi ropuchami. Nie wyobrażacie sobie, co się potem działo w leśnej chacie. Herszt ryczał, jakby go w naszym piekle obracano na rożnie nad ogniem. Pochwycił dębową lagę i zaczął nią okładać swoich kamratów, wyzywając od parszywych kundli i ostatnich złodziei. Szkoda jeno, że zamiast dębinki nie złapał za muszkiet. Wtenczas na pewno uśmierciłby któregoś ze zbójów. Prawdę powiedziawszy, liczyłem na to. Czekałem już pod oknem z otwartym workiem, czatując na zbójecką duszę. Lecz się nie doczekałem. Tyle że nasłuchałem się do woli rozpaczliwych jęków i okrzyków bólu. Dla diablego ucha głosy takie zawsze brzmią jak najsłodsza muzyka. Jeśli mi nie wierzycie, mam dowód. Oto Serafinowa sakiewka ze złotem.

Nie miałbym nic przeciwko temu, by ta sakiewka jeszcze raz zmieniła właściciela" - rozmarzył się Włodko, nadal leżąc bez ruchu.

- Mój figielek wcale nie był gorszy - mówi drugi czart i aż podskakuje z radości. - Moczarową wiedźmę przemieniłem w prześliczną dziewczynę i polecieliśmy na jej miotle do Łomży. Kiedy nigdy tutaj nie widziana krasawica pojawiła się na rynku, łomżyńskim mieszczuchom dech zupełnie odjęło. A gdy ślicznotka szast-prast zawinęła spódnicą i uśmiechnęła się tak, jak to tylko prawdziwa wiedźma potrafi, starosta królewski poczerwieniał na gębie niczym ćwikłowy burak, burmistrz dostał podwójnego zeza, zaś imci rajcowie w pomieszaniu poczęli przypalać cukierki i ssać własne fajki. Na-

105

wet ksiądz kanonik zapatrzył się na młoduchę, po czym wleciał w stragan z kiełbasami. Dzisiaj każdy z tamtych łomżynian stara się zapomnieć o swej połowicy, marzy mu się nowa piękna żonka. Aha, jeszcze jedno. Pośród parówek i serdelków znalazłem złoty sygnet księdza kanonika. Oto on na dowód, gdybyście mi nie chcieli uwierzyć.

Za taki pierścień mógłbym chyba kupić galantą chałupę z caluchnym obejściem i z bydlątkami" - znowu przemknęło przez myśl wojakowi ukrytemu w sianie.

- Hi, hi, hi! - zaśmiał się trzeci diabeł głosem zachrypniętej sowy. -Wesołe były wasze przygody, nie powiem, ale moja jeszcze weselsza. Posłuchajcie, kamraci.

Przedwczoraj idę sobie, proszę ja was, skrajem olszyny, muchomory i sromotniki sadzę, aż tu nagle patrzę, pod krzakami niedaleko strugi stoi furka plebana z Kadzidła. „Oho, księżulo poszedł łowić raki - myślę sobie, proszę ja was. - Bo wszyscy w Kadzidle dobrze wiedzą, że ich pleban pasjami lubi dwie rzeczy: pułtuskie piwo i rakową polewkę. Wyśmienicie się składa, zaraz zrobię mu psikusa".

Szybciutko wyciągnąłem jego srokacza z chomąta i uwiązałem z tyłu za gęstym jałowcem, a sam wlazłem w uprząż i stoję sobie, proszę ja was, na czworakach, przemieniony w konia. Zaraziutko też przyszedł i pleban. A raków targał cały koszyk. Jak gdyby nigdy nic wdrapał się na furkę i zamierza ruszać. Odczekałem do ostatniego momentu, a kiedy wziął już biczysko do ręki i podniósł, aby chlasnąć mnie po zadzie, odezwałem się ludzkim głosem:

- Tylko nie waż się mnie uderzyć, czarny kruku, bo ci z miejsca oddam.

- Kto tu gada? - wytrzeszczył oczy klecha i dawaj się rozglądać na wszystkie strony. Mało sobie, proszę ja was, szyi nie ukręcił od tego patrzenia wokoło.

- A któż by miał gadać, czarna wrono? - odpowiadam. - Ja gadam. Twoja chuda szkapa.

- Głupie żarty. Dureń jakiś schował się zapewne pod wóz i udaje cha-betkę - odrzekł pleban i roześmiał się głośno.

A ja na to:

- Ze śmiechu wielkiego poznać głupiego!

- No, no, za wiele sobie pozwalasz, grzeszna purchawko. Poczekaj, niechże cię odnajdę. Oberwiesz batem jak amen w pacierzu - zirytowany klecha zlazł na ziemię i stękając z wysiłku zajrzał pod furkę.

- Gdzie mnie szukasz, czarny kruku? Oślepłeś? Przecież tu stoję.

106


- Gdzie, u czarta? - czarna sutanna wygramoliła się spod wozu.

- Tutaj, czarna wrono. W uprzęży. Przy dyszlu.

Pleban jeszcze raz obszedł furmankę dookoluśka zaglądając pod spód. Oczywiście nikogo obcego nie znalazł. Wreszcie zbliżył się do mnie niepewnym krokiem. Popatrzył podejrzliwie na prawo, popatrzył nieufnie na lewo, a potem pochylił się i rzekł półgłosem:

- No, jeśli to prawda, co gadałeś, mój srokaczy ku, to powiedzże mi teraz coś ciekawego.

I przysunął głowę do mojej gęby.

A ja mu wtedy na cały głos w samo ucho:

- Auuu! Czarny klecha bab i dziadów pociecha! Auuu!

Hi, hi, hi! Żebyście widzieli, jak gruby pleban wtenczas zmykał. Jako łoś goniony przez głodne wilki. Albo jako ciężki żubr uchodzący przed królewską nagonką. Miło było patrzeć, proszę ja was. O srokaczu swoim zupełnie zapomniał. O furce zapomniał. A także o bobrowej czapce, która sfrunęła mu ze łba. Przyniosłem ją na dowód, że niczego nie zełgałem w wesołej przygodzie.

A to diabeł przeklęty. Co za paskudztwa wygaduje na świętą osobę z Kadzidła-zirytował się wojak. -Chyba nie zdzierżę. Oj, dam mu po łbie".

Tymczasem rozchichotały się moczarowe diablęta i długo nie mogły się uspokoić. Dopiero kiedy trochę przycichły, odezwał się czwarty z biesów:

- Przygodę to i ja miałem. Tyle że nie tak wesołą jako wasze. Nie zyskałem ani sakiewki ze złotymi dukatami, ani drogiego pierścienia, ani nawet bobrowej czapki. Jedyną moją zdobyczą jest gęś siodłata. Tłusta na szczęście i wcale niemała. Chcecie wiedzieć, skąd ją wziąłem? Posłuchajcie, kamraci.

Dzisiaj z samiuśkiego rana poleciałem do Rudy Osowieckiej. Niedaleko za wsią w starym trzęsawisku żyje moja moczarowa wiedźma. Urodziwa strzyga, do której smalę cholewki chyba od lat osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu. Albo jeszcze kapkę dłużej. Porządnemu biesowi jednakże nie wypada stawać przed lubą z pustymi rękami. Postanowiłem, że przyniosę jej smakowity prezent. A wiedziałem, gdzie go znaleźć. Na skraju wsi pod dwiema topolami sterczy niewielka chałupa, w której mieszka niewiasta, porzucona przed kilkoma laty przez męża wojaka. Samotna baba nie może być przecież żadną przeszkodą dla doświadczonego diabła. Nie zwlekając przemieniłem się w lisa rudzielca i smyk do jej kurnika. Tłusta kura, indyk albo gąska to dla mojej wiedźmy prezent praktyczniejszy od największego nawet bukietu z kąkolu lub perzu. Złapałem gęś i pewnie

107

czmychnąłbym bez przeszkód, gdyby nie jakiś zwariowany kogut. Wstrętne ptaszysko podniosło wrzask, jakby ujrzało co najmniej diabła we własnej skórze.

Wnet nadbiegła wściekła baba z miotłą wielgachną niczym dyszel. I od razu dostałem po łbie, aże mi się rogi nadwerężyły. O, ruszają się nadal. Z guzem jak gęsie jajo i głową trzeszczącą z bólu odechciało mi się nadskakiwać mojej moczarowej wiedźmie. Licho wzięło amory. Zawróciłem więc tutaj. A oto gęś tamtej żołnierki. Dowód, że i ja niczego wam nie nałgałem w dzisiejszej przygodzie.

Coś powiedział, Belzebubowy ogonie? Cóżeś»zrobił? Chyba się nie przesłyszałem. Porwałeś gęś mojej Marychnie? Do tego najtłustszą? Pewnie biedulka pobeczała się potem przez ciebie - Włodko o mało co nie wyskoczył z ukrycia, by grzmotnąć czarta po bolącym łbie nie żadną tam miotłą, lecz twardą kolbą żołnierskiego muszkietu. Opanował się z najwyższym trudem. - O, tego to już za wiele, diabelska pijawko! Przebrała się miarka. Poczekaj, odpłacę ci z nawiązką za krzywdy wyrządzone mojej biednej Marychnie".

Po cichutku rozgarnął siano i wyjrzał ostrożnie. Cztery diabły siedziały nadal na skraju stogu i coś tam sobie opowiadały chichocząc przeraźliwie.

Wojak spojrzał jeszcze raz na czarcie plecy i aż mu się oczy zaświeciły do fortelu, jaki akurat w tym momencie przyszedł mu do głowy.

Odpłacę wam za wszystko zło, któreście wyrządzili zacnym ludziom. A szczególnie mojej biednej Marychnie. Zemszczę się na was, Lucyperowe glisty, że popamiętacie mnie przynajmniej przez siedem stuleci".

Tuż przed nim leżały pędzle długich czarcich ogonów. Włodko zdecydował się od razu. Wysunął pomaleńku ręce i delikatnie, aby diabły nie zorientowały się, związał wszystkie cztery ogony ze sobą na solidny supeł.

A potem sięgnął po nabity muszkiet. I bach! Wystrzelił w powietrze.

Na nieoczekiwany grom spadający z gwiaździstego nieba diabły zerwały się i w nogi. Każdy w swoją stronę. Wrzeszcząc z bólu i strachu gnały, aż się za nimi kurzyło. Jeden wpadł głową w dół do Narwi, drugi wleciał z chlupo-tem w mokre bagna, trzeci dał nura w gęste trzęsawisko, czwarty zaś zniknął w jakiejś studni ze zgniłą wodą.

Na miejscu pozostały jeno cztery czarcie ogony. Oderwane, zakrwawione, wijące się niczym cztery straszliwe żmije zawiązane na węzeł.

- Zaraziutko was uspokoję, piekielne pijawice - roześmiał się Włodko i przygwoździł je nożem do ziemi. A kiedy nakreślił nad nimi jeszcze i znak krzyża, czartowe ogony znieruchomiały na zawsze.

108

«f

Nie darmo mądrzy ludzie powiadają, że na ziemi dobre jest wszystko, co się dobrze kończy. Tak było i tym razem. Wraz z ucieczką diabłów opuścił wojaka także i ów nieszczęsny pech, ciągnący się za nim od Warszawy.

Uradowany Włodko pozbierał z ziemi łupy porzucone w popłochu przez diablęta. Sakiewkę Jednookiego Serafina pełną dukatów oraz złoty sygnet kanonika z Łomży wcisnął do tobołka, na głowę wdział bobrową czapkę plebana z Kadzidła, pod pachę zaś wsunął gęś siodłatą Marychny i wesoło pogwizdując pomaszerował do domu.

Potem przez długie, długie lata mieszkańcy Rudy Osowieckiej wspominali szczęśliwą rodzinę żyjącą pod lasem, Marychnę i dzieci oraz wojaka Włodka, który z wojny z Tatarami powrócił ze złotem. Swego bogactwa wojak nie chomikował w skrytce pod podłogą ani w dziupli dębu rosnącego w pobliżu, lecz w potrzebie wspomagał biedaków od rana do nocy przybywających do niego z całej okolicy. Nie dziwota zatem, iż wśród jego gości znajdowali się i tacy, którzy opowiadali, że o zmierzchu na kominie Włod-kowej chałupy widzieli cztery diabły, usiłujące chyba zapolować na żołnierską duszę. Zamiary owe kończyły się niczym, albowiem czarty uciekały z przeraźliwym wrzaskiem, gdy tylko stary wojak pojawiał się w progu z nabitym muszkietem.

Aha, jeszcze jedno. Polanę, na której moczarowe diablęta straciły swoje ogony, ludziska przez dziesiątki lat omijali niby zadżumioną. Jednakże z czasem znaleźli się kurpiowscy śmiałkowie nie bojący się ani diabłów, ani wiedźm bagiennych i założyli na niej wioskę. Wioska ta zachowała się do dzisiaj. A kto nam nie wierzy, niechaj jedzie sprawdzić. Między Różanem a Ostrołęką, niedaleko za Młynarzami leży wieś Ogony. To właśnie o niej była ta legenda.

O tatarskim księciu,

Jagnie

i o czarodziejskim kindżale «

Z wojny imć pan stolnik Czeszejko powrócił ze swoją drużyną rycerską w wielkiej chwale. Przywiódł również ze sobą sto wozów zdobyczy. Czegóż tam nie było. I bele nowiutkich jedwabiów i atłasów. I nie spotykane w Polsce futra z afrykańskich lwów i pręgowanych tygrysów. I pyszne kobierce, jakich nie widuje się nawet w komnatach u pana wojewody. I prześlicznie zdobione misy, i tace ze szczerego złota oraz srebrne dzbany o cieniutkich szyjach i wazy o pękatych brzuszyskach.

Imć stolnik wiódł także gromadkę jeńców. Tatarzynów w kosmatych półkożuszkach i baranich czapach. Wymizerowanych, z zapadniętymi policzkami i brzuchami przyschniętymi do krzyża, jako że w niewoli jadła nigdy nie bywa do syta. Pośród jeńców wielu otrzymało postrzały, wielu zostało pokiereszowanych szablami. Gołym okiem widać było, że utratę wolności opłacili wysoką ceną. Zwłaszcza z jednym młodzikiem marniuchno się działo. Cięty przez łeb, ledwie dychał na wozie. Najpewniej nieborak pomarłby gdzieś w drodze, gdyby skośnoocy towarzysze nie pielęgnowali go troskliwie niby kotka swoje ślepe kocięta.

Zaraz po przybyciu na miejsce pan Czeszejko zrobił błąd, którego skutków wówczas przewidzieć jeszcze nie mógł. Zamiast od razu wysłać jeńców do puszczy nad Rozoga, jak to sobie umyślił wnet po bitwie, wpierw zajechał wielką gromadą do rodzinnego dworu tuż pod Ostrołęką.

Radosnym powitaniom nie było końca. Długo trwało, zanim pani domu i jej dorastająca córka nacieszyły się dawno nie widzianym mężem i ojcem.

Kiedy już wszyscy nieco ochłonęli, dziewczyna dostrzegła ze trzydziestu albo czterdziestu jeńcójw ciasno stłoczonych w samym rogu dziedzińca. I wóz z leżącym na owczych skórach Tatarzynem.

- Tatku, co mu? - młódka dotknęła ojcowskiego ramienia i wskazała ręką.

- Zwyczajnie, Jaguś. Jak to na wojnie. Dostał bisurmanin po łbie od mojego wachmistrza. Ale wilk to, nie człowiek. Kąsał zębiskami, nawet gdym mu szablę krzywą wytrącił z dłoni. Pochowalibyśmy go na pewno gdzieś przy drodze, gdyby nie jego kamraci. Opiekowali się nim zacniej ni-źli własnym synem. Dlatego przeżył i dycha do dzisiaj. Sądzę jednak, że zbyt długo nie pociągnie. Wachmistrzowe cięcie było przedniej marki, mocne i głębokie. Gdyby nie łeb twardy jak żelazny garniec, nie byłoby już ani chybi o czym wspominać.

- Tatku, przecież go tak nie zostawimy. Śmierópewna go czeka.

- Nie zamierzasz chyba zatrzymywać Tatarzyna w naszym dworze? Poganin to, Jaguś. Zresztą, inne mam plany. Osadzę gromadkę tatarską w borze nad Rozoga. Jest tam nad wodą taka polana, na której bez trudu da się wystawić kilka bud drewnianych. Będą mi bisurmany pędzić smołę. I węgiel mi palić będą. W Zagajnicy smolistych kłód pełno, poczciwej roboty wystarczy im na długie lata.

Dziewczyna spojrzała ojcu w oczy.

- Tatku, nie godzi się pozostawiać nieboraka bez nijakiej pomocy - powiedziała drżącym głosem. - Bo choć to i poganin, to wszakże też i człowiek. Tatku kochany, każ posłać do miasta po medyka. A na razie niechaj ułożą go w izbie czeladnej. Niania Maciejowa zajmie się nim zaraziutko. Wszakże sam twierdziłeś, że na opatrywaniu ran zna się wcale nie gorzej od chorągwianego cyrulika.

- Niechaj będzie, jak mówisz, kozo uparta - stolnik nie potrafił sprzeciwić się córce. - Zarządź wszystko. Ja tymczasem pójdę popatrzeć na wyładunek wozów.

Pod komendą starej Madejowej rannego Tatarzyna wniesiono na derce do środka. Zaraz też za wrota wypadł na gniadoszu któryś z parobków i, ile sił w końskich kopytach, pogalopował w kierunku Ostrołęki.

Trzy miesiące trwało, zanim młody Selim - bo takie imię nosił ów Tata-rzyn - za pomocą mazideł ostrołęckiego medyka i ziół Madejowej dźwignął się na własne nogi. Jeszcze przez miesiąc snuł się o kijaszku po ogrodzie i, jak mógł, pomagał służbie przy rabatach. Przez cały ten czas pilnie uczył się polskiej mowy. A że uczeń był z niego pojętny, wkrótce gadał całkiem nieźle.

O swoim towarzyszu nie zapominali również i Tatarzy zadomowieni już jako tako w borze. Co kilka dni któryś z nich pod byle pretekstem przyjeż-

112

dżał na niewysokim, krępym puszczańskim koniku, ażeby dowiedzieć się o zdrowie młodego dżygita. Przekonany o postępach w leczeniu wracał kłusem nad Rozogę, aby uspokoić kamratów. Wrzeszczał przy tym i pohukiwał radośnie, o atak serca przyprawiając lękliwe zające i płosząc leśne króliki oraz nieufne borsuki.

Nikt nie potrafi odgadnąć, kiedy naprawdę zawiązała się nić sympatii pomiędzy młodymi. Stolnikówna była przekonana, że wszystko zaczęło się w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła bladą jak papier twarz młodzieńca leżącego na wozie pod owczymi skórami. Czarnooki Selim zaś gotów był przysiąc, iż jego serce popadło w jasyr, kiedy ocknął się z długiego omdlenia i ujrzał pochyloną nad sobą cudowną głowę anioła o długich, jasnych niczym len warkoczach.

Rodzące się uczucie pomiędzy dwojgiem młodych nie na żarty zaniepokoiło imci stolnika. Nie o takim zięciu marzył dla swojej jedynaczki. Szlachcianka powinna oddać rękę szlachcicowi. Herbowemu i z majątkiem. A nie gołyszowi bez nazwiska i bez grosza przy pogańskiej duszy. Nierówne kochanie trza przerwać co rychlej. Więc przerwał.

Kiedy kolejny Tatarzyn przybył do dworu, aby wywiedzieć się o stan zdrowia ich dżygita, pan Czeszejko kazał mu wsadzić Selima na siodło i odprowadzić niezwłocznie nad Rozogę, do puszczańskiej osady.

Dopiero w głębi Puszczy-Zagajnicy ujawniło się, kim naprawdę był Selim. Mirzą, czyli księciem tatarskim. Synem wielkiego chana, wodza panującego nad czterdziestoma plemionami. Jeńcy tatarscy czym prędzej wybudowali swojemu młodemu panu okazałą chatę - calutką wyściełaną wilczymi i lisimi skórami - nie pozwolili mu pracować przy dołach, w których topili smołę ze szczap najbardziej smolistych w okolicy.

Młody mirza na świeżym, zdrowym powietrzu szybko przychodził do siebie. Wolny czas spędzał na polowaniach. Wkrótce z oszczepem chodził na niedźwiedzia, z łukiem sporządzonym przez tatarskiego mistrza na dzikie ptactwo, na cyranki, kwakwy i jarząbki. W czasie łowów nie raz i nie dwa zapuszczał się lasami aż pod dwór stolnika. Nieraz też w głębokiej tajemnicy spotykał się z Jagienką. Nic bowiem nie mogło przerwać wielkiego kochania.

Miłość do dziewczyny była jedynym powodem, dla którego tatarski książę nie zamierzał opuścić leśnej osady nad Rozoga, choć od potężnego chana co i raz przybiegali nocą skośnoocy posłowie. Każdego z przybyszów odprawiał do ojca z taką samą odpowiedzią: „Jeszcze nie czas. Jeszcze nie mogę".

113

Któregoś dnia do Ostrołęki, a i do boru, dotarła wieść najokrutniej sza z okrutnych. Wojna. Szwed z Brandenburczykiem najechali zdradziecko ziemie Lechitów.

Kto żyw, chwytał za broń i ciągnął w pole, aby bronić ojczyzny.

Na czele drużyny rycerskiej stanął tym razem młodszy brat imci stolnika, pan Krzysztof Czeszejko. U jego boku zaś mirza Selim z dwudziestoma Tatarami zbrojnymi we własnoręcznie wykonane łuki, piki i szable zakrzywione na podobieństwo półksiężyca.

Podczas ostatniego spotkania z Jagienką Selim odpiął od pasa kindżał i wraz z pochwą podał dziewczynie.

- Nie lubię broni - Jagna wzdrygnęła się i cofnęła rękę. - Boję się jej.

- Weź bez obawy. To niezwyczajny sztylet. W naszym rodzie jest już od kilku stuleci. Podobno niegdyś należał do Ibn-Siny, największego czarnoksiężnika, a zarazem księcia lekarzy wśród mieszkańców Wschodu. Nóż ten człowieka o dobrym sercu nawet nie zadraśnie. Groźny jest jedynie dla ludzi złych, wszelkiej maści łotrów, zdrajców i nieprzyjaciół.

Dziewczyna ujęła ostrożnie tatarski kindżał i wysunęła z pochwy.

- Śliczny - zachwycił a się. - Podobnej roboty tu nie spotkasz. Ręko j eść zdobiona siedmioma czerwonymi rubinami i jakimiś niezwykłymi znakami. Zrobionymi pewnikiem z prawdziwego złota.

- Nie mylisz się - potwierdził Tatarzyn. - Te znaki to arabskie litery. Napis ze szczerego złota wykonał uczeń Ibn-Siny, kiedy książę lekarzy uratował go od śmierci podczas straszliwej zarazy.

Dziewczyna z podziwem pokręciła głową.

- Oho, nigdy bym nie odgadła, że ma taką niezwyczajną przeszłość.

- To jeszcze nie wszystko, Jagienko. Przypatrz mu się uważnie. Czy widzisz coś na ostrzu?

Młódka spojrzała bacznie na zimny metal. Najpierw z jednej, później z drugiej strony. Jednakże niczego szczególnego na nim nie dostrzegła.

- A teraz, Jagienko, chuchnij na ostrze i popatrz raz jeszcze. Dziewczyna postąpiła, jak jej miły doradził. Zbliżyła ostrze ku ustom i

delikatnie chuchnęła. Zaraz potem z ciekawością zerknęła na zmatowiały metal.

- Ojej, ciebie w nim widzę. Wyraźnie. Zupełnie jakby w zwierciadełku.

- Mówiłem, iż nóż to czarodziejski, Jagienko. Pozostawiam ci go nie tylko na pamiątkę. Kiedy będziesz chciała ujrzeć mnie, przekonać się, gdzie jestem i co robię, chuchnij na ostrze. Kindżał wielkiego czarnoksiężnika

114

natychmiast ci odpowie. Bacz jeno, abyś go nie zgubiła. Wolałbym, aby nie wpadł w ręce ludzi mi nieprzyjaznych.

Od wyjazdu Selima Jagna często zamykała się we własnej komnatce i długo nie wychodziła mimo nawoływań i ojca, i matki. Gniewało to imci stolnika, który ani rusz nie mógł pojąć dziwacznego zachowania jedynaczki. Co się z nią dzieje? Cóż ona czyni w ukryciu?

A odpowiedź była prosta. Jagna wyjmowała ze schowka najcenniejszy swój skarb, ów zaczarowany kindżał Ibn-Siny, chuchała na ostrze i widziała wszystko, co zobaczyć chciała. Śledziła ukochanego w drodze i na postoju. Z bijącym z trwogi sercem obserwowała go na polach bitewnych. Radowała się, gdy powracał zdrowy i cały do chorągwianego obozowiska. Czaro-

115

dziejska moc pozwalała jej przebywać w towarzystwie Selima tak często, jak tylko tego zapragnęła.

Pewnego dnia imć stolnik wszedł do komnaty córki, gdy Jagna wraz z matką gościły u sąsiadów. Przetrząsnął skrupulatnie kufer i komodę w poszukiwaniu czegoś wąskiego i błyszczącego, co wczoraj dostrzegł w ręku dziewczyny przez na wpół otwarte okno. Natrafił nawet na tajny schowek. Długo oglądał bogaty kindżał obracając go na wszystkie strony. Niczego podejrzanego jednakże nie znalazł. Nic dziwnego, nie znał wszakże tajemnicy czarodziejskiego noża.

- Dziewczyńskie kaprysy - mruknął wreszcie pod wąsem i wyszedł.

Pięć krwawych lat minęło, zanim wróg został rozgromiony i przepędzony na cztery wiatry z granic Rzeczypospolitej. Zwycięskie wojska mogły powracać do domów.

Kiedy Jagienka ujrzała w sztyletowym zwierciadełku, że rycerska drużyna pana stryja, a wraz z nią i jej Selim z wiernymi Tatarami są już niedaleko, wybiegła na drogę. Ile tchu pośpieszyła ukochanemu naprzeciw.

Nagle, co to? W ostrzu noża zobaczyła scenę, która zmroziła jej serce. Z leśnej gęstwiny świsnęła pierzasta strzała i ugodziła jadącego na przedzie. Selim runął z konia. Skonał na rękach swoich Tatarzynów.

Zerwała się dziewczyna do biegu. Ale już nie mogła. Siły ją opuściły. Z wielkiego bólu skamieniała na miejscu.

O śmierci dzielnego Selima mówiono później różnie. Byli tacy, którzy powiadali, że była to zemsta tatarskiego chana za to, że młody książę odmówił powrotu do swoich. Ale byli również i tacy, którzy szeptali, że to nie żaden wódz Tatarów, lecz sam stolnik Czeszejko wynajął leśnego zbira, by podstępem pozbyć się wielbiciela jedynaczki. A jak było wówczas naprawdę, tego dzisiaj nikt już nie odgadnie.

Jeszcze do niedawna starzy Kurpiowie pokazywali wędrowcom głaz, jaki leżał tuż przy gościńcu wiodącym z Ostrołęki do wsi Tatary nad Rozoga. Wędrowcy długo kiwali głowami w zamyśleniu. Bo rzeczywiście, nie trzeba było mieć wielkiej wyobraźni, ażeby dostrzec w kamieniu sylwetkę młodej dziewczyny.

Jak zbóje

w diabelskiej karczmie

wyrwasa tańcowali

- Zanim wyruszymy w dalszą drogę, najpierw trza podziękować diabłu Borucie za opiekę. Bez niej nie wiodłoby się nam tak, jako ostatnio się wiedzie

- oświadczył herszt zbójecki i z niewielkim, lecz ciężkim gąsiorem z gdańskiego szkła polazł nad sam brzeg mokradła. Wdrapał się na wiklinową kępę i stamtąd wy chlustał caluchną zawartość do wody. W końcu wrzucił w mętną toń i gąsiorek. - Należy się od nas poczęstunek Borucie. Naści zatem mocnego winka, panie diable. Dobrze się nam z tobą żyje w borze królewskim. Ej, kamraty, nie sknerzcie, nie żałujcie składeczki. Niechaj każdy czym może ze zdobycznych wartości poczęstuje naszego rogatego i ogoniastego patrona.

Rozbójnicy nie ociągając się i nie wahając sięgnęli do mieszków, w których kryli łupy z leśnych wypraw. Jeden cisnął w bagno czerwonego złotego, drugi garść pełną srebrnych talarów, trzeci sakiewkę miedziaków, czwarty perłową zapinkę oderwaną z kupieckiego kaftana, inny rzucił czarny elektorski kapelusz z barwną szarfą zerwany z jenieckiego łba, jeszcze inny cisnął do wody okazały skórzany pas ze srebrną sprzączką prześlicznej gdańskiej roboty oraz niewieści czepiec haftowany bogato złotą nicią.

Każdy z leśnych hultajów wiedział dobrze, co robi dzieląc się wdzięcznie z diabłem Borutą kęsem cennej zdobyczy. Bo przyznać trzeba, diabelska pomoc warta była tego.

Przez calutki sierpień w łowach na majętnych ludzi szczęście łotrzykom dopisywało przewybornie. Puszczański diabeł co i raz podsuwał im bogate ofiary, jakby mu na tym specjalnie zależało. Choć kto wie, może właśnie i zależało?

Na początku miesiąca do zbójeckiego legowiska przybiegł z czatów jed-

117

nooki Muraszko i poderwał wszystkich na nogi. Niedaleko za Czarną Dąbrową, a tuż przed Szatańskim Zakolem na Narwi utknął na mieliźnie szeroki galar kupiecki powracający akurat z Gdańska. Każdy przyzna, iż był to łup, jaki nieczęsto trafia się w Zagajnicy.

Kuferek złotych dukatów i srebrnych talarków utargowanych nad morzem przez kupców za futra bobrów, kun i lisów, za wosk przedniej jakości i za worki puszczańskiego jasnego bursztynu, po krótkiej, lecz krwawej walce zmienił właściciela i powędrował do zbójeckiego obozowiska. Wraz z kilkoma gąsiorkami francuskiego i hiszpańskiego wina oraz kilkunastoma skrzynkami toruńskich smakołyków, prześlicznych piiodowych pierników z indyjskimi korzeniami, wiezionych zapewne na jarmark do Ostrołęki lub Łomży.

Po tygodniu napatoczyła się zbójom kareta podróżna z elektorskiego Szczytna, a może nawet z samego Królewca śpiesząca na dwór królewski do Warszawy. W prześcipnej skrytce pod siedzeniem jednooki Muraszko odkrył sakwę pierścieni i sygnetów ze szczerego złota, przecudownie zdobionych przez rotterdamskich mistrzów jubilerskiej sztuki.

W następnym tygodniu zbóje wytropili sznur wozów kupieckich błądzących po puszczy. Kiedy elektorscy kupcy wjechali do głębokiego jaru, u samego wylotu łotrzykowie urządzili na nich zasadzkę, niczym na dzika albo kozła pędzonego przez nagonkę. Po włazili z bronią na drzewa i czekając zamarli w ciszy pośród gęstego listowia.

- Potańcowałby se człek kapinkę. Oj, potańcowałby, zamiast wisieć tu na gałęzi nikiej spróchniała szyszka - szepnął Muraszko rozmarzonym głosem wprost do ucha kamratowi przytulonemu do sąsiedniego konaru.

- Zaraz sobie potańcujesz - zachichotał tamten. - Nie z byle kim. Z pruskimi kupczykami.

- Głupiś jako kołek u płota. Nie o krwawym tańcowaniu z maczugą mi się marzy, lecz o takim prawdziwym. Z młodymi dziewuchami. I z muzy-kantusami.

- Poproś borowego ducha o pomoc. Pewnie cię wysłucha - odszepnął mu kamrat. - Boruta dla rozbójników łaskawszy niźli rodzony ojciec.

- A pewnie, że poproszę. Diabeł takich jak ja zawsze słucha przyjaznym uchem.

Zamilkli, gdyż w tej samej chwili wiatr doniósł z niedaleka coraz głośniejsze skrzypienie kół cudzoziemskich wozów, pochrapywanie umęczonych koni, trzaskanie z batów i niemieckie szwargotanie.

