ZDZISŁAW NOWAK
Wustaowal JERZY
JAK
CZARTOWSKA SKAŁA POD LWOWEM WYROSŁA
upcy ruscy wędrujący wozami z kniazio-wego Kijowa do książęcego Przemyśla i Krakowa
dobrze wiedzieli, co ich czeka w polskich borach nad Pełtwią. Diabły! I to nie dwa czy trzy
rogate biesy, lecz całe czarcie plemię zamieszkujące tamtejsze jaskinie i mroczne groty.
Złośliwe diabelskie figle i podstępne czarcie pułapki sprawiały, że kupcy — często zaledwie z
połową wozów i towaru - docierali do grodów Mieszka I, przez caluśką drogę złorzecząc
wniebogłosy na los niesprawiedliwy.
Niezliczone skargi podróżnych spowodowały, iż dobry Pan Bóg stracił wreszcie cierpliwość i
zesłał nad dolinę Pełtwi sługę swego, anioła o wyśmienitym wzroku, aby bez chwili zwłoki
donosił zwierzchności niebiańskiej o wszelkich podejrzanych zamiarach tamtej szyć biesów.
Tak się też i stało. Odkąd sługa Boży zawisł na skrzydłach ponad diabelskim gniazdem i z
wysoka śledził poczynania czartów, los kupców wędrujących z Kijowa na zachód odmienił
się całkowicie. Za to los diabłów uległ pogorszeniu. Znacznemu. Ani jednego złośliwego
kroku, ani jednej pułapki, ani jednego psiego figla nie mogły uczynić bez wiedzy anielskiej.
Nie dziwota, że na skrzydlatego stwora ze złotym kółkiem nad głową pomstowało teraz całe
plemię. A już chyba najbardziej Pełtwiak, siwobrody naczelnik czarciego rodu, mający
zresztą pretensje nie tylko do Anioła Stróża, lecz także i do swoich rogatych poddanych.
— Wstyd mi za was, pasibrzuchy ogoniaste! Dobrze widzę, co się tutaj dzieje! Zbytek sadła
nie pozwala wam oderwać się od ziemi, nie pozwala skoczyć w górę nawet na te marne kilka
czy kilkanaście łokci! Jakże więc chcecie pochwycić tamtą chudą latającą mysz czy też
skrzydlatego szczurka? — wrzeszczał kulawy staruch, z przeogromnej złości malinowy na
pysku od kurzajki na czubku brody aż po same rogi. — Wstyd mi za was, powtarzam. Tfu,
tfu! Na ogon Lucypera przysięgam, żem w żywocie jeszcze nie spotkał podobnje
nieruchawych purchawek z ołowianymi zadkami. Co mówię, nie purchawek, ale wieprzków
porosłych słoniną na pięć palców. Albo i na dziesięć. Nawet najdurniejszy z Lucyperowych
pachołków wie, że z ciamajdów i glindołów pożytku na ziemi nie więcej niźli ze zdechłego
komara! Co więc mam z wami zrobić, czarcie ogony? Odesłać do piekła?
Diablęta poganiane przez seniora biesowego rodu znad Pełtwi starały się, jak tylko mogły
najlepiej. Podskakiwały
-a
.ak,
i
energicznie i w miejscu, i z rozpędu. Co odważniejsze wdrapywały się nawet na najwyższe
sosny, skąd wymachiwały groźnie pogrzebaczami i „sio, sio!" wołały przez długie godziny.
Co silniejsze widłami i toporami ciskały z rozmachem do góry, lecz wszystko to czyniły
nadaremnie. Skrzydlatego stworka nijak dosięgnąć nie zdołały.
Tymczasem sługa Boży machał pracowicie skrzydłami utrzymując się stale na tej samej
wysokości, przy tym bez ustanku święty język czartom pokazywał i figliki stroił na perkatym
nosie.
- Hi, hi, hi! Mamuńciu niebieska, popatrz na te ociężałe nieporadne potwory i ich śmichu
warte wysiłki! — chichotał, co i raz zręcznie uchylając się przed diabelskimi pociskami.
— Od tego ciągłego skakania nieboraki ani chybi połamią sobie giry z kopytami na drobne
kawałeczki. Albo nabawią się trudno uleczalnej ruptury. Hi, hi, hi!
I co chwilę zyg-zyg marcheweczkę strugał im na palcach. Ciśnięte widły zaś chwytał
zgrabnie w locie i niemal natychmiast odrzucał na ziemię, lecz nie na lapu-capu, nie byle jak,
ale celując starannie.
— Uoj, uoj! — wrzeszckało co i raz któreś z diabląt, po czym łapiąc się oburącz za pośladki i
skowycząc z bólu znikało w głębi nory, by tam obłożyć ranę liszajową skórką zdartą o
świtaniu z ropuszego grzbietu, lekiem ponoć najskuteczniej ułatwiającym gojenie.
Nie wiadomo, jak długo trwałaby owa bolesna zabawa w podniebnego berka, gdyby nie
Krzywouchy Smark, najmłodszy z nadpełtwiańskich czartów. Najmłodszy, najmniejszy, lecz
wcale nie najgłupszy.
4
Zaledwie staruch z capią bródką zamilkł na moment, ażeby przełknąć ślinę i zaczerpnąć
odrobinę tchu o przydługiej tyradzie, zza najbliższej skałki wysunął się rogaty młodzianek.
Nie śpiesząc się wcale, podszedł od tyłu do diabelskiego naczelnika i połaskotał go w koniec
ogona, w samą miotełkę.
- Dziadźku, mam pomysł.
Capiobrody odwrócił się błyskawicznie. Zupełnie jakby chciał pchłę łapać. I raptem
spowolniał.
- Hę? - burknął. - Coś rzekł, Smarku? Gadaj wyraźniej, nie sepleń pod wąchaczem jako
bezzębna wiedźma Strypa, bo zupełnie cię nie rozumiem.
- Pomysł mam, dziadźku — powtórzył spokojnie czar-cik. - Doskonały pomysł. Wyśmienity.
- Pomysł masz? Doskonały? Wyśmienity? Niby wzglę-
diabelski i pochylił
wybałuszy! ślepia i zdumionym wzro-przypatrywal się malcowi. Dla nikogo z obecnych tu
czartów nie było tajemnicą, że pradziada nadpełtwiańskiego rodu coraz częściej zawodziła
pamięć. Najwidoczniej starcza skleroza zadomowiła się już na dobre pod wyłysiała czaszką.
Krzywouchy przypomniał:
- No, względem tej fruwającej myszy, co to dynda nad naszymi głowami od wczesnego świtu
aż do zmierzchu niczym skowronek wiosną ponad łąką pełną koniczyny i motyli O niej to
przecie dopiero co powiadałeś, dziadulu. Wiem. jak ją pochwycić.
Pełtwiak ożywił się natychmiast. Podskoczył ra łokcia i, mimo zreumatyzowanych bolejących
zamachał rękami, aż wiatr poszedł po okolicy.
8
la,
y
ro-
tu
f
— A to gadaj, ditku ty mój najukochańszy! — zawołał uradowany. — Nie gap się, lecz gadaj!
Migiem, boć spłonę caluchny z piekielnej ciekawości!
— Już mówię. Już, dziadźku. Jeno, proszę, wysłuchaj mnie uważnie. I nie przerywaj, dopóki
nie skończę.
To rzekłszy Smark niby wiewiórka wspiął się błyskawicznie na rosochatą, na wpół zeschłą
wierzbę. Uczepiony ogonem konara zawisł tuż-tuż nad uchem kozło-brodego naczelnika.
Dopiero wtenczas począł ruszać pracowicie gębą. Gadał nie głośno i nawet nie półgłosem,
lecz szeptem, cichuśko, tak aby nie dosłyszał go jakowyś zbłąkany giez, trzmiel zdradliwy
albo plotkarska ważka. No i by któreś z nich przed czasem nie wyjawiło diabelskiej tajemnicy
temu, kto znać jej absolutnie nie powinien co najmniej do jutra rana. Czyli osobnikowi o
niewinnym licu, ze złotym kółkiem nad głową i o perkatym nosie, bez końca fruwającemu na
gęsich skrzydłach tam w górze.
— Hm, może to jest i doskonały pomysł. Chyba nawet faktycznie taki i jest — przytaknął
senior nadpełtwiańskich rogaczy Smarkowi, kiedy ten zakończył wreszcie swą szeptankę. —
Widzi mi się, miglancu ty mój najukochańszy, że spróbować nie zaszkodzi. La pacierz... tfu,
gadam niby czarny klecha na ambonie! Za jaki znów pacierz? Oczywiście nie za żaden
pacierz, ale po prostu za parę chwil weźmiemy się do roboty. Wszyscy, co do jednego. Do
roboty solidnej i szybkiej. Hm... — zastanowił się jeszcze i poskrobał w potylicę - a może
zaczekajmy kapkę? Wpierwej niech się porządnie ściemni ponad borem. Wszakże lepiej,
aby anielskie źrenice nie spostrzegły ani ociupinkę z tego, co się tutaj święci. Tfu, tfu, zdaje
mi się,
że znowu wdepnąłem w pacierz! Naturalnie, nie żadne święci się, chciałem rzec, lecz
zwyczajnie: szykuje.
Bezksiężycowa chmurna noc pojawiła się jak na zamówienie piekieł. Diabelskim zamysłom
sprzyjała znakomicie. W czarnej smole, spowijającej szczelnie ziemię, trudno byłoby
komukolwiek cokolwiek wypatrzeć. Nie tylko anioł
0 gęsich skrzydłach stróżujący z wysoka nad czarcim gniazdem, ale nawet doświadczone
sowy, lelki kozodoje
1 przemądrzałe puchacze, przywykłe przecież od pisklęcia ^ do nocnego trybu życia,
nie potrafiły dostrzec niczego ' z tego, co działo się w szerokiej dolinie Pełtwi pod
osłoną
atramentowych ciemności.
A działo się tam wtenczas wiele.
Wszystkie czarty — od najmłodszego szpicyfindra, diablęcia z ledwie odrosłym szczurzym
ogonkiem aż po mocarne osobniki, żmury z ogoniskami grubości męskiego przedramienia,
długimi na pięć albo i na sześć łokci — pracowały pilnie, co nie zdarzało się im wcale tak
często. Zgodnie ze srogimi rozkazami siwobrodego biegały cichusieńko po okolicznych
gajach, jarach i na wpół zatopionych wądołach, zewsząd znosząc rozmaitej wielkości skałki i
kamienie. Następnie układały!jedne na drugich w miejscu wskazanym przez mistrza, po czym
zlepiały je diabelską śliną, umacniały szlamem wygrzebanym z dna Pełtwi, a także
przesypywały starannie warstwami wilgotnego piasku oraz gliny.
Kamienna góra — właściwie diabelski szczyt albo czar-towska skała - pięła się stromo coraz
wyżej i wyżej, rosła w okamgnieniu niczym placek na świeżym zakwasie. Przez cały ten czas
na jej szczycie czaił się Rokitka, najsilniejszy z czartów, z ogromną i gęstą siecią w garściach.
Kiedy
10
:r.e
2nie.
gwiazdy zaczną pomaleńku blednąc, co zawsze oznacza zbliżanie się świtu, wierzchołek
skały zaś dotrze do anioła drzemiącego na wysokościach, diabeł ów miał pojmać skrzydlatego
stróża do sieci, zanim ten zdąży mrugnąć choćby tylko jedną powieką.
Dotąd wszystko toczyło się zgodnie z planem Krzywo-uchego Smarka, przemyślanym i
poprawionym do najdrobniejszych szczegółów przez diabelskiego mistrza.
Dotąd, ale nie dalej.
Szczyt skały wznosił się nadspodziewanie sprawnie i w zacnym tempie zbliżał się do
obłoków. „Zapewne dotarłem już do latającej myszy" - pomyślał sobie w pewnej chwili
Rokitka. I nie czekając, aż mrok zacznie się niebezpiecznie przejaśniać, skoczył na równe
nogi i machnął w powietrzu energicznie siecią, co prawda jeszcze po omacku, ale dokładnie
tam, gdzie powinien znajdować się stwór skrzydlaty ze złotym kółkiem nad głową, przez
caluchną noc pochrapujący smacznie pod osłoną chmurki.
I co?
I nic.
Sieć była pusta. Puściuteńka. Rokitka ze zdumienia omal zeza nie dostał. |
Sługa Boży drzemał nadal, owszem, ale nie jak czarci sądzili tuż-tuż nad wierzchołkiem góry
ulepionej przez diablęta, lecz znacznie wyżej, w odległości wcale nie mniejszej od szczytu
skały niźli poprzednio od ziemi.
Nieoczekiwany zawód sprawił, iż diabły, i te duże, i te średnie, i te najmniejsze, z bezsilnej
wściekłości zawyły na podobieństwo wilczej zgrai, której ktoś owcę sprzątnął sprzed nosa. A
najgłośniej i chyba najboleśniej
11
ze wszystkich ryczał senior nadpełtwiańskiego rodu, kulawiec z capią, siwą jak szron brodą.
Jedyną istotą niezmiernie zadowoloną z tego, co wydarzyło się owej nocy i owego rana
niedaleko Pełtwi, był ^uga Boży o gęsich skrzydłach i złotym wianku, czuwający z wysoka
nad diabelskimi jaskiniami. Niechaj przeto nikogo nie dziwi, że teraz klaskał skrzydłami z
ogromnej uciechy, aż pierze fruwało. I pokrzykiwał przy tym nieustannie, zaśmiewając się do
łez:
- Hi, hi, hi! Mamuńciu niebieska, popatrz na tego dumowatego rogala z siatką na ważki
albo motyle, popatrz również na jego kompanionów podskakujących tam w dole niby
wielgachne żabska. Gadałem im nie raz, nie dziesięć i nie tysiąc razy, że śmichu warte są ich
diabelskie wysiłki, aby mnie pochwycić. Ale mi nie dowierzali, makabundy rogate! Teraz
będą musieli zmienić zdanie. Hi, hi, hi!
Kiedy tak zwiadowca anielski chichotał sobie wesoło pod obłokiem, sędziwemu czartu daleko
było do śmiechu. Zaledwie zziajany Rokitka zlazł z siecią ze skały, mistrz przyskoczył doń i
obrzucił go pretensjami.
- Oj, durnowaty ty diabeł, durnowaty! Stokroć durniej-szy od Lucyperowego fpambosza! —
burczał, ani rusz nie mogąc się uspokoić. — Kiedyś widział, że siecią nie dosięgniesz
latającej myszy, trza ją było łowić na arkan, na sznur z pętlą! Czemuś tego nie uczynił?
— A bo miałem nakazane wyraźnie: do sieci! — tłumaczył Rokitka pochlipując płaczliwie.
— liii, cóż to, głowy nie masz? Makitry własnej nie
na skałkę? Sam planu nie mogłeś odmienić na inny? • ał się Pełtwiak.
13
Rokitka otarł nos, odchrząknął i zadarł brodę.
— Mogłem, bo makitrę rozumną na karku mam! A jakże — wyjaśnił z dumą. — Tylko że
sznura z pętlą nie miałem.
Naczelnik czarciego rodu otworzył usta, lecz nie odpowiedział ni słówkiem. Zrezygnował.
Machnął jeno bezsilnie ręką, odwrócił się na kopycie i pomaszerował w kierunku pieczary.
Doskonale rozumiał, iż z takimi pomocnikami walczyć z niebem będzie mu niesłychanie
trudno. Zamiast więc strzępić jęzor na daremne dyskursy z ogoniastymi pustogłówkami,
wolał strawić najbliższy czas na odpoczynku, solidnym i w spokoju.
Jednego biedak nie przeczuwał. Tego mianowicie, że nie był to wcale koniec jego
dzisiejszych utrapień. No i nie dziwota. Wszakże nie tylko w ludzkim świecie jedna
prawdziwa bieda wspiera drugą prawdziwą biedę, pech pecha goni, a okrutne nieszczęście
depcze po piętach innemu okrutnemu nieszczęściu. Nie inaczej bywało i w świecie
diabelskim.
Zaledwie naczelnik nadpełtwiańskiego plemienia pogodził się z myślą o nieudanym
podstępie, pieczara, w której mieszkał wraz z un|iłowaną jejmość panią żoną, zatrzęsła się
niebezpiecznie, natomiast z jej wnętrza wydobył się straszliwy ryk:
— Gdzież podział się mój ulubiony naszyjnik? Gdzież moje cudne żółciuchne kamyczki,
jakie przed laty dostałam we wianie od księcia piekieł, od samego Lucypera? Gdzież moje
bursztynowe ukochanie? Gdzie?
W ślad za ogłuszającym wrzaskiem w otworze jaskini pojawiła się chmara oszalałych ze
strachu nietoperzy, a za
14
aae
•mi
;ez
nią rozwścieczona harhara, diablica z rozwianym siwym warkoczem i z ogromną łopatą
chlebową w garści.
— Kto mi świsnął Lucyperowe klejnoty? Kto zasmytrał mój przepiękny naszyjnik i moje
żółciuteńkie nausznice? I dwa wisiory o barwie wiosennego mlecza albo nadrzecznych
kaczeńcy? I moją śliczną miodową broszę, większą i cięższą od jagnięcej łopatki? —
wrzeszczała wścieklica bez przerwy. — Czyja to sprawka, rogate wymoczki? Ej, bo chyba nie
twoja, ty moja ślubna bezmózga mantełepo?
I nie czekając na pokorną odpowiedź, jaka zgodnie z diabelskim regulaminem małżeńskim
winna wypłynąć teraz z ust jegomości naczelnika, czarcia samka zaczęła okładać łopatą nie
tylko jego, ale i każdego, kogo zdołała dopędzić.
Biesy wpadły w panikę.
- Czarci, w nogi! Ratuj się, megaj, kto może! Z przeogromnej żałości baba najwidoczniej
świrka dostała! Zdur-nowaciała po utracie Lucyperowych prezentów! Naczel-nikowa
zbzikowała z kretesem! Oszalała nieoczekiwanie z wielkiej chytrości, co się przecie zdarza
nie jeno wśród diabelskiego plemienia! Ciotka Pełtwiakowa ciężko zachorowała na głowę! —
p|oczęły wołać i kryć się przed straszliwą dębową łopatą, gdzie tylko się dało. Choćby i do
wężowej jamy. Choćby i do mysiej dziury. Choćby i na dno karaluchowej szczeliny.
Zmykali wszyscy jak niepyszni, zmykał przeto i Smark Krzywouchy. Zwłaszcza że on, jak
chyba nikt inny spośród carriej gromady, miał ku temu ważkie powody. Niestety, CBnychnąć
przed straszną babą mu się nie udało. Nie sdążył. Już, już miał sturlać się z pagórka, by
zniknąć
15
w mrocznej i wilgotnej leszczynie, kiedy diablica dała długiego susa i całm ciężarem
wylądowała mu na ogonie.
— Auuu! — zawył z bólu nieborak, widząc migoczące przed ślepiami wszystkie gwiazdy
niebios. Stanął w miejscu niczym zamieniony w gruby sopel lodu.
- Aha, mam cię, gilu czerwony! - uradowała się Pełtwiakowa. — Ciebie ostatniego
zauważyłam w naszej pieczarze. Po cóżeś tam przyłaził, gilu? Pewnikiem po moje żółte
kamyki? Przyznaj się, gdzie one? Gdzie?
— Tam, babulu złota! Puść, błagam! Auuu! — wystękał czarcik przez zaciśnięte zęby i
jęknął po raz drugi, nadaremnie usiłując uwolnić ogon spod twardego kopyta. I czym
prędzej wskazał pazurem za siebie, na wiel-gachną bryłę dopiero co ulepioną z odłamów
skalnych, dużych głazów, mniejszych kamieni i zupełnie małych kamyczków.
— Jakże ja je teraz stamtąd wydziubię? — zirytowała się baba rogata i z całej siły ścisnęła
Smarka za ucho. — Po coś je tam wetknął, gilu durnowaty? Kazał ci kto?
- Przecie nie wziąłbym ich z własnej woli, babulu brylantowa! Nie |śmiałbym. Ale mistrz
Pełtwiak powiadał wyraźnie: zbierać wszystkie kamienie, bez względu na wielkość oraz
kolor! — wyjaśniło diablę pochlipując. — I nie kazał patrzeć, do kogo należą.
- Kazał zbierać wszyściuchne kamienie? Także i moje? O, poczekaj ty łysa mantełepo!
Niechże cię jeno dopadnę! Zamiast moich żółciutkich kamyków wszystkie złote gwiazdy
obaczysz! — wrzasnęła piekielnica i wymachując łopatą popędziła w kierunku strumienia,
gdzie - tak się jej
16
* Mielmy ch,
łfvch
i
D
na
' moje?
>adnęl złote mjąc ięjej
przynajmniej zdało z oddali - wypatrzyła małżonka, który niczym śliska jaszczurka albo
zaskroniec wczołgiwał się na brzuchu w najgęstszą z kęp tataraku.
Jeszcze przez długie stulecia pamiętano we Lwowie
0 diabelskim plemieniu zamieszkującym okoliczne jary
1 wąwozy. Przede wszystkim wspominano sędziwego Pełtwiaka, kozłobrodego naczelnika
piekielnego rodu, także jego rogatą babę Pełtwiakową, a już chyba najbardziej jej chlebową
łopatę z twardej dębiny, na nieostrożnych łbach pozostawiającą guzy nie mniejsze od
zamarstynow-skich bułeczek oraz soczyste sińce barwy dojrzałej czereśni, sławnej kleparskiej
czerechy.
Burzliwa historia Ziemi Czerwieńskiej sprawiła, iż z czasem pamięć o rodzie ogoniastych
Pełtwiaków jakby zaczęła po trosze zanikać. Ludziom osiadłym w Lwim Grodzie mogło
nawet wydawać się, że wygasła zupełnie. Tymczasem tak wcale nie było...
W ciasnym mieszkanku mojej babki, które mieściło sie w samym sercu jLwowa, na
Łyczakowie, przy Piekarskiej ulicy, na komodzie przed wysokim lustrem leżały - jak głęboko
sięgnę pamięcią - cztery pięknie błyszczące żółtawomiodowe kamyki nie służące do niczego
oraz jeden, znacznie od tamtych większy i cięższy, także gładziuteńki, w kształcie jagnięcej
łopatki, duzący dziadkowi za przycisk do papierów, głównie Wieku Nowego" i „Gazety
Lwowskiej", pliku ulubio- gazet.
17
Nie inaczej bywało i w wielu innych lwowskich domach. Mieszkańcy grodu lubili ku ozdobie
trzymać na komodach, na stołach lub na kredensach jasne kamienie przypominające
miodowym kolorem nadmorskie bursztyny. Niektórzy je tak i nazywali: bursztyny
czerwieńskie.
Nawet najmniejsze lwowskie dziecko wiedziało, skąd się owe kamyki i kamienie pojawiały.
Oczywiście wy-dłubywano je z Czartowskiej Skały, dzikiej i stromej skały od prawieków
wyrastającej pod obłoki niedaleko Lwowa. Aby się do niej dostać, wystarczyło przez Rogatkę
Łyczakowską udać się „trzy mile za piec" gościńcem wiodącym ku Winnikom.
cn
SPR NA
CZY JEST
SPRAWIEDLIWOŚĆ NA TYM BOŻYM ŚWIECIE?
iele już tygodni święty Jacek ze szlachetnego rodu Odrowążów przemierzał o kiju księstwo
halicko-wołyńskie podążając od Przemyśla przez Żydaczów, Halicz, Trembowlę i dalej w
kierunku Kijowa.
Na czas odpoczynku zatrzymywał się w leśnych budach smolarzy lub bartników, jeśli na takie
zdołał natrafić, najczęściej jednak noc spędzał pod jasno świecącymi gwiazdami, okryty
jedynie opończą z grubego sukna. Także i dziś, nie wiedzieć którego to już dnia wędrówki,
przyszła pora na wytchnienie. U skraju polany rozejrzał się i po chwili znalazł to, czego
szukał. Bez wahania wsunął się w przestronną wnękę pośród gęstej leszczyny, tworzącą jakby
szałas nad głową, i z klejącymi się ze zmęczenia powiekami legł na kawałku baraniej skóry.
Zasnął niemal natychmiast.
19
Śniło mu się to, o czym od dawna marzył na jawie. Że nareszcie dotarł do celu, do samego
Kijowa, gdzie od kniazia, władcy Rusi Kijowskiej, otrzymał upragnioną zgodę na
wybudowanie klasztoru dla ojców dominikanów. I że sprowadził ich z Krakowa, aby stąd
mogli szerzyć wiarę katolicką wśród miejscowych Rusinów i wśród przyjezdnych pogan.
Niestety, koło szczęścia nie zawsze obraca się we właściwą stronę. O tym wie chyba każdy
chłop i każda baba na tej Bożej ziemi.
Śnił nadal, iż któregoś dnia mieszkańców Kijowa zbudziło przeraźliwe wycie. Oto hordy
tatarskie zaatakowały gród i po długiej, krwawej bitwie wdarły się na mury obronne miasta.
Wkrótce potem straszliwa dzicz rozlała się po domach i mordowała wszystko, co żywe.
Grube mury klasztorne i żelazna brama nie uchroniły zakonników przed gwałtem. W pewnej
chwili także i do celi klasztornej przeora wtargnął straszliwy Tatarzyn z dzikim pyskiem o
wystających policzkach i, nie zważając na czas modlitwy, ostrym kindżałem chlasnął po szyi
klęczącego Odrowąża...
Straszne! |
Święty Jacek otworzył przerażone oczy, spojrzał i uspokoił się od razu. Pojął, iż był to nie
żaden tam bisurmanin z długim, ostrym jak brzytwa nożem, ale najzwyklejszy pod słońcem
szarak. Ot, długouchy zając, jakich w puszczy wiele.
„Szarak, zapewne przeskakując nade mną śpiącym sobie smacznie, musiał musnąć mnie łapą
po szyi — domyślił się. — A teraz, głupek jeden, sam się dziwując własnej odwadze,
20
•o,
¦• ...i
przystanął, aby przyjrzeć się niezwykłemu stworzeniu leżącemu nieruchomo w krzakach".
- Sio!
Śmiertelnie przestraszony zając wyprysnął do góry co najmniej na cztery łokcie, wywinął
kozła w powietrzu, po czym błyskawicznie pognał przez polanę na przeciwległy brzeg boru,
byle tylko znaleźć się ak najdalej od nigdy tu nie widzianego dziwacznego zwierza.
- Przepraszam, zajączku! - wykrzyknął święty Jacek w ślad za umykającym. - Nie sądziłem,
że cię aż tak przerażę! Naprawdę tego nie chciałem!
I znowu podłożył rękę pod głowę, by dokończyć drzemkę przerwaną przez Tatarzyna z dziką
gębą — ściślej: przez niewinnego szaraka — lecz mu się nie udało, gdyż w chwili, gdy już-
już powieki zaczęły mu ciążyć niczym dwa młyńskie kamienie, do jego uszu dotarły dźwięki,
jakich nigdy by się nie spodziewał w tej głuszy.
„Człowiek tutaj? Głośno biadolący? E, niemożliwe. A może mamią mnie leśne wiedźmy?
Albo diablice? Lub własne uszyska?" - zdumiał się i uniósł głowę, ażeby popatrzeć w
kierunku, skąd dolatywało owo biadolenie.
Przez środek polany kroczył w jego stronę jakiś człowiek, zapewne drwal, smolarz albo
bartnik. A może wcale nie leśny to chłop, lecz kmieć z którejś rzadkich tu wiosek halickiego
księstwa? Nieznajomy w lnianym kabacie i w ta-kichże portkach, boso, z niewielkim
węzełkiem podróżnym uczepionym pleców, trzymał się oburącz za zmierzwioną płową głowę
i jęczał pod niebiosy nie milknąc ani na moment:
21
f
— Uaj, uaj, nie ma sprawiedliwości na tym marnym świecie! Joj, joj, Pan Bożyczek nie
najlepiej rządzi naszym ziemskim padołem! Niesprawiedliwie rządzi. Ta i Pan Jezusiczek
myśli pewnie o niebieskich migdałach, bo najwyraźniej zupełnie zapomniał o nas, o
nieszczęsnych biedaczyskach. No i Boża Mamuńcia widać zajęła się czymś bardziej
niebiańskim niźli ziemskim. Pewnikiem zorzę na niebie przędzie ze złotych i srebrnych nitek
lubo gdzieś za chmureczkami nosy niemowlętom anielskim uciera, zamiast troszczyć się o los
biednieńkich ludzi. Ludzi robotnych i uczciwych jak rzadko. No a do tego jeszcze i
całkowicie niewinnych.
— Boże, co on mówi?!
Święty Jacek skoczył na równe nogi i nie wahając się ni chwili wyprysnął spomiędzy
leszczynowych zarośli.
— Człeku nieszczęsny, cóż ty wygadujesz? — wykrzyknął. — Nie strachasz się kary Bożej?
Choćby pioruna zesłanego z jasnego nieba? Albo odwiedzin archanioła Gabriela z jego
mieczem ostrzejszym od Belzebubowego ozora? Człowiecze, czemu bluźnisz niebiosom bez
zastanowienia i bez sprawiedliwej miary?
Na widok poławiającego się nagle Jacka Odrowąża, nieznajomy stanął jak wryty i zdumiony
rozdziawił szeroko gębę. Przez moment nie wydawał żadnego dźwięku na podobieństwo
płoci lub krasnopióry wyłowionej ze strugi, ale wnet potem ochłonął z zaskoczenia i głos
gromki na powrót odzyskał.
— Cóżeś powiedział, mantełepo zezowata? Że bluźnię? — powtórzył z oburzeniem. — Ejże!
Niby dlaczego bluźnię, skoro wszystko, co gadam, to szczera prawda? Prawda
22
najszczersza. Jeszcze raz powiadam: Pan Boży czek z wysokości niebios nie najlepiej rządzi
naszą ziemią. Ba, a może on spod wysokich chmur niedowidzi i niedosłyszy? Także cudny
Pan Jezusiczek bez myśli kieruje ludzkimi losami. No i Boża Mamuńcia nie naj szczęśliwiej
ich obu wspomaga. Ale dlaczego władają tak źle i niesprawiedliwie, to tego już nie wiem.
Moja głowa za mała i za durnowata, by rozwiązać zagadkę zbyt trudną do odgadnięcia.
- Domyślam się, przyjacielu, że spotkało cię jakoweś okrutne nieszczęście? I to zapewne
niedawno, może wczoraj, a może przedwczoraj? W każdym razie nie dalej jak przed
tygodniem - zagadał święty Jacek łagodnie i przysiadł na murawie robiąc miejsce
wędrowcowi. - Siądź obok, pogadamy. A najpierw przyznaj, czy mam rację?
Nieznajomy przytaknął skwapliwie:
- Ano właśnie. Spotkało. I to ogromne. Ale... ale skąd ty o tym wiesz?
— Mówiłem już, domyśliłem się. Naturalnie po tym twoim płaczliwym zawodzeniu na całą
puszczę. I po słowach mało przemyślanych, najwyraźniej w wielkiej gorączce zrzuconych z
języka. Czy możesz mi opowiedzieć, przyjacielu, co takiego zepchnęło cię na samo dno
rozpaczy?
- Mogę. Czemu nie. Wszystkiemu winna niesprawiedliwość!
