Zdzisław Nowak Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina

ZDZISŁAW NOWAK




NIEZWYKŁE PRZYGODY HODŻY NASREDDINA





















POD KARAGACZEM


Opowieść pierwsza o nieoczekiwanym

spotkaniu z sędziwym usto z Chiwy,

o kryjówce na sakwę drogocennych pereł

oraz o niecnym postępku piekarza Hamidutly


Daleką drogę miał za sobą Hodża Nasreddin i jego poczciwy wierzchowiec, długouchy iszak. Od błogosławionej Buchary dzie­liło ich wiele dni wędrówki poprzez lotne barchany Czerwonych Piasków, uwieńczone szczęśliwą przeprawą na przeciwległy brzeg Amu-darii, najkapryśniejszej z wszystkich rzek Azji.

- Jeszcze trochę i będziemy na miejscu. Nie marudź, przyja­cielu, żwawiej przebieraj nogami, jeśli chcesz zamienić przemarzłe pączki ostu na garść pachnącego ziarna. No, tylko spokojnie, nie brykaj zanadto. I bez tego wiem, co sądzisz o szaleńcu, który w zimowe tygodnie wyruszył na szlak dawnych podróży, aby ożywić wspomnienia młodzieńcze. Pewnie, milsza droga latem. Ale czy ja wybierałem porę? Guldżachon, ukochana moja, pojechała do Margilanu odwiedzić dawno nie widzianych teściów, po­chwalić się najmłodszym synem. Ja, przyjacielu, skorzystałem je­dynie z okazji - mruczał Hodża kierując kłapoucha w stronę wi­docznego nie opodal wzniesienia. - Z grzbietu tego barchana powinniśmy już dostrzec minarety miasta. Chyba nie pobłądziliśmy? Chiwa musi być niedaleko.

Na wzgórzu mędrzec uniósł się w siodle, by lepiej prześledzić okolicę. Wtedy to na sąsiednim pagórku pod potężnym, samotnie rosnącym karagaczem ujrzał scenę, która nakazała mu zmusić osła do szaleńczego galopu.

- Powstrzymaj się, człeku siwobrody - wołał machając gwał­townie rękami. - Co czynisz? Jakie nieszczęście pcha cię na tę gałąź?

Za późno. Starzec stojący na grzbiecie iszaka zeskoczył z sio­dła. W tym momencie dał się słyszeć trzask pękającej gałęzi i nie­znajomy gruchnął na ziemię. Kiedy zasapany osioł dźwigający Hodżę Nasreddina wspiął się na szczyt wzgórza, siwobrody męż­czyzna siedział ogłuszony pod drzewem i wodził wokoło nic nie rozumiejącym wzrokiem.

Hodża zsunął się z kłapoucha i przycupnął obok. Szepnął łago­dnie:

- Po coś chciał to zrobić? Życie należy nie tylko do ciebie. Nikt nie jest samotny na tym świecie. Jeśli nie masz dzieci, przy­jaciół pozostawisz w żalu. Pies wierny zaszlocha po tobie. Nie trzeba samemu zrywać przędzy życia. Ulżyj sercu, o czcigodny, opowiedz, jakie cię spotkało nieszczęście, może ja coś w biedzie zaradzić potrafię?

Mąż o mlecznej brodzie przetarł palcami powieki nabrzmiałe od łez. Przypatrzył się uważnie Hodży, po czym jęknął:

- Straszny los mnie doświadczył, wędrowcze. Na nic mi już życie.

Mędrzec położył mu dłoń na ramieniu i ponowił prośbę:

- Mów, proszę. Mów wszystko po kolei.

Starzec westchnął boleśnie i zaczął opowiadać:

- Krótka to historia, lecz dla mnie okrutna. Tkaczem jestem z ojca mojego i dziada. Żona i trzy córki także przy warsztacie pracować potrafią. Wspólnie przez długie miesiące chan-atłas tka­liśmy. Cudowny materiał, barwny i wzorzysty. Między mną a karawanbaszą z Chiwy stanęła umowa: wszystek jedwab on w drogę daleką zabierze, sprzeda w Damaszku, Bagdadzie, Kairze, a po powrocie zyski podzielimy na pół. Jako gwarancję powrotu prze­wodnik karawany pozostawił mi w zastaw woreczek drogocennych pereł. Od tamtej godziny bałem się zmrużyć oczy choćby na mo­ment. Plaga złodziei buszujących nocami po domach bogaczy i biedaków stała się i moim przekleństwem. Za radą sąsiada, zac­nego piekarza Hamidułły, ukryłem woreczek zastawny w niemałej odległości poza miastem. O, tu pod korzeniem karagacza. To właśnie piekarz pomógł mi wyszukać odpowiednie miejsce, zna­czne i bezpieczne. Od tej chwili spałem już spokojnie. Jednakże dzisiejszej nocy przyśnił mi się główny poborca podatków. Wszy­scy wiedzą, że zły to znak, zwiastuje nieszczęście. Ledwie doczekałem brzasku. Napełniony trwogą wsiadłem czym prędzej na osła i popędziłem tutaj. Sen się sprawdził - pereł już nie było. Po­patrz na me ręce. Zdarłem palce do krwi przeczesując piasek. Na­daremnie. Ktoś zabrał nie moje klejnoty. Tymczasem karawanbasza przez umyślnego gońca nadesłał wiadomość. Jest już w drodze powrotnej. Godzina rozliczenia bliska. Cóż miałem uczynić? Chcąc ocalić dobre imię, zawiązałem pętlę...

- Nikt inny poza piekarzem, powiadasz, nie wiedział o kryjówce? Doskonale - Hodża Nasredin uśmiechnął się szeroko. - Ho to znaczy, że wiem już, kto wygarnął perły spod drzewa. Hamidułła.

- Hamidułła? Muchtar Hamidułła? Nadzieję wlewasz w me serce, wędrowcze. Dobry los sprowadził cię tutaj w najlepszej minucie - uradował się nieznajomy. - Pośpieszę do sąsiada, niechaj zwróci nie moje klejnoty.

To mówiąc starzec zerwał się na równe nogi. Rozgorączkowany nie mógł trafić stopami w iczigi, które pogubił w chwili, gdy usi­łował zawiązać pętlę na konarze drzewa.

Hodża Nasreddin pochwycił za uzdę osiołka sędziwego tkacza. I rzekł:

- Zaczekaj, czcigodny. Nogi nie powinny być szybsze od gło­wy. Na próżno chcesz pędzić do piekarza. Jeśli zabrał perły po kryjomu, to nie dlatego, aby je teraz z dobrej woli zwrócić. Świadków przecież nie masz? Niczego mu więc nie udowodnisz. Wyprze się i ciebie, i niecnego uczynku. Postąpiłeś bardzo nie­rozważnie dopuszczając do sekretu człowieka, na którym polegać nie można.

- Polegać nie można?... - siwobrody powtórzył jak echo. I nagle obruszył się. Krzyknął z całej siły: - Nie, ja w to nigdy nie uwierzę. Piekarzowi powodzi się doskonale, to rzemieślnik za­możny i dobry. Godzien zaufania. I do tego prawdziwy muzułma­nin. W meczecie pół dnia potrafi przesiedzieć. Żadnej z pięciu mo­dlitw nie przegapi ni razu. Czasu postów przestrzega starannie. Dostarcza pieczywo na dwór pierwszego wezyra i głównego miraba. Często nawet i na dwór chanowy. Nie, Hamidułła ma mo­net srebrnych, ile tylko zechce. I złoto, i perły. Niepotrzebne mu moje klejnoty.

- Głodnego nasycisz, ale nie bogacza - mruknął pod nosem Hodża Nasreddin. I dorzucił głośniej: - Jedźmy. Nie zaszkodzi przekonać się, w jakiej skórze żyje Hamidułła.

Siwobrody zaszlochał:

- Straciłem perły, straciłem dobre imię i wiarę w sąsiada. Cóż mi więc zostało?

- Nadzieja. I trzy córki. Pomyśl o ich losie, zanim odważysz się na krok desperacki - odpowiedział mędrzec. - Karawanbasza powróci, nie zastanie cię, sprzeda twą żonę i córki na bazarze niewolników. Prawo mu na to zezwoli. A ty dopomożesz nieroz­ważnym czynem.

- Aj, aj, aj - jęczał nadal tkacz. - Zgubiłem moje czarnobrewe. Nie ujdą sprzedaży. Bo skąd wezmę teraz perły dla karawanbaszy? O, wędrowcze doświadczony, spójrz oczyma rozsądku na nieszczęsne wydarzenie, może dojrzysz wyjście z okrutnej sytuacji ojca?

- Widzę. Trzeba po prostu zmusić Hamidułłę aby z własnej woli położył klejnoty z powrotem pod drzewo. Mam pomysł. Wysłuchaj teraz słów moich uważnie, abyś potem niczego nie pokrę­cił. - Hodża Nasreddin przysunął się do starca i rzecz całą zaczął wyjaśniać mu szeptem, tak by nawet osłu tajemnica fortelu nie wpłynęła do ucha.

Z każdym słowem filozofa Buchary rozjaśniało się oblicze sę­dziwego mistrza. Coraz weselej potakiwał głową. Już zdawał się być całkowicie przekonany, gdy raptem znieruchomiał, zastano­wił się nad czymś, przerażenie spętało mu myśli. Wyjąkał pełen trwogi:

- A... jeśli Hamidułła nie uwierzy?

Hodża machnął uspokajająco ręką.

- Uwierzy. Bez obawy, uwierzy na pewno. Chciwość zaślepia jednako. Władcę i piekarza.

Długo jechali w milczeniu, zatopieni w myślach. Dopiero na widok murów obronnych Chiwy ciszę przerwał starzec:

- Czy znasz kogoś w mieście? Gdzie masz zamiar nocować, wędrowcze? Widzisz, wieczór już się zbliża.

- Jeszcze nie wiem, czy mnie ktoś tutaj pamięta. O schronie­nie się jednak nie kłopoczę, w chanace zawsze są miejsca dla po­dróżnych.

Siwobrody spojrzał błagalnie na swego wybawcę.

- Proszę cię, wędrowcze, nie odmawiaj, zatrzymaj się u mnie - rzekł. - Mechmonchona od dawna stoi pusta. Będziesz nam gościem najmilszym, ozdobą domu i całej dzielnicy. Płowem cię nakarmię, dziewczęta pieśnią rozweselą.

- Zgoda, czcigodny. Wolę ciepło domowego ogniska od najprzestronniejszej nawet komnaty chanaki. Spieszmy przeto do ciebie. Nie zwlekajmy dłużej, bo mróz niezwyczajny uszy nam postrąca. Przed ludźmi rozchmurz czoło, ojcze, przepędź smutne myśli. Krewnym i sąsiadom przedstawisz mnie jako zamożnego kupca, a ja pożyczę ci perły, których nie posiadam. Przekonasz się, mistrzu złotoręki, że odzyskasz klejnoty, zaś główny poborca podatków jutro we śnie nawiedzi piekarza Hamidułłę - odpowie­dział wesoło Hodża Nasreddin, po czyni spojrzał w bok i nagle pomarkotniał.

Nic dziwnego, mijali właśnie bramę miejską Pałwan-darwaza, do której skrzydeł strażnicy chanowi, ku przestrodze innych, przybijali za uszy trzech nieszczęśników. Niewolników zbie­głych - i pochwyconych w ucieczce.

*

Słowa - perły, lecz jeśli ich wiele, zbyt tracą na cenie. Odpo­wiedz więc krótko, człowieku o głowie kadiego, w jaki sposób można zmusić niecnego piekarza Hamidułłę do zwrotu zagrabione­go mienia?




NAJLEPIEJ BYĆ CIERPLIWYM LISEM


Opowieść druga o jednorękim garncarzu,

który znalazł ulubiony kindżał chana

wielkiej Chiwy oraz o podstępnych

poczynaniach pierwszego wezyra


Gdyby Poeta nieulękły chciał ułożyć pieśń o człowieku najbiedniejszym z biednych, powinien pospieszyć do Diszan-kały, stareńkiej dzielnicy miasta, i tam wstąpić w progi lepianki Mirchalimowej. Pod dachem domostwa jednorękiego garncarza mógłby czerpać natchnienia do syta. Ale nic poza tym. Ściany i podłogi glinianego domku były równie puste, jak i sagan sterczący na wy­gasłej kuchni. W pamięci domowników zatarł się już obraz ziarna fasoli, okruchu jęczmiennego placka. Głód przestał tu być gościem on tu gospodarzył. Przedostatnia mysz wyniosła się z chaty przed siedmioma tygodniami. Ostatnia, najwierniejsza, przypłaciła nie­rozwagę życiem.

Ciężkie troski przygniotły barki usto Mirchalima. Od czasu kiedy gangrena rękę mu odjęła, mistrz garncarski utracił pracę i zarobki. Spieniężyć musiał dywany i sprzęty domowe, a wkrótce nie miał już niczego poza czystym sercem i sumieniem. I sze­ściorgiem dzieci. Na próżno biedak kołatał o pomoc do ludzi mie­szkających w sąsiedztwie, nadaremnie błagał o pożyczkę choćby kilku marnych tańgów. Przyjaciele, którzy chcieliby mu dopo­móc, sami niewiele posiadali. Bogatsi dopomóc nędzarzowi nawet nie myśleli, dbając jedynie o napychanie własnych sakiewek i ki­szek. Co więcej, naśmiewali się, szydzili z jednorękiego garncarza przy każdej okazji. Miał słuszność Poeta mówiący, że “ze wszyst­kich zwierząt na ziemi jedynie człowiek potrafi radować się z cu­dzego nieszczęścia".

Tego dnia, jak i wielu poprzednich, Hafur Mirchalim wstał z koszmy cichuteńko wraz z pierwszymi promieniami słońca. Po­patrzył na gromadkę dzieci stłoczoną pod derką. “Niechaj śpią jak najdłużej, robaczki niewinne. Dopóki przebywają we śnie, nie do­kucza im uczucie głodu. Uśmiechają się, śnią pewnie o sutym obie­dzie" - pomyślał. Ostrożnie zasunął Za sobą drzwi i ruszył w kie­runku mazaru Pachławan-Machmuda. Grobowca, do którego ścią­gali z całego muzułmańskiego świata pielgrzymi szukający złu­dzeń i pociechy. Skoro ludzie nie potrafią dopomóc w nieszczę­ściu, może dobrotliwy patron chorych i biedaków zlituje się nad niedolą jednorękiego garncarza?

Tymczasem na drugim krańcu Diszan-kały, w ogrzanej izbie starego tkacza, toczyła się pogawędka osładzana uroczym śpie­wem córek sędziwego Saida Nazrułły oraz niezliczoną ilością piałek zielonej herbaty.

- Jesteś człowiekiem szczęśliwym, Saldzie, mając przy sobie trzy takie cykady. Wdzięczne melodie płynące z iczkari wypłoszą z domu wszelkie troski i zmartwienia - zauważył Hodża Nasreddin.

Niedoszły samobójca pokraśniał z zadowolenia. Widać było, że dziewczęta są oczkiem w głowie starego. Zwyczaje muzułmańskie nie pozwalały mu jednak przyznać się do tego wobec gościa. Długo więc trwały przekomarzania obydwu mężów. Dopiero pod koniec rozmowy mędrzec bucharski chcąc przekonać się, czy pamięć o nim nie wymarła w chanacie Chiwy, niby od niechcenia zaga­dnął jeszcze gospodarza:

- Czy dotarły do ciebie, czcigodny Saldzie, wieści jakoweś o człowieku noszącym imię Hodży Nasreddina?