- Tsss, zaraz na nich spadniemy.

118

Zaledwie wozy dotarły do wylotu jaru, utknęły w miejscu. Leśny dukt zawalony był tu wysoko pniakami, co najmniej na wzrost dorosłego chłopa. Zanim poganiani przez kupców pachołki i woźnice zabrali się do usuwania przeszkody, nagle z konarów z przeogromnym wyciem zaczęła skakać zbrojna gromada. O stawianiu oporu przez ludzi elektorskich, osłupiałych ze strachu, nie mogło być nawet mowy.

Rycząc z uciechy rozbójnicy rozdziali kupców do naguśka, posmarowali grubo miodem, aby im nie było markotno po rabunku, lecz słodko na ciele i duszy, po czym puścili wolno. Osom i pszczołom leśnym na pociechę.

Z kupieckim bogactwem i w wyśmienitych humorach powrócili zbóje do legowiska.

- Przez calutki miesiąc zbójowaliśmy w tej okolicy. Pewnikiem głośno już o nas na królewskim dworze. Chyba najwyższa pora przenieść się gdzie indziej - zdecydował herszt łotrzyków po namyśle. - Teraz złożymy diabłu Borucie i jego diablętom należną ofiarę, a potem ładujemy zdobyczne mienie na furki i ruszamy dalej.

Kiedy wrzucili do bagna - diabelskiego królestwa - dary dla Boruty, pomaszerowali w głąb Puszczy-Zagajnicy. Ostępami nie tkniętymi dotąd ludzką stopą, śladem dzikich turów, łosi i żubrów posuwali się w kierunku Kolna.

Po kilku godzinach jednooki Muraszko idący na czele zatrzymał się nieoczekiwanie i podniósł rękę.

- A ty czemuś przystanął? -zirytował się dziobaty Kazko. - Odciski nie pozwalają leźć ci dalej? A może kolki sosnowe zanadto kłują cię w pięty?

- Już mówiłem, żeś głupi jak kołek u płota - Muraszko pociągnął głośno nosem. - Dym czuję, kołku. Tam przed nami ktosik musi palić ogień.

- Ma rację nasz jednooki. Czuć dym w powietrzu - wtrącił się zbójnicki przywódca. - Patrzajta, kamraty, tam za sośniną sterczy j akowaś chałupa.

- Dobra nasza, toć to karczma. Może wreszcie dostanę tu łyczek piwa, bo zaschło mi w gardle nikiej w starej beczce - uradował się kulawy Jaśko.

- Karczmisko tutaj? E, niemożliwe - dziobaty znowu wzruszył ramionami i począł podejrzliwie wypatrywać przez sośninę. - Przecie tu nie ma żadnej drogi. Cóż by robiła karczma na bezludziu i nie przy trakcie? O takiej karczmie jeszczem nie słyszał.

- Bo krótko żyjesz na tym świecie i niewiele widziałeś. Niedawnoś przybył do boru, więc nie wiesz, że kiedyś prowadziła tędy droga od Ostrołęki do Nowogrodu. Potem o niej zapomniano. Zaczęto jeździć inną, po-

119

noć lepszą i stokroć bezpieczniejszą. No, a ta przez lata zarosła zupełnie

winy. Dziś trudno ją wypatrzyć pomiędzy drzewami. Stare to karczmisko pewnikiem pochodzi z tamtych właśnie czasów. Zapomniane i opusz-

ne przez ludzi, nawiedzane jeno przez jadowite pająki i borowe myszy. No, bo kto poza robactwem i leśną gadziną tkwiłby na takim odludziu? Chyba... chyba że diablęta, wilkołaki albo wiedźmy z uroczysk.

t\ ш£ ytow cś \ime rozbójniki znalazły sobie tutaj siedlisko ? - zau-. kiedy herszt łotrzyków przerwał, aby zaczerpnąć powietrza. pana wojewody zasadzili się tu na nas?

noć lepszą i stokroć bezpieczniejszą. No, a ta przez lata zarosła zupełnie krzewiną. Dziś trudno ją wypatrzyć pomiędzy drzewami. Stare to karczmisko pewnikiem pochodzi z tamtych właśnie czasów. Zapomniane i opuszczone przez ludzi, nawiedzane jeno przez jadowite pająki i borowe myszy. No, bo kto poza robactwem i leśną gadziną tkwiłby na takim odludziu? Chyba... chyba że diablęta, wilkołaki albo wiedźmy z uroczysk.

- A może jakoweś inne rozbójniki znalazły sobie tutaj siedlisko? - zauważył Kazko, kiedy herszt łotrzyków przerwał, aby zaczerpnąć powietrza.

- Lubo rycerze pana wojewody zasadzili się tu na nas?

- O innych zbójcach w tej puszczy musielibyśmy cosik wiedzieć, kołku. Swąd ciągnący od karczmy bardziej mi jednak cuchnie moczarowymi diabłami.

- Kto by tam nie był, warto mu zajrzeć w ślepia z bliska. Boruta nam sprzyja, nie dopuściłby, abyśmy wleźli w rycerską pułapkę. Pójdźmy zatem dalej, braciszkowie, ino ostrożnie - zadecydował herszt i z muszkietem na wszelki wypadek narychtowanym do strzału ruszył przodem. Za nim z bronią w garści podążyła reszta.

W progu karczmy bandę łotrzyków powitał ryżawy szynkarz. Widocznie wyglądał przez okno i czekał gości.

- Witajcie, acanowie puszczańscy. Wejdźcie do środka, bardzo proszę

- rudzielec zgiął się głęboko w krzyżu. - Wspaniałą polewkę z piwa mam akurat na kuchni. Zaraz dorzucę jajek i będzie jadło, że palce lizać. Na spragnionych natomiast czeka siedem gąsiorków pitnego miodu zaprawionego malinowym sokiem. Zapewniam was, acanowie, równie pysznego maliniaka nie pija nawet łomżyński starosta, choć to i urzędnik króla jegomości.

Do piwnej poleweczki i szklanic maliniaka zbójców nie trzeba było namawiać. Po chwili wszyscy siedzieli wokół wielgachnego stołu.

- Ej, karczmarzu, a cóż tu tak cicho niczym na zapuszczonym cmentarzu? - herszt zbójecki rozejrzał się podejrzliwie dookoła i przytrzymał szyn-karza za rękaw. - Nie łżesz aby? Nie kręcisz? Nie gotujesz nam tutaj zamiast jadła jakiejś niecnej zasadzki?

- Co też waszeci przychodzi do głowy? - ryżawy huknął się kułakiem w pierś, aż echo poszło. - Dyć to najprawdziwsza karczma pod słońcem. Ze smakowitym jadłem, z napojami dla gości i z obrokiem dla zmordowanych koni. Żeby mnie tak piekło pochłonęło, jeśli gadam nieprawdę.

- Czegoś mi tu jednak brakuje - herszt łotrzyków podrapał się za uchem. - Aha, już wiem, braciszku. Przysłowie naszych dziadów powiada

120

/ / "*Ш

-\~шж

да&їівіійіі— ''.дйЗі F*-4 / tr?

■* J 4

--ж ? .іЛ

1 А^ /

И Йзд / ^

1 1 TT" '-Zr •■■■ F

Й ■L- -^ Ж f^fjKb iP

Ми ^їМк W* 'І;: f^ "'

V 5 -с ■ */ЧЯ І^И* ' ^Tm-^f/^^Шг\ж^и к

"^ sjpemr jg£ ^і^^Нп/г, pj

''i' 'Ш$®*^^^ Лг • . fi/J' r ^ ш'Ят

?яииб

^'^І#І

./

і'ЛЛ

ś ЯБ:

т^щг J||||p Йг ШЭД Е 1U' 1

^f^fzrrBpi 'tŹ0£75y^

Ж\иЖ , fcfffll

MNE' _, ■і 1.

ІУі МІ 1*1 W і •■.

^

przecie wyraźnie: karczma bez muzyki, furmanka bez smarowidła i taniec bez dziewki - diabła są warte. Nieprawdaż?

- A kto waści powiedział, że tu nie ma muzyki? Jest jadło, są trunki, zaraz będzie i muzyczka - szynkarz roześmiał się głośno i klasnął w dłonie.

Natychmiast do głównej izby wsunęło się czterech czarnych młodzików ubranych jakby trochę z francuska albo i z włoska. Pierwszy niósł skrzypki, drugi przedziwnie długą piszczałkę, trzeci bębenki z dzwoneczkami przypominające cygańskie instrumenta, czwarty zaś taszczył na plecach basetlę wielką niczym dworska komódka.

Muzykantusami były sprytne moczarowe diablęta. Ale o tym zbóje nie wiedzieli.

- A to ci się chwali, braciszku - uradował się herszt zbójecki i z uciechy trzepnął z całej siły karczmarza w plecy, aż mu kołpak zsunął się na oczy. Nie zleciał, gdyż zatrzymał się na rogach. Bo szynkarzem był sam Boruta. Lecz i tego zbóje się nie domyślili.

- Tam gdzie kapela, tam i tańce. Tam znów gdzie tańce, muszą być i dziewki. Nie sądzisz, braciszku?

- A widziałeś kiedy, waszeć, porządną karczmę, w której zabrakłoby dziewuch chętnych do posługi i do tańca? - odpowiedział ryżowłosy pytaniem na pytanie. - Zanim opróżnicie miski, pojawią się tu i młoduchy.

Rzeczywiście, nie minęła minuta, gdy do izby wbiegła gromadka roześmianych dziewuch z podkasanymi spódnicami, gotowych do tańca.

A były to wiedźmy z dziuplastych wierzb nad bajorem, które na rozkaz diabła Boruty przybrały taką właśnie postać. Lecz i tego zbóje nie odgadli.

Porwali się łotrzykowie z ław i wrzeszcząc radośnie puścili się w tany. Od puszczańskiego wyrwasa aże drzazgi poleciały z podłogi.

Jeszcze jednego rozbójnicy nie wiedzieli. Chyba najważniejszego.

Im mocniej przytupywali w tańcu, im wyżej wybijali hołubce, tym głębiej zapadała się karczma w podmokłym terenie. Najpierw po okna, później po strzechę, wreszcie po sam komin. A potem i komin zniknął w trzęsawisku. Jeno powietrze zabulgotało głośno i tak jakby z chichotem. Bagno i mętna woda wchłonęły wszyściutko bez śladu.

Tymczasem zbóje tańcowali z wiedźmami nadal, dni i noce przestały się dla nich liczyć. Diabelska muzyczka grała im bez ustanku, nie milknąc ani na odsapkę.

Kto kiedykolwiek pobłądzi w moczarowe okolice w pół drogi pomiędzy Ostrołęką a Nowogrodem i natrafi na bagniste jeziorko u trzech wiekowych wierzb, niechaj przysiadzie tam na godzinkę i posłucha w ciszy. Często

122

o wieczornej porze znad wody poza kumkaniem żab niesie się jakoweś granie i jak gdyby przedziwne śpiewy oraz wesołe pohukiwania.

Ludziska małego serca i mężowie uczeni pozbawieni fantazji powiadające bagno zwyczajnie fermentuje i bulgocząc wydaje takie właśnie dźwięki. Ale to nieprawda. Gdyby niedowiarki mieli choć krztynę wyobraźni, wiedzieliby, że to leśni łotrzykowie tańcują z wiedźmami z dziuplastych wierzb, wciąż jeszcze bawiąc się przy diabelskiej kapeli.

Lata minęły, gdy pewnego razu przejeżdżał tamtędy Kurpik z mazowieckim szlachcicem, Wojciechem Sierakowskim spod kasztelańskiego Nasielska-. Kiedy szlachetka usłyszał owo granie rozchodzące się od moczarowego jeziorka, kazał zatrzymać furę. Zlazł z wozu, ściągnął czapkę i rozwichrzył czuprynę w wielkim frasunku.

- Oj ej ku! - jęknął - tamże słychać szatańską kapelę diabła Boruty. Mociumpanku, a toć to zupełnie jako i w naszej wsi, co się Nuna zowie. Tyle że u nas w jeziorze Zieleń skrzypce i piszczałki odzywają się akuratnie o północy...

Z opowieści tej można chyba wysnuć wniosek, iż niegdyś w borowych głuszach zbójców było wcale nie mniej niźli łosi czy żubrów. Nie tylko w Puszczy Zielonej, lecz także i na dalekim skraju Puszczy Białej. A również i to, że w niejednej gospodzie Borutowe diablęta grają aż do dzisiaj. Wystarczy przecież posłuchać ich łomotliwej muzyki.

O tym, jak Maćko przasnyskiego starostę wystrychnął na dudka

Różni ludzie bywają na tym bożym świecie. Bywają mądrzy i inteligentni, ale bywają też głupi i ciemni jak tabaka w rogu. Bywają szlachetni i skromni, a bywają podstępni i zarozumiali. Bywają życiowe niedorajdy i bywają spryciarze gotowi sprzedać za dobrą monetę nawet kota w worku. Bywają ludzie o gołębich sercach i bywają istoty drapieżniejsze od wilków.

Jaki był naprawdę starosta w Przasnyszu, zgadnąć dzisiaj trudno. Jedno wszakże wiadomo: przasnyski starosta uważał się za najmądrzejszego z urzędników królewskich na całym Mazowszu. Miał się za człowieka niebywale sprytnego, którego nikt nigdy w pole wywieść nie potrafi.

Wysokie mniemanie o sobie sprawia, iż człek taki zawsze jest szczęśliwy i kontent. Dobry humor zaś wzmaga apetyt. Nic przeto dziwnego, że pan Wolski, starosta w Przasnyszu od lat bardzo wielu, gruby był niczym beczka piwa. No i że tę beczkę dwóch hajduków z niemałym wysiłkiem podsadzało na konia, by jeżdżąc po okolicy mogła na wszystkich spoglądać z góry.

Niestety, znakomite samopoczucie imci starosty pewnego jesiennego dnia prysnęło jako bańka mydlana. Zepsuło się na podobieństwo jaja porzuconego i zapomnianego przez nietroskliwą kwokę.

Tego właśnie dnia do Przasnysza wtoczyła się pędem czarna karoca, jakiej zwykle używali elektorscy dostojnicy. I zajechała nie pod karczmę w rynku, jak czynili to podróżni wędrujący z dalekiego Królewca do Warszawy , lecz wprost przed dwói starosty.

Powóz toczył się jeszcze, gdy ze środka wyskoczył na dziedziniec niezwyczajny gość. Długi, suchy drab w czarnym płaszczu i w czarnym kapeluszu o szerokich skrzydłach. Istny gawron.

- Herr Gott, ze skargą tu jestem - warknął przybysz na powitanie i za-

124

zgrzytał zębami, aż mu iskry sypnęły się z gęby. Nie czekając na odpowiedź pana starosty, rozpuścił jęzor niczym łomżyńska kramarka. - Zażalenie wnoszę. Bo cóż za porządki panują na tych waszych drogach? Dwa razy każecie sobie płacić za jedno i to samo. Herr Gott, dlaczego?

- Niby za co, acan, płaciłeś raz i drugi? -pan Wolski wetknął dwa palce za szeroki, złotolity pas spinający żupan i wypiął brzuch dostojnie.

- Z Królewca w specjalnej misji śpieszę do Krakowa, na zamek królewski. Ziemie pruskie przebyłem spokojnie, bez żadnych awantur. Ledwie przekroczyłem granicę, natrafiłem jednakże na królewskich zbirów.

- Licz się ze słowami, acan. Nie u siebie jesteś - starosta podniósł wysoko palec. - Nie obrażaj ludzi najmiłościwszego monarchy, jeśli nie pragniesz zadyndać na sośnie do góry nogami. Albo skończyć żywot w loszku pod wieżą.

Gość pohamował się nieco.

- A jak mogę inaczej nazwać rozbój w biały dzień w tych waszych Chorzelach? - zaczął tłumaczyć łagodniejszym tonem. - W tamtejszej komorze celnej dwukrotnie pobrano ode mnie opłatę graniczną. Najpierw siedem srebrnych talarów, potem znowu siedem. Jeszcze raz pytam, dlaczego?

- Dwukrotnie? Nie mylisz się, acan? Urzędnicy królewscy swe powinności znają nie najgorzej. Przeto pojąć nie mogę, jak doszło do godnej ubolewania omyłki. Opowiedz mi, acan, wszystko dokładnie i po kolei.

Z wyjaśnień elektorskiego posła wynikało, że tuż przed Chorzelami wręczył on opłatę graniczną jakiemuś człowiekowi stróżującemu przy szlabanie na gościńcu. Takiej samej opłaty zażądano trochę dalej, w komorze celnej na rogatkach miasta.

- Jak wyglądał ów człek przy szlabanie? - zainteresował się starosta. -Zapamiętałeś, acan?

- A pewnie. Taka szkaradna gęba długo śnić się może po nocach. Włos siwy i zwichrzony, brwi krzaczaste jak u leśnego diabła. Na czole zaś szrama po cięciu szablą, niemal a,* chyba z dziesięć cali.

Kiedy udobruchany poseł - po wysączeniu gąsiorka mocnego węgrzyna i przełknięciu połowy udźca sarny - udał się wreszcie w dalszą drogę, pan starosta kazał pachołkowi wezwać do ogrodu Stacha Kuternogę. Stajennego mającego pod pieczą wierzchowe rumaki.

- Żyłeś, Kuternogo, wśród puszczańskich zbójników przez długie lata. Pewnie wiesz, gdzie Maćkowa kryjówka?

Stajenny podrapał się za uchem.

125

- Czyja^ Zbój a Maćka? Tego z pokiereszowaną gębą? Ależ on od dawna porzucił rozbójnicze rzemiosło. Mieszka sobie spokójniutko w budzie postawionej na polanie nad samym Orzycem. Dziś to człek łagodnego charakteru nikiej niewinna owieczka. Ptaki łowi i sidła zastawia na drobną zwierzynę. Żyje z darów boru i z miedziaków, jakie dostaje za futerka na targu w Ostrołęce albo w Łomży. Ze zbójecką maczugą rozstał się przed wieloma laty. Teraz sławny jest pośród leśnych ludzi nie z rozboju na drogach, ale z dowcipu. Wesołek on ci jest. I sprytny aże strach. Ponoć nikt ze śmiertelnych przechytrzyć go nie potrafi. Wszyściutkich nabiera niczym małe dzieciuchy. Baby powiadają, że pokumał się z diabłem Borutą i właśnie dlatego stał się najsprytniejszym z ludzi.

- Głupiś, Kuternogo. Znam sprytniejszych. Może on i dobry na naiwnych puszczaków. Prostych bartników, rudników czy brudnych smolarzy. Człowiekowi prawdziwie inteligentnemu i wykształconemu przecież nie dorówna. Głowy pełnej zacnego oleju byle zbójca przechytrzyć nie zdoła. Sama myśl o tym wydaje się śmieszna.

Pan starosta poczuł się dotknięty do żywego. Jakże to? Były zbójca puszczański miałby być sprytniejszy od niego? Miałby zagrażać jego dotychczasowej sławie zdobytej przy niejednym stole i na niejednym szlacheckim sejmiku? Niedoczekanie.

- Szykuj mi wierzchowca na rano, Kuternogo - zarządził. - Najlepiej gniadosza. A i sobie weź jakiegoś zdrowego podjezdka. O rusznicy i prochu także nie zapomnij. O świcie wyruszamy bowiem do puszczy. Muszę przekonać się na własne uszy, ile jest prawdy w tym, co ludziska gadają o starym zbójniku. Widziałeś tego Prusaka, którego dopiero com gościł we dworze? Podobno Maćko ocyganił go na siedem talarów.

- A może wcale nie Maciek, lecz leśny diabeł nabrał elektorskiego pludrę? W tych borach, wielmożny panie, złych duchów prawdziwe zatrzęsienie. W każdym bagnie mieszkają moczarowe diablęta. A straszliwe wiedźmy latają nocami od dziupli do dziupli niczym sowy lub nietoperze.

- Głupiś, Kuternogo - pan Wolski machnął bezsilnie ręką. - Nie rezo-nuj po próżnicy, ale szykuj się pilnie do drogi. Pamiętaj, ruszamy wcześnie, o brzasku.

Świt zastał obydwu wędrowców w siodłach. Długo jechali przez ostępy Puszczy-Zagajnicy. Najpierw przez stary bór dębowy, potem przez gęstą świerczynę, by wreszcie dotrzeć do wzgórza, na którym wznosiły się trzy olbrzymie dęby splecione konarami niby w jakimś dziwacznym uścisku.

- O, Belzebubowe dęby. Do Maćkowej chałupy stąd już niedaleczko -

126

uradował się kulawy Staszko. - Od tych trzech dębów będzie jeszcze z godzinkę jazdy. Nie dłużej.

- Ej, a kto mnie szuka po borze? I czego chce od zwyczajnego leśnego człeka?

Zza jałowcowej kępy wylazł mąż niewysoki, szeroki w barach, z siwą czupryną i ogromną blizną na policzku i skroni. Człowiek ów dzierżył na postronku łaciatą świnię.

- Witaj mi, Maćku - stajenny zeskoczył z konika i pobiegł naprzeciwko znajomka wołając radośnie: - To ja, Staszko Kuternoga. Stary twój kamrat. Nie pamiętasz? Razem chadzaliśmy do Prus macać szablą kupców.

- Wszelki duch pana Boga chwali. Staszku, a co ty tu robisz? Myślałem, żeś już dawno pomarł. Tak przynajmniej gadano u nas w borze. Chyba cię uszczypnę, by wiedzieć, jako jest naprawdę - zdumiał się i ucieszył leśny chłopek, trzymając z całej siły świnię wyrywającą mu się i kwiczącą głośno z przerażenia.

- Jadę do ciebie w gościnę wraz z moim panem Wolskim. Starostą Przasnysza. Jegomość pan starosta sprawę ma do ciebie.

- Kłaniam się do kolan jaśnie wielmożnemu panu staroście - Maćko pochylił odrobinę głowę - i zapytuję, co sprowadza go w to dzikie odludzie? W bory pełne drapieżnego zwierza i strachów rozmaitych?

- Na rynku w Przasnyszu ludziska powiadają, że jesteś najsprytniejszym człowiekiem w okolicy. Królem lisów cię zowią. Prawda li to, zbóju?

- Skoro ludzie tak twierdzą, nie śmiałbym zaprzeczać, wielmożny panie starosto.

Pan Wolski ściągnął brwi.

- Podobno ostatnio ocyganiłeś na siedem talarków elektorskiego posła śpieszącego z Królewca do Krakowa?

- Ocyganiłem? Boże uchowaj. Ja gó jeno zapytałem tuż przed Chorze-lami, czy wie, że za wjazd należy się taka właśnie opłata? Zamiast odpowiedzieć, że wie, podał mi przez okienko garść monet. Więc je wziąłem. Przyznasz, panie, że nie wypadało obrażać nieznajomego odmową.

- Słyszałem również, iż wystrychnąłeś na dudka książęcego zarządcę i jego skrybę? - ciągnął dalej przasnyski starosta. - A przedtem wielkiego łowczego naszego najmiłościwszego pana? A jeszcze wcześniej nie oszczędziłeś ponoć nawet łomżyńskiego kanonika?

- Wszystko to święta prawda. Tyle że niezupełna - odparł Maćko u-śmiechając się pod nosem. - Każda z tych osób szlachetnych i dostojnych

127

chciała mi udowodnić, iżem głupszy od niej ze sto albo i z tysiąc razy. Ja tylko się broniłem. Nie moja wina, że wszyscy oni - także i święta osoba z Łomży - powpadali we własne sidła i pułapki.

- Nie sztuka oszwabić tępego Prusaka, zbóju. Nie sztuka też wprowadzić w błąd łomżyńskiego kanonika, bo serce ma ufne niczym małe dziecko. Wierzę, że poradziłeś sobie z wielkim łowczym królewskim, jako i z książęcym zarządcą i jego skrybą. Nie wierzę natomiast, abyś poradził sobie ze mną. Oto, co przygnało mnie dzisiaj do boru. Chcę sprawdzić, zbóju, kto z nas dwóch jest naprawdę sprytniejszy. Do tej pory ani w Przasnyszu, ani w okolicy konkurenta w tym względzie nie miałem.

- Gotów jestem założyć się o najwyższą nagrocłę, jaśnie panie starosto, że wygram pojedynek między nami dwoma.

- Chcesz się założyć? - pan Wolski zmarszczył czoło. - A nie można by tego załatwić inaczej? Szlachcicowi z dziada pradziada, a do tego jeszcze i staroście, nie przystoi trzymać zakład z byle chłopem.

- Puszczak nie jest pańszczyźnianym chłopem, nie jest żadnym byle kmiotkiem - obruszył się Maćko. - Puszczak jest człekiem wolnym. Chronionym w Zagajnicy przez królewskie nadania i przywileje.

- Zgoda, zbóju. Niechaj będzie, jak powiadasz. Bierzmy się zatem za bary, bo niecierpliwość spala mnie od środka niczym mocna gorzałka.

- Nie tyle za bary, co za j ęzyki - roześmiał się puszczak. -1 za dowcipne fortele. Zanim j ednakże spróbuj emy udowodnić sobie, kto z nas dwóch j est sprytniejszy, kto kogo wyprowadzi w pole, mam do ciebie, jaśnie wielmożny starosto, dwie maleńkie prośby.

- Jakie? Gadajże. Byle szybko.

- Przede wszystkim odeślij stąd mego kamrata, a twego sługę. Jeśli wygrasz, rozgłoszę po całym borze, a także na jarmarku w Przasnyszu o twojej przewadze. Jeśli przegrasz, po cóż ci świadek z tak marnego stanu? Własną sromotę lepiej jest zawsze przetrawiać w samotności.

- Słyszałeś, Kuternogo? -pan Wolski skinął ręką na sługę. -Jedź teraz na ryby. Tylko wróć tutaj za dwie godziny. Tyle czasu wystarczy mi w zupełności.

Zaledwie Staszko Kuternoga zniknął na swoim podjezdku w zaroślach, leśny chłopek poklepał się niespokojnie po kieszeniach, pomacał za pazuchą, po czym zasępił się i zaczął burczeć cosik pod nosem.

- Co tam mruczysz? Czemu zwlekasz, zbóju? Gdzież ta twoja druga prośba?

Maćko rozłożył bezradnie ręce i wybąkał:

128

- Zapomniałem szyszki z domu. Niestety, panie starosto, nie mogę dziś stawać do pojedynku.

- Jakiej znów szyszki? Co ty bredzisz, zbóju? Zbaraniałeś na starość?

- Mówię o diabelskiej szyszce, którą wygrałem w karty od samego Boruty. Wierzę, że przynosi mi szczęście. Bez niej ci nie podołam. Jaśnie wielmożny panie starosto, przełóżmy naszą próbę na kiedy indziej. Może na jutro? Albo na pojutrze? Lub nawet za tydzień?

- Cóż ty sobie wyobrażasz, świński ogonie? Że przyjechałem do puszczy taki kawał drogi nadaremnie? Tylko głupek może wierzyć w moc sosnowych owoców. Mądrość i spryt zależy nie od diabelskich szyszek, lecz od tego, co kryje się pod własną czupryną.

129

- Kiedy bez szyszki nijak nie mogę - jęknął rozpaczliwie puszczak. -Pobiegłbym po nią do chałupy, ale piechotą w godzinę przecie nie zdążę, nie obrócę.

- No, to weź mojego konia - zirytował się pan Wolski. -Ja tymczasem popilnuję twojego wieprzka.

Zrobili, jak postanowił przasnyski starosta. Maćko pogalopował w stronę chałupy po Borutową szyszkę, pan Wolski zaś rozsiadł się w cieniu jałowca dzierżąc na rzemieniu łaciatego prosiaka.

Taki obrazek zastał Staszko Kuternoga, kiedy po dwóch godzinach przybył pod trzy dęby z kilkoma okoniami i sumami nanizanymi na pręt świeżej wikliny.

- Oho, widzę, że już po wszystkim. Tego się właśnie obawiałem, wielmożny panie. Maćko to prawdziwy spryciarz. Dokonał nie byle sztuki wymieniając z wami, panie, zwyczajnego prosiaka na wspaniałego gniadosza. Wsiadajcie na mojego podjezdka, aby nie drałować piechotą. Ja zaś wezmę tę świnkę. Nie mamy na co czekać tutaj dłużej. Zaraz będzie zmierzchać.

Dopiero teraz pan starosta zrozumiał, kto tu okazał się naprawdę sprytniejszy. Bez słowa wgramolił się na siodło i ze spuszczoną głową ruszył w kierunku Przasnysza.

Od tamtej pory krąży wśród Kurpiów przysłowie: „Więcej wart garniec przasnyskiego piwa niźli najsprytniejszy z przasnyskich starostów".

O smolarczyku Marcinku i okrutnym Madeju spod Sypniewa

Jak Zagajnica Zagaj nicą w puszczańskich bagnach i trzęsawiskach na niewinne istoty zawsze czyhało tysiące straszliwych niebezpieczeństw. Zielonookie utopce w czerwonych kołpakach, moczarowe wiedźmy, wypijające krew strzy gonie i bagienne diablęta tylko oczekiwały na okazję, by uczepić się kiecek lub portek nieostrożnych ludzi i wciągnąć ich na wieki do podziemnego królestwa.

Kiedy Bartosz Czarnota, smolarz borowy z dziada pradziada osiadły w głębi królewskiej Zagajnicy, zorientował się, że Siwek zboczył nieco z twar-dzizny, było już za późno na ratunek. Wóz pomaleńku, lecz nieustannie począł zanurzać się w bagnie.

Na próżno smolarz szarpał lejcami, bezskutecznie okrzykami dodawał otuchy biednemu koniowi, nadaremnie zwracał wzrok ku niebu. Chciwe trzęsawisko ani myślało rezygnować ze swej zdobyczy.

Raptem na pobliskiej kępie wikliny podniósł się jakiś nieznajomy w czarnym kaftanie i w czarnej, krótko strzyżonej baranicy. Człowiek ów przysłonił dłonią oczy przed słońcem i zawołał:

- Hej, tam, czy jesteś w potrzebie, przyjacielu? Trza ci dopomóc? Uradował się smolarz Czarnota z nieoczekiwanej odsieczy i wnet

odkrzyknął:

- Sam nie dam rady. Boję się, kumie, że nawet we dwóch niewiele tu poradzimy. Bagno stokroć silniejsze. Nie w ludzkiej mocy podołać trzęsawisku.

- A cóż ty, przyjacielu, możesz wiedzieć o mojej mocy? Mam ja nie tylko wielgachną moc, ale i kamratów wiernych gromadę w pobliżu.

Nieznajomy jednym susem przesadził odległość z kępy do furmanki.

131

- Co tutaj trzymasz, przyjacielu? - zagadnął, pochylając się ciekawie nad wozem. - Przyznaj, co wieziesz w tych sześciu antałkach? Gorzałkę?

- Kumie drogi, a cóż ty pleciesz? Zaraz widać, żeś człek nietutejszy. W puszczy okowity nikt nie pędzi i nie pije. Dwie beczułki dziegciu i cztery smoły wyprażonej z sośniny na targ czwartkowy do Ostrołęki wiozę. Chciałem powiedzieć, że tak przynajmniej zamiarowałem, ino z dobrych chęci przez te bagniska nic mi nie wyszło. Nie darmo ludzie rozumni powiadają, że nawet piekło diabelskie wybrukowane jest dobrymi chęciami.

- Szczera to prawda, smol^rku. Wiem coś o tym - przytaknął skwapliwie nieznajomy. - Ale nie martw się. Pomogę ci wyciągnąć z błota i konika, i furkę, i beczki ze smołą oraz dziegciem. Lecz nie darmo. Co mi dasz w zamian?

- Wszystko co mam - Bartosz z niepokojem obserwował konia. - Niczego nie odmówię, jeno nie zwlekaj, bo topiel sięgnęła już Siwkowi wyżej brzucha.

- Bez obawy, smolarku. Wszakże mówiłem ci, że od roboty mam grac-kich pomocników w pobliżu - nieznajomy wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął uspokajająco ręką. - Oni wóz wyciągną, nie ja. Zaraz się przekonasz.