— A na czymże ona polegała?
— Posłuchaj. W naszej wsi leżącej na ogromnej polanie między sosnowymi borami
znajdowało się siedem zagród. Sześć z ludźmi poczciwymi i pracowitymi niczym leśne
mrówki oraz jedna, w której mieszkał człowiek zły
23
z równie niedobrymi trzema synalkami. Nie dość, że draby żyły z okradania poczciwych
sąsiadów, to jeszcze nocami z maczugami i toporami chadzali na zbójowanie. Podróżnych
wciągali w zasadzkę, głównie w wilcze doły nakryte dla niepoznaki gałęziami i rabowali do
goluśka, zaś usiłujących stawiać opór pozbawiali żywota. Przed niedzielą Pan Bożyczek
zesłał wreszcie na łotrów zasłużoną karę. Od pioruna spłonęła ich zagroda, a oni sami w
nadpalonych portkach wynieśli się z naszej polany.
— Czemu zatem narzekasz, przyjacielu, skoro z łaski dobrego Pana Boga sprawiedliwości
stało się zadość?
- A dlatego, że od płonącej zbójeckiej chałupy zajęła się także i reszta zabudowań. Sześć
zagród ludzi uczciwych i pracowitych poszło z dymem. Nie pozostał nam nawet marny
chlewik, nawet pół kurnika, nawet ćwierć psiej budy. Teraz widzisz, że Pan Bożyczek
sprawiedliwy nie był. Zbójów ukarał i to bardzo dobrze. Ale dlaczego za zbrodnie jednych
ukarał wszystkich? Cóż mu zawinili pozostali? Za co ukarał niewinne biedaczyska?
Naprawdę myślisz, że postąpił sprawiedliwie?
Święty Jacek popatrzył na kmiecia i nic mu nie odpowiedział. W zartiyśleniu roztrząsał przez
chwilę coś, o czym w końcu nie wspomniał, gdyż zmienił temat rozmowy i zagadnął:
- My tu sobie, przyjacielu, gadu-gadu niby dwie halickie przekupki, a ja wciąż nie wiem
najważniejszego: dokąd to nogi poczciwe cię niosą?
— Szwagrów, czyli braci rodzonych Maryjki, żony mojej umiłowanej, nie widziałem od
pozazeszłej jesieni. Idę więc ich odwiedzić. Tam, na wschodzie od kilku lat siedzą
24
#02-
rte
h et
za
rie K0:
głębi puszczy i w dzikich barciach grzebią, miód i wosk :owitym pszczołom wybierają —
odrzekł kmieć, po dodał z nadzieją w głosie: — Może wspomogą mnie i Maryjkę w biedzie
kilkoma talarkami? Jutrzejszego wieczora powinienem stanąć w progu ich chałupy. Akuratnie
na sytą wieczerzę i na nocleg pod ciepluchnymi wilczymi skórami.
— A to wyśmienicie się składa, bo i ja wędruję w tym samym kierunku. Tyle że znacznie
dalej. Na Ruś Kijowską spieszę, do samiuśkiego Kijowa, na dwór kniazia prosić o zgodę na
założenie klasztoru dla ojców dominikanów, memu sercu najmilszych. Pójdźmy zatem dalej
razem, przyjacielu. We dwóch zawszeć i raźniej, i bezpieczniej. A i czas minie nam szybciej,
bo nic tak nie skraca długiej drogi jak zajmujące towarzystwo i ciekawie snute opowieści. O
jednym wszakże chciałbym cię uprzedzić. Wczoraj nogę otarłem do krwi i choć obłożyłem ją
liśćmi babki oraz kaczymi ziołami, a także zawinąłem starannie, by się nie osunęły, to w
marszu rana mi co nieco przeszkadza. Iść co prawda mogę, tyle że nie za szybko. Czy nie
będzie ci wadziła zwłoka w podróży? I
— Nie będzie. Jeżeli nie jutro, to pojutrze uściskam braciszków mojej Maryjki. Między
dwoma dniami a trzema różnica nie tak znowu wielka.
- Lżej byłoby mi trochę - ciągnął dalej Jacek Odrowąż - a i znacznie wygodniej, gdybyś mi
ociupinę dopomógł. Jeśli zechciałbyś wziąć ode mnie choćby tylko jeden tobołeczek, z
pozostałymi już sam sobie jakoś poradzę.
- Czemu nie. Daj, poniosę. /Jtfi ,%;,.. .
25
Święty Jacek wyciągnął zza leszczyny niedużą kobiałkę uplecioną gęsto z lipowego łyka i
pieczołowicieobciągniętą płótnem lnianym, tkanym gęsto. Z wdzięcznym uśmiechem
podsunął ją wieśniakowi wraz ze słowami:
— Weź, proszę. Oto ona. No i serdeczne dzięki za pomoc, przyjacielu.
W dalszą drogę ruszyli obydwaj w zgodnej komitywie.
Daleko w tej zgodzie i spokoju nie uszli. Zaledwie przez bukowy zagajnik dotarli do brzegu
Pełtwi, niezbyt głębokiej w tym miejscu, a zatem i łatwej do przebycia, kroczący obok
świętego Jacka wieśniak nagle podskoczył w górę na dwa albo i trzy łokcie i zakwiczał na
cały głos niczym prosiak dociągnięty siłą do progu rzeźni:
— Auuu! Ąj, aj! Auuu! Uoj, uoj!
I, nie namyślając się, powierzoną mu kobiałkę cisnął z rozmachem na środek rzeki.
Święty Jacek złapał kmiecia za rękę.
— Cóżeś ty uczynił najlepszego, przyjacielu? — zawołał. — Czemuś wrzucił moją kobiałkę
do wody?
— Niby nie widziałeś? — wrzasnął wieśniak i podskakiwał nadal, tyle że już nie tak wysoko,
trzymając się za lewą stronę b>larzy. - Czyżbyś raptem oślepł, man-tełepo piegowata? Przecie
siedziały w niej diablęta z piekła rodem! Czarty boleśnie żądlące! Żywe pszczoły!
— No to co? — zdumiał się Jacek Odrowąż. — Naprawdę nie wiesz, że poczciwe pszczółki
nie mają nic wspólnego ani z Lucyperowym piekłem, ani z jego diablętami? Te owady
prawdziwie robotne są i nadzwyczaj pożyteczne. Miód dla człowieka skrzętnie zbierają
latając od świtu do zmierzchu z kwiatuszka na kwiatek. A i wosku na świece
26
op
"91
31
ais
t
dla kościelnych ołtarzy nie mielibyśmy ani garsteczki, ani szczypty, gdyby nie owe pracowite
skrzydlate robaczki powołane na ten świat przez miłościwego Pana Boga w najszczęśliwszym
dniu tworzenia.
- Trudno pamiętać o słodkim miodzie i o wosku, kiedy potworny ból człekowi czaszkę
rozsadza — odburknął wieśniak wymachując wolną ręką. — Niby nie zauważyłeś, że jedno z
tych twoich pracowitych stworzonek mnie użądliło? I to jak! Aj, aj! Uoj, uoj! Jadu miało
chyba więcej niźli dwie wygłodniałe żmije. Popatrz, pół gęby momentalnie spuchło mi jak
bania. A i lewe ucho mam już niczym u wyrośniętego osła. Albo u łosiowej wielgachnej
klempy. Nie dość, że spuchło, o czym mogą przekonać się wszyscy dookoła, to jeszcze i boli
straszliwie, o czym ja sam wiem najlepiej.
- Faktycznie, nie wyglądasz dobrze. Lewą połowę gęby z pewnością masz co najmniej dwa
razy większą od prawej — potwierdził święty Jacek, przypatrując się współtowarzyszowi
podróży z jednej i z drugiej strony. — A teraz to może nawet już i ze trzy razy.
- Widzisz więc, iż miałem rację odrzucając jak najdalej tę twoją piekielnąłkobiałkę.
- Hm, tego wcale nie jestem taki pewny - Jacek Odrowąż pokręcił głową, po czym zamyślił
się głęboko. Dopiero po pacierzu otworzył znowu usta: - Przyznaj, użądliła cię tylko jedna
pszczoła? Czy może uczyniły to dwie?
- Aj, aj! Jedna pszczoła to według ciebie za mało? Wolałbyś, mantełepo niewdzięczna, aby
użądliły mnie dwie? A może trzy? Pięć lub sześć? Albo nawet i dziewięć?
28
ani
m
>a zbzikowałeś? Oj, oj, ładnie bym wtenczas wyglądał! Nie do człeka byłbym podobny, ale
do beczki kiszonej kapusty człapiącej na dwóch nogach. Chwała Panu Bogu
Wszechmogącemu, że dziabnęła mnie jedna jedyna, nie więcej.
Święty Jacek podrapał się niby to frasobliwie za uchem i zapytał:
— Hm, w takim razie, przyjacielu, zupełnie cię nie rozumiem. No bo dlaczego nie cisnąłeś do
rzeki tej jednej jedynej, która przewiniła, lecz wszystkie? Cóż zawiniły ci pozostałe? Za co
ukarałeś niewinne biedaczyska? Naprawdę myślisz, że postąpiłeś sprawiedliwie?
Dopiero teraz poczciwy kmieć pojął, iż nieprzypadkowo otrzymał do niesienia kobiałkę z
pszczołami. I nieprzypadkowo jedna z nich użądliła go boleśnie. Nie dziwota więc, że na
opuchniętej gębie pojawił się rumieniec wstydu, bardziej czerwony i od wiosennego maku, i
od wiosennej róży.
Po niemal stu pięćdziesięciu latach — a dokładnie: około roku 1380, czyli za panowania na
Ziemi Czerwieńskiej króla Ludwika Andegaweńskiego, władcy Węgier i Polski, rodzica
królowej Jadwigi — ojcowie z zakonu dominikanów niedaleko miejsca, w którym święty
Jacek Odrowąż udzielał praktycznych lekcji współtowarzyszowi podróży, na cześć swego
patrona wznieśli ceglany kościół. W nim zaś na głównym ołtarzu pomieścili posążek Matki
Boskiej jackowej, od lat otoczony we Lwowie kultem wiernych.
29
'li
i
Wieść kościelna głosiła, że figurkę tę ocalił przed Tatarami święty Jacek, wynosząc ją po
kryjomu z oblężonego płonącego Kijowa.
Alabastrowy posążek Matki Boskiej Jackowej dobrze znali rodowici lwowianie, i mali, i
średni, i duzi. Ale nie tylko oni, także i ci wszyscy, którzy do Lwiego Grodu nad Pełtwią
przybywali w serdeczną gościnę aż do jesieni roku 1939.
O TYM,
JAK SUCHYWILK
SPRAWDZAŁ
LWOWSKĄ
UCZCIWOŚĆ
i
hyba mnie ucho nie myli? Najwyraźniej to nocny puszczyk pohukuje w borze pośrodku
słonecznego dnia. Jego głos nie przepowiada nam niczego, co mogłoby cieszyć. Niedobrze,
bo przecie i bez złowróżebnego ptaka kłopotów mamy dość! — zamruczał Kazimierz Wielki
marszcząc czoło i wypatrując na mijanych chojarach onego skrzydlatego wróżą.
— Czyżbyś przypuszczał, panie nasz miłościwy, że Litwa już się ruszyła? I że możemy nie
zdążyć na czas z odsieczą? - zagadnął monarchę Janusz Suchywilk, doktor prawa, jeden z
najbardziej zaufanych doradców Łokietkowego syna, nieodstępny towarzysz królewski we
wszelkich wyprawach, tych pokojowych i tych wo-ennych.
31
Król Kazimierz przysłonił dłonią oczy i spojrzał na słońce wdrapujące się powoli na szczyt
nieba, po czym odmruknął wciąż jeszcze zafrasowany:
- Mam nadzieję, że ten grobowy puszczyk nie Spyt-kowe nieszczęście światu ogłasza.
Umiłowany nasz ryce-rzyk wkrótce powinien być tutaj. Wysłany z wieczora w kierunku
Lwowa na pilny zwiad, po powrocie z pewnością będzie wiedzieć wszystko, o czym i my
wiedzieć powinniśmy.
Król Kazimierz Wielki jechał wielce markotny nie bez powodu. I to nie tylko ze względu na
ponure puszczykowe wołania. Wieści, jakie ostatnio napływały ze Lwowa na dwór królewski
w Krakowie, wesołe nie były. Na ziemie, dopiero co odzyskane po wiekach dla Polski, mieli
apetyt i inni. Przede wszystkim Tatarzy przyzwyczajeni do ściągania okupu od podległych
sobie, a panujących tam do niedawna kniaziów. Także i Litwini po śmierci ostatniego
halickiego księcia, Jerzego II Trojdenowicza, pragnęli prastare ziemie Iechickie włączyć do
swego księstwa. Jesienią roku 1351 siłą zajęli Lwów, a za stawiany opór spustoszyli go i
puścili z dymem. Ustąpili dopiero po krwawej bitwie | z polskim rycerstwem przybyłym
pośpiesznie od strony Przemyśla. Kupcy ze Wschodu przemierzający Litwę donosili potem
do Krakowa, że wiosną roku 1353 książę Lubart ma znowu pociągnąć na nieszczęsny Lwów z
ogniem i toporem. Oto dlaczego hufce rycerskie podążały z naj spieszniej szą pomocą
zagrożonemu miastu.
Kazimierz Wielki przewidywał prawidłowo. Tuż po południu z gęstej, zbitej leszczyny
wyłonił się Spytek
32
ipojrzał na *- ~o czym
Spyt-ryce-
Cczora wno-tfcdzieć
Dez
na
konnych wojów. Młody - i choć mizernego - to już wielce doświadczony rycerz zaprawiony
iątkach bojów, w dodatku znający Ziemię Czer-mxńską równie dobrze jak i własną kieszeń
albo sakiewkę. Król powitał nadjeżdżających głośnym westchnieniem oraz pytaniami:
- Zdrowiście? Nie spotkało was coś złego? Powiadaj "im po kolei wszystko, cóżeś widział i
czegoś się wśród ¦niej scowych ludzi wywiedział, Spytku.
- Potwierdziły się przypuszczenia i uczonych, i mąd-rych wodzów, panie mój. Gedyminowy
syn, kniaź Lubart .vraz z oddziałami pogańskich Litwinów znowu najechał ~.asze ziemie.
Tym razem na Lwów spadł nieoczekiwanie rączym drapieżny ptak na szaraka skubiącego
ziele o świtaniu. Akuratnie wtenczas, kiedy gród spał snem głębokim i spokojnym, zaś
strażom na wieżach najbardziej kleiły się powieki.
- A zamek? Co z zamkiem obronnym?
- Zamek na górze wróg zdobył na wpół złotem, na •vpół lisim podstępem.
- Jakże to? - zdumiał się król Kazimierz. - Krakowscy ucznicy przekupni nie b$i, tego jestem
pewny. Mówże więc jaśniej, Spytku.
- Ponoć podkupiony człek z zamkowej kuchni zasuwy .ve wrotach zepsował — wyjaśnił
Spytek. — Także dwa albo : trzy sznury pełne nawiązanych supłów z wieżycy nocą spuścił,
by Litwini mieli po czym wspinać się na wierzchołek.
- No, a załoga złożona z wybranych polskich wojów? - niecierpliwił się monarcha. — Co z
drużyną dzielnych
33
i
krakowskich łuczników, którą ostawiłem przed rokiem, ażeby czuwała w naszym imieniu nad
ziemiami odzyskanymi po dwóch stuleciach dla ojczyzny? Nad ojcowizną zagarniętą niegdyś
Mieszkowi przez kijowskiego kniazia Włodzimierza Wielkiego.
W Spytkowych oczach pojawił się ból.
- Wyrżnięta przez najeźdźcę do nogi! - odpowiedział. - Nikt z biedaków nie ocalał. Przy życiu
ostali się jedynie ci z mieszkańców grodu, którzy na czas ukryli się w licznych tam jarach lub
zdołali zbiec do puszczy albo na niedostępne trzęsawiska. Niewielu ich jest, zaledwie garstka
słabo uzbrojonych Polaków, głównie kupców i rzemieślników, a również trocha Niemców i
Rusinów, chłopów z babami oraz z drobiazgiem. Szczęściem, panie mój miłościwy, chyba na
wieść, iż nadciągacie z odsieczą i że jesteście już blisko, książę Lubart zwinął pośpiesznie
obozowisko i nie czekając na spotkanie z polskim orężem, zniknął w borach bez śladu. Z
przebogatymi łupami i z mrowiem niewolników pewnie w swoje dzikie knieje teraz powraca.
Ledwie Spytek zamilkł dla wciągnięcia powietrza po meldunku wygłodzonym na jednym czy
dwóch oddechach, gdy jadący odrobinę z tyłu Janusz Suchywilk raptem dziabnął piętami
wierzchowca, długim susem dopadł króla Kazimierza i osłonił go własną tarczą. W tejże
samej chwili rozległ się świst znany doskonale wszystkim wojom, rycerskim pachołkom i
myśliwym. W tarczę aż po kraniec grotu wbiła się pierzasta strzała, która oto drgała okrutnie,
jakby z wściekłości, że nie zdążyła, że ktoś śmiał jej przeszkodzić w osiągnięciu celu.
34
-ę aż po drgała
- Za tamtym jałowcem! Tam zbój siedzi! — wykrzyknął Janusz Suchywilk pokazując
mieczem w lewo od traktu, na gęstą kępę krzewów osadzoną między trzema dębami na
niedaleczkim pagórku. — Bierzcie go!
Skoczyło kilku wojów chwytać łotra.
- Żywcem bierzcie onego wścieklicę! Trza wiedzieć, kimże jest?! I kto go tu nasłał?! - wołał
za biegnącymi Suchywilk nadal nie opuszczając tarczy i ani na krok nie odstępując monarchy.
Niedługo trwało, pacierz zaledwie, bo chyba nie więcej, kiedy Kazimierzowi miecznicy
przywiedli na arkanie i cisnęli u kopyt królewskiego gniadosza człeka dzikiego, ze
zmierzwioną czupryną, z wilczym krwawym wzrokiem i w wilczej skołtunionej skórze na
grzbiecie.
- Litwin to! Lubartowy łucznik! - meldował Janko dziesiętnik. — Dwóch ich Gedyminowy
syn ostawił w zasadzce. Jednego usieklim w pogoni. Który z łotrów strzelał, nie wiemy. Obaj
łuki z kołczanami pełnymi strzał mieli i obaj, umykając, porzucili je w paproci.
- Za to nożami bronili się zaciekle, zwłaszcza tamten drugi, mocarny niby żmudzińskie
niedźwiedzisko - uzupełnił młodziutki Pietrko z Za|viszowych Kurozwęk. — Ale że krótkim
ostrzem przeciwko mieczom poradzić nie mógł, więc duszę pogańską musiał złożyć leśnym
bogom w ofierze. I ja mu w tym trochę dopomogłem, panie.
- Weźmiemy Litwina do Lwowa i tam przekażemy sędziom. A teraz, waszmościowie,
ruszajmy, bo czas cenniejszy jest dziś od złota! — zdecydował król Kazimierz i poprawił się
w siodle. — W drogę zatem! Jak najszybciej do Lwowa!
35
II
4
Straszny widok oczekiwał Kazimierza Wielkiego i polskie rycerstwo, kiedy wreszcie dotarli
na miejsce. Ze strażnicy na szczycie stromej zamkowej góry ostało się jeno kilka zwęglonych
kikutów, domy na zboczach i domy u podnóża zostały obrócone w marną kupę popiołu i
zgliszcz.
— Do Lwowa, a właściwie do tego, co z dawnego Lwowa książąt halickich pozostało, czyli
niemal do niczego, trudno sprowadzać osadników chcących żyć spokojnie i bezpiecznie —
rozmyślał król Kazimierz na głos, smętnie przy tym kiwając głową. Aż nagle ożywił się i
dorzucił: — Sądzę, że najwyższa pora zapomnieć o starej warowni i starej drewnianej osadzie
uczepionej niewygodnie góry. Miasto musi powstać od nowa, nie tu, lecz nieco dalej, w
szerokiej dolinie Pełtwi, gdzie wokół grodu z ratuszem i przestronnym rynkiem można
wznieść wysoki mur obronny z kamienia, z bramami zawieranymi na noc i z basztami. Także
i zamek na wierzchołku góry zbudować trzeba na nowo, ale nie z drewna jako tamten halicki,
lecz z kamienia i z palonej cegły, odporny na ogień i na oblężenia wroga. Taki, jakie w Polsce
i w całej Europie stawia się teraz. |
— Słusznie powiadasz, panie nasz miłościwy — przytaknął monarsze Janusz Suchywilk. —
Jednakże, aby spełnić to, o czym mówisz, mrowia ludzi potrzeba nam do roboty. A nietrudno
zgadnąć, iż na ziemi zniszczonej okrutnie przez najazdy Tatarów i Litwinów, będzie o nich
wcale niełatwo.
— Spójrz, gromada mężczyzn, kobiet i wyrostków ocalała przed pogromem gdzieś w ukryciu,
krząta się już przy
36
odbudowie własnych siedzib — uradował się monarcha. - Także niektórzy z puszczaków na
pewno przeniosą się z boru do miasta. Część niezbędnych do pracy rzemieślników
sprowadzimy z Mazowsza i z Małopolski. Myślę, że niejeden z rycerstwa i niejeden z
pachołków, którzy przybyli tu wraz z nami, również pozostaną, by dopomóc w budowaniu
nowego Lwowa. Przyznam, iż i ja tym razem ostanę tutaj dłużej, trzy miesiące, pół roku albo
nawet i cały.
— Nowe miasto muszą wznosić ludzie mądrzy i uczciwi. Z ludźmi nam znanymi, sprawa jest
prosta - Suchywilk począł się zastanawiać. - Ba, ale jak pośród obcych wyszukiwać mężów
godnych zaufania? Prawych, uczciwych, którym można powierzać rozmaite sprawy wynikłe
podczas stawiania wielkiego grodu?
Król Kazimierz zgodził się z nim natychmiast.
— Właśnie, ludzie to przecie nie ulęgałki, ani dojrzałe jabłka czy śliwy. Pośród rozmaitych
owoców bez trudu da się odróżnić zgniłki od tych nie zepsutych. Jednakże w jaki sposób
rozpoznać człeka zepsutego wśród ludzi prawych i uczciwych, skoro i jedni, i drudzy na
gębach są tacy samiuścy? Różnią się co najwyżej wąsem albo brodą.
Janusz Suchywilk zamyllił się raz jeszcze. Ale nie na długo, bo wnet zawołał:
— Mam sposób, panie nasz miłościwy! Pozwól mi jeno działać, a przekonasz się, że jest on
skuteczny.
Od następnego dnia doradca króla Kazimierza specjalnie wystrojony w przebogate szaty,
stawał przed jedynym ocalałym z pożaru niewielkim kościółkiem Jana Chrzciciela i
przybywającym tu na modły ludziom rozdawał monety z własnej szkatuły.
37
— Naści miedziaka i westchnij do Pana Boga za moją duszę, człowiecze! — powiadał
wciskając wchodzącemu monetę do garści. — Naści miedziaka! I ty weź miedziaka! Także i
ty nie pogardź uczciwym miedziakiem! Proszę, również i ty!
Niejeden z obdarowanych spoglądał w dłoń, chuchał na szczęście, a widząc to, co widział,
przecierał zdumiony powieki i zmykał zaraz gdzie pieprz rośnie, ażeby Suchy-wilk
przypadkiem się nie rozmyślił.
Jednakże od czasu do czasu któryś z obdarowanych powracał do Kazimierzowego prawnika.
Wtenczas odbywała się pomiędzy nimi taka oto rozmowa:
— A ty tu po co? Dostałeś miedziaka z hojnej ręki, więc ciesz się i zmiataj do domu.
— Kiedy nie mogę, wielki panie. Nie godzi się.
— A to niby dlaczego? - Janusz Suchy wilk udawał zdziwienie.
— A dlatego, że wielki pan się omylił.
— Ejże, nie otrzymałeś miedziaka?
— Nie. Dostałem nie miedziaka, lecz caluchnego dukata. Złotą monetę wielokroć cenniejszą
od monety wybitej ze zwyczajnej miedzi. OmyłWę należy naprawić. Złotą monetę chciałbym
przeto zwrócić, aby wielkiemu panu w sakiewce wszystko zgadzało się jak najakuratniej.
— Jedno już mi się zgadza: wiem, iżeś jest człowiekiem prawym i uczciwym - radował się
Suchywilk. - Dukata, bardzo proszę, zatrzymaj jako początek zapłaty za niełatwą robotę. Od
dziś będziesz bowiem zajęty przy budowie Lwowa jako jeden z pracowników najmiłościwiej
nam panującego króla Kazimierza.
39
Kiedy później Janusz Suchywilk opowiadał Kazimierzowi Wielkiemu, w jaki sposób
sprawdzał uczciwość wśród lwowian, monarcha długo kręcił głową z podziwu, zaś na koniec
rzekł:
- Wiedziałem, że znasz wyśmienicie nauki prawnicze. Wiedziałem, że jesteś odważny jako
puszczański ryś albo niedźwiedź. Wiedziałem, żeś mądrzejszy od królowej sów. Wiedziałem,
że jesteś bardziej doświadczony niźli starzec stuletni. Nie wiedziałem tylko jednego: że
niczym jaki święty potrafisz czytać w sercach i umysłach innych. A jest to chyba zaleta
stokroć cenniejsza niż wszystkie poprzednie.
1
1
T
3-JC
JAK MIĘTUS Z PEŁTWIAKIEM ZA ŁBY SIĘ WE LWOWIE WODZILI
ietrudno zgadnąć, iż wszystko, o czym tutaj gadamy, działo się nie wczoraj i nie przed
miesiącem, ale bardzo, bardzo dawno temu, niemal u schyłku panowania króla Władysława
Jagiełły oraz Sońki, czyli Zofii, jego młodziuchnej, urodziwej i rozumnej małżonki.
Było to wtenczas, kiecfy monarcha mocno już posiwiał, włosów w wąsach i pod koroną z
każdym tygodniem miał mniej i mniej, no i chodził coraz bardziej przygarbiony szurając
nogami niczym stuletni pradziadek. Jeno w siodle i podczas polowania wciąż jeszcze
spisywał się dzielnie na podobieństwo męża w sile wieku. O łowach w puszczy pamiętał bez
ustanku. I o zapachu żywicznych chojarów, i o aromacie wiosennych dzwoneczków konwalii,
i o wesołym brzęczeniu owadów, i o śpiewie leśnego ptactwa.
41
I jak dawniej z łowiecką drużyną wyruszał z Krakowa najchętniej na ukochaną Litwę albo w
okolice Lwowa, pełne nieprzebytych borów, w których kipiało od dzikiego zwierza, od
pospolitego szaraka i lisa poczynając, aż po niedźwiedzia, tura i mocarnego żubra.
Wtedy to we Lwowie na dworze tamtejszego wojewody, wielmożnego pana Jana Mężyka
służył Macko Miętus, młody lwowski kowal, syn starego lwowskiego kowala. Młodzian z
niemałą fantazją i nadzwyczajną odwagą, za nic mający czarty, leśne wiedźmy i złe duszyska
polatujące przy księżycowej poświacie nad moczarowymi łąkami, rozciągniętymi od skraju
puszczy prawie po Halicką Bramę.
Wojewodziński kowal, jako nakazywał dworski obyczaj, a potwierdzało dobre matczyne
wychowanie, co niedziela śpieszył do królewskiej katedry, wybudowanej niedawno przez
Kazimierza Wielkiego, w której zawsze po mszy i po wysłuchaniu kazania zapalał woskową
świecę przed głównym ołtarzem. Następnie szedł wprost do diabła. Naprawdę!
Przy furcie cmentarnej, tam gdzie cięgiem siedziało kilkanaścioro dziadów i bab proszalnych
zawodzących żałośnie pod niebiosa, stała figura diabła—ponoć samego Lucypera! —
wyrzeźbiona | w lipowym drewnie, co sobotę przez kościelnego sługę pilnie smarowana
świeżą smołą i nacierana sokiem gorczycy. Oczywiście po to, aby była czarcio czarna i aby
nie oszczędzając niczyich nosów, nawet wielmożów i książąt, wyraźnie śmierdziała
najprawdziwszym piekłem.
Macko Miętus nie potrafiłby minąć nasmołowanego Lucypera, by nie przystanąć choć na
moment i nie dać drewnianej figurze porządnego szczutka w nos. Często nawet dwa razy.
Albo i trzy.
42
„No, nie. Ja temu szkaradnemu Miętusowi nie daruję! Przecie jeszcze parę razy palnie tak w
nos mojego krewniaka i biedaczysko zostanie z czarną gębą zupełnie bez wąchacza! Ludzkiej
gawiedzi na pośmiewisko!" - pomyślał sobie ze zgrozą diabeł Pełtwiak wyglądając jednym
okiem z dziupli przykościelnej wierzby. - „Wszyscy w piekle dobrze wiedzą, że pilnych
spraw odkładać na później się nie godzi. Tak, tak, jeszcze dziś będę musiał rozmówić się z
zuchwalcem".
Jak Lwów Lwowem nie zdarzyło się chyba dotąd, aby naczelnik diabelskiego plemienia
zamieszkałego pod Czar-towską Skałą nie zrobił czegoś, co sobie postanowił.
Było już zapewne ciut-ciut po północy, gdy Macko zamiarował wsunąć się pod wilcze skóry,
których sterta leżała na wąskim łóżku u okna. Nagle czarny obcy kot siedzący do tej pory
nieruchomo na parapecie otworzył pysk i, zamiast miauknąć jak należy po kociemu, odezwał
się grubym ludzkim głosem:
- Nie mam ci za złe, imci Macieju, że co niedziela ofiarujesz świeczkę Panu Bogu. Twoja to
rzecz. Jednakże,
Pełtwiak, nie daruję ci tego, że co niedziela ^bezbronnego krewniaka, figlasów, bie-lacza, z
gębą gładką
niby cygańska patelnia. Domyślasz się chyba, że okaleczony syn piekieł stanie się
pośmiewiskiem Lwowa. Caluchnego! Od zasmarkanych dziecisków aż po bezzębne staruchy
handlujące krupami na Starym Rynku.
— Mam zrezygnować z tego, co robię w każde niedzielne południe? Ani myślę, Pełtwiaczku!
— odrzekł kowal i wzruszył ramionami. — Hi, hi! Nie boję się ani ciebie, ani tych
44
^M§ A
„No, nie. Ja temu szkaradnemu Miętusowi nie daruję! Przecie jeszcze parę razy palnie tak w
nos mojego krewniaka i biedaczysko zostanie z czarną gębą zupełnie bez wąchacza! Ludzkiej
gawiedzi na pośmiewisko!" — pomyślał sobie ze zgrozą diabeł Pełtwiak wyglądając jednym
okiem z dziupli przykościelnej wierzby. - „Wszyscy w piekle dobrze wiedzą, że pilnych
spraw odkładać na później się nie godzi. Tak, tak, jeszcze dziś będę musiał rozmówić się z
zuchwalcem".
Jak Lwów Lwowem nie zdarzyło się chyba dotąd, aby naczelnik diabelskiego plemienia
zamieszkałego pod Czar-towską Skałą nie zrobił czegoś, co sobie postanowił.