- Wędrowcze, nie bluźnij - obruszył się tkacz o mlecznej brodzie. - W całym chanacie z ogarkiem płonącym nie znajdziesz starca ni młodzieńca, który by nie znał choć kilku ze sławnych przygód afandiego. Lud kocha go tu i szanuje. Nawet w najodleglejszych kiszłakach, nawet przy ogniskach pasterskich zagubionych w niezmierzonych przestrzeniach Czerwonych Piasków czabani raczą swe uszy opowieściami o przebiegłości i sprycie niepokonanego Hodży Nasreddina. Radują się ze sposobów, jakimi afandi wystrychnął na dudka największych bogaczy i najzamożniejszych wielmożów z niejednego chanatu. Przewodnicy kara­wan rozwożą potem te opowieści hen w zamorskie kraje. Nie masz na świecie sławniejszej postaci od naszego Hodży Nasreddina. Powiadają, że kiedyś, jeszcze jako dziecko, nawet tutejszemu cha­nowi podłożył pod nogi arbuzową skórkę. O, już wtedy był to młodzieniec o dwa rozumy przerastający dorosłych. Ludzie doświadczeni powiadają, że drzewo najlepiej poznaje się po owocach. Wiedz przeto, iż ojciec Hodży był także człowiekiem niezmiernie wesołym, mądrym i odważnym. Wielkim szacunkiem cieszył się wśród mieszkańców Chiwy i całego Chorezmu aż do ostatnich dni swoich.

Chcesz, wędrowcze, opowiem ci historię ową z lat dziecięcych Nasreddina? Przekonasz się, że chód dobrego rumaka można poznać już u źrebięcia.

Gość bucharski skinął głową.

Tkacz począł rozwijać wstęgę opowieści.

- Pewnego razu podczas przejażdżki po mieście, zakończonej odwiedzinami przesławnego mauzoleum Pachławan-Machmuda, chan dostrzegł w gronie młodych chłopców jednego o zuchwałym wejrzeniu. Zbyt zuchwałym, nawet jak na młodzieńca nie znają­cego jeszcze życia. Bez słowa rzucił mu złotą monetę. Wiadomo, kaprys przywilejem dostojników i bogaczy. Tymczasem młodzik zręcznie w locie ją pochwycił, a następnie równie celnie odrzucił z powrotem. Zdumiał się chan. Wytrzeszczył oczy. Coś podobnego spotkało go po raz pierwszy w życiu. Zatrzymał argamaka i za­gadnął chłopca, choć nie było w zwyczaju wielmożów rozprawiać z wyrostkiem niedojrzałym.

- Nie wziąłeś monety? Postąpiłeś gorzej niż osioł bezpański. Dlaczego nie chcesz prawdziwego złota?

- Chcę. Bardzo chcę, ale wziąć nie mogę, o panie dostojny - odpowiedział mały Nasreddin, syn starego Nasreddina. - Ojciec mi nie uwierzy, gdy wrócę i pochwalę się darem otrzymanym od ciebie. A nie chciałbym uchodzić w domu rodzicielskim za nędznego kłamcę i oszusta.

- Co? Śmiesz twierdzić, że władca nasz skąpcem? I nigdy złotych monet nie rozdaje? - wrzasnął kuszbega, pierwszy minister rady wezyrów, zeskakując z konia. - Poczekaj, niech cię tylko pochwycę. Zgnijesz w lochu, prawnuku ropuchy i czarnego osła.

Pan Chiwy niecierpliwym gestem powstrzymał potok - wymowy wezyrowej. Spalany od wewnątrz pieprzem ciekawości pytał da­lej chłopca:

- Wytłumacz jaśniej, młodziku, dlaczego ojciec nie miałby ci uwierzyć widząc monetę własnymi oczyma?

- Panie dostojny, jeśli powiem, iż to dar od ciebie, mogę w za­mian otrzymać siedem batów za wierutne kłamstwo. Już słyszę, jakimi słowy witają mnie w progu rodzice: “Co? Chcesz wmówić w nas, że chan dał ci tylko jedną jedyną monetę? Gdzie podziałeś pozostałe dziewięć? Od byle wielmoży mogłeś otrzymać jedną sztukę złota, ale nie od władcy, pana wielkiego i szczodrobliwego. Chan Chorezmu ofiarował ich co najmniej dziesięć. Gdzie je zapodziałeś, synu beż sumienia, marnotrawco chanowych pieniędzy?"

Powiedz więc sam, panie o szlachetnym sercu, czy wobec tego mogę powrócić do domu z jedną sztuką złota? A czy twój wezyr, który mnie tu skrzyczał, uwierzyłby, gdyby gdzieś usłyszał, iż wielki władca Chiwy podarował komuś jedną zaledwie monetę?

Chan bez słowa skinął na skarbnika, aby dorzucił chłopcu dziewięć brakujących monet. Dostojnik drżącą ręką sięgnął do szkatuły.

Ludzie wszystkowiedzący mówią, że i potem, po powrocie do Buchary, Hodża Nasreddin jeszcze nieraz przejeżdżał przez Chiwę. Jednakże nie mógł się ujawnić. Chan następny nie przepadał za mędrcem. Bał się jego sławy i ostrego języka. Wydał nawet potajemny rozkaz, aby siepacze odcięli głowę zbyt mądrą, gdy tylko prześwietny filozof pojawi się w mieście. Na próżno oczekiwał spełnienia rozkazu. I słusznie. Bo czyż ślepiec może pochwycić wiatr w polu?

- Nie potrafi. Wiem coś o tym - mruknął Hodża. I dodał głośniej: - Saldzie, chciałbym jeszcze dzisiaj przed zmierzchem pospacerować po mieście. Byłem kiedyś w Chiwie, pragnąłbym znów spojrzeć na stary Ak-meczet, na medresę Szirhazichana, a i o zabytkowe łaźnie Anusza-chana warto też zawadzić. Wypada, bym pokłonił się również prochom Pachławan-Machmuda, opiekuna ludzi biednych, nieszczęśliwych i poetów.

- Zgoda, czcigodny mój gościu i wędrowcze niestrudzony - skinął głową starzec. -Zanim jednak wyruszysz na wyprawę uliczkami miasta, zjeść coś powinieneś. Z zapadłym brzuchem daleko nie zajedziesz, trudno bowiem trząść w siodle pustymi kiszkami. Proszę, zjedz więc z nami obiad. Przy okazji opowiem ci kilka innych historyjek o Hodży Nasreddinie.

Gościa należy podjąć wszystkim, co najlepsze w domu. A czyż może być cos zacniejszego od gorącego płowu z mięsem przepiórek kraszonego opowieściami o niezwykłych przygodach wielkiego filozofa Buchary, ulubieńca ludu?

Poczęstunkom gospodarza odmówić nie sposób. Hodża usiadł wygodnie na stosie poduszeczek. Podstawił ręce pod dzbanek z wodą, a potem wytarł je w śnieżnobiałą chustę. Przygotowy­wał się starannie do jedzenia i wysłuchania historyjek Nazrułłowych. Nie ukrywał, był ciekaw opowieści o sobie. No cóż, każdy ma swoje minuty słabości.

Said-aka nie pozwolił próżnować filozofowi - ani przez moment. Co chwilę podsuwał mu szaszłyk, sztych z nadzianymi na pręt kawałeczkami pieczonego mięsa. Po szaszłykach przed biesiadującymi pojawiła się waza gorącej maszchurdy, pęto smakowitej kazy z młodej koniny, a na ostatek król gościnnego stołu, duma mę­skich żołądków - płow z podsmażonymi kawałkami mięsa i ko­rzeniami.

Kiedy wreszcie zaspokojono pierwsze głody, przy akompaniamencie pochrupywania słodyczy i owoców, gospodarz począł snuć przędzę wesołych opowieści zrodzonych w umysłach zwyczajnych miejskich nosiwodów, farbiarzy, siodlarzy lub poganiaczy wiel­błądów.

- Bajarze wędrujący, ludzie prości, roznoszący przygody wiel­kiego filozofa bucharskiego po świecie wierzą, że Hodża Nasreddin może żyć wiecznie. Przed trzystu laty, teraz i za dalsze lat trzysta. A to pozwala im kierować kroki mędrca w stronę wład­ców największych, którzy już dawno odeszli z tej ziemi. Miewał kłopoty z Hodżą Czyngis-chan, miewał je i Timur, ma je również dzisiejszy władca Chiwy i Buchary. Posłuchaj kolejnej przygody afandiego.

Pewnego razu niezwyciężony Timur, zwany przez wielu “Żelaz­nym Kulasem", zapytał przebywającego na jego dworze Hodżę Nasreddina:

- Afandi, jak sądzisz, co większe jest na tamtym świecie: raj czy piekło?

- Oczywiście raj jest znacznie większy, panie - odpowiedział mędrzec.

- Hm, a skąd wiesz, iż raj większy?

- Bo ludzi biednych więcej jest niźli bogatych.

Innym razem Timur, ażeby zawstydzić Hodżę Nasreddina, przy wszystkich dworakach zwrócił się doń z gniewnym niby to obli­czem:

- Wierni słudzy donieśli mi, że wczoraj o zmierzchu w jed­nej z czajchan samarkandzkich wychwalano mnie i dobroć moją, pełnym głosem, nazywano najsprawiedliwszym władcą świata. I ty tam byłeś, kokczaj popijałeś, ale słusznej opinii nie poparłeś ani jednym słowem. Dlaczego?

Hodża zaprzeczy! gorąco:

- O szlachetny, nie wierz w kłamstwa wyssane z brudnego palucha. Najwidoczniej ktoś chciał mnie tutaj błotem oszczerstwa obrzucić. Przysięgam na Allacha wobec świadków, jeszcze ani razu nie byłem w czajchanie, w której nazywano by cię sprawie­dliwym i szlachetnym władcą.

Kiedy indziej wielki emir polecił Hodży Nasreddinowi sporzą­dzić jeszcze przed zachodem słońca wykaz wszystkich głupców służących na dworze samarkandzkim.

Znakomity humor wzmaga apetyt i poprawia trawienie. Mę­drzec pojął, iż Timur, otrzymawszy spis durniów, zacznie wyśmie­wać się z wielmożów zgromadzonych przy wieczerzy. Między jed­nym kęsem baraniny a drugim drażnić będzie ambicje dworaków. Wtedy zaś wszyscy ci ludzie staną się i jego, Hodży, wrogami, Niedobrze. Nieprzyjaciół i tak miał pod dostatkiem pośród wiel­możów pałacowych. Co czynić? Jak wybrnąć z trudnej sytuacji człeka zawisłego między kowadłem a młotem? Proste wyjście odkrył dopiero wieczorem. Tuż przed ostatnim promieniem słońca szybko na karcie skóry jagnięcej napisał jedno tylko imię, zwinął skórę w rulon i pospieszył do władcy.

Ten rozwinął skórę, spojrzał i poczerwieniał ze złości. Ręką po­chwycił za sztylet. Zasyczał:

- Co to jessst?

- Spis głupców żyjących na dworze samarkandzkim. Postąpi­łem, jak kazałeś, panie - odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin.

- A więc według ciebie na dworze przebywa tylko jeden pustogłowy? I to ja nim jestem?

- Zgadłeś, panie. Twoje imię jedynie wpisałem na listę, gdyż głupszego od ciebie znaleźć tu nie sposób - mędrzec pochylił nisko głowę.

- Aj, czy nie za dużo pozwalasz sobie, człowieku nierozważny? Bo jak udowodnisz, że to ja właśnie jestem owym niespełna rozumu?

- Bez trudu, panie - Odrzekł Hodża Nasreddin. - Przecież sam rozkazałeś mi sporządzić spis durniów żyjących na tutejszym dworze. Wiedziałeś więc, iż twoi dworacy - jeśli nie wszyscy, to przynajmniej większość - są głupcami. No, a jeśli czaszki mają wypełnione szałwią i blekotem, a ty nadal trzymasz ich przy so­bie, wysłuchujesz, a nadto obsypujesz łaskami, to jak ciebie po­winienem. nazwać? Jedynie najdurniejszy z głupców może wy­różniać innych bezrozumnych.

Trudno odmówić racji afandiemu" - pomyślał władca połowy świata. Zastanowił się głęboko, po czym już łagodniej zapytał:

- No dobrze, a jeśli udowodnię teraz, iż wszyscy dworacy moi wcale nie są durniami, lecz ludźmi pełnymi rozumu, co wtedy uczynisz, afandi?

- Nic - odpowiedział spokojnie Hodża. - Nadal w spisie po­zostawię twoje imię, panie.

- Nie skreślisz? Ejże, dlaczego? - Timur nastroszył się gulgocząc niczym wściekły indor.

- Ponieważ to nie kto inny, lecz ty sam poleciłeś mi sporzą­dzić spis ludzi o dziurawych głowach. Jeśli zaś wiadomo od po­czątku, że w pałacu nie ma wcale głupców, a tylko ludzie rozu­mni, to jedynym durniem jest przecież ten, kto rozumnych posą­dza o głupotę.

Timur znalazł się po raz wtóry w sidłach, które sam z rana za­stawił na Hodżę. Krew uderzyła mu do głowy. Tupnął nogą i wrzasnął na całe gardło:

- W pałacu przebywa tylko jeden głupiec, i to ty nim jesteś. Jeden, daję na to słowo.

Hodża przyłożył dłoń do serca i ukłonił się nisko. A potem po­wiedział:

- Wierzę ci, panie, bo zaprzeczać władcy niezdrowo. Nadal jednak nie widzę powodu, abym musiał skreślić imię wielkiego Timura z przygotowanej listy.

- Nie pojmuję. Czemu?

Afandi pochylił się w stronę władcy i rzekł wyraźnie:

- Ponieważ człowiek o pełnym rozumie nigdy nie poleciłby durniowi sporządzić listy głupców.

Żelazny Kulas" podskoczył, jakby go skorpion użądlił w duży palec.

- Zamilcz, niegodny! - ryknął. - Pomyśl lepiej, co uczynisz, jeśli wezwę teraz oprawcę z kleszczami i każe wyrwać ci język za zuchwalstwo bez miary.

- O, to już co innego, panie. Taki argument ma wielką siłę przekonywania nawet najbardziej opornych. Gdy tylko zobaczę spieszącego kata, skreślę czym prędzej twoje imię z listy, a na opróżnione miejsce wpiszę moje własne. Ku przestrodze innym. Ażeby potem nikt nie postępował jak ostatni z osłów i nie śmiał ci nigdy mówić prawdy w oczy.

Długo śmiał się gość bucharski z historyjek opowiedzianych przez Saida Nazrułłę. Kiedy wreszcie ochłonął, gorąco podziękował gospodarzowi za posiłek kraszony anegdotą i ruszył na podwórze. Tam z trudem wielkim odciągnął iszaka od wiązki aromatycznego siana, osiodłał i w wyśmienitym nastroju podążył w kierunku Iczan-kały, dzielnicy pełnej bogatych meczetów, medres i świętych mazarów.

Tymczasem mury okazałego mauzoleum Pachławan-Machmuda opuścił garncarz Hafur Mirchalim po wielu godzinach zanoszenia próśb do miłosiernego opiekuna biedaków. Nie uszedł daleko. W pewnej chwili stopą obutą w dziurawe iczigi rąbnął w coś pie­kielnie twardego.

- Auuu - jęknął z bólu podskakując na jednej nodze.

Kiedy oprzytomniał, w kopie nawianego śniegu znalazł kindżał, bogato wysadzany szlachetnymi kamieniami. Nie wierzył włas­nym oczom. “Szybki i miłosierny jest nasz Pachławan-Machmud - pomyślał. - Dopiero co prosiłem go o pomoc, a już mnie wysłuchał".

Uradowany podarkiem zesłanym nieoczekiwanie przez patrona Chiwy biedak ukrył sztylet bez zwłoki w prostej, skórzanej po­chwie i zaczął rozmyślać, co ma czynić dalej? Pobiec na bazar, do kramu jubilerów, czy wydłubywać po jednym rubinie i spie­niężając w ten sposób po kawałeczku znaleziony dobytek, do­trwać spokojnie starczego wieku?

Zaledwie wszedł w uliczkę wiodącą do głównego bazaru Chi­wy - ciągle rozmyślając o sposobie sprzedaży klejnotów - gdy usłyszał strażników, biegających po mieście i wrzeszczących przy dźwiękach piszczałek i bębnów:

- Kto znajdzie ulubioną pamiątkę chanową, otrzyma wielką nagrodę. Mieszkańcy Chiwy, słuchajcie firmamu, rozkazu swego pana. Kto znajdzie ulubiony kindżał najwyższego władcy i dostarczy go czym prędzej do pałacu, otrzyma sowite wynagrodzenie. Ludzie, słuchajcie firmumu...

A więc chanowy to sztylet. Oddam go prawowitemu właścicielowi, w zamian zaś z pewnością dostanę garść złota. Wystarczy, aby dzieci nie pomarły z głodu" - pomyślał grancarz i po­dreptał w stronę Kunja-arku, starej cytadeli władcy. Uczciwość wskazała mu drogę jedyną.