I gwizdnął przeraźliwie w stronę starej wierzby, poskręcanej i niemal łysej, samotnie wznoszącej się ponad kępami sitowia i trzciny.

W tej samej chwili z wierzbowej dziupli wyleciała chmara diabłów. Ogoniastych, kudłatych do pasa, ze zmierzwionymi czuprynami. I rogatych jak na prawdziwe biesy przystało. Jednych z różkami leśnych koziołków, drugich z rogami młodego byczka, jeszcze innych z ogromnymi rożyskami niby żywcem ściągniętymi ze łba capa wuja Barnaby. Albo nawet ze łba królewskiego żubra czy tura.

Kto mieszka na przedpieklu, grzesznego szatana w kumy prosić musi. Tak przynajmniej gada pleban w Różanie. I słusznie gada. Co zresztą widać najlepiej na moim przykładzie" - przemknęło smolarzowi przez myśl.

Gdyby nie obawa o wiernego Siwka i o pełną furmankę Bartosz przeżegnałby się z rozmachem i cisnął świętym słowem w złe duszyska. Pojmował jednak, iż samym pacierzem dobytku z moczarów nie wyciągnie.

- A nuże, do roboty, ogoniaste chłoptasie! Wydostańcie mi z bagna konia i furkę z towarem tegoż kmiotka. Jeno ruszajcie się żwawiej, bo marudzicie niczym dusze w roztopionej smole. Szybciej, chłoptasie!

Panek w czarnym kaftanie nie ściągnął nawet rękawiczek, by dopomóc

132

kamratom. Wymachiwał tylko rękami i pokrzykiwał srogo wydając czartom rozkazy.

Ani się smolarz obejrzał, gdy diabły pochwyciły Siwka za uszy, grzywę i za ogon, wóz zaś za żerdzie i wiklinowy półkoszyk i uniosły wysoko ponad trzcinę i drzewa.

Trzask-prask! i Bartosz Czarnota wraz z caluśkim dobytkiem znalazł się na twardej ziemi, na suchutkiej łysinie pod trzema jaworami, co najmniej ze cztery mile od najbliższych trzęsawisk.

Zaszumiało, zapachniało paskudnie w powietrzu i gromada diabelska zniknęła bez śladu równie pośpiesznie, jak się pojawiła.

Przy furmance i koniu, po grzbiet opaćkanym moczarowym błockiem, pozostał jedynie panek w atłasowym czarnym kubraku i w czarnej baranicy nagłowię.

- Robota zrobiona, smolarku. Pora płacić rachunek za przysługę. Obiecałeś przecież.

- I nie wypieram się, panie diable - Bartosz zlazł z wozu, aby garścią trawy choć ździebko oczyścić konia z cuchnącej mazi. - Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Bierz, mości Boruto, coś sobie upatrzył.

- Jedna rzecz wystarczy mi za nagrodę. Jedna, ale za to zacna. Nie żadna tam kobyłka pod płotem, lecz dusza twego rodzonego syna, smolarku.

- Mojego syna? Zgoda. Czemu nie. Niech się stanie, jakżeś powiedział, panie diable. Nie protestuję. Bierz duszę chłopaka choćby jutro z rana - odrzekł Bartosz dziwnie szybko, jakby w obawie, że wysłannik piekieł może się rozmyślić i zażądać jakiejś innej zapłaty.

- Zgłoszę się po nią, gdy chłopak ukończy lat czternaście. Do tego czasu możecie się nim cieszyć w domu. Do zobaczenia zatem, smolarku.

Czart w atłasowym kubraku zachichotał, pstryknął palcami i nagle zmienił sią w olbrzymiego puchacza, który zaraz odfrunął w kierunku trzęsawisk.

Bartosz Czarnota wzdrygnął się, splunął w ślad za latającym diabłem i zdecydował:

- Zawracamy do chałupy, Siwku. Dość mam przygód na dzisiaj. Jutro raz jeszcze powędrujemy do Ostrołęki, ale już nie na skróty, jeno leśną drogą, kapkę dłuższą, za to stokroć bezpieczniejszą.

Zaledwie ruszyli, uradowany smolarz począł mruczeć na wpół do siebie, na wpół do konia:

- Głupek z tego leśnego Boruty, mój Siweczku. Niby to wielki panek, niby wiele mogący, a faktycznie wielki to głupek. Dał się podejść, jak nie

133

przymierzając mały dzieciuch ze świeczką u nosa. Teraz widzę najlepiej, że różański pleban niepotrzebnie z kazalnicy straszy puszczaków synami Belzebuba. Ze niby to takie stwory okrutnie zawzięte, podstępne i chytre aże strach. I co? I nic. Jam wszakże okazał się sprytniejszy od samego księcia borowych czartów. Wystrychnąłem go na dudka, choć o tym biesisko jeszcze nie wie. Ale dowie się, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Pewnikiem za czternaście roków. Guzik wtenczas ode mnie dostanie, a nie duszę rodzonego syna. A to z tej prostej przyczyny, że chłopaka przecie nie mam i nigdy nie miałem. Mam jeno cztery dziewuchy. Cztery nadobne córy: Zochnę, bliźniaczki Marychnę i Jadwiżkę oraz najmłodszą^ Kasieńkę.

Nieoczekiwany powrót smolarza zaskoczył panią Bartoszową i niezmiernie ucieszył cztery jej córki. I Zochna, i Marychna, i Jadwiżka, i najmłodsza Kasieńka tego wieczora nie odstępowały ojca ani na krok. A kiedy wysłuchały przedziwnej opowieści z diabelskiego boru, „ochom" i „achom" nie było końca.

Jesień i zima upłynęły spokojnie. O niezwykłym spotkaniu z Borutą pośród bagien Bartosz Czarnota powoli zapominał. Huk roboty przy wytapianiu.smarowidła, dziegciu i smoły z karpowin sośniny nie pozwalał na przydługie rozpamiętywanie minionych wydarzeń.

Wiosną, tuż po Wielkiejnocy pani Bartoszowa wyznała mężowi, iż spodziewa się powiększenia rodziny.

W pierwszej chwili smolarz podskoczył z radości i wyściskał małżonkę. Ale wnet potem zdrętwiał z przerażenia. Przypomniały mu się słowa diabła Boruty. Co będzie, jeśli w ich chałupie pojawi się syn? I co czeka nieszczęsnego chłopca, jeżeli w wyznaczonym terminie bies przyleci upomnieć się o swój dług?

- Nie martw się zawczasu, mój panie mężu. Rozchmurz czoło - Bartoszowa usiłowała pocieszyć strapionego smolarza. - Mamy cztery córki, a więc z pewnością i to piąte będzie dziewczynką. Wszakże i ja miałam w domu tylko siostry. W mojej rodzinie chłopcy się nie rodzili.

Smolarz westchnął głęboko:

- Dałby Bóg, żeby to była dziewczynka. Niestety, na świat przyszedł chłopiec.

Wkrótce Marcinek stał się ulubieńcem wszystkich. Zawsze pogodny i szczebiocący, był jak gdyby promykiem słońca rozjaśniającym chatę nawet w dni dżdżyste i ponure. Ciągłą pogodą ducha sprawiał, iż wszelkie kłopoty rodziców nagle przestawały być trudne i uciążliwe. Także Zochna, Marychna, Jadwiżka i Kasia poza malcem świata nie widziały. Najpierw kołysały

134

ІШ*


І л

/Oł

li!

IV

-■'"•- чййїіІІї,

І

l'


go, karmiły, potem zapoznawały z gospodarstwem i prowadziły na spacery do lasu.

Lata płynęły niespostrzeżenie, tymczasem Marcinek rósł jak na chlebowym zakwasie. I mężniał z każdym miesiącem.

Bystry chłopiec zorientował się szybko, że w dniu jego urodzin domownicy zamiast radować się, weselić, nagle posępnieją. Siostry od rana do wieczora pochlipują po kątach, matka co chwila ociera fartuchem oczy zapuch-nięte od płaczu, ojciec zaś markotny i milczący, wynajduje sobie w lesie jakieś nieoczekiwanie pilne zajęcia, które pozwoliłyby mu wynieść się z chałupy choć na kilka godzin.

W dniu trzynastych urodzin Marcinek nie zdzierżył. Uczepił się ojcowskiego kubraka właśnie wtedy, kiedy smolarz chciał wymknąć się do lasu, i zaczął go prosić, aby nie skrywał dłużej tajemnicy, straszliwym ciężarem przygniatającej całą rodzinę.

lAasz, iacj^, synku. Mraswwy porozmawiać. Zwłaszcza że i tak sprawy tej odkładać na później się nie da. Wszakże to ostatnie twoje urodziny spędzone spokojnie w naszym domu - zgodził się smo/arz i przysiadł na fawie przed chatą, ażeby opowiedzieć chłopcu wydarzenia na moczarach sprzed trzynastu lat, kiedy to w zamian za ocalenie życia i dobytku duszę rodzonego syna przyrzekł oddać diabłu.

- Nie zadręczajcie się więcej, ojcze i matko. Wiem, co zrobię. Pójdę do piekł a potargować się z biesami o moją duszę. Głupi nie jestem, figle lubię, więc chyba sobie jakoś z nimi poradzę. Ba, tylko jak trafić do podziemnego świata? Gdzie może znajdować się wejście do Belzebubowego królestwa?

Na próżno Bartosz Czarnota wraz z synem obeszli wszyściutkie chałupy we wsi. Nikt ze Smolarzy, bartników czy rudników, i to nawet tych najsędzi-wszych, nie wiedział, gdzie jest wejście do piekła.

Rada w radę postanowili pojechać do Różana, na plebanię. Ksiądz dobrodziej jak mało kto zna się na aniołach i świętych, z pewnością zna się też i na grzesznych diabłach. A jeśli wie, gdzie jest wiekuiste niebo, które przecież od dawna obiecywał i jaśnie panu staroście, i panu młynarzowi, i panu wachmistrzowi, powinien również wiedzieć, gdzie znajduje się dziura wiodąca na samo dno piekieł.

Stary Siwek ciągnął furkę żwawo, jakby domyślał się, że dla ojca i syna cenna jest każda zaoszczędzona minuta.

Do Różana dotarli przed wieczorem. Los im sprzyjał. Księdza proboszcza spotkali tuż przed plebanią.

Cóż, kiedy na pytanie, gdzie może być prawdziwe wejście do piekła,

136

pleban najpierw popatrzył podejrzliwie na smolarza, potem puknął się trzy razy palcem w czoło, splunął przez lewe ramię, wreszcie odwrócił się na pięcie i bez słowa zniknął za furtą.

Na szczęście Bartoszowe pytanie dosłyszał poczciwy sługa kościelny Maciej z Pajków.

- Powiem ci, co wiem, smolarzu. Starzy ludzie gadają, że w lesie pomiędzy Różanem a Pułtuskiem jest polana zwana przez bartników U Wisielczego Dębu - objaśnił przez szparę w płocie. - Ponoć na jej skraju diabły przed wiekami wydrążyły studnię, którą taszczą do swego królestwa dusze ludzkie pochwycone podstępnie na ziemi. A studnia to ponoć wąziutka, bo nie dla ludzi była robiona, ale dla czartów. Chłop się przez nią nie przeciś-nie. Nie przeciśnie się również i baba. Z ludzi szansę może mieć jedynie chuda dziecina.

- Wracajcie, tatku, do domu. Matuś i siostry umierają tam przecie z niepokoju. Dalej pójdę sam. I tak nie wciśnięcie się do diabelskiej studni. O mnie się nie kłopoczcie. Kiedy załatwię sprawę z ichnim królem, wrócę zaraz do chałupy.

Tak postąpili. Nazajutrz rano smolarz z ciężkim sercem zawrócił Siwka, natomiast Marcinek powędrował dalej. Idąc pogwizdywał głośno i wesoło, trochę dla dodania sobie animuszu, a trochę i dlatego, że pasjami lubił naśladować leśne wilgi.

Znajdował się już chyba niedaleko diabelskiej polany, gdy poczuł, iż głód dokucza mu coraz bardziej.

O pustym brzuchu i siły umykają, i myśli się znacznie gorzej. Dlatego zjem teraz połowę piskorza, co mi go matuś usmażyła i zawinęła na drogę w łopianowe liście. Tsss, a to co? Ani chybi ktoś tu idzie. Lepiej wlezę w krzaki i obaczę, zwierz to czy człowiek?"

Czas był ku temu najwyższy. Ledwie smolarczyk zaległ nieruchomo w mocno kłującej tarninie, z gęstwiny wyłonił się nieznajomy mężczyzna. Rosły, w szerokoskrzydłym kapeluszu, z niewielką, lecz dobrze nabitą sakwą pod pachą, mieczem rycerskim u pasa i potężną maczugą dźwiganą na ramieniu.

Brodaty drab nie uszedł daleko. Po kilku krokach zatrzymał się i głośno pociągnął nosem.

- Dym czuję - burknął. -1 rybę pieczoną czuję. I ludzkie mięso. Gwizdnął.

Z buczyny natychmiast wyskoczyło kudłate psisko wielkie niczym dorodny cielak.

137

- Szlachetko, lećże zobaczyć, kto skrył się w tamtych krzakach - rozkazał kudłaczowi pokazując palcem na tarninę. -Bardzom ciekaw, co wpadło do sieci. Tłusty leszcz, sum wąsaty czy nastroszony jazgarz.

Pies pomknął z głuchym warczeniem. Po chwili spod kłujących krzewów wyciągnął za nogawkę chłopca w szarych portkach i lnianej koszuli.

- Phi, nie leszcz to, nie sum i nie jazgarz o wyłupiastych ślepiach, ale marna płotka. Goła i lichuśka - mruknął rozczarowany olbrzym na widok Marcinka. - Masz szczęście, wyrostku, źe Sztachetka nie zadusił cię w gęstwinie jak królika. No a ponieważ moja jejmość pani Maczugowska dzisiaj jest również w doskonałym humorze, i ja daruję ci życie. Zbieraj się, pójdziesz ze mną, ploteczko. Będziesz mi służyć w legowisku pod Sypniewem.

- Kiedy nie wiem, czy potrafię, dobry panie - odrzekł Marcinek. - Jesz-czem w żywocie u nikogo nie służył. Matuś nie pozwalała mi dotąd opuszczać chałupy. Pierwszy raz wysunąłem nos poza wioskową polanę.

- Nie szkodzi, ploteczko. Rychło nauczysz się, czego należy. Służba u takiego prostego jako ja puszczaka nie będzie wcale kłopotliwa. A i sosnowa buda w dzikim uroczysku to także nie magnacki pałac o tysiącu komnatach, do których trzeba stu lokajów i stu solidnych mioteł. Zresztą nie żądam od ciebie zbyt wiele. O żołądek mój jeno dbać musisz starannie. Bo, ploteczko, kiedym głodny, to zły jestem straszliwie. O pustym brzuchu zwykłem sierdzić się na podobieństwo kosmatego zwierza rozbudzonego pośrodku zimy.

- Kiedy mi spieszno, dobry panie. Pilną sprawę mam do załatwienia na borowej polanie U Wisielczego Dębu, akuratnie w połowie drogi między Różanem a Pułtuskiem. Jeśli natomiast nie uda mi się odszukać tam diabelskiej studni, czeka mnie dalsze wędrowanie. Do Płocka, do samiuśkiego biskupa.

- Zapomnij o pośpiechu i o wszelkich pilnych sprawach czekaj ących cię zarówno w diabelskiej studni, jak i w biskupim pałacu. W Puszczy-Zagaj-nicy czas się nie liczy. Tutaj liczy się jeno tęga pała i odwaga - brodacz potrząsnął groźnie maczugą. - A teraz podwiń rękawy, ploteczko. Niechaj obejrzę twoje muskuły. Niech osądzę, do czego możesz mi się jeszcze nadać i w lesie, i w moim gnieździe.

Marcinek posłusznie podciągnął rękawy koszuli.

- Phi, chudyś jako piskorz z wyschniętego wądół a - nieznajomy wydął pogardliwie wargi. - Ale nic nie szkodzi. Na borowym wikcie niebawem nabierzesz trochę ciała i potrzebnej krzepy. Będziesz mi za leśnego pomocnika. Zobaczysz, że nie pożałujesz. Ja będę tańcować w parze z moją jejmość

138

panią Maczugowską po okolicznych gościńcach, ty zaś w tym czasie będziesz pilnować ognia, łowić ryby oraz raki, chwytać króliki i gotować jadło. Proste, niewyszukane, byle smaczne i byle dużo. Aha, jeszcze jedno, piskorzyku. Niech ci się nie marzy, że umkniesz mi którejś godziny. Zawczasu uprzedzam: lepiej na to nie licz, jeśli chcesz ocalić życie. Mój Sztachetka wytropi cię i wygrzebie.nawet z borsuczej jamy. Zresztą o tym pogadamy jeszcze w domu. Teraz zbierajmy się w drogę. Przedtem dźwignij na plecy tę sakwę z klejnotami. Cenny spadek po elektorskim kupcu wędrującym z Królewca do Warszawy. Albo i do Krakowa.

- Zaniemógł nieborak w puszczy? - zaciekawił się Marcinek, wyciągając ręce po torbę z kosztownościami. - Dopadło go jakoweś choróbsko? Zmarło mu się?

- He, he, he! Nie choróbsko go dopadło, ale jejmość pani Maczugowską. I nie żaden to nieborak, lecz matołek bez krztyny oleju we łbie. Gdyby był rozumniejszy, nie wdawałby się w sprzeczkę z moją jejmość.

- I cóż się stało z owym królewieckim kupcem? Owym, jako powiadacie, matołkiem bez oleju?

- Stało się, co się stać powinno - brodacz wzruszył drwiąco ramionami. - Skończył marnie w Czarcim Topielisku. Bo trzeba ci wiedzieć, piskorzyku, że z jejmość panią Maczugowską nikt jeszcze nie wygrał. Wielu zaś przegrało. I majątki, i życie.

Dopiero teraz Marcinek domyślił się, kogo mu los postawił na drodze.

Oho, pewnikiem to ów okrutny zbójca Madej, o którym tatulo powiadali, że przeniósł się w nasze bory aż z Małopolski, gdzieś spod Wiślicy czy inszego Sandomierza. Akuratnie te samiuśkie słowa gadał w Różanie ksiądz proboszcz. Tyle że przewielebny nie nazywał z ambony onego rozbójnika Madejem, lecz Amadeuszem. Jeno stryj Bartłomiej pływający z flisakami na tratwach do Gdańska twierdził już przed rokiem i nadal obstaje przy swoim mimo ostatniej sprzeczki z plebanem, że to nie żaden Madej ani Amadeusz, ale najprawdziwszy Remijasz, który przywędrował w okolice Sypniewa wcale nie spod Wiślicy i nie spod Sandomierza, lecz zwyczajnie z borów bałtyckich, znad samego morza".

Tymczasem drągal ni stąd, ni zowąd schwycił chłopca za ucho i ścisnął tak, że Marcinkowi gwałtownie pociemniało w oczach. Myślał, że z bólu zemdleje. Torbę z klejnotami upuścił na mech.

- Macie, panie zbóju, straszliwą krzepę w palcach - wystękał wreszcie przez łzy. - Zdało mi się, że to mocarny kowal żelaznymi cęgami capnął mnie za ucho.

139

- Co tam dzieciuchowe ucho. Popatrz teraz na drugą próbę. Jeszcze lepszą i bardziej smakowitą - roześmiał się ukontentowany brodacz i odła-mał konar brzozy rosnącej nad strugą. Podsunął gałąź Marcinkowi pod sam nos i ścisnął ją z całej siły. Spomiędzy zbójeckich paluchów lepki sok pociekł strumyczkiem.

- He, he, he! Widziałeś, piskorzy ku! - roześmiał się Madej znowu i oblizał palce. Zamlaskał raz i drugi, po czym westchnął: - Wyśmienity sok daje młoda brzózka. Słodki i pachnący. Zmieszany z zimną wodą źródlaną smakuje wcale nie gorzej od stuletniego węgrzyna dobytego z wojewodo-wej piwniczki. Chceszli spróbować?

I ponownie podsunął chłopcu pięść ogromną niczym bochen razowego chleba.

Marcinek wolał nie drażnić rozbójnika. Czym prędzej wysunął język i popróbował. Rzeczywiście, sok z brzozy był pachnący i nie mniej słodki od lipcowego miodu podebranego z barciowej dziupli.

- A teraz w drogę, piskorzyku. Dosyć czasu zmitrężyliśmy tu na próżne gadanie i próby bez potrzeby. Pora wracać i zająć się wieczerzą. Głodnym jako basior. Ej że, a czemuś upuścił sakwę z cennym łupem? Kilku kilogramom klejnotów, złota oraz monet chyba podołasz? Za to będziesz mógł się kiedyś chwalić, jakie to skarby sławnego Madeja dźwigałeś na własnym grzbiecie.

Wędrówkę do zbójeckiej kryjówki w ostępach pod Sypniewem Madej urozmaicał chłopcu przechwałkami o rozbojach w królewskiej Zagajnicy.

- Popatrz na tę kupę gołych kości pod chojarem - mówił, kiedy mijali kępę stuletniej świerczyny. - Jeno tyle pozostawili wilcy z bogatych kupców gdańskich, ciągnących tędy ciężkimi wozami. Spieszyli do puszczaków w głąb boru po leśne bursztyny, po wosk i po drogie futra. Po towary wysoko cenione za morzem. Jednakże nie doczekali się ni bursztynów, ni wosku, ni futer. Za to doczekali się spotkania z jejmość panią Maczugowską. Nie dziwota więc, że kupieckie sakiewki z dukatami mnie się dostały. Ukryłem je dobrze w tajnym schowku, przemyślnym skarbczyku na moczarowej wyspie, chronionej przez jadowite gady i wściekłe diablęta.

Po trzech albo i czterech milach zatrzymali się obydwaj pod olbrzymią sosną, strzaskaną i osmoloną przez piorun. Przystanął także i Szlachetka węszący coś uparcie w pierzastych paprociach.

- Tamtą górkę widzisz, piskorzyku? Nie zwyczajny to wzgórek, ale mogiłka. Leży w niej wielki rycerz. He, he, he! A oto jego miecz i pochwa przyozdobiona turkusami - huknął śmiechem Madej i uderzył się dłonią po

140


.

boku. - Tu natomiast widzisz jego pierścień rodowy z litego złota. I w Łomży, i w Ostrołęce, i w Przasnyszu twierdzili ludziska, iż znaczny to był rycerz. Wielki i bogaty. Ja dodam, że równie wielki i dureń. Gonić mu się za mną po puszczy zachciało. Polować z kuszą i oszczepem niby na kulawą klę-pę. Tymczasem sam widzisz, piskorzyku, czymże te łowy zakończyły się dla herbowego półgłówka. Upolował sobie jeno ze dwa łokcie darniny i garść kwitnącego wrzosu.

Po czterdziestu takich i podobnych wspominkach zbój Madej wyznał z dumą:

- Naharowałem się przez ostatnie lata niemiłosiernie. Nabiegałem jako ogar po leśnych ścieżynach w pogoni za zdobyczą. Za bogatymi kupcami, za elektorskimi posłami taszczącymi kufry pełne dobytku, za butną, ale nieostrożną i często podchmieloną szlachtą, ba, także i za mnichami nieopatrznie przemierzającymi Zagajnicę. Nawet gdybym chciał, nie zdołałbym zrachować wszystkich, którym łby roztrzaskała moja jejmość pani Maczugowska. Za dużo ich było. Stu? Trzystu? A może pięciuset? Sam więc widzisz, piskorzyku, iż niełatwy wiodę żywot. Ciężki i bardzo pracowity.

Straszliwy zbój bez sumienia. Okrutny, krwawy Madej" - pomyślał sobie Marcinek w duchu. Na wszelki wypadek wolał jednak ust nie otwierać. Po takim łotrze można się wszakże spodziewać najgorszego.

Milczenie chłopca zirytowało Madeja.

- Ogłuchłeś, piskorzyku? Czy tylko zaniemówiłeś z podziwu? - warknął. - A może dumasz o niebieskich migdałach, zamiast słuchać mojego gadania?

- Słucham uważnie, panie zbóju. Nie uroniłem ani słówka. Milczałem, bo nie wypadało, abym ci przerywał. Choć i ja mam coś niezwykłego do opowiedzenia.

- Ty, piskorzyku? Naprawdę coś niezwyczajnego? - zainteresował się rozbójnik. - No to na co czekasz? Mów, czas nam szybciej przeleci.

Aż do samej kryjówki w dzikim jarze Marcinek opowiadał zbójowi o wszystkim, czego niedawno dowiedział się od ojca. A więc o pobłądzeniu smolarza na bagnach i o nieoczekiwanej pomocy, jakiej udzielili tonącemu Boruta i jego rogate biesy. I o diabelskim niecnym podstępie. I o terminie, w którym wysłannik piekieł ma się zgłosić po duszę smolarzowego syna. I o najtrudniejszej decyzji w jego dotychczasowym trzynastoletnim życiu: próbie wycyganienia własnej duszy od władcy podziemnego świata. Na koniec opowiedział Madejowi także i o tym, czego o wejściu do piekła przez

141

czartową studnię dowiedział się wczoraj w Różanie od tamtejszego kościelnego, od Macieja Pajki.

Zbój Marcinkowego opowiadania wysłuchał w głębokim milczeniu, z gębą otwartą z ciekawości. Dopiero kiedy chłopiec zamilkł, zasypał go pytaniami:

- Nie strachasz się, piskorzyku? Nie boisz się spotkania oko w oko z prawdziwymi diabłami? Wszyscy wiedzą, że czarty to stwory podstępne i straszliwie złośliwe. A jeżeli w ogóle nie dopuszczą cię przed oblicze ichniego Lucypera? Jeżeli zamiast gadać z tobą, od razu wrzucą cię do kotła z gotującą smołą albo siarką?

- A co mam się strachać? Przecież, panie zbóju, i tak za rok przylezą po moją biedną duszę. Zamiast czekać w chałupie niczym rzeźny wół w oborze, wolę ich uprzedzić. Nic na tym nie stracę, wiele zaś mogę zyskać.

- No, a jeśli stary Pajka zełgał? Jeżeli na owej polanie za Różanem nie znajdziesz dziury prowadzącej do piekła? Co wtedy zrobisz, piskorzyku?

- Mówiłem już na początku, panie zbóju. Pomaszeruję wtenczas do Płocka. Jeśli nie różański pleban, jeśli nie kościelny Pajka, to może biskup płocki ma pojęcie, gdzie znajduje się wejście do Lucyperowego królestwa.

- Kto wie, czy ci się to nie uda? Zuchwały jesteś i wcale niegłupi, piskorzyku.

Prawie przez całą noc Madej nie mógł zasnąć. Rzucał się niespokojnie na posłaniu, mruczał coś pod nosem, siadał, wymachiwał rękami i kładł się z powrotem na wilczych skórach.

Rano oświadczył Marcinkowi:

- Miałem zamiar łeb ci ukręcić, gdy mi się już znudzisz w służbie, piskorzyku. Zmieniłem jednak plany. Daruję ci życie i wolność, lecz pod warunkiem, że po powrocie z piekła przyjdziesz tu zaraz i opowiesz mi wszyś-ciutko, coś tam zobaczył. Zawsze warto wiedzieć, co człowieka oczekuje po śmierci. Nieprawdaż, piskorzyku?

- Zawsze warto poznać swoją przyszłość, panie zbóju - przytaknął grzecznie Marcinek.

- Przysięgnij mi przeto, że wrócisz, a uwolnię cię jeszcze dzisiaj.

Stało się, jak zbój sobie życzył. Smolarczyk przysiągł, iż stawi się w Madejowej kryjówce natychmiast po tym, jak wydostanie się z piekła, i ruszył w swoją drogę.

Na polanę U Wisielczego Dębu trafił bez trudu. Gorzej było z odnale-

142

zieniem starej studni. Ale i na tę natrafił pomiędzy kilkoma uschłymi krzakami jałowca i ciernistej tarniny.

Długo opuszczał się na dół po oślizłej cembrowinie z dębowych okrąglaków. Wreszcie dotarł na dno.

Nie zwracając zupełnie uwagi na ropuchy większe od największej miski załomotał do znajdujących się tam drzwi, solidnie okutych żelazem.

- Czego? - wrzasnął rogaty strażnik przez uchylone okienko.

- Otwieraj, diabełku. Z pilną sprawą do króla piekieł śpieszę. Otwieraj, bo cenna jest każda minuta.

Doprowadzony przed tron Marcinek najpierw poskarżył się na okropny upał panujący w piekle, a dopiero potem wyłożył sprawę, która go tu przywiodła.

Lucyper podrapał się złotym berłem za uchem.

- Nie przypuszczasz chyba, ludzki skwareczku, że zwrócimy ci duszę tylko dlatego, żeś pofatygował się do nas z taką prośbą. U nas rządzą zupełnie inne prawa. Piekielne. Darmo tutaj niczego nikomu się nie daje. Jeno coś za coś. Zastanów się więc wpierw dobrze, nim gębę jeszcze raz otworzysz.

- A nad czym się tu zastanawiać, panie królu? Jakże mi żyć bez własnej duszy? - Marcinek spojrzał Lucyperowi prosto w oczy. - Bez duszy i człowiek, i żelazko niewiele pożytku innym przynieść mogą.

- Oho, widzę, żeś prawdziwy mądrala. A zatem chcesz koniecznie odzyskać cyrograf na duszę. Zgoda, niechaj tak się stanie. Możemy pohandlować, skwareczku. A co dałbyś nam-w zamian za zwrot duszy?

- Zagadkę.

- Zagadkę? - oczy Lucypera ze zdumienia rozszerzyły się do wielkości dwóch rozpalonych fajerek. - Hm, nie jest to towar, o jakim tutaj w piekle marzymy. Ale niech ci będzie, skwareczku. Z braku jednej marnej duszyczki królestwo nasze przecież się nie zawali.

W tym samym momencie gruby bies, pełniący w piekle ważną funkcję ministra skarbu i głównego rachmistrza, pochylił się w stronę tronu i jęknął rozpaczliwie:

- Lucyperze dostojny, co mówisz? Wszakże dusza tego ludzkiego szczenięcia już dawno została zaksięgowana w piekielnych rejestrach. Grdzie jak gdzie, lecz w piekle musi być porządek. Co ja zrobię, gdy mi jed-lej duszy zabraknie w wykazie?

- Niby nie wiesz, co zrobić, pusta makówko? Po prostu wykreślisz ją. Dttak!

143

Chcąc to pokazać Lucyper poślinił pazur i z całej siły przejechał nim po pysku głównego rachmistrza. A kiedy ten wrzeszcząc z bólu pognał do kuchni, by wsadzić łeb do kotła z zimną wodą, władca podziemnego świata zwrócił się do smolarczyka:

- Gadaj tę swoją zagadkę, skwareczku, zanim mnie znowu nie zacznie męczyć to bezmyślne i uparte liczydło.

Marcinek kiwnął głową, następnie bez słowa sięgnął szybko do kieszeni w portkach, potem do ust, znów do kieszeni i dopiero po tych manipulacjach wyciągnął w kierunku Lucypera dłoń, na której leżała połówka dorodnej śliwki. Zwyczajnej węgierki o złocistym miąższu.

- Wszyscy ludzie na ziemi, a na pewno i wszystkie diabły pod ziemią znają ten smaczny owoc. Przypatrzcie mu się teraz dokładnie. Już? Oto moje pytanie. Panowie biesy, czy potraficie odgadnąć, co na świecie jest najbardziej podobne do połówki śliwki?

Cisza trwała krótko. Minutę, nie dłużej.

- Połówka kurzego jajka - pierwszy odezwał się naczelnik piekielnej straży, chudeusz z długą srebrną brodą i posrebrzanymi rogami. - Oczywiście jajka ugotowanego wcześniej na twardo.

- Nie - odpowiedział Marcinek niemal bez namysłu. - Nie zgadłeś, panie srebrnorogi.

- Do połówki śliwki najbardziej podobna jest tabakierka ciechanowskiego starosty, który od dziesięciu roków smaży się u nas w smole za urzędowe machlojki - zawołał ochmistrz diabelskiego dworu, wywijając radośnie ogonem.