Było już zapewne ciut-ciut po północy, gdy Macko zamiarował wsunąć się pod wilcze skóry,
których sterta leżała na wąskim łóżku u okna. Nagle czarny obcy kot siedzący do tej pory
nieruchomo na parapecie otworzył pysk i, zamiast miauknąć jak należy po kociemu, odezwał
się grubym ludzkim głosem:
- Nie mam ci za złe, imci Macieju, że co niedziela ofiarujesz świeczkę Panu Bogu. Twoja to
rzecz. Jednakże, jakem ogoniasty Pełtwiak, nie daruję ci tego, że co niedziela pstrykasz z
całej siły w nos mojego bezbronnego krewniaka. Jeśli nie zaprzestaniesz swoich durnowatych
figlasów, biedaczysko wkrótce zostanie bez wąchacza, z gębą gładką niby cygańska patelnia.
Domyślasz się chyba, że okaleczony syn piekieł stanie się pośmiewiskiem Lwowa.
Caluchnego! Od zasmarkanych dziecisków aż po bezzębne staruchy handlujące krupami na
Starym Rynku.
— Mam zrezygnować z tego, co robię w każde niedzielne południe? Ani myślę, Pełtwiaczku!
— odrzekł kowal i wzruszył ramionami. - Hi, hi! Nie boję się ani ciebie, ani tych
44
Sf
'uaiuiM }sa[ ani nuiazDiu az 'aizpoMafoM D
Biuaiumpz i AzojSz az Apidnjso ouzcud
bzz iMosrqaij/\j iMo>[DBy\i nuiauojAipod ani Ajoiuipazjd a}op auoizpw>[s bmo rjiMip
[aimad m AqAp8 'oM^zpa^s ais JLąo\AzDO)od y\ei 'oinop^iM ai]^
•jsciuAm — DsaniAM ppip od i
9vzpouioĄ fa^n^o m >[aiirez jXzjoAqo uiazDnpj uiAueMosBdop oj -jpBj>[n af XiqazDzaq
so^ -np^s zaq toou Ajaiopuz zazjd iMo^Azapsj riied fairep^u XzpEjM ppuzo 'apazDaid
appojazozs i \pnows\ /^ojzoiazDzs az 'uiaiMoq ais oyezzyp 58ojp m uiaiuazsniAM pazjd ztijl
*opsop aiu npzBfAM oSaMopoMafoM op zApS 'foiuzoid od puyfe 04 -;sXzsm zd3|
'auBMOznp ani Azd 'pDBiuqo aim -pod m apDeij 'pzjfezjd ap[suo>[ B}Ado>{ -McąnSo^
niumd od zerez b^jzcj z {Azoo^saz pMO5[
op n3uo>[ bu b 'BjoquiBS op [anizod 'i op AuaiduiBsfBjs.j -aSojp feSnjp m uiap[Bzsjo z ais
BpOMafOM UBd fopAJ -DBZpMBjdsod MC»[SIUO>[ n
XqazB 'azsnui aiusazDM db;sm oub^ "Bjod im jeds oq '[ jaidBpzsAui 'ooois zsja} y- 'sniaijAi
o>[DBp\j izpaiModpo m ats piuisazoj — \ią 'g-j ja^id bjoS m DBMopDod aiuui zsazop^j —
'3DS]oj fajBD m ajauB>{ BpM/Cqaiu Ajtqojz ^3mbu p 'ais AjafAzjd ipB^Bj od ajapf
'iuiBqzoj8 jfeud/Cs - jaSoui b[ od i uia^saf b[ o:p[ 'zsaiM aiu Ajl jzsB^aiuiBdod 1 jzsBiizod
azjqop azDzsa[ aiuui A; ap/ jzsbuz aiu azDzsa[ aiuui Aj[ -
•pp ais uiazBj uuAjl -i8bm
-OUMCJ Z DlzpEMOjdAM 3IS JBMBp O>[pBZJ ^{BlM^ja J {3qBIQ
•McipnpjB^ ipAuozDzsodAM po 1 'Souo^s ipAjBiupojSz po 1 ipAzspnip Mc^aqBip ipiOM^
i
że o niczym absolutnie nie wie i że nigdy-przenigdy nie zrodziła się mu w głowie myśl o
jakiejś kradzieży.
Biedakowi wiary nie dano. Wobec oczywistych dowodów winy bez wahania wtrącono go do
ciemnicy pod wieżą Niskiego Zamku, gdzie o spleśniałym chlebie i wodzie z kijankami miał
oczekiwać przybycia króla Władysława Jagiełły. I królewskich sędziów.
Pełtwiak złym diabłem nigdy nie był. Kiedy więc już napił się lodowatej wody ze źródełka za
Czartowską Skałą i nieco ochłonął z pierwszej gorączki, postanowił ponownie odwiedzić
Miętusa.
- A zatem to twoja sprawka, czarcie niegodziwy? Tyżeś zasmytrał łańcuch oraz pieczęcie z
wojewodowej komody? I nie kto inny, ale ty wsunąłeś mi je niepostrzeżenie za koszulę? —
domyślił się kowal na widok czarnego kota w ciasnym okienku wieży. — Gadaj, czy to miała
być zemsta? Za co? Za świeczki ofiarowane Panu Bogu czy za szczutki w nos twojemu
pobratymcowi?
- Gdybyś był nieco przezorniejszy i miał odrobinę więcej oleju pod czupryną, hacelku, nigdy
byś tu nie trafił! — odezwał się kocur ludzkim głosem. — Uwolnię cię stąd jeszcze
dzisiejszej|nocy, lecz pod warunkiem, że przyrzekniesz mi poprawę. I że słowa danego nie
złamiesz.
- Pełtwiaczku cudnieńki, masz moje słowo! O nosie twojego krewniaka zapomnę wnet po
wydostaniu się z biedy i z lochu. Przyrzekam, o aniołach i diabłach będę myśleć jednako
uczciwie i jednako sprawiedliwie! Bez nijakiej różnicy!
- Tylko pamiętaj, że następnym razem przebłagać się już nie dam. A więc, żeby mi się to
więcej nie powtórzyło!
46
•o-
)inę
i się
Teraz zaś, hacelku, wskakuj w moją kocią skórę i zmykaj po dachach do swojej izdebki.
Kładź się tam grzecznie do łóżka i, choćby się Lwów walił w gruzy albo płonął jak smolista
szczypka, nie wstawaj aż do jutrzejszego południa. Zobaczysz, że do tego czasu zdołam jakoś
ludziom wszystko wyjaśnić. Ta po mojemu, oczywiście.
Kiedy nazajutrz rano do ciemnicy przyczłapał strażnik z dzbanem wody i kromką razowca dla
więźnia, w lochu zastał nie Maćka Miętusa, lecz jakiegoś dziwacznego chłopeczka,
wysokiego zaledwie na łokieć, mocno przygarbionego, z czerwonymi slipkami i
haczykowatym nosem, wcale niepodobnym do nosa dworskiego kowala.
- A tyżeś niby kto, poczwaro? Gdzie nasz Maćku Miętus, u diabła? — Strażnik miejski na
wszelki wypadek zatrzymał się w uchylonych drzwiach. Dalej wolał nie włazić. Czuł
kompanię mrówek hulającą mu w popłochu po plecach. Bał się.
- Jaki znowu Maćku Miętus? I u jakiego znów diabła? Najwidoczniej wczoraj wszyściuchno
się wam pokiełbasiło we łbach! Nie żaden kowal, ale ja tymi oto rękami zwędziłem
wojewodzie jego złote błyskotki. Postać poczciwego kowala przybrałem dla hecy. No, a teraz
znikam, bo waszej niegościnnej gościny mam już powyżej rogów. Ot, potąd!
Dziwadło wskazało paluchem na czubek rogu, po czym raptem przemieniło się w nietoperza i
wyfrunęło na zewnątrz tuż ponad głową strażnika, ryczącego z przerażenia i trzęsącego się
jak wieprzowa studzinina.
Dokładnie od tamtego dnia diabeł Pełtwiak przestał się niepokoić o nos lipowego diaska.
Ze strony Maćka
47
Miętusa nic mu już nie zagrażało. Na odwrót, do czarciej rzeźby kowal zaczął odnosić się z
widocznym szacunkiem. Ku zdumieniu gromady żebraczych świadków nadpęknięty kinol
porządnie skleił, następnie u stóp Lucypera zapalił ogarek świeczki. I tak już postępował
każdej kolejnej niedzieli. W kościele zapalał jedną świecę, a tutaj drugą.
Wkrótce potem wśród lwowskich Rusinów zaczęto powtarzać zdanie, które z czasem
przemieniło się w znane przysłowie: „Boha ne hniwaj, a czorta ne zaczypaj". Podobne
rozpowszechniło się i wśród przezornych Polaków: „Panu Bogu ofiaruj świeczkę, zaś diabłu
ogarek".
ie
2"
O BIAŁOSKÓRSKICH ZBÓJCACH Z WYSOKIEGO ZAMKU
tym, że bandy rozbójników gnieździły się w mrocznych grotach niedaleko Czar-towskiej
Skały wiedziano we Lwowie od dawna. Wiedziano też, że gromady leśnych łotrzyków kryły
się w puszczy topolowej koło Dźwinogrodu i w trudno dostępnych borach pod Kulikowem.
Jednakże za króla Zygmunta III Wazy po faz pierwszy w dziejach Lwiego Grodu groźna
szajka zbójecka osiadła nie w dzikich borowych ostępach, lecz w samym mieście. Może w
zamożnych kamieniczkach przy Rynku? Może w pobliżu murów obronnych? A może w
ubogich chatynkach podgrodzia?
Wielkim nieszczęściem dla spokojnych mieszkańców Lwowa, a szczęściem dla łotrów bez
sumienia było to, że straż miejska, choćby nie wiem jak się starała, nijak nie
49
mogła przewidzieć ani pory, ani miejsca kolejnego rozboju. Zbójeckie napady zdarzały się
bowiem i wcześnie rano, zdarzały się w samo południe, zdarzały się również i po zmierzchu,
a nawet późną nocą.
Najsampierw, bo o wczesnym świtaniu, jeszcze przy pierwszej zorzy porannej, nieszczęście
dotknęło znanego lwowskiego medyka i zielarza, imci Sebastiana Chrząstkę. Tego samego,
który po zakończeniu wizyty przy łożu chorego zwykł w progu wyciągać rękę i upominać się
u gospodarzy o talarka zręcznie ułożonym na takie okazje dwuwierszem:
Ksiądz żyje z ołtarza, pisarz z kałamarza, A doktor z tego, co mu się nadarza.
To zaś, co nadarzyło się owego pechowego dnia imci panu Sebastianowi Chrząstce,
nieszybko zdołało wyparować z jego pamięci.
Zanim ktokolwiek zdążył pośpieszyć z pomocą medykowi powracającemu po nocnej wizycie
do domu, dwóch ogromnych zbójców w czarnych maskach grzmotnęło biedaka w łeb dębową
lagą, obalonemu na ziemię wyłuskało zza pazuchy sakiewkę z pieniędzmi i błyskawicznie
zniknęło po drugiej stronie ulicy Halickiej, w sieni przejściowej kamieniczki.
Tydzień nie minął, gdy dwaj zamaskowani łotrzykowie pośrodku dnia włamali się do
mieszkania sławnego na całej Ziemi Czerwieńskiej złotnika Juliana Łukasiewicza, tego co to
niedawno spolszczył sobie ormiańskie nazwisko Lukajan na bardziej lechicko brzmiące dla
ucha. Nim mistrz złotniczy nieco oprzytomniał po straszliwym uderzeniu pałą,
50
śladu po łotrach nie było. Oczywiście, jeśli nie liczyć guza jak dojrzała gruszka na czole pana
Łukasiewicza oraz wyłamanych drzwi, rozbitych szkatuł i braku co najmniej czterdziestu
bezcennych klejnotów, okazów iście królewskich.
Nie dziwota więc, iż kilka dni później imci pana Łazarza Amirowicza, zamożnego
lwowskiego kupca bławatami, jego serdeczny przyjaciel i cichy wspólnik, rajca Stanisław
Gąsiorek, żegnając w drzwiach na wszelki wypadek przytrzymywał jeszcze za rękaw i
ostrzegał:
— Na twoim miejscu nie wracałbym o zmroku do domu. U nas, druhu mój, pozostań do rana.
Po sutej wieczerzy, po sarninie natartej solidnie czosnkiem, po gęsinie z pieczonymi jabłkami
i po dzbanie mocnego miodu, w izbie gościnnej pod pierzynką z kaczego puchu będzie ci
wygodnie jak u samego Pana Boga za ciepłym piecem. Nie tylko wygodnie, ale i bezpiecznie.
Bo kto wie, czy te dwa czarne draby nie wyszły już na ulicę i nie czyhają tam gdzieś w
ciemnościach na kolejną ofiarę, na człeka może i odważnego, lecz bez krztyny wyobraźni.
Pan Amirowicz, Ormianin o ogromnym nosie i takiejże odwadze, wzruszył jeno ramionami.
— liii, strach ma oczy wielkie niczym młyńskie żarna., Stasińciu — starał się uspokoić
gospodarza. — A do domu mam nie tak znów daleko. Przebiegnę tę drogę nie wolniej od
najlepszego z ogarów naszego pana starosty. Zresztą, gdyby co, pod kaftanem ukryłem
niemiecką króciczkę nabitą ołowiem. W razie potrzeby bez wahania wypalę do zbirów. I
trafię, bom przecie nie darmo tyli czas sposobił się w strzelaniu do kurka w kupieckim
bractwie.
51
— Jeśli naprawdę nie chcesz czy nie możesz odmienić zamiaru, nie marnuj więcej czasu, lecz
pośpieszaj z Panem Bogiem, druhu najmilszy.
— I ty pozostań z Panem Bogiem, Stasińciu. Gąsiorkową kamienicę przy Podwalu od Baszty
Pow-
roźników i Tokarzy dzieliło zaledwie kilkadziesiąt kroków. Przy baszcie pan Amirowicz
opowiedział się grzecznie strażnikowi przepatrującemu z wysoka okolicę, a następnie z ulicy
Ruskiej skręcił w Bocznoruską* i wyciągając żwawo długie nogi pomaszerował w kierunku
domu, na przeciwległy kraniec grodu, niemal pod same mury obronne. Bo trzeba wiedzieć, iż
Łazarz Amirowicz, jak przystało na zacnego Ormianina z dziada pradziada przestrzegającego
tradycji, mieszkał w sąsiedztwie ogromnonosych współziomków, także kupców oraz
złotników, właśnie tam przy ulicy Ormiańskiej. Był już niedaleko własnej kamienicy, kiedy
raptem zza mrocznego węgła wyskoczyło dwóch drabów. Drągali co najmniej na dwa metry
odrosłych od Bożej ziemi. W czarnych maskach na gębach i w ciemnych opończach na
grzbietach. I z zakrzywionymi w półksiężyc tatarskimi kindżałami w garściach.
— Joj! Co się* dzieje? Czego ode mnie chcecie, czarni ludkowie? — wystękał kupiec
zmartwiałym głosem, czując zimne ostrze sztyletu na szyi. O tym, by sięgnąć za pazuchę po
króciczkę, nawet nie zdążył pomyśleć. Zresztą, szansy na obronę nie miał żadnej. Absolutnie.
— Cichaj, a żywot marny może ocalisz! Ani mru-mru, wielka klupo, jeśli grzesznej
duszyczki nie chcesz
* Później: Blacharska
52
wnić -¦Panem
wyprawić na dno piekieł, w gościnę wieczną do Lucypera!— zawarczał mu tuż nad uchem
jeden z napastników. - Cie-<awyś, czego chcemy? He, he! Poczekaj, a wnet obaczysz!
I nie zwlekając obydwaj z niebywałą wprawą rozebrali nieboraka aż do koszuli i cienkich
gatek. Najsamprzód nowiuśką szubę z pięknych futerek oraz kaftan ze srebrnymi guzami
zdarli mu z pleców, natomiast z zadka pludry z nogawicami w żółto-zielono-niebieskie pasy.
Z kolei złotą obrączkę, a również sygnet kupiecki i pierścień z niebies-Kawym szafirem nie
mniejszym od ziarna fasoli ściągnęli mu z serdecznego palca, z szyi zaś gruby srebrny
łańcuch z bursztynem wielkości niemowlęcej piąstki. Wreszcie, chichocząc radośnie, kiesę
pełniuchną srebrnych talarów i złotych dukatów wydłubali mu zza koszuli. Zabrali też i nabitą
króciczkę.
W zamian poczęstowali nieszczęsną ofiarę kilkoma soczystymi kułakami, od których w
pochmurny wieczór biedaczysko ujrzał księżyc w pełni oraz wszyściuchne gwiazdy w całej
swej niebiańskiej krasie.
Na koniec łotrzykowie przecięli panu Amirowiczowi tasiemkę dzierżącą gatki, ażeby nie
mógł zbyt szybko pognać po pomoc do fatuszowej strażnicy, po czym momentalnie
rozpłynęli się w mroku niby dwie zjawy cmentarne.
Po raz nie wiadomo który sprawdziło się zatem pradawne lwowskie przysłowie: „Kogo
nieszczęście ucapi, ten nawet w nosie dłubiąc palec sobie zwichnie". Ormianin, który w samo
południe opuścił własny dom, będąc święcie przekonany, że jest człowiekiem wcale a wcale
zamożnym, do rodzinnego gniazda powracał późnym wieczorem niemal
53
i
jako półnędzarz. Tak mu się przynajmniej jawiło w biednej zbolałej czaszce.
Na widok wyłaniającej się od strony Rynku straży miejskiej, starszego człeka w hełmie z
kogucim ogonem i z halabardą na ramieniu oraz czterech młodzianków z potężnymi
dębowymi pałami i sypiącą iskrami pochodnią, w kupca wstąpiła nadzieja. Zapominając o
braku sprawnej tasiemki przy majtkach, zaczął rozpaczliwie machać rękami i wołać:
- Joj, joj! Dobrzy ludzie, ratujcie! Joj, joj, bywajcie tu, na Boga! Bywajcie, a żywo!
- Czemu jojkasz, jak gdyby jakowiś łotrzykowie obdarli cię żywcem ze skóry, posolili i
chcieli usmażyć w oleju na podobieństwo wigilijnego karpia?
- A bo i obdarli! Żywcem obdarli, joj, joj! - kupiec Amirowicz zawodził nadal wniebogłosy. -
Zbójnicy w czarnych maskach, z kindżałami ostrzejszymi niźli brzytwa cyrulika Maciejki ze
Starego Rynku, zabrali mi wszystko. Joj, joj! Ogromny majątek ciułany przez długachne lata.
- Nie przesadzasz aby, bratku? - nie dowierzał halabardnik w hełmie z kogucim ogonem.
Następnie wyciągnął szyję w stronę biadolącego. — Naprawdę dźwigałeś ze sobą wszystko?
Caluchny majątek?
- Wszystko nie wszystko — wyjęczał kupiec. — W każdym bądź razie ostawili mi niewiele.
Tyle co nic. Jeno chudą duszę, koszulinę i gatki.
- Poznałbyś ich?
- Niby co? Gatki?
Halabardnik ruchem ręki nakazał pomocnikowi dzierżącemu pochodnię, aby zbliżył płomień
do kupieckiej gęby,
54
¦i*
o riMOiiz 'aMojS bz zDBinqo ais fpAMips zDiMonuiy zjbzb^
¦ti>[zdAj 'Biuap
uap aiu ;aMB]sj 'npoMop uap aiu }3meu oj^ '/Lwm. poMop uapBZ apazid 04 BMBjd apaiMs
m uiajqais •fauuo>[ ApzBf op A}nq 3}E§oq udbSou bu bzsou az 0^X4 Mcusd ipAMoqjai{
bu uaziE>[so 5is bdttzj aiu aisiui -izpiM oSausBjM 2 — 'OMams BDdn>[ r\y[A.i 'iiiiBMOjs
az ais dAzdij faizpjBq MczouqaiM z o}>[ ap azDzsaf Aiod fauzęd ounui oq 'iuzazj nSoad n
{om p[SMOzsatqrui[ Aqiu zdXj aiu 1 o]sj jaiusBjM ^ 'O #o8a}ioMzAzjd B^ajzD bu
ojB^sAzjd >pf udbosjeS m oudoui af [BuiAzją 1 ruiaiz z P[;b8 satupod
•ipE}sn bu -od 1 Bjo>[oop aiMip[aj ais pzjfazoj BpjBqBjBi{ z >puzE.i}g
*aMoqjai{ faiuMadfe^sj "appaipBjzs 'auzouijaiM aiusBf "auozpojn azjqop b>[sAzj^oj 04
A{Aq iqAip luy -bmoj
-Bdaj^[ Z TU 'BMOU^SJBUIB^ Z TU 'BMOpZD^ Z IU 'BlzpOiSpod
dnpip z Aiiqz a^iyodsod 04 Aj/Cq aiu uiapguMaj -uiaipzjaiM Apzpf op ais aDBzpoS
o>[pBZj ^p( #uiapn>[O uiAuiqajs 1 as 'BMa|Oi[3jod B^aiuiM/iM 2 PPpł 'oooq jau
- *O{OZ3 M BIUOJp B^JBM^O 3IS JBUDBjd
[apD z Auozsapn 1 zDiMOJiuiy zjbzb1^ 3|8bu aiqos pu n — jAąnq ipi syy •,&}3}S3iu
'SuBj^od 3iu /Aoloąg —
Z S3§ BUDOUB>[|31M UlAzDIU B5[Sn|O§
I op dp ipqn^so Azjop[ 'MoisnqBJ ZD3| 'pBMBUzodzoj zsbui
j PflfBUI 3USBJM 3IU 3D3Zid Og "MODfc^Z LpAMipSBJ^S AZDBUZ
I 04 'ipi 'Aump sozpJBg -d[Subiuijo ti>[zdXj 'sAumQ — ¦
:3zj3zdzs jbuzAm. i bmo|S aiuąauis
'XzDBdzoj sujsd Azdo m i sou AuuiojSo bu
I I
I
tał
, to
to
ej-jn
- Joj, joj! - wy stękał. - Więc nic się tu nie da zrobić? Naprawdę nic?
— Dało by się, gdybyś zdołał ich rozpoznać. Zapamiętać i rozpoznać jak należy.
- Niby co? - zdumiał się kupiec. - Buty? Bogate buty mam rozpoznawać?
- Oj, durnyś ty, durnieńki! - westchnął współczująco halabardnik z kogucim ogonem na
głowie i dodał szybko:
- A możeś ty, łyczku ormiański, tego durnowatego świrka dostał tutaj dopiero przed
chwilą? Tak, tak, najwidoczniej ogromny strach na widok ostrych kin-dżałów klepki ci co
nieco poprzestawiał pod siwą czupryną. Z rozumnego kupieckiego łyka nagle stałeś
się świrkowaty. Ma się rozumieć, iż rozpoznać winieneś nie buty, ale rozbójników.
- Joj, a jakże ich rozpoznam, skoro zbójeckich gęb ukrytych pod czarną materią nie widziałem
ani przez okamgnienie? Joj, joj! A zatem przepadła z kretesem moja ukochana szuba podbita
wydrami. I czapa z soboli.
Halabardnik zastrzygł czujnie uszami i z niedowierzaniem spojrzał na kupca.
— Nosiłeś na grzbiecie skórki z wydr? Prawdziwe?
- zdumiał się głośno. — A na łbie królewskie sobole? Nie łżesz, łyku mieszczański?
Łazarz Amirowicz zawahał się.
— No, może niezupełnie z wydr, jeno z leśnych królików — wyznał. — I nie z drogocennych
soboli, lecz z lisa schwytanego w kurniku.
— A to całkiem coś inszego, łyku mieszczański — halabardnik odetchnął z wyraźną ulgą.
57
— Ba, ale przepadł mój ukochany atłasowy kaftan, przetykany bogato złotą nicią.
— Atłasowy? — zdumiał się ponownie halabardnik.
— I do tego ze złotą nicią?
— Tak naprawdę, to wcale nie atłasowy, lecz sukienny. I w ogóle bez złotej nici. Nawet bez
srebrnej. Za to obrączkę ślubną na palcu miałem szczerozłotą. W złotą obrączkę wierzysz
chyba, rycerzu?
— W obrączkę wierzę - zgodził się halabardnik. -1 có-żeś jeszcze stracił, łyczku ormiański?
— Mój ukochany sygnet z kupieckim znakiem Ami-rowiczów. I mój ukochany srebrny
łańcuch z prześlicznym bursztynem. I moją ukochaną pękatą sakiewkę, milszą mi niźli pani
małżonka, a także i jejmość teściowa.
-1 jeszcze co?
— Jeszcze moje ukochane safianowe portki w kolorowe pasy, przecudowne. Głowę dam, że
najbardziej eleganckie pludry w caluchnym Lwowie.
— Safianowe? Powiedziałeś, łyczku, safianowe? Czyżbyś nosił na mieszczańskim tyłku
pludry z prawdziwego safianu? Z miękiłzhnej koźlej skórki wyprawionej przez mistrzów
garbarskich? — warknął halabardnik i potrząsnął groźnie głową, aże hełm z kogucim ogonem
zjechał mu na oczy. - Nie mylisz się, łyku?
— Mylę się, panie rycerzu! Oczywiście, że się mylę!
— kupiec Amirowicz już po raz trzeci wycofywał się rakiem z tego, co stwierdził odrobinę
wcześniej. — Portki nie safianowe były, jeno utkane ze zwyczajnego lnu barwionego na trzy
różne kolory.
58
i
Halabardnik straży miejskiej dobrze wiedział, dlaczego zadawał takie właśnie pytania i
dlaczego żądał niezwykle dokładnych odpowiedzi.
Również i kupiec doskonale pojmował powody, dla których pytano go o to wszystko.
I jeden, i drugi znali konstytucje sejmowe obowiązujące w Koronie Polskiej. A prawo
sejmowe mówiło wszakże wyraźnie:
„By szlachcicowi się nie równał, postanawiamy, ażeby żaden mieszczanin, kupiec ani
plebejusz pod srogą karą nie śmiał używać zbytku klejnotów, ani szat jedwabnych, ani futer
kosztownych, sobolich i rysich — poza lisimi i innymi podlejszymi — także w safianie aby
żaden z nich nie chodził..."
— Nad czymżeś się tak zadumał, łyczku ormiański? Lepiej natychmiast podnieś gatki z
ziemi, bo się zapłaczesz i już przy pierwszym kroku zęby przednie pogubisz. No i zważ na to,
co powiadam, łyku: człek rozumny nie traci nadziei nawet na dnie najgłębszej przepaści.
Musisz zatem wierzyć, iż któregoś dnia ogoniasty Belzebub polujący na grzeszne dusze
podstawi nogę także i tym twoim rozbójnikom. Albo wciągnie ich W jakowąś podstępną
pułapkę i wyda w nasze ręce. A my, już nie zwlekając ni pacierza, przekażemy zbirów
magistrackiemu katowi, ażeby poigrał z nimi w swej baszcie niczym doświadczony kocur z
kulawą myszą.
Starszy ze strażników bałakał, co dobra ślina na język mu niosła. Chodziło przecież o to, by
choć trochę, choć ociupinę podnieść na duchu nieszczęśnika ograbionego wszakże do
połowy, a już co najmniej do
59
ćwierci z życiowego dorobku. Do samiuśkich gatek i koszuli. Jednakże wszystko, co
halabardnik gadał, gadał bez przekonania, zupełnie jakby od pierwszej chwili przeczuwał, iż
ogoniastym Lucyperowym pachołkom wcale nie zależało na tym, aby zbójców pochwycić i
wtrącić do Baszty Halickiej. Czyli do wieży, w której znajdował się loch więzienny i gdzie w
podziemiu mieściła się izba tortur z kompletem wymyślnych katowskich narzędzi.
Trzeba przyznać, że owego wieczora przeczucie nie zawodziło halabardnika nawet na
moment. Nadpełtwiań-skim diabłom ani w głowie było łapanie rozbójników. Na odwrót, jak
tylko potrafiły, od początku do końca dopomagały zbójom w ich okrutnym procederze.
Najpierw w udanym rabunku, a potem w szybkiej ucieczce i starannym zatarciu tropów przed
zorganizowanym naprędce pościgiem.
A czy wiadomo dokładnie, kiedy i gdzie lwowscy rozbójnicy po raz pierwszy ugodzili się z
czarcim plemieniem rezydującym w dolinie nad Pełtwią? Nie, na to pytanie nikt z trzeźwo
myślących mieszkańców Lwiego Grodu odpowiedzieć nie umiał. Choć zarazem i nikt z nich
wątpliwości nil miał, iż jakowyś tajemny pakt z diabłami zbiry trzymać musieli co najmniej
od trzech roków.
Właśnie tyle czasu upłynęło od napaści na imci Sebastiana Chrząstkę, na Juliana
Łukasiewicza i na Łazarza Amirowicza. A później na wielu, wielu jeszcze innych.
Przewielebny ksiądz pleban od Matki Boskiej Śnieżnej, kapłan mądry i mnóstwo wiedzący,
po każdym napadzie zapewniał z kazalnicy swe wierne owieczki, że grzeszni łotrzykowie
muszą mieć stosowną umowę z piekłem,
60
nie
Na erw
idee
rscy
ue-
to
ego
ich
:as-L*za
ńe ii
sporządzoną na skórze wściekłej lisicy, a podpisaną krwią wyciśniętą z serdecznego palca
łotrów i parafowaną przez samego Lucypera. W przeciwnym razie nie rozpływaliby się w
powietrzu na podobieństwo jajka w palcach zręcznego kuglarza na lwowskim Rynku albo
niczym mgła poranna nad bezimiennymi mogiłkami.
Rzeczywiście, było akuratnie tak, jako wielebny pleban gadał z ambony u Matki Boskiej
Śnieżnej. Łotrzykowie wyskakiwali znienacka, diabli wiedzą skąd, ostrymi sztyletami grozili
napadniętemu, grzmocili go pałą po grzbiecie, aż drzazgi leciały, rabowali ze wszelkich
cenności, po czym znikali bez najmniejszego śladu. Właśnie niczym kurze jajo w palcach
sztukmistrza lub łakomy kęs w pustym brzuchu proszalnego dziada wysiadującego godzinki
na stopniach katedry.
Na upatrzoną ofiarę łotrzykowie napadali przeważnie we dwóch, tylko czasami we trzech, ale
zdarzało się - co prawda dość rzadko — że było ich i czterech. Za każdym razem w czarnych
maskach na gębach, za każdym razem w ciemnych kapturach okrywających łby i za każdym
razem uzbrojonych po zęby. W kindżały, maczugi i krócice. I
Ludzka cierpliwość ma swoje granice — o tym wiedzą i młodzi, i starzy, i ci w średnim
wieku. Niechaj zatem nikogo nie dziwi, że od pewnego czasu poniektórzy z napadniętych
coraz częściej poczęli wskazywać na ludzi, którzy wedle nich mogliby tworzyć zbójecką
szajkę. Mówiono — a ściślej: szeptano na ucho w najgłębszej tajemnicy — o synach Jana
Białoskórskiego, królewskiego burgrabiego z Wysokiego Zamku.