Nie od razu wpuszczono Hafura Mirchalima na pałacowe kom­naty. Najpierw chciano wyciągnąć z niego tajemnicę gdzie ukrył znaleziony sztylet. Obmacano go pospiesznie. Naczelnik straży pa­łacowej miał zamiar przywłaszczyć sobie nagrodę i wdzięczność Najwyższego. Dopiero gdy groźby ani perswazje nie pomogły, dopuszczono biedaka przed oblicze władcy. Trzeba było widzieć minę naczelnika straży na widok przepysznego kindżału wydo­bytego ze starej, zniszczonej pochwy. Natomiast chan rozpromie­nił się, uradował. Natychmiast kazał wezwać pierwszego wezyra. Kiedy kuszbega padł plackiem przed tronem, usłyszał:

- Każ wypłacić temu człowiekowi monety obiecane. Należy mu się dwadzieścia sztuk złota albo jakaś inna nagroda, podobnej wartości. Niechaj na długo zapamięta wdzięczność swego władcy.

Uradowany garncarz ruszył w ślad za pierwszym wezyrem do sąsiedniej komnaty.

Chytry kuszbega wykonując polecenie władcy nigdy nie kro­czył prostą drogą, zawsze usiłował podążać ścieżką usianą forte­lami, gwarantującymi bezpieczeństwo głowie i dochód sakiewce. Nagroda musi być wypłacona, to oczywiste. Ale najlepiej bez naruszenia zawartości skarbca, tak aby Najwyższy w trudnej chwili nie mógł wypomnieć swemu ministrowi marnotrawstwa, szastania dobrami chanowymi.

Wielmoża skinął na Hafura Mirchalima.

- Poczekaj chwilę. Muszę dowiedzieć się, na kogo dzisiaj ko­lej w regulowaniu rachunków pałacowych.

Odwrócił się plecami do biedaka, sięgnął po listę dostojników, przymknął oczy i dźgnął palcem w papier. Spojrzał. Wypadło na głównego miraba. “Wcale nieźle - pomyślał. - Stary sknera zaoszczędzi piętnaście sztuk złota, ja zaś za wskazanie mu drogi właściwej otrzymać muszę pięć monet".

Myślał dalej: “Wielki chan kazał wydać temu nędzarzowi dwa­dzieścia złotych monet lub jakąś inną nagrodę tak, by na długo zapamiętał wdzięczność swego władcy. Wola Najwyższego świę­ta. Zrobię więc wszystko dla prostaka. Jestem nawet gotów założyć się o skarby samego Haruna ar-Raszyda, że nagrodę wy­płaconą mu tutaj będzie pamiętał doskonale jeszcze i na tamtym świecie".

Tak medytując kuszbega sporządził odpowiednie pismo, po czym chytrze uśmiechając się wręczył je biedakowi wraz ze sło­wami:

- Człowieku uszczęśliwiony, pospiesz teraz do głównego mi­raba Chiwy z tym papierem. Zgodnie z dostojnym poleceniem mirab musi ci bezzwłocznie wypłacić nagrodę należną w imieniu swego władcy i pana.

Niestety, Hafur Mirchalim czytać nie umiał, nigdy w maktabie, a tym bardziej w medresie nauk nie pobierał, chcąc się więc przekonać, o czym pisze pierwszy minister do głównego miraba, zaczął rozglądać się wokoło. Gdzie odnaleźć człowieka uczciwego, potrafiącego rozróżniać znaki pisemne? Niechaj ze szczegółami dowie się, co oczekuje go u dostojnika pałacowego. Złe przeczucie zbudzone uśmieszkiem wezyrowym nakazywało przezorność w dalszym postępowaniu.

Tak rozmyślając zastąpił drogę człowiekowi wyjeżdżającemu na osiołku z bocznego zaułka.

- Wędrowcze, czy umiesz czytać? - zapytał z niepokojem w głosie. - Dopomóż potrzebującemu pomocy. Nie odmawiaj prośbie pokornej, jeśli masz choć odrobinę i serca, i czasu.

Jeździec zatrzymał iszaka. Spod zaśnieżonej czaimy wysunęło się łagodne oblicze Hodży Nasreddina. Tak oto przypadek po raz nie wiadomo który zetknął filozofa z człowiekiem potrzebującym porady rozsądnej.

- Daj, przeczytam.

Mędrzec rozwinął delikatnie zwój jedwabistego papieru, przy­patrzył się uważnie perskim znakom i rzekł:

- Wasz chan polecił pierwszemu wezyrowi, aby ten z kolei polecił głównemu mirabowi wydać bezzwłocznie oddawcy tego pisma nagrodę w postaci dwudziestu sztuk złota albo trzydziestu pudów śniegu. Wybór jednej z tych nagród pozostawił urzędni­kowi wypłacającemu.

Słysząc słowa Hodży Hafur Mirchalim chwycił się za głowę. Jęk boleści wydarł mu się z piersi. Upadłby zapewne, gdyby nie podtrzymało go ramię Nasreddinowe.

- Opanuj się, człowieku. Powstrzymaj żale na moment i wy­jaśnij mi dokładnie, o co tu właściwie chodzi? Za co masz otrzymać tak niezwykłą nagrodę?

Biedak gorzko płacząc opowiedział napotkanemu wszystko od początku. O tym, jak znalazł w śniegu wspaniały kindżał szla­chetnego władcy oprawiony w złoto i obsypany gęsto rubinami, jak w chwilę później usłyszał od obwoływaczy o przyobiecanej nagrodzie, jak poszedł do Kunja-arku, i o tym, co go w twierdzy spotkało.

- Przeczuwałem, że to się musi źle skończyć, gdy tylko sprawę całą wezyr okrutny ujął w swojo dłonie. Nie mam po co chodzić do miraba, wypłaci mi przecież śniegiem. Białego zimna wszędzie leży pod dostatkiem. Tylko ostatni osioł dałby monety, mając śnieg pod ręką. Straciłem kindżał, straciłem nagrodę, stra­ciłem ostatnią nadzieję.

- Człowiek myślący nigdy nie traci nadziei, nawet na dnie studni - pocieszył Hodża Nasreddin biedaka. I dodał: - Trzeba poszukać rozsądnego wyjścia z wezyrowej pułapki. Fortel for­telem najlepiej się leczy. Pamiętaj, uzbrojony w cierpliwość silniejszy jest od lwa i lwicy, lecz nigdy od lisa. A zatem najlepiej , być cierpliwym lisem.

Po tych kilku zagadkowych zdaniach mędrzec poradził Mirchalimowi, co powinien uczynić, aby zmusić miraba do wypłace­nia przyrzeczonej nagrody w kruszcu szlachetnym, a nie puda­mi zamarzniętego chłodu.

Jednoręki garncarz przypadł do kolan Nasreddinowych. Sze­pnął gorąco:

- Panie, po radzie znakomitej poznaję cię. Kiedyś bawiliśmy się razem, z patykami pędziliśmy nad Amu-darię łowić tłuste sazany i brzany wąsate. Wspólnie płataliśmy figle naczelnikowi straży chanowej. Pamiętasz, rwaliśmy brzoskwinie w ogrodzie kupca Muzaffara. Wiem, ty jesteś...

- Tsss - przerwał mu Hodża kładąc palec na ustach. - Nie wymawiaj tego imienia, Hafurze, jeśli ocalić chcesz głowy oby­dwie. Za moją od dawna uganiają się siepacze, twoja spadłaby dla towarzystwa. Zapomnij o naszym spotkaniu. Przynajmniej na kilka tygodni. Tak będzie lepiej. A teraz żegnaj, przyjacielu. Żegnajcie, wspomnienia młodości. Czas mi w drogę. Zanim rozto­py wiosenne udaremnią wędrówkę karawanom, powinienem do­trzeć z powrotem do Buchary.

*

Rady praktycznej, umożliwiającej wydostanie monet szczero­złotych z sakiewki miraba, nie warto szukać w czaszkach wypeł­nionych szałwią i blekotem. Lepiej “wziąć rozum i przyzwoitość za przewodnika" (powiedział kiedyś wielki Saadi) i samemu od­naleźć sposób, jakim Hodża Nasreddin potrafił napełnić garnki w lepiance jednorękiego garncarza z Chiwy, Hafura Mirchalima.




O FATIMIE, KTÓRA ZDRADZIŁA


Opowieść trzecia o dziwacznym konkursie

zorganizowanym w obuwie przed zemstą

zakochanego szejtana oraz o urzędniku chana

przebranym w strój świątobliwego imama


Ziarno zasiane w dobrej glebie wcześniej albo później wydać plon musi. A czyż można trafić na lepszą glebę od wdzięcznych słuchaczy, prostych wieśniaków chorezmijskich, o których uczci­wości krążyły legendy na całym Wschodzie?

Hodża Nasreddin nie zważając na zmęczenie wędrówką przez piaski pustynne nie szczędził ziarna opowieści Chorezmijczykom zgromadzonym w przydrożnej czajchanie po dniu znojnej pracy w polu.

Mówił:

- Działo się to dawno, dawno temu, w czasach, jakich pamię­tać nie mogą najstarsi aksakałowie spośród wiekowych starców całego Chorezmu. Najpiękniejsza Czerkieska haremu, Fatima, ulu­bienica ówczesnego chana, niewolnica o oczach jak diamenty, ustach o barwie soku granatu, a piersiach niczym dwa krągłe cy­trusy, dopuściła się niesłychanej zbrodni. “Gibki cyprys zawsty­dzony jej piękności kibicią, nogą w ziemi grzęźnie" - powtarzał Poeta na widok sylwetki dziewczęcej. Co zaśpiewałby, gdyby choć na moment mógł uchylić parandżę okrywającą rysy przecudownej twarzy?

Pewnego razu ślicznooka Fatima uniosła gęstą siatkę parandży przed obcym mężczyzną. Sprawił to przypadek? A może głos ser­ca i ciekawość oczu? Tego dzisiaj nikt już nie odgadnie. Przeszło, z wiatrem przeminęło. Prawdą jest natomiast, że gdy uchyliła zasłonę przy trzynastym spotkaniu, gorący pocałunek złączył ją z młodzieńcem na dłużej. Owej nocy chan nie mógł oczu zmru­żyć, godzinami przewracał się i wiercił na łożu, a kiedy wreszcie nad ranem zmorzył go sen koszmarny, śniło mu się polowanie, na którym postrzelił dziwacznego, brodatego archara z potężnymi rogami. Przed samym południem eunuchy donieśli władcy o zdra­dzie.

Fatimy nie stracono, ponieważ siedmiu oprawców po kolei po­stradało zmysły, nie mogąc dopełnić chanowego wyroku. Nie­szczęsną zamknięto w narożnej baszcie twierdzy razem z jej ulu­bionym psem, chartem, zwierzęciem nieczystym. Długo trwało, zanim dziewczyna zdecydowała się na ucieczkę. Ale pod kluczem od pomysłu do realizacji droga daleka. Przez dwanaście miesięcy z sierści charta piękna niewolnica wiła drabinkę linową, po której w noc najdłuższą w roku zbiegła z więzienia. Niestety, misterny sznur nie wytrzymał ciężaru przestępstwa i rano u stóp wieży znaleziono Fatimę bez życia. Rozmiłowany do szaleństwa szejtan, bo podobno to właśnie władca podziemi przybrał postać mężczy­zny - oblubieńca nieszczęśliwej Czerkieski - rzucił klątwę na ród Panującego. I postawił warunek: rodzina chana musi coro­cznie wykonać sznur z psiej sierści, najlepszy z najlepszych. Za niespełnienie szatańskiego zlecenia rodowi Panującego groziło za­padnięcie na trąd i wymarcie w mękach do ostatniego potomka.

Tak przynajmniej głosiły stare podania. Od tamtego wydarze­nia czterdzieści niewolnic chanowych przez okrągły rok wypla­tało psie sznury, nie brało udziału w haremowych rozrywkach, większość swego czasu poświęcając na czynności, mające odsunąć straszliwe niebezpieczeństwo trądu od głowy Panującego i jego rodziny, a potem od następców Panującego i ich rodzin. Co roku spośród tych czterdziestu sznurów grupa sędziów musiała wybrać linę najlepszą, najmocniejszą.

Chan Chorezmu po tylu latach może i odstąpiłby od kłopotli­wych zwyczajów rodowych, gdyby nie łańcuch tradycji podtrzy­mywany troskliwie przez kolejnych naczelników straży miejskiej. Do ich obowiązków należało bowiem wyłapywanie na bazarach Chiwy kandydatów na Szatańskich Sędziów, oceniających pracę niewolnic. Na tym procederze niejeden naczelnik dorobił się wspaniałej fortuny, biorąc bakszysz od zamożnych kupców i wę­drownych handlarzy, którzy mając dóbr pod dostatkiem, wymigi­wali się przed rolą sędziego, aby w razie niepowodzenia nie wy­stawić .własnych pięt pod kije. Do utrzymania bolesnej tradycji niemało przyczynili się także dostojnicy pałacowi, wielmożowie poszukujący męskiej rozrywki i mocnych wrażeń, jakich dostar­czało pobieranie cięgów przez nieszczęsnych sędziów.

Tak było i tym razem w Chiwie...

Hodża Nasreddin przerwał przydługą opowieść i sięgnął po piałkę. Sąsiad usłużny natychmiast do bezuchej filiżanki nalał wrzą­cego jak dno piekieł kok-czaju. Zgromadzeni w czajchanie wie­śniacy czekali cierpliwie, aż gawędziarz pokona dokuczliwą su­chość gardła.

Jedynie młody czaban owiec karakułowych, Rasuł Rachmanbek, chłopiec o sercu szczerym, choć z ducha pędziwiatr i świstun, nie wytrzymał. Spalany od wewnątrz ciekawością, zagadnął mędrca:

- Derwisz przejezdny opowiadał przed dwoma dniami, że tego roku niewolnice były wyjątkowo piękne, a sznury misterne, przez co sędziowie nie mieli łatwego zadania. Niejeden otrzymał bolesną nagrodę. Zapewne, czcigodny wędrowcze, wiesz coś więcej o turnieju niewolnic?

Hodża skinął głową.

- To prawda, głupota i przesądy władców zawsze odbijają się na losie poddanych. Czas sędziowania rozpoczął się od dnia, w którym chan Chorezmu obchodził swoje kolejno urodziny. Od tego momentu, każdego kolejnego dnia, stawały w szranki dwie niewolnice, przedkładając Szatańskim Sędziom do oceny owoce swego trudu. Pokonana odpadała z dalszej konkurencji, a zwycięzczynię oczekiwało porównanie z inną niewolnicą, zwycięzczynią pary dnia następnego. Eliminacje trwały codziennie, ciągnęły się jak wyboista droga przed oślepionym wielbłądem. A wszyst­ko dlatego, że w ciągu jednego dnia wolno było ocenić sznury tylko dwu niewolnic. Sędziowie nie potrafiący określić jednozna­cznie przedstawionej pracy otrzymywali w nagrodę po dwadzie­ścia pałek na gołe pięty, po czym zostawali zastąpieni przez sę­dziów oczekujących swojej kolejności.

Hodża przełknął kilka łyków herbaty i ciągnął dalej:

- Po wielu dniach z czterdziestu niewolnic haremu, dziewcząt czerkieskich, hinduskich, ormiańskich, tureckich i perskich, które zaczęły pleść psie liny przed rokiem, do ostatecznej próby do­tarły dwie najlepsze: Turczynka Zulejka oraz Czerkieska Fatima. W jej osobie niejako odnowił się początek legendy. Kto wie, może właśnie dlatego długo trwały obrady Szatańskich Sędziów w za­mkniętej komnacie? Potężne hałasy i niezwyczajne okrzyki, wy­dostające się bez ustanku z sali, wskazywały na gorączkę obrad. Wreszcie komplet sędziowski w powykrzywianych turbanach i chałatach sfatygowanych w dyskusji pojawił się na dziedzińcu. Z podbitymi oczami i pokiereszowanymi gębami sędziowie kro­czyli dumnie, niczym po zwycięsko stoczonej batalii. Tutaj wobec oczekującego niecierpliwie tłumu ogłosili wyrok. Tą, która w tym roku odsunęła chorobę od osoby Panującego, jest Fatima. Czerkiesce więc przypadły wartościowe nagrody: złote kolczyki, dia­dem oraz siedemnaście sukien wyszywanych srebrem i perłami.