- Nie, panie ogoniasty. Ty również nie zgadłeś.

- Ja wiem! Złoty nocnik naszego Lucypera - wrzasnął od drzwi główny rachmistrz, który akurat powrócił z mokrym okładem na gębie. - Tak właśnie wygląda, gdy stoi pod monarszym łóżkiem. Tyle że jest bardziej świecący i znacznie większy od tej twojej śliwki.

- Nie kurze jajo, nie tabakierka ciechanowskiego starosty i nie złoty nocnik waszego pana króla - Marcinek pokręcił głową i uśmiechnął się leciutko pod nosem. - Naprawdę nie wiecie, co jest najbardziej podobne do połówki śliwki? A to takie proste: druga połówka.

Co rzekłszy wyciągnął z kieszeni odgryzioną drugą połówkę węgierki i położył ją na dłoni obok pierwszej.

- Hi, hi, hi! Nie może być inaczej. Naturalnie, że druga połówka. Słuszność masz, skwareczku - zachichotał Lucyper, po czym spojrzał złym okiem na gromadkę rogatych dostojników i burknął: - Głupieście, diabły.

144

/

Żadnego pożytku z was nie ma. A tyś z nich wszystkich dureń najdurniejszy!

I złotym berłem palnął rachmistrza w łeb tak, że w okamgnieniu wyskoczył mu na czole guz wcale nie mniejszy od połówki kurzego jaja.

- Skwareczku, a może znasz jeszcze jedną zagadkę?

- Znam, panie królu.

- No to mówże, skwareczku - zażądał Lucyper. - Mówże, bo płonę z ciekawości.

- Zgoda, ale tym razem zagadka specjalnie dla ciebie, panie królu. Posłuchaj uważnie. Co to jest? Pysk ma jako wilk, łapy ma jako wilk, futrzy-sko bure ma j ako wilk, ogon ma j ako wilk, całuski j est j ako wilk, ale to wcale nie wilk. Więc co, panie królu?

Lucyper najwyraźniej zbaraniał. Począł wiercić się bezradnie na tronie zezując na wszelkie strony. Posapując coraz głośniej, coraz pracowiciej dłubał pazurem w czartowym nosie. Wreszcie, a minął już chyba z kwadrans, albo i ze dwa, wystękał:

- E, pewnie jakiś bury pies.

- Nie, panie królu. Nie pies.

- A co, skwareczku?

- Powiedzieć, panie królu? - upewnił się Marcinek. - Znaczy się, koniec ze zgadywaniem?

- Kiedy poza burym kundlem niczego innego nie potrafię wydłubać z czaszki - wymamrotał wł adca piekieł. - No, bo co, skwareczku, poza psem może być aż tak bardzo podobne z wyglądu do leśnego wilka?

- Wilczyca.

Usłyszawszy rozwiązanie zagadki Lucyper po raz drugi parsknął śmiechem:

- Hi, hi, hi! Słusznie, skwareczku. Hi, hi, hi! Podszedłeś mnie nikiej najsprytniejszy z diabłów.

I tak z tej ogromnej wesołości zamajtał suchymi nogami, że o mało co nie spadł z tronu.

Kiedy się wreszcie uspokoił, rzekł do smolarczyka:

- Sprytnyś, synu smolarza. Należy ci się nagroda. Zgodnie z umową za pierwszą zagadkę kazałem skreślić twoją duszę ze spisu. Natomiast za drugą pokażę ci ozdobę naszego królestwa. Urządzenie piekielne, jakiego nigdzie indziej nie uświadczysz. Chcesz je zobaczyć?

- Z ochotą, panie królu.

- Chodź za mną, skwareczku.

146

Podpierając się złotym berłem Lucyper ruszył pierwszy. Za nim pomaszerował Marcinek. Za chłopcem zaś podążył cały dwór diabelski według hierarchii obowiązującej w piekle.

Lucyperowy orszak najpierw przemierzył obszerną komnatę z niewielkimi grzesznikami, oszustami i złodziejaszkami, męczonymi na sto czterdzieści cztery sposoby przez rogate sługi. Następnie minął jeszcze prze-stronniejszą komnatę pełną kotłów z rozpaloną smołą.

Zanim opuścili tę piekielną kotłownię, Marcinek spostrzegł, iż znad bulgoczącej smoły wszędzie wystawały głowy brodate i wąsate, czesane na sposób szlachecki.

- Hi, hi, hi! Nie trać czasu na herbowe dusze, skwareczku. Lepiej popatrz tu. Na łoże oczekujące specjalnego klienta.

Marcinek wsadził głowę do trzeciej komnaty i znieruchomiał ze zgrozy. Lodowate mrówki przebiegły mu po plecach.

Łoże, które stało pośrodku izby piekielnej, nie było zwyczajnym łóżkiem do spania. Było łożem straszliwych męczarni i okrutnych tortur. Z żelaznymi uchwytami na ręce i nogi skazańca, caluśkie nabite ostrymi stalowymi kolcami, a także obracającymi się nożami, nieustannie - ciach-ciach -tnącymi powietrze.

- Hi, hi, hi! No i jak ci się podoba łóżeczko przez moje diablęta przygotowane specjalnie dla honorowego gościa piekieł?

- Straszne! Okropne! - wzdrygnął się Marcinek. - A kimże ma być ów gość honorowy, panie królu?

- To zbój Madej, skwareczku. Za ciężkie grzechy popełnione wśród ludzi będzie musiał leżeć na tym łożu przez trzysta lat. Albo i czterysta. I w dzień, i w nocy, bez chwili przerwy będzie przez to łoże kłuty, szarpany, krojony...

Nikogo chyba teraz nie dziwi, że Marcinek, zaledwie opuścił piekło i znalazł się z powrotem na ziemi, czym prędzej pośpieszył do Madejowej kryjówki w borach pod Sypniewem.

- Odszukałeś diabelską studnię, piskorzyku? Dostałeś się do piekła? -powitał go zbój pytaniami. - Rozmawiałeś z Lucyperem? Udało ci się załatwić swoją sprawę? I coś tam jeszcze ujrzał ciekawego? Mów, jeśli nie chcesz, abym wyrwał ci język i cisnął Szlachetce.

- Odebrałem diabłom duszę. Mogę już bez przeszkód wracać do chałupy, ażeby uspokoić i ojca, i matuś, i siostry. Jednakże wpierw muszę ci opisać akuratnie, com widział w ostatniej komnacie Lucyperowego królestwa.

- Co takiego, piskorzyku?

147

gm

- Madejowe łoże. Przeznaczone specjalnie dla ciebie, panie zbóju.

I opowiedział rozbójnikowi, co po śmierci oczekuje go w piekle za krwawe zbrodnie popełnione na ziemi.

Kiedy Madej to usłyszał, zbladł jak śnieg. Ręce drżały mu z przerażenia tak, że zapalonej fajki nie potrafił wetknąć do gęby.

- Ojeju-jeju! Cóż powinienem uczynić? - zaczął rozpaczliwie pojękiwać. - Ojeju! Co robić?

Marcinek był już daleko, a wciąż jeszcze dolatywało do niego płaczliwe Madejowe: „Ojeju-jeju, ojeju".

Cała wieś na borowej polanie radowała się ze szczęśliwego powrotu smolarzowego syna. Przy podpiwku i kwasie chlebowym słuchano po raz dziesiąty i po raz dwudziesty niezwykłej opowieści o wyprawie do Lucype-rowego królestwa. A ponieważ z puszczy przybywali coraz to nowi goście -bartnicy, smolarze, rudnicy, węglarze i strzelcy królewscy - Marcinek odsa-pywał krzynkę i nie żałując języka znowu zabierał się do opowiadania o Lu-cyperze i jego diabelskich sługach, także o piekielnych komnatach, tej pierwszej ze złodziejaszkami oraz oszustami i tej drugiej, w której podsmażano wielkich panów za ziemskie grzechy. Za każdym razem opowieść kończył opisem Madejowego łoża narychtowanego przez biesy dla krwawego zbója grasującego od lat w Zagajnicy.

- Dobrze tak rozbójnikowi. Należy mu się czartowa nagroda za ludzką krzywdę, za płacz wdów i sierot. Nie trzysta, nie czterysta, lecz tysiąc lat winien łotr spędzić na piekielnym łożu - rozlegały się zewsząd głosy puszcza-ków zadowolonych z losu, jaki diabły przygotowały ich ciemięzcy.

A tymczasem w borze o zbóju Madeju wszelki słuch zaginął. Może czmychnął ze strachu z królewskiej Zagaj nicy? Może wyniósł się za siedem gór i siedem rzek, aby znaleźć się jak najdalej od studni prowadzącej wprost do piekła i komnaty z łożem?

Lata w borach umykały szybko. Leśni ludzie zajęci wytapianiem smoły, dobywaniem rudy żelaza czy hodowlą pszczół w barciowych sosnach nie zwracali uwagi na przemijające wiosny, lata, jesienie i zimy. W chałupie Bartosza Czarnoty nawet nie spostrzeżono, że od owej pamiętnej wyprawy do piekła minęło piętnaście lat z okładem. Wszystkie cztery córki dawno powychodziły za mąż i wyfrunęły z domu na swoje. Jednakże rodzicielska chałupa nie opustoszała, albowiem Marcinek, który w tym czasie stał się już zupełnie dorosłym Marcinem, pozostał na ojcowiźnie wraz z żoną i trzema synami, ukochanymi wnukami sędziwych smolarzy.

Któregoś dnia Marcin zawiózł smołę i dziegieć -na targ do Ostro\ęk\.

148

W drodze powrotnej, gdy koń mu okulał, zatrzymał się na nocleg w karczmie przydrożnej niedaleko Nożewa. Opatrzył konika jak się należy, podrzucił mu wiązkę siana, po czym poszedł legnąć do gościnnej izby.

- Jakże się spało, mości smolarzu? - zagadnął go karczmarz nazajutrz, stawiając przed nim na ławie misę z parującym żurem.

- Grunt, że nocka zleciała - odpowiedział Marcin przecierając powieki. - Wyspałbym się lepiej, gdyby nie to Madejowe łoże, trzeszczące przy lada poruszeniu i dźgające boleśnie wystającymi sękami.

- Ojeju-jeju! - wykrzyknął raptem jakiś starowina siedzący dotąd w kącie i hyc! na dwór przez otwarte okno. Zniknął z izby, zanim zdążono się zdziwić.

- A któż to był, karczmarzu? - zdumiał się Marcin.

- Pustelnik. Święty człowiek. Żyje w borze, żywi się tylko jagodami i korzonkami - wyjaśnił karczmarz. - Czasami zachodzi do mnie po garść soli. Starowina poczciwy z kościami i szlachetnym sercem. Nikogo nie skrzywdzi, nawet kulawej mrówki. Opiekuje się chorymi zwierzętami i ptakami w puszczy. Ludzi zbłąkanych w lesie wyprowadza na dobrą drogę. Zapewniam cię, smolarzu, wielkiej świętości to człowiek. Drugiego takiego w Zagajnicy nie znajdziesz.

Gdyby dziwak ten nie był tak przeraźliwie chudy i gdyby nie miał tej długachnej siwej brody, mógłbym przysiąc, iż ujrzałem dziś zbója Madeja - pomyślał sobie Marcin. I zaraz zwątpił: - E, ale to przecie niemożliwe. Tak mi się chyba jeno przywidziało. Te omamy to pewnikiem z nerwów i zwyczajnego niewyspania".

Kiedy młody smolarz powrócił do borowej wioski, ani w domu, ani nikomu z sąsiadów nie powiedział nawet słowa o nieoczekiwanym spotkaniu w karczmie niedaleko Nożewa. Tę historię wolał zachować wyłącznie dla siebie.

I pewnie dlatego nigdy już nie dowiemy się prawdy: był owym świętym pustelnikiem nawrócony zbój Madej czy też był nim zupełnie ktoś inny?

Jak sprytny bartnik

duszę

diablęciu sprzedawał

Minęło południe, gdy imć pan Jędrzej Konopka przystanął, otarł spocone czoło rękawem koszuli, po czym ujął rączki pługa, by ruszyć dalej, ale akurat w tym momencie usłyszał za sobą rozpaczliwe wołanie. Obejrzał się pełen niepokoju.

Od strony drogi biegł potykając się o skiby jego pierworodny, dwunastoletni Mikołaj.

- Panie ojcze, pędź do domu z pomocą! - krzyczał wyrostek. - Zbrojni ludzie napadli wieś i rabują! U nas już byli. Teraz są u pana Stokłosy.

- Jezusku miłosierny, lecę! A ty, chłopcze, gnaj na tamte pola. Wołaj pozostałych sąsiadów.

Pan Konopka pochwycił szablę, z którą jak każdy porządny szlachcic starał się nie rozstawać. Nawet podczas orki miał ją pod ręką, wetkniętą opodal w miedzę. Jednym chlaśnięciem przeciął uprząż i sznury łączące gniadosza z pługiem, wskoczył na koński grzbiet i zapominając o siodle pogalopował w kierunku zaścianka.

Kiedy wpadł między opłotki, było już po wszystkim. Napastnicy opuścili wieś. Wesołe i szydercze wrzaski niosły się hen spod boru. Gonić ich w pojedynkę nie miało najmniejszego sensu. Zresztą, szlachcic domyślał się, kim byli napastnicy. Jego przypuszczenia potwierdziły zaraz białogłowy, kryjące się przed zbrojnymi łotrami na stryszku i w kurniku.

Najazdu dokonali nie żadni skośnoocy Tatarzy, nie elektorscy Prusacy i nie okrutni zbójowie z puszczy, lecz zarządca dóbr kasztelańskich ze swoimi pachołkami.

Tknięty najgorszymi przeczuciami, imć pan Jędrzej Konopka jednym susem wskoczył do stołowego i wyszarpnął szufladę z komody. Spojrzał,

jęknął i złapał się za głowę. Szuflada była pusta. Papiery rodowe, bezcenne dokumenty nadające ongiś szlachectwo jego pradziadom przez najmiłości-wszego króla Władysława, zniknęły bez śladu.

Wkrótce okazało się, że pachołkowie pana kasztelana ze wszystkich dworów we wsi zabrali jeno szlacheckie rodowody. Niczego innego - jeśli nie liczyć piwa i pitnego miodu - nawet nie tknęli.

W tym czasie na Mazowszu żyła szlachta bogata, mieszkająca w pałacach i w okazałych dworach, często gęsto piastująca wysokie urzędy. Właśnie do niej należał kasztelan. Ale żyła tutaj i szlachta ubożuchna, której chałupy i obejścia nie różniły się wcale od chłopskich. Nie darmo przysłowie powiadało o takiej:

Szlachcic ciechanowski, ostrołęcki, jako i podlaski

za majątek cały ma piaski, trochę błota i karaski".

Chytry pan kasztelan umyślił sobie, że tę szaraczkową szlachtę przemieni w prostych kmieci. A jak przemieni, to i do roboty darmowej na swojej ziemi siłą zapędzi. Jednakże dopóki ubogi szlachcic ma w izbie dokumenty mówiące, iż jest szlachcicem z królewskiego nadania, dopóty pozostaje wolnym człowiekiem, którego do niczego zmusić nie można. Ażeby wolnym być przestał, wystarczy mu wykraść dokumenty. No, bo i jak bez papierów udowodni komukolwiek, że nie jest zwyczajnym chłopem? Oto dlaczego rządca kasztelana najechał szlachecką wieś w czasie, kiedy wszyscy mężczyźni pracowali w polu.

Uradzili obrabowani szlachcice, że skarżyć będą kasztelana przed królewskim sądem o gwałt i zuchwałą kradzież dokumentów. Aby wnieść o-skarżenie na wielkiego pana, trzeba mieć jednak pieniądze. A szaraczkową szlachta dukatami ani talarami nie śmierdziała.

Nie dziwota więc, iż nazajutrz imć pan Jędrzej Konopka w markotnym nastroju wracał z pola do domu z grabiami na ramieniu, głośno użalając się na los niesprawiedliwy dla biedaków:

- Własnej duszy bym nie pożałował, ażeby tylko odpłacić kasztelanowi jak należy za wyrządzotfą krzywdę. Ale cóż, sprawa wcale nie jest prosta. Ja biedny niby mysz kościelna, on bogaty niczym książę. Jeszcze się tak nie zdarzyło, aby w sądzie królewskim dziurawa sakiewka wygrała trudny proces z sakwą pełną złota. Dużo bym dał za trochę grosiwa. Za worek złotych dukatów gotów byłbym sprzedać diabłu duszą, byle ^eno piekiełko dopomogło mi wygrać proces ze znienawidzonym wielmożą.

Ledwie to powiedział, niemal w tej samej chwili usłyszał za sobą głośny tętent. Zanim zdążył się obejrzeć, tuż przy nim zatrzymał się piękny rumak,

151

czarniuchny jak świeżo wypalona smoła. Z jeźdźcem siedzącym sztywno na srebrnym siodle przyozdobionym drogimi kamieniami.

- Coś rzekł, chłopie? - zaczepił go nieznajomy. Cudzoziemiec chyba, bo tak jakoś z francuska ubrany, smagły na gębie, z czarnymi wąsikami ostro zakończonymi i podkręconymi do góry. - Czy aby dobrze cię słyszałem?

- O, tylko nie chłopie, zagraniczna makówko. Tylko nie chłopie, jeśli nie pragniesz stracić ucha lub nosa w pojedynku. Ani dla ciebie, ani dla przeklętego kasztelana, ani dla nikogo na świecie nie jestem żadnym chłopem, lecz prawdziwym podostro!ęckim szlachcicem z zacnej familii Konopków - obruszył się bosonogi piechur. - Powinieneś również wiedzieć, cudzoziemska makówko, że w Polsce szlachcic na zagrodzie równy bywa wojewodzie. A jeśli szukasz zwyczajnych chłopków, to ich wieś leży tam za drogą, bo ta nasza to same szlacheckie dwory. Słomą kryte, ale zawszeć dwory.

- Darujcie, waszmość panie, że nie rozpoznałem was od razu-Francu-zik zeskoczył z siodła i uchylił grzecznie wielkiej czapy. - Zrozumcież mnie jednak. Widzę, idzie drogą człek boso, w szarych portkach i zgrzebnej koszulinie. Do tego w słomianym kapeluszu i z grabiami na ramieniu. Pomyślałem sobie przeto, że zwyczajny to kmieć. Zmyliłem się. Jeszcze raz waszmość pana pokornie proszę o wybaczenie za nie chcianą omyłkę.

- Szlachcic jak zechce, po własnej ziemi może chodzić boso. A nawet i bez portek. Bo niby kto mu zabroni? Wojewoda? - fuknął szlachetka na przybysza, lecz ujęty jego grzecznością zaraz troszeczkę się udobruchał. I pytał głosem znacznie łagodniejszym: - A czegóż to tutaj poszukujesz, acan, jeśli wolno wiedzieć?

- Ja? Tutaj ? Niczego - Francuzik wzruszył ramionami. - Naprawdę. Po prostu w drodze jestem. Do Przasnysza na umówione spotkanie ze starymi przyjaciółmi śpieszę. A że przypadkowo wiatr doniósł twoje życzenia do mojego ucha, zatrzymałem wierzchowca, bo może potrafię waszeci dopomóc. O złotych dukatach coś chyba słyszałem? I o jakiejś duszy?

- A toś dobrze słyszał. Słuch, widzę, masz jako i zając - szlachcic przystanął na jednej nodze, aby dużym palcem drugiej poskrobać się w łydkę. - Kłopot mam. Serce mi przygniata wielgachny kamień, którego bez złota nigdy zrzucić nie zdołam.

- I co? Bardzo potrzebne waszeci owo złoto?

- Durnowate pytanie. Pewnie że bardzo. Gdybym go bardzo nie po-

152

trzebował, nie wzdychałbym głośno po drodze i nie strzępił gęby z byle kim na gościńcu.

- A to i lepiej, żeś szlachcic z ojca i dziada - Francuzik udał, iż nie dosłyszał drobnej złośliwości, i ukłonił się po raz drugi. - Słowo szlacheckie rzecz ważna. Powiedziałeś, waszeć, przed minutką, że sprzedałbyś duszę, gdybyś znalazł jeno prawdziwie solidnego kupca. Hm, a jeśli ja byłbym ochotny ją nabyć?

- Tobym sprzedał.

- Dałeś szlacheckie słowo, więc ci wierzę. A drogo byś, waszmość, sobie policzył?

- Nie tak drogo. Oddam po godziwej cenie.

- Zatem za ile?

- Za woreczek złotych monet. Nie taniej. Ni grosza - pan Konopka ścisnął grabie ze złością, aż drzewce stęknęło. - Bo widzisz, acan, procesik muszę wytoczyć kasztelanowi. I wygrać go muszę. A polskie sądy co nieco kosztują.

- Zgoda. Kupuję od waszmości tenże towar - cudzoziemiec nie myślał się targować. Widać cena mu odpowiadała. -Jeżeli się nie boisz, przyjdź tutaj dziś dokładnie o północy. Dam ci złota, ile zapragniesz, a zabiorę duszę. Z workiem dukatów wygrasz proces bez trudu i pognębisz kasztelana.

- Zgoda. O to mi jeno chodzi.

- A więc umowa stoi. Dałeś słowo szlacheckie. Nie zapominaj o tym. Dzisiaj o północy pod wierzbą dobijemy ostatecznie targu.

Francuzik przyłożył dłoń do czapy, ukłonił się uprzejmie po raz trzeci, wsadził nogę w strzemiono i hyc! znalazł się w siodle. Cmoknął. Czarny rumak podskoczył, wierzgnął nogami i tyle go było widać. Tylko ogromną chmurę kurzu pozostawił po sobie.

Pociągnął szlachetka nosem i nagle poczuł smrodliwy zapach siarki. Dopiero wtenczas domyślił się, z kim gadał przed chwilką. Z przerażenia włosy stanęły mu na głowie takiego dęba, że słomkowy kapelusz sfrunął na ziemię, jakby go kto strącił.

- Jezusku miłosierny, a toć to był prawdziwy diabeł! -jęknął. -Nie żadna cudzoziemska makówka, lecz puszczański bies z piekła rodem. Boruta, Smrodnik, Rokitka albo inszy Paskuda. Teraz pojmuję, dlaczego kupczył duszą niewinną niby wieprzkiem na ostrołęckim rynku. Co zatem zamierzasz uczynić, panie Konopka? Oddasz diabłu duszę? A może lepiej nie pokazywać się tu o północy? Ale, ale, a co będzie ze szlacheckim słowem? Wszakże dałem czartu słowo herbowego szlachcica. Z jednej strony - du-

153

szy szkoda. Z drugiej - bez złota nie mam po co stawać przed królewskimi sądami. Bez woreczka dukatów procesu z wielmożnym kasztelanem nie wygram i do końca świata.

Biednego pana Jędrzeja Konopkę aże głowa rozbolała od trudnego myślenia. Zasępiony szedł coraz wolniej i wolniej, ciągnąc grabie za sobą po piachu. Nie bardzo wiedział, co robić dalej.

Przed gankiem zastał starego Onufrego z puszczy. Bartnika z dziada pradziada, który co kwartał przywoził mu z boru spod Myszyńca dwa garnce pachnącego miodu.

- Co się stało, imci panie Konopka? Czemuś zasępiony i markotny niczym puchacz po nieudanych łowach ? Czyżby spotkało cię jakoweś nieszczęście?

- A bo i spotkało, Onufreńku. Jakbyś był przy tym. Z diabłem pertraktowałem u wierzby na gościńcu. Przed kwadransem, nie dalej.

- A o cóż poszło, imci panie Konopka?

- Sprzedałem Paskudzie duszę za worek złota. I teraz mi trochę markotno, Onufreńku.

- Sprzedałeś własną duszę? - bartnik popatrzył na szlachcica z niedowierzaniem. - W takim razie, gdzie worek, imci panie Konopka? Nie widzę żadnego złota. Ciągniesz za sobą ino grabie z buczyny. Znaczy się, ocyganiło cię diablisko?

- Jeszcze nie. Dopiero o północy mamy spotkać się u rosochatej na gościńcu. Wtenczas dobijemy ostatecznie targu. Co robić teraz, Onufreńku? Danego diabłu słowa złamać mi nie wolno. Szlacheckie wszakże to słowo. A i złota potrzebuję, aby pognębić kasztelana przed królewskim sądem. Tyle że duszy wolałbym przy tym nie tracić. No, bo jakże mi żyć dalej bez mojej duszyczki?

Staremu bartnikowi zrobiło się żal biedaka.

- Choć ty i szlachcic, to przecie też i człowiek. Nie kłopocz się, imci panie Konopka. Pójdę zamiast ciebie. Już ja sobie z biesem piekielnym jakoś poradzę. Spotkanie z diablim posłem dla mnie nie pierwszyzna. W borze wiedźm i czartów więcej niźli świętojańskich robaczków przy sobótce. Przywykłem do ich rozmaitych sztuczek.

Zrobili, jak postanowili.

Dokładnie o północy zerwała się w Puszczy-Zagajnicy straszliwa wichura. Zatrzęsła się rosochata wierzba rosnąca u gościńca i nagle wyskoczył z niej diabeł. W karmazynowym kubraczku, z rogami capa i ogonem niczym u cielaka.

154

Patrzy kusy, a tu zamiast szlachcica stoi jakiś nieznajomy w półkożuszku na grzbiecie. Jak gdyby nigdy nic dłubie sobie palcem w nosie i uśmiecha się wesoło. I wcale nie trzęsie się ze strachu, choć powinien.

- Skąd się tutaj wziąłeś przy takiej plugawej pogodzie i to akuratnie o pó\nocy, kmiotku? - podskoczył czart do nieznajomego i dawaj wymachiwać widłami, ażeby go wypłoszyć. - Spotkanie mam tutaj. Dawno umówione. Idźże więc sobie gdzie indziej, nocny włóczęgo. Nie przeszkadzaj mi w interesach, bo i ja ci przecież nie wadzę.

- Ależ ja właśnie do ciebie ze sprawą, diabełku - bartnik na to. - Zgodnie z wcześniejszą umową.

Rogaty bies zmarszczył czoło i począł przypatrywać się uważnie pusz-

155

czakowi. Zeza dostał z wielkiego wysiłku, ale jako żywo przypomnieć go sobie nie mógł. Wreszcie odrzekł:

- Nie znam cię, kmiotku. Widzę cię chyba pierwszy raz na oczy. Nigdy się z tobą nie umawiałem, bo niby jak?

- Ze mną nie, diabełku. Lecz ze szlachcicem, z imci panem Konopką.

- A gdzież ów Konopka?

- Nie przyjdzie.

- A niby dlaczego, kmiotku? Dał mi wszakże słowo. Słowo herbowego szlachcica.

- A dał. Słowo dał, diabełku - przytaknął bartnik spokojnie. -1 wcale go nie złamał. Jednakże nie może stawić się na umówione spotkanie, ponieważ leży w izbie bez duszy. Prosił więc, abym go zastąpił.

- Jakże to zastąpił? Czyżbyś, kmiotku, nie wiedział, o co idzie handel?

- O dlaboga, jakiś ty nudny, diabełku. Wiem. Oczywiście, że wiem wszystko. O ludzką duszyczkę. Zakopconą od tytoniu i pomarszczoną od trosk niczym suszona śliwka.

- No właśnie. A czy przyniosłeś ten zakopcony i pomarszczony towar? Bo jak nie masz szlacheckiej duszy ze sobą, to nie mamy o czym gadać dłużej. Będę się musiał wybrać z wizytą do dworu.

Bartnik Onufry pokazał na worek leżący u jego nóg i wyjaśnił:

- Mówiłem ci już, diabełku ogoniasty, że szlachcic przyjść nie może, gdyż legł w izbie bez duszy. Ale złota potrzebuje i dlatego przysłał mnie do ciebie, abym dobił targu w jego imieniu. Duszę mam w tym oto worku. Dukaty złote przyniosłeś, diabełku?

- Pewnie, że przyniosłem. Mam je tutaj.

Czart potrząsnął sakwą pełną złotych dukatów. A potem zerknął podejrzliwie na puszczański worek.

- Coś mi się ta twoja dusza nie podoba - mruknął półgębkiem. - Wcale się nie rusza.

- Po pierwsze, nie moja, diabełku - stary bartnik pokręcił przecząco głową i roześmiał się wesoło. - A po drugie, diabełku ogoniasty, gadasz, jakbyś ludzi wcale nie znał. Szlachecka dusza nie ma najmniejszego powodu do skakania z radości. Na zawsze idzie przecie w czarcie ręce. A jaki los ją tam czeka? Smażenie się na piekielnej patelni albo i w kociołku ze smołą?

- Za dużo gadasz, kmiotku - zniecierpliwił się czart. - Lepiej powiedz, czy nie cyganisz? Duszę tam masz? Nie jakoweś inne szachrajstwo?

- Żebym tak z waszego piekła nosa przez tysiąc lat nie wyściubił, jeśli

156

zełgałem choć ociupinę - stary puszczak na potwierdzenie trzepnął się kułakiem w pierś. - Jak powiedziałem, że mam w worku duszę, to mam. Duszę najprawdziwszą, w bardzo dobrym gatunku, a nie żaden świński ryj czy inne paskudztwo. Daję ci na to, diabełku ogoniasty, słowo uczciwego królewskiego bartnika.

- No to dawaj. Lecz nie słowo, jeno duszę, bo mi szkoda czasu - czart wyciągnął chciwie ręce. - Zanim pierwszy kur zapieje, muszę być daleko stąd.

- W piekle, diabełku? - domyślił się Onufry. - Oczywiście z towarem? *

- Zgadłeś, kmiotku. Dawaj zatem worek. Towar za towar. Mieniajmy się, chłopie.

- Słowo się rzekło. Worek z duszą za worek ze złotem. Mieniajmy się, diabełku.

Trzask-prask! i zamienili się. Bartnik Onufry pochwycił sakwę ze złotem i pośpieszył w kierunku szlacheckiego dworku imci pana Konopki. Czart natomiast zarzucił sobie worek z duszą na plecy i co tchu popędził w głąb ciemnego boru.

Ciężki worek. Oj, ciężki. Dobra dusza, skoro taka ciężka od grzechów. Wesołe życie musiał pędzić szlachciurka, choć na to nie wyglądał -pomyślał sobie leśny diabeł i podskoczył z uciechy kilka razy. - Za szlachecką duszę dostanę od Lucypera awansik i pochwałę na pergaminie. Grzeszne dusze czarty lubią bardziej niźli najsłodszą małmazję wyrabianą przez moczarowe wiedźmy".

Tuż przed pierwszym pianiem koguta bies dobiegł do zapomnianej studni przy spalonej karczmie. Stanął na ocembrowaniu i zatkał mocno nos. I siup! Skoczył. Ale nie po to, ażeby się utopić, lecz dlatego, że była tam dziura prowadząca akurat do piekła.

Tego, co się potem wśród diabłów działo, można się jedynie domyślić.

Wylądował leśny czart wprost przed złotym tronem Lucypera. Najpierw pokłonił się diabelskiemu władcy niziutko, służalczo merdając ogonem. Następnie wyprostował się dumnie, rozwiązał worek i potrząsnął nim energicznie. Ale co to? Zamiast szlacheckiej duszy z sakwy wypadł kawałek podłużnego żelaza z niewielkim otworem.

Spojrzał Lucyper na żelazo i jak nie wrzaśnie, aż się caluśkie piekło zatrzęsło:

- A coś ty nam tutaj przyniósł, diabli ćwierćgłówku? Duszę od żelazka? Gdzieś ty miał oczy? I gdzieś miał resztki rozumu? Za karę, czarci bobku,

157

przez sto lat własnym ogonem będziesz zamiatać piekło z sadzy tak, aby lśniło niczym nowe zwierciadło.