61
Dlaczego gadano właśnie o latoroślach zamkowego zarządcy? Przede wszystkim dlatego, że
podobnie jak i rozbójników, młodych Białoskórskich było czterech, dwóch starszych i dwóch
z dopiero co kiełkującymi wąsami. Wszyscy identycznej postury. Dwumetrowe osiłki o
dłoniach, jakie nieszybko się zapomina, wielgachne niby kulikowskie bochny.
Nie bez znaczenia było i to, że przed trzema laty kupiec ormiański Łazarz Amirowicz
wypatrzył na nogach zbójów ogromne buciska, które dobrze zapamiętał. Wypisz-wyma-luj
takie samiuśkie, jakie od dawna nosili synalkowie imci burgrabiego. Właśnie takie z
wywiniętą półcholewą z żółtej skóry i ze srebrnymi ozdobami. Co prawda na palcu jednego z
łotrów kupiec dostrzegł również i gruby złoty sygnet, chyba z burgrabiowskim herbem, ale
tego ostatniego nie był już taki pewny, bo przecież ciemność owego wieczoru i lęk o własną
skórę wzrok mu odrobinę zmąciły.
Niestety, wszystko, o czym gadano na Rynku, na Starym Rynku i po zaułkach, nie stanowiło
jeszcze żadnych dowodów, wystarczało jeno do snucia domysłów.
Trudno zgadnąć, jak długo jeszcze banda zuchwałych rzezimieszków grasowałaby bezkarnie
pośród kamieniczek Lwiego Grodu, gdyby nie szczęśliwy traf. Ha, a może to wcale nie był
zwyczajny przypadek, lecz sam palec Boży, który wszakże nie raz i nie tysiąc razy potrafił
spłatać figla nawet najbardziej pewnym siebie łotrom spod ciemnej gwiazdy?
Na nie zapowiadaną wizytę w Baszcie Krakowskiej dwaj starsi bracia Białoskórscy chętkę
mieli od dawna. Nie gdzie indziej, ale tutaj, u wylotu ulicy Krakowskiej ciąg-
62
lej
jej
nącej się wprost od Rynku, w wieży obronnej mieścił się bowiem lwowski skarbiec. Szkatuły
zasypane po brzegi srebrnymi talarami, złotymi dukatami i przedmiotami bezcennej wartości,
oddanymi tu na bezpieczne przechowanie.
- Myślisz, braciszku, że możemy wypuścić się na wyprawę, jakiej dotąd jeszcześmy nie
próbowali? — upewniał się Mikołaj Białoskórski. - Pchać się do dobrze strzeżonego
skarbca, to przecie jakby włazić smokowi po wielgachnej łyżce do środka gęby i do brzucha.
- Durnowato gadasz, Mikołajciu! Oj, durnowato ba-łakasz! - Wojciech otrząsnął się niby
kundel, który dopiero co wylazł z wody. - Baszty Krakowskiej nie straszny smok pilnuje, lecz
najzwyklejszy strażnik. Chudy człowieczek, którego wystarczy zdzielić pałą po hełmie, aby
uśpić na pewien czas. Byle odpowiednio, nie za słabo, ale i nie za mocno.
- Kiedy nie najlepsze mam przeczucia, braciszku — wymamrotał Mikołaj w odpowiedzi i
westchnął tak głęboko, że niepostrzeżenie połknął dwie muchy ganiające się w berka tuż
koło rozwartej akurat szeroko gęby.
- Nie turbuj się przed czasem, bo naprawdę nie ma o co, Mikołajciuńciu! Wycieczka po obce
złoto to przecie dla nas nie nowina.
- Co innego obłuskanie jakowegoś człeczka w ciemnej .dicy, a zupełnie co innego
przedostanie się do strzeżonej -vieży o murach grubych na kilka łokci, z dźwierzami : twardej
dębiny wzmocnionej żelazem.
- E, z diabelskim wsparciem poradzimy sobie bez trudu. 7rza tylko uprzedzić naszego Adaśka
o nocnej wyprawie. \Tad ranem, kiedy wszystkich najmocniejszy śpik ogarnia,
63
najłatwiej buszować po cudzych komnatach. Adaśku! Dia-bełeczku! Przybywaj na pilne
wezwanie!
Adaśku, czart wielkości borowego niedźwiedzia, przez naczelnika diabelskiego rodu znad
Pełtwi wyznaczony do pomocy braciom Białoskórskim w zamian za dusze, nie zwlekał ni
chwili. Zaśmierdziało i oto stawił się na zamkowym poddaszu.
- Wzywaliście mnie, robaczkowie? Rozumiem, że szykuje się jakaś nowa robota?
- Ano szykuje się, szykuje. Do Baszty Krakowskiej po złoto i klejnoty wybieramy się późną
nocą. Nie przeciwiasz się, Pełtwiaczku? Nic nam nie grozi? j
- Hi, hi! Ależ nic wam nie będzie, zapewniam. Moja w tym głowa, robaczkowie naj śliczniej
si. Czuwać będę w bliskości.
Do Baszty Krakowskiej z Wysokiego Zamku niedaleko, kawałek z góry, a potem przez stare
żydowskie podgrodzie. Bracia Białoskórscy do murów obronnych dotarli nie zauważeni przez
nikogo.
- Linę zarzucę na tamten koł pod dachem baszty, a ty wdrapiesz się niby wiewiórka. Ja wejdę
po tobie, Mikołaj-ciuniu. I
Łatwo się mówi, lezie znacznie trudniej. W połowie drogi sznur - trrraćh! - pękł niby szpagat
zbutwiały do cna.
„Diabłu wiarę dać, to jakby głowę złożyć na katowskim pieńku!" - zdążyło przemknąć przez
myśl Mikołajowi i już leżał u stóp baszty.
- Nogę skręciłem, Wojtuńciu! Oj! - jęknął boleśnie. — Dalej nijak nie polezę. Nie dam rady.
64
Dia-
tszy-
Moja ?ędę
— Próbuj! Może ci się jakoś uda! — Wojciech usiłował brata ponaglić. - Ta byle szybko!
Mikołaj spróbował podnieść się raz jeszcze, lecz nadaremnie. Jęknął więc znowu:
- Oj, na jednej nie poskaczę, bom przecie nie pasikonik z jezuickich ogrodów i nie żaba znad
pełtwiańskiej fosy. Ani chybi pochwycą mnie tutaj zaraziutko burmistrzowe pachołki i do
mokrego loszku pod Basztą Halicką wtrącą. I zawrą na siedem skobli i na siedem kłódek.
Wtenczas wyda się dowodnie, czyją gębę czarna maska kryła przez ostatnie lata. A wtedy
zapewne i ty, Wojtuńciu, nie wykręcisz się od spotkania z królewskimi sędziami. A może
nawet i z katem?
— Ta nie bałakaj mi tu durnowatych głupot po próżnicy, Mikołajciu! Czuj duch, wszak
trwamy wciąż na swobodzie niby te czarne gawrony lub kruki.
— Ba, pytanie, ile onej wolności jeszcze przed nami?
- Wiele, Mikołajciu. Bardzo wiele. Ojejku, aleś ty ciężki! Znacznie cięższy od tatulowej
skrzyni z kulami do zamkowych harmat! — wystękał drugi ze zbójeckich braci, nadaremnie
usiłując dźwignąć pierwszego z ziemi, aby dalej ponieść go na barar|ą. - Bez diabelskiej
pomocy nie poradzimy sobie, to pewne. Czym prędzej czarta, trza wołać. Adaśku rogaty!
Pełtwiaczku najmilszy! Gębo najsłodsza! Ta gdzieżeś? Przybywaj po nasze ciała i dusze.
Przybywaj, póki jeszcze nie jest za późno.
Niemal w tej samej chwili usłyszeli z niedaleka znajomy świszczący głos:
- Pędzę, robaczkowie moi naj śliczniej si! Ile tchu pędzę do was z pomocą!
65
99
m 5pojq
1 ocą —
Aoouiod z Dfefe;sAzjo>[ zsaz3B>[saz.id so:>[b[ BqAip 04 Daiuizp -atzp Amo>[uibz zazjd
spzDapMB^ uaj[ "BiiSA}sazjd p oq 'iSojid bu Auibui op fejnij 'npunpfF|o>[ip^[ 'zbj3} y - :
aiuzsapn jjb}bz i buoSo 5>[p;oiui o jjb^Am nzadaid od 'n>[SBpy pq^ip p}oipiipEz — jil[ 'tj
Z 3DdASBZ Od A|B§ aUSBJM BU
>[aiM|O>[O3 fefejopz pfpipEd 3MOZj^siuiinq uiiu siuAjdn ApoM opuiaiu zi 'DfetsAzjd
uia^feaf jsj jit[ 'ii[ 'ih jisfaiuzDt|sfeu tom uip[|3iM od 1 aiM}su3ZDatdz9q3Tu od znt 1
feire>[Auipo o^jppzj 1 foireiuiuod^z jędM eu Azjd ' po zd3| 'AuiBjq 1 npzefpod oSaiiMojS
Auoj^s po aiu •n>[iirez oSapjosA^ oSaui^DBSnjp d^s n 'szjoS fauuiojSo bu ais ijzapuz -
euoSo o8aąBuiso>[ oudoui ais 'iSrup 'ipBuoiiiTBJ \ppiezo bu aiupoSAM 'iuasE|n>[
z ua} 'uapaf—BZDijqo aiupzDzs \p fobie m./Liąo \pvi m aiMo>[zspBjq feMpAqo 1 opMJ}
aiuaiuSure>[o
jazBJ^s azspp feuSaxqpBu unirez 'obu^Aią jTs[aiuz3i]sfeu aiMO5[Z3Bqoj 'iSou m zbj3^ y -
bu 'zjtoj bu 'a>[BUi bu uiA}jB}n nzjaizpzoui uip[S|aq -Bip m 'inazjdaid opjaid ypl ui^DBpd
ipBZDo od
O^pBU JBUdAS 'DEfB^ajMZ 3IU oSa;B|Q
suip[B[ od ais buzoui npojuis o8azsMijpAziqofEU op 1 az 'apuo>[sop pizpaiM n>[SBpy
A^bSoj az>[Biipaf 'Asou bz ais ppAMip aiuzDiMB>[sAjq Aq 'p[BZ3qap 1 Ajodo;
'ApjBqB|Bi{ ^bj z BjpsndAM 3|2bu 'M9JTqz l{dAubmo>[Sbuibz pSBdop bjbiui znf-znf 1
nSoj bzz bjzbjAm bjc;>[ 'zbj;s BMozj^siiuinq az 'aiMtjzsBJ^s 5[b; uiafel uiX|iu§z
opizpjaiuiSBz oSaMo z ni 'oSa; z iu n>[UiB2 oSap[osAy\Ą po '/boujod po
3ISBZ3
'
-r
Jednego ani bracia Bialoskórscy, ani ich Anioł Stróż, tfu! nie anioł, ale raczej Diabeł Stróż,
Adaśku, nie spostrzegli, choć powinni. Tego mianowicie, że okulawiony Mikołaj
Białoskórski zsuwając się z czarcich pleców zgubił przed zamkową furtą spinkę od
kaftanowego kołnierzyka. Spinkę nie byle jaką, bo srebrną, z charakterystycznym zawijasem i
z wytłoczonym znakiem herbowym.
Tymczasem w dole, na skraju miasta tuż przy Baszcie Krakowskiej, wokół strażników
biadolących i spłukujących wodą oczy, czerwone jak u pijaczków nad samym ranem w
szynku „Pod Tłustym Pępkiem", zgromadziła się wcale niemała ciżba ciekawskich. Tłum
wrzeszczących i żywo gestykulujących mieszczan, pomocników rzemieślniczych i kupieckich
oraz sług najrozmaitszego autoramentu.
— Przypuszczenia wielu z nas sprawdziły się dzisiaj!
— zapewniał gromadę ormiański kupiec bławatami Łazarz Amirowicz. — Rozpoznałem gębę
niecnego zbója, kiedy wiatr na moment odchylił jego czarną maskę! Czarny kaptur na łbie!
— Kim jest? Mówże prędko! — odezwały się niecierpliwe głosy spośród |łumu
ciekawskich i poszkodowanych.
— I czy aby jesteś pewny tego, co bałakasz?
Ormianin uniósł rękę, jakby chciał składać przysięgę.
— Dałbym sobie prawą dłoń uciąć, że się nie mylę! Gęba należała do jednego z braci
Białoskórskich, synków pana burgrabiego z królewskiego zamku. Do Wojciecha!
Po gwałtownym wybuchu oburzenia przyszła pora na myślenie. Już niemal w całkowitym
spokoju zaczęto zastanawiać się, co czynić dalej z ujawnioną tajemnicą.
68
5W
iaj! rz
fna
- Jeżeli młodzi Białoskórscy po rozboju wracają z łupami wprost pod dach rodzinny, to na
pewno nie lezą przez główną bramę — rozmyślał na głos mocno już sędziwy rajca Paweł
Jelonek. Człowiek wielce doświadczony, który burmistrzował miastu w najtrudniejszym dlań
czasie, kiedy to sroga zaraza przed trzydziestu laty odesłała do świętego Piotra połowę
lwowian. - Im świadków mniej, tym dla łotrów lepiej i bezpieczniej. Nie zauważonym
najłatwiej przeniknąć do zamku przez niewielką furtę w murze od zachodniej strony. Tam
przede wszystkim idźmy szukać śladów potwierdzających wszystko to, cóżeśmy dotąd
ujawnili. Stamtąd zaczynajmy nasze śledztwo.
Z takim rozumowaniem ciżba zgodziła się natychmiast i z rajcami Pawłem Jelonkiem oraz
Stanisławem Gąsior-kiem, a także kupcem Łazarzem Amirowiczem na czele pociągnęła w
kierunku Góry Zamkowej.
- Ludzie, patrzajcie, com znalazł tu koło kamienia!
- wykrzyknął rajca Jelonek, zaledwie dotarli do furty.
- Srebrna spinka z herbowym znakiem burgrabiego. Mikołaj zwykł ją nosić u kaftanowego
kołnierza. Co, przysięgam na mą duszę, widziałem na własne źrenice wiele razy.
- Ludkowie najsłodsi, lłpiej tutaj popatrzcie! - wrzasnął uradowany kupiec Amirowicz
wymachując ręką ponad głową. — Oto mój złoty sygnet! Ten sam, który łotrzykowie
zagarnęli mi przed trzema laty podczas zbójeckiego napadu nocą na Bocznoruskiej ulicy.
Widać przez nieuwagę tu go posiali. Wdeptany w piasek, nie zauważony przez nikogo,
przeleżał w pobliżu zamkowej furty aż do dzisiaj. A to jeszcze jeden dowód ich winy. Ich,
czyli młodych Białoskórskich! Nie kogo innego!
69
Rajca Jelonek, doświadczony w sprawach i miejskich, i ludzkich, nie zastanawiał się ani
przez moment. Zdecydował od razu:
— Chodźmy teraz wszyscy do zamku! Trzeba pogadać z burgrabią i spokojnie wyjaśnić mu
to, co nieszczęsnemu ojcu wyjaśnić będzie niesłychanie trudno.
Rozgorączkowany tłum w ślad za rajcą Jelonkiem i kupcem Amirowiczem pomaszerował
ścieżyną wzdłuż długiego muru aż do głównej bramy.
Na prośbę rajców miejskich burgrabią Jan Białoskórski pofatygował się do wrót.
— Po cóżeście tutaj przyszli? — zapytał surowo. — Czegóż chcecie od mnie?
— Szlachetny mości burgrabio - rajca Jelonek ściągnął futrzaną czapę i pokłonił się nisko - ze
skargą wdrapaliśmy się całą gromadą na górę.
Komendant zamku popatrzył na zgromadzoną ciżbę nic nie rozumiejącym wzrokiem.
— Ze skargą? — zapytał. — A na kogóż to?
— Na twoich synów, szlachetny mości burgrabio — uzupełnił rajca Gąsiorek i również
ukłonił się z szacunkiem. — Na młodszych też, ale już specjalnie na tych dwóch starszych.
Na Mikołaja i na Wojciecha.
Burgrabią ściągnął brwi.
— Czyżby prze skrobali coś w grodzie?
— Gorzej. Znacznie gorzej, szlachetny mości burgrabio. Grzeszą przeciwko Panu Bogu i
ludziom. I to już od dawna. Widzę, że niezbyt nam wierzycie? Popatrzcie więc tutaj! — Rajca
Gąsiorek wyciągnął rękę. — Czyż nie jest to srebrna spinka z wizerunkiem waszego herbu?
70
tcy-
u
m Luż
fch.
Czyż nie jest to własność Mikołaja? Mikołaja Białoskór-skiego?
Burgrabia kiwnął głową.
— Jego — potwierdził głośno i uzupełnił: — Na urodziny od matki chrzestnej ją dostał.
Będzie już ze cztery roki, jak nosi ten srebrny przedmiocik. Ale cóż z tego? Powiadajcie
wyraźniej, bo niczego nie pojmuję.
— Wiedz, szlachetny mości burgrabio, że spinkę tę znaleźliśmy dzisiaj przed zamkową
furtą.
Pan Białoskórski wzruszył ramionami.
— Nadal niczego nie rozumiem — rzekł. — Bo i co z tego znaleziska wynika?
— A to, że nie kto inny, lecz synkowie pana burgrabiego są właśnie tymi rozbójnikami,
którzy zimą i latem grasują po caluchnym Lwowie niczym wściekłe wilcze basiory pośród
boru. Napadają i rabują zarówno zamożnych Polaków, jak i Ormian, Żydów, Włochów i
Wołochów, Niemców, a także miejscowych Rusinów. Do domu zaś wracają z łupami przez
oną furtę.
Lica zarządcy królewskiego zamku najpierw pobladły, a zaraz potem poczerwieniały
gwałtownie. Z lekkiego różu przemieniły się w dojrzałą tnalinę.
— Moi synkowie rozbójnikami? Łotrami napadającymi w mieście? — wykrzyknął imć
burgrabia chwytając się za serce. — Bzdury wierutne powiadacie, mopankowie! Owszem,
moi chłopcy to wielkie szaławiły, a jeszcze większe żarto wniki, ale przecież nie zbóje.
Klucze od tamtej furty leżą u mnie w komodzie zamkniętej na solidną kłódkę. A jej samej nie
otwierałem od roku albo i dwóch. Natomiast czterej moi synowie od wczesnego świtania
siedzą w zbrojowni, gdzie
71
oręż zamkową pracowicie czyszczą i oliwą nacierają, ażeby ją rdza nie zeżarła. Od
wczorajszego wieczora nie opuszczali zamku ani na pół pacierza. Musicie się więc mylić!
Burgrabia Jan Białoskórski, człowiek już w latach podeszły i z gruntu uczciwy, święcie
wierzył, iż gada najpraw-| dziwszą prawdę. Zwłaszcza, że straż przy bramie opowia-' dała mu
się z każdego przybywającego lub wybywającego z zamku. W głębi szlachetnej duszy nie
potrafił nawet przypuścić, że synkowie mogli mieć dorobione klucze od tylnej furty, by
wykradać się z twierdzy cichaczem, bez ojcowskiej zgody, kiedy tylko zapragnęli obłowić
się cudzym kosztem.
— A ta spinka, mości burgrabio? Mikołajowe cacko samo tam przecie nie pofrunęło! — rajca
Gąsiorek nie miał zamiaru poddawać się tak łatwo.
— Ależ mój Mikołaj mógł ją zgubić w zupełnie innym miejscu — wyjaśnił pan Białoskórski
i uśmiechnął się kwaśno. — Tam zaś, zapewne jakowaś podwórkowa sobaka, bawiąc się,
zaniosła. Ot, i cała tajemnica waszych poszukiwań i waszej mitręgi.
— Kiedy Mijcołajowa spinka nie jest wcale naszym jedynym dowodem — rajca Jelonek
natychmiast wtrącił się wspierając druha.
— Macie jeszcze jakiś? — warknął burgrabia i zmarszczył czoło. — Równie wydumany?
— Mamy. I to wcale nie wydumany. Jest nim złoty pierścień pana Łazarza Amirowicza,
zrabowany podczas zbójeckiej napaści przed trzema laty, a odnaleziony akurat-nie tutaj, pod
murami zamku. Nie myślicie chyba, mości
72
<o
*miał
burgrabio, że to również sprawka jakiejś sprytnej psiny miłującej drogocenne klejnoty?
Zarządca królewskiego zamku poczerwieniał na twarzy dwakroć albo i trzykroć bardziej niźli
poprzednio. Maliny błyskawicznie przybrały barwę wielkanocnego chrzanu z buraczkami. W
głowie nie mieściło się nieszczęsnemu, że jego własne dzieci dla garści srebra czy złota
mogłyby okryć tak straszliwą hańbą zacne rodowe nazwisko. Długo usiłował zapanować nad
sobą, lecz wreszcie nie zdzierżył i wrzasnął:
- Wracajcie do domów, bo dłużej gadać z wami nie mam najmniejszego zamiaru! Nie
zapominajcie, łyczkowie, że tu nie miejski ratusz, lecz zamek królewski, a jam jest
urzędnikiem najmiłościwiej nam panującego monarchy Zygmunta III Wazy. Ponieważ
władza burmistrza Lwowa tutaj nie sięga, więc i ja rajców miejskich słuchać nie muszę.
Zwłaszcza, gdy głupstwa szalone wygadują na podobieństwo wysiadujących w karczmie
zamarstynowskich płu-czywąsów i moczygęb.
I zirytowany cofnął się, nakazując straży zamkowej zawrzeć wrota.
- Co teraz? Co robimjr dalej? Dokąd mamy się udać po odrobinę sprawiedliwości? I po zwrot
zrabowanego mienia? — padły z tłumu niecierpliwe pytania.
- Skoro do burmistrza nie mamy po co chodzić, pójdziemy nie na ratusz, lecz wprost do
pana starosty, siedzącego we Lwowie w Niskim Zamku - rajca Jelonek szybko znalazł
praktyczną odpowiedź. — Do jaśnie starosty, który również jest urzędnikiem królewskim i
jako taki powinien umieć dopomóc nam w trudnej sprawie.
73
Niestety, starosta królewski wziął stronę królewskiego | burgrabiego. Nie chciał — albo nie
potrafił — dać wian rajcom miejskim i pozostałym świadkom, bo nijak nie I mógł uwierzyć,
że młodzi szlachcice, synowie człowieka) bądź co bądź czcigodnego, szanowanego przez
wszystkich i uczciwego jak rzadko, mogliby trudzić się plugawym | zbójowaniem.
Do Mikołajowej izdebki na Wysokim Zamku diabeł Adaśku wleciał przez okienko pod
powałą z pyskiem roześmianym od ucha do ucha.
— Hi, hi, hi! Od pana starosty z Niskiego Zamku wracam,! robaczkowie. Przemieniony w
wyliniałego szczurka siedziałem pod stertą niedźwiedzich futer w kącie komnaty, w której
starosta przyjmował delegację mieszczan lwowskich skarżącą się na was i na wasze
niezwyczajne rozrywki.
— No i co, Adaśku? Cóżeś tam usłyszał, Pełtwiaczku rogaty? — zaniepokoili się i Mikołaj, i
Wojciech.
— A to, robaczkowie moi naj śliczniej si, że nie grozi wam żadna kara. Hi, hi! Starosta
rajcom miejskim nie uwierzył w ani jedno słowo. I odesłał z niczym.
Wojciech Białoskórski klasnął z wielkiej uciechy.
— A zatem | dziś w nocy możemy ruszać na kolejny spacer po Lwowie w towarzystwie
naszych maczug i kró-ciczek! — zawołał. — Co ty na to, Mikołajem?
— Z takim kulasem?
— Racja - zmitygował się Wojciech. - Adaśku rogaty! Gębo malinowa! Pełtwiaczku
najsłodszy! Spraw, proszę, aby mój braciszku zdatny był do nocnej wyprawy.
— Hi, hi, hi! Dla mnie to nic trudnego, robaczkowie. - Diabeł pstryknął palcami i wnet na
jego dłoni pojawiła
74
się niewielka żółwiowa skorupa pełna szaroburego smaru. — Okład z pajęczego mazidła
wyleczy cię od razu, Mikołajciuńciu. Już w połowie dzisiejszej nocy będziesz mógł poleźć o
własnych siłach, dokąd jeno dusza zapragnie.
— Byle nie do Baszty Krakowskiej! — wzdrygnął się Mikołaj. — Byle nie do lwowskiego
skarbca ukrytego wysoko!
— liii, wszystko zależy nie tyle od naszych dobrych chęci, ile od okazji, jaka akurat zrodzi się
w mieście.
Czart słuchał, uśmiechał się i gładził capią brodę.
— Słusznie, róbaczkowie moi na} śliczniej si — przytaknął wreszcie. — Hi, hi! Ustrzelonego
w polu szaraka po to przecie obdziera się ze skóry, ażeby pasztet zeń upiec. Podobnie jest i z
dwunożną zwierzyną. Upolowaną zdobycz trza starannie oskubać, aby zaspokoić apetyt. Nie
widzę najmniejszego powodu, dla którego, róbaczkowie, mielibyście zaniechać dalszych
łowów.
No i stało się, jak podpowiedział diabeł Adaśku. Zbójeckie napady w grodzie i podgrodziu nie
ustały ani na miesiąc, ani na tydzień. Nadal nękały co majętniejszych mieszczan, zwłaszcza
tycjfi mniej ostrożnych, spieszących gdziesik zbyt wcześnie rano lub zbyt późno po
zmierzchu.
— Tak dalej być nie może! Coś trza zrobić z bezczelnymi łotrami! Dość mamy zbirów z
Wysokiego Zamku! — poczęto wołać na ratuszu po kolejnym zbójeckim napadzie, tym razem
na siwobrodego kapłana z katedry Świętego Jura. — Radźmy, przyjaciele, jak usunąć
rozbójników z udręczonego miasta? Jakże pozbyć się ze Lwowa złych braci i to wbrew woli
królewskiego burgrabiego, pana Jana
75
Białoskórskiego oraz królewskiego starosty, wielmożnego pana Mikołaja Herburta?
— Proste! Ależ to bardzo proste! - Krzysztof Wątroba, kupiec słodkościami i bakaliami przy
Starym Rynku, najwyraźniej przybył tu z już gotowym przepisem.
— Mówże wyraźniej, panie Krzysztofie — zażądał burmistrz i spojrzał z nadzieją na kupca.
— Bez zagadek i bez owijania w zbyteczne pakuły.
— Czym prędzej należy przyłapać łotrzyków na gorącym uczynku i, nie pytając starosty o
przyzwolenie, wtrącić do loszku w Baszcie Halickiej. I szczelnie obsadzić strażą uzbrojoną
we wszystko, co strzela, kłuje i rąbie. A następnie żądać co najspieszniejszego przybycia
królewskich sędziów dla sprawiedliwego rozpatrzenia sprawy.
— Mówicie, mości Wątrobo, pochwycić czym prędzej? Mówicie, na gorącym uczynku? Ba,
gdybyście mogli jeszcze podpowiedzieć nam, jakimże sposobem winniśmy to uczynić? -
burmistrz głęboko westchnął, rozkładając bezradnie ręce. Po chwili ciągnął jednak dalej: —
Wszyscy we Lwowie doskonale przecie wiedzą, że bracia Białoskór-scy szczwani są, bardziej
przebiegli od wołoskich szpiegów. Straże miejskie trzy lata z okładem biegają niczym charty
po zaułkach i w dzień, i w nocy, oczyska wypatrują do łez i co? Guzik jejmość
Pańdziuchowej! Wciąż bez nijakiego rezultatu. Nie, nie. Z tej diabelskiej pułapki zupełnie
innego wyjścia trza szukać.
— A może... może list ze skargą na burgrabiowych drabów powinniśmy wysłać wprost do
najmiłościwiej nam panującego monarchy? — kupiec Amirowicz był zwolennikiem
odwoływania się jak najwyżej, choćby i do samego
76
tronu. - Król Zygmunt z pewnością nakłoni ucha ku naszej prośbie i ustanowi sprawiedliwą
ochronę przed herbowymi rozbójnikami.
— Święta to prawda, lecz do króla droga niezwyczajnie daleka — zauważył głośno rajca
Jelonek i dźwignął się z ławy pod ścianą. — A i naj miłości wszy pan zajęty jest nie
błahostkami, ale sprawami wagi państwowej. Zwłaszcza teraz, gdy hordy tatarskie grasują na
Rusi niedaleko granic Rzeczypospolitej. No i wojna z Turkami jak gdyby wisi w powietrzu
niby grad w czarnej chmurze.
— Co zatem chciałbyś nam podpowiedzieć, mości rajco? - burmistrz, pełen nadziei, zwrócił
się w stronę imci Jelonka. — Masz jakieś inne, rychlejsze wyjście?
— Mam — potwierdził spokojnie Paweł Jelonek. — Od dziś akuratnie za tydzień w Sądowej
Wiszni zbierze się sejmik Ziemi Lwowskiej. Zjedzie się nań szlachta z bliższych i dalszych
stron, ażeby obradować nad bolejącymi sprawami rejonu. Pomyślcie, czyż szlacheccy
zbójowie z Wysokiego Zamku nie są właśnie takim okrutnie ropiejącym wrzodem, który dla
publicznego przykładu należy ciąć celnie i szybko? Tak, by usunąć na zawsze gangrenę ze
zdrowego ciała?
— Słusznie Jelonek posiada! Co racja, to racja! Druh nasz głowę ma nie tylko do dźwigania
baranicy! Gada, jakby ze świętej Biblii czytał! - odezwały się głosy ze wszystkich krańców
sali. - Dla dobra Lwiego Grodu niechaj szlachcice na szlachcicach przeprowadzą bolesną
operację. Bez naszego udziału. Tak będzie najlepiej.
Na sejmik szlachecki w Sądowej Wiszni delegacja mieszczan lwowskich udała się konno, w
gronie reprezentacyjnym jak rzadko. Z rajcami, Stanisławem Gąsiorkiem
77
i Pawłem Jelonkiem, z kupcami, Łazarzem Amirowiczem, Krzysztofem Wątrobą, Julianem
Łukasiewiczem i Zygfrydem Millerem oraz — dla dodania powagi poselstwu
— z dziesięcioma halabardnikami w odświętnych barwnych strojach burmistrzowej straży.
„Jak kto ma pecha, przegra sprawę, zanim gębę zdoła otworzyć". Tak przynajmniej zapewnia
przysłowie. Dokładnie to samiuśko podpowiada i doświadczenie.
Na sejmiku w Sądowej Wiszni rajca Jelonek usta co prawda otworzył, gdyż dopuszczono go
do głosu, ale nie na długo. Mimo to rajca w prostej i przejrzystej mowie zdołał wyliczyć
wszystkie przestępstwa braci Białoskór-skich, zdołał przedstawić stosownych świadków
zbrodni, zdążył też na koniec poprosić władze sejmiku o zmuszenie synów burgrabiego do
zaniechania rozbojów, a także
— o ile to możliwe — o ukaranie ich za niecne wyczyny.
Niestety, jadąc na szlacheckie obrady rajca Jelonek jednego zupełnie nie przewidział. W
sejmiku brali również udział dwaj łotrzykowie z Wysokiego Zamku, Mikołaj i Wojciech
Białoskórscy.