- I tyle czasu przesiedziałeś w Chiwie? - Rasuł Rachmanbek nie pozwolił Hodży odetchnąć. - Wędrowcze, czy stolica Chorezmu to piękne miasto? Niestety, los nie pozwolił mi jeszcze prze­kroczyć bram grodu.

- Nie pierwszy raz przebywałem w Chiwie, młodzieńcze. Gro­dzie cudownych medres, minaretów, pałaców i nędznych lepianek; grodzie chana, dostojników pałacowych, sędziów, kupców, a tak­że ludzi uczciwych - odpowiedział afandi. - Tym razem stra­wiłem w Chiwie tyle dni, ile Szatańscy Sędziowie potrzebowali ich na podejmowanie trudnych decyzji. Od pierwszego do ostat­niego konkursu psich linek. Potem wyruszyłem w drogę, której na później odłożyć nie mogłem.

Rozwijając wątek opowieści, gęsto przetykany odpowiedziami lin rzucane pytania, Hodża Nasreddin ani na moment nie spuszczał z oka przedziwnie zachowującego się imama. Sługa islamu w białej czałmie i niemiłosiernie zakurzonym chałacie przed dwie­ma godzinami przybył do czajchany odświeżyć się, ugasić prag­nienie, a chyba i przenocować. Tymczasem imam, jak i inni siedzący ze skrzyżowanymi nogami, zamiast popijać swój kok-czaj, w tajemniczy sposób, prawie niedostrzegalnie przesuwał się w kie­runku rozprawiających. Pomaleńku, pracowicie wycierając cha­łatem klepisko, co chwilę przestawiał dzbanek z wystygłą herbatą. Dopiero kiedy ocknął się naprzeciwko Hodży, zagadnął wy­zywająco:

- Nikogo tutaj nie słychać, tylko ciebie, mądralo wędrowny. Mędrkujesz, mielesz nieustannie ozorem, jakbyś zjadł co najmniej siedemnaście języków ludzi uczonych albo filozofów. Bez ustanku kpisz sobie z dostojnych wielmożów i zwyczajów panujących w pałacu wielkiego chana Chorezmu. Powiedz mi, człowie­ku gadający na podobieństwo jarmarcznej papugi, kim ty właści­wie jesteś?

Hodża Nasreddin z tonu słów wypowiedzianych zorientował się błyskawicznie, kogo los postawił mu na drodze. Nie imam duchowny, lecz wysoki urzędnik państwowy siedział przed nim w przebraniu. Odparł więc:

- Trafiłeś w sam środek tarczy, o szlachetny. Ludzie powiadają, że jestem teraz filozofem.

Brudna od kurzu twarz wykrzywiła się złośliwie.

- A czy jest jakaś różnica między filozofem a próżniakiem, durniem żyjącym na rachunek innych?

Hodża spojrzał na siedzącego naprzeciwko i odpowiedział spo­kojnie:

- Niewielka, o szlachetny. W tej chwili dzieli ich jedynie tacą z herbatą.

Dechkanie przysłuchujący się uważnie narodzinom sprzeczki wybuchnęli gwałtownie śmiechem. Imam siedzący na piętach przed mędrcem podskoczył do góry z wściekłością, ale się nie odezwał. Nie zwracając najmniejszej uwagi na przebierańca, Hodża Nasreddin ciągnął dalej:

- “W wymionach krowy wysycha mleko, psują się w gnieź­dzie jaja pod kurą, gdy władca schodzi z drogi sprawiedliwej". Tak powiedział wielki poeta tych ziem, Firdausi. Ja dodam tylko od siebie, iż dobrze się stało, że krowy i kury nie czytają wiel­kich poetów. Bo o smaku mleka i jajek dawno byśmy musieli zapomnieć.

Tego już było fałszywemu imamowi za wiele. Zerwał się na równe nogi i wrzasnął:

- Nasz chan sprawiedliwy, oby żył wiecznie, postąpiłby z tobą rozsądniej niż sam Czyngis-chan. Nie zwyczajny ołów, jakiego używał wódz Mongołów, lecz roztopione srebro kazałby ci wlać w oczy i w uszy, i w gardło, abyś nie mógł dłużej rozsiewać po kraju podobnych bluźnierstw. Twój jęzor gorszy jest od czarnej ospy. Poczekaj, włóczęgo, niech cię dostaną strażnicy w swoje rę­ce. Nie licz wówczas na łaskę władcy.

Hodża roześmiał się:

- Nie jestem jeszcze w rękach twojego chana, o świątobliwy. Zresztą, nawet gdyby wsadził mnie w kocioł i zalał wrzątkiem srebra czy ołowiu, to przecież i tak wszystkim oczu i ust nie zamknie, całego narodu zniszczyć nie zdoła. Nie tacy, jak on, usi­łowali strącić pracowite plemiona, koczujące i osiadłe, z powie­rzchni tego świata. Czyngis-chan ognistymi rakietami i armatami burzył twierdze obronne i miasta niewinne. Z jego woli setki tysięcy głów spadało przy byle okazji, a rozpalony ołów lany w gardła nie był wcale najgorszym z wyroków śmierci. Armie mongolskie były tak liczne, jak mrowiska i chmary szarańczy. I równie żarłoczne, bezwzględne. Także Timur - zwany przez wielu “Żelaznym Kulasem" - z ludzkich czerepów, ściętych po zdobyciu opornych miast, kazał sypać niebosiężne piramidy. I co? Marny proch nie ostał się ze zwycięzców świata, a narody prze­trwały najgorsze, wydźwignęły się z klęsk, zagoiły rany. Plemię ludzkie, które przeżyło władzę ciemięzców najezdnych i rodzi­mych, przetrzyma także panowanie krwawego chana Chorezmu. Wiedziałbyś o tym, gdybyś nie był głupi, jak barani kurdiuk.

Urzędnik chanowy zsiniał ze złości, upodobniając się z barwy do fioletowego chałatu imania, w jaki oblekł się na czas dyskre­tnej wędrówki. Gdyby nie obawa o własne kości, już dawno uchwyciłby za kark zuchwalca. Z rozkoszą kazałby wyrwać mu język i cisnąć psom na pożarcie. Jednakże nieznajomy mądrala utoczony był tłumem ludzi prostych, ubogich, zbrojnych w groźne metalowe ketmenie. Wieśniacy, zdecydowani stanąć w obronie śmiałka, puściliby zapewne w ruch ciężkie motyki. Na żadną po­moc nie mógłby wtedy liczyć. Próżno przecież spodziewać się oddziału sarbazów w czajchanie leżącej przy rzadko uczęszczanym szlaku pośrodku Czerwonych Piasków. Wobec takich przeciwności losu naczelnik straży chanowej - bo on to właśnie w bezpiecznym przebraniu podążał z tajemną misją - zdecydował się wycofać ze sprzeczki. Mamrocząc pod nosem jakoweś mało zrozumiałe wyrazy, skierował się do sąsiedniej izby, aby przygotować sobie nocleg.

Dopiero kiedy chrapanie zza ściany zabrzmiało w tonach naturalnych, a czterech młodych wieśniaków z ketmeniami w dłoniach gwarantowało, że imam śpi i nie opuści swego legowiska za wcześnie, sędziwy aksakał Ibrachim Ramazanbaj skłonił głowę przed Hodżą Nasreddinem.

- Błagamy cię, przyjacielu, abyś poszedł z nami. Przenocuje­my ciebie i twego osła w naszym kiszłaku. W dalszą drogę wy­ruszysz dopiero wtedy, gdy po niegodziwcu wiatr ślady zamiecie.

Hodża dźwignął się z ziemi. Nie wypadało odrzucać gościnności ludzi serdecznych. Chęć dalszej rozmowy z nowymi przyjaciółmi, a nie obawa przed zemstą przebierańca, kierowała go do wioski ukrytej pośród pustynnych barchanów.

Wkrótce czajchana zamarła. Zamilkły nawet cykady wydzwa­niające wieczorem w okolicznych krzakach. Pochrapywanie fał­szywego imama nie było w stanie zmącić nocnego spokoju. Gro­mada wieśniaków otaczającą mędrca rozpłynęła się w mroku. Gwiazdy i niewidoczna ścieżka wiodły ją bezpiecznie.


*


Cierpliwy i na arbie dopędzi zająca. Myśleć potrafiący z pe­wnością znacznie szybciej dogna odpowiedź wspólną na obydwa pytania: ile razy Szatańscy Sędziowie oceniali owoc pracy nie­wolnic haremowych, ile dni Hodża Nasreddin przebywał wówczas w Chiwie?



PUŁAPKA SZEJKA PUKHTUNÓW


Opowieść czwarta o ziarnach fasoli

ukrytych we wnętrzu jajek

przez zachłannego przywódcę plemienia

koczowników i o cudownej wskazówce

czarnobrewej hurysy


Czarki chłodnego ajranu czerpanego z glinianych dzbanów krą­żyły bezustannie w ludzkim mrowisku wypełniającym herbaciar­nię po brzegi. Właściciel czajchany, Temudżyn, stary doświadczo­ny czajczi, zmęczony roznoszeniem coraz to nowych naczyń z na­pojem, odetchnął głośno z ulgą, gdy w progu herbaciarni pojawił się Hodża Nasreddin oczekiwany niecierpliwie przez wszystkich. zgodnie z obietnicą złożoną przyjaciołom w dniu wczorajszym afandi przyszedł, aby w gronie ludzi prostych na nowo snuć przędzę zagadkowych opowieści. Barwny tłum poganiaczy wielbłądów, woziwodów, pomocników kupieckich i ubogich rzemieślni­ków rozstąpił się, po czym zwarł ciasno wokół mędrca. Ciszę oczekiwania naruszało jedynie sapanie umęczonego Temudżyna.

- Człowiek jest dla człowieka najlepszym lekarstwem - roz­począł wolno mędrzec bucharski, zaraz jednak przerwał, zamyślił się i dorzucił po chwili: - ale bywa też i trucizną. Dzisiaj przeto opowiem wam, czcigodni, o ludziach dobrych i złych, na­potkanych przed kilkunastu laty w odległej krainie Afganów.

W tym czasie wędrowałem pod przybranym nazwiskiem i zmienionym strojem, aby uniknąć zemsty jednego z okrutnych wezyrów Damaszku, czyhającego od dawna na mą głowę. Pewne­go popołudnia, kiedy uboga karawana, złożona z czterech chudych wielbłądów i wynędzniałego osła, przedzierała się poprzez tereny zamieszkane przez wojownicze plemiona ludzi nazywających się Pukhtunami, dopędziło nas dziesięciu jeźdźców. Złorzecząc i po­trząsając bronią, zawrócili mnie i zwierzęta z obranej drogi. Mu­siałem udać się z napastnikami do wioski, gdzie miał nas oczeki­wać naczelnik plemienia. Z groźnych okrzyków, jakie wznosili, domyśliłem się, że to nie tradycyjne prawa gościnności nakazy­wały jeźdźcom wyjechać mi na spotkanie. Wszelką przyczyną nadciągającego nieszczęścia wydawał się być badał.

Pora najwyższa, o czcigodni, abym wyjaśnił, iż Pukhtunowie rządzili się od stuleci własnym Pukhtunwali - bo takie właśnie miano nosił ich plemienny kodeks postępowania - w którym obok obowiązku udzielania gościnności i zapewnienia obrony każdemu proszącemu o to człowiekowi, istotnym przykazaniem był ów badał. Badał, czyli prawo krwawej zemsty za doznaną znie­wagę lub krzywdę, obowiązek odwetu za wszelką, choćby naj­wyższą cenę.

Rozmyślanie nad niewesołą przyszłością skróciło wydatnie czas uciążliwej jazdy po piaszczystych barchanach. Nawet nie spostrzegłem, gdy tuż przed zmierzchem dotarliśmy wreszcie na miejsce przeznaczenia.

W wiosce pustynnej, przed okazałą lepianką szejka, zgroma­dził się tłum mężczyzn oczekujący nas w złowrogim milczeniu. Ponad ciżbę wyrastał wysoki siwobrody starzec, wysuszony ni­czym pień saksaułu późną jesienią. Na widok nadjeżdżających drągal wycelował palec w moim kierunku i wrzasnął na całe gardło:

- To ten, poznaję go.

- Tak, to ja. Ale ja cię nie poznaję. Nigdy ciebie nie widzia­łem, o siwobrody - odpowiedziałem uprzejmie.

Pień saksaułu ryknął ponownie:

- Zamilcz. Tyś zgładził Salala, przebywającego pod moją opie­ką? Za przestępstwo odpowiesz głową, nędzniku.

Musiałem protestować. Zresztą, zgodnie z prawdą.

- Ja? Nie znam cię, nie znałem także Salala, o którym mó­wisz. Po cóż więc miałbym nastawać na życie nieznajomego? Błędne są twoje słowa, starcze.

Szejk, bo nim okazał się ów suchy staruch, jak gdyby tylko, oczekiwał na słowa zaprzeczenia. Podskoczył z wściekłością młócąc powietrze rękoma.

- Co? Śmiesz jeszcze zaprzeczać? Wypierasz się, synu tchó­rzliwego szakala?! - krzyczał. - Przeczekasz pod strażą do ju­tra, a rankiem zmusimy cię do ujawnienia prawdy. Jajko wskaże winnego. Zobaczymy, inaczej będziesz śpiewać, gdy wyciągniesz czarną fasolę,

Jajko? Czarna fasola?

Wysłuchiwałem niejednokrotnie przewodników karawan opo­wiadających przy ognisku o zwyczajach ludów koczowniczych, słyszałem też kiedyś o barbarzyńskich próbach jajka i fasoli, praktykowanych wśród niektórych plemion. Czyżby o te właśnie niecne praktyki chodziło staruchowi?

- Wskażesz jajko, a przekonamy się, czy słowa twoje były prawdziwe - warknął siwobrody zacierając dłonie. Na koniec rozkazał zbirom: - Teraz odprowadźcie jeńca do starego maga­zynu i dobrze pilnujcie, by nie uciekł. Nie chcę, ażeby wilki pu­stynne stały się jego sędziami.

Obwieszony kindżałami, przepasany łukiem, z kołczanem peł­nym strzał i dwiema szablami u barwnego pasa szejk wyglądał, jakby to nie człowiek, lecz cała zbrojownia plemienna stanęła na czele rozgniewanego tłumu.

Począłem szczerze żałować, iż nie usłuchałem dobrych rad ludzi przezornych, ostrzegających przed wędrówką poprzez niebez­pieczne tereny Pukhtunów.

Jedna myśl natrętnie tłukła mi się po głowie: czemu staruch oskarżał mnie o popełnienie przestępstwa? Musiał mieć w tym jakiś cel. Wreszcie pojąłem przyczynę. Szejkowi chodziło o cztery wielbłądy, osła i skromny dobytek ukryty w kilku koszach. zgodnie z prawem Pukhtunwali majątek straconego przechodził na własność mściciela. Ponieważ przeklęte prawo pozwalało mścić nie tylko rodzinę, ale nawet obcych, którzy poprosili o opiekę, było oczywiste, że podstępnemu szejkowi nigdy nie zabraknie i pretekstów do grabieży mienia ludzi zapuszczających się nierozważnie na tereny podległe Pukhtunom.

Z ust gadatliwego strażnika usłyszałem potwierdzenie moich przypuszczeń. Nie byłem pierwszą ofiarą sędziwego szejka. Wielu już wpadło w krwawe ręce zbira i nikt z oskarżonych o zbrodnie nie wyniósł głowy na własnych nogach poza ogrodzenie glinianej nioski. Tak za każdym razem fatum mamiło nieszczęsnych, iż w końcu wszyscy wyciągali losy nadziewane okrutnym wyrokiem.

Po pewnym czasie wartownik znudził się brakiem dostateczne­go - jak osądził - zainteresowania z mej strony sprawami, które miały się rozegrać nazajutrz rano. Zaniechał słów. Z rozgada­nego stał się raptownie senny. Momentalnie począł zapadać w drzemkę. Głowa opadała mu uparcie na piersi, dźwigał ją coraz wolniej i coraz niżej...