Rzeczywiście, u stóp tronu leżała zwyczajna dusza od żelazka. Czyli kawałek metalu, który gospodynie przed prasowaniem bielizny wkładały do ognia, a kiedy rozpalił się do czerwoności, wsuwały do wewnątrz żelazka i dopiero wtedy zabierały się do prasowania.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nie, nie dla piekielnych diabłów. Dla ludzi. Imć pan Jędrzej Konopka wraz z pozostałą szlachtą ze wsi ograbioną z dokumentów przez kasztelana wystąpili z oskarżeniem do królewskiego sądu. Długo, bardzo długo ciągnął się ten proces w Warszawie, ale w końcu złote dukaty chyba przeważyły i pokrzywdzona mazowiecka szlachta sprawę wygrała. Znowu mogła być prawdziwą szlachtą, wcale nie gorszą od pozostałej.

Od tamtego czasu w Myszynieckiej Puszczy, gdy wiatrzysko jesienią lub zimą duje i gwiżdże przeraźliwie w kominie, ludziska kulą się w chałupach przy piecu i powiadają do siebie, na wszelki wypadek nie za głośno:

- Oho, znów bies wyje ze złości, że go bartnik Onufry wystrychnął na dudka. Nie może się uspokoić, diabli opętaniec. Pewnie go Lucyper znowu wygnał z piekła, ażeby odnalazł utraconą duszę. Teraz lepiej na dwór nie wyłazić, bo a nuż diablisko nie odróżni szlacheckiej duszy od porządnej kurpiowskiej? Z diabłami przecie jak i z poborcami podatków. Nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać.

O wielkim kochaniu

zakutym

w myszynieckie łańcuchy

Człowiek, który w życiu doświadczył tego i owego, jedno wie na pewno: żeby zrodziło się wielkie kochanie, we właściwej chwili musi chłopak zobaczyć dziewczynę, dziewczyna zaś musi zobaczyć chłopaka. Inaczej być nie może.

A tak właśnie stało się tamtego jesiennego popołudnia w Łomży. I to gdzie. Nie pośród herbacianych róż w ogrodzie imci pana starosty, nie w urokliwym zakątku u stóp rycerskiego zamku i nie w gaju słowiczym nad samym brzegiem Narwi, lecz pośrodku hałaśliwego rynku, pełnego kurzu, końskiego potu, ujadania kundli, nawoływania przekupek, bełkotania moczy wąsów i w ogóle targowego zgiełku.

Dzień ów już od świtu zapowiadał się niezwyczajnie.

Z rana, zaledwie straże rozwarły bramy w murach obronnych, do miasta wdarł się łoś. Potężny zwierz z rogami niczym chlebowe łopaty piekarza Serwatki. Wypłoszony przez wilki z mokradłowej wierzbiny przegalopował na wylot przez całuski gród i popędzany okrzykami nocnego stróża i szczekaniem psów przez drugą bramę pognał do puszczy. Wnet potem na podzamczu pojawił się wściekły lis. Na szczęście nie zdążył nikogo pokąsać. Padł od pierwszego strzału Bartłomieja Pajki, rusznikarza z drużyny łowieckiej królewskiego starosty.

Jakby tego było nie dość, na moście rozpoznano kulawego zbója z boru, przysłanego przez kamratów zapewne na przeszpiegi. Z triumfalnym wrzaskiem pochwycono leśnego kulawca, skrępowano rzemieniami i wtrącono do loszku pod wieżą. Zanim stanie przed sprawiedliwym sądem rajców miejskich, wpierw niechaj posmakuje ciemnicy.

Nieco później rynek zapełnił się chłopskimi furmankami oraz szlachec-

159

kimi taradajkami i powozikami ciągnącymi z okolicznych majątków na jarmark, tak że o niezwykłych porannych wydarzeniach powoli zapomniano. Przynajmniej na kilka najbliższych godzin.

Z pobliskich parafii na łomżyński rynek przywędrowali również kościelni żebracy oraz dziady i baby cmentarne. Jedni i drudzy w poszukiwaniu miłosiernego grosza.

Porządny mazowiecki jarmark trudno też sobie wyobrazić bez udziału Cyganów. Bez kabały stawianej z kart i wróżb z otwartej ręki, bez handlu patelniami i rondlami cudownie bielonymi na sposób znany jeno starym Cyganom. No i bez tradycyjnego cygańskiego widowiska dla dzieci i dorosłych: tresowanego niedźwiedzia tańcującego pociesznie w takt bębenka z brzękadełkami.

Dzisiejsi cygańscy goście wędrowali taborem od miasteczka do miasteczka, od jarmarku do jarmarku, od odpustu do odpustu. Najpierw odwiedzili Pułtusk, potem przebywali w Ciechanowie, Przasnyszu, a także w Ostrołęce, aż wreszcie dotarli i tutaj. Obozowisko rozbili na skraju lasu po drugiej stronie Narwi. Do grodu na występy przeprawiali się albo przez most, gdzie jednak trzeba było płacić myto za przejazd, albo łodzią miejscowego piaskarza, bo ociupinę bliżej i darmo, jedynie za wróżenie z ręki.

Prawdziwe nieszczęście wydarzyło się znacznie później, o godzinie czwartej lub piątej po południu, kiedy handlowa gorączka na rynku zaczęła powoli opadać. Ten, co chciał coś kupić, już kupił, ten zaś, co chciał coś sprzedać, już sprzedał. A ponieważ każdą udaną transakcję wypadało zapić kuflem piwa albo szklanicą miodku, i kupujący, i sprzedający wraz z umykającymi kwadransami znajdowali się w coraz lepszych humorach.

Sędziwy Cygan dobrze wiedział, co czyni, właśnie teraz wyłażąc ze swoim tresowanym misiem na środek rynku. Słysząc bębenek i tamburynowe brzękadełka niedźwiedź - olbrzymi, stary kudłacz z łbem wielkim jak garniec - wyprostował się i począł tańczyć na dwóch łapach, uciesznie przy tym podrygując, kiwając głową do taktu i obracając się raz w tę, raz we w tę.

Bosonogie czarnookie Cyganiątko uwijało się wśród rozbawionego tłumu zbierając miedziaki do cynowej miseczki. Dostawało także kawałki cukru, suszone i przypalane pestki dyni, pierniki z lukrem, a również i inne łakocie, które skrzętnie chowało za koszulę.

Nic nie zapowiadało tragedii, gdy nagle jakaś łomży niańka miastowym zwyczajem wychlusnęła za okno wiadro pomyj. Pech chciał, iż wprost na niedźwiedzia.

Przestraszone - a może i poparzone? - niedźwiedzisko wyszarpnęło łań-

160

ł

cuch Cyganowi, zerwało żelazny kaganiec z pyska i z gniewnym rykiem rzuciło się na ludzi. Popłochu, jaki wtenczas powstał, opisać się nie da żadną miarą. W okamgnieniu wokół bestii zrobiło się pusto.

Akurat w tej samej chwili u wylotu ulicy prowadzącej od mostu do rynku pokazał się lekki powozik ze stangretem na koźle i panną stolnikówną z tyłu. Na widok dzikiego zwierza przerażony koń stanął dęba, po czym zawrócił gwałtownie i kwicząc, z obaloną bryczką, pognał w stronę Narwi. I woźnica, i dziewczyna wypadli na bruk.

Rycząc przeraźliwie niedźwiedź skierował się ku stolnikównie leżącej bez ruchu i porwałby ją zapewne na strzępy, gdyby nie nieoczekiwana pomoc.

Na rynku, nie wiadomo skąd, pojawił się młody puszczak i jednym susem zagrodził bestii drogę. Zwierz zawahał się na ułamek sekundy i to go zgubiło. Młodzian, dla którego śmiertelne zapasy z kosmatym w borze nie były pierwszyzną, błyskawicznie doskoczył i uderzył sztyletem. Celnie. Niedźwiedź zwalił się martwy na ziemię.

Tuż po tym nastąpiła owa chwila, o której wspominaliśmy na samym początku. Zaledwie łomżyński pigularz docucił dziewczynę, zaledwie otworzyła oczy, spojrzała z wdzięcznością na swego wybawcę. Od pierwszego wejrzenia zakochała się w dzielnym bartniku. Z wzajemnością, albowiem w szlachciance zakochał się również i młodzik, choć ona była bogata, a on biedny niczym mysz kościelna.

Kiedy Maćko Puchała, strzelec królewski z Zagajnicy, zorientował się, co tu w trawie piszczy, usiłował przestrzec serdecznego druha:

- Starego stolnika znają wszędzie jako człeka twardej ręki i bezwzględnego serca. Nadto dumnego ze szlacheckiego herbu i rodowych klejnotów, ażeby dla samej jeno wdzięczności chciał zgodzić się na małżeństwo swojej córki ze zwyczajnym bartnikiem z Puszczy-Zagajnicy. Wybij sobie z głowy zamożną szlachciankę, Bartoszku, zanim będzie za późno.

Na wszystkie te rozumne ostrzeżenia i rady Bartek Sękacz odpowiadał niezmiennie:

- Może masz i rację, Maciusiu. Może stolnik i taki. Spróbować jednak muszę. Bo jakże mi żyć dalej bez wielkiego kochania?

Pewnego dnia młodzian podjął trudną decyzję. W niepewności dłużej czekać nie chciał. Ubrał się odświętnie, wdział nową lnianą koszulę i no-wiuśki kaftan z łosiowej skóry, a następnie pomaszerował do cyrulika Mateusza, który prowadził niewielką balwiernię w samym rogu łomżyńskiego rynku, aby go wygolił i podstrzygł z francuska na podobieństwo starościco-

162

wej fryzury. Odświeżony i pachnący udał się wprost do dworu, aby prosić o rękę dziewczyny. Bo zgodę jej samej miał już od tygodnia.

Pan stolnik z początku przyjął Bartka Sękacza łaskawie jako wybawcę jedynaczki, lecz kiedy usłyszał, co go sprowadza do dworu, poczerwieniał na gębie, jakby za moment miał paść od apopleksji, i wrzasnął gniewnie:

- Oszalałeś, leśny diable? Rozum ci odjęło? Miarę straciłeś? Mniemałem, iż pragniesz prosić mnie o tłustego wieprzka, krówkę albo cielaka, konia nawet. Bo, nie powiem, należy ci się nagroda za przysługę. Co innego wszakże chrześcijańska wdzięczność, co innego małżeństwo z moją córką. Szlachciance za byle chłopka iść się nie godzi. A tym bardziej szlachciance dobrze urodzonej, po krakowskich szkołach i do tego majętnej. Nie dla psa kiełbasa, leśny diable.

Bartek podniósł głowę.

- Nie jestem byle chłopkiem z czyjegoś folwarku. Nie jestem niczyim poddanym - odpowiedział z dumą. - Do puszczy królewskiej należę. Wolnym jako ptak leśny. Jako sokół albo orzeł królewski.

- Patrzcie, ludzie zacni, a to mi się trafił zuchwalec bez granic. Poczekaj, dam ja ci zaraz królewskiego sokoła czy orła. Podobnej bezczelności nie zdzierżę, jakem Onufry Kłopotnicki. Nie po to, leśny diable, herb szlachecki odziedziczyłem po moich dzielnych przodkach i na tarczy z dumą noszę, abym umiłowaną jedynaczkę musiał oddawać bosonogiemu borsukowi z nory u jakiejś zwiędłej sosny albo inszego spróchniałego dębu.

Rzekłszy to pan stolnik wychylił się z ganku i zawołał w stronę stajni:

- Piotrek, Wałek, nuże do mnie! Migiem, darmozjady! Przepędzić mi tego borsuka pieseczkami!

Widząc nadbiegających dwóch parobków i całą sforę psów, Bartek wolał nie czekać. Ledwie umknął za wrota przed zębiskami ogromnych, na wpół dzikich brytanów.

Zrozpaczony uszedł do boru, gdzie miał bartniczą budę. Zajął się pszczołami i zbieraniem miodu. Nie wtajemniczonym mogło się wydawać, iż zrezygnował z dziewczyny.

Ale któregoś dnia z dworu zniknęła też i stolnikówna. Potem okazało się, że uciekła za młodym do puszczy. Ktoś ich ujrzał razem w gaju i o niezwykłym spotkaniu opowiedział komuś innemu na łomżyńskim rynku. Oczywiście w głębokiej tajemnicy. Jednakże ten ktoś inny nie utrzymał języka za zębami i o wszystkim rychło wypaplał w karczmie. Wkrótce nowina rozeszła się po okolicy i dotarła do zrozpaczonego stolnika. Stary szlachciu-ra natychmiast wysłał wiernych pachołków na poszukiwania do Zagajnicy.

163

Po tygodniu do dworu przygalopował jeden z parobczaków wrzeszcząc na całe gardło:

- Waszmość panie stolniku, mam! Waszmość panie, znalazłem młodych. Siedzą pośród świerczyny w lesie niczym kreciska w ciemnej norze. I on, i ona.

- Gdzie, bałwanie? Mów dokładniej. W której części boru? - stolnik zerwał się z ławy.

- Zaraziutko za Myszyńcem, waszmość panie. Na niewielkiej polanie tuż przed elektorską granicą. Dobrze zapamiętałem owo miejsce. Poprowadzę do ichniej kryjówki choćby z zawiązanymi oczami.

- Wołaj czeladź. Niechaj każdy siodła konia. Tylko szybko, bałwanie.

- Mężu mój, nie krzywdź córki - stolnikowa z płaczem wielkim podbiegła do okna. - Daruj im. A przynajmniej oszczędź naszą Alinę.

Lecz stolnik żony słuchać nie myślał, jeno batem smagnął wierzchowca i wściekły wypadł za wrota. Za nim w obłokach kurzu popędziła zgraja jeźdźców z szablami, pałkami i bizunami w garściach.

Młody bartnik w nierównej walce szansy nie miał żadnej. A może nie chciał bronić się, by nie narażać życia dziewczyny? Kiedy osaczono go w leśnej chacie, jak nie przymierzając niedźwiedzie szczenię w barłogu, wyszedł z podniesionymi wysoko rękami. Od razu związano go mocno sznurami i na postronku popędzono przed końmi. Do Myszyńca. Na plac przed kościołem.

Dlaczego właśnie tam? Ano, były ku temu dwa powody. Pierwszy, bo to po drodze. Drugi zaś, bo w Myszyńcu u kościelnej wieży znajdowały się metalowe kuny. Kuny, czyli przykute do muru specjalne łańcuchy z żelazną obręczą, którą zakładano na szyję przestępcy.

Modę na kuny przynieśli do puszczy chyba jezuici, stawiający tutaj stację misyjną dla swojego zakonu. Może być kuna przy wierzejach kościoła Panny Maryi w królewskim Krakowie, dlaczego nie miałaby być i w jezuickim Myszyńcu?

U stóp kościelnej wieży stolnik nakazał włożyć puszczakowi na szyję żelazną obręcz i zamknąć na kłódkę. Klucz wrzucił do kieszeni żupana. Niechaj zuchwalec postoi kilka godzin niczym kundel na łańcuchu. Później zobaczy się, co z nim robić dalej. Wściekły, nie oszczędził również i córki. Drugą kunę jej kazał założyć. Niechże sterczy obok leśnego zbira, niechże ukazuje światu swoją sromotę, swoją hańbę. Oto kara za sprzeciwianie się świętej woli ojca.

Gdyby tu była matka dziewczyny, może by się szlachciura i opamiętał.

164

Niestety, stolnikowej w Myszyńcu nie było. Zległa ciężko chora w podłom-żyńskim dworze.

Jakby tego wszystkiego stolnikowi było mało, jednemu z hajduków polecił stanąć z pełną sakiewką obok zakutego w żelazo młodziana i wręczać po monecie każdemu, kto splunie na uwięzionego. Drugiemu rozkazał wleźć na beczkę i zachęcać gapiów, by się nie lenili.

- Kto splunie na draba z dzikiej puszczy, dostanie do ręki miedziaka -darł się więc ten na podwyższeniu. - A kto ciśnie weń kamieniem, otrzyma wnet srebrnego talarka.

Pieniądz człekowi zawsze jest potrzebny niczym woda rybie. Jednakże współczucie dla młodej pary okazało się stokroć silniejsze. Pośród myszy-nieckiej gawiedzi nie znalazł się nikt, kto połakomiłby się na miedź albo na srebro. Jedynie kulawemu Jacentemu, głupkowi bez pięciu klepek, zamarzyły się darmowe pieniążki. Już się pochylił po brukowiec, już w płuca nabrał powietrza, lecz ni splunąć, ni cisnąć kamieniem nie zdążył. W tej samej bowiem chwili dopadły go straganiarki z miotłami. I przegoniły, gdzie pieprz rośnie.

Tymczasem stolnik gościł na plebanii. Zjadł barszcz czerwony z uszkami, zjadł w spokoju indyka z boróweczkami, ale już przy deserze i kielichu wina proboszcz zaczął go przestrzegać:

- Nie czyń gwałtu w Myszyńcu, mości stolniku. Na rany Chrystusa, nie przelewaj krwi przed kościołem. Grzech to byłby śmiertelny. Nie godzi się grzeszyć. A tym bardziej w świętym miejscu. Nie godzi, mości stolniku.

Kiwnął szlachciura głową, że niby się zgadza, podziękował plebanowi za jadło i wyszedł przed kościół.

- Odprowadźcie teraz chłopaka do lasu - głośno nakazał hajdukom. -Tam puśćcie go wolno. Od dziś niechaj łotr naszą Łomżę omija z daleka. Jeśli pojawi się w mieście, każę go pochwycić, wybatożyć jak należy i wtrącić do wieży. Zgnije w lochu, światła bożego nie ujrzy więcej na oczy. Dziewczynę zaś wsadzić mi natychmiast do bryki i odwieźć do domu. Potem zdecyduję o jej losie. Albo oddam ją za mąż za podkasztelana, starucha powykręcanego przez reumatyzm niby stara wierzba, albo oddam ją do klasztoru na chleb i wodę.

Następnie pochylił się ku starszemu z hajduków i coś mu tam szeptem wyłożył.

Zgodnie z poleceniem swego pana słudzy odprowadzili nieszczęsnego bartnika do lasu. I pewnie by go tam skrycie ubili, gdyby nie myszynieckie baby. Staruchy i młódki, które od początku współczuły zakochanym i po-

165

dejrzliwie przyglądały się szeptanej rozmowie stolnika z zaufanym sługą, na wszelki wypadek towarzyszyły biedakowi aż na skraj boru.

Wobec świadków wielu łomżyńscy hajducy woleli nie zadzierać z babskim tłumem uzbrojonym w grabie, łopaty oraz miotły. Bez słowa rozwiązali ręce biedakowi i puścili go wolno. Prawda, zamierzali tu wrócić po zmierzchu i wykonać srogi rozkaz do końca. Lecz to im się chyba nie powiodło.

Jak było, tak było. Dziś odgadnąć trudno. W każdym razie prawdą jest, iż chłopaka nikt już więcej nie widział. Ani w Myszyńcu, ani w Łomży, ani gdzie indziej. Jedni powiadali potem, że biedaczysko utopił się w rowie, kiedy zapłakany powracał w ciemnościach na swoją polanę. Inni mówili, że serce mu pękło z wielkiego bólu. Jeszcze inni gadali, że przystał do rozbójników, aby mścić się na bogatych panach za złamane życie.

A co wiemy o dalszych losach Aliny? W przeddzień ślubu z pokręconym staruchem dziewczyna zniknęła ponownie. Tym razem bez śladu. I na zawsze. Jedynie siwowłosa piastunka twierdziła, że nieboga zbiegła do lasu, bo tak kazało jej serce. A tam może wilcy ją zjedli? A może odnalazła w puszczy swojego Bartka Sękacza i wraz z nim zbójowała po drogach w męskim przyodziewku? A może wspólnie wyruszyli za elektorską granicę, ażeby szukać szczęścia na obczyźnie? Co przecież wśród Kurpiów zdarzało się i później.

Przed kościołem w Myszyńcu, u murowanej wieży pamiętającej czasy króla Jana Kazimierza ocalały do dzisiaj żelazne uchwyty łańcuchów, w które niegdyś zakuwano biedaków na pośmiewisko innym. Żelazne kuny... Jedyny świadek tamtych wydarzeń i tamtego nieszczęśliwego kochania.

<

Zbójeckie dzieje Pysznego Janka z Czerwonego Boru

Od podpalenia puszczy przez Janka Sierotę po najeździe Jadźwingów minęło dwieście, trzysta, czterysta, a może nawet i pięćset lat i ludziska pomaleńku zaczęli zapominać o tamtej straszliwej zarazie i o pożarze oraz o nazwie boru zrodzonej od czerwonej łuny. Coraz rzadziej mawiano w borze, że jest czerwony i krwawy, za to coraz częściej, że jest niezwykle grzybiasty. Bo faktycznie, równie dorodnych borowików, rydzów i maślaków w innych lasach nie widywano. A przynajmniej nie w takich ilościach. Tutaj na grzybobranie można byłoby przychodzić z sierpem albo i kosą.

Nikt spośród spokojnych mieszkańców królewskiej Zagajnicy: bartników, rudników czy Smolarzy, nie przewidywał nawet w najgorszych przeczuciach, że straszliwa nazwa Czerwonego Boru wkrótce znowu się odrodzi...

Zaledwie sznur jeźdźców uzbrojonych po zęby i wozów krytych płótnem na pałąkach zniknął pomiędzy drzewami, zezowaty Onufry wylazł z leśnej budy i zbliżył się do śladów odciśniętych wyraźnie w wilgotnym piasku.

- Ani chybi wozy pełne są bogactwa - mruknął pod nosem pochylając się nisko. - Może wiozą srebro, złoto i insze drogocenności? Gdyby były puste, koła nie ryłyby się* równie głęboko. Narachowałem siedem wozów. Wielkich i bardzo pilnie strzeżonych. Pięciu zbrojnych pomykało na przedzie. Z tuzin ich zdążało przy furach, nie licząc woźniców oraz kilku kupców. No i jeszcze pięciu z mieczami i łukami w tylnej straży. Tak, tak, trza dać znać komu należy o skarbach wędrujących przez naszą puszczę.

Onufry jeszcze raz obejrzał ślady, potem rozejrzał się bacznie dookoła, aż wreszcie gwizdnął cichutko na psa i nie wracając do bartniczej budy skręcił gwałtownie w stronę ciemniejącej z boku dąbrowy.

167

Tymczasem wyprawa kupiecka podążała uparcie naprzód. Przez bory, o których nie najlepiej wyrażano się w Królewcu, starano się jechać ostrożnie, przypatrując się lękliwie każdemu gęstszemu zagajnikowi, każdej kępie świerczyny czy jałowca. Nie raz i nie dwa płoszono się dzika umykającego w popłochu spod leszczyny albo i niedźwiedzia mruczącego gniewnie na intruzów zakłócających mu zasłużoną drzemkę wśród zarośli. Na szczęście dziki zwierz to nie zbój leśny. A na rozbójników dotychczas nie natrafiono.

W pewnej chwili jeden z pięciu pachołków przedniej straży zawrócił konia i pogalopował ku wozom. Zatrzymał się nie przy pierwszym, ale dopiero przy trzecim wozie, na którym obok woźnicy siedział mąż otyły, z potrójnym podbródkiem, w lisim kołpaku na głowie, w atłasowym kaftanie na ramionach i w takichże pludrach.

- Panie szlachetny! -zawołał. -Pół mili przed nami widać obszerną polanę w sam raz godzącą się na nocleg. Najwyższa pora rozbić obozowisko i solidnie wypocząć. Tu nie o nas chodzi i nie o nasze puste brzuchy, lecz o zdrożone koniska. Spójrzcie, panie, na te idące przy dyszlach. Ledwie powłóczą nogami ciągnąc fury przez dzień cały, od wczesnego świtu. I to po ciężkim terenie, po leśnych piachach i bagiennych trawach. Padną bydlątka, jeśli im odzipnąć nie pozwolimy. I nie damy nażreć się do syta. Jeśli zaś padną, to kogo jutro zaprzęgniemy do wozów?

- Zgoda, Hansi. Niechaj będzie, jak radzisz-grubas w atłasowych szatach kiwnął głową i mlasnął przy tym głośno. - Dalej nie jedziemy. Na najbliższej polanie zatrzymujemy się do rana. Chyba od godziny i ja również przysłuchuję się muzyce moich próżnych kiszek. Czas pomyśleć o gotowanym jadle. I o gorących napojach.

Pośrodku przestronnej łysiny wozy ustawiono w ciasnym kręgu. Konie spętano i puszczono na trawę. Wokół rozstawiono zbrój ne posterunki. Niewiele czasu upłynęło, gdy od ogniska zapachniało smakowicie grochem z wędzonką.

- Jeszcze z pół godzinki i człek dorwie się wreszcie do pełnej miski -westchnął z ulgą Hansi i wymownie postukał palcem w łyżkę sterczącą zza cholewy wysokiego buta.

- Bacz, aby kto inny nie sprzątnął ci sprzed nosa apetycznej porcji. Zdaje się, że będziemy mieć gości. Pewnikiem też głodnych. Popatrz tam.

Hansi odwrócił głowę i zerknął niespokojnie w kierunku pokazywanym przez kamrata.

Z boru po przeciwnej stronie wyjechało trzech jeźdźców. Dwóch pozo-

168

stało na skraju lasu, trzeci natomiast zbliżał się powoli do obozowiska królewieckich kupców. Kiedy był już całkiem blisko, nie zsiadając z konia, zawołał:

- Rycerz Janko z Zielonych Mokradeł prosi waszmość panów o gościnę. I o chwilę szczerej pogawędki. I o nocleg spokojny przy waszym ognisku.

Kupcy nie namyślali się długo. Trzech jeźdźców obawiać się nie musieli. Poprosili przybyszów, aby wzięli udział w ich skromnej uczcie.

Rycerz Janko, mąż słusznego wzrostu, z szerokimi ramionami, czarnobrody i czarnobrewy, ze śmiałym spojrzeniem, wywodził się nie z byle jakiego rodu. Szlachetne urodzenie i szkoły, które ukończył w pacholęcym i młodzieńczym wieku, sprawiły, iż gawędziarzem był zaiste przednim. Jego niezwykłych opowieści z dalekiego świata i z pobliskich borów kupcy słuchali z otwartymi gębami.

- Herr Gott, a nie boicie się, panie rycerzu, jeździć jeno we trzech po tych borach? - zagadnął go kupiec w lisiej czapie.

- Czy się boję? He, he, he! Wolne żarty. Uczucia strachu nie znam -odparł mu kruczobrody i wzruszył drwiąco ramionami. - Zresztą, czegóż to miałbym obawiać się w spokojnej królewskiej Zagajnicy? Wilków? Tych dzikich kundli, których boją się jedynie króliki i tchórzliwe zające?

- Znam zwierzęta gorsze od wilków - westchnął głośno tłuścioch. - Leśni rozbójnicy podobno stokroć straszniejsi są od najdzikszych bestii. Wędrując bez odpowiedniego orszaku narażasz się zbytecznie. Żywot łacno stracić możesz w tej przeokropnej puszczy.

- Wykluczone, kupcze - odpowiedział czarnobrody tonem stanowczym, nie znoszącym sprzeciwu. - To nigdy stać się nie może. Nigdy.

Kupiec podniósł wysoko brwi.

- A niby dlaczego, panie rycerzu?

- Po prostu dlatego, że jestem nieśmiertelny - odrzekł znowu kruczobrody z powagą.

- Coś... coś rzekł, panie rycerzu? Czy... czy dobrze cię usłyszałem? -kupiec w lisiej czapie zająknął się i ze zdumienia, a trochę i z przestrachu omal nie wypuścił z rąk miski z wędzonką na murawę.

- Dobrześ słyszał, królewiecki antałeczku sadła - potwierdził czarnobrody i nawet się przy tym nie uśmiechnął. - Rzekłem wyraźnie, że jestem nieśmiertelny. I jest to szczera prawda. Nie należę bowiem do zwyczajnych ludzi, których pobyt na tym marnym świecie wyznaczony jest przez dni, tygodnie, miesiące i lata. Żyłem wiecznie i wiecznie żyć będę. Wiedz, iż bo-

169

gom nieśmiertelnym jestem równy. A tej z kosą mogą obawiać się inni, lecz nie ja. Pora, abyś poznał moją tajemnicę, kupcze.

Ten dziwny człowiek chyba naprawdę wierzy w to, co gada - pomyślał sobie tłuścioch spoglądając na gościa z nie ukrywanym lękiem. -Tylko czyż może być nieśmiertelny? Straszliwa pycha gnieździ się w jego sercu. A może to wcale nie pycha? Może on zwyczajnie szalony?"

Więcej kupiec pomyśleć nie zdążył, gdyż nagle poczuł na brzuchu ostrze rycerskiego miecza.

- Siedź spokojnie, jeśli nie chcesz, abym nadział cię na mój rożen, pa-sibrzuchu - usłyszał głos kruczobrodego. - I każ swoim ludziom odrzucić broń. Widzisz te ruchome krzaki przesuwające się ze wszystkich stron ku obozowisku? Siedemdziesięciu wojowników otoczyło obóz i idzie tu z mieczami. Poddajcie się, jesteście bez szans.

Dopiero teraz królewieccy kupcy zorientowali się, kto wtargnął podstępnie do ich obozu. Pyszny Janko, o którym tyle słyszeli i w Królewcu, i w drodze, w Nidzicy, w Kolnie i ostatnio w Łomży. Rycerz, który przed wieloma laty porzucił rodzinne gniazdo i przeniósł się do puszczy, gdzie zgromadził wokół siebie bandę zuchwałych opryszków. Pyszny Janko uważający się za istotę nieśmiertelną, równą dawnym i obecnym bogom. Zimne dreszcze przebiegły nieszczęsnym wędrowcom po plecach. Widząc, iż nie mają żadnych szans w nierównej walce, złożyli broń. Zdali się na łaskę i niełaskę Pysznego Janka z Zielonych Mokradeł.

- Słusznie czynicie. I bardzo roztropnie - czarnobrody uśmiechnął się szeroko. - Macie szczęście, że jadłem dziś waszą wieczerzę. Gdyby nie to, żeście mnie gościli z całego serca, oddalibyście teraz życie. Z przebitymi gardłami wrzucilibyśmy was do strugi węgorzom i piskorzom na pociechę. Jednakże tak się nie stanie. Za dobro i ja dobrem wam odpłacę. Wyjątkowo. Bo jestem dzisiaj w wyśmienitym nastroju. Majątki wam co prawda odbiorę, ale w zamian daruję coś stokroć cenniejszego. Życie.

Na znak dany przez Pysznego Janka banda rzuciła się z wrzaskiem na bezbronnych kupców i pachołków obdzierając ich z kaftanów, portek i butów. W samych jeno koszulach wypędziła potem nieszczęsnych na trzęsawiska bez dna.

Z kupieckich pachołków ocalał zaledwie jeden. Ten, który na chwilę przed napadem za własną potrzebą wlazł na moment w gęste krzaki. On to właśnie dotarł z okrutną wieścią na dwór królewskiego namiestnika.

Wojewoda nieraz wysyłał drużyny rycerskie, aby uwolniły bory od straszliwego zbója. Niestety, dotąd bez powodzenia. Albo wojowie nie mogli

170

odnaleźć przebiegłego rozbójnika i powracali z niczym, albo natrafiali na zbója i jego łotrzyków i wtenczas nie wracali wcale. Natomiast Pyszny Janko nadal zbójował bezkarnie w Puszczy-Zagajnicy.

Na wieść o kolejnym łotrowskim wyczynie leśnego zbója na czele rycerskiej drużyny stanął najstarszy z synów wojewody. Młodzian dzielny, u królewskiego boku zaprawiony w bojach z Turczynem. W stalowym pancerzu i w złocistym hełmie przyozdobionym czubem orlich piór wyglądał niczym bóg zwycięstwa. Jednakże i tym razem po rycerskiej drużynie ślad wszelki zaginął. Z boru nie powrócił nikt.

Dopiero po miesiącu, albo i po dwóch, syn smolarza z Zagajnicy, dwunastoletni Przemko przybiegł na dwór wojewody z czarną nowiną.

- Panie szlachetny, okropną rzecz widziałem w lesie! - wołał już od bramy. - Siedziałem akurat pod krzakiem i łapałem okonie w strudze, gdy raptem ujrzałem Pysznego Janka i jego kamratów pędzących na koniach za rannym danielem. Na szczęście zbóje mnie nie zauważyli. Herszt bandy miał na głowie złoty hełm z czubem orlich piór. Taki samiuśki, jaki nosił nasz wojewodzie.