Zaledwie Paweł Jelonek skończył, na ławę wskoczył Wojciech i machając szablą począł
krzyczeć głosem pełnym niby-to świętego oburzenia:
— Zarzuty, któreście tu słyszeli, panowie bracia, oszczerstwami są! Bluźnierstwami
wyssanymi z diabelskiego zasmolonego palucha! Potwarzą, jakiej Boży świat dotychczas nie
widział. Żadnych dowodów na naszą przewinę łyczkowie miejscy nie mają i mieć nie mogą,
albowiem jesteśmy niewinni jako te białe lilie u brzegu sadzawki. Straż grodzka we Lwowie
przez trzy albo i cztery roki nie
78
Tvg^
IM
tych
adoła Do-
co nie )wie cór-
jnie ze
lek lież )łaj
^ł peł-
osz-
rói-ńnę riem
dci.
nie
potrafiła zbójców pochwycić. Więc łyczkowie na nas, na szlachciców zacnego herbu i
prawego charakteru, chcą teraz zwalić całą winę. Ale niedoczekanie ich! Nie wierzcie
kramarzykom przywykłym do codziennych oszustw przy wadze i łokciu, a także do
codziennego łgarstwa! Panowie bracia, zaufajcie nam i naszej czci szlacheckiej!
No i stało się, jako życzył sobie Wojciech Białoskórski. Sejmik szlachecki wiary
mieszczanom nie dał. Z pustymi rękoma delegacja lwowian musiała zawrócić do miasta.
W drodze, kiedy rajcowie Jelonek i Gąsiorek odłączyli się na krótko od orszaku, aby wjechać
w gęste zarośla za własną potrzebą, spotkała ich przykra niespodzianka. Bracia Białoskórscy
z trzema wynajętymi w Sądowej Wiszni pachołkami już tam na nich czekali.
Obydwaj rajcowie lwowscy zginęliby chyba gdzieś w borze na straszliwych torturach, a już
na pewno spotkałby ten los Pawła Jelonka, którego z odciętym szablą uchem i z głęboką raną
w biodrze, skrępowanego sznurami niczym wielkanocna szynka, zdążono władować na konia.
Na szczęście dla obu Staszko Gąsiorek wykazał przytomność umysłu i odwagę, jakby
rycerzem był od urodzenia, a nie miejskim rajcą. Widząc cojpię święci, jednemu z pachołków
podstawił nogę, drugiego zdzielił pięścią w łeb i wyrwawszy się trzeciemu z rąk, zaczął
umykać niby młody jeleń ku drodze. Oczywiście, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy, jak
gdyby od portek napoczęły go już głodne wilki albo czarty.
Zaalarmowani halabardnicy odpędzili napastników r uwolnili z więzów ledwie już
dychającego rajcę Jelonka. Z rannym, jako tako opatrzonym, pogalopowano co koń vyskoczy
do niedalekiego Lwowa.
79
Krwawa napaść wobec licznych świadków i nastawanie na cudze życie, nie licząc
wcześniejszych przestępstw w mieście, dopełniły miary. Na dwór królewski do Krakowa
pośpieszyła ze Lwowa specjalna misja.
Król Zygmunt III Waza — z ojca Szwed, z matki Polak - nie chciał być i nie był drewnianą
kukiełką na polskim tronie. Misję lwowską przyjął na Wawelu osobiście. Pismo rady miasta
przeczytał skrupulatnie, posłańców wysłuchał cierpliwie i z należytą uwagą, po czym zażądał,
ażeby starosta Mikołaj Herburt w imieniu Korony natychmiast przeprowadził surowe i
energiczne śledztwo.
Mikołaj i Wojciech Białoskórscy ani myśleli posłuchać wezwania i stawić się przed sąd
królewski obradujący w komnatach Niskiego Zamku. Wiedzieli przecież, jaka zapłata może
ich oczekiwać za łotrowskie dokonania. Zbójcami byli, owszem, ale nie bezmózgimi
głupkami.
Za rozbój na publicznej drodze — z uwzględnieniem także i pozostałych grzechów - skazano
zaocznie dwóch łotrzyków na karę topora. Jednakże wyroku królewskiego sądu wykonać nie
zdołano ani wtenczas, ani później. W Wysokim Zamku, dokąd udali się starosta i sędziowie
królewscy w asyście oddziału halabardników oraz tłumu ciekawskich, po Mikołaju i
Wojciechu ślady wszelkie ostygły. Bracia zniknęli. Rozpłynęli się w powietrzu niczym rosa w
słońcu.
Z czasem trafiali się we Lwowie kupcy podróżujący po świecie i dziadowie proszalni
wędrujący gościńcami o kiju, którzy rozpowiadali na Rynku, na Starym Rynku i gdzie się
tylko dało, że braci Białoskórskich dosięgła wreszcie sprawiedliwa kara. Łotrów zbiegłych z
Wysokiego Zamku
80
. :hac
tania.
przez zapomnianą furtę w murze, ponoć gdziesik po miesiącu usieczono na śmierć w jakiejś
karczemnej bijatyce albo w Samborze, albo w Żydaczowie, albo w Stryju.
Jednakże tak naprawdę, to nie wędrujący kupcy i nie dziady włóczący się po prośbie od
zagrody do zagrody mieli słuszność. Najbliższy prawdy był bowiem przewielebny ksiądz
pleban od Matki Boskiej Śnieżnej, kapłan mądry i doświadczony, który z kazalnicy jeszcze
przez długie lata zapewniał wiernych, iż pomocnikiem Mikołaja i Wojciecha Białoskórskich
w panicznej ucieczce z Wysokiego Zamku, ale nie do żadnego Sambora, Żydaczowa czy
Stryja, lecz do samiuśkiego piekła był nie kto inny, ale ich smrodliwy kompan, silny i kudłaty
diabeł Adaśku. To rogatek upchał obydwu braci do olbrzymiego wora i przez dziurę w ziemi
koło Czartowskiej Skały poniósł ich wtenczas przed ognisty tron Lucyperowy.
Kazanie księdza plebana u Matki Boskiej Śnieżnej rzeczywiście musiało zawierać nie
fantazyjną bajdułę, lecz najszczerszą prawdę, bo dokładnie od tamtej pory we Lwowie nikt
już nigdy więcej nie ujrzał rogatego Adaśku z nadpełtwiańskiego plemienia biesów.
Cztery stulecia przetoczyły się burzami dziejowymi ponad Lwowem, a przecież coś z tej
legendy w mieście ocalało. Przede wszystkim sławna kamienica Jelonkowska stojąca (pod
numerem 22) w południowej pierzei lwowskiego Rynku, niegdyś należąca do burmistrza i
rajcy Lwowa, do waszmości Pawła Jelonka. Tak, tak, tego
81
samego, który w roku 1590 omal żywota nie stracił, napadnięty przez zbójców Białoskórskich
podczas powrotu ze szlacheckiego sejmiku w Sądowej Wiszni.
Również pamięć o grzesznych synach imci burgrabiego z Wysokiego Zamku przetrwała
wśród rodowitych lwo-wian przez całe te lata. Wiem to najlepiej z wizyt w niewielkim
mieszkaniu przy Piekarskiej ulicy na Łyczakowie, gdzie moja kochana babka, podirytowana -
co zdarzało się jej niesłychanie rzadko, gdyż serce miała gołębie — w odpowiedzi na
chłopięce, często mało pomysłowe i nie zawsze dowcipne figlasy, usiłowała postraszyć
rozbisurmanionych wnuków nie żadną tam Babą Jagą pożerającą Jasia i Małgosię, także nie
okrutnym zbójem Madejem uganiającym się z maczugą po Górach Świętokrzyskich, ale
łotrzykami miejscowego chowu, Iwowiani-nami z ojca i z dziada, zbójami Białoskórskimi
właśnie.
za-
to-
I
WYGRANA WBREW KRÓLEWSKIEJ WOLI
iasto oszalało od chwili, w której przez Bramę Halicką z ogromną paradą wjechał do Lwowa
król Władysław, Zygmunto-wy syn z rodu Wazów. Z przeogromnej radości po prostu dostało
najprawdziwszego lwowskiego świrka. Czyli powszechnego, serdecznego bzika, jakiego
dawno tu nie przeżywano. Zgodnie ze pvyczajem szynkarze darmowe beczki z piwem,
miodem i cudzoziemskimi winami wytoczyli przed progi gospod, rzeźnicy ćwiartki wołu
piekli wprost na Rynku i na placach, zaś masarze wzdłuż ulic ustawili lawy ze stertami
pachnących kiełbas i krwawych kiszek. O pieczywo — chleb, słodkie buły i słone rogale -
zadbał cech piekarzy. Kosze miodowych pierników oraz chrupiących precli, precelków i
preceleczków znosili bez ustanku ciastkarze.
83
i
Chudzi mieszkańcy przedmieść, a także uboższych kwartałów, w dniach monarszej wizyty
przybierali na wadze z godziny na godzinę niczym gęś tuczona przed Wielkanocą, natomiast
otyli poruszali się po mieście z wysiłkiem, sapiąc i przystając co parę kroków, by odpocząć,
no i przy okazji wcisnąć jeszcze coś darmowego a smakowitego pomiędzy zęby.
Także brodaty Piotruśku i łysy Pawełku, dwa dziady proszalne od lat żebrzące u wejścia do
katedry, chyba po raz pierwszy w długim głodnym życiu nie musieli troszczyć się o
napełnienie brzuchów.
— Pełne kiszki, Pawełku, każą dumać o innych, nie mniej ważnych potrzebach. O całych
butach chociażby. Takich z porządnej wołowej skóry, o podeszwie grubszej od kciuka. I o
ciepluśkich wełnianych onuckach.
— Słuszność masz, Piotrusiuńciu. Pora mi również pomyśleć o baranim serdaku i o kaftanie
chroniącym grzbiet i w plugawą jesień, i w zimę szczypiącą mrozami.
— Po kilka srebrnych talarków by się zdało. Ino gdzie je znaleźć, Pawełku? Bo chyba nie
tutaj? Nie przed katedrą?
— Jeju, lub p« złotym dukaciku na duszę — westchnął dziad z wąsem, ale bez czupryny —
najlepiej z królewskiej podręcznej szkatuły!
— Gadasz mądrze jak sam burmistrz, królewski starosta albo nawet i pan wojewoda. Nie
przed wrotami katedry, choć to miejsce święte, powinniśmy klęczeć, jeśli marzy się nam
prawdziwe złoto. Bliżej monarszej szkatuły musimy usiąść. Czy mam rację, Pawełku?
— Świętą! Najświętszą! Przenajświętszą, Piotruńciu!
84
nej
rich od
po-)iet
ie zed
lął iej
>sta
- Miłościwy król Władysław wraz z wielgachną świtą udał się spacerem do kościoła
Bernardynów, a więc i pieszo stamtąd wracać będzie — zauważył dziad z ogromną brodą. -
O, takiej okazji przegapić nam nie wolno! Wszakże nie zawsze kulawemu Burkowi trafia się
wołowy gnat do obgryzienia. Tak sobie przeto rezonuję, Pawełku, że najlepiej przenieść się
wprost przed furtę prowadzącą do Zamku Niskiego, gdzie pan nasz najmiłościwszy zatrzymał
się na czas pobytu w Lwim Grodzie.
- Słusznie powiadasz, Piotruńciu. Przenieśmy się tam nie zwlekając ni troszku!
Jak dwaj dziadowie postanowili, tak i zrobili.
Jeden pochwycił z ziemi lniany worek złożony we czworo, drugi zaś kawałek stareńkiego
dywanika, na których godzinami kiwali się w modłach przed katedrą wyczekując na żebracze
grosiwo, i popędzili przed Zamek Niski. Tam udając, iż nie zauważają ostrzegawczego
fukania strażnika, wąsacza opartego o wypucowaną do błysku halabardę, rozłożyli co należy
na bruku, poklękali jak należy z pochylonymi karkami i modląc się głośno, zaczęli oczekiwać
przybycia monarchy.
- Załóżmy się o cokolwiek, Piotruńciu, choćby o miskę pirogów, a obaczymy, kto| z nas lepiej
wyjdzie na dzisiejszych modłach. Czy ten, kto piać będzie na cześć Stwórcy świata, czy ten,
kto to samo uczyni na cześć najmiłościwiej nam panującego króla Władysława.
- Nie bluźnisz aby, Pawełku? - sapnął brodaty i czup-ryniasty dziad, po czym popatrzył w
oczy dziadowi łysemu jak kolano młodej dziewki. — Nie boisz się Bożej obrazy i
straszliwego gniewu? Czyżbyś miał wątpliwości, kogo należy wielbić przecie wszystkim?
Oczywiście monarchę,
85
lecz tego królującego wysoko na niebiesiech! Stwórcę wszelakiego żywego stworzenia na
ziemi, a więc i wszystkich władców tutaj panujących. Zatem i naszego najjaśniejszego króla
Władysława III z rodu Wazów. Gadaj sobie, co tylko chcesz, Pawełku, ale ja jestem za Panem
Bogiem. Do niego będę się modlić!
- A i ja wątpliwości nie mam, za kim modły wzniosę tu za chwilę. Bo widzisz, Piotruńciu, do
świętego Pana Boga strasznie wysoko. Nie wiem, czy z takiej dali wysłuchać nas zdoła.
Przeto dziś bardziej ufam temu, czyje ucho znajduje się bliżej. Oto dlaczego będę bałakać
pacierze za naszym szczodrym królem Władysławem. Nie darmo w moim Jaworowie mądrzy
i doświadczeni ludziska powtarzają od świtu do zmroku: „Lepszy chudy gołąb w ręku niźli
tłusty drop na sęku". Każdy głupek pojmuje, że więcej warta srebrna nagroda na ziemi aniżeli
szczerozłota w niebie.
Piotruśku dziadowskiemu kamratowi odpowiedzieć nie zdążył, albowiem dokładnie w tym
samym momencie w głębi Krakowskiej ulicy pojawił się kilkudziesięcioosobowy barwny
orszak. Gromada piechurów kapiących od złota i klejnotów zniżała się powoli do Niskiego
Zamku.
Dwaj dziadowie, zawodząc teraz na wyścigi niczym organista z kościelnym u Świętej Zofii
podczas sumy, poczęli wychwalać króla. Tyle że nie tego samego, gdyż jeden króla
siedzącego na niebieskich wysokościach, hen pod gwiazdami, a drugi króla Władysława
zasiadającego na tronie w zamczysku na warszawskiej skarpie. Ku ogromnemu
rozczarowaniu obu żebraków, orszak monarszy minął ich nie zatrzymując się nawet na
okamgnienie.
86
Nie wzbogacając dwóch cynowych miseczek ani o lichego miedziaka, król i jego świta
zniknęli za bramą zamkową.
— Aj, ta żeby chociaż któryś z wielmożów guzik zgubił przed nami! Ta najlepiej złoty albo
brylantowy! - rozmarzył się dziad klęczący na worku.
— Aj, ta żeby któryś z dostojników choć dukata lub srebrnego talarka cisnął nam hojną ręką!
— zawtórował mu drugi, ten na dywaniku.
Tymczasem w pałacu królowi Władysławowi na wspomnienie urodziwej dzieweczki
widzianej i wczoraj, i dzisiaj w oknie jednej z kamienic przy Rynku zrobiło się błogo na sercu
i na duszy. Nie dziwota, iż wpadł w wyśmienity humor i że w pewnej chwili przypomniał
sobie też i o dwóch żebrakach klęczących u wjazdu na zamkowy dziedziniec. A głównie o
tym, który głośno modlił się nie do Pana Boga, ale do niego.
— Wyjrzyj no który za bramę — polecił mile połaskotany w swej próżności. — Chcę
wiedzieć, czy siedzą tam jeszcze te dwa proszalne dziady chwalące pod niebiosa najwyższego
Stwórcę oraz swojego ziemskiego pana.
Pokojowiec, stojący najbliżej drzwi, błyskawicznie zniknął za kotarą. Gnał, małc| nóg nie
łamiąc. Powrócił, zanim król zdążył mrugnąć powieką nie więcej niż ze dwa razy.
— Siedzą, wasza królewska mość! — zameldował pochylając głowę. — Widziałem ich i
słyszałem wyraźnie. Nadal klęczą i nadal modlą się gorąco do Pana Boga i do waszego
królewskiego najjaśniejszego majestatu.
— A to bardzo dobrze, robaczku świętojański! - uradował się król Władysław. — Pójdź teraz
do nich i zapowiedz im, ażeby poczekali na miejscu jeszcze odrobinę, pacierz
87
lub dwa, a nie pożałują. Za życzliwe słowa król z najszczerszego serca nagrody odpowiednie
przygotuje im i wręczy.
Dworzanin wybiegł ponownie na dwór, natomiast kró! Władysław nucąc sobie pod
kruczoczarnym wąsem jakowąs wesołą nutkę i uśmiechając się tajemniczo, zniknął za
drzwiami komnaty jadalnej.
Wrócił po niedługim czasie i kolejnemu pokojowcowi rozkazał:
— Masz tu, robaczku świętojański, dwa bochenki żytniego chleba. Ten większy, posypany
gęsto kminkiem, dasz temu z dziadów, który wychwalał Pana Boga, stwórcę świata i
wszystkiego, co żyje w wodzie, na ziemi i na niebie. Ten mniejszy, z ziarnkami siwego maku,
wręczysz temu, który zamiast modlić się o datki do Bożego serca, sławił głośno swojego
monarchę i jego czyny.
Także i ten dworzanin postąpił dokładnie, jako przykazał mu król Władysław.
Zaledwie pokojowcy zniknęli na powrót w pałacu, łysy dziad proszalny machnął gniewnie
kułakiem w kierunku zamkowych okien i zaburczal. Dość wyraźnie, choć niezbyt głośno, by
nie dosłyszało go strażnikowe ucho:
— I to ma być godziwa nagroda? Przyznaję, na wielokroć więcej liczyłem, Piotrusiuńciu!
Król to przecie król, a nie byle bidułacha z przytułku na Kaleczej Górze. I serce powinien
mieć prawdziwie monarsze, a nie takie, co bardziej przypomina dziurawą kiesę lub świński
pęcherz napełniony powietrzem. No, bo popatrz tylko, co koronowana głowa dała mi w
zamian za żarliwe modlitwy. Tyci bochenek z ogromnym zakalcem! Ciężki gnieciuch nie
nadający się dla mojego schorowanego brzucha! Piotrusiuńciu drogi,
88
wiem, że ty serce masz bardziej serdeczne od królewskiego. I nie chcąc, abym nabawił się
jeszcze większych boleści, nie odmówisz staremu druhowi przysługi i zamienisz się ze mną?
Prezent za prezent, zgoda?
— Modliłem się do Pana Boga nie do króla jegomości, przeto wcale nie narzekam. Ani na
własne brzucho, ani na dar z monarszego stołu. Słowa pacierzy zanosiłem pod obłoki wcale
nie jeno dla ziemskiej nagrody. A zresztą, pachnący kminkiem bochenek dobrze wypieczony
w staro-stowej piekarni też nie jest do pogardzenia.
— Piotrusiu, Piotruńciu, Piotrusiuńciu najmilszy, nie zapomniałeś, o co cię prosiłem?
Zamienisz się ze mną?
— Niech tam. Mieniajmy się, Pawełku, bo w kiszkach warczy mi jako i w psiej budzie.
Siedzimy przed katedrą i tutaj już tyle czasu, że z głodu gotów jestem gryźć kamień uliczny, a
nie jeno ciężki gliniasty zakalec.
Plamiasta jaszczurka, która do tej pory leżała nieruchomo pod murem w cieniu połamanego
koszyka, nagle wyskoczyła na słońce i zaczęła gwałtownie tupać wszystkimi czterema
łapkami i tłuc szaleńczo ogonem o ziemię, popiskując przy tym przejmująco, jak gdyby
obżarła się wilczej jagody albo insze%o oszałamiającego ziela i dostała nieoczekiwanie
najprawdziwszego durnowatego świrka.
Naturalnie, nie była to zwyczajna jaszczurka, jakich wiele gnieździło się w szczelinach
zamkowego muru, lecz diabelski krewniak rogatego Pełtwiaka z Czartowskiej Skały prze-
obleczony dla niepoznaki w jaszczurczą skórkę. Czyli czart, który tupiąc, piszcząc i tłukąc
ogonem, usiłował zaprotestować przeciwko temu, co wydarzyło się tutaj przed chwilą, gdyż
jak każde przekorne diablę ani rusz nie mógł sobie
90
iego. i, nie się ze
lości, ani na pod resztą, h» staro-
za-
ich tedrą ień
)mo wy-
riele slski prze-czart, rotes-
)bie
darować, iż nie powiódł się chytry zamysł pyszałkowatego króla Władysława z rodu Wazów.
Jak widać, nagroda - garść szczerozłotych monet wciśniętych przez króla w miękki miąższ
chlebowy — wbrew monarszemu życzeniu i diabelskim chęciom, przypadła ostatecznie
Piotrowi, a zatem temu, komu po sprawiedliwości należała się bardziej.
Podobno to właśnie nie od kiedy indziej, ale od tamtego czasu we Lwowie, potem na Ziemi
Czerwieńskiej, a jeszcze później w całej Koronie i Litwie rozpowszechniło się znane dziś
przysłowie:
Łaskawy Pan Bóg niejednako ludziom rozdaje, Lepszemu daje kwokę, zaś gorszemu jaje.
fc
O TURECKICH KULACH,
KTÓRE
NIE DOLATYWAŁY
DO CELU
apudan basza oblegał Lwów już od tygodnia. Pięćdziesiąt tysięcy Turków, a także
wspomagających ich Tatarów, Kozaków i Wołochów ostrzeliwało miasto ze wszystkiego, co
miało lufę. Pięćdziesiąt tureckich armat grzmiało Marsowym basem zasypując obrońców
gradem kul kamiennych i żelaznych. Warowny kllsztor Bernardynów, osłaniający mury
obronne Lwowa koło Bramy Halickiej, od sześciu dni odpierał szczególnie zaciekłe ataki
tureckich janczarów. Wciąż z powodzeniem.
Siódmego dnia do celi przeora przybiegł brat furtian z meldunkiem, iż po zmierzchu, kiedy
bisurmanie wstrzymują ostrzał miasta, on słyszy coś, co przypomina mu dziwaczne, bo
podziemne kukanie kukułki albo stukanie głodnego dzięcioła.
92
— Cichajcie, ojcowie! Niech nikt teraz nie gada, a nawet się nie poruszy, ani nie kichnie i nie
mlaśnie gębą!
To rzekłszy przez pół pacierza przeor nasłuchiwał w skupieniu z głową wsuniętą głęboko w
klasztorne okienko strzelnicze. Wieki minęły — tak przynajmniej zdało się obecnym - zanim
wreszcie ją cofnął.
— I co? I co, ojcze nasz troskliwy?
— Nie podobają mi się tamte głuche odgłosy. Zapewne wróżą nam coś niedobrego. Ba, ale
co? Z tego, com słyszał
0 zwyczajach wojennych bisurmanów, możemy spodziewać się z ich strony jakiegoś
niebywale plugawego podstępu. — Przeor ściągnął siwe brwi i zamyślił się, lecz tylko na
moment, bo wnet machnął ręką w kierunku Rynku
1 wykrzyknął: — Wołajcie mi pana Łąckiego! jeśli może, niechaj tu migiem przybywa!
— Bracie furtianie, dyrdaj po imci pułkownika do ratuszowej wieży, w której siedzi na
szczycie jako boriek na gnieździe, by z wysoka śledzić wszystko, co dzieje się dookoła za
murami! Przeor klasztoru pragnie go widzieć w ważnej sprawie.
Jeszcze w sierpniu hetman wielki koronny Jan Sobieski, spodziewając się napaści furków, na
komendanta obrony Lwowa wyznaczył zaufanego oficera, pułkownika Eliasza Łąckiego,
męża prawego, z niezliczonymi fortelami w głowie i z sercem nie znającym uczucia lęku.
Pułkownik stawił się w klasztorze po kilku minutach. Wysłuchał uwag przeora i rzekł
spokojnie:
— Zaraz wszystko dokładnie sprawdzimy. Tymczasem niech ksiądz przeor każe przynieść
nam kryształowy kielich. I dzbanek z wodą.
93
— Skocz no któryś na jednej nodze do refektarza po dzbanek i kryształowy kielich.
Dostarczony kielich pułkownik postawił na murze, nalał doń wody i począł mu się pilnie
przypatrywać. Wszyscy wstrzymali oddechy.
— Proszę, niechaj ojciec wielebny spojrzy teraz. Pochylił się przeor nad kielichem, w ślad za
nim, jak za
panią matką, pochylili się i inni.
Nieodczuwalne pod stopami wstrząsy ziemi, w kielichu były widoczne. Powierzchnia wody
falowała co prawda leciutko, lecz wyraźnie.
— I cóż takiego odczytujecie w onym kielichu, mości pułkowniku?
— A to, że ani chybi Turczyn zamierza was, ojcze wielebny, Panu Bogu odesłać wprost do
nieba.
— Jakże to?
— Ano zwyczajnie. Klasztor wraz z załogą bisurmany chcą wysadzić w powietrze. Więc
podkop długi w głębi ziemi zaczęli kuć oskardami, stąd te odgłosy i drgania. Potem tęgą
kiszkę nadziewaną prochem w dziurę włożą, lont siarką natarty przywiążą, drugi koniec
podpalą i buuuum! |
— Oj, święty Jacku z pierogami, ratuj nasze biednieńkie ciała i nasze niewinne dusze! —
jęknął rozpaczliwie przeor i przeżegnał się z rozmachem. — Mości pułkowniku, pomyśl,
błagam, czy nie ma na tę prochową kiszkę jakiegoś skutecznego medykamentu?
— Jest! — przyznał Eliasz Łącki bez zastanowienia. — Ale przedtem dobrze byłoby
dowiedzieć się, od której strony bisurmanie drążą ów podziemny korytarz. Gdybyśmy
94
*
po
za
1OSC1
jjcze
jama. riożą,
ipalą
wiedzieli dokładnie, gdzie jego początek, wyprawilibyśmy pod osłoną nocy zbrojną
wycieczkę, aby podkop zawaliła. No a przy okazji zakłuła i kilku pogańskich specjalistów od
onej kreciej roboty. Nie zawadziłoby też zagwoździć jedną, dwie albo i ze trzy tureckie
bombardy, bo dokuczają nam tu bardziej niili wściekłe szerszenie pracowitym pszczołom.
— Mości panie pułkowniku — szepnął brat furtian i pociągnął oficera za kaftan - znam
zucha, który dowie się wszystkiego, czego od niego wasza miłość zażąda. Siostrzeńca mam,
sprytnego piekarczyka nie bojącego się nawet diabła z widłami, a przy tym znającego każdy
zakamarek, każdy strych i każdą piwniczkę w caluchnym Lwowie jak własną kieszeń. O,
wierzę święcie, że mój Adaśku bisur-manom w kaszy łatwo zjeść się nie da!
— Gdzież on?
- Mówiłem już, że Adaśku piekarczykiem jest. Ani chybi wraz z inszymi piekarzami pod
komendą majstrów Baszty Piekarskiej broni.
- Tej przy Furcie Jezuickiej?
- Tej samej, wasza miłość. Niedaleczko. Pułkownik nie wahał si^.
— Wołajcie go zatem! — rozkazał. — Byle szybko. Dwa pacierze nie minęły, gdy Adaśku z
roziskrzonymi
oczami i roześmianą gębą meldował się przed ojcem przeorem i panem Eliaszem Łąckim.
- Oho, zdaje się, że wiesz już - pułkownik przymrużył oko - po co kazaliśmy cię wołać?
— Wuj po drodze powiadał, iż wejście do dziury bisurmańskiej mam znaleźć. Do
podkopu, spod którego
95
Turczyn mur klasztorny chce wysadzić w powietn Pójdę, znajdę właz do owej dziury w ziemi
i wrócę bezpiecznie. Janczarowie nawet nie spostrzegą, żem się między nimi kręcił. Zresztą,
na wszelki wypadek gębę wysmaruję sadzami, barani serdak kłakami na wierzch nadzieję i
będę wyglądać jako wypisz-wymaluj pierworodny syneczek tatarskiego agi.
— A nie boisz się, chłopcze, że język cię zdradzi? — zaniepokoił się przeor.
— Na wpół głuchego od armatniego grzmotu będę udawać. Albo półniemowę od urodzenia.
— Adaśku, nie obawiasz się ani tyci, że może ci tam być odrobinę za gorąco?
— Mnie? — obruszył się chłopiec. — Ależ, mości panie pułkowniku, przeciem piekarczyk z
ojca i z dziada. Od świtu do zmierzchu przy piecu chlebowym bochenki białkiem pędzluję,
makiem i kminkiem posypuję, drewnianą łopatą w tę i we wtę suwam, więc od
maleńkości przywykłem do wszelakiego gorąca. Dam sobie radę.
Rzeczywiście, Adaśku sprawił się, że lepiej nie można. Z okienka pod stromym dachem
zsunął się zręcznie po sznurze i, nie zauważony przez nikogo, gdzie trzeba było przebiegł
chyłkiem, gdzie trzeba przeczołgał się na łokciach albo na brzuchu i po półtorej godzinie
powrócił z wiadomością dla klasztoru cenniejszą od wora złota: początek podkopu znajduje
się w piwnicy zrujnowanej chałupy Piskorzów na samym początku ulicy Łyczakowskiej.
Kto wie, jak zakończyłaby się owa nocna wyprawa zbrojnych mieszczan poza mury klasztoru
Bernardyńskie-
96
wora
rawa
ftskie-
go, gdyby nie nieoczekiwana i to podwójna pomoc, rodzimego nadpełtwiańskiego diabła oraz
świętego Jana z Dukli.
Noc, na szczęście prawdziwie atramentowa, bezksiężycowa i bezgwiezdna, sprawiła, że grupa
ochotników - najdzielniejszych z klasztornej załogi, uzbrojonych w szable, długie noże i
pistolety, prowadzonych przez porucznika Zawadę i piekarczyka Adaśku — wysunęła się
przez uchyloną żelazną furtę i zniknęła w mroku, nie dostrzeżona przez nikogo.
Tylko czy rzeczywiście przez nikogo?
Akuratnie w czasie, kiedy gromadka zbrojnych mężczyzn opuszczała warownię ojców
bernardynów, naprzeciwko, na kominie spalonej chałupy siedział w kucki Kosmacz, czart
turecki przybyły pod Lwów wraz z armiami Kapudana baszy i dłubiąc ostrym pazurem w
nosie gapił się na klasztor. Oczywiście zbrojnych lwowian wypatrzył od razu. Domyślił się
też celu nocnej wyprawy.
„Oho, Lachy wylazły z nory i skradają się po cichuśku, aby jakowąś krzywdę moim
wyrządzić. Może jeńca bardzo znacznego chcą wziąć? A może niewierne giaury odgadły, że
moi podkop drążą pod ziemią, ażeby w murach fortecznych dziurę olbrzymią prochem
wywalić, więc zamierzają go zasypać pod osłoną nocy? Trzeba sprawdzić, czy janczarowe
straże u wejścia do podkopu aby nie drzemią?"
Zerwał się stambulski czart na równe kopyta, żeby nie zwlekając popędzić do zrujnowanej
chałupy u wylotu ulicy Łyczakowskiej, gdzie mieścił się tajemny właz do tunelu, lecz nie
zdążył.