Wtem za glinianym duwałem coś się poruszyło. Przetarłem oczy i spojrzałem. W pierwszej chwili nie zauważyłem nic szcze­gólnego. Czyżby lęk zalepił mi już oczy plastrem kurzej ślepoty? Wytężyłem wzrok. I wtedy za narożnikiem muru dostrzegłem jakąś dziewczynę. Nieznajoma przystanęła z boku tak, aby nie ujrzał jej wartownik, strzegący mej wolności. Piękna czarnooka hurysa o strzelistej kibici cyprysu w głębokim milczeniu wpatrywała się we mnie nieustannie, otwierając raz jedno, a raz dru­gie oko.

Obraz wydawał się być tak niezwykły, iż ponownie przetarłem powieki. Spojrzałem uważnie. Nie, dziewczyna nie zniknęła. Istniała nadal. Teraz widziałem wyraźnie, że hurysa nie miała zeza, nie było więc potrzeby, aby skrywała oczy na przemian. A jednak w dalszym ciągu ukazywał mi się co chwilę błyszczący węgiel prawej, to znów lewej źrenicy.

Wierzcie mi, o czcigodni, nie pierwszy raz młoda kobieta wpa­trywała się we mnie uparcie. Ale nie zdarzyło się jeszcze, ażeby czyniła to w podobnie złowrogich okolicznościach. I w sposób równie przedziwny. O nie, czcigodni, nie było to zwyczajne mruganie zalotnicy. Zwłaszcza że nie tyle namiętność wyzierała z jej olbrzymich oczu, co smętek, litość i jakaś żałość nieodgadniona.

Nagle mój anioł stróż poruszył się, mamrocząc coś w półśnie. Upuszczona szabla zadzwoniła o korzeń. Dziewczyna momentalnie zniknęła w mroku.

Noc wiekiem się wydaje, gdy sen nie przybywa. Gdzież jednak było myśleć o śnie człowiekowi przykutemu za nogi do pala? Czułem w głębi duszy, że dziewczyna chciała przyjść mi z pomo­cą. Tylko jak odgadnąć, co miała oznaczać tajemnicza sygnaliza­cja oczu?

Musiałem zdobyć się na spokój. Gorączka nigdy nie była naj­lepszym sprzymierzeńcem w sztuce rozumowania. A tutaj trzeba wszystko rozważyć po kolei. Przede wszystkim, na czym mi naj­bardziej zależało? Oczywiście na uniesieniu cało głowy. Nic innego - przynajmniej w najbliższym czasie - nie wchodziło w rachubę. A więc znaki czarnobrewej hurysy niechybnie musia­ły dotyczyć sposobu ocalenia życia...

Może dziewczyna chciała podpowiedzieć mi, które jajko powi­nienem wybrać nazajutrz rano. Hm, to po cóż otwierałaby na przemian obydwoje oczu? Gdyby otwierała tylko prawe, powinie­nem zapewne sięgnąć po fasolę znajdującą się w jajku po prawej ręce. Gdyby otwierała tylko lewe, miałbym prawo przypuszczać, iż należało wybrać jajko leżące z lewej strony. Zaraz, zaraz, a je­śli czarnobrewa pragnęła uprzedzić mnie, że... O łotry, zbrodnia­rze nieskończeni, oby im rzep w każdym miejscu zamiast włosów wyrósł. Teraz dopiero pojąłem, dlaczego nikt z nieszczęsnych ludzi wpadłych w ręce łotrów, nie potrafił wyciągnąć jajka z czerwoną fasolą. Albowiem nie można wyciągnąć z jajka tego, czego tam nigdy nie było.

Czerwone nasienie wyrosło jedynie na języku szejka. Natomiast zarówno w jednym, jak i w drugim jajku znajdowała się fasola czarna. Ależ tak, z pewnością nie myliłem się. Tajemnicza nieznajoma starała się uprzedzić mnie znakami oczu o takiej właśnie pułapce.

Poczułem się pewniej. Wiedziałem już, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad moją głową. Pozostało tylko znaleźć sposób, który przekreśliłby plany podstępnego szejka. Brak obiadu, a teraz wieczerzy zaostrzył bystrość umysłu, przyspieszył bieg myśli odręcznej. Na powagę sytuacji nie zwracały jedynie uwagi puste kiszki, rozpoczynając głośną muzykę głodu niezbyt miłą dla ucha właściciela orkiestry.

Co robić dalej? Myślałem intensywnie. Najlepiej byłoby wymienić złowieszcze jajko na inne. Ale skąd dostać ziarno czerwonej fasoli, nóż i ugotowane jajko? Poza tym musiałbym być zręcz­ni sztukmistrzem lub zgoła czarnoksiężnikiem, ażeby niepostrzeżenie zamienić jajka na oczach wszystkich przypatrujących się wyrokowi losu.

Na oczach wszystkich? Ej, coś mi się tutaj nie zgadzało. Przecież gdyby cała wieś wiedziała o podstępie, zbyteczne byłoby urządzanie widowiska. Zginąłbym bez sądu, jajek i fasoli. Najwi­erniej szejk działał w tajemnicy przed resztą mieszkańców wioski. Zachowywanie pozorów sprawiedliwego postępowania musiało oznaczać, iż zbrodnicze postępki powstawały jedynie w gronie rodzinnym przywódcy plemienia.

Może wobec tego po wyciągnięciu losu powinienem zażądać otworzenia także i drugiego jajka, aby zdemaskować niecny proceder? Nie, taka gra byłaby zbyt niebezpieczna. Pod pozorem obelgi staruch niechybnie odpowiedziałby mi ostrzem swojej szabli.

Trzeba szukać innego zejścia z krawędzi przepaści. Gorączkowo przetrząsałem zakamarki mózgu w poszukiwaniu zbawczego po­mysłu. Aż wreszcie znalazłem. Natrafiłem na fortel - jak mi się wydawało - gwarantujący całkowite bezpieczeństwo głowie. Te­raz spokojnie mogłem oczekiwać świtu. O, już ja spłatam figla zbrodniczemu szejkowi i jego synalkom. Przekonają się, że Hodża Nasreddin nie jest kukłą pustogłową, pozwalającą się bezkarnie obłupić z żywota i dobytku. Udowodnię okrutnym zbójom, że potrafię wyciągnąć jajko z czerwoną fasolą, nawet jeśli jej tam nigdy nie było. Udowodnię to, choćbym miał głowę postradać.

Zaraz, zaraz, a dlaczego miałbym ją stracić? Jeżeli uda się wy­ciągnąć jajko z czerwonym nasieniem, szejk najprawdopodobniej będzie musiał mnie wypuścić, nie chcąc, aby jego szachrajstwa ujrzały światło dzienne. Takie rozsupłanie węzła kłopotów wyda­wało się niezwykle logiczne...

Uspokojony dotrwałem poranka. Świt pojawił się w towarzy­stwie dwóch drągali uzbrojonych po zęby.

Ruszyliśmy.

Po drodze rozglądałem się za tą, której zawdzięczałem ostrze­żenie. W pewnej chwili dostrzegłem niezwykłą dziewczynę. Migdałowooka stała w cieniu jednej z lepianek i spoglądała w moją stronę. Kiedy nasz wzrok skrzyżował się, szybko przymknąłem raz jedno, potem drugie oko. Zrozumiała widocznie, iż odkryłem tajemnicę naczelnika plemienia, bo uśmiechnęła się smutno i zniknęła w drzwiach chaty.

Tłum starców, dojrzałych mężczyzn i wyrostków z kozim mle­kiem pod nosem oczekiwał w napięciu na widowisko. Wypchnięto mnie na środek niewielkiego placu. Otoczony zewsząd przez zbroj­nych Pukhtunów znalazłem się przed szejkiem, u którego stóp spoczywała taca nakryta zieloną chustą.

- Przyznaj się, włóczęgo bez sumienia, a pytam po raz ostatni, czy tyś zabił Salala, pozostającego pod moją opieką? - zapytał sędziwy przywódca plemienia.

Odpowiedziałem, starając się, aby głos mój zabrzmiał szczerze i przekonywająco:

- Ja? Klnę się na własną brodę, że nikogo jeszcze nie po­zbawiłem uciech tego świata.

Siwobrody skrzywił się, spojrzał na mnie niczym na rozdeptaną jaszczurkę. Mężczyźni zgromadzeni wokoło jak na komendę wy­dęli pogardliwie wargi.

Źle. Dopiero teraz pojąłem, że Pukhtunowie, sami będąc wo­jownikami nie znającymi uczucia strachu, gardzili ludźmi o zajęczych sercach. Należało jak najszybciej podreperować nadszar­pniętą opinię.

- Chciałem powiedzieć, że źle mnie zrozumieliście, o szlachet­ni - dodałem pospiesznie. - Nie zabiłem jeszcze nikogo w tych stronach. Nie mogłem więc pozbawić życia Salala. W okolicach Dżelalabadu jestem wszakże tylko przejazdem. O, w Bagdadzie albo w Damaszku to zupełnie co innego. Tam musiałbyś, dostojny naczelniku, wynająć znakomitego rachmistrza, który straciłby wiele godzin, zanim udałoby mu się obliczyć wszystkich, jacy zgi­nęli z mej ręki.

Tym razem szejk spojrzał na mnie z cieniem zainteresowania. Niestety, był to objaw sympatii z gatunku tych, jakie żywi kocur do schwytanej myszy.

- Wysłuchaliśmy cierpliwie słów włóczęgi, a teraz przekona­my się, co los ma nam do powiedzenia - warknął siwowłosy se­nior zbójców i skinął na jednego z synów. - Machmud, zdejmij nakrycie.

Machmud ściągnął zieloną chustę. U stóp szejka na miedzianej tacy leżały dwa kurze owoce: niewielkie jajka ugotowane na twardo, obrane ze skorupek. Musiałem dobrze wytężyć wzrok, aby dostrzec na białku ledwie widoczne, delikatne ślady cięć. Bar­wy ziaren fasoli ukrytych wewnątrz można się było jedynie do­myślić. Nawet najmniejszy cień nie prześwitywał przez biel białka.

- Przekonamy się zaraz, czy mówiłeś prawdę, pustynny po­wsinogo. Los jest najbardziej sprawiedliwym sędzią. Wybieraj zatem - przemówił uroczyście naczelnik plemienia celując pal­cem w tacę. - Ale pamiętaj, jajko dotknięte przez ciebie będzie jajkiem wybranym. Dopiero po dotknięciu będzie ci wolno zaj­rzeć do wnętrza. Na które z dwóch jajek stawiasz swój marny żywot? Sam decyduj.

Otaczający nas Pukhtunowie z ciekawością wyciągnęli szyje i znieruchomieli tak z wielkiej emocji i napięcia, upodabniając się do cudacznych zwierząt nazywanych w dalekich krajach żyra­fami.

Bez zbytniego ociągania się ująłem pierwsze z brzegu jajko.

- To wybrałem, o siwobrody.

I już po chwili stało się jasne, że wbrew knowaniom okrutnego starucha wyciągnąłem los szczęśliwy burząc dotychczasowe tra­dycje. Ten uczynek i kilka moich słów przekreśliły krwawe za­mysły naczelnika plemienia.

Staruch musiał przyznać się do porażki.

- Szczęście kieruje twe kroki w dogodnym dla ciebie kierun­ku - rzekł głosem zaprawionym wściekłością, ale i nutą źle ma­skowanego podziwu. - Jesteś niezmiernie przebiegłym człowie­kiem, wędrowcze. Zwracam ci wolność i zwierzęta. Ruszaj przeto w dalszą drogę.

Sprawdziły się przewidywania. Okrutny staruch w obliczu ca­łego plemienia wolał nie ujawniać swych plugawych matactw. Strategia oparta na tej wierze wydała pierwsze owoce. Niebezpie­czeństwo odsunęło się na pewien czas od mej głowy.

Powiadam “na pewien czas", o czcigodni, bo jeśli rzecz całą dobrze rozważyć, nietrudno było dojść do przekonania, że sędzi­wy szejk nie daruje doznanego zawodu, nie przepuści wymykają­cej się z rąk okazji. Z pewnością ustawi gdzieś na drodze zasadz­kę złożoną z siedmiu synalków, drabów różniących się odeń jedy­nie wiekiem. I tam, nie szukając już lichych pretekstów, zgładzi kolejnego ,,mordercę", aby wreszcie zawładnąć jego dobytkiem.

Pytanie, jakie siwobrody zadał, zanim zdołałem się oddalić, wy­dawało się tylko potwierdzać dotychczasowe przypuszczenia;:

- Dokąd zamierzasz udać się teraz, mędrcze wędrujący? Do Bagdadu? A może Damaszku?

- Do Peszawaru, o siwobrody. Muszę tam odebrać dług i na­leżną mi część ze sprzedaży ojcowizny. Potem powrócę do rodzin­nego domu i zaprzestanę zbytecznych podróży. Nie warto kusić losu, gdy droga wiedzie wśród różnych ludzi. Nie zawsze dobrych i szlachetnych.

Staruch przełknął głośno pigułkę aluzji. Jak gdyby nigdy nic ciągnął dalej:

- Gdzie byś nie pojechał, los twój polezie za twym śladem. Strzeż się przeto złych ludzi w każdej okolicy, wędrowcze. A mo­że... może życzysz sobie, abym dla bezpieczeństwa przydzielił ci ochronę z moich synków? To doskonali wojownicy, zręczni we władaniu szablą i arkanem.

- Dzięki za najlepsze chęci, o siwobrody, lecz nie sądzę, by warto było zbytecznie trudzić ludzi - odpowiedziałem czym prędzej. - Wierzę, że sprawiedliwy los w dalszym ciągu będzie czuwać nad ubogą karawaną. Pozwól mi samemu ruszyć w dalszą drogę...

Jak powiedziałem, tak uczyniłem. Po załadowaniu bagaży, nie zwlekając już ani minuty w obawie, ażeby nie poddano mnie jakiemuś nowemu egzaminowi, wyruszyłem na południe, w kierunku Peszawaru. Naturalnie, wcale nie miałem zamiaru jechać do stolicy sułtanatu Afganów. Przystanąłem, gdy tylko lepianki plemienia okryły się za piaszczystymi barchanami. Tam przywiązałem pęki zeschniętego saksaułu na długich postronkach do wielbłądzich ogonów, aby zamiatały za sobą ślady, po czym gwał­townie skręciłem na wschód i poganiając zwierzęta oddaliłem się jak najszybciej od miejsc zadżumionych zarazą zbójeckiej rodziny.

Udało się. Odjechałem unikając zasadzek i groźnych pogoni. Ale to jeszcze nie wszystko, czcigodni. Czy potraficie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy na pierwszym postoju, w bezpiecznej odległości od siedliska Pukhtunów, w koszu uczepionym wielbłądziego garbu odkryłem miłą sercu niespodziankę. Czy do­myślacie się, o czcigodni, co zawierał brzuch mego kosza? Uhum, v Istocie. W ciemnościach skrzyni ujrzałem znajome, mrugające na przemian oczy. To hurysa, której zawdzięczałem życie, zakra­da się niespostrzeżenie do największego z koszy. W taki oto sposób, nic o tym nie wiedząc, stałem się sprawcą porwania czarnookiej dziewczyny. Wkrótce potem Guldżachon - bo ona to była - została moją żoną. Znacie ją wszyscy, może więc potwierdzić prawdziwość opowieści.

Zaledwie Hodża Nasreddin zamilkł, podniosła się wrzawa protestów. . - Co? Guldżachon? Małżonka twoja, afandi? Jeśli ta historia jest równie prawdziwa, jak czar jej wdzięków, które nam tutaj opisywałeś, to jesteś, Hodżo, ojcem największych łgarzy w ca­łym muzułmańskim świecie.

- Prawdę powiedziałem, o czcigodni. Guldżachon jest ową hurysą Pukhtunów. Zważcie jednak, iż od tamtego wydarzenia mi­nęło czasu niemało. Działo się to wszakże przed wielu już laty - westchnął smętnie Nasreddin.

Przysłuchujący się dotychczas słowom mędrca w milczeniu bo­gaty kupiec Bałtaj Nurułła nie wytrzymał. Poderwał się z mindera i natarł gwałtownie na Hodżę:

- Nie pojmuję zagadki opowiedzianej, afandi. A może ślina kłamstwa wyciekła ci przez zęby? Słuchałem uważnie. Powiedzia­łeś, iż w obydwu jajkach znajdowały się ziarna czarnej fasoli.