Straszliwa wiadomość błyskawicznie obiegła zamek i podgrodzie. Kto żyw, chwytał za broń i śpieszył w wielkim gniewie na zamkowy dziedziniec. Wkrótce przybyli tu też rycerze z bliższych i dalszych dworów, halabardnicy ze straży miejskich Kolna, Nowogrodu i Łomży, rzeźnicy ostrołęccy z ciężkimi toporami i mistrzowie płatnerscy z mieczami, a także puszczacy zbrojni w kusze i lekkie łuki.

Kiedy wojowie wymaszerowali ku nieprzebytym borom ciągnącym się na południe od Łomży, nad zamkową bramą pojawił się orzeł. Zatoczył nad rycerstwem trzy kręgi i odfrunął w stronę, kędy płynął Orz.

- Spójrzcie, oto nasz młodziutki wojewodzie - wykrzyknął któryś z pu-szczaków. - Na pewno wskazuje nam drogę do kryjówki zbójów. Wreszcie sprawiedliwości stanie się zadość. Pomścimy śmierć setek albo i tysięcy niewinnych istot. Bracia, pośpieszajmy wszyscy za lotem orła.

Stało się, jak przewidział doświadczony puszczak. Orzeł doprowadził rycerskie drużyny do wyśmienicie zamaskowanej kryjówki pośród gęstych ostępów. Zanim zbóje zorientowali się, tkwili już w pułapce. Wojowie szczelnym pierścieniem otoczyli masyw leśny kryjący zbirów.

Jeden ze smolarzy podczołgał się w kierunku łotrowskiego siedliska.

- Poddajcie się! - zawołał. - Jesteście osaczeni. Żywa mysz nie wymknie się z naszego pierścienia. Jeżeli chcecie ocalić własne żywoty, zdajcie się na łaskę naszego wodza. Nie po was tutaj przybyliśmy, lecz po głowę

171

waszego herszta. Na Pysznego Janka przyszedł wreszcie kres. Kat z ostrym toporem czeka na niego na zamkowym dziedzińcu. Wydajcie nam Pysznego Janka, łotra nad łotrami.

- Poddać się? Cha, cha! A niby dlaczego? Macie nas za głupców? -wiatr przyniósł od zbójeckich umocnień szyderczy śmiech Pysznego Janka. - Nie po to obdzieraliśmy bogatych kupców do goluśka, nie po to przetrząsaliśmy dwory szlacheckie, nie po to ogałacaliśmy plebanie z drogocennoś-ci, aby teraz z dobrej woli oddać nagromadzone skarby waszemu wojewodzie czy księciu. Mają oni wszakże dość własnego złota. Na moją głowę także nie liczcie, bo nigdy jej nie dostaniecie. Czyżbyście nie wiedzieli, bez-mózgie barany, że jestem nieśmiertelny?

172

Walka z rozbójnikami ciągnęła się siedem dni i siedem nocy. W okrutnym boju ginęli i zbóje, i wojowie oraz puszczacy. Rzeczki i strugi wypływające z boru poczerwieniały od krwi.

Po tygodniu z rozbójników nie ocalał nikt. Nikt, poza ich hersztem. Pysznemu Jankowi jakimś cudem udało się wyrwać z okrążenia i pod osłoną nocnych ciemności zbiec na moczary. Tam, na niedostępnej wysepce wśród zdradliwych trzęsawisk z zapasem strzał mógł bronić się zza osłony z bierwion całymi miesiącami.

- Nie pójdziemy przez bagna po łotra. Dość ofiar - zdecydowała starszyzna. - Rozstawimy posterunki dookoła i poczekamy, aż sam wylezie z mokrej nory.

Jednakże Pyszny Janko wysepki pośród trzęsawisk nigdy nie opuścił. Książęcy skryba zapisał potem w zamkowych kronikach, że herszt puszczańskich rozbójników, Pyszny Janko uważający się za istotę nieśmiertelną, wyzionął ducha na moczarach zwyczajnie z głodu. Innego zdania byli puszczacy. Jeszcze długo, długo po tamtych wydarzeniach sędziwi Smolarze, bartnicy, łowcy i rudnicy zapewniali każdego, kto zechciał ich słuchać, iż po Pysznego Janka przyleciał wówczas cały tabun diabłów i porwał zbója do piekła. A jako że był nieśmiertelny, żyje tam do dzisiaj. Tyle że w kociołku z gotującą się nieustannie smołą.

Jedno jest pewne: od strug i rzeczułek poczerwieniałych od krwi ofiar owej straszliwej bitwy bór nad Orzem ponownie zaczęto nazywać Czerwonym Borem. Po latach dokładnie w tamtym miejscu powstała też niewielka wioska. Czerwony Bór się nazywa.

O złotym obcasie Boruty i o kurpiowskich kurpsiach

W czasach, kiedy bory nad Narwią, Rozoga, Omulwią i Orzycem pełne były dzikiego zwierza i plugawych diabłów mieszkających na mokradłach, do młyna nad rzeką zakołatał gość w tych stronach niezwykły.

Nie był to chłop zbiegły z pańskiego folwarku, nie zbójca szukający kryjówki w ostępach Puszczy-Zagajnicy i nie zabiedzony rycerz wyzuty przez księcia z ojcowizny i przepędzony na rozstajne drogi, lecz szlachcic w przepięknym złocistym kontuszu, w czerwonych butach po kolana i z ozdobną karabelą u boku.

- Wejdźcie, wasza miłość. Wejdźcie dalej - młynarz zgiął się w pas. -Czym chata bogata, tym rada ze szczerego serca. Ufam, że nie będą wam dziś wadzić moje kumy i moi kumowie? Gromadka ludzi żyjących w borze zebrała się tutaj, aby uczcić miodem i podpiwkiem siódme urodziny Józef-ka, mojego pierworodnego. Przyłączcie się do nas, wasza miłość, łaskawie o to proszę.

Nieznajomemu natychmiast zwolniono miejsce na ławie, najbardziej honorowe, bo u szczytu długachnego stołu. Podsunięto mu również półmisek z dziczyzną i brzuchaty dzban pitnego miodku pachnącego wrzosem.

Ledwie gość umoczył rude wąsy w napitku, ledwie przełknął kęs mięsiwa, zaraz wyciągnął z sakwy podróżnej nowiusieńkie buty z czerwonej skóry i postawił je pośrodku stołu.

- Popatrzcie, ludkowie puszczańscy - rzekł - co niosę ze sobą. Butki z safianowej skórki, z prawdziwymi złotymi podkówkami. Takie samiuśkie, jakie mam na nogach. Może kto z was chciałby je przymierzyć?

- Puszczaków na buciska nie stać - zauważył młynarz.- Wszyscy w borze chodzą jeno boso.

174

Nieznajomy sięgnął po dzban, przepił, otarł wąsa i zapytał grzecznie:

- A cóż szkodzi je tylko przymierzyć? Czyż nie wyglądają na wygodne?

- Piękne są. Śliczności - zachwycili się ludziska. - Podobnych nie wkłada ani burmistrz Ostrołęki, ani łomżyński starosta, nawet kiedy wybiera się na dwór królewski do Warszawy. Lecz co mogą być warte takie butki w borze? Wśród ostrych zarośli i na mokrych piachach?

- Co warte? Najłatwiej sprawdzić w tańcu. Liche ciżmy obertasa nie wytrzymają, rozlecą się na kawałki-doradził młynarz, który niedawno wyniósł się z Przasnysza i na stałe osiadł w głębi królewskiej Zagajnicy.

- Słusznie powiadasz, gospodarzu. Sprawdzić buty trzeba. A zatem, która puści się ze mną w tany? - nieznajomy rozejrzał się dookoła i zaczął wskazywać palcem. - Może ty, jejmość Maciej owa? A może ty, jejmość Kowalicha? A może ty, jejmość Rudnikowa?

Niewiasty stropiły się. I trochę zaniepokoiły. Tańcować by rade, tylko że temu szlachcicowi coś dziwnie ze ślepiów patrzyło. Gdyby mu naprawdę jeno o taniec chodziło, rozglądałby się przede wszystkim za miodkami, a nie zapraszał je po kolei bez względu na wiek i figurę. No i skąd mógł znać ich familie?

Stanęły baby w gromadce i żadna jakoś nie śmiała pierwsza wysunąć się do przodu.

- Zatańcz z moją córką, wasza miłość - stara Kurpsiowa zdecydowała się wreszcie i pociągnęła dziewczynę za rękę. - Popatrz, dziewka jak malowanie. Liczko gładkie, oczy dwa czarne węgle, usta nikiej dzika malina, a przy tym wysoka i zgrabna niczym młoda sosenka.

- Zgoda, babo - nieznajomy podkręcił wąsa, lecz nie ruszył się z miejsca. - Jeno że z bosą dzieweczką tańcować nie mogę. Nie wypada. Przeciem szlachcic. I podeptać ją mogę. Lepiej niechaj włoży te czerwone butki.

- Ech, wasza miłość, kaprysisz bez potrzeby gorzej chorego dzieciucha - Kurpsiowa jakby zaczęła coś podejrzewać, ale ustąpić nie myślała. - Wasz-mościne butki nie godzą się dla młodej dziewuchy. Za wielgachne. Dobre są dla chłopa. A zresztą, daję ci słowo uczciwej zielarki, że nie będziesz dziś tańcować z bosonogą.

- Dajesz słowo, niewiasto? A skąd weźmiesz inne buty w borze? - nieznajomy szlachcic wychylił się ponad stołem i zerknął na nogi dziewczyny. Jednakże po próżnicy. Stopy młódki skrywały się pod długą spódnicą. A poprzez gęsto tkany samodział niczego dojrzeć się nie dało.

- Stara Kurpsiowa jedno ma słowo. I dla chłopa, i dla czarta - baba wzięła się pod boki. - Nie ufasz zielarce, która niejednego z podobnych do

175

ciebie wyciągnęła kostusze spod kosy? Nie chcesz zakręcić obertasa z moją Maryną? A to pal cię diabli! Idźże sobie, wasza miłość, choćby na samo dno piekieł.

Gość żywo podniósł głowę i spojrzał bacznie w oczy rozgniewanej zielarce. Jednak poza tym co powiedziała, niczego więcej wyczytać w nich nie zdołał. Bez słowa odsunął więc czerwone butki na bok, podniósł się z ławy i skłonił przed młódką.

Zagrały skrzypeczki, zabuczały basetle, zapiszczały dudy. Szlachcic z Kurpsiową córą ruszyli w tany.

Nieznajomy dni i noce musiał spędzać na zabawach i balach po szlacheckich dworkach, bo tańcował, jakby niczego innego w życiu nie robił. Żwawo wiódł dziewczynę po izbie, to ściskając ją w pasie, to znów kręcąc nią młynka. Wywijał przy tym hołubce, przytupywał i pohukiwał wesoło.

Ale i dziewczyna wiedziała co to taniec. Od początku dorównywała szlachcicowi. Zmieniający się krok i rosnące tempo przyjmowała ze śmiechem. Fruwała po izbie bez chwili wytchnienia zamiatając spódnicą glinianą polepę.

Gdzieś po godzinie obertasów, powolniaków, wywijanych, wyrwasów i zbójnickich nieznajomy szlachcic wyraźnie począł czerwienieć na gębie. Po następnej godzinie czoło pokryła mu rosa. Pod koniec trzeciej godziny jak gdyby zaczął tracić oddech, coraz głębiej wciągał powietrze, coraz częściej poświstywał przez nos. W czwartej raz, drugi i trzeci ugięły się pod nim kolana.

Za to Maryny zmęczenie nie imało się wcale. Nadal jaskółeczką fruwała po calutkiej izbie. Lekko, wdzięcznie niby na skrzydełkach.

- Dość. Wystarczy na dzisiaj - nieznajomy zatrzymał się nagle. Puścił dziewczynę, a sam ucapił się stołu. Chwilę sapał jak zmordowany niedźwiedź, potem siadł ciężko na ławie. Przypiął się do dzbana pełnego podpi-wku. I nie odjął go od ust, dopóki nie wysuszył do ostatniej kropelki.

Tymczasem Kurpsiową pociągnęła niewiasty za sobą. Szczelnym kręgiem baby otoczyły gościa.

- Chodźta i wy, kumowie! - krzyknęła zielarka do chłopów. - Trza teraz ocenić, czyje nogi lepiej przetrzymały długie tańcowanie. Unieś kieckę, Marychno.

Spłoniła się dziewczyna, ale posłuchała matki. Podniosła nieco barwną spódnicę.

Dopiero w tym momencie wszyscy zobaczyli, że nie była boso. Na nóż-

176

kach miała pantofelki. Ale nie takie miastowe, uszyte z cielęcej czy z wołowej skóry, lecz nie widziane tu nigdy trepki uplecione z jakiegoś łyka.

- Widzicie, żem nie zełgała - stara Kurpsiowa znowu wzięła się pod boki i natarła na nieznajomego. - Coś tak, wasza miłość,(gębę szeroko rozdziawił? Bacz, aby ci wróblisko nie wleciało do dziury.

- A bo... a bo takich ciżem nigdy nie widziałem - szlachcic fuknął spod ryżych wąsów. - Nie wiem, czy w ogóle można je uznać za buty?

- Masz, acan, wątpliwości? A niby dlaczego? - Kurpsiowa ściągnęła brwi

177

gniewnie. - Dobry bucik z safianowej skóry, dobry też i z lipowego łyka. Ważne przecie, że i jeden, i drugi chronią nogę w potrzebie. A że pantofelki Marychny nie wyszły z warsztatu łomżyńskiego czy ostrołęckiego szewca? A czymże moje dłonie gorsze od jakiegoś dratewki? Przypatrz się im dobrze, wasza miłość.

To mówiąc zielarka potrząsnęła groźnie kułakami tuż przed nosem przybysza.

- No tak... niby tak-zająknął się szlachcic cofając gwałtownie głowę.

- Kolej na ciebie, wasza miłość - Kurpsiowa pochyliła się nad ryżowło-sym. - Teraz ty podnieś nogę, abyśmy mogli przekonać się, co warte są te twoje buciki z czerwonej skóry, ze złotymi podkówkami. Wysoko dźwignij nogę, niechaj ludziska obaczą, co z obcasem i co z podeszwą?

Nieznajomy zawahał się. Zerknął pod ławę. Z wierzchu cholewki wyglądały wcale nieźle. Ale jak spody przetrzymały szalone obertasy? Zgadnąć trudno.

Zanim szlachcic zdecydował się, czy wypada mu spełnić życzenie zwyczajnej leśnej baby, doskoczył do niego młody kowal i pochwycił za nogę mocno niczym żelaznymi kleszczami. I zadarł ją tak wysoko, że nieznajomy omal nie zleciał na podłogę. W ostatniej sekundzie złapał się ławy.

Patrzą chłopy, patrzą baby i źrenicom własnym uwierzyć nie mogą.

Po czerwonym obcasie ze szczerozłotą podkówką ani śladu. Oderwał się widocznie przy którymś z mocniejszych hołubców. Zamiast obcasa -ogromna dziura. W dziurze zaś zamiast ludzkiej pięty - czarne kopyto.

- Ludzie miłościwi, toć to nie człowiek, ale leśny diabeł - jęknął młody kowal. - Sam Boruta. Szlachcic, tyle że z piekła rodem.

- Kumotry, do roboty, łapta co rychlej za drągi - pierwszy oprzytomniał młynarz sięgając po miotłę. - Prać Borutę za wszelkie nieszczęścia, jakie sprowadził na nas w borze. A potem związać biesa powrozami i zaciągnąć do Łomży albo Ostrołęki. I jak należy wykąpać go tam w wodzie święconej .

Trzeba przyznać, iż pomysł młynarza był przedni. Niestety, jak to często u nas bywa, na dobrym pomyśle wszystko się skończyło. Leśny diabeł okazał się szybszy i sprytniejszy. Nie czekając na to, co może wydarzyć się za chwilę, wrzasnął z całej siły:

- Chłopy, baby, patrzcie lepiej, co błyszczy tam w kącie! Ani chybi, oto szczerozłota podkowa, com ją zgubił w tańcu. Widział kto z was tyle złota w kupie? Oj, bogaty będzie ten, kto pierwszy ją podniesie i skryje za pazuchą. Ale kto będzie tym pierwszym?

178

Zakotłowało się w młynowej izbie, że opisać nie sposób. Z piskiem rzuciły się baby i dziewki w stronę skarbu. Śmignęli za nimi chłopy zapominając o bożym świecie i o diable Borucie. I nie dziwota, każdy bowiem wolałby być bogaty aniżeli biedny. Podobnego harmideru nie słyszano jak Zagaj nica Zagaj nicą.

Wyciągają ludziska ręce na wyścigi, przepychają się, wrzeszczą. Gdzież ten piekielny obcas? Gdzie złoto?

Na podłodze widać jeno garstkę świeżego popiołu. I czuć swąd rozchodzący się z kąta.

W tym samym momencie drzwi młyna otworzyły się same ze skobla i z hukiem wyleciały z zawiasów. Gwałtowny przeciąg zdmuchnął łuczywo zatknięte u komina nad piecem. Diabelskie ciemności ogarnęły izbę.

Kiedy znowu zaświecono łuczywo, ława była pusta. Tylko kowal macał przed sobą rękami, ani rusz nie mogąc pojąć, w jaki sposób więźniowi udało się czmychnąć.

Wyskoczyli ludziska z kijami za próg, ale nadaremnie. Po Borucie ani widu, ani słychu. Jeno gdzieś w konarach stareńkiego dębu zachichotał jakiś głos przenikliwy i straszny, aże ciarki przebiegły po plecach i babom, i chłopom.

- Słyszycie? Boruta się śmieje - szepnął któryś z puszczaków żegnając się z rozmachem. - Jeszcze sobie z nas szydzi, diabeł przeklęty.

- Jaki znów diabeł? Przecież to zwyczajny puszczyk. Nocne ptaszysko - usiłował wyjaśnić kowal, od maleńkości rozmiłowany w ptasich trelach. Nikt go jednakże nie chciał słuchać. Każdemu milsza była własna wiara w czarty i cuda.

Złamany obcas ze złotą podkówką i czerwone buciki, pozostawione przez Borutę na stole, zamienione w garść popiołu wiatr rozwiał na cztery strony świata. Diabelskie złoto nie wzbogaciło nikogo. Za to puszczacy od tamtej pory przestali chodzić boso. Stara Kurpsiowa nauczyła ludzi wyplatać z lipowego łyka borowe chodaczki.

Kiedy puszczacy pojawili się na ostrołęckim rynku w lipowych łapciach i opowiedzieli panu staroście przygodę z leśnym Borutą, rajca miejski, imć Pankracy Dratewka, prychnął pogardliwie:

- Phi, diabła warte i tamte czerwone cholewki Boruty, i te wasze lipowe kurpsie zielarki Kurpsiowej. But ma być butem szewskim, i basta.

Rajcowie ostrołęccy przytaknęli mu zgodnym chórem. Człek zamożny i szanujący się powinien chodzić na tym świecie w butach z dobrze wypra-

179

wionej skóry cielęcej albo wołowej, zeszytych i podbitych na zacnym kopycie, a nie w jakichś tam lipowych chodakach.

Najpierw rajcowie, a w ślad za nimi i pozostali mieszczanie w Ostrołęce i w Łomży obuwie z łyka nazwali wzgardliwie kurpsiami, natomiast noszących je puszczaków Kurpikami lub Kurpiami.

Wiele dziesiątków lat minęło, zanim te dwa słowa nabrały godnego znaczenia, Kurpiowie zaś zaczęli być dumni z tego, że są właśnie Kurpiami.

Dzisiaj o dzielnych Kurpiach i o Puszczy Kurpiowskiej uczą się dzieci w szkole, za to o imci Pankracym Dratewce nie pamiętają nawet najstarsi dziadkowie. Imię ostrołęckiego majstra zachowało się jedynie w naszej legendzie.

No i bardzo dobrze. Wszakże i sławne niegdyś buty szewców ostrołęckich również przeszły do legendy.

Skarby

nocy świętoj ańskiej

pod Kadzidłem

Młynarz Mateusz z niecierpliwym pochrząkiwaniem i sapaniem wdrapał się po drabince na poddasze, gdzie zaczął targać syna za ucho, wołając niezbyt głośno, aby nie dosłyszał go ten, kto nie powinien:

- Bartłomiejku, zbudź się! Czas najwyższy na ciebie. Pierwsze gwiazdy mrugają już na niebie. Wstawaj i ruszaj w las, jeśli nie chcesz, aby uprzedzili cię jacyś szybsi spryciarze. Choćby któryś z puszczańskich bartników, rudników czy smolarzy. W zeszłym roku nie udało ci się, synku. Może teraz będziesz mieć więcej szczęścia i powrócisz do młyna bogaty. Bogatszy i od ostrołęckiego starosty, i od samego pana wojewody.

- Jeszcze kapinkę se podrzemię - wymamrotał młodzik nie otwierając oczu. - Zmęczonym okrutnie, tatku. Do lasu zdążę przecie. Do północki jeszcze daleko.

- Żadne daleko - zirytował się młynarz Mateusz i pociągnął z całej siły za derkę. - Wyłaź natychmiast, bo zlezę do sieni po biczysko i wygarbuję ci porządnie skórę. Zapomniałeś, leniwa duszo, coś mi obiecał? Kwiatu paproci idźże szukać do boru.

Każdy człek żyjący w Puszczy-Zagajnicy wie doskonale, że kwiat paproci przynosi wielkie bogactwo temu, kto go odnajdzie pośród leśnych gąszczy. Cała bieda w tym, iż paproć kwitnie tylko raz w roku, nie częściej. I to latem, dokładnie wtedy, kiedy dzień zrównuje się długością z nocą. A wypada to w noc świętego Jana. Czyli w świętojankę. Albo po prostu w sobótkę, co oznacza dokładnie to samo.

Bartłomiej ziewnął szeroko, przetarł kułakiem zaspane powieki i wsunął stopy w trepy. Bez pośpiechu zszedł do kuchni, aby pożegnać się z matką.

181

Już za progiem młynarz Mateusz przytrzymał syna za kubrak i ostrzegł:

- Z gołymi rękami do boru się nie chodzi, Bartłomiejku. Zagajnica to nie struga z piskorzami i nie wądół pełen karasi. W puszczy niebezpiecznie.

- W świętą noc? W świętojankę?

- Głupiś, synku. Dziki zwierz, kiej głodny, nie rozróżnia nocy zbójeckiej od świętojańskiej. Na wszelki wypadek weź ten ostry nóż ze sobą.

Kiedy chłopak wsunął nóż za pasek, młynarz pouczył go jeszcze:

- Jeno uważaj na siebie, Bartłomiejku. Z diabłem leśnym nie gadaj, z wiedźmami moczarowymi się nie zadawaj, wilkołakom zawsze schodź z drogi. I nie ganiaj po borze za dziewuchami z puszczańskich wiosek.

- A dlaczegóż to, tatku? - chłopak aż gębę rozdziawił ze zdumienia. -Na świętojankę wybierają się przecie wszystkie chłopaki i prawie wszystkie dziewczyny. Także Maryśka od Szablaków, i Jagódka od Rudników, i Na-talka od Ko woli, i Kasieńka od Parzychów, i Ceśka od Pajków. Dziewki urodziwe kiej by krew z mlekiem. I robotne w obejściu. Czemu mi ich wzbraniacie, tatku? Nie chcielibyście z matką którejś z onych dziewuch za synową?

- Nie pora teraz na amory. Nie o żonce, ale o kwiecie paproci pilnie myśl dzisiejszej nocy, Bartłomiej ku-zniecierpliwił się młynarz Mateusz. -Przez trzydzieści lat w każdą nockę świętojańską szukałem tego zaczarowanego kwiatu i nie powiodło mi się ani razu. Może więc tobie się poszczęści? No, idźże już, synku, bo sprytne puszczaki ubiegną cię i sprzątną nagrodę sprzed nosa. Pamiętaj, że dzisiejszej nocy cała młódź bawić się będzie w lesie.

- A dokąd iść, tatku? W którą stronę? Lasy tu wielgachne. A i zagajników z paprocią niemało.

- Najlepiej pośpieszaj w kierunku Kadzidła, Bartłomiejku. Starzy pu-szczacy powiadają, że w tamtych lasach rośnie najwięcej gęstej paproci. A wiadomo chyba, że tam gdzie jej najwięcej, tam może się trafić i taka, która zakwitnie pośrodku nocy. No, ruszaj że wreszcie, synku, bo cierpliwość stracę z kretesem.

Rzekłszy to, rozpiął pasek na ogromnym brzuchu.

Młynarzowy syn mruknął coś brzydkiego pod nosem, gdyż głośniej nie śmiał, czując respekt przed ojcowskim rzemieniem. Pod pachę wcisnął mocniej zawiniątko z kiełbasą i pajdą razowca przygotowane przez panią matkę i rad nierad skierował się w las, na dróżkę do Kadzidła.

W pewnej chwili na leśnej ścieżynie dopędziło go dwóch młodych pusz-czaków. Poznał ich od razu. Byli to Jacek i Wacek, synowie Bartosza Piaś-

182

cika, starszego bartnika spod Durlasów. Bliźniacy podobni do siebie niczym dwie kapki koziego mleka. Junacy nie bojący się ani dzikiego zwierza, ani leśnych diabłów, Boruty, Smrodnika czy Paskudy.

- Idziesz skakać przez święty ogień wraz z innymi chłopakami? Stosy j ałowca płoną już na polanach. O, łunę od ognia tam widać - zagadnął młynarczyka Jacek. - Gzy może wybierasz się szukać kwiatu paproci?

- Śpieszysz się, ażeby potańcować z naszymi dziewuchami przy świetle księżyca i puszczać wianki na strudze? - wnet potem zapytał go Wacek. -Czy wolisz połazić po lesie za czarodziejskim kwiatem?

- Tatulo kazali nie mitrężyć czasu bez potrzeby i nie gadać z byle kim po drodze - odpowiedział im Bartłomiej, przestępując z nogi na nogę. -Kazali nie bawić się przy ognisku i nie tańcować z dziewczynami, lecz pilnie szukać kwiatu jednej nocy. Dziad proszalny przysięgał na wszystkie świętości, kiedyśmy gościli go we młynie, że ten, kto znajdzie kwiat paproci, będzie widzieć wszelakie skarby zakopane w ziemi, jak gdyby leżały pod czystą kałużą. Będzie więc człekiem najbogatszym w caluśkim królestwie.

- A to się dobrze składa, przyjacielu, bo i my idziemy do boru szukać kwiatu paproci! - wykrzyknęli naraz dwaj bracia podobni do siebie nikiej dwie krople miodu. - We trzech łatwiej opędzimy się przed biesami, które strzegą paproci zakwitłej w Zagajnicy. A trzeba ci jeszcze wiedzieć, przyjacielu, że od rozmaitych czartów, nocnych strzyg, wiedźm o zimnych palcach i straszliwych nocznic dzisiaj aż się roi za każdym krzakiem. Na tę noc do naszych borów przylatują nawet czarownice z Łysej Góry, aby dopomóc złym duchom w upilnowaniu cudownego kwiatu przed zerwaniem.

- Kiedy tatulo kazali mi samemu szukać onego kwiatu - odpowiedział Bartłomiej i w wielkim zakłopotaniu zmierzwił czuprynę i bez tego przypominającą stóg siana. -1 nie pozwolił dzielić się znalezionymi skarbami z nikim. A i ja przecie też mam swój rozum i rachować potrafię. Wiem, że jeden skarb dla jednego, toć to znacznie więcej niźli jeden skarb podzielony aże na trzy części.

- Co tam dźwigasz? Kiełbasę? - Jacek pociągnął nosem, udając, iż nie dosłyszał ostatnich słów młynarczyka. - Oho, doskonale wędzona, przyjacielu. Czuję to z daleka.

- My zaś mamy plastry świeżutkiego miodu w kobiałce. Aj, jakie słodkie i pachnące. Podobnych nie znajdziesz ani u kramarek w Ostrołęce, ani u straganiarek w Łomży. Chcesz, podzielimy się później w borze. Ty nas poczęstujesz kiełbaską, a my ciebie miodem - dodał szybko Wacek. - Zo-

183

baczysz, po lipowym miodzie każde zmęczenie mija, jakby ręką odjął. Kiedy utrudzimy się, łażąc godzinami po miękkim mchu i wilgotnym piasku wśród zarośli, przydadzą się nam trzem nowe siły zrodzone po przełknięciu plastra miodu.

- Miód słodki - przyznał Bartłomiej po krótkim namyśle - ale skarb stokroć słodszy. Nie mam zamiaru dzielić się złotem z nikim. Najlepiej więc będzie, jeśli wy pójdziecie swoją drogą, a ja swoją. Komu się poszczęści, ten zostanie bogaty niczym starosta. Albo wojewoda. Albo książę. A kto będzie mieć pecha w świętojankę, pozostanie jeno przy swoim lipowym miodku.

- Albo przy wędzonej kiełbasie, jaśnie wielmożny książę! - odkrzyknęli jednogłośnie bliźniacy i jak na komendę odwrócili się plecami do młyna-rzowego syna. Wkrótce skręcili w prawo i zniknęli w ciemnościach.

- A to ci sprytne te sosnowe szyszki. Chcieli mi podstępem ukraść tyle złota i klejnotów. Niedoczekanie - burknął młynarczyk w ślad za wesołym śmiechem cichnącym w oddali. Następnie na wszelki wypadek splunął za siebie przez lewe ramię, ażeby odpędzić precz diabelskie moce, i pomaszerował w swoją stronę.

Uszedł pewnie z milę, albo i ze dwie, gdy nagle potknął się o niewidoczny w mroku korzeń. Chcąc się złapać czegokolwiek machnął gwałtownie ręką w powietrzu. Zawadził pewnie o jakąś złamaną gałąź, bo raptem poczuł piekący ból. Pociemniało mu w oczach.

- Ażeby cię piekło pochłonęło -jęknął głośno i wetknął zraniony palec w usta.

- Mówiłeś coś, chłopcze? Stało ci się coś niedobrego? Szukasz czegoś w borze po nocy?

Bartłomiej podniósł głowę i szybko wyjął palec z gęby. W świetle księżyca, który akurat wyjrzał zza obłoków, zobaczył nieznajomego mężczyznę w uniformie przypominającym strój królewskich strzelców.

- Skaleczyłem się, panie strażniku, ale to nic strasznego - wymamrotał zaskoczony i trochę wystraszony. - Szukam zaś pilnie tego, czego o tej porze w puszczy szukają również i inni.

- Aha, kwitnącej paproci? - domyślił się nieznajomy od razu. - Faktycznie, wielu was dzisiaj włóczy się po lesie. Marzysz więc i ty o skarbach zbójeckich zagrzebanych w ziemi, pod mchem albo pod piaskiem naszego boru?

- Ano, właśnie - przytaknął skwapliwie młynarczyk. - Tatulo owe skarby łotrzyków puszczańskich kazali mi odnaleźć w puszczy. Ino widzi mi

184

się, że bez kwiatu paproci nijak sobie nie poradzę. Nie wiecie, panie strażniku, gdzie szukać cudownie kwitnącej rośliny?

- Może i wiem, rambarbarum belzebubum - odpowiedział zagadkowo nieznajomy.

- A to bardzo dobrze, panie strażniku. Połowę znalezionego złota oddam ci za pomoc - uradował się chłopak i zakrwawiony palec wetknął znów do gęby.

- Pogadamy zaraz i o ukrytych skarbach. Wpierw przytrzymaj mi ten rulon. Nie, nie jedną ręką. Dwiema, chłoptasiu. Kubrak dopiąć muszę, bowiem ziąb coraz większy się robi. O, już w porządku. Czy wiesz, gdzie rosną Trzy Diabelskie Dęby pod Kadzidłem?

- Pewnie, że wiem. Od strony rzeki, od Rozogi. To wcale niedaleko stąd, panie strażniku.

Nieznajomy przyciszył głos.