97
86
iue
iuy
pfe>[S 'DfellpESpO IJl.JE.qod 9TU EMOAT] {O>[OM
-zoj ipE>[siMoSaj m A.Duifc\vjiąod ipi i oSaiM'] iuiAuuojqo tuiEjmn ez idAj
jinpsnnnnd aiu ypi i psu e>[uA|ui oSauzD^ireSiS uriu {id5j>[ez 'uoSo ez 08 pdEjz
aiuzDiME>[sAjg "Ezruąui oSappa.ni} Dsop zn[ piui f -[eu Eiuaiuiajd oSap[suEiM;pdpEu
>[iu|azDEu
"MOSOp UEU p
pazjd aiuojSEZ >[aiM]o>[[ap[Ef o i 'nyfc&d m i[DE}uaiiinSjE >[aiMjo>[i{Dp[Ef o i
DEfeuiuiodEz 'o>[O a}iqpod ez ais od 'Tupaini od atuprojSEd sod p;o8piqEz
eu i ej^ ja>[pEj>[op eu azDzsaf ej^ jzej Epnip 'zseui o} 'sappu^ ojo>[g 'joijEp>[ ppaiMopf
Apzjfop m sez ou^n '^ajęSo i>[SMOJEdap[ Au -poiop m sou p aiuaiuiEz zeiez •pAzjaimz ais
[nq9jds euui az pczjduiESfeu o} '>[E} ijsa[ Le>[zde[oai embmj>[ ais ejAzj -euiez nuiauiES
aiqoą 'E^sureSod odap^uEui 'azoui y j}seiui -ipA^Ejs^j jpfe^s tui uoąą ^uiaMEid uippf o; y
LMO>[unipB.iod ipp[zpn| op ais doej^m pzjatuiEz sAqzAz3 — #EME>[aj o8ap[S -uEinmsiq
dsjeS z DEfezDzsndAM aiu 'uia^jEZD uiAMoosfaiui w&\ jAq aiusEjM uo oq '>[EiAqjaj
AuEMo^Ajtod |eusezjm — Lmc»[eimomj ipioui aDZDap^M o pizpazidn zsaDtp iP^suESod
mpfo 'ais zsEjaiq^M pfe>[op &\ e
•Auzimis e>[eui feuEdAsod oudoui EuAjdnzD z znf DOip 'Au[o}sAzid 'Ajn^sod [aupijog -
ruojsog pEuz p[SEip
aiU l TUIeSoJ IUID[E} 3IU Z I O{sJ "UiaSEM
az
cz z ipE}nq m 'aiuE}jE>[
'I>[SMOMJ '3IS AZDEU2 'AMODSfaiUI pqBIQ *ME>[5J
ez A{is fapo z oS fEui^zj; i pqEip Auui p;s unu pazjj
f
#y za
spod joitej jym
jak
:już
riski?
.ów? I tym lań-dch
ze
jrod-riecki zcze
i czym riek Srzed
naj-lie nad
iego roz-skąd
ni z tego, ni z owego w powietrzu rozległ się przeraźliwy skowyt niknący powoli gdzieś hen
za Łyczakowską Rogatką i za Winnikami. Ale to niechaj nikogo nie dziwi, tajemnicę
bolesnego wycia znał przecież jedynie ogoniasty Pełtwiak.
Zanim nocna wyprawa lwowian nieco okrężną drogą, zmuszona do wymijania gęsto tutaj
rozstawionych tureckich i tatarskich posterunków, dotarła do zrujnowanej chałupy Piskorzów,
Turcy zataszczyli na koniec podziemnego wykopu ogromną kichę z prochem. I pewnie
wysadziliby mur klasztorny w powietrze, gdyby nie święty Jan z Dukli, patron Lwowa od
ponad dwustu pięćdziesięciu lat nie opuszczający swego miasta w nieszczęściu i w nagłej
potrzebie.
Święty Jan z Dukli widząc z wysoka, co się święci pośrodku Ziemi Czerwieńskiej, runął na
kolana, wołając błagalnym głosem:
- Panie Jezu miłosierny, spuść wielką wodę na pogańskiego Turka i na jego podkop
pełniusieńki prochu! Nie zwlekaj ani pół chwili, gdyż i janczar czekać ze swą zbrodnią nie
myśli! Widzę, że ichni aga właśnie przytknął płonącą żagiew do nasmofowanego lontu. Panie
Jezu, pośpieszaj z pomocą, nie pozwól, aby klasztorowi, a tym samym i mojemu
umiłowanemu miastu, stała się straszliwa krzywda!
Ledwie święty patron Lwiego Grodu zdążył wyrzec słowa rozpaczliwej prośby, na niebie
pojawiło się dwóch silnych aniołów w pośpiechu pędzących z Bożej łąki obłok nasycony
wodą. Zatrzymali się dopiero nad skrajem ulicy Łyczakowskiej i tak szczodrze chlusnęli tu
ulewą, że woda
99
z groźnym bulgotaniem momentalnie zalała podziemny korytarz, gasząc płonący już lont,
kichę prochu zaś przemieniając w szaroburą maź, w błocko nie bardziej groźne dla ojców
bernardynów — a i dla miasta — niż najzwyklejsza packa na muchy.
Zgodnie z rozkazem pułkownika Łąckiego drużyna dzielnych lwowian zawaliła na amen
mokry podkop ciągnący się od ulicy Łyczakowskiej ku murom bernardyńskiej twierdzy,
wyrżnęła w pień chrapiącą słodkim snem wartę, zniszczyła cztery ciężkie, sułtańskie armaty i,
zanim Turcy ocknęli się z zaskoczenia i pośpieszyli z pomocą napadniętym, z wziętym do
niewoli naczelnikiem janczarów powróciła szczęśliwie do klasztoru.
— Cud! Cud prawdziwy, że się im powiodło we wszystkim podczas tej niebezpiecznej
wyprawy! — radował się przeor zakonu bernardynów.
Braciszek bernardyn, który akurat gorącą kaszę przyniósł z refektarza, nie mówił nic, jeno
gębą różową ruszał w milczeniu i wznosząc oczy ku niebu, posapywał niby miech kowalski w
kuźni na Zamarstynowie.
Natomiast brat rurtian mruczał pod nosem, ale nie za cicho, lecz tak, aż^by to jego mruczando
docierało i do uszów pana Eliasza Łąckiego, i do uszów burmistrza Zimorowicza, i do uszów
pozostałej starszyzny:
- Cud! Oczywiście, że cud! Lecz ciekaw jestem, ile by zdołano dokonać podczas króciuchnej
nocy w pogańskim obozie, gdyby w spełnieniu najcudowniejszego z cudownych cudów nie
dopomogli odważni ludziska, rycerze o lwich sercach, przede wszystkim mój Adaśku, a także
pan porucznik Zawada oraz pozostała gromadka rębajłów!
100
?rze-)źne
isza
ma 'dąg-skiej
Jurcy )ad-rów
rs-się
przy-iszał
niby
za
i do
strza
by skim iow-:erze także ijłów!
Nie mniejszy cud oczekiwał obrońców miasta nazajutrz. Ale o tym za chwilę.
Kapudan basza, namiestnik tureckiego sułtana w tej wojnie, na wieść o zawalonym lochu i
zniszczonych armatach, najpierw poczerwieniał na gębie jak ćwikłowy burak, następnie
wciągnął kilka głębokich haustów powietrza, po czym zaczął wrzeszczeć ile tchu w płucach:
— Jakże to możliwe, aby garstka Lachów z byle zielonym młokosem na czele dobrze
przemyślane plany w ciągu jednej krótkiej nocy obróciła w perzynę, zamieniła w
figowego zgniłka? Byłem pewien, iż mam pod komendą pięćdziesiąt tysięcy nieulękłych
wojowników Proroka, a tymczasem mam tutaj zaledwie pięćdziesiąt tysięcy ryżowatych
myszy bojących się jak ognia paru chudych kotów!
I za karę, również jako przestrogę dla innych, naczelnikom odpowiadającym za rozstawienie
nocnych straży, kazał powrzucać za koszule po dwa żywe wygłodniałe szczury, mocno
podwiązać rzemieniem i srogo pilnować, ażeby przed upływem doby nie umknęły na
swobodę.
Rano, wciąż jeszcze rozgniewany, wszystkie pięćdziesiąt armat (dokładnie: czterdzieści
sześć, jako że cztery największe lwowiacy wszakże zagwoździli) rozkazał skierować na
klasztor Bernardyński oraz na co ważniejsze obiekty w mieście i prowadzić nieustanny ogień
tak długo, dopóki żelazne i spiżowe lufy nie rozgrzeją się do czerwoności.
— Dobrzy ludzie, patrzajcie, co się dzieje! Tureckie kule dolatują do nas, ale niezupełnie!
— zawołał brat furtian i nie bacząc na armatni ostrzał, z wielkiej radości
101
zaczął podskakiwać na jednej nodze pośrodku klasztornego dziedzińca. — Na dwa łokcie
przed murem zatrzymują się, by zaraz potem spaść na ziemię niczym dojrzałe lubaszki albo
ulęgałki!
Ku niezmiernemu zdumieniu lwowian podobnie było i w innych częściach miasta. Armatnie
kule, jak zaczarowane, spadały przed murami katedry łacińskiej i katedry unickiej Świętego
Jura, przed murami żydowskiej synagogi Złotej Róży oraz prastarej cerkwi Wołoskiej.
Także i tym razem nikt z mieszkańców Lwowa nie domyślił się, że kolejny cud miasto
zawdzięczało świętemu Janowi z Dukli. Że to na prośbę patrona Lwiego Grodu aniołowie
pracowicie strącali tureckie kule w powietrzu, zanim jeszcze zdołały dotrzeć do celu.
Deszcz, który lont pod ziemią gasi i proch przemienia w błocko, nocna wycieczka lwowian,
która szkody straszliwe wyrządza, a której nikt wypatrzeć na czas nie zdołał, kule armatnie
nie dolatujące do dobrze wymierzonego celu... Nie, tego wszystkiego Kapudanowi baszy było
już za wiele.
Wódz turecki zrezygnował ze zdobywania Lwowa. Aby ratować honor chol częściowo,
zgodził się na wzięcie okupu od mieszczan oraz kilku zakładników, po czym zwinął oblężenie
i wycofał się, jak zbity kundel, pośpiesznym marszem w kierunku Kamieńca i tureckiej
granicy.
Wszyscy mieszkańcy Lwowa — a i goście odwiedzający niegdyś to urokliwe miasto -
doskonale wiedzą, że na
103
zewnętrznym murze katedry od strony presbiterium wisiały na łańcuchach dwie okrągłe
kamienne kule. Jedne z wielu tureckich kul armatnich, które nie doleciały do celu, a
zachowane dla potomnych na pamiątkę oblężenia grodu w roku 1672 przez Kapudana baszę,
miały przypominać na wsze czasy o cudownym ocaleniu.
lac
0 MACIEJKU
Z ŁYCZAKOWA
1 O ŚWIĘTYM KLUCZNIKU
amuńciu droga, a taż to dusza pogańska!" — przemknęło Maciejkowi przez myśl na widok
Tatarzyna wpadającego do izby z dzikim wrzaskiem. I niewiele się zastanawiając, gruchnął
go w łeb ciężkim dzbanem z olejem, akurat trzymanym w garści. Napastnik nawet zipnąć nie
zdążył. Wypuścił nóż z ręki, po czym zwalił się jak dh|gi na glinianą polepę. I momentalnie
znieruchomiał koło ławy.
Na jego skośnookich kompanów Maciejku wolał nie czekać. Jednym długim susem
wyskoczył przez okno do ogrodu i głęboko pochylony, dotykając nosem kolan, wpadł między
maliny. Tutaj zaległ płasko na brzuchu, czekając na to, co we wsi będzie się działo dalej.
Opuszczać kryjówki Maciejku teraz nie chciał, no i nie bardzo mógł z dwóch co najmniej
powodów. Pierwszy:
105
poruszające się podczas ucieczki krzaki mogłyby zdradzie jego obecność. Drugi: nie
wypadało dorosłemu mężczyźnie wracać do Lwowa bez zorientowania się w siłach
tatarskiego zagonu. Musiał przecież wiedzieć dokładnie, czy na porzuconą wieś spadł
niewielki czambuł lotnych jeźdźców-rabusiów, czy też przednia straż potężnej ordy
zagrażającej nie tylko bezbronnym wioskom, ale i warownemu miastu.
Maciejku - choć nie rycerzem był, a jeno majstrem krawieckim na Łyczakowie — oko i rękę
do wojaczki miał sposobne jak rzadko. Nie darmo tytuł króla kurkowego za strzelanie z
muszkietu oraz króciczki dzierżył już od dziesięciu roków we Lwowie. A choć od tego czasu
wąs posrebrzył mu się nieco pod okazałym ormiańskim nosem, serce nadal miał niczym u
puszczańskiego rysia albo u niedźwiedziej samki wodzącej małe niedźwiedziątka pośród
boru. Uczucia lęku nie znał wcale. W trudnych chwilach bardziej za spadkobiercę Zawiszy
Czarnego się uważał aniżeli za mistrza igły i naparstka.
Dzielny majster zdecydował się ruszyć w drogę powrotną dopiero wtenczas, kiedy dowiedział
się wszystkiego, co przed przybyciem do Lwowa wiedzieć powinien.
Najsampierw podsłuchał rozmowę dwóch Kozaków, służących Tatarom za przewodników w
wielkiej wyprawie, potem przeczołgał się zagonem kapusty aż na skraj boru, a następnie pod
osłoną drzew puścił się biegiem w stronę rodzinnego miasta.
„Muszę co rychlej uprzedzić załogę Wysokiego Zamku i straże przy wszystkich czterech
wrotach miejskich o śmiertelnym niebezpieczeństwie zawisłym nad naszym
106
rem i miał za od wąs sm, albo jtka łych się
po-rst-jen.
)W,
de, >ru, Dnę
cu ich
grodem" — myślał nie zwalniając kroku ani na moment. Bo to, że Tatarzy i Turcy zamierzają
napaść podstępnie na Lwów, dla Maciejka było jasne niby słońce świecące na bezchmurnym
niebie. Skoro bisurmanie nie podłożyli w tamtej wiosce czerwonego kura, jako mieli w
dzikim zwyczaju, a jeno zrabowali ją do szczętu, musiało znaczyć, iż nie chcą dymem i łuną
uprzedzać załogi pobliskiego Lwowa o zbliżającym się napadzie.
— Zawierajcie bramy! I jedną, i drugą! I obydwie furty! Tatarzyn nadciąga, a w ślad za
nim Turczyn, Kozak i Wołoch! Niczym głodne wilczyska rabują we wsiach wszystko, co
żywe i cokolwiek warte! — zaczął wołać z daleka, jeszcze na pół pacierza przed Bramą
Krakowską. — Grabież wstrzymała poganina na czas pewien w krwawym pochodzie, ale
ani chybi wkrótce ruszy dalej i przed zmierzchem może dotrzeć tutaj! Dzielni
lwowianie, chwytajcie za oręż i stawajcie na murach! I czym prędzej wezwijcie tu
naszego burmistrza Bartłomieja Zimorowicza, a także burgrabiego z Wysokiego Zamku! Jak
najszybciej zawiadomcie wszystkie cechy, aby swymi rzemieślnikami obsadziły cechowe
baszty, bo ja biec nie rr|am już siły! Płuca wyplułem do szczętu, zanim przebiegłem przez
puszczę i dotarłem do Lwowa!
— A nie przywidziało ci się aby, Maciejku? — zawołał któryś ze znajomych halabardników
stróżujących u Bramy Krakowskiej. - Chłopi i baby ciągnący wczoraj z drobiem i prosiakami
na jarmark u Świętego Jura niczego podejrzanego w okolicy nie zauważyli. Czasami lęk
czarne cienie poruszających się na wietrze konarów potrafi przemienić
107
w bisurmańskie zagony, w piesze albo i w konne watahy. Może i tobie właśnie to przytrafiło
się w drodze?
— Ta mamciu, ta skarż mnie Bóg, jeślim pomylił cień drzewa z kudłatym łbem Tatarzyna, w
który gruchnąłem solidnym dzbanem pełniuchnym oleju! - obruszył się mistrz krawiecki. -
Zresztą, mam przypadkowego świadka, iż nie łżę ani tyci! Kto nie wierzy, niechaj popatrzy na
mój aksamitny kaftan, zniszczony do cna! Te oto tłuste plamy potwierdzają akuratność tego
wszystkiego, co wam tutaj uczciwie bałakam!
Kto wie, czy Maciejku nie przeżyłby całego oblężenia bezpiecznie za grubymi murami
obronnymi miasta, gdyby nie przypadek. A właściwie to wcale nie przypadek, lecz zwyczajne
miłosierne łyczakowskie serce.
W pewnej chwili majstrowi krawieckiemu żal się zrobiło malca wyłażącego ze zrujnowanej
chałupy podgrodzia. Błyskawicznie więc zjechał z baszty po linie, podał bajbusa
przyjaciołom na murach i już-już miał wracać tą samą drogą, gdy dostrzegli go janczarzy
Kapudana baszy. Aż trzech dopadło zucha, by z wrzaskiem uciechy trzema pikami przyszpilić
nieszczęśnika do muru.
Trzask-prask i ani się majster krawiecki obejrzał, a już sterczał ponad murami przed bramą
niebieską, w długim szeregu takich jak i on wojaków. Pokrwawionych, pokiereszowanych
pogańskimi szablami, pokłutych pikami i podziurawionych od tatarskich i tureckich strzał
niczym zużyte rzeszota. Albo jeszcze bardziej.
Tuż u wrót wiodących do nieba stał święty Piotr z długachną po pas brodą, białą jak świeże
mleko i z takąż czupryną, na której mimo zacnego wieku łysina wciąż
108
śladu swej obecności nie znaczyła. Z żółto świecącym kółkiem zawieszonym niewysoko nad
głową i dobrotliwym uśmiechem na ustach, witał każdego po kolei Nikogo nie przeoczył.
— A ty skąd? — zagadnął święty klucznik krawieckiego mistrza, kiedy wreszcie i on dotarł
do bramy. - Kimże jesteś? I kto cię tak szpetnie pokaleczył, nieboraczku?
Maciejku wyprostował się, mimo bólu w plecach, i odpowiedział grzecznie:
- Ta ja ze Lwowa, święty Pięterku! Prosto od Bramy Krakowskiej hulam do nieba. Tam na
ziemi straszne rzeczy się dzieją. Okrutne, że wyobrazić sobie trudno. Chrześcijańskiego grodu
broniłem przed szturmem tureckim, tatarskim, kozackim i diabli wiedzą jakim jeszcze. Oj!
Najmocniej przepraszam, Boży kluczniku! Nie zamierzałem czarta z piekieł wzywać do
nieba. Ta tylko tak mi się spomiędzy zębisków wypsnęło. Ta niech mnie diabli porwą, jeśli
jeszcze raz... oj! Znowu!
— Nie szkodzi, żołnierzyku! Nic nie szkodzi! — uspokoił go pośpiesznie święty Piotr i potarł
uszy, coraz bardziej z ciekawości czerwone. — Lepiej mów, jeno dokładnie, co było dalej we
Lwowie?
- Zdaje się, święty Pięterku, że tureckiego imama w białym turbanie udało mi się ustrzelić z
muszkietu niczym dzikiego kaczora na moczarzysku. Tatarzynowi, który znęcał się nad
dzieweczką wywleczoną z piwnicy, odstrzeliłem tyłek. Udało mi się też wyrwać z pogańskich
rąk malca i podać go naszym na mury, ale wnet potem dopadło mnie z tyłu trzech tureckich
janczarów i trzy ostre piki w plecy mi wbili, co zresztą widać i teraz gołym okiem.
110
Siego
Przez owe dziury przeciąg duszę mi wywiał. Wdrapałem się więc aż tutaj, aby sobie jakiś
cichy kącik wyszukać na chmurce i w spokoju doczekać chwili, w której trąby jerychońskie
wezwą wszystkich na Sąd Ostateczny. A swoją drogą nigdy nie myślałem, że tylu nas
polegnie w obronie Lwowa! — jęknął Maciejku ze zgrozą, spoglądając na tłum mężczyzn
wdrapujących się pod stromą górę.
— Zginąłeś, nieboraczku, lecz niewinnemu dzieciątku ocaliłeś życie. A to bardzo liczy się w
niebie przy sumowaniu ziemskich zasług.
— A zatem wierzysz w moją opowieść, święty Pięterku? Czy może widziałeś całe
wydarzenie na własne oczy?
— zapytał mistrz krawiecki i popatrzył w dół. — E, z takiego wysoka to zapewne
niemożliwe!
— Z nieba wszystko widać. I złe, i dobre uczynki
- zapewnił święty klucznik. - Wiedz też, że ten, kto żywot złożył za świętą ojczyznę, w niebie
nigdy na nic narzekać nie będzie. Wszyściutko, co tylko lubiłeś na ziemi, czeka i tu na ciebie.
— Wszystko? Krwawa kiszka ze skwarkami także? I stu-dzinina z kiszonym ogóreczkiem? I
piętka kulikowskiego ćhliba, rumianego jak buziajs. \ycxak.ovłsV\e\ para\y, chlupiącego,
posypanego pachnącym kminkiem lub makiem? A na deser ormiańska chałwa z tłuczonymi
orzechami spod Świętego Jura? — uradował się Maciejku i oblizał spieczone wargi. - A to się
wyśmienicie składa, bo przed walką na murach Lwowa nie zdążyłem niczego pożywnego
wsadzić do gęby i teraz okrutnie mi w brzuchu gwiżdże, poświstuje i burczy! Znacznie
głośniej niż tamte wasze trąby i piszczałki anielskie.
111
- Hi, hi! Przesadzasz, nieboraczku, jak każdy rodowity łyczakowianin — zachichotał święty
klucznik. — Z tego, co gadasz, wnoszę, iż z Łyczakowa pochodzisz? I to zapewne z
Łyczakowa Górnego, nieprawdaż?
Maciejku słów Piotrowych potwierdzić nie zdążył, albowiem dokładnie w tej samej chwili
gdzieś tam w dole, w tłumie wojaków oczekujących na wejście do nieba, rozległy się jakieś
hałasy, jakoweś gromkie wołania i szybko narastająca uroczysta muzyka.
- A to co? - zdumiał się majster krawiecki. - Czyżby zmarło się komuś znacznemu?
Dostojnikowi państwowej rangi? Może kanclerzowi albo któremuś z hetmanów? A może król
w swym majestacie oddał Panu jedyne, co mu jest naprawdę winien? Czyli właśnie duszę?
Dwaj barczyści aniołowie torowali drogę komuś najwidoczniej bardzo znacznemu, silnymi
ramionami bowiem rozpychali na boki kłębiący się tłum. Jednakże ten, kim tak troskliwie się
opiekowali, nie był ani królem Michałem Korybutem Wiśniowieckim, ani hetmanem wielkim
koronnym czyli Janem Sobieskim, ani hetmanem wielkim litewskim, ani nawet żadnym z
hetmanów polnych. Ogromna postura z potężnym^ bębnem brzucha i okrągła, niczym księżyc
w pełni, czerwona gęba nie przypominała Maciej-kowi nikogo ze znanych mu ze Lwowa
dostojników państwowych.
- Niepotrzebnie się trwożysz, nieboraczku. Nie król to i nie żaden z wielkich Polaków. —
Święty Piotr położył rękę na ramieniu majstra, chcąc go nieco uspokoić.
Niestety, uspokoić mistrza krawieckiego nie zdołał, gdyż niemal w tym samym momencie do
Maciejkowych
112
rity ), co le
dyl cole, ?ba, rb-
rżby rej
co
naj-
iem
tak
łem
m-
ew-
ina
?m
lej-
tów
to )żył
H
,-ch
uszu dotarły nawoływania tamtych dwóch porządkowych aniołów, wielkich i barczystych
niby zapaśnicy z królewskiego cyrku.
— Z drogi, wojaczkowie! Z drogi, bo bogacz, wielki pan kroczy za nami! — darli się
aniołowie dźgając łokciami kogo popadnie. — Róbcie miejsce wielmoży! Usuńcie się
odrobinę na bok, dzielni wojaczkowie! Dajcież bogaczowi przejść swobodnie i wygodnie!
Nie tłoczcie się i nie pchajcie na wielkiego pana, gdyż wymiętosicie i poplamicie mu suknie!
Zaskoczony krawiec Maciejku zamilkł, poruszając jeno gębą jak ryba wyrzucona z wody, ale
wnet głos normalny odzyskał:
— Co? Zwyczajny bogacz? Wielki to pan? Dumny wielmoża z zadartym nosem? Widzę
teraz, że nawet w niebie zabrakło sprawiedliwości! I to tej najzwyklejszej pod słońcem. Phi,
co innego gada nasz pleban z kazalnicy u Świętego Antoniego, gdzie każdej niedzieli
spędzałem przedpołudnia tak, jak dobry Pan Bóg przykazywał, a zupełnie co innego śledzę na
własne patrzydła tutaj, na niebieskich wysokościach. Powiadam te słowa, święty Pięterku, z
pokorą w sercu, ale nietrudno zgadnąć, iż w gębie mam kwaśno jatypo misce zielonych
śliwek! Albo jakbym garniec piołunowego soku wychylił za jednym albo i za dwoma
haustami!
Święty Piotr pokiwał głową, zanim otworzył usta:
— Niesłusznie o brak sprawiedliwości posądzasz nas, lwowski nieboraczku. Nigdy byś tego
nie gadał, gdybyś przedtem choć przez chwilę pogrzebał pod własną czupryną.
— Czyżby, święty Pięterku? Skąd więc tu taka olbrzymia różnica w traktowaniu
przybyszów z ziemi?
113
Dlaczego my, biedni wojaczkowie, stoimy w dlugachnym ogonku, tłoczymy się o suchym
pysku przed niebieską bramą, podczas gdy aniołowie o silnych bicepsach torują wygodną
drogę bogaczowi, a towarzyszy mu w dodatku ogromna orkiestra, złożona co najmniej ze
czterdziestu albo i z pięćdziesięciu dźwięcznych trąbek, słodkich fletów i skocznych
cymbałów? Czy godzi się postępować aż tak niesprawiedliwie? I to gdzie? W niebie?! -
wystękal Maciejku gorzko, spoglądając z wyrzutem na świętego klucznika.
— Widzę, że niewiele rozumiesz, nieboraczku, z tego, co tutaj się dzieje! — westchnął święty
Piotr.
— A niby co tu jest do rozumienia? - zdziwił się Maciejku.
Święty Piotr westchnął po raz drugi, przestąpił z nogi na nogę, podrapał się za uchem,
pomyślał i dopiero wtenczas wyjaśnił:
— To niezwyczajne, uroczyste powitanie bogacza u niebieskich progów bierze się po prostu
stąd, że biedacy przybywają do nas codziennie i to całymi gromadami, natomiast bogacze
niesłychanie rzadko i w pojedynkę. Wielmoża w niebie, bracie Maciejku, występuje równie
często jak w stadzie krów cielę o dwóch głowach! Albo jak czarny śnieg zimą! Albo jak biały
kruk pośród ciemnych wron i gawronów!
Ostatnie z trzech Świętopiotrowych porównań po pewnym czasie przedostało się na naszą
ziemię. I znane
114
jest powszechnie do dzisiaj. Jeszcze i obecnie na przedmiot rzadko spotykany, choćby na
rzadki egzemplarz książki, zwykliśmy powiadać: „Oto prawdziwy biały kruk".
Teraz, kiedy usłyszycie to przedziwne zdanie, będziecie już wiedzieć, skąd się ono wzięło i
komu je zawdzięczamy. Oczywiście pochodzi od świętego Piotra, a zawdzięczamy je
Maciejkowi, dzielnemu krawcowi z Łyczakowa, który zginął w obronie swojego miasta
podczas oblężenia Lwowa przez Kapudana baszę i podległe mu armie Turków oraz Tatarów,
Kozaków i Wołochów. A pisał się wtedy rok 1672.
aledwie słońce zajrzało ciekawie na Rynek i nieco rozjaśniło skrytą w cieniu rezydencję
monarszą, Jan Sobieski wysunął nos spod cieniuchnej kołdry nabitej łabędzim puchem. I
wtedy to jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Przed łożem, niby przed polowym
ołtarzem po wiedeńskiej Wiktorii, klęczał imć nan Winnicki, ulubiony błazen królewski i
robił ogromnego zeza. A minę miał przy tym, jakby bolał go nie jeden, ale z pięć albo i ze
sześć zębów.
— Co się stało, Winnisiu? — zdumiał się król siadając na łóżku. — Czemuż to klęczysz
przede mną? Przeciem ani święty biskup, ani kościelny spowiednik i rozgrzeszenia nikomu
nie udzielam.
— A bo liczę, że modlącemu się wasza królewska mość nie odmówi.
116
- Niby czego ci nie odmówię, Winnisiu?
— Zgody na opuszczenie królewskiego dworu — odpowiedział błazen, nadal nie wstając z
kolan. - Wyjechać muszę ze Lwowa na dwa lub na trzy miesiące, najmiłoś-ciwszy panie. Bez
swego wiernego błazenka będziesz się obywać aż do późnej jesieni, bo dopiero wtenczas
zamierzam tu powrócić. Pozostaną ci co prawda u dworu dostojne błazny i wielmożni
trefnisie w atłasach, ale sam przyznasz, że choć oni i śmieszni, to jednak rozweselić nikogo
nie potrafią.
— Słusznie gadasz! I mądrze jak sam rektor jezuickiego kolegium! — przytaknął monarcha
błaznowi. — Ale cóż to, chcesz mnie tutaj pozostawić bez swoich dowcipnych konceptów,
bez żartów, a także bez mądrych docinków i złośliwych przymówek? Jakże bez ciebie będzie
wyglądać mój dwór, Winnisiu? Chyba jako smutny kurnik pełen gdaczących kwok
pozbawionych wesołego kogutka? Lubo staw z karpiami w Jaworowie bez ruchliwego
szczupaczka? Czy możesz wyobrazić sobie taki dwór Sobieskiego?
— Kiedy w niesłychanie ważnych sprawach rodzinnych muszę wyjechać za Kraków, panie
mój miłościwy - powtórzył dworak swoje. —|Jednakże nie chciałbym, abyś pozostawał na
lwowskim dworze bez odpowiedniego błazna, bez mojego zastępcy. Nie, nie zostawię cię
samego z wielmożnymi kwokami.
- Skądże w takim razie weźmiesz nowego błazenka, Winnisiu?
- Z Łyczakowa, najmiłościwszy panie. Znam-ci tam niezwyczajnego zucha, spryciarza
gotowego sprzedać ko-cura w worku nawet Ormianinowi, a wesołego przy tym
117
jak młode kocię i nadzwyczaj zręcznie obracającego językiem. I szybko oraz zdrowo
myślącego. Czyli krótko I powiedziawszy: batiara. Najprawdziwszego lwowskiego; batiara.
Ściślej: batiara łyczakowskiego!
- W batiarze, powiadasz, moja pociecha? W łyczaków-' skim wesołku i śmiałku? A. jakże go
rozpoznam, Winnisiul¦ Przecie nie będę dyrdał po caluchnym Łyczakowie od chałupy do
chałupy i pytał o niego obcych ludzisków?
- Czemu nie? Wcale nie najgorszą drogę znalazłeś, wasza królewska mość, aby trafić do
onego Józka. Choć, nie ukrywam, ja znam drogę ociupinę lepszą i dokładniejszą. A i
przedstawiającą go od razu we właściwym świetle.