W jaki więc sposób ocaliłeś głowę? Wytłumacz nam, jeśli potra­fisz.

- Zwyczajnie, czcigodny Nurułło. Najzwyczajniej w świecie. Mówiłem przecież, głód zaostrzył bieg moich myśli i podsunął od­powiednie rozwiązanie. Ponieważ na cudowne uczynki było już za późno, musiałem sięgnąć ręką po pierwsze z brzegu jajko. I co powiesz? Moje zamysły nie zawiodły, udało się. Nie poszczę­ściło, lecz udało. Udało, pojmujesz? No i właśnie dlatego szejk rozbójników zwrócił mi wolność i dobytek - objaśnił uczenie mędrzec i zamilkł.

W ciszy, jaka po słowach afandiego zapanowała w czajchanie, słychać było nieomal trzeszczenie głów od wielkiego wysiłku; głów usiłujących pojąć prawdziwy sens słów Nasreddinowych.

- A czy zgodziłbyś się, zacny Nurułło, abym pił herbatę w czajchanie Temudżyna na twój rachunek dopóty, dopóki ty nie odgadniesz sposobu, który naówczas dopomógł mi wybrnąć z opre­sji? - zagadnął po chwili Hodża Nasreddin. I dodał: - Zważ, o czcigodny, że byłem w znacznie trudniejszej, niźli ty teraz, sy­tuacji. Ty ryzykujesz jedynie herbatę, ja przed laty ryzykowa­łem całością własnego czerepu.

Wobec gromady ubogich poganiaczy wielbłądów i miejskiej mizeroty wypełniających szczelnie czajchanę Temudżyna bogaczowi nie wypadało przyznać się, iż daleki jest od wyłuskania właści­wego jądra z tajemniczej przygody. Ponaglany chichotem ludzi rozumiejących źródło kupieckiego wahania, skąpy Bałtaj Nurułła nie miał innego wyjścia, musiał przystać na warunek mędrca.

I oto, ku niezmiernej uciesze bucharskiej gawiedzi, Hodża-aka już od trzech miesięcy syci pragnienie herbatą spijaną na rachunek zamożnego Nurułły. A kupiec Nurułła myśli nieustannie nad Nasreddinowym przypadkiem ocalenia głowy, zmusza także do rozmyślań swego pierworodnego syna, pisarza wysługującego się kadiemu, człowieka obeznanego bądź co bądź z księgami, i... nic. Wszystko nadaremnie. Mimo że we dwóch uparcie poszukują ścieżki rozwiązania, nie zbliżyli się nawet o arszyn do sedna opowieści.


*


Rozważ, człowieku słuchający słów mędrca, jakim sposobem mógł Hodża-aka ocalić własny czerep? Pomyśl, albowiem prawdą jest, iż w wątku jego opowieści płynie nurt rzetelnego dowcipu, pozwalający zepchnąć na mieliznę głupoty nawet tak szczwanego lisa, jakim był okrutny szejk z afgańskiego plemienia Pukhtunów.



NA POLOWANIU


Opowieść piąta o przepowiedniach

domorosłego astrologa i o dramatycznej

kąpieli Fajzułły Sarsanbaja,

niekoronowanego króla skąpców

bucharskiego emiratu


Szybkimi krokami zbliżał się czas łowów wiosennych. W licz­nych rozlewiskach i trzęsawiskach Zerawszanu zaroiło się od zwierzyny i dzikiego ptactwa. Tym razem, ku najwyższemu zdu­mieniu wielmożów, emir Buchary zaprosił na polowanie także i Hodżę Nasreddina. Nieprzypadkowo. Nie było bowiem kogo py­tać o pogodę podczas długich dni wędrówki oczekujących łowie­cką wyprawę. Wróżbita dworski Muchammad Astrolog - zresztą serdeczny przyjaciel Nasreddina - jeszcze ubiegłej jesieni udał się z bagażem grzechów do Mekki, zaś jego zastępca przepędzo­ny za wróżby niemiłe życzeniom władcy zginął przed miesiącem z pragnienia w piaskach Czerwonej Pustyni. Doświadczenie lat wielu wskazywało palcem przezorności na Hodżę, jako człowieka, który potrafi przewidzieć niejeden los ludzki i niejedno ważkie wydarzenie. Dlaczego więc nie miałby przewidywać zwyczajnej pogody?

O umówionej godzinie na Registanie, Piaszczystym Placu u stóp twierdzy emirowej, zgromadził się orszak przysposobiony do dalekiej drogi. Pośród wyznaczonych osób brakowało tylko Hodży Nasreddina. Zaniepokojony władca pchnął jednego z jeźdźców przybocznych - udajczijów - do domostwa Nasreddinowego z nakazem najwyższego pośpiechu.

Niewiele zdziałał poseł zbrojny. Długo jeszcze czekano na bucharskiego filozofa. Drużyna Kazachów na ognistych argamakach z orłami na rękach uzbrojonych w skórzane rękawice niecierpli­wiła się, skracając czas oczekiwania próbnymi galopami. Wreszcie od strony przesławnego mazaru Czaszma-Ajub pojawił się mę­drzec na swym wiernym kłapouchu z oswojoną wroną na lewym ramieniu. Nadjeżdżającego powitał huragan śmiechu. Także emir ujrzawszy Hodżę Nasreddina z niezwykłym ptakiem nie mógł powstrzymać się od gwałtownego chichotu. Dopiero kiedy ochłonął, zapytał:

- Aj, Hodżo, co to za ptaszysko? Nie masz .chyba zamiaru wyruszyć na polowanie ze zwyczajną wroną?

- A czemuż by nie? - zdziwił się Nasreddin nie zważając na głośne drwiny i wielką uciechę dworaków.

- Kpisz sobie? - emir zmarszczył brwi. - Przecież nawet najmniejsze dziecko w całej Bucharze wie, że czarna karga nigdy nie była i nie może być ptakiem łownym. Birkuta czarnopiór nie zastąpi.

- Och, ona potrafi polować. I to, wierzaj mi, wcale nie najgo­rzej - zapewnił gorąco mędrzec. - Zresztą, znam wrony, które polują lepiej od twoich wytresowanych, szybkolotnych orłów. Ba, co więcej, żyją nie tylko z ptactwa czy zwierząt, ale nawet i z ludzi.

Widząc z twarzy emira, że władca niczego nie pojmuje, Nasreddin wskazał na świtę dworską otaczającą ich ciasno i dorzucił:

- Rozejrzyj się wokoło, panie.

Emir przełknął gorzką pigułkę bez słowa, nie dał niczego po­znać po sobie. Natomiast wielmoże odrzucili szatę wesela, spo­ważnieli. Czy nie nazbyt wiele pozwala sobie przemądrzały filozof? Czyżby nie obawiał się strzały wypuszczonej niezręcznie w czasie łowów?

Tymczasem Hodża Nasreddin, jak gdyby nigdy nic, cisnął kolej­ną uwagę w stronę władcy:

- Widzę, że tym razem polowanie udało się znakomicie, pa­nie. Gratuluję z całego serca.

- Coś ty rozum zgubił na drodze? - żachnął się władca. - Przecież dopiero wyruszamy na łowy, skąd więc możemy wiedzieć, co nas czeka w dalekich stepach?

- Udział wielmożnego Sarsanbaja w polowaniu to więcej niż najlepsza przepowiednia astrologa. To więcej niż pewność, panie. Skąpiec nigdy nie wyruszyłby w podróż męczącą, gdyby u jej kresu nie oczekiwał znacznych korzyści. O, wierzaj mi, panie, Sarsanbaj ma doskonały węch, lepszy od afgańskiego charta. Du­ży zysk wyczuje z każdej odległości - odpowiedział mędrzec ze­zując na ogon orszaku.

Emir podążył za wzrokiem Hodży Nasreddina. Rzeczywiście, na końcu kawalkady jeźdźców, na wspaniałym achaltekińskim ogie­rze, sztywno jakby drągiem podparty, sterczał Fajzułła Sarsan­baj, gość nie widziany od dawna na okresowych polowaniach. Po tych łowach musiał więc spodziewać się wielkich zdobyczy. Naj­widoczniej wieści o niezliczonych ilościach futer włóczących się bezużytecznie po stepie wywabiły chytrusa z luksusowej nory.

Władca emiratu bucharskiego uśmiechnął się. Miał rację Hodża. Wyprawa rozpoczęła się pod szczęśliwym znakiem. Bez wahania skinął na straż przyboczną. Trębacz przyłożył do ust długą złoco­ną trąbę. Nadął policzki.

W powietrzu rozległy się dźwięczne tony sygnału.

Poganiany głosem trąby gigantyczny wąż jeźdźców, jucznych mułów oraz wielbłądów drgnął, po czym z wolna ruszył w pusty­nię.

Jednakże szczęście podróżnych nigdy nie trwa długo. Już po kilku godzinach pogoda zaczęła się psuć. Zerwał się wicher pu­stynny siekący ostrym piaskiem. Na niebie pojawiły się czarne, groźne kłębowiska chmur. Emir, wypełniony przesądami od dzie­cka, zaniepokoił się o losy polowania. Skinął na Hodżę Nasreddina.

- Pora na ciebie, mędrcze. Przypatrz się niebu uważnie i od­powiedz, lunie deszcz czy chmury przeminą nie roniąc łez doku­czliwych?

Hodża wzruszył ramionami.

- Nie wiem, o czcigodny. Nigdy nie studiowałem nauk astrologicznych. Nie znam się na pogodzie ani odrobinę.

Na dostojne czoło wypełzł grymas gniewu.

W tym czasie z odległego pastwiska powracało do kiszłaku stado zwierząt beczących. Nie po raz pierwszy przypadek ratował skórę Nasreddinową.

- Jedź, zapytaj pastucha - nakazał władca. - Możliwe, że on będzie wiedział nieco więcej od ciebie. Chłopi mają swoje sposoby na odgadywanie pogody. Znają doskonale rozmaite sztuczki, ułatwiające przepowiednię.

Woli władcy sprzeciwiać się niezdrowo. Hodża zmusił kłapoucha do szybszego truchtu, podjechał do pastucha kiwającego się na leciwym wielbłądzie i zagadnął:

- Jak sądzisz, młodzieńcze, spadnie dzisiaj deszcz czy obej­dzie się bez niego?

Młody czaban spojrzał z niepokojem na gromadę zbrojnych. Widok orszaku łuczników i orłów na ramionach jeźdźców nakazywał domyślać się celu wyprawy. Pojął, jakiej pogody oczekują od losu ludzie uzbrojeni. Bez słowa odwrócił się w siodle, pod­niósł ogon zwierzęcia garbonośnego, obejrzał go ze wszystkich stron, pogładził i dopiero odparł:

- Idź i powiedz swemu panu, że - jak mogę sądzić po ozna­kach występujących u mojego wielbłąda - wicher rozwieje chmury na cztery strony świata i deszczu nie będzie. Ani jedna kropla nie zrosi dziś ziemi.

Po czym pognał szybko stado, aby oddalić się co rychlej od miejsca nieoczekiwanego spotkania.

Hodża Nasreddin zawrócił osła i powtórzył emirowi słowa pastucha.

- Zwyczajne bydło zna się na pogodzie lepiej od ludzi uczonych, uchodzących za filozofów - zauważył złośliwie władca. - Cóż warte nauki zgłębiane przez lat wiele, jeśli nie przynoszą rady potrzebnej we właściwej chwili? Widziałeś, Hodżo, pastuch raz tylko spojrzał na ogon zwierzęcia i od razu poznał, co nas oczekuje. Ruszamy dalej w drogę, deszczu dzisiaj nie będzie.

Nie ujechali daleko, kilkanaście mil zaledwie, gdy lunęła gwałtowna ulewa. Strugi deszczu leciały tak, że - jak powiadają doświadczeni aksakałowie - można byłoby się po nich wdrapać na księżyc. Wszyscy w mgnieniu oka przesiąknęli wodą do ostatniej nitki. Zziębnięci, drżeli z zimna i wilgoci. W ani jednej dostojnej gębie ząb na ząb nie trafiał...

Emir zdenerwował się i wrzasnął na Hodżę:

- Co to ma znaczyć? Jak śmiałeś wprowadzać nas w błąd? Widzisz przecież, co się dzieje? A mówiłeś, że dzisiaj deszczu nie indzie!

Mędrzec zaprzeczył spokojnie:

- O nie, panie wielki, to nie ja twierdziłem, iż deszcz nie spadnie. O tym wszakże świadczył ogon starego wielbłąda, po­twierdził dzieciuchowaty czaban, a tyś, wielki władca Buchary, uwierzył.

- Co teraz mamy począć? - zapytał emir.

- Moknąć - odpowiedział spokojnie Nasreddin. - Bo cóż in­nego możemy uczynić? Zawsze powinien liczyć się z niepowodze­niami monarcha, u którego astrologiem jest pastuch, a pogodę przepowiada ogon wyliniałego wielbłąda.

Nie było innego wyjścia, przeczekano ulewę pod prowizorycz­nie rozwieszonymi płachtami namiotów. Deszcz minął nagle, jak się pojawił. Przez caluteńką noc przy ogniskach suszono odzież i ekwipunek. Nad ranem kawalkada łowców wyruszyła w dalszą drogę.

Długie godziny i kilometry poczęły znów nawijać się na bęben czasu. Słońce, podnoszące się coraz wyżej, coraz mocniej przypie­kało grzbiety jeźdźców i koni.

Po wielu godzinach uciążliwej wędrówki orszak myśliwskiej pa­sji dotarł nad parów, w którym szalał potok wzdęty wczorajszą ulewą. Skóra cierpła na plecach ludzi patrzących na kłębiący się nurt, powarkujący groźnie.

- Nie wytrzymamy dłużej promieni słońca. I zwierząt naszych szkoda. Pozwól więc, panie wielki, abyśmy przeczekali godziny upału gdzieś w cieniu. Spójrz, tam za parowem wyrosła kępa wiązów liściastych. Palec opatrzności czuwa nad nami. A i woda jest blisko - główny przewodnik skłonił głowę przed władcą, oczekując dostojnej odpowiedzi.

Emir zezwolił.

Poganiani żarem lejącym się z nieba jeźdźcy ruszyli czym prę­dzej w stronę kładki spinającej obydwa brzegi głębokiego parowu.

Rozczarowanie zrodzone na czele orszaku pomknęło w głąb ka­rawany łowieckiej. Kładka nie wyglądała zbyt bezpiecznie. Był to najlichszy mostek ze wszystkich, jakie można spotkać na szla­kach zapomnianych od stuleci. Czyżby znów przyszło im zmoknąć do suchej nitki? Po raz drugi tej samej doby? Przezorność naka­zywała zastanowić się przed wejściem na kładkę. Upał jednak ponaglał. Ponieważ nikt nic mądrzejszego nie wymyślił, jeźdźcy pozsiadali z koni i wielbłądów, po czym pojedynczo zaczęli prze­chodzić ostrożnie po mostku na przeciwległy brzeg i dopiero wte­dy ciągnąc za sznur przeprowadzali tam swoje zwierzęta.

Fajzułła Sarsanbaj nadjechał ostatni, na samym końcu kawal­kady, licząc, że jeśli wszyscy przejdą do mostku, to i on bezpiecznie podąży ich śladem. W obawie, aby wierzchowiec - czterysta czterdzieści drachm czystego srebra - nie zerwał się, przytrzymał go krótko za uzdę i ruszył noga za nogą przed siebie. Nie­stety kładka nadwerężona dźwiganiem tylu osób nie wytrzymała podwójnego ciężaru. W momencie gdy przechodzący znaleźli się, pośrodku zmurszałego mostka, rozległ się potężny trzask i z aryku wystrzeliła w górę fontanna. Grubas znikł pod wodą.

Na trzask pękającej kładki i głośny chlupot część ludzi zawróciła co rychlej i stanęła z boku, przyglądając się bezpłatnemu widowisku. Część czmychnęła od razu do przodu, aby nikt potem nie mógł im zarzucić współwiny w katastrofie. Najmniej liczna część, bo zaledwie z trzech jeźdźców złożona - dwóch staruchów i jednego wyrostka - usiłowała wyciągnąć Sarsanbaja z wody, najwidoczniej wyznając zasadę, że nikczemnik ma szansę zostać jeszcze kiedyś człowiekiem, podczas gdy z topielca może już być tylko topielec.