- Pod środkowym, najwyższym z drzew znajdziesz niewielką, lecz gęstą kępę paproci. Rozgarnij ją, chłoptasiu, a obaczysz cudowny kwiat. Nie przegapisz go, bo jaśnieje niczym tysiąc świętojańskich robaczków.

- E, nie przegapię. Tylko że... - zawahał się młynarzowy synalek - podobno piekielne biesy nie dopuszczają grzesznych ludzi do kwitnącej paproci. Mamią biedaków, oszukują i wyprowadzają podstępnie na trzęsawiska. I topią okrutnie w błocie. Ponoć wielu śmiałków zaginęło w moczarach bez nijakiego śladu, panie strażniku.

- Dam ci na biesów wyśmienitą radę. Zapamiętaj zaklęcie - nieznajomy pochylił się i szepnął coś chłopakowi do ucha. - A teraz bywaj, młynarczyku. I do rychłego zobaczenia. Szybszego, niźli możesz się spodziewać.

- Bywaj zdrów, panie strażniku - odkrzyknął mu Bartłomiej i nie zwlekając pośpieszył w kierunku Kadzidła. Gdyby, zanim ruszył, zerknął na ziemię, z pewnością dostrzegłby ślad odciśniętych kopyt i natychmiast domyśliłby się, z kim gadał. No, ale nie zerknął i się nie domyślił.

Zadowoleni byli obydwaj. Młynarzowy syn, bo wreszcie wiedział, gdzie szukać kwiatu paproć;,*a także i dlatego, że nie musiał oddawać połowy znalezionych skarbów, o czym nieznajomy najwidoczniej zapomniał. Zaś strzelec królewski, a właściwie diabeł Boruta, bo on był owym nieznajomym, z tego, że na rulonie cielęcej skóry miał krwawy odcisk palca, zrobiony mimowolnie przez chłopaka. Wedle praw piekielnych odcisk taki zastępował podpis. Nad podpisem wystarczyło tylko dopisać odpowiedni tekst i człowiecza dusza stawała się własnością Lucypera. A o to wszakże Borucie chodziło.

185

Niestety, tamtej nocy w ślad za szczęściem pech kroczył. Zaledwie Boruta zatrzymał się przed wejściem do piekła, cielęcą skórę wyrwał mu wilk i porwał na strzępy. Pech nie ominął i młynarczyka. Ale o tym za chwilę.

Początkowo Bartłomiej nie dostrzegał pojedynczych diabłów śledzących go zza krzaków. Dopiero kiedy znalazł się pod Trzema Diabelskimi Dębami, zastąpiło mu drogę ze dwadzieścia leśnych czartów uzbrojonych w widły. Albo ze czterdzieści. Cały piekielny regiment.

- Mamulku, tatulku, ratujcie swego syna! - wykrzyknął, trzęsąc się ze strachu. Lecz zaraz przypomniał sobie zaklęcie, którego nauczył go strzelec

186

królewski, i wrzasnął z całej siły: - Rambarbarum belzebubum! Rambar-barum lucyperum! Won, biesy, do dziupli!

Diabelski regiment zniknął w okamgnieniu, jak gdyby zapadł się pod ziemię. Już bez nijakich przeszkód Bartłomiej rozchylił liście paproci i sięgnął po kwiat jaśniejący cudownym blaskiem.

Ojeju, muszę go dobrze ukryć. Aby mi go nie odebrali zbóje. Albo te dwa podstępne bliźniaki starego bartnika spod Durlasów - pomyślał i szybko wsadził zerwany kwiat paproci do buta. - Sprytniem to sobie wykoncy-pował.W chodaku pod piętą cudownego kwiatu nikt przecie szukać nie będzie".

I zawrócił.

Na niewielkiej polanie pośród wiekowych grabów zobaczył pod ziemią skrzynie pełne złotych monet.

- To pewnie bogactwa karawany kupieckiej śpieszącej z Rzymu na Ruś, o której opowiadał nam kiedyś dziadek - westchnął wniebowzięty. - Kupców obłupili zbóje puszczańscy i zdobycz widocznie ukryli tutaj. Musimy przyjść z tatulem i wszystkie te bogactwa przenieść do naszego młyna.

Nieco dalej, w starej dąbrowie, znowu przystanął na chwilę. Tu również ujrzał dziewięć glinianych dzbanów z kosztownościami, o jakich nie śniło się chyba nawet i królowi. Widział skarby dokładnie, zupełnie jak gdyby spozierał pod ziemię przez dziurę w płocie.

- A to pewnie skarby samego Pysznego Janka, najsławniejszego zbója Zagajnicy. I po nie przyjdziemy z tatkiem - szepnął pod nosem i rozmarzył się. - Za tyle drogocenności kupimy sobie książęcy zamek. I kilka wsi wraz z chłopami, aby na nas pracowali. Ech, co za wspaniałe życie mnie czeka. Nic nie będę robić, jeno każdego dnia zjadać pół furmanki kiełbas i popijać antałkiem przasnyskiego piwa.

Na wieść o znalezieniu kwiatu paproci przez syna, młynarz Mateusz ze szczęścia o mało nie dostał prawdziwego kręćka. Przez godzinę skakał po podwórzu z radości i ryczał na cały głos wszystkie piosenki, jakich nauczył się od dziecka.

Zamilkł i zbaraniał dopiero wtenczas, kiedy okazało się, że w chodaku Bartłomieja nie ma nawet śladu po kwiecie paproci, nawet listeczka. Najwidoczniej kwiat wysunął się spod pięty i wypadł z buta. Szukać go teraz, to jakby szukać wiatru w polu.

- Całe szczęście, że widziałeś owe dwa skarby zbójeckie ukryte pod ziemią i dobrze wiesz, gdzie je znaleźć - pocieszył się wreszcie młynarz. - Ju-

187

tro wykopiemy je i przeniesiemy do loszku pod młynem. Mam nadzieję, że oznaczyłeś tamte miejsca krzyżykami?

Każdy przezorny człowiek, któremu udało się zerwać kwiat paproci, a potem wypatrzyć zbójeckie skarby pod ziemią, zaznaczał sobie to miejsce odpowiednim znakiem. Najlepiej dwoma patykami położonymi na krzyż. A to dlatego, aby świętego znaku nie tknęli czarci i nie przenieśli go gdzieś indziej.

Bartłomiej zbladł, grzmotnął się kułakiem w czoło, aż zadudniło, i jęknął rozpaczliwie:

- Zapomniałem, tatku. Nie oznaczyłem moich skarbów. Myślałem, że pójdziemy tam jutro z kwiatem paproci i odnajdziemy bez trudu i złoto, i klejnoty.

Potem aż do sędziwego wieku Bartłomiej włóczył się z rydlem po lasach nad Rozoga. Łaził, jęczał, stękał i oczy do łez wypatrywał. Wszystko nadaremnie. Bez kwiatu paproci złamanego szeląga pod ziemią dostrzec nie potrafił. Kopał więc w każdym miejscu, które choć trochę przypominało mu tamto ze skarbami zapamiętane w noc świętojańską. Przez długie lata narobił tyle dziur pod drzewami, że śmiała się z niego cała puszcza. I od tych dziur nazwała go borsukiem.

Wierzcie, nie wierzcie, ale starzy ludzie powiadają, że znany dziś w Puszczy Myszynieckiej ród Borsuków wywodzi się właśnie od potomków tamtego młynarzowego syna.

Jak mości Rogowski

przegrał

ze smolarzową Maryj ką

Dawno, dawno temu na każdej głuchej polanie pośród boru mieszkały sobie leśne diabły. Rozmaite. Boruta mający się za puszczańskiego władcę i Rokita płatający złośliwe figliki, komu się tylko nadarzyło. Czart Dęboróg przybierający postać odyńca śmierdzącego za dnia siarką i zgniłym jajem oraz czart Odmieniec, pokraka o krwawym pysku i ogonie z jałowcowego chrustu. A także bies Gniewnik, okrutny i straszliwy w złości. A jeszcze Chejdasz i Kiczka, Latawiec i Kozyra, Rozbój i Rogalec. I całe mrowie innych Belzebubowych dzieci.

Akuratnie w tym samym czasie na skraju Kolna, tuż za bramą grodzką stała uboga chałupa smolarza Mieczka i jego żony Maryjki.

Smolarz Mieczek jak to prawie każdy puszczański smolarz pracowity był, poczciwy i serdeczny, tyle że odrobinę mrukliwy. Bez zbytniej potrzeby ust nie otwierał, albowiem niegłupie słowa cenił sobie równie wysoko jako i dobrą robotę. Za to jego Maryjka dokładnie na odwrót. W caluśkim Kolnie nikt z jej gębą wyścigu nie wygrał. Językiem obracała szybciej aniżeli kołowrotkiem. Terkotała od wczesnego świtu do późnego zmierzchu, a że przy tym była jeszcze i swarliwa, przyszła taka chwila, iż mieszkańcy Kolna zaczęli jej unikać! Nawet smolarzowy sąsiad Maćko, od lat przygłuchy na obydwoje uszu od zbójeckiego uderzenia maczugą, wolał gadać do siebie niż z j ej mość Maryj ką.

Jedynie smolarz Mieczek miał na żonę sposób, skuteczny i wypróbowany. Kiedy już nie mógł z nią wytrzymać w chałupie, wołał szybciutko:

- Masz rację, serce moje. Masz całkowicie słuszność. Później opowiesz mi wszystko dokładnie, teraz muszę lecieć do boru smołę pilnie topić. Bo widzisz, serce moje, najwyższa pora zdobyć trochę grosiwa.

189

Łapał siekierę, osełkę i krzesiwo, bochen razowca pakował do kobiałki uplecionej z sosnowych korzonków i już go nie było. Ile sił w nogach zmykał do lasu. Krył się w mało dostępnych uroczyskach nad Pisą, aby tam wreszcie odsapnąć i nałykać się spokojnego powietrza.

Smolarzowa Maryjka miała potem pretensję do męża, że za często znika z domu, gdy ona, biedula, nie ma sobie ani z kim pogadać, ani z kim się podroczyć.

Do smolarza miał również żal i kolneński pleban. Nie, nie o ciągłe ucieczki z chałupy do boru, bo te księżulo dobrze rozumiał i rozgrzeszał, lecz o baj dury i niegodziwości, jakie Mieczek w karczmie przy piwsku lubił rozpowiadać o niebie i o czyśćcu.

- Ja? Rozpowiadam niegodziwości? Baj dury i niestworzone rzeczy? -dziwował się smolarz, kiedy kowal Ambroży doniósł mu do lasu, co też ksiądz pleban ogłosił z ambony w ostatnią niedzielę. - Ależ to nie żadne niegodziwości, lecz najprawdziwsza prawda. Przecie nie kto inny, jeno sam przewielebny pleban powiadał, iż po śmierci bardzo grzeszne ludziska pójdą wprost do piekła, mniej grzeszni zaś jakowąś dobę będą pokutować w czyśćcu, zanim dostaną się do nieba. Mnie czyściec po prostu ominie. Po śmierci od razu prościutką ścieżyną polezę między chmury, aż do samiuś-kiego nieba. A to dlatego, że święty Pieter za czyściec uzna mi lata spędzone na ziemi z moją Maryj ką. No, a poza tym, kumie drogi, przewielebny pleban niechaj mi smołą piekielną z ambony nie grozi, bo dla smolarza rozpalona smoła wszakże nie pierwszyzna. Ani jej smród, ani jej gorąc.

- Ale ksiądz powiadał nie o smole topionej w borze z sośniny, lecz o smole piekielnej, warzonej przez sługi Belzebuba, sąsiedzie.

- Kumie Ambroży, a cóż to takiego owo diabelskie piekło? - smolarz Mieczek roześmiał się na cały głos i wzruszył ramionami. - Życie z moją Maryj ką, oto co znaczy prawdziwe piekło.

- Co prawda, to prawda, sąsiedzie - kowal nie miał wątpliwości, - Pleban pewnikiem tak gada, bo nie żył ani dnia z jejmość Maryj ką.

Pewnego razu smolarz powrócił jak zwykle po tygodniu z lasu, a tymczasem w chałupie pusto i cicho. Nigdzie nawet żywego ducha.

- Maryjko, serce moje, gdzieżeś się straciła? -wołał zaniepokojony, kiedy już zajrzał i do piwniczki, i na strych, i do komory. - To ja, twój Mieczek. Sikoreczko, gdzieżeś? Chyba mi nie uwierzysz, ale stęskniłem się za twoim słodkim świergotem.

- Smutną nowinę ci niosę, sąsiedzie. Nie usłyszysz już nigdy więcej swojej sikoreczki - Maćko z sąsiedztwa wetknął głowę przez próg. - Jej-

190

mość Maryjka na grzyby poszła przed pięcioma dniami. Niestety, nieopatrznie aż na Zbójecką Polanę. Tam, gdzie przy spalonej karczmie ostała się jeno zdradliwa studnia. Pochyliła się nad dziurą, bo jako każda baba ciekawa była wszystkiego, a wtenczas cosik ją ucapiło i pociągnęło w dół. Pewnikiem złych duchów to sprawka. Nie zobaczysz już swojej Maryj ki, sąsiedzie. Odeszła od ciebie na zawsze.

- Przed pięcioma dniami, powiadasz, kumie drogi? Pójdę obaczyć na Zbójecką Polanę. Może nie utonęła, nieboga? Da pan Bóg, może jeszcze zipie.

Nie czekając wsunął siekierę za pasek, zawarł drzwi na kołek i ruszył w las.

Ledwie wlazł między stare chojary, z gałęzi zeskoczył czart Odmieniec i zaskomlił zupełnie nie jak diabeł:

- Smolarzu, smolarzeńku, pośpieszaj na ratunek nieszczęsnemu Chej-daszkowi. Złotego dukata dostaniesz ode mnie za wyciągnięcie kamrata z okrutnej biedy.

- Czemu nie, mości Rogowski. Jeno wpierw obaczę, co z moją Maryj-ką. Zawszeć bliższa koszula ciału niźli diabelski serdak - zgodził się smolarz Mieczek chowając monetę do sakiewki, po czym pomaszerował żwawo w kierunku Zbójeckiej Polany.

Nieco dalej, tuż za Topielcowym Trzęsawiskiem, z dziupli starego dębu wyjrzał Rogalec. Trzęsąc brodą wystękał płaczliwie:

- Mieczusiu, miej serce i dopomóż w nieszczęściu. Ulituj się nad moim kamratem. Ocal biedaka.

- Mówisz pewnie o Chejdaszu? - domyślił się smolarz bez trudu.

- O nim. O nim, Mieczusiu. Sztuki złota nie pożałuję za dobre serce i wysiłek.

- Zgoda, mości Rogowski. Pomogę twojemu kamratowi. A i złoty du-kacik się przyda. Daj go tu. Jednakże najpierw zaglądnę do mojej Maryjki, do mojej żoneczki, a wnet potem zajmę się Chejdaszem. Wytrzymał diabeł ogoniasty tyle, wytrzyma jeszcze odrobinę.

Nie uszedł i połowy mili, gdy z kępy jałowca wyskoczył rogaty Kiczka i począł skamleć, a minę miał przy tym, jakby go kto pałką obił na dobranoc.

- Ratuj mi kamrata, smolarzu, smolarzeńku. Biedny Chejdaszek jęczy i płacze, aże szyszki lecą z sosen niby od wielkiej wichury. Bez twojej pomocy biedaczysko nijak nie wylezie ze straszliwej pułapki. Dam ci złotego dukata, jeśli go tylko ocalisz.

- Zaraz, zaraz, mości Rogowski. Co wam wszystkim dzisiaj tak śpiesz-

191

no? Pali się w borze czy co? Wydostanę ci kamrata z biedy, lecz wpierw zajrzę do mojej Maryj ki. Dukatem nie wzgardzę, jednakże sam pojmujesz, diabełku, żem żenił się z Maryj ką, a nie z twoim ogoniastym Chej daszkiem.

Co rzekłszy kolejnego szczerozłotego dukata wcisnął do sakiewki i dalej puścił się biegiem, jako że do Zbójeckiej Polany pozostało już ze dwieście albo i trzysta kroków.

Kiedy smolarz Mieczek pochylił się nad studnią, ujrzał w głębi diabła Chejdasza, spoglądającego błagalnie do góry i wyciągającego ręce.

- Ratuj mnie, puszczaku! Pomóż mi stąd wyleźć. Szybko. Jak najszybciej , bo dłużej nie zdzierżę. Łeb mi pęka. Czuję, że zaraz się rozleci na czterdzieści kawałków. Oszaleję! Zbzikuję! Dostanę kręćka!

- Cóż mam robić, mości Rogowski?

- Mówiłem już, puszczaku. Dopomóż mi wyleźć z tej przeklętej studni. Podaj mi kawał sznura. Jakąś gałąź. Albo pasek. Tylko migiem.

Mieczek odrzucił siekierę na bok, do dwułokciowego rzemienia dowiązał pasek wyciągnięty z portek i trzymając mocno za jeden koniec, drugi opuścił do studni.

- Złapałeś pasek, mości Rogowski?

- Złapałem, puszczaku. Ciągnij teraz.

Smolarz zaparł się nogami o kamień i pociągnął z całych sił. Bez skutku. Szarpnął jeszcze raz. I jeszcze. Zasapał się z ogromnego wysiłku, a pasek nawet nie drgnął.

- Cóż się tam dzieje? Mości Rogowski, na co czekasz? Wyłaźże, bo cierpliwość i siły stracę.

- Kiedy nie mogę - jęknął diabeł płaczliwie. - Baba trzyma mnie za ogon i nie puszcza.

- Baba? Jaka znów baba? - zdumiał się smolarz i w tej samej chwili wspomniał słowa przygłuchego Maćka. - A może to nie żadna baba, jeno po prostu moja Maryjka? Moja słodka sikoreczka?

- A juści, że nie kto inny - ze studni wydobył się dobrze mu znany głos. - Nareszcie mam tu z kim pogadać. Nie wypuszczę diabełka z garści, dopóki nie opowiem mu wszystkiego do końca. A trochę mi jeszcze zostało.

- Puszczaku, ratuj, nie zwlekaj! Od pięciu dni męczy mnie ta baba. Nie wytrzymam dłużej jej gadania. Łeb mi pęka, rogi odpadają i uszy puchną. Mówiłem, zaraz oszalaję! Zbzikuję! Dostanę kręćka!

- Maryj ko, serce moje, puść biedaka - wstawił się smolarz za leśnym czartem - bo ducha wyzionie na dnie studni bez nij akiego dla nas pożytku.

192

ііЖП«ЩЩ\

Ту

г '


ЛлЛ


и

1$¥АМн

mi

Ifhim

PIW*"

ТтЯініігЛтЯВВрл

і .,. І

- O właśnie, właśnie. Wywdzięczę ci się, puszczaku. Słowo borowego biesa. Cudownego lekarza z ciebie uczynię, najcudowniejszego pod słońcem. Jeno rozkaż babie, ażeby uwolniła mój ogon. Przecie mi go urwie.

- Wypuść diabełka, Maryjko. Słyszałaś? Bardzo proszę o to. W zamian z diabelską pomocą doktorem zostanę. A to i dla ciebie lepiej, sikoreczko moja.

Uwolniony Chejdasz ledwie stanął na ziemi, krzyknął uszczęśliwiony:

- Chwała ci, puszczaku. Ocaliłeś mi i ogon, i życie. A teraz zapamiętaj, co powiem. Za dwa tygodnie wlezę do brzucha córce łomżyńskiego starosty. Kiedy zachoruje i żadne leki ani medycy dopomóc jej nie zdołają, ty pojaw się w Łomży. Dasz dziewce kwartę malinowego soku, ja zaś wy lezę po cichutku, i ozdrowieje. Od starego sknery żądaj dziesięciu złotych dukatów zapłaty. Po miesiącu to samiuśko uczynimy.z jedynaczką starosty w Ostrołęce. Człek to równie zamożny, ani chybi nie pożałuje ci drugiej dziesiątki. Aha, pamiętaj, puszczaku, że na tym już koniec. Kwita będzie z nami. Jeśli usłyszysz o trzeciej chorej na brzuch, nie waż się przychodzić, bo jej nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz. Duszę trzeciej muszę mieć koniecznie. Muszę się nią okupić w piekle za umowę z tobą.

Smolarz Mieczek kiwnął głową na zgodę, po czym rzucił koniec rzemienia do studni. Na widok gramolącej się jejmość Maryj ki, diabeł wrzasnął przeraźliwie i pomknął w krzaki. Jeno smród okropny pozostał po nim i długo jeszcze unosił się w powietrzu.

Dalej wszystko potoczyło się zgodnie z czartowym planem.

Piękna Barbarka, której nie potrafił dopomóc nawet medyk sprowadzony aż z Warszawy, po kwarcie świeżego malinowego soku wstała z łoża, jakby jej przedtem nic nie dolegało. Podobnie ozdrowiała w Ostrołęce czarnooka Halszka. Smolarzowa sakiewka upodobniła się do wymienia nie dojonej kozy. Dukat diabła Odmieńca, dukat Rogalca, dukat Kiczki, dziesięć dukatów łomżyńskiego starosty oraz dziesięć ostrołęckiego, to razem dwadzieścia trzy złote monety. Wystarczająco dużo, aby żyć w spokoju i bez trosk aż do śmierci.

Niestety, na spokój było jeszcze za wcześnie.

Któregoś dnia do smolarzowej chałupy przybiegł głuchawy Maćko z sąsiedztwa i rymnął przed Mieczkiem na kolana, wołając z płaczem:

- Ocal mi córkę, kumie! Ratuj niebogę. Ludziska powiadają, żeś wyleczył dwie starościanki ze straszliwych żołądkowych katusz. Na takie same boleści zachorzała moja Hanuś. Złota ci nie dam, bo nie mam. Życie i duszę w zamian oddam ci z radością.

194

- A cóż to ja bies piekielny, ażebym ludzkimi duszami kramarzył? Człowiekiem jestem jako ty, nie diabłem - obruszył się smolarz i spojrzał niepewnie na małżonkę. - Co robić, serce moje?

- Nie wiesz? Sok malinowy trza migiem wyciskać. I pośpieszać biedaczce z pomocą.

Smolarz poskrobał się za uchem.

- Kiedy mam umowę z czartem Chejdaszem - westchnął głęboko. -Nie słyszałaś?

- Wiele w życiu się słyszy. I co z tego? Kto nie ryzykuje, niczego nie zdziała. A sąsiadów trza z biedy wyciągnąć. Zresztą... poczekaj... mam wyśmienity pomysł -jejmość Maryj ka płasnęła w ręce z uciechy i cichutkim szeptem wyłożyła mężowi swoją strategię.

Przed wieczorem smolarz udał się do chaty sąsiada z kwartą soku wyciśniętego świeżo z malin.

- Czego tu chcesz? Zapomniałeś o naszej umowie, puszczaku? - powitał go diabeł mocno podirytowany. - Uprzedzałem cię, że tę trzecią duszyczkę muszę zabrać ze sobą do piekła. W tym mi nie przeszkodzisz.

- A to się zaraz okaże, mości Rogowski - smolarz Mieczek najwyraźniej nic sobie nie robił z Chejdaszowych ostrzeżeń. Postawił dzbanek z malinowym sokiem przy łóżku i zagadnął: - Więc powiadasz, że nie wyłeziesz z chorej ?

- Nie wylezę.

- I to twoje ostatnie słowo?

- Ostatnie. Najostatniejsze. Przysięgam na ogon samego Lucypera.

- Nie przysięgałbyś, mości Rogowski, gdybyś wiedział, żem się rozwiódł z moją babą. Ona śni jeno o tobie. Mnie ma za nic-wyjaśnił smolarz i odwrócił się w stronę okna. - Maryj ko, tutaj jest ten twój diabełek ze studni. Weź go sobie na zawsze.

Zaledwie Maryj ka pokazała się w oknie, diabeł ryknął przeraźliwie ze strachu, wyskoczył z brzucha chorej i błyskawicznie przez komin uleciał z chałupy.

W Puszczy-Zagajnicy biesy żyły jeszcze długo. Mnóstwo ciekawych historyjek opowiadali Kurpie o rogatych złych duchach mieszkających w borze. O władczym Borucie i o Rokitce, o Dęborogu i o Odmieńcu, o Gniew-niku i o Kiczce, o Latawcu i o Kozyrze, o Rozboju i o sprytnym Rogalcu. Jeno o Chejdaszu nikt jakoś nie wspominał. Pewnie dlatego, że od spotkania ze smolarzową Maryj ką po diable tym wszelki słuch w Puszczy Kurpiowskiej zaginął.

Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty

О staroście przasnyskim mawiano rozmaicie. Jedni powiadali, że porządny jest, ino sknerą śmierdzi straszliwie. Drudzy, że na urzędach siedzą znacznie od niego gorsi. Jeszcze inni, że zamiast myśleć o losie królewskich poddanych, bardziej mu we łbie leśna zwierzyna, ptactwo oraz ryba.

To ostatnie było świętą prawdą. Starosta kazał sobie nawet wystawić dwór myśliwski niedaleko Orzyca, gdzie w każdej wolnej chwili zasadzał się na jelenie, daniele, sarny, a także na dziki. Przede wszystkim dla pięknych skór i smakowitego mięsiwa. Pewnie zasadzałby się i na niedźwiedzie czy ogromne tury albo żubry, lecz się ich nieco obawiał. Za silne były, za niebezpieczne.

W tym czasie w borach królewskiej Zagajnicy roiło się nie tylko od dzikiego ptactwa i zwierzyny, roiło się też od diabłów, czartów, kusych, dydków, biesów i inszego rogatego paskudztwa.

Z pewnością nie byłoby tej opowieści, gdyby któregoś dnia do myśliwskiego dworu nad Orzycem nie zakołatał człek z czarną, strzyżoną w szpic bródką.

Ubrany z cudzoziemska przybysz niemal od furty przystąpił do rzeczy:

- Złota ci przydać mogę, ile zapragniesz, mości panie starosto. Jednakże za niewielką usługę.

- Zgoda na każdą.

- A zatem możemy zaczynać. Na początek przynieś pusty worek, mości starosto. Będzie nam potrzebny.

- Po co mam łazić? Sługę zawołam, przyniesie. Od roboty i od łażenia mam pachołków.

- Nie masz. A w każdym razie nie teraz. Sam musisz pójść, mości staro-

196

sto. Oto twoje pachołki. Przemieniłem ich, aby nam nie przeszkadzali w gawędzie - odpowiedział diabeł Boruta, bo nim był ów przybysz, i pokazał pazurem na cztery czarne koty wyglądające spod ławy.

Zmarszczył czoło starosta, mruknął coś pod nosem, lecz nie protestował. Zwłaszcza że na widok nieszczęsnych pachołków przemienionych mocą diabelską w tłuste kocurzyska ciarki przebiegły mu po plecach. Rad nierad pośpieszył do izby czeladnej po worek.

- Worek połóż tutaj, mości starosto. Przedtem rozłóż go, gdyż winien być pusty i otwarty.

- A dlaczego?

- Zaraz zrozumiesz. Wpierw posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, mości starosto. Nudzę się przeokropnie w borze. Wymyśliłem więc nową zabawę. Zabawę z pożytkiem albo dla ciebie, albo dla mnie.

- A na czym ma polegać ta twoja zabawa?

- Na liczeniu, mości starosto. Oto dziewięć groszaków, które musisz liczyć na przemiany, raz od jednego do dziewięciu, potem zaś od dziewięciu do jednego. Ile groszaków porachujesz bez błędu, tyle powskakuje do worka i przemieni się tam w dukaty ze szczerego złota. Jeśli nie popełnisz omyłki do chwili, w której kur poranny zapieje - wygrałeś. Wszystko złoto będzie twoje.

- A jeżeli popełnię błąd? Jeżeli omylę się w tym durnowatym rachowaniu? Co wówczas? Przeciem nie bakałarz księcia pana.

- Jeśli zrobisz najmniejszy błąd, choćby tyci-tyci, lubo zapomnisz, ileś zdołał narachować do bladego świtu - przegrywasz duszę, mości panie starosto.

- No, to won mi teraz z oczu, czarci gnojku! - ryknął starosta. - Niechaj nikt nie waży mi się przeszkadzać, bo zabieram się do pilnego liczenia.

Po czym siadł na pieńku przed szeroką ławą i począł mruczeć przekładając monety:

- Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem i dziewięć. Zaledwie doliczył prawidłowo do dziewięciu, miedziane groszaki niby

żywe pchły hyc-hyc! powskakiwały do worka, gdzie momentalnie przemieniły się w złote dukaty. W tejże samej chwili na ławie pojawiły się nie wiadomo skąd nowe groszaki.

- A teraz na odwrót: dziewięć, osiem, siedem, sześć... jeden. Dziewięć i dziewięć to osiemnaście. I znowu od początku: jeden, dwa, trzy, cztery... dziewięć. Osiemnaście i dziewięć to dwadzieścia siedem. I jeszcze raz od tyłu: dziewięć, osiem, siedem, sześć...

197

Przasnyski starosta liczy uważnie w tę i we w tę, nie śpieszy się, sumuje sumiennie i błędu jakoś nie popełnia. Nie zwraca uwagi nawet na to, że Borucie przybył kompan, leśny Kozyra.

Tymczasem diabły niecierpliwią się, ogonami tłuką po zadkach, prze-stępują z kopyta na kopyto, bo czas umyka coraz szybciej, a tu starosta górą.

Wreszcie Boruta nie wytrzymał. Skinął na diabła Kozyrę i kazał mu lecieć w te pędy na bagna z pilnym rozkazem.

Po kwadransie w uchylonej furcie pojawiła się dziewka prześlicznej urody, z warkoczem do kostek i w leciuchnych szatach. Była to wiedźma moczarowa, która z woli Boruty przybrała zwiewną postać, ale tego, oczywiście, przasnyski starosta wiedzieć nie mógł.

Boruta zatarł ręce, pochylił się nad uchem liczącego i zawołał:

- Mości panie starosto, gościa masz. Zerknij, proszę, na tę krasawicę. Krew z mlekiem. Podobnej ślicznotki nie spotkasz ani na dworze książęcym, ani na dworze najmiłościwszego monarchy.

- Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty - odburknął niegrzecznie przasnyski starosta ani na chwilę nie przestając liczyć. Znad miedzianych groszaków nawet głowy nie uniósł.

Tym razem Boruta wezwał do siebie diabła Rogalca i coś mu tam szeptem rozkazał.

Po kwadransie diabeł worek pereł, śnieżnobiałych i wielkich niczym ziarna grochu, rozsypał u stóp starosty. Tak naprawdę były to wcale nie perły, lecz zwyczajne kozie bobki wyzbierane przez Rogalca pod lasem.

- Mości panie starosto, spójrz na te perły. Podobnych w życiu nie widziałeś i nieszybko zobaczysz. Połowę możesz sobie wybrać i wziąć na pamiątkę naszego spotkania. A może chciałbyś je wszystkie?

- Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty przeogromnie. Ślepyś, ogoniasty durniu?

Zmarszczył brwi Boruta, ale cóż miał robić? Skinął na diabła Gniewni-ka, Lucyperowego ulubieńca, i jemu kazał lecieć do czartowej studni z nowym poleceniem.

Po kolejnym kwadransie sapiąc i stękając Gniewnik przytaszczył ciężki dzban klejnotów. Czegóż w nim nie było: i krwawe rubiny, i zielonkawe szmaragdy, i skrzące się diamenty, i turkusy bardziej turkusowe od oczu wodnych utopców. Nikt z ludzi nie poznałby, że nie były to szlachetne klejnoty, lecz krople rosy i żabi skrzek przemienione przez Gniewnika w drogocenne kamienie.

198

- Aj, aj, co za cudowności! - zapiał głośno z zachwytu diabeł Boruta i wysypał klejnoty u stóp starosty. - Podobnie pięknych skarbów nie uświadczysz ani na dworze królewskim w Warszawie, ani nawet na krakowskim Wawelu. Mości panie starosto, zerknij jeno, a ostrożnie, abyś nie oślepł od nieziemskiego blasku.