- Niby jaką drogę? - Król Jan Sobieski podkręcił płowego wąsa, długiego chyba na pół łokcia.
— Powiadaj wyraźniej, Winnisiu.
- Wiem, że Józku batiar założył się z kamratami spod Lwiej Góry, iż jeszcze dziś przed
północką w gospodzie „Pod Piegowatym Ryjem" wystrychnie na dudka tamtejszego
oberżystę. Ośmieszy Sadoka wobec świadków wielu i nabierze go co najmniej na kilka
srebrnych talarków.
- Kogo? Samego Sadoka Ormiaszkę? - Oczy królewskie ze zdumienia upodobniły się do
dwóch okrągłych dukatów. - Właściciela gospody „Pod Piegowatym Ryjem"? Największego
sknerę na Ziemi Czerwieńskiej? I najsprytniejszego dusigrosza ze wszystkich spryciarzy
mieszkających we Lwowie? Zarówno tych polskich, jak i ormiańskich, żydowskich,
niemieckich, wołoskich i ruskich? Niedorzeczności bredzisz, mój Winnisiu. Sadoka nie nabrał
jeszcze nikt w Lwim Grodzie. Nie zdoła go nabrać więc i ten twój łyczakowski Jóiko.
118
Imć Winnicki dźwignął się powoli z trzeszczących kolan i odpowiedział już wyprostowany:
- Postawiłbym moją błazeńską czapeczkę ze złotymi dzwoneczkami przeciwko waszej mości
królewskiej koronie wysadzanej klejnotami, że wygram. Mój Józku ze sprytnym Sadokiem
poradzi sobie wcale nie gorzej niźli wygłodniały lis z kulawym kurczakiem. Obaczysz, panie
miłościwy, iż nie pozostawi z niego nawet jednego marnego gnatka.
- Nie pchaj się z czapką w zakład, bo przegrać ją możesz, Winnisiu, a cóż wart byłby błazen
królewski bez błazeńskich dzwoneczków? Tyle samo, co szlachcic bez pieczęci i bez
rodowego herbu. Albo proboszcz bez kropidła i wody święconej. Albo panna bez wianka.
Albo soból z oderwanym ogonem. Albo pszczelarz bez roju i bez ula.
— Kiedy nie wierzę, ażeby mój Józku nie poradził sobie z oberżystą. Łyczakowski batiar
głowę wielką ma jako krymski arbuz, zaś jęzor ostrzejszy od brzytwy cyrulika golącego puste
i pełne łby w Rynku. Zresztą, o Jóźkowych zaletach, panie mój miłościwy, możesz
przekonać się jeszcze dziś „Pod Piegowatym Ryjem". Wystarczy, jeśli przespacerujesz się do
oberży przy Halickiej ulicy.
— Kto wie, czy właśnie tak nie postąpię — zastanowił się na głos król Sobieski, zarazem
dzwoniąc na pokój owca, jako że nadeszła pora ubierania i rannej przechadzki. — Kto wie,
czy nie posłucham cię, Winnisiu.
Dzień przemknął, jakby go wilcy goniły. Po dniu zaś nadszedł wieczór. Księżyc wychylił się
już na dobre zza obłoków, gdy do gospody „Pod Piegowatym Ryjem"
119
wsunął się nieśmiało młody wieśniak w mocno podniszczonej opończy i w trepach z surowej
skóry. Na plecach, przywiązane za nogi do kija, dźwigał bażanty. Ogromny pęk, chyba
kilkadziesiąt sztuk dorodnych ptaków przecu-downej urody, z ozdobnymi piórami, które
zawsze były w cenie wśród elegantek.
— Kto z was, przezacni panowie - zwrócił się przybysz w stronę zastawionych stołów, do
kontuszowych panów przybyłych do Lwowa w pilnych interesach albo dla wesołej rozrywki
— zechce kupić ode mnie pęczek świeżo schwytanych wróbli?
— A po co nam zwyczajne wróble? — zapytał któryś ze szlachty nie unosząc głowy znad
półmiska, na którym pracowicie dzgał nożem złocisto wypieczonego prosiaka. — Z
nędznych chudych ptaszków niczego zrobić się wszakże nie da, o tym wie każde dziecko i
na wsi, i w mieście.
— Ależ panie dostojny, co też powiadacie? — zaprotestował chłopek. — Ponoć w Rzymie,
tak przynajmniej gadał ksiądz z ambony, z tychże ptaszków kuchmistrze robią smakowite
dania na najzamożniejsze stoły. Na stoły książęce, biskupie, a naw^t papieskie.
— Niebrzydkie ptaszęta masz, chłopeczku! — Szynkarzo-wi Sadokowi zaświeciły się oczy
niby kocurowi, który od miesiąca nie widział myszy. Natomiast pod czupryną zrodziła mu
się myśl: „A to ci durnowaty kołek! Skąd on się tutaj wziął? Najwidoczniej brak mu we łbie
kilku klepek, skoro dorodnych bażantów godnych królewskiej gęby nie potrafi odróżnić od
chudych i szarych wróbli. Trzeba korzystać z okazji póki pora. Jeśli nie ubiegnę onych
120
ipAi
aiu
uo
po
-OZJ
'ISM
az s/
ozai
MOI
zsAc
szlachciców, gotowi mi sprzątnąć sprzed nosa wcale niezły interes. Bażanty to przecie nie
jeno delikatne pieczyste, ale i ozdobne pióra dla lwowskich i krakowskich eleganckich dam".
Po czym szybko i głośno zawołał: — A po ile sobie winszujesz za ptaszynę, chłopeczku? Za
owego, jako powiadasz, wróbelka? Bo chyba nie za drogo? Młodzik wzruszył ramionami.
— Nie za drogo, ale i nie za tanio — odpowiedział z głupkowatą miną. — W sam raz. Oto
moja cena.
— Czyli, po ile za sztukę? — oberżysta nie ustępował.
— Nie sprzedaję na sztuki, panie gospodarzu, tatulo zakazał. Sprzedam, lecz caluchny
pęczek. Wszystkie, któ-rem złowił. I które mi tatulo nakazał przywieźć tutaj.
— No, to ile ich masz, chłopeczku? — Sadok zaczął się niecierpliwić. — I ile chcesz za
wszystkie? Gadajże wreszcie!
— Pięć talarków za dwa i pół tuzina. Czyli za trzydzieści sztuk. Pięknych, tłuściuteńkich, o
bieluchnym mięsie. Ceee! — młodzik mlasnął językiem głośno i przewrócił oczyma w
zachwycie. — Za trzydzieści wróbli, jakich na lwowskich stołach nie podawano jeszcze ni
razu.
— A może ja bym je od ciebie kupił? — zastanowił się na głos ów pienfcszy szlachcic,
który dopiero teraz podniósł głowę znad półmiska z prosięciem i ujrzał bażanty.
— Nic z tego, panie! Za późno! - wrzasnął szybko karczmarz Sadok. — Ja byłem pierwszy i
jużem targu dobił. Masz tu, chłopeczku, pięć talarków i oddaj mi te twoje wróbelki. Muszę je
odnieść do kuchni, aby baby zabrały się do skubania ptaków z pięknego pierza.
I uradowany wyciągnął obydwie ręce po bażanty.
122
— Ta co ty bałakasz, ty durnowate jajo! Ta to wcale nie są żadne wróble! Ta wszyscy widzą,
że są tocudnieńkie bażanty! — odpowiedział spokojnie młodzian, tym razem już otwarcie
zaciągając z lwowska i sięgnął pod przydługą połę opończy. — Wróble są tutaj!
Co rzekłszy, wydostał spod poły pęk powiązanych wróbli i wręczył je oniemiałemu
Ormianinowi.
Ryk śmiechu wstrząsnął gospodą „Pod Piegowatym Ryjem". Huczeli śmiechem łyczakowscy
przyjaciele Józka batiara, mimo że przegrali zakład, huczeli śmiechem szlachcice zrywając się
od stołów, ale chyba najgłośniej śmiał się w ciemnym kącie tęgi szlachcic z płowym
sumiastym wąsem. I dobrze wiedział, dlaczego. Pomysłowy lwowski batiar od razu przypadł
mu do serca. No i z pewnością nadawał się na wesołego i rozumnego królewskiego błazna.
PAŁASZ KRÓLA JANA
ruby Anzelm, kołodziej z pobliskiego Zamarstynowa, w wyśmienitym nastroju maszerował
od strony Bramy Krakowskiej, nucąc półgłosem żartobliwe słowa niedawno usłyszane na
weselu:
Łyczakowska mamuńcia To teściowa złota, Plecy ma jak brama, Gębę ma jak wrota...
Zamilkł dopiero, kiedy znalazł się na Rynku. A zamilkł, gdyż ujrzał przed sobą niecodzienną
scenę. Tuż obok miejskiego pręgierza sterczał nieruchomo królewski błazen z wysoko zadartą
głową. Otaczał go rosnący z każdą chwilą tłum mieszczan, straganiarzy oraz przyjezdnych
124
I
wieśniaków, nadaremnie usiłujących odgadnąć, co też takiego Józku batiar wypatruje na
pustym niebie.
„Niczego tam nie ma poza jedną marną chmurką i kupą dzikich gołębi!" Do takiego wniosku
doszedł zamarstynow-ski kołodziej chyba po kwadransie obserwacji. Zniecierpliwiony
odezwał się głośno:
- Józku, a po cóżeś zmienił się w słup soli niby żona Lota, o której ksiądz proboszcz gadał
na niedzielnym kazaniu? Czegóż to wypatrujesz pod obłokami? Bo chyba nie śmigających
synogarlic czy inszych gołębi?
- O właśnie! Rachujesz ptaszyska czy szukasz na niebie tego, czegoś tam przecie zgubić
nie mógł? Powiadaj, błazenku! — ciekawska gromada natychmiast przyłączyła się do
Anzelmowych pytań.
- Naprawdę chcielibyście wiedzieć, czego poszukuję na niebie? - Józku przestał gapić się pod
obłoki i z szerokim uśmiechem popatrzył na zgromadzonych dookoła.
- Pewnie, że chcemy! Naturalnie! Jakżeby inaczej!
- O odpowiedź nietrudno. Wszakże nawet najmniejsze dziecko, nawet najmniejszy lwowski
bajbus z gilem wiszącym u nosa dobrze wie, że moczarowe czarownice około północki
wylatują ze swycty siedlisk pod Jaworowem i przemykając ponad naszym Rynkiem, gnają za
Łyczakowską Rogatkę, aż ku Czartowskiej Skale. W gościnę do Pełtwiaka i jego rogatych
krewniaków spieszą. Po nocnych figlasach i tańcach diabelskich, jeszcze przed pierwszymi
promieniami słońca, ruszają w drogę powrotną. I w tę, i we w tę lecą na okopconych
ożogach. Dosiadają też i brzozowych mioteł, jako że zarówno pogrzebacze, jak i miotły to
nie męskie, lecz babske narzędzia.
125
ni
?u
- Józku słodki, ta co ty durnego bałakasz? - zdumiał się Szczepan, burmistrzowy pisarz z
gęsim piórem wetkniętym za ucho. — Przecież już dawno słońce przepędziło precz nocne
ciemności. Czarcie wiedźmy od dwóch godzin albo i od trzech chrapią sobie smacznie w
moczarowych siedliskach, w gniazdach z trzciny i tataraku. Czegóż więc o słonecznej porze
wypatrujesz pod chmurami? Prawdę nam powiadaj, nie kręć!
- Czego wypatruję? Czego szukam pod chmurami? - powtórzył pytanie Józku batiar i
wyjaśnił: - Szczepciu, ta mówiłem wyraźnie: czarownicy pędzącej na czarnym od sadzy
ożogu lub na miotle! Wiedźmy takiej, co to zagadała się z ogoniastym kawalerem i
spóźniona, próbuje przemknąć się cichcem-cichcem ponad lwowskimi dachami.
Pisarz machnął niecierpliwie ręką i wydął wargi ze świstem wypuszczając powietrze.
- Phiii, hece sobie robisz! Ale tym razem nas nie nabierzesz. Na twoich żartach jużeśmy się
odrobinę poznali. Przyzna], czy te Baby Jagi polatujące nad Lwowem to aby nie kolejny
błazeński figielek?
Batiarowska gęba spoważniała na moment.
- Nie ufacie mi? Zapytajcie księdza plebana od Świętej Zofii, bo właśnie tu idzie. Zobaczycie,
że potwierdzi wszystko, com gadał przed chwilą. Diabelskie wiedźmy latają na ożogach lub
na zdartyc miotłach, zaś czarci na własnych ogonach wirujących niczym wiatrakowe śmigi.
Przywołany ksiądz bez wahania potwierdził słowa królewskiego błazna.
- Aha, teraz mi wierzycie! — zatriumfował Józku i z uciechą klasnął w dłonie. - Powiem wam
więcej. Nie tylko
127
moczarowe czarownice i Belzebubowi synkowie dosiadają przedziwnych wierzchowców.
Przytrafia się to również i ludziskom. Zwłaszcza pałacowym wielmożom. Także i nasz
najmiłościwszy król Sobieski ma rumaka, o jakim nie śniło się wam nawet w najczarniejszej
nocy.
- Niby o jakim rumaku powiadasz, Józku? - burmist-rzowy pisarz ani myślał ustąpić. —
Gadaj prawdę jako na świętej spowiedzi, bo widzisz, że ksiądz pleban nie odszedł, lecz nadal
cię słucha.
- Kiedy ja najprawdziwszą prawdę bałakam, Szczepciu słodki! - raz jeszcze potwierdził Józku
własne słowa. I znów z miną poważną wyjaśnił: - Nasz król Jan III, jako że nie Babą Jagą
jest, ani nie Lucyperowym ogonem, jeno mężem jak się patrzy, nie na wiedźmowej miotle i
nie na czarcim chlastaczu, lecz na najprawdziwszym rycerskim pałaszu sobie cwałuje, kiedy
przyjdzie mu na to ochota.
- Cooo? Król jegomość na pałaszu jeździ? Na żołnierskiej szabli, znaczy się? Być nie może!
Bzdura! — odezwały się zewsząd oburzone głosy. - Dobrze naostrzony pałasz to oręż
wyśmienity do wojaczki. Do golenia tatarskich łbów w bitwie się nadaje, lecz nie do jazdy.
Jak świat światem nikt jeszcze nie słyspł, by człek rycerski galopował na szabli. Znów coś
kręcisz, Jóźciuniu!
- Kiedy to prawda. Najprawdziwsza.
Szczepan pokręcił głową tak gwałtownie, że pióro
Warknął jeno spoza zębów:
- Ta łżesz, Józku, jak nie przymierzając ciotka Pań-dziuchowa! Baba, która w budzie za
ratuszem wróży przyszłość z kart ormiańskich i z kukułczych jajek.
128
i
)C1U 1ÓW
nie żem rcim iszu
skiej się to łbów item na
pióro segł.
Pań-róży
— Przysiąc mogę nawet przed świętą figurką Matki Boskiej Jackowej stojącą na ołtarzu w
kościele Dominikańskim, że nie kłamię, nie brechtam ani tyci!—Józku batiar znowu
spoważniał i uniósł prawicę niby do przysięgi. Chciał jeszcze coś dodać, ale w tym samym
momencie dostrzegł w bramie królewskiej kamienicy jeźdźca, na dorodnym jasnopłowym
rumaku, więc wskazał palcem w tamtym kierunku i wykrzyknął: — Szczupaka najlepiej
szukać w stawie, zaś prawdy u samego źródła! Kto mi nie wierzy, niechaj zapyta monarchę!
— Ba, lecz któż odważy się niepokoić królewski majestat podobnymi niedorzecznościami? -
westchnął gruby Anzelm i wzruszył ramionami. - Łaska wielmożów podobno na pstrym
koniu jeździ. Lepiej ją omijać z daleka.
— Król jegomość serce ma ze szczerego złota. Ręczę, że nie pogniewa się na pytającego —
zapewnił Józku. — Co najwyżej uśmieje się z niego serdecznie.
Tymczasem król Sobieski widząc na Rynku gromadę żywo gestykulujących mężczyzn,
cmoknął na konia.
— Co się tutaj dzieje, acanowie mili? — zagadnął z bliska. - Wrzeszczycie, niczym przekupki
z podgrodzia. Dlaczego?
Królewskim słowom odpowiedziała cisza. Dopiero po dłuższej chwili z tłumu wypsnęło się
nieśmiałe pytanie:
— Czy to prawda, że wasza królewska miłość ma wierzchowca, o którym strach przy
dzieciach gadać?
— Nie rozumiem, o czym powiadasz, człowieku? - zdumiał się król Sobieski. - O jakim
wierzchowcu nie należy gadać przy dzieciskach? I niby dlaczego?
— Chodzi o to, że król jegomość ponoć jeździsz niczym najprawdziwsza Baba Jaga. Tyle, że
nie na miotle, ale na ostrej szabli czy pałaszu.
129
J
Sobieski uśmiechnął się pod sumiastym wąsem.
— A któż tak tu twierdzi, hę? - zahuczał basem i spój pytającemu w źrenice.
— Nie ja! Naprawdę, to nie ja! — zaprzeczył szybko pisa. Szczepan, kręcąc pracowicie
głową, aż wiatr poszedł. - Tć twierdzi Józku batiar, twój sługa, najmiłościwszy panie kroi
Ten, któregoś sobie wypatrzył na Łyczakowie i najął r dworskiego błazna.
— Hm, jeśli to mój Józku tak gada, to ja zaprzecza nie myślę.
— Jakże to, panie królu? Miałażby to być prawda?
— Ano, widać prawda.
— Panie miłościwy, nie dworuj sobie z nas, z chudycr nieboraczków.
— Ależ ja z nikogo dworować nie myślę! — Dobrotliwy uśmiech nie schodził z królewskiego
oblicza. — Zaraz was
0 tym przekonam. Popatrzcie teraz na mnie uważnie
1 odpowiedzcie: na czym ja siedzę?
— Na koniu, oczywiście! Na rumaku dorodnym! — wrzasnął tłum zgodnym chórem. — Na
dzielnym jasnopłowym wierzchowcu, godnym monarszego wędzidła i siodła!
— Zgadza, się, af anowie mili. Na koniku siedzę - przytaknął monarcha. — Ale rację ma
także i mój Józku. Siedzę bowiem również i na Pałaszu. Tak, tak, na najprawdziwszym
Pałaszu, gdyż takie imię nosi ten oto nieustraszony ogierek, który nie tak dawno życie mi
ocalił. Na nim też, na moim Pałaszu, dobry Pan Bóg pozwolił mi poprowadzić husarię do
zwycięstwa nad bisurmanami pod Wiedniem.
— Cha, cha, cha! To jednak Jóźciuniu nie łgał. Koń jest koniem, ale zarazem i Pałaszem.
Cha, cha, cha! - pierwszy
130
:ak-
zedzę
roześmiał się gruby Anzelm. Natychmiast zawtórował mu burmistrzowy pisarz, a za nim i
pozostali.
Rzeczywiście, król Jan III prawdę lwowiakom powiadał. Na Pałaszu dowodził w słynnej
bitwie z wojskami tureckimi wezyra Kara Mustafy pod Wiedniem. Mało kto jednak pamięta
dziś, że wkrótce po wiedeńskim zwycięstwie odbyło się jeszcze drugie krwawe starcie z
Turkami, tym razem pod naddunajskimi Parkanami. Na początku tejże bitwy król Sobieski
zapędził się zbytnio do przodu i omal wtenczas nie zginął. Życie ocalił mu nieznany z
nazwiska odważny rajtar, który przed tureckimi szablami osłonił monarchę własnym ciałem
oraz szybkonogi rumak królewski. Pałasz właśnie.
jest ?szy
JAK JÓZKU BATIAR
ZMIERZAŁ
DO
ROSOŁOWEJ
KĄPIELI
szyscy wielcy Ziemi Czerwieńskiej, z arcybiskupem lwowskim Wacławem Hieronimem
Sierakowskim na czele, stawili się na ucztę urodzinową, jaką w swoim pałacu wyprawiał w
niedzielę imć pan wojewoda, a zarazem i hetman polny koronny Stanisław Jabłonowski. Z
przezacnych gości, których wojewoda spodziewał się ujrzeć za stołami, zabrakło tylko
jednego, ale za to najważniejszego z lwowskich ziomków: samego króla Jana III. Niestety,
sprawy wagi państwowej oraz żołądkowe kolki czy inne dolegliwości nie pozwoliły
Sobieskiemu wytknąć nosa poza Warszawę. A ściślej, poza dopiero co wykończony, a już
ukochany Wilanów.
— Może to i nie najgorzej się złożyło, że królowi Sobkowi ważne interesa zaprzątnęły głowę
w Warszawce, zaś kiszki odmówiły tam monarszemu majestatowi po-
132
)ron-
prych
[tylko
ców:
>wej
roliły
ipoza
słuchu? - pocieszał wojewodę Józef Popiel, jego serdeczny kompan, od kilku lat zasiadający
na lwowskiej kasztelanii.
— Niby dlaczego złożyło się nie najgorzej? Gdzieżeś tu dostrzegł jakoweś okruchy dobroci,
mości panie Józefie?
— zdumiał się wojewoda poszarpując wąsa. — Nie widzę niczego dobrego w bolejących
kiszkach naszego króla. Powiadasz tak, jak gdybyś nigdy we własnym brzuchu nie odczuwał
wściekłych wiatrów szalejących bez litości ot, choćby po myśliwskim bigosie spitraszonym w
głębi boru? Albo po żołnierskiej polewce, nie dogotowanej, z fasolą lub grochem twardszymi
od muszkietowych kulek?
Kasztelan pochylił się głębiej w stronę wojewody i rzekł półgłosem:
— Bo też i nie o żołądku, i nie o jadle pragnę teraz gadać, ale o królewskim błazenku, wasza
miłość.
— O kim chcesz gadać? — zdziwił się wojewoda Jab-łonowski ponownie i niecierpliwie
przetarł palcem ucho.
- O Winnickim? O ulubionym trefnisiu króla Jana? Przecież we Lwowie go nie ma. Wyjechał
gdzieś pod Kraków i trudno zgadnąć, kiedy tutaj powróci. Czyżbyś o tym nie wiedział, panie
Józefie?
— Wiedziałem, wasza |niłość! — sapnął kasztelan. — Wiedziałem o wyjeździe królewskiego
błazna, boć to nie żadna tajemnica w mieście. Jeno, że ja nie o imci Winnickim myślę, lecz o
jego zastępcy na monarszym dworze.
— Niby o kim?
— O moim imienniku. O Józku batiarze, wasza miłość. O łyczakowskim mądrali, o
przedmiejskim filozofie i o niebywałym figlarzu, który ostatnio z powodzeniem zastępuje
błazna Winnickiego przy tronie.
133
— No i co z tego, że zastępuje? — żachnął się imć pan wojewoda Stanisław Jabłonowski.
— A to, wasza miłość, iż nadarza się wyśmienita okazja, aby go tu zaprosić.
Wojewoda uniósł wysoko brwi.
— Niby po co? - zapytał.
— A po to — zaczął kasztelan Popiel i pochylił się jeszcze głębiej, przez co omal nie rymnął
jak długi na dywan, szczęściem w porę schwycił się stołu — by sprawdzić zawartość
Józkowej czaszki, wasza miłość. Naturalnie w czasie uczty, dla rozweselenia nie królewskich,
ale twoich dostojnych gości. Także dla zaostrzenia apetytu przy zupach i przy czterdziestu
dalszych smakowitych daniach. I, oczywiście — tu pan kasztelan głęboko wciągnął nosem
powietrze — przy deserach. Ach, jakże niebiańsko pachnących.
— Hm, a czy sądzisz, że ten twój łyczakowski Józku jest akurat we Lwowie? Jesteś pewien,
iż nie wyjechał wraz z królem do Warszawy?
— Tutaj siedzi! — Popiel chrząknął i ciągnął dalej: — Widziałem go wczoraj. Ani chybi
kamienicy Sobieskich przy Rynku dogląda.
— Ba, a w jakiż t|o sposób, panie Józefie, chciałbyś go wykorzystać podczas przyjęcia? - Na
dostojnym obliczu pojawił się grymas przypominający ogromny znak zapytania. — Czyżbyś
pragnął, aby błazen królewski zamiast pracować łyżką, nożem oraz widelcem i połykać, co
kuchmistrze i cukiernicy przygotowali na stoły, zabawiał moich gości wesołą gadką,
swawolną krotochwilką czy Stań-czykowymi sztuczkami? A może grą na flaszkach z wodą,
zawieszonych na sznurze? Albo zwierzęcą tresurą?
134
Kasztelan Popiel nabrał oddechu.
— Myślę o czymś stokroć śmieszniej szym, wasza miłość! — odparł. — O czymś, czego na
dworze Sobieskiego jeszcze nigdy nie bywało. Tym razem śmiać się będziemy nie z
Jóźkowych figlasów, ale z niego samego.
— Oooo, a niby w jaki sposób dokonasz trudnej sztuki, jeśli on naprawdę taki mądrala, jako
zapewniasz? — wojewoda Jabłonowski zdumiał się po raz kolejny, nie wiedzieć już który. —
Masz jakowyś pomysł, mości panie Józefie? Jesteś pewny, że ci się powiedzie?
— Moja w tym głowa, ażeby się wszyściuchno powiodło — zapewnił kasztelan Popiel i zatarł
radośnie ręce. - Przyznasz wszakże, wasza miłość, że większa wesołość będzie, jeżeli
pośmiejemy się nie, jak to zwykle u Sobieskiego bywało, z żartów błazna, lecz z niego
samego?
— Nie zaprzeczam, mości panie Józefie. Nie zaprzeczam. Oby się tylko wszystko udało, jako
zamierzasz.
— Uda się. Co by się miało nie udać. Głową ręczę, że się uda. — Kasztelan wyprostował się
wypinając dumnie pierś, jak gdyby za wygraną już bitwę miał otrzymać z rąk hetmańskich
złoty order, wielki niby miska albo rondel.
A jednak kasztelan Jófcef Popiel nie docenił łyczakowskiego batiara. Zadufany we własny
rozum i własne, jak sądził, genialne pomysły, był święcie przekonany, że dostojnych gości
wojewody uraczy wyśmienitą rozrywką, że oto po raz pierwszy wielmoże śmiać się będą nie
z żartów królewskiego trefnisia, ale z samego błazna. Jeśli sprawy potoczą się po jego myśli,
Józku batiar dostarczy gościom wielmożnego pana Jabłonow-skiego okazji do śmiechu już
przy zupie, następnie przy
135
k
pieczonych świniakach, przy nadziewanych gęsiach oraz kaczkach z jabłkami, a także przy
słodkich deserach.
Uczta rozpoczęła się od rosołu z rzymskim makaronem wymyślnie krojonym przez włoskiego
kuchmistrza w zabawne esy-floresy.
- W imieniu czcigodnego gospodarza zapraszam wszystkich - kasztelan to ostatnie słowo
wymówił ze szczególnym naciskiem — by dary Boże raczyli spożywać ze smakiem i na
zdrowie!
W złoconych talerzach przed gośćmi pojawił się aromatyczny rosół ze stu kur, jedynie przed
królewskim trefnisiem stanęła gliniana miska z gorącą wodą, jeno lekko zmąconą łyżką mąki.
Uprzedzeni o figlu wielmoże i wyfiokowane damy spoglądali rozbawieni w kierunku
łyczakowskiego Józka. Jakże się zachowa, gdy dostrzeże, co prostackiego nalano mu do
miski?
Tymczasem sługa Sobieskiego wstał od stołu i bez słowa zdjął z ramion atłasowy kaftan z
herbem swego pana. Następnie, również w milczeniu, rozpiął guziki i ściągnął przez głowę
koszulę. Na wpół goły zabrał się do rozpinania pasa. Wśród jflam rozległy się wtenczas piski,
najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Ale kiedy uporał się już z pasem i zaczął ściągać
portki, wrzawa wybuchła nie do opisania.
- Stój! Co czynisz, bezwstydniku piekielny?! - Arcybiskup Sierakowski zerwał się z krzesła i
czerwony jak burak począł wykrzykiwać: — Nie widzisz, zbereźniku bez czci i sumienia, że
tutaj są damy? Jakże śmiesz grzeszyć śmiertelnie wobec delikatnych niewiast?
137
— Kiedy ja nic grzesznego nie robię — odpowiedział spokojnie Józku, nie wypuszczając
portek z garści. — Po prostu chciałem dać nura do zupy. Może z Bożą pomocą uda mi się
wyłowić z niej choć jedną marną kluskę.
Z dalszych obiadowych pułapek pan Józef Popiel czym prędzej zrezygnował, nie chcąc
narażać gości na kolejne Jóźkowe figlasy.
Natomiast od tamtej pory powiedzenie: „rozebrał się jak do rosołu" weszło najpierw do
lwowskich, a potem także i do przysłów znanych w całej Polsce.
czym )lejne
rai się )tem
O NIEZWYCZAJNYM
SKARBIE
Z KALECZEJ GÓRY
drogę do Winnik kowal Jurciuniu Ćwiek wyruszył wcześnie rano, wraz ze słońcem. Ono
cierpliwie poczęło wdrapywać się na niebo, on zaś dziarskim krokiem pomaszerował w
kierunku Łyczakowskiej Rogatki. Daleko jednakże nie zaszedł. Ledwie minął bokiem Górę
Świętego Jacka, olszynowy zagajnik, a następnie rogatkę, ujrzał w piasku coś, co dzisiejsze
jego plany przenicowało na drugą stronę niczym krawiec Anzelm stary kabat o świecących
się łokciach i wytartych połach.
- Oho, co ja widzę? Podkowa! I to jeszcze całkiem, całkiem niezła. Wcale nie zdarta. A skoro
znalazłem podkowę, jeszcze dziś powinno mnie spotkać jakieś zacne szczęście — zamruczał
pod nosem i pochylił się, by podnieść znalezisko. - Nie godzi się, ażeby biedactwo
139
leżało tu jak niepotrzebny śmieć albo krowi placek. Nie po to przecie człek w pocie czoła wali
żelazem o żelazo w kuźni, aby dzieło jego pracowitych rąk walało się później w kurzu i w
końskim nawozie.
Kiedy tak pomrukując, nisko pochylony podnosił podkowę z ziemi, na poboczu traktu w
gęstej kępie jałowca tuż nad korzeniami coś nagle błysnęło we wczesnoporan-nym, wciąż
jeszcze czerwonawym słońcu.
„Oooo, a to co znowu? Chyba zwierciadełko posiane tu przez jakąś roztrzepaną mieszczkę? A
może sroka złodziejka błyskotkę, srebrny guzik albo srebrną łyżeczkę zasmytrała gdzieś w
mieście i tutaj ukryła? Trza przekonać się, czy mam rację?"
Trudno sobie wyobrazić kowalowe zdumienie, gdy spomiędzy gęstego splotu korzeni
wyłażących ponad ziemię, wydobył złotego dukata, a w ślad za nim rozsupłaną, zmurszałą ze
starości skórzaną sakiewkę, pękatą niby wymię kozuli wracającej pod wieczór z pastwiska.