Jednakże przekleństwa ludzi skrzywdzonych przez lata ciągnę­ły teraz sknerę na dno, zawisły ciężarem u nóg nie znających taj­ników pływania.

- Daj rękę. No, dawajże rękę, póki jeszcze pora! - wołali trzej miłosierni, chcąc go Uratować. Na próżno. Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w takiej chwili nie potrafił przełamać swej natury. Wynurzał się półprzy­tomny, chwytał łyk powietrza i rzężąc znikał znów pod wodą. Nie zwracał najmniejszej uwagi na wysiłki i słowa mężczyzn stojących na brzegu.

W chwili, w której Hodża Nasreddin dobiegł do urwiska, Fajzułła Sarsanbaj wynurzył się już po raz trzeci, by zatrzepotać bezradnie rękami i zniknąć po raz ostatni w głębokiej toni. Nawet w takiej chwili wątpiono, aby bogacz nienawidzący przecież z ca­łej duszy filozofa, sięgnął po żerdź przez niego podaną.

Jakież było zdziwienie wszystkich gapiów, gdy Nasreddin wrza­snął jedno tylko słowo, a oto Sarsanbaj wyciągnął rękę i natych­miast kurczowo ucapił koniec kija. Wspólnym wysiłkiem kilku silnych ramion wydobyto nieprzytomnego kupca z wody i czym prędzej ułożono na brzegu. Gruby Ibrachim z rozpędem usiadł mu na wzdętym brzuchu. Z ust niedoszłego topielca chlusnął strumień wody. Jeden z największych dusigroszy emiratu został ocalony.

Nazajutrz nad ranem na Czerwonych Piaskach rozpoczął się czas męskich emocji - polowanie na lisy. Co chwilę któryś z dru­żyny Kazachów ściągał z głowy orła skórzany kaptur, przesłaniający mu oczy, i drapieżny birkut błyskawicznie podrywał się do lotu. Właściciel ptaka ruszał lekkim kłusem w ślad za drapieżni­kiem. Gdy dogonił orła, ten znajdował się już na ziemi z upolo­waną zdobyczą. Wtedy następowała łowiecka ceremonia wymia­ny towarów. Myśliwy podawał ptakowi przygotowany zawczasu kawałek mięsa, zaś birkut bez oporu oddawał mu swą zdobycz. Tego nawyku Kazachowie uczą orły od najwcześniejszej młodo­ści, niemal od pisklęcia. Dobrze wyszkolony birkut w ciągu se­zonu łowieckiego potrafi upolować sto lisów. Nic przeto dziwnego, że w udanym sezonie na wszystkich bazarach emiratu cena szub lisich spadała na złamanie karku.

Następny dzień był czasem odpoczynku i ucztowania. Nato­miast kolejny - dniem połowów na dzikie ptactwo. Dniem zręcz­ności, w którym należało się wykazać nie tresurą drapieżnego birkuta, lecz umiejętnościami łuczniczymi, bystrym okiem i pewną dłonią.

Orszak myśliwski podzielono na czwórki łowieckie, najstosowniejsze w podchodzeniu czapli, łabędzi i kaczek. Czwórka złożona z emira, pierwszego wezyra, dowódcy straży przybocznej bę­dącego zarazem doskonałym łucznikiem oraz Hodży Nasreddina ruszyła pieszo w górę rzeki. Podrywające się z zarośli ptactwo trafiano ze zmiennym szczęściem. Po kilku godzinach wędrówki Słońce podniosło się na najwyższy szczebel nieba i zaczęło palić niemiłosiernie dostojne plecy.

Emir rozgrzany marszem, namiętnościami myśliwego i pieką­cymi promieniami nie namyślał się długo. Ściągnął futrzaną szu­bę i zarzucił ją na grzbiet filozofowy. Po chwili w jego ślady po­szedł wielki wezyr. Wreszcie i dowódca straży swoją szubę do­łożył do sterty wyrosłej ponad głową Hodży. Objuczony mędrzec ledwie powłócząc nogami z najwyższym trudem podążał za my­śliwymi, spieszącymi bez odpoczynku wzdłuż zarosłych sitowiem, bagnistych brzegów Zerawszanu.

W pewnym momencie emir obejrzał się do tyłu, dostrzegł nie­szczęśnika i parsknął śmiechem. Rozbawił go widok obładowane­go filozofa, uginającego się pod ciężarem własnych pakunków i i trzech szub wielmożów.

- Ej, Hodżo, silnyś, widzę - wyrzucił z siebie wraz z czkawką od śmiechu. - Taszczysz teraz tyle, ile zwykle osioł dźwiga.

- Trzy osły, o sprawiedliwy - mruknął spod ciężarów Nasreddin.


*


Przerwijmy czym prędzej opowieść o łowieckich przygodach Hodży, zanim sens ostatnich słów Nasreddinowych trafi do środ­ka głowy emira błogosławionej Buchary. Nie należy wikłać dal­szych losów mędrca, zwłaszcza że chodzi nam tylko o wyjaśnie­nie tajemnicy niezwykłego słowa, na którego haczyku Hodża wy­łowił z wody tonącego sknerę, Fajzułłę Sarsanbaja.




CENA STRACHU


Opowieść szósta o jadowitym skorpionie

wędrującym po nodze młodego mirzy

i o zuchwałym uczynku więźnia,

przyprawiającym o ból głowy

największych dostojników Buchary


Nie należy do wydarzeń codziennych, ażeby poddany odmawiał wykonania rozkazu zwierzchnika. Rzadki ten wypadek przytrafił się mirgazabowi zarządzającemu więzieniem bucharskiego emiratu, Jeden z więźniów, który na polecenie mirgazaba miał zastąpić złożonego niemocą kata w jego normalnych czynnościach od­mówił. Po prostu odmówił! Dowleczony na Plac Nagłej Sprawie­dliwości, gdzie powinien wykonać wyrok na jakimś nieszczęśniku, więzień oświadczył, iż rzemiosło katowskie zawsze wzbudzało w nim wstręt i obrzydzenie, nie widzi przeto powodu, dla którego musiałby dzisiaj stać się narzędziem okrucieństwa w ręku niesprawiedliwych. Przez pewien czas strażnik wyprowadzony z równowagi nierozumną postawą usiłował rzemiennym kańczugiem odmienić przekonania więźnia, ale nie zdało się to na nic. Przekonany wreszcie o bezskuteczności wysiłków stróż prawa pognał, niedoszłego kata z powrotem do celi.

Poszturchiwany i popędzany przez strażnika młody więzień powlókł się ścieżką ogrodową w stronę lochu obchany, dźwigając na bosych nogach żelazne łańcuchy.

Na widok upartego spacerujący po ogrodzie pałacowym Hodża Nasreddin zbliżył się do naczelnika zawiadującego bucharskim więzieniem.

- Przyjacielu, czy pozwolisz, abym wręczył nieszczęsnemu te oto marne chodaki? - zapytał.

- Czyń, jeśli taka twa wola, afandi. Ale uprzedzam cię, zmar­nujesz dobytek trwoniąc go na łotrów, niegodnych nawet dobrego spojrzenia.

Nasreddin zatrzymał biedaka dźwigającego żelazo i podał mu obuwie.

- Weź je sobie, chłopcze. I noś na zdrowie. Więzień wyciągnął rękę po buty, uchylił usta w niemym po­dziękowaniu i nagle... cisnął czarykiem z całych sił przed siebie.

- Stój, co robisz, niewdzięczny? To przecież jeszcze zupełnie dobre chodaki.

- Ooooo - jęknął w tym samym momencie naczelnik z wiel­kim przerażeniem wskazując na coś ręką. Hodża błyskawicznie odwrócił się i struchlał.

Za nimi, w odległości kilkunastu zaledwie kroków, natura ode­grała jedną ze scen dramatu dnia powszedniego. Oto na nogę sy­na emirowego, zażywającego wypoczynku w towarzystwie świty dworskiej i przybocznego tabiba, wpełzł skorpion olbrzymich rozmiarów. Zgromadzeni wokół Pierworodnego zamarli w trwo­dze. Przerażenie, a potrosze i obawa przed nieudaną interwencją sparaliżowały myśli i uczynki dworaków. Wtedy dopiero spraw­dziło się przysłowie mówiące, iż gardzi śmiercią jedynie ten, ko­mu na życiu niewiele zależy.

Przytomność umysłu i pewność ręki zachował tylko więzień, który celnym rzutem czaryka strącił skorpiona na ziemię. Potężny pajęczak z przetrąconymi kleszczami i kończynami miotał teraz wściekle ogonem o płytę marmurowego chodnika, w miejscu uderzeń pozostawiając kropelki śmiercionośnej cieczy. Tak oto trucizna z jadowego kolca kreśliła na kamieniu ostatni już ślad szaleńczej taranteli bezsilnego ogona. Okrutne to było widowisko. Okrutne i grozą napełniające patrzących.

- Nędzniku, czy wiesz, co cię oczekiwało, gdybyś nie strącił skorpiona? - wyszeptał zbielałymi wargami naczelnik więzienia. Oczyma duszy widział już trzy ciała miotające się w Dole Roz­koszy Ostatniej, wypełnionej jadowitymi gadami. W skazańcach kąsanych przez żmije przeczucie kazało mu dostrzec, obok więź­nia i strzegącego go strażnika, także postać ponoszącą bezpośred­nią odpowiedzialność za czyn przestępcy. Jego własną po­stać. - Nie drżę o żywot. Śmierć jest jak wielbłąd, który kładzie się u progu każdego domu. A dobrze ci wiadomo, panie, że zwie­rzę to stało się powszednim gościem w celach więziennych i w podziemnym lochu. Zresztą śmierć, nawet najokrutniejsza, mogłaby się wydawać weselną ucztą w porównaniu z codzienną męczarnią lochów zindana. Widzisz więc, panie, iż nie traciłem zbyt wiele decydując się na rzut czarykiem - odpowiedział spo­kojnie więzień.

Tymczasem zamieszanie wybuchłe fajerwerkiem przerażenia za­częło powoli wygasać. Sprawca chwil grozy, skorpion, leżał już znieruchomiały na płycie kamiennej. Na nodze najstarszego z sy­nów emirowych, czym prędzej poddanej drobiazgowym oględzi­nom, nie znaleziono najmniejszego śladu ukłucia. Niepokój roz­pływał się w powietrzu. Wtedy dopiero władca rozejrzał się za wybawcą swego pierworodnego. Dostrzegł więźnia dzierżącego w dłoni czaryk pozostały od pary.

- Zbliż się, dżygicie - skinął na więźnia. - Mów, kim jesteś, skąd pochodzisz i co spowodowało, że musisz dziś dźwigać łań­cuchy na nogach? Tylko niechaj usłyszę szczere wyznanie z ust twoich. Chcę poznać jedynie prawdę. Pamiętaj, sznur kłamstwa krótki.

- Sabir moje imię, o prześwietny. I zwięzła jest moja histo­ria. Przyszedłem na świat w niewielkim kiszłaku pod Samarkandą, zaś do Buchary przywędrowałem z ojcem przed blisko dwudziestu laty. Abdurachman, rodzic mój, jest jednym ze stajennych, na dworze bucharskim. Ja natomiast, panie dostojny, dzięki łaskawości zarządzającego pałacem, trudniłem się pielęgnacją krzewów różanych w tym oto ogrodzie. Wolny czas wypełniałem studiowa­niem pałacowego księgozbioru i czułem się człowiekiem w pełni szczęśliwym.

Trwało tak - ciągnął dalej więzień - dopóki nie poznałem pięknej Zamiry, córki kupca brokatów, Husanbaja. Nie minęło dni czternaście, gdy stałem się niewolnikiem jej warkocza, o prze­świetny panie. Niestety, uczucie, które dzieliłem z wzajemnością, rozbudziło nienawiść zawistnego Kasyma. Pewnego wieczoru napadł na mnie. I to z dwoma pachołkami. A ja... ja nie ustąpiłem. Nie na darmo ludzie doświadczeni powiadają, że miłość wzmacnia i serce, i mięśnie. Bójkę przerwała dopiero straż miejska. Taki jest właściwy koniec mojej opowieści, o szlachetny władco, albo­wiem Kasym był pisarzem u sędziego, a ponadto krewnym wiel­kiego poborcy. Ja zaś tylko synem prostego koniucha. Puchar goryczy dopełnił jeszcze uczynek niewiernej Zamiry, która wkró­tce potem wyszła za mąż za leciwego kupca Bazarbaja i w obawie przed prześladowaniami ze strony zawistnego Kasyma przeniosła się aż do Chiwy.

- A co spotkało Kasyma?

- Nic groźnego. Stracił jedynie siedem zębów i apetyt na dziewczynę. Ja natomiast, jak widzisz, pozyskałem zgniłą klatkę lochu i ochłapy posiłku, którego najbardziej żarłoczny z pustyn­nych szakali nie tknąłby, zdychając raczej z głodu, o władco po­łowy świata.

- Uchyl furtkę swej łaski, panie, co uszczęśliwiasz ludzi - wstawił się za więźniem Hodża Nasreddin, korzystając z odpo­wiedniej chwili. - Godzien jest poprawy losu młodzieniec nie­szczęsny o sercu gorącym i nieulękłym,

- Wielka to zbrodnia podnosić rękę na urzędnika państwowe­go, mędrcze. Sprawiedliwa zatem spotkała go kara - odpowie­dział emir marszcząc brwi. Ale zaraz potem spojrzał na syna oca­lałego cudem i złagodniał. Niemal natychmiast uzupełnił: - Nikt jednak nie śmie powiedzieć, iż władca Buchary jest człowiekiem małego serca i nie potrafi odpłacić dobrem za wyświadczoną mu przysługę. Oto dlaczego darowuję Sabirowi połowę wyznaczonej kary. Połowę, powiedziałem. Słusznie mu się to należy, zasłużył bowiem uczciwie na nagrodę. Kuszbego, dopilnuj, ażeby stało się według mego polecenia. A poza tym, wezyrze, każ przenieść więźnia z lochów podziemnych do pomieszczenia bardziej godziwego. Rozkaż także, aby wydawano mu posiłki na równi ze strażnikami zindana.

Jeszcze przed nadciągnięciem zmierzchu pierwszy wezyr zawezwał do siebie mirgazaba, naczelnika więzienia. mowa między obydwoma nie trwała długo.

- Słyszałeś, naczelniku, słowa władcy wypowiedziane w ogrodzie. Zapamiętałeś polecenia emira? Tylko nie próbuj się wykręcać. Uprzedzam, na nic się to nie zda - ostrzegł kuszbega naczelnika więzienia bezskutecznie usiłującego dojść do słowa. - A teraz nadstaw bacznie uszu, abyś nie uronił ani odrobiny z rozkazu. Po pierwsze: więzień Sabir, syn Abdurachmana, powinien odsiedzieć dokładnie połowę wyznaczonej kary, resztę życia musi spędzić na wolności. Po drugie: masz przenieść go natychmiast z lochów zindana do nieco wygodniejszego pomieszczenia i tam odżywiać posiłkiem strażników.

- Ale...

Kuszbega podniósł głos:

- Milcz. Nie chcę słyszeć ani słowa, mirgazabie. Powtórzyłem ci jedynie życzenie wielkiego emira, czyniące ciebie i sędziego, człowieka urzędu, odpowiedzialnymi za wykonanie poleceń. Od siebie mogę tylko dodać, że w najbliższych dniach spodziewamy się nowego transportu żmij z okolic Szachrisjabzu. Zgodzisz się ze mną, naczelniku, iż gady muszą być solidnie wygłodniałe, bo okolice tamtejsze nieszczególne, kamienno-górzyste. A przydługi czas podróży też chyba zaostrzy apetyt jadowitych cór szatana. No, nie patrz tak na mnie, mirgazabie. Przyszło mi po prostu do głowy, że mógłby być z ciebie wcale smaczny kąsek. Nie wierzysz? Zerknij do lustra. Utuczyłeś się, naczelniku, na więźniach nieprzyzwoicie, upodabniając się do pękatej beczki łoju. Najwi­doczniej także i mózg obrósł ci sadłem, co zapewne spowodowało, iż zapomniałeś o dowodach wdzięczności, o składaniu darów swemu dobroczyńcy za wyrobienie tak znakomitej posady. No, ale dosyć gadania. Pora zamienić słowa na uczynki. Wynoś się do roboty. I nie zapomnij przekazać treści naszej rozmowy kadiemu Główny sędzia Buchary pomoże ci w dopełnieniu rozkazu. Tylko pamiętajcie obydwaj o Obowiązku ścisłego wykonywania poleceń wielkiego emira.

Zarządzający więzieniem opuścił komnatę dostojnika unosząc w zanadrzu przekonanie, iż na gniew pierwszego wezyra bez tru­du można znaleźć skuteczne lekarstwo - kilkadziesiąt sztuk zło­ta, zebranych pod byle pozorem wśród krewniaków nieszczęsnych więźniów. Znacznie gorzej będzie z wypełnieniem rozkazu wład­cy. I nie chodziło bynajmniej o drugą część emirowego polecenia, Ta bowiem nie powinna nastręczać wielkich kłopotów. W na­dziemnej części zindana znajdowały się maleńkie, lecz suche kom­naty, przeznaczone dla więźniów, których zapobiegliwość zamoż­nych krewnych mogła uchronić przed powykręcaniem członków od wilgoci lochów podziemia, mogła ulżyć okrutnemu losowi skazańców. Do jednej z takich komnat każe więc jeszcze dzisiaj przenieść więźnia. O resztki z kotła strażników także nie będzie trud­no. I oto druga połowa polecenia emirowego zostanie wykonana. Co jednak czynić z pierwszą częścią rozkazu władcy? Na to pyta­nie naczelnik nie potrafił znaleźć rozumnej odpowiedzi. Przygnie­ciony bagażem zgryzoty podreptał czym prędzej do kadi-kalana, głównego sędziego emiratu.

- Powiedz mi, naczelniku, czy władca darował Sabirowi połowę kary, czy też połowę kary pozostałej jeszcze do odsiedzenia? Zwróciłeś uwagę na ten istotny szczegół? - zapytał sędzia po wy­słuchaniu zarządzającego więzieniem.

- Powiedział wyraźnie: połowę kary. Należy przypuszczać, iż myślał o całości. Zwłaszcza że i kuszbega przekazując mi polece­nie emirowe mówił wyraźnie o połowie kary wyznaczonej. Sabir przesiedział już półtora roku. Aj, doskonale się złożyło, że nie został skazany na mniej niż trzy lata lochu, gdyż wtedy nie moglibyśmy w ogóle wykonać rozkazu emira - ucieszył się mirgazab. - Za niewykonanie najwyższego polecenia sroga spotka­łaby nas kara. Na szczęście Sabir został skazany na więzienie do­żywotnie.

- Na szczęście? Dożywotnie więzienie? Człowieku, co ty bredzisz? To znacznie gorzej - zaniepokoił się kadi. - Aj, aj, a skąd można wiedzieć, ile lat jeszcze ma zamiar przeżyć Sabir, syn Abdurachmana? Ani on, ani nikt inny z żyjących na tym świecie powiedzieć nam tego nie potrafi. W jaki przeto sposób mamy określić połowę kary dożywotniej?

Można przypuszczać, iż orzech zlecenia emirowego pękłby bardzo szybko, zgnieciony takim czy innym fortelem, od których roiło się przecież w księgach i praktyce prawniczej, gdyby nie obawa przed zbyt pochopną decyzją.

Co uczynić, ażeby życzenie wielkiego władcy zostało spełnione jak najdokładniej? Sprawa nie była prosta.

Obdarowanie więźnia wolnością teraz, po spędzeniu przezeń półtora roku w lochach, mogłoby się okazać czynem fatalnym w skutkach. Bo skąd można wiedzieć, ile czasu zuchwały syn Abdurachmana zechce przeżyć na zewnątrz murów zindana? Pięć? Dziesięć? A może piętnaście? Nawet najdrobniejszy błąd w obliczeniach naczelnik więzienia i kadi-kalan musieliby okupić własnymi głowami.

Dalsze przetrzymywanie Sabira w celi to rzecz równie niebezpieczna. Gdyby uwięzionemu zechciało się zerwać nić żywota przedwcześnie, jeszcze przed opuszczeniem murów zindana, polecenie emirowe nie mogłoby być nigdy wykonane. I w takim przypadku kat bucharski nie zważając na poprzednie zasługi postrącałby głowy dostojników z karków.

Dla obydwu urzędników odpowiedzialnych za wykonanie rozkazu władcy nastał czas koszmarów i grozy, czas dni nieprzytomnych i bezsennych nocy.

Od wiary do zwątpienia jeden krok tylko. Naczelnik więzienia wydreptał ich niezliczoną mnogość. Nic zatem dziwnego, że wkrótce pogubił wszystkie włosy, wypchnięte ze skorupy czaszki przez mózg, nabrzmiały od nieustannego wysiłku. Myślenie nigdy nie było czynnikiem decydującym o kwalifikacjach zarządzającego największym więzieniem chanatu. Procesu tego nie mogły wzmóc sposób nagły ogromne ilości wina pochłaniane teraz przez żołądek zrozpaczonego. W istocie, na próżno mirgazab mózg własny zadręczał. Tajemnica rozwiązania zagadki była odeń równie daleka, jak i w momencie wysłuchania dostojnego polecenia; za to rozpacz coraz głębsza.

Inaczej postępował kadi-kalan. Główny sędzia emiratu zamknął, się w bibliotece medresy Uługheka i tam o chlebie i wodzie swąd lampy łykał przez dni czternaście. Po upływie wyznaczonego czasu opuścił uczelnię, ukazując mieszkańcom Buchary głowę przed wcześnie przysypaną mąką zmartwienia. Długie chwile trawione w murach medresy nie przyniosły mu bowiem ani ziarnka pożytku. Na stronicach ksiąg zwietrzałych kadi-kalan nie natrafił nawet na nikły ślad rozwiązania.

Krótko trwała rozmowa pomiędzy osiwiałym sędzią a nagogłowym naczelnikiem więzienia. Zanim jeszcze księżyc rozgościł się na dobre ponad ziemią, dwaj wielmoże zaprosili do domu naczelnika na wspólny posiłek i naradę głównego rachmistrza emiratu po czterech długobrodych uczonych z medresy Abdułazis-chani i medresy Uługbeka, jednego z medresy Miri-Arab oraz Hoda Nasreddina, który wiele potrafi.

Nie pomogło półtora mózgu, może znajdzie bezpieczne wyjście głów trzynaście?

Zagadkową, niezwykle trudną sprawę podziału kary dożywotniej na dwie jednakowe części, przedstawił zgromadzonym głów­ny sędzia Buchary.

Po słowach kadi-kalana zapadła głęboka cisza. Powoli komnat zaczęła wypełniać się chaosem myśli, gmatwaniną niedojrzałych pomysłów.

- Mam! - wrzasnął w pewnej chwili zarządzający wiezieniem. - Czcigodni, zdaje się, że znalazłem cudowne wyjście. Bardzo wygodne i odpowiadające postawionym warunkom. Emir bę­dzie zadowolony. Posłuchajcie. Wszyscy wiemy, o szlachetni mężowie, iż Sabir, syn Abdurachmana, przesiedział już półtora roki w lochach zindana, teraz więc, aby stało się zadość życzeniom władcy, należy wypuścić go na wolność na dalsze półtora roku A potem... potem wystarczy uciąć mu głowę.

- Osioł - mruknął w głąb brzucha sędzia, zaś pełnym głosem ostrzegł: - Za taki uczynek nasze głowy musiałyby towarzyszyć czaszce Sabira w ostatniej wędrówce. Pomyśl rozsądnie, zanin słowo wypchniesz na język, naczelniku. Trudna sytuacja wymaga odpowiednio roztropnego fortelu. Dlatego sądzę, o czcigodni, że wygodniej byłoby nam spowodować... ot, choćby jakiś nieszczęśliwy wypadek. Wielu ginie przecież w bijatykach, wielu umiera od ukąszeń żmii. W odpowiedniej chwili można by wpuścić w nogawkę spodni Sabira jadowitego skorpiona, falangę roznoszącą śmierć albo karakurta, nie na darmo zwanego przez czabanów i “czarną wdową”. Zarówno władca, jak i wielki wezyr przyjęliby . wypadek taki za zwyczajne zrządzenie losu.

- Cudownie! Wspaniale! Głowa twoja warta jest więcej niż skarbiec samego emira.

Naczelnik bucharskiego więzienia z otwartymi ramionami skoczył w kierunku sędziego. Zanim kadi-kalan zdążył uchylić się, mirgazab obłapał go ciasno, poderwał z ziemi i w szale radości zaczął wywijać wraz z nim taneczne figury, jakich przedtem. nikt nigdy w Bucharze nie widział.

Minęły długie minuty, zanim obydwaj dostojnicy śmiertelnie zmęczeni osunęli się na stertę poduszek. Głośne sapanie zagłuszyło wszystko.

- A jeśli emir dowie się, żeście dopomogli naturze w zakreśle­ni granicy życia człowieczego? —- padło nagle pytanie z grona uczonych mudarrisów.

Jeśli" to bardzo szerokie słowo. Nikt nie zna jego początku ani końca. Może dlatego pytanie nie doczekało się odpowiedzi. Milczenie ponownie zaległo komnatę.

- Nie pojmuję was, czcigodni. - przerwał ciszę Hodża Nasreddin. - Zachowujecie się niczym bucharski oprawca. Myślicie tylko o ścinaniu niewinnej głowy, podstępnym podrzucaniu jadowitych stworów. Czyżbyście naprawdę chcieli skrócić życie Sabirowi? Po cóż sięgać do metod zbójeckich, jeśli rozsądek podpowiada radę rozumną? Sprawiedliwość wasza, o szlachetni, postępując zgodnie z życzeniem emira może popełnić omyłkę co najwyżej jednodniową. Każcie więc teraz wypuścić więźnia na wolność, skoro do jednej zaledwie doby można określić ewentual­ność popełnionego błędu. Ja tymczasem pójdę do zarządzającego-pałacem. Spróbuję nakłonić go, ażeby przyjął Sabira z powrotem , na dawne stanowisko.

Co? Z dokładnością do jednej doby? Mężowie uczeni siedząc;na własnych piętach wokół kadi-kalana uchylili usta w niemym zdziwieniu i tkwili tak w przeciągu, niewiele rozumiejąc z mowy bucharskiego filozofa. Czy to możliwe, aby dało się zakreślić tak dokładnie połowę kary dożywotniej, bez użycia sztuczek szachrajskich?


*


Zastanów się, człowieku czytający te słowa, nad rozwiązaniem które znalazł afandi. Pomyśl, jak powinien toczyć się krąg dalszych losów Sabira, by stało się zadość woli bucharskiego władcy! Szperaj w głowie własnej, o rozumny, nie licz na pomoc ludzi pozostałych w domu mirgazaba, albowiem prędzej kocioł wody zagotujesz nad świecą, nim oni pobiegną śladem myśli Nasreddinowej.




BEZ ZIARNA SZACUNKU


Opowieść siódma o Rachimbaju bez serca,

motku owczej wełny oraz kilku

siwobrodych mężach, którym wiek

nie przeszkodził w pościgu za młodym Abdułłą


Około południa dobry los podpowiedział Hodży Nasreddinowi, aby wybrał się na bazar, na spotkanie z dawno nie widzianymi przyjaciółmi przybywającymi w dzień świąteczny do miasta z okolicznych kiszłaków. Szczęśliwych pomysłów nie należy odkładać na później - o tym wiedzą wszyscy. Mędrzec wyprowa­dził więc bez zwłoki osiołka przed furtkę, .umocował starannie siodło na grzbiecie zwierzęcia i już miał się wdrapać na iszaka, gdy dostrzegł zbliżające się od strony minaretu Kałjan dzieci są­siadów, siedmioletniego Abdułłę i maleńką Miriam. Obydwoje szli wolniutko, płacząc i szlochając głośno. Mędrzec pospieszył im naprzeciw.

- Co się stało, Abdułło? Czemu płaczesz, Miriam? Skąd wra­cacie, na Allacha? Nie chodziliście chyba do zindana?

Hodża zadał ostatnie pytanie i aż przeraził się myśli, która przemknęła mu pod czaszką. Czyżby oprawcy emira rozprawili się po swojemu z zacnym farbiarzem, Usmanem Chakimbobo, oj­cem Abdułły i Miriam? Nie tak dawno nieuczciwy poborca po­datków przywłaszczył sobie pieniądze farbiarza, a następnie oskar­żył go o niewpłacenie należnego srebra do emirowego skarbca. Na polecenie naczelnika zarządzającego finansami emiratu bieda­ka pochwycono natychmiast i bez sądu wtrącono do lochów zin­dana, aby gnił tam do śmierci. No, chyba że wcześniej zdołają go wykupić krewni albo ludzie litościwego serca. Sprawa nie była jednak taka prosta. Ludzie mający litościwe serca nie miewają przecież pieniędzy, zaś ludzie posiadający monet pod dostatkiem zwykle pozbawieni są serc litościwych.

- Byliśmy z Miriam na głównym bazarze, afandi - odpowie­dział chłopiec. - Pod bramę więzienną pobiegniemy dopiero po obiedzie.

Hodża Nasreddin odetchnął z ulgą i zagadnął już znacznie spo­kojniej:

- Opowiedz dokładnie, co przykrego was dzisiaj spotkało, Ab­dułło. I nie zapominaj nigdy, chłopcze, że nawet w największym nieszczęściu dobry los pozostawia szparkę, przez którą można przecisnąć się na drugą stronę. Wspólnie spróbujemy zaradzić jakoś biedzie.

Popłynęły słowa gęsto przetykane łzami.

Z opowieści Abdułły mędrzec dowiedział się, że dzieci wracały z bazaru pod meczetem Kaljan, dokąd z samiutkiego rana wysłała je chora matka. Miały sprzedać spory kłębek wełny, którą mama uprzędła z owczej sierści zbieranej miesiącami gdzie się tylko dało, najczęściej na kolcach ostów rosnących przy drodze na pastwiska. Niestety, środek lata nie jest najlepszą porą na handel ciepłą wełną. No, bo kto w skwarze słonecznym myśli o zimowych chłodach? Na bazarze wełnę chciał nabyć jedynie kupiec Rachimbaj, człowiek zamożny, ale bez odrobiny serca. Znając trudne położenie rodziny farbiarza, usiłował skorzystać z okazji najpierw naurągał im od dzieci zbrodniarza, a następnie za wełnę ofiarował jednego miedziaka, choć warta była przecież ze dwie srebrne tańgi. Gdyby źli ludzie nie wtrącili taty do lochu, z pewnością powiedziałby nikczemnikowi, co o nim myśli. A tak, kto miałby ująć się za biedakami? Oczywiście za nędznego miedziaka wełny nie sprzedały. Teraz wracały zapytać mamę, co mają robić dalej!

Poczciwy osiołek zaczął delikatnie skubać wargami warkoczyki Miriam, jakby chciał zająć ją czymś innym. Dziewczynka zaśmiała się na moment, ale zaraz potem rozszlochała się jeszcze głośniej.

Hodża przygarnął małą do siebie, otarł łzy grochem płynące spod powiek i zadecydował:

- Poczekajcie na mnie w ogrodzie, dzieci. Narwijcie sobie trochę winogron, są już dojrzałe. Mamie na razie nic jeszcze nie mówcie, dość ma innych zgryzot. Podaj mi ten motek wełny, Abdułło. Tym razem ja spróbuję sprzedać go chytremu Rachimbajowi. I nie martwcie się wcale. Za godzinę powinienem tu powró­cić z monetami w srebrze, a nie byle miedziakami.

Uradowane dzieci wbiegły do ogrodu, zaś Hodża Nasreddin do­siadł wiernego kłapoucha i pokłusował w kierunku bazaru. Jed­nakże kiedy tylko skręcił za narożnik glinianego duwału, zatrzy­mał osła, zlazł z siodła, wyszukał pod ścianą spory kamień, po czym starannie nawinął nań wełnę. Tym sposobem otrzymał