Ale i tym razem starosta przasnyski nie przestając liczyć, odburknął:

- Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty. Poskrobał się Boruta pazurem za lewym uchem, jęknął głucho trzy razy

i rozkazał diabełkowi, który służył mu za pomocnika i gońca:

- Wyskrobku, pędź na Polanę Wisielców i przyprowadź mi tu czym prędzej Odmieńca. Zasnął pewnie leniuch pod paprocią, bo nie słyszy mojego wołania.

Nie upłynął dalszy kwadrans, gdy diabełek pojawił się na dziedzińcu myśliwskiego dworu w towarzystwie czarta Odmieńca, pokraki o krwawym pysku i ogonie z jałowcowego chrustu.

- Pomocy żądam od ciebie, Odmieńcze. Miecz wspaniały zdałby mi się pilnie dla tego tam szlachetki. Ty swoje ogonisko na wszystko potrafisz odmienić. Przemień mi go zatem, a rychło, w oręż rycerską, zdolną oczarować przasnyskiego sknerę i uparciucha.

Odmieniec sięgnął łapą do tyłu, wyrwał sobie jałowcowy ogon i podał go Borucie, ale już nie jako kawał chrustu, lecz jako miecz rycerski ze złotą rękojeścią, wysadzaną drogimi kamieniami i pięknie cyzelowaną srebrnym ornamentem oraz tajemniczym tekstem wypisanym arabskimi albo tureckimi literkami-robaczkami.

- Furda perły i szlachetne kamienie - Boruta w podskokach zbliżył się do liczącego. - Dobre one dla dam dworu marzących od rana do nocy o nowych świecidełkach. Prawdziwy mężczyzna szlacheckiego stanu winien myśleć o orężu godnym rycerskiej prawicy. Mości panie starosto, popatrz, com ci przygotował w prezencie.

Przasnyski starosta głowy nawet nie odwrócił. Mruknął tylko spod nosa:

- Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty przeogromnie, ogoniasty wnuku piekieł.

Boruta najpierw jęknął z rozpaczy, a zaraz potem ze złości ugryzł się w palec. Wściekły wezwał diabła Kiczkę, najsprytniejszego z leśnych biesów. Posłuszny Kiczka przyleciał od razu.

- Masz swój rozum, rób więc, co chcesz, byłeś tylko poplątał we łbie staroście - rozkazał mu Boruta. - Pokazałem już upartemu szlachciurze

199

dziewkę urokliwą i powabną naszego Kozyrki, pokazałem perły Rogalca, a także najpiękniejsze klejnoty Gniewnika. Również rycerski miecz Od-mieńca nie widziany w tych stronach. Wszystko nadaremnie. Uparty osioł nawet łba nie podniósł na moment. Liczy jeno groszaki i czeka na wygraną z piekłem. A do tego dopuścić nie wolno.

Kiczka wysłuchał uważnie diabła starszego rangą. Pomyślał dłuższą chwilę, podrapał się pazurem w zmarszczone czoło i nic nie odpowiedział.

- Zasnąłeś, błotna gamajdo? - syknął Boruta zniecierpliwiony i pociągnął go za ogon. - Nie widzisz, że nocka ma się już ku końcowi? Jeszcze trochę i ten pyszałek wygra zakład z całym piekłem. Śpiesz się, jeśli nie chcesz, abym odesłał cię w podziemia, do najcięższych robót przy kotłach z duszami lechickich wielmożów.

- Spokojnie, Boruto. Cierpliwość nagradza. Bo oto mam myśl. Przednią. Zapewniam cię, że mojej próby starosta przasnyski nie wytrzyma. Uwarzę mu we łbie wyśmienity bigos, w którym momentalnie rozgotują się wszelkie jego cyferki i liczby.

- Na co więc czekasz? Ruszajże do roboty, Kiczkusiu, bo czas umyka nam coraz szybciej.

Diabeł Kiczka zwlekać nie myślał. Rozpędził się i hyc! na dach. Przytrzymał się komina, nabrał powietrza w płuca i jak z góry nie wrzaśnie:

- Mości starosto, bież rychło do lasu! Tu niedaleczko waściny rodzic pasie świnie żołędziami w gaju. Nocą pasie, w skrytości, bo dąbrowa nie jego. Przed minutą uciekły mu wszystkie wieprzki. Lećże ojcu z pomocą, jeśli nie chcesz, aby zbłądziły po ciemku w gęstwinie. Wszakże wilcy je tam wyjedzą do ostatniej kosteczki.

- Coś rzekł, durniu ogoniasty? Mój ojciec świniopasem? - starosta zerwał się z pniaka jak oparzony, cisnął groszaki na ziemię i złapał za szablę. - Za straszliwą obelgę łeb ci zetnę, chamie dwurogi. Mój ojciec, szlachcic herbowy z dziada pradziada miałby być zwyczajnym świniopasem? I do tego pasącym wieprzki na cudzym? Czyli złodziejem jak byle Tatarzyn czy inszy bisurmanin? Poczekaj, czarci gnojku, niechaj cię tylko dostanę w swoje ręce, a rodzona babka cię nie rozpozna. Sam Belzebub pomyśli, że zamiast łba dźwigasz na karku garniec świeżej ćwikły.

- Stój, mości panie starosto - Boruta zastąpił mu drogę. - „Mało widzę, mało słyszę" powtarzałeś w kółko niby stara gżegżółka na sośnie. Nic ci to jednakże nie pomogło. Przegrałeś zakład, mości Małowidzu. Przerwałeś liczenie, nim kur poranny odezwał się we wsi. Złota nie zyskałeś, w zamian straciłeś urzędniczą duszę.

200

Dopiero wtenczas starosta pojął, iż dał się czartom wyprowadzić w pole.

- Trudno, przegrałem. Bierz moją duszę, diable ogoniasty. Choć nie ukrywam, że wpierw, zanim trafię do waszego kotła z rozpaloną smołą, chciałbym tamtemu biesowi dać po gębie za przezwanie mego pana ojca świniopasem. A i z królewskim urzędem też wolałbym rozstać się odrobinę później.

- Od Kiczki ci wara, mości Małowidzu. Działał wszakże na moje polecenie. Za to z tym drugim mogę się zgodzić. Do śmierci pozostaniesz na urzędzie, ale już nie z własną, lecz z diabelską duszą. Kumoterską, podstępną i mściwą. Naszą duszą. Prawdziwie piekielną.

Tak się i stało. Starosta nadal pozostał starostą, tyle że od owego czasu nikt już o nim nie gadał, iż jest dostojnikiem sprawiedliwym i życzliwym wobec innych.

Diabelska dusza żywot miewa twardy. Nie dziwota zatem, że jeszcze i później odradzała się wiele razy w dworskich urzędnikach.

Natomiast kto rozpowiedział tajemnicę przasnyskiego starosty, dziś już nie bardzo wiadomo. Może sam Boruta wygadał ją na przasnyskim rynku, a rozniosły po puszczy dziady proszalne wędrujące z odpustu na odpust?

Kto zaś nam nie wierzy, niechaj sam powędruje końskim dyszlem do wioski niedaleko Orzyca. Wieś ta Małowidz się zowie. Jej mieszkańcy radzi potwierdzą historię o przasnyskim staroście liczącym groszaki oraz o diable Borucie polującym na urzędnicze dusze. Powtórzą słowo w słowo, albowiem wszystko to właśnie tam działo się przed laty.

O tym,

jak Borutowe diabły

tańcowały na głowach

Na spotkanie z młodą wiedźmą mieszkającą w spróchniałej wierzbowej dziupli tuż pod Durlasami diabeł Boruta śpieszył z mocno tłukącym sercem. Gnał niby młodzik zakochany w pięknym liczku. Rozogę przesadził jednym susem długim, a kiedy znalazł się na przeciwległym brzegu, nagle ocknął się nos w nos z nieznajomym wąsaczem odzianym po szlachecku. Wąsacz sprawiał wrażenie, jak gdyby czekał tu na kogoś od dawna.

Leśny diabeł spojrzał niecierpliwym wzrokiem na intruza w karmazy-nowym żupanie i w żółtych butach z wywijaną cholewą i już chciał go wyminąć, gdy ten ponownie zastąpił mu drogę.

- Czego waść chcesz? - zirytował się Boruta. - Nie widzisz, że się śpieszę? Kurza ślepota zakleiła ci gały? Pędzić muszę. W Durlasach mam wyznaczone spotkanie.

- Nie szkodzi, chłopeczku. Spotkanie nie lękliwy zając, nie ucieknie. Co najwyżej odwlecze się ociupinę - huknął wąsacz basem i przytrzymał czarta za rękaw kubraka. - Kawał drogi przebyłem, ażeby poznać cię osobiście, leśny kmioteczku. Nie wypada, byś mi teraz dawał drapaka.

Boruta aż gębę rozdziawił ze zdumienia.

- To waść wiesz, kim jestem?

- Domyślam się, chłopeczku - nieznajomy podkręcił smolistego wąsa. -Tyżeś Boruta, prawda? Puszczacki diabełek?

- Nie inaczej. A po czym mnie waść rozpoznałeś?

- A po tym, leśny kmioteczku, co ci wystaje spod baranicy - zahuczał znowu bas. - No i oczywiście po tym, co ci wyłazi z tyłu z portek.

- Widzi mi się, że akuratnie to samiuśko, co i tobie spod szlacheckiego

203

kołpaka. I z dziury w atłasowych pludrach - odciął się Boruta. - Waść takoż jesteś biesem?

- Cha, cha, cha! I do tego również Borutą, leśny kmioteczku. Tylko żem nie z dzikiej puszczy pełnej zwierza, lecz z zacnego miasta, z mazowieckiej Łęczycy. A dokładniej, z łęczyckiego zamku. A jeszcze dokładniej, z zamkowych lochów.

Leśny Boruta kiwnął grzecznie głową.

- Wiele o waści słyszałem - rzekł. - Skarbów w Łęczycy ponoć pilnujesz? Nie pojmuję tylko, czemu nosisz moje imię? Boruta od boru przecie się wywodzi. A cóż wspólnego z puszczami może mieć łęczyckie zamczysko?

- Głupiś, chłopeczku. Moja familia nie od dzikiego boru pochodzi, ale ze starego rodu Borucińskich, tych pieczętujących się herbem Boruty.

- Nie pojmuję też, mości Boruciński, co cię przywiodło w moje lasy? Bo chyba nie chęć opowiedzenia mi o swoim szlacheckim urodzeniu? I zapewne nie widok gęby zwyczajnego puszczackiego diabła?

- Przede wszystkim ciekawość, leśny kmioteczku. Najzwyklejsza ciekawość i szlachecki kaprys. Chciałem po prostu przeświadczyć się, o ile jestem od ciebie rozumniejszy. No i o ile bogatszy. I o ile sprytniejszy.

- Czy nie zanadto zadzierasz nosa, mości Boruciński? My tego tu pośród borów i trzęsawisk nie lubimy. Nie zapominaj, że moczary to nie zamek w Łęczycy. Pójdź za mną, a przekonasz się o tym i o owym.

Zaledwie ruszyli, leśny Boruta - hyc! - wskoczył na kępę, Boruta szlachecki zaś - chlup! - wpadł po pas w błoto. A potem i po szyj ę. W tym czasie tłusta żaba dostała mu się za kołnierz żupana i nie mogąc złapać tchu, zaczęła tam wyprawiać przedziwne harce. Kiedy leśny Boruta wyciągnął biedaka z błocka i uwolnił od szalejącego potwora, dwa diabły pomaszerowały w stronę Durlasów.

- Dzięki za oswobodzenie od tego obrzydlistwa - wystękał bies z Łęczycy i pragnąc jak najrychlej zmienić niefortunny dlań temat, dodał prędko: - A może chciałbyś się teraz przekonać, leśny kmioteczku, kto z nas dwóch jest bogatszy? E, chyba nie masz wątpliwości? Mieszkam wszakże w zamku łęczyckim, o którym musiałeś słyszeć co nieco. Siedzę tam sobie od stuleci w lochach i skarbów książąt mazowieckich strzegę. A ty tutaj cóż mieć możesz? Co najwyżej trzęsawiska i strugi pełne rechoczących żab, obrzydliwych kijanek i oślizłych pijawic.

Boruta nie odpowiedział na słowa szlacheckiego diabła, jeno w milczeniu wziął go pod ramię i poprowadził kilkanaście kroków dalej, do ogrom-

204

P

nego kamienia leżącego pod krzywym dębem. Tutaj bez słowa tupnął kopytem. Ziemia otworzyła się momentalnie. W dole pojawił się kufer okuty mosiężną blachą i wybijany solidnymi ćwiekami. Potężna kłódka przytrzymywała wieko.

Boruta pstryknął pazurami i wieko uniosło się samo. W blasku słońca zajaśniało od tysięcy złotych monet.

- Przyznaję, leśny kmioteczku, że masz tego kruszcu wcale niemało. Nawet cię o podobne zasoby nie podejrzewałem. No, ale ja złota mam odrobinę więcej.

Boruta w milczeniu poprowadził pana Borucińskiego jeszcze kilkadziesiąt kroków. Przed trzema ciasnymi sosnami wyrastającymi jak gdyby ze wspólnego korzenia znowu tupnął kopytem. I tym razem w głębokiej dziurze pojawił się olbrzymi kufer. Jak się okazało, pełniutki drogocennych kamieni i śnieżnobiałych pereł.

- No, no, chłopeczku, tużeś mnie zaskoczył - diabeł w karmazynowym żupanie pokręcił głową z podziwem. - Teraz dopiero widzę, że skarbów w twoich borach niewiele mniej aniżeli tych ukrytych w lochach łęczyckiego zamku.

Boruta nadal milcząc wzruszył ramionami, uśmiechnął się pod nosem i kiwnął pazurem na Borucińskiego, by szedł za nim. Na skraju polany, przed skałką osadzoną głęboko w piasku tupnął raz jeszcze. Ziemia rozwarła się natychmiast i w dole ukazał się brzuchaty dzban, w którym bez trudu zmieściłoby się ze sto litrów wina albo piwa. Jednakże dzban pełen był nie wina i nie piwa, lecz błyszczących w słońcu złotych dukatów oraz srebrnych talarów.

- Hm, ale to już chyba koniec? Mniemam, leśny kmioteczku, że pokazałeś mi już całe swoje bogactwo? Więcej nie masz się czym chwalić? Finis, nieprawdaż?

Boruta znowu uśmiechnął się lekko pod nosem, jeszcze raz skinął na przybysza z dalekiej Łęczycy, po czym ruszył przed siebie żwawym krokiem. Boruta-Boruciński pomaszerował za nim ze zwieszoną nisko głową i ogonem. W powietrzu zapachniało bardzo brzydko siarką oraz czartową zawiścią.

Na zielonej wysokiej kępie pośród cuchnącej topieli leżał głaz wielkości

łosia albo żubra. Leśny Boruta nakreślił w górze jakiś niezwyczajny znak, ponownie pstryknął pazurami i oto ciężki kamień sam przetoczył się na bok. We wgłębieniu znajdowała się dębowa beczka. Nie pusta, lecz wypełniona po brzegi szczerozłotymi pierścieniami i herbowymi sygnetami,

205

nego kamienia leżącego pod krzywym dębem. Tutaj bez słowa tupnął kopytem. Ziemia otworzyła się momentalnie. W dole pojawił się kufer okuty mosiężną blachą i wybijany solidnymi ćwiekami. Potężna kłódka przytrzymywała wieko.

Boruta pstryknął pazurami i wieko uniosło się samo. W blasku słońca zajaśniało od tysięcy złotych monet.

- Przyznaję, leśny kmioteczku, że masz tego kruszcu wcale niemało. Nawet cię o podobne zasoby nie podejrzewałem. No, ale ja złota mam odrobinę więcej.

Boruta w milczeniu poprowadził pana Borucińskiego jeszcze kilkadziesiąt kroków. Przed trzema ciasnymi sosnami wyrastającymi jak gdyby ze wspólnego korzenia znowu tupnął kopytem. I tym razem w głębokiej dziurze pojawił się olbrzymi kufer. Jak się okazało, pełniutki drogocennych kamieni i śnieżnobiałych pereł.

- No, no, chłopeczku, tużeś mnie zaskoczył - diabeł w karmazynowym żupanie pokręcił głową z podziwem. - Teraz dopiero widzę, że skarbów w twoich borach niewiele mniej aniżeli tych ukrytych w lochach łęczyckiego zamku.

Boruta nadal milcząc wzruszył ramionami, uśmiechnął się pod nosem i kiwnął pazurem na Borucińskiego, by szedł za nim. Na skraju polany, przed skałką osadzoną głęboko w piasku tupnął raz jeszcze. Ziemia rozwarła się natychmiast i w dole ukazał się brzuchaty dzban, w którym bez trudu zmieściłoby się ze sto litrów wina albo piwa. Jednakże dzban pełen był nie wina i nie piwa, lecz błyszczących w słońcu złotych dukatów oraz srebrnych talarów.

- Hm, ale to już chyba koniec? Mniemam, leśny kmioteczku, że pokazałeś mi już całe swoje bogactwo? Więcej nie masz się czym chwalić? Finis, nieprawdaż?

Boruta znowu uśmiechnął się lekko pod nosem, jeszcze raz skinął na przybysza z dalekiej Łęczycy, po czym ruszył przed siebie żwawym krokiem. Boruta-Boruciński pomaszerował za nim ze zwieszoną nisko głową i ogonem. W powietrzu zapachniało bardzo brzydko siarką oraz czartową zawiścią.

Na zielonej wysokiej kępie pośród cuchnącej topieli leżał głaz wielkości łosia albo żubra. Leśny Boruta nakreślił w górze jakiś niezwyczajny znak, ponownie pstryknął pazurami i oto ciężki kamień sam przetoczył się na bok. We wgłębieniu znajdowała się dębowa beczka. Nie pusta, lecz wypełniona po brzegi szczerozłotymi pierścieniami i herbowymi sygnetami,

205

\

a także wisiorkami, broszkami i kolczykami oraz naszyjnikami z rubinów, szmaragdów, turkusów...

Gość z Łęczycy podniósł obydwie ręce wysoko.

- Poddaję się, leśny kmioteczku - wystękał, z trudem łapiąc oddech. -Tutaj chyba całe pokolenia rozbójników musiały pracować na ciebie. Bo pewnie to ich skarby pozostały ci w spadku?

Boruta uśmiechnął się odrobinę szerzej i poprawił baranicę zjeżdżającą mu uparcie na czoło.

- Nie mylisz się, mości Boruciński - przytaknął. - Zbójeckie kości wil-cy dawno rozwłóczyli po lasach, ale skarby łupione po gościńcach na zawsze pozostały pod moją opieką. W Puszczy-Zagajnicy na brak rozbójników nigdy nie narzekałem, przeto i drogocenności zebrało się tu sporo. Chcesz popatrzeć na jeszcze inne?

- Wystarczy mi, chłopeczku. Przyznaję, pierwszy pojedynek przegrałem z kretesem niczym nie opierzone diablę. Jednakże prędzej zjem własny ogon na surowo bez soli i pieprzu, niźli przegram pojedynek drugi.

Rzekłszy to wyciągnął szablę z pochwy.

- Tym razem myślę o pojedynku na szable. Widziałeś kiedy takie cacko, leśny kmioteczku? Prawdziwa szlachecka karabela z damasceńskiej stali. Ostra, że golić się nią można o każdej porze niby brzytwą.

- Phi, cacko nieszpetne, ale czy nie za delikatne? Czy taki rożenek może sprawić się dobrze w prawdziwej walce, mości Boruciński?

Boruta z Łęczycy podkręcił wąsa i wyprostował się dumnie.

- Chcesz sprawdzić, chłopeczku? Nic nie stoi na przeszkodzie. Walczmy zatem. Choćby natychmiast. Miejsca tu odpowiedniego dosyć.

- Czyżbyś serio zamierzał się bić ze mną na szable? Mości Boruciński, a po co, bo nie rozumiem? Człowiek z człowiekiem to rzecz zwyczajna, ale diabeł z diabłem? Pomyśl, co będzie, jeżeli dowiedzą się o tym nasze zwierzchności w piekle? Nie boisz się kary?

- Naiwnyś, leśny kmioteczku. Jeśli ozór będziesz trzymać za zębami, nasz Lucyper o pojedynku nigdy się nie dowie, bo niby skąd? Od kogo? A walczyć powinniśmy choćby po to, abyś poznał różnicę pomiędzy diabłem szlacheckiego pochodzenia a pospolitym biesem z dzikiej puszczy. Widzisz to ucho?

- Widzę, mości Boruciński. Ale widzę też, że nie masz się czym chwalić. Połowy ucha przecie ci zabrakło. Ktosik ci je odciął.

- No właśnie, chłopeczku. Odrąbał mi je wojewodzie, najlepszy szermierz w królewskich chorągwiach. Straciłem pół ucha, za to znamienity rę-

206

bajło wyszedł z owego pojedynku ze szramą przez caluchną gębę i bez obydwojga uszu. Pojmujesz, czemu ci to powiadam?

- Pojmuję. Co mam nie pojmować. Ale się nie stracham, mości Boruci-ński. Nie rozumiem tylko, dlaczego mamy się tu prać o pietruszkę? Jak mam z tobą wziąć się za bary, to przynajmniej chciałbym wiedzieć o co? O jaką nagrodę?

- Zgoda, leśny kmioteczku, walczmy o nagrodę. Mam nawet niezgorszy koncept. Ten, kto przegra walkę, zaniesie drugiego na plecach z Ostrołęki do Łomży.

- Znaczy się na barana?

- Właśnie, chłopeczku, na barana.

- A dasz radę, mości Boruciński? Nie przeceniasz aby swoich szlacheckich muskułów? Ważę parę kilogramów, to zaś kawał drogi. Ty mi wszakże nie wyglądasz na osiłka.

- Cha, cha, cha! Martw się o siebie, leśny kmioteczku. Już teraz możesz szykować się do marszu gościńcem z zacnym ciężarem na barkach.

- Szabelką kręcić nie potrafię. Tego mnie nigdy nie uczono - zastanowił się głośno Boruta. - Czy zgodzisz się, mości Boruciński, abym stanął naprzeciwko ciebie nie z szablą, lecz z pałką zbójecką w garści?

- A stawaj sobie z czym chcesz, chłopeczku. I tak z moją karabelką nie wytrzymasz ani pięciu minut. Obetnę ci ucho. A może nawet i lewe, i prawe?

Tymczasem puszczański czart podszedł do starego dębu i zapukał weń trzy razy. Z dziupli momentalnie wysunęła się kosmata łapa jakiegoś służki piekła i podała mu zbójecką maczugę nabijaną żelaznymi ćwiekami.

Diabeł łęczycki lekko pochylony stanął w pozycji szermierczej trzymając szablę przed sobą.

- Zaczynamy, leśny kmioteczku - wykrzyknął wesoło. - Jestem gotów.

- Zaczynamy, mości Boruciński. I jam gotów.

Pierwszy zaatakował Boruta z Łęczycy. Pewny swej zręczności skoczył raptownie do przodu mierząc szablą w lewe ucho leśnego Boruty.

Trrrrach! W tejże sekundzie dostał w łeb maczugą. Trzysta tysięcy gwiazd i sto słońc ujrzał przed oczyma. Bez ducha zwalił się na ziemię.

Jak długo leżał bez przytomności, nie wiedział. Jednakże ledwie powróciła mu pamięć i uniósł powieki, usłyszał pytanie przeciwnika z boru:

- Ani chybi, masz dosyć, mości Boruciński? Powoli pora kończyć naszą znajomość. Skarby za nami. Pojedynek zbrojny za nami. Zatem najwyższy czas na ostatnią już próbę.

207

Diabeł łęczycki siadł z trudem. We łbie szumiało mu, skrzypiało, gwizdało. Guz na czole przekroczył rozmiary dojrzałej gruszki.

- Horrrendum! - jęknął boleśnie. - O... o jaką próbę ci jeszcze idzie, chłopeczku?

- Myślę o egzaminie z dowcipu, ze sprytu, mości Boruciński. Wszakże to ty sam zamierzałeś porównać nasze fortele. Mam niezgorszy pomysł. Przekonajmy się, które z diabłów, miejskie czy wiejskie, lepiej tańcują na głowach?

- Zlituj się, leśny kmioteczku. Co ty gadasz? Z takim guzem tańcować nie sposób - bies łęczycki z jękiem schwycił się za głowę. - Horrrendum, jak boli.

- Nie mówię o tobie, mości Boruciński. Szlachcicowi na łbie tańcować się nie godzi. Masz wszakże zastęp diabełków podręcznych w Łęczycy? Dwadzieścia diabłów łęczyckich przeciwko dwudziestce czartów z boru. To ci będzie widowisko. Czyje diablęta przetańcują dłużej na głowach wyrwa-sa, obertasa lub polkę, ten wygrywa. Mości Boruciński, daję ci siedem dni na przygotowanie swojej drużyny do tańca. Za tydzień na tej oto polanie dowiemy się, czyje biesy lepsze.

Jęcząc i stękając z bólu szlachecki Boruta popędził z powrotem do Łęczycy. Czasu wiele nie zostało. A drużynę zamkowych czartów trzeba przecież trochę przećwiczyć w tym przedziwnym tańcowaniu.

Tydzień minął jak z bata strzelił.

O wyznaczonej porze na polanie pośród sosnowego boru nad Rozoga pojawiły się dwa zastępy diabłów.

- Zaczynaj, mości Boruciński. Moje diabełki wystąpią po łęczyckich. My tu w Zagajnicy jesteśmy dobrze wychowani. Wiemy, że gościom należy się pierwszeństwo.

Diabeł w karmazynowym żupanie klasnął w dłonie. Na ten znak łęczyckie biesy poprzewracały się do góry nogami i dawaj podskakiwać na głowach podpierając się rękami. Wszelako sztuka ta nie była łatwa. Co i raz któryś z jękiem zwalał się na murawę. Najdłużej dziobał trawę młodziutki diablik w kusych majtkach. Może dlatego, że z nich wszystkich miał najkrótsze rogi? Wytrzymał chyba z kwadrans. Wreszcie i on także fiknął na ziemię.

- Pora na popis twoich bagiennych kamratów, chłopeczku. Przekonajmy się, co naprawdę są warci.

- Moi na głowach potrafią tańcować nawet do północy. Albo do rana. Albo i całą dobę. Dla nich to żadna sztuka, mości Boruciński.

208

Na znak dany przez Borutę osiemnaście leśnych diabląt natychmiast usiadło tworząc ciasne koło. Dwaj ostatni wynieśli z krzaków okrągły pomost z desek i położyli go na głowach siedzących. A potem wleźli na deski i zaczęli tańczyć puszczackiego wyrwasa w takt melodii wygwizdywanej hałaśliwie przez siedzącą osiemnastkę.

Kiedy diabeł z Łęczycy zrozumiał, iż został przez leśnego Borutę haniebnie wystrychnięty na dudka, wrzasnął gniewnie i puścił się biegiem w stronę Ciechanowa, a potem Łęczycy. Za nim wyjąc z wściekłości popędziły łęczyckie diablęta.

- Wcześniej czy później rogaty szlachciura opamięta się i powróci tutaj, by dotrzymać słowa - roześmiał się Boruta zadowolony z figla spłatanego dumnemu biesowi. - Nie przepuszczę zarozumialcowi tej wędrówki do Łomży...

Tymczasem łęczycki Boruta siedzi w lochach zamkowych i zwleka z wizytą w Puszczy Myszynieckiej. Może czeka, aż droga łącząca Ostrołękę z Łomżą będzie lepsza niż dzisiaj? Może czeka, aż ludzie załatają dziury w asfalcie i lżej mu będzie maszerować z ciężarem na plecach?

W każdym razie, jeśli zobaczycie kiedyś na gościńcu prowadzącym z Ostrołęki do Łomży dobrze - choć nieco ze staroświecka - ubranego człeka dźwigającego na barana drugiego, tyle że obleczonego z chłopska, wiedzcie, że to nie jacyś miejscowi żartownisie, ale dwa diabły spełniające niezwyczajny zakład sprzed stuleci.

Spis treści |Ц^. ШЦі

O Jadźwingach, Czerwonym Borze i o Janku Sierocie......., . 5

Dlaczego Dobry Las jest właśnie Dobrym Lasem.......... 12

Jak łomżyńskie wiedźmy wyniosły się z miasta........... 19

Niezwykła historia o białym rycerzu z Małego Płocka......... 27

Skąd się wzięły trzy wieże w herbie Przasnysza........... 35

Od kogo pochodzą zbóje w białych płaszczach z czarnymi krzyżami .... 42

Jak nadnarwiański lis gościł w mazowieckim zamku.......... 49

O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu.......... 57

Jak Bartek zwany Niedźwiedzim Uchem księżyc zaludnił........ 68

O tym, jak Вoguszko ocalił ostrołęckich szewców.......... 84

Jak Boruta zakochał się w karczmarzowej córce........... 96

Włodko z Rudy Osowieckiej i cztery czarcie ogony.......... 103

O tatarskim księciu, Jagnie i o czarodziejskim kindżale........ 111

Jak zbóje w diabelskiej karczmie wyrwasa tańcowali......... 117

O tym, jak Maćko przasnyskiego starostę wystrychnął na dudka . . . .' ... . 124

O smolarczyku Marcinku i okrutnym Madeju spod Sypniewa...... 131

Jak sprytny bartnik duszę diablęciu sprzedawał........... 150

O wielkim kochaniu zakutym w myszynieckie łańcuchy........ 159

Zbójeckie dzieje Pysznego Janka z Czerwonego Boru......... 167

O złotym obcasie Boruty i o kurpiowskich kurpsiach......... 174

Skarby nocy świętojańskiej pod Kadzidłem............ 181

Jak mości Rogowski przegrał ze smolarzową Maryj ką......... 189

Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty........ 196

O tym, jak Borutowe diabły tańcowały na głowach.......... 203


#


Text © copyright by Zdzisław Nowak, Warszawa 1988 Illustrations © copyright by Jerzy Flisak, Warszawa 1988

CIP - Biblioteka Narodowa

Nowak Zdzisław

Jak Boruta zakochał się w karczmarzowej córce :

baśnie i legendy kurpiowskie / Zdzisław Nowak ;

ił. Jerzy Flisak.-Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988

» ™«а£ю*!

Redaktor

HALINA OSTASZEWSKA

EWA WĘDOŁOWSKA

Redaktor techniczny

MIROSŁAWA WIECZOREK

Korektorzy

GRAŻYNA MAJEWSKA

ROMANA SACHNOWSKA

ISBN 83-10-09-122-2 (oprawa twarda) ISBN 83-10-09-121-4 (oprawa broszurowa)

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1988. Wydanie pierwsze.

Nakład 50 000 + 300 egz. (40 000 + 50 egz. - oprawa broszurowa.

10 000 + 250 egz. - oprawa twarda). Ark. wyd. 16,5. Ark. druk. Al-26,5.

oddano do produkcji we wrześniu 1986 roku.

Druk ukończono w marcu 1988 roku.

Łódzkie Zakłady Graficzne. Łódź, ul. PKWN 18. Zam. nr 412/11/86 U-50


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowak Zdzisław Lwowskie baśnie i legendy
Nowak Zdzisław Lwowskie baśnie i legendy
BAŚNIE I LEGENDY POLSKIE
Test wiadomości o baśniach Grimm, Pomoce dydaktyczne, Baśnie, legendy
baśnie i legendy
Test wiadomości o legendach, Pomoce dydaktyczne, Baśnie, legendy
Baśnie i legendy polskie1
Bajki Japońskie, 2 PRZEDSZKOLE, Bajki, baśnie, legendy
Bajki z Kobiałki - Rosyjskie bajki ludowe, Baśnie i legendy
Bajki japońskie, Baśnie i legendy
Test wiadomości o baśniach, Pomoce dydaktyczne, Baśnie, legendy
Legendy polskie, Baśnie i legendy
basnie i legendy Sienkiewicz
Baśnie i legendy Sienkiewicza
Zdzisław Nowak Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
Baśnie i legendy kaliskie Eligiusz Kor Walczak
Baśnie i legendy Henryk Sienkiewicz
Henryk Sienkiewicz Baśnie i legendy
Baśnie i Legendy

więcej podobnych podstron