Peł-niuchną takichże monet oraz kolorowych kamyków. I to nie byle jakich: świetlistych
brylantów, krwisto połyskujących rubinów, ciemnozielonych szmaragdów i turkusów o
niebieskawym^odcieniu.
— Skarb! Mamciu moja, droga, jedyna! Taż to skarb prawdziwy! Ze sto lat albo i ze sto
pięćdziesiąt musiał tu przeleżeć, bo takich dukatów dawnom już na oczy nie widział. Ojejciu,
jejciuniu, rację mam! Sądząc po monarszym wizerunku rytym na monetach, bito je we
lwowskiej mennicy akuratnie za króla Jana, któren Turczynowi porządnie portki przetrzepał i
pod Chocimiem, i pod austriackim Wiedniem, i pod naszym Lwowem.
140
ftoiane t sroka (leczkę •konać
gdy ponad sup-niby Peł-Ito rołys-; tur-
skarb tu nie lar-skiej 'nowi pod
Nie dziwota, że w nowej sytuacji kowal Jurciuniu niewiele się zastanawiając zrezygnował z
dalszej wyprawy.
„Garść miedziaków, jaką są mi winni za robotę we dworze w Winnikach, może kilka dni
poczekać. Ten oto skarb jest tysiąckroć ważniejszy — pomyślał i postanowił: - Wracam do
domu. Serafinką poszła na bazar, więc w należytym spokoju podumam, co czynić dalej".
Tak zadecydowawszy ukrył znalezisko pod kapotą i czym prędzej zawrócił do Lwowa.
Od Rogatki Łyczakowskiej trochę łukiem minął rumowisko starej cegielni, także resztki
Diabelskiego Młyna, potem odrobinę się zasapał włażąc pośpiesznie na Górę Świętego Jacka,
z której zjechał poślizgiem na portkach, aż wreszcie wylądował na Kaleczej Górze, gdzie w
ciasnej uliczce Świętego Marka, tuż za niewielkim kościółkiem tego samego patrona, miał
domeczek z gliny i drewna, ogródek z malinami, kurnik i psią budę, należącą do najbardziej
chyba zapchlonego we Lwowie Rozbój a.
Zanim jego ślubna Serafinką powróciła z placu Bernardyńskiego, kowal część skarbu wsadził
do starego glinianego dzbana i zakopał pod psią budą. Tam baba z pewnością nosa nie
wciśni^, nie wlizie tam również włóczęga ani złodziej. Pozostałą, znacznie większą część
znaleziska zaniósł do klasztoru na Górze Goluszowskiej, gdzie braciszkowie karmelici bosi
zamierzali wznieść szpi-talik dla ubogich.
„Łatwo przyszło, łatwo poszło. A ulgę biedakom przyniesie. Natomiast to, czego pilnuje
Rozbój w swej budzie, wystarczy nam z Serafinką na skromne jadło do końca żywota. No a
na dłużej nie potrzebujemy" - rozmyślał
141
kowal podczas powrotu do domu i wielce z siebie zadowolony wesołym pogwizdywaniem
przedrzeźniał szpaczki na mijanych bukach.
— Co się stało, Jurciuniu? Wesołyś, jakby cię sam burmistrz pod pachami gliglał i
obiadem darmowym częstował? I do miodów, i do deserów siłą namawiał?
- zaciekawiła się baba, gdyż ledwie zerknęła jednym okiem na własnego chłopa, od razu
poznała, że musiało go dziś spotkać coś nieoczekiwanie miłego.
— Ta co miało się stać? Nic.
— Przecie widzę, że się cosik wydarzyło. Gadaj mi tu zaraz, mantełepo! Bałakaj wszystko jak
na spowiedzi. I nie kręć!
— Kiedy nic nie łżę i nie kręcę.
— Przede mną niczego nie ukryjesz. Za dobrze cię znam!
- wykrzyknęła baba i ujęła się pod boki. — Gadaj, co wiesz, a o czym ja pojęcia nie mam.
— Przecie mówię ci już chyba po raz dziesiąty — zdenerwował się kowal - że niczego nie
znalazłem.
— A, tutaj cię mam! — wrzasnęła Serafina radośnie.
- Oto, co chciałeś skryć przed ślubną babą. Ale ci się nie udało, mantełepo! Sap się zdradziłeś.
Gadaj, cóżeś znalazł i gdzie?
^~ O•• •
Słowo „skarb" nie chciało jakoś przejść kowalowi przez gardło. Zbyt dobrze znał swoją żonę
i jej możliwości.
— Jakie s? Co znowu za s? Wyplujże wreszcie całe słowo.
— S... sła dziewecka do lasecka, do zielonego! — zaśpiewał kowal pierwsze słowa piosenki,
jaka przyszła mu
142
caj mi -:edzi.
ler-
rzez całe
za-
imu
do głowy i zamilkł. Tym razem na amen. Mimo krzyku połowicy, gróźb i wymachiwania
miotłą, Jurciuniu ust więcej już nie otworzył.
„Tfu, zaparł się uparciuch niczym szpunt w mokrej balii. I jakże ja go teraz rozruszam? Ha,
zastanowić się zatem trza, co dalej? Ale... ale skoro nie chce gadać we dnie, to może w nocy
przez sen wybałaka tajemnicę, jaką mocno dzierży za zębami — pomyślała kowalicha i zaraz
sobie postanowiła: — Ta wiem, co zrobię. Będę udawać, że śpię głęboko i smacznie. A
chrapać będę tak udatnie, że pokrywki na garnkach zatańczą najprawdziwszego
łyczakowskiego obertasa. No i naturalnie nie zasnę przy tym ani na chwilę, ani na momencik.
Niemożliwe więc, ażeby wcześniej czy później małżeńska cierpliwość nie została
wynagrodzona w należyty sposób".
I tak oto baba rada nie rada zaczęła czuwać nad niczego nie podejrzewającym kowalem,
zdrowo pochrapującym od późnego wieczora do wczesnego porannego brzasku.
Co pewien czas, kiedy umęczone, nieustannie opadające powieki już-już miały się skleić,
kowalicha Serafina sięgała po omacku pod poduszkę, po ukrytą tam przekrojoną na pół
cebulę i odrobinę soku wciskała do oczu. Przeraźliwie szczypiące źrenice i łzy płynące
niemałą strugą natychmiast wracały jej przytomność.
Postępowanie kowalichy głupie wcale nie było. Baba dobrze przecież wiedziała, że jej ślubny
Jurciuniu po sytej kolacji miał zwyczaj pogadywać głośno przez sen. Zadbała więc, aby nie
lazł pod pierzynkę o pustym żołądku. I rzeczywiście, środek od lat sprawdzony na mężu
skutkował znakomicie i obecnie.
143
Przez najbliższe noce kowal, objedzony niczym bąk w środku lata, wiercił się na łóżku, sapał
i chrząkał, przez cały czas mamrocząc jak nakręcony. Dla bacznie nasłuchującej kowalichy
było jasne, że mamrotał coś o nie wykończonym obstalunku dla burmistrza i rajców
miejskich. Mamrotał też o zapłacie, której nie chce mu zwrócić młynarz Ryśku Orski z
wiatrowego młyna na Łyczakowskiej Górze. Mamrotał o żelaznej kunie na łańcuchu, jaką
musi wykuć na kowadle, aby kat miejski miał w czym więzić niepoprawnych dłużników,
drobnych złodziejaszków i bazarowych oszustów. Mamrotał również o nowych dwunastu
skoblach i tyluż żelaznych zamkach dla Baszty Prochowej. Niestety, ani jedno słowo z owej
nocnej mamrotaniny nie odnosiło się do skarbu znalezionego w tamten dzień targowy, a takoż
do przemyślnej skrytki, w której kowal ukrył swoje znalezisko przed obcym węchem i obcym
wzrokiem.
Taką właśnie, cebulowo zapłakaną kowalichę, któregoś dnia na placu Bernardyńskim spotkał
Czarny Julku, jej rodzony braciszek, siodlarz o sprytnych oczkach, ogromnym nosie i
wąsiskach niczym dwie garści słomy.
— Siostruńciu przejniła, ta cóż ci się stało przykrego? Paskudnie wyglądasz. Nie jak zacna
lwowska baba kwitnącego zdrowia, ale jako królik z chudym pyszczydłem i slipkami
czerwonymi niby dwie boże krówki - zagadnął serdecznie. — Nie jesteś aby chora?
Od słowa do słowa Serafinka wyszeptała bratu wszystko wprost do ucha. O przedziwnym
zachowaniu ślubnego chłopa po powrocie z Winnik, a także o nieopatrznie wypowiedzianych
przez niego słowach o jakowymś zna-
144
rit-
st-
5°
ie la-
lezisku. Ani chybi o drogocennym skarbie. Może o zbójeckim złocie, pierścieniach i
monetach, zrabowanych w borach zamożnym kupcom ciągnącym z towarami od Kijowa do
Lwowa? A może o książęcej szkatule z klejnotami, zgubionej przez wielkiego pana gdziesik
przy puszczańskim trakcie? O skarbie chytrze ukrytym przez Jurciunia w tajemnym miejscu,
którego ujawnić nie chce ani za dnia, ani nocą po sutej wieczerzy w najsmaczniejszym i
najtwardszym ze snów.
- Hm, sprawa niełatwa. A raczej trudna. A nawet diablo trudna, siostruńciu! - zagrzmiało spod
wąsisk podobnych do słomianych wiechci.
- Ależ, braciszku, ta kryjówka musi być tu gdzieś niedaleko. W naszej chałupie albo w
obejściu.
- Cóż, nie zawsze blisko od łyżki do gęby, siostruń-ciu przemiła! A ten twój ślubny potrafi
być bardziej uparty niźli kozioł piegowatej Martynki, największy uparciuch ze wszystkich
zwierzaków trzymanych na moim Zamarstynowie! — Czarny Julku pokiwał smętnie głową i
ostrym szydłem podrapał się za uchem. - Wiem to najlepiej, bom nie raz i nie dwa razy
sknerstwa twego chłopa doświadczył na wjasnej skórze, kiedym prosił go o maleńką
pożyczkę, choć o dwa miedziaki, choć o miedziaka, choćby tylko o połówkę. I co? Ni
plasterka kiszki, ni panny Franciszki! Czyli nic! To twoje skąpirad-ło ani razu nie sięgnęło do
sakiewki, którą nosi za paskiem na brzuchu.
-1 słusznie, że nie sięgnął, bo i nie miał po co. Cha, cha, cha! — roześmiała się baba. —
Jużem o to zadbała, aby nie marnował grosza na durnowate zbytki. Każdego
145
wieczora zwykłam dokładnie przetrząsać jego kieszenie, by zawczasu ocalić to, co warte jest
ocalenia.
Od tamtego dnia siodlarz trzymający kramik na placu Bernardyńskim, ile razy dostrzegał
Serafinkę przychodzącą tu z kobiałką po zakupy, tyle razy rozpoczynał powitanie nie od
zwyczajnego lwowskiego „padam do nóżek, rączki całuję", lecz od doskonale przez nią
rozumianego pytania:
— No i co, siostruńciu przemiła?
— Wielka figa z makiem, braciszku! — odpowiedziała kowalicha zawiedzionym głosem w
pierwszy targowy czwartek. - Milczy jakby monarchą wszystkich głuchych i niemowów
świata był, a nie moim chłopem, rozmownym i przed ślubem, i tylko odrobinę mniej po
ślubie.
Identyczna scena rozegrała się na placu Bernardyńskim dokładnie po tygodniu.
— No i co, siostruńciu przemiła?
— Nadal figa wielka niby kleparowska dynia, braciszku! — także za drugim razem baba nie
miała niczego nowego do dodania. — Milczy, jak gdyby mu ktoś gębę wołowym rzemieniem
zawiązał na tatarski węzeł i nadto pieczęcią woskową go wzmocnił.
Podobnie wyglądało spotkanie brata z siostrą po dwóch tygodniach, które zleciały, jakby z
bicza strzelił. Ledwie Czarny Julku dostrzegł kowalichę wchodzącą na targowisko u klasztoru
Bernardyńskiego, wskoczył na stołek, zamachał trzymaną w garści uzdą i wrzasnął:
— No i co, siostruńciu przemiła? No i co?
— Ta nie inaczej niźli wczoraj, przedwczoraj i przed tygodniem czy dwoma, braciszku, oj! —
jęknęła Serafina, po czym postawiła koszyk na ziemi i rozłożyła bezradnie
147
ręce. — Cierpliwość tracę z każdą godziną i już nie wiem, co robić dalej. Oczy wypłakuję od
złości, od cebulowego soku i od niewyspania, a moja ślubna mantełepa ani myśli podzielić się
z uczciwą żoną tą swoją tajemnicą. Od blisko miesiąca każdej nocy pochylam się nad
własnym chłopem chrapiącym tak, że pierzyna podskakuje na nim jak żywe żabsko. Czuwam
niby troskliwa mamuńcia u kolebki z chorym bajbusem i wszystko to czynię nadaremnie.
Nadal wiem dokładnie tyle akurat, ile wiedziałam i na samiusieńkim początku. Ani o
paznokieć więcej. Chłop mój w drodze do Winnik znalazł jakowyś skarb, ani chybi bardzo,
bardzo cenny i ukrył go gdziesik na dnie mysiej dziury. Ba, ale gdzie? Jeden dobry Pan Bóg
może wiedzieć. Ej, co ja gadam! Przecie to wcale nie sprawa litościwego Pana Bożyczka, lecz
samego Lucypera! Albo Belzebuba! Czyli diabła z głębi piekieł! Szatana! Diaska! Czarta
rogatego! Ogoniastego ditka! Rokitki! Boruty! Zezowatego Kulawca!
Kowalicha nie zdążyła jeszcze dokończyć piekielnej wyliczanki, kiedy jej braciszek raptem
pokraśniał od brody aż po czubki uszów, pyszczydło rozwarł niby strażnik Halicką Bramę o
poranku, zzę wąsiskami począł ruszać pięć albo i dziesięć razy szybciej niili stary kocur na
widok połcia słoniny wędzonej w kominie.
— Daj słodkiej jak mniód gęby, siostruńciu przemiła! Pomysł mi właśnie podsunęłaś. Uoj,
uoj, cóż to za znakomita myśl! Wyśmienita! Przecudna! Trudno o lepszą!
Laskonogi Julciu zerwał się gwałtownie z ławy, jakby mu któryś z żaków jezuickiego
kolegium badyl pokrzywy nieoczekiwanie wcisnął z tyłu za koszulę i, nie zwracając
148
najmniejszej uwagi ani na przekupki, ani na kupujących, zaczął tańcować jakowąś szaloną
stryj ankę, kozaka z nigdy tutaj nie oglądanymi zwariowanymi skokami i przysiadami czy
może odmianę obertasa z dziwacznymi figurami wymyślonymi zapewne przez mało
rozumnych pacjentów z niedalekiego Kulparkowa.
— Ta ty chyba zdumiałeś, braciszku? Ojeju, widać mnożą ci się we łbie szpaczki większe od
gawronów, wariatuńciu słodki! — baba zaniepokoiła się nie na żarty i przezornie odsunęła
odrobinę w bok. - Ta uważaj, Julciu, bo w tych pląsach nożyska chude połamiesz niczym
sosnowe szczapki! A może, braciszku, wstąpił w ciebie szatan, najprawdziwszy z
prawdziwych sług piekieł? Ta to może nawet jest i sam rogaty Pełtwiak, rodzic diabelskiego
plemienia osiadłego za grodem, w jamach pod Czartowską Skałą? Ojejku, a może nie
czekając ni pacierza, powinnam zaciągnąć cię na plac Kapitulny, do katedry, abyś przed
głównym ołtarzem przeżegnał się wodą święconą z najlepszego, bo arcybiskupiego źródła? A
może wolisz klęknąć wprost przed katedralnym konfesjonałem, by nie zwlekając pozbyć się
przed sługą Bożym owej grzesznej myśli?
- Nie grzeszna ona, alq najpoczciwsza i najcudniejsza pod słońcem, siostruńciu! - odwrzasnął
kowalisze Czarny Julku nie przestając wywijać cienkimi piszczelami w zwariowanym
kulparkowskim obertasie. - A jeśli nawet nie najpoczciwsza i nie najcudniejsza, to z
pewnością myśl najmądrzejsza ze wszystkich myśli na tym świecie. I najkrótszą drogą
prowadząca do kryjówki chytrze wydumanej przez tego twojego capa, upartego jak mało
który na Ziemi Czerwieńskiej.
149
— Stańże wreszcie spokojnie i wytłumacz mi, na czym owa myśl polega?
— Przyjdzie i na to pora, ale jeszcze nie teraz. Jedno ci tylko powiem, siostruńciu przemiła:
nie przeraź się i nie wrzeszcz wniebogłosy, jeżeli którejś z najbliższych nocy złoży wam
wizytę rogaty ditku z gębą czarną jak kominowe sadze i ogonem długim na półtora łokcia.
Najlepiej udawaj wtenczas, że śpisz snem głębokim. I pod żadnym pozorem nie wykuląj się
spod pierzyny. I mi nie przeszkadzaj!
Mądry pomysł wart jest wiele. A nawet bardzo wiele. Niestety, nie zawsze. Tę ostatnią
prawdę wkrótce miał poznać na własnej skórze także i lwowski siodlarz z Zamarstynowa,
dobrze już nam znany Czarny Julciu, rodzony braciszek Serafinki, lwowskiej połowicy
lwowskiego kowala.
Kilka dni przesiedział siodlarz Julku wraz z kwokami w kurniku u kowalów na Kaleczej
Górze, o czym wiedziała jedynie Serafina. W ukryciu cierpliwie oczekiwał wieczora i nocy
gwiezdnej, ale bez księżyca. Kiedy się takiej doczekał, czasu nie marnował ni pacierza. Na
grzbiet błyskawicznie nadzia| kozią skórę, łaciatą sierścią do wierzchu, capie rogi umocował
starannie na głowie, gębę wysmarował grubo sadzą, zawczasu wyskrobaną w kominie, zaś do
ust wetknął dwa niewielkie włoskie orzechy w skorupie, aby głos sobie zniekształcić,
odmienić na zupełnie inny. Tak przygotowany wlazł przez okno do izdebki, z której rozlegało
się głośne chrapanie na dwa rozmaite tony. Niezwykle piskliwe Serafinki oraz dudniące
basowo jej ślubnego chłopa.
150
czym
- Twój czas ziemski dobiegł kresu, grzeszna duszo! Dość już, zatwardzialcze, deptałeś
brudnymi nogami Lwów i niewinną Ziemię Lwowską! - zawarczał przebieraniec budzącemu
się kowalowi wprost do ucha i szarpnął go za rękaw koszuli tak mocno, że w izbie rozległ się
trzask pękających szwów. — Wstawaj i pójdź za mną!
- Co? Cóżeś rzekł? Powtórz, czego chcesz ode mnie? I kim jesteś, na Boga? Nie znam cię,
zamazana gębo, więc niby dlaczego miałbym po nocy leźć z tobą na jakoweś nagłe spacery?
A jeśli chodzi o nogi, toś nie zgadł, bo myłem je wczoraj! - zabulgotał na wpół przytomny
kowal podnosząc się na łokciu i otwierając jedno oko.
- Kim jestem, grzeszna duszo? Ależ to proste, Pełt-wiakiem! Naczelnikiem diabelskiego
plemienia spod Czar-towskiej Skały. Doniosły mi moje wierne diablęta, podstępem zasmytral
nasze skarby, na czarną ukryte w korzeniach jałowca przy Łyczakowskim
Za karę mam cię nie zwlekając zabrać do piekła, dwieście lat z okładem będziesz się smaż}
wolnym ogniu. Natomiast jeżeli chciałbyś rr^ ceniu kary wyznaczonej przez diałx
Lucyperowym tronem powinieneś zjjm^ towym skarbem. Gdzieżeś więc go ufa$
- Gdzie? W psiej budzie, pc ku! — odpowiedział kowal dr na wpół przytomny, co prawd*
lecz ze zwyczajnego stracie. kosztowności niezbyt szafirem i sześć złotych króla Jana.
- A reszta gdzie, grzeszna duszo?
- Wszystko pozostałe ofiarowałem zakonowi karmelitów bosych, który na Górze
Goluszowskiej zamiaruje wystawić szpitalik dla biedaków. Ale o tym, Pełtwiaczku
szlachetny, nie wygadaj się aby przed moją babą. Nie darowałaby mi mojej rozrzutności.
Dopadłaby mnie nawet w piekle. O, bo rękę Serafinka ma stokroć twardszą i od waszego
Belzebuba, i do waszego rogatego monarchy Lucypera!
- Czekaj tu na mnie, grzeszna duszo! Zaraz sprawdzę, czy nie zełgałeś. Zajrzę do psiej budy i
wnet powrócę, by dokończyć rozmowy.
Oczywiście, Czarny Julku ani myślał wracać do ko-walowej chałupy, bo niby i po co?
Zaledwie wysunął się za drzwi, z ulgą wypluł wadzące mu w pyszczydle orzechy, spod
podłogi w psiej budzie wygrzebał pazurami resztki diabelskich, zbójeckich czy książęcych
skarbów, a następnie czym prędzej przelazł przez płot i zniknął w nocnym mroku.
Jednakże do własnej chałupy na dalekim Zamarstyno-wie bez przeszkód dotrzeć nie zdołał.
Szczęście opuściło go niemal w ostatnim ljiomencie, tuż-tuż przed furtą.
Zaułkami podgrodzia przebiegł nie zauważony przez nocne straże, nie zauważony przemknął
wzdłuż resztek murów obronnych i nie zauważony przez nikogo minął dołem Górę Zamkową,
by - zasapany i zasmarkany od długiego biegu — nareszcie znaleźć się na Zamarstynowie.
Nagle, kiedy już po klucz zamierzał sięgnąć do kieszeni, zastąpił mu drogę inny
przebieraniec. Wypisz-wymaluj taki samiuśki jak i on. Z gębą czarną niby smoła, z pół-
152
ko-
le
i
I
torałokciowym ogonem wyłażącym przez dziurę z portek i z solidnymi rogami ponad
czupryną.
— Oooo! A tyżeś kto? — wystękał Czarny Julku i ze zdumienia aż się zająknął: — Mo-
możeś ty mój kum? Również podrobiony diabeł? A zatem serwus, zacny panie kumie! Muszę
przyznać, iż niewiele brakowało, a przeraziłbyś mnie śmiertelnie. Czyżbyś, bratku rogaty,
także wpadł na mój pomysł? Widzę przecie wyraźnie, że przebrałeś się nie za kogo innego,
lecz za wysłannika piekieł. Może nawet za samego Pełtwiaka, najsławniejszego z lwowskich
diabłów, który wraz z jaszczurkami i inszym śmierdzącym robactwem mieszka ponoć pod
Czartowską Skałą, parę mil od Lwowa, za Łyczakowską Rogatką. Kozią skórę jak należy
wdziałeś na grzbiet, a i rożyska starego capa uwiązałeś sobie rzemieniem we właściwym
miejscu. Przyznaję, sprawnie to zrobiłeś, niewiele gorzej ode mnie. Czyżbyś miał w rodzie
równie sknerowatego szwagra, co i ja? Takiego, od którego można to i owo wyciągnąć, ale
jeno chytrym podstępem? Powiadaj prawdę, jedziemy wszakże na tym samym wózku, więc
cię nikomu nie wydam.
— Za nikogo się nie przebierałem! - odburknął niegrzecznie nieznajomy. »
- Nie? liii, gadaj sobie zdrów, kumie! - sapnął siodlarz i z wyraźną uciechą wsadził
smoluchowi w bok porządnego kuksańca. — Przeciem nie ślepunder spod lwowskiej katedry,
co jeno maca wszystko kosturem. Na odwrót, wzrok mam, czarny bratku, wcale nie gorszy od
sokolego.
Nieznajomy pokręcił głową.
- Nie przebierałem się, bom nie musiał, durnowaty człeczku. Gdybyś miał kapkę oleju we
łbie, wiedziałbyś, iż
153
nie capie, ale własne rogi dźwigam na głowie. I to już od kilku długich stuleci.
- Cooo? Od kilku długich stuleci? Bujasz! Hi, hi, hi! — zachichotał siodlarz. — Bredzisz,
panie kumie! Mądrzy ludziska powiadają, że tak długo żyje na ziemi tylko żółw, słoń albo
krostowata ropucha. Ty zaś nie wyglądasz mi na żadnego z nich. A zatem chciałeś mnie po
prostu nastraszyć, lecz to ci się nie udało. Na przebierańcach bowiem znam się jak mało kto w
calusieńkim Lwowie. Nie darmo za ogoniastego diabła służę w bożonarodzeniowych
jasełkach wraz ze straszliwym zbójem, Herodem, aniołem w długiej koszuli, Żydem w
jarmułce, zawodzącym dziadem proszal-nym oraz kostuchą ze srebrzystą kosą. Od wigilii aż
do Trzech Króli grosiwo, a także ciasta, słodkie bałabuchy, mięsiwo i jaja zbieramy do
koszyków zarówno od naszych mieszczan i przedmieszczan, jak i od wędrujących kupców
oraz przyjezdnych panków z okolicznych dworów.
- Nie bałakaj mi tu o świątecznych ciastach, jajach i pieczystym - zaprotestował czart - bo nie
w sprawach głodnego brzucha przyfrunąłem na Zamarstynów aż zza Łyczakowskiej Rogatki,
lecz w sprawie stokroć ważniejszej, i
- Niby na czym przyfrunąłeś tutaj, panie kumie? Na skrzydłach? Znowu bujasz, bratku!
Wszyscy dobrze wiedzą, że ludziska latać nijak nie potrafią. Hi, hi, hi! - zachichotał Czarny
Julku po raz wtóry, wciąż jeszcze nie domyślając się, kogóż to złośliwy los postawił mu
przed nosem.
- Na puchaczowych ramionach przyfrunąłem tu z Czar-towskiej Skały. Dawno powinieneś to
odgadnąć, durnowata
155
makitro! - zirytował się diabeł na dobre i splunął siodlarzowi na buciska śliną cuchnącą
bardziej aniżeli zepsute jajo. — Pełtwiakiem jestem, naczelnikiem czarciego plemienia od
kilku wieków! Najprawdziwszym! A za karę, żeś ośmielił się mnie naśladować i własne,
ludzkie bądź co bądź, grzechy usiłowałeś zwalić na porządnego Lucyperowego sługę, kozia
skóra, którą wdziałeś nocą na grzbiet, pozostanie już tam na zawsze. Przyrosną ci też rogi!
Czarny Julku poczuł, jak mu czupryna staje dęba na głowie. Zrozumiał, że to już nie żarty, nie
bożonarodzeniowe jasełka. Przed nim chyba rzeczywiście sterczał diabeł. Prawdziwy!
Tymczasem Pełtwiak ciągnął dalej:
— Przez dwieście lat, a może nawet przez dwieście pięćdziesiąt, będziesz żyć między ludźmi
nie rozstając się ani na moment z kozim futrzakiem i z capimi rogami. W tym czasie jedynym
twoim jadłem będą tłuste dżdżownice, chude komary, kruche chrabąszcze i twarde gnojaki.
Chciałeś być diabłem pół nocy, będziesz nim przez całe swoje długachne życie, durnowata
pałko! Aż do dnia, w którym Belzebubowy wysłannik zawlecze cię do piekła na czartowym
arkanie,
- Diabełku litościwy, okaż serca choć odrobinę! Diabe-łeczku, zabierz sobie na zawsze
drogocenny skarb odzyskany z psiej budy na Kaleczej Górze, tylko daruj mi karę! Albo
przynajmniej jej część! Choćby połowę! Choć ćwiar-teczkę! Odpuść mi też owe dżdżownice,
chrabąszcze i gnojaki, bo mdli mnie na sam widok robaka. Oj, oj, oj! Kozia skóra i kozie
rożyska naprawdę przyrosły mi do pleców i do czaszki. Mamciu złota, jedyna, najukochańsza,
156
czał
ratuj! -jęknął płaczliwie zamarstynowski siodlarz, najpierw próbując oderwać kawałek
koziego futra z grzbietu, a potem także któryś z podkręconych capich rogów. I jedno, i drugie
nadaremnie.
do
Diabeł Pełtwiak doskonale wiedział, co gadał, kiedy bratu Serafinki przepowiadał przyszłość
ponurą i czarną, stokroć bardziej czarną od najczarniejszej smolarzowej smoły i od
najczarniejszego zbójeckiego sumienia.
I tak właśnie się stało.
Jeszcze przez długie, długie lata ludziska w okolicach Lwowa spotykali na obrzeżach borów
lub w moczarowych zaroślach dziwacznego stwora, owłosionego gęsto i z wiel-gachnymi
rogami, ale biegającego na dwóch nogach i pojękującego żałośnie głosem podobnym łudząco
do człowieczego. Stwora, który po zapadnięciu zmierzchu zwykł zakradać się albo pomiędzy
chałupy lwowskiego Zamarstynowa albo na Kaleczą Górę. Po co tam ciągle lazł? Czego
chciał? Nie, na te pytania nikt nigdy odpowiedzieć nie umiał. ^
O czarnym stworze z kozimi rogami i kozią skórą na grzbiecie zapewne dawno by na Ziemi
Czerwieńskiej zapomniano, gdyby nie baby chodzące do lasu po jagody, jeżyny lub grzyby, a
które nie raz i nie pięćdziesiąt razy podwijały w popłochu spódnice i, gubiąc kobiałki,
wypadały spomiędzy drzew wrzeszcząc wniebogłosy:
- Ratunku, gna za nami wilkołak z zębiskami jak tartaczna piła! Jezusiczku, ratuj! Panno
Święta ocal! Diabeł
4
157
borowy nas goni! Pędzi za nami ditku szukający niewinnych duszyczek na kruszonkę do
czarciego placka! Albo na nadzienie do diabelskiego miodownika z mrówczanym syropem!
Babski strach i babska pamięć okazały się znacznie trwalsze od wszelkich leśnych duchów,
wiedźm i czartów. Także i od rogatego capa biegającego po zagajnikach na dwóch nogach i
wyrzekającego na swój los ludzkim głosem. Mimo że od początków naszego stulecia Czarny
Julciu w koziej skórze i z capimi rogami nie pokazywał się już więcej w pobliżu Lwiego
Grodu, wspomnienia o nim przetrwały wśród lwowiaków niemal do ostatnich lat.
SPI
Jak Czy Ot Jak Ol Wy Ot Ol Jak Pał JaŁ Oi
SPIS TREŚCI
1 Jak Czartowska Skała pod Lwowem wyrosła ........................ 5
2 Czy jest sprawiedliwość na tym Bożym świecie? .................... 19
3 O tym, jak Suchywilk sprawdzał lwowską uczciwość ............ 31
4 Jak Miętus z Pełtwiakiem za łby się we Lwowie wodzili ....... 41
5 O Białoskórskich zbójcach z Wysokiego Zamku ................... 49
6 Wygrana wbrew królewskiej woli .......................................... 83
7 O tureckich kulach, które nie dolatywały do celu ................. 92
8 O Madejku z Łyczakowa i o świętym kluczniku ..................105
9 Jak król Sobieski Józka batiara polubił .................................116
10 Pałasz króla Jana ...................................................................124
ii
Jak Józku batiar zmierzał do rosołowej kąpieli .....................132
12 O niezwyczajnym skarbie z Kaleczej Góry ............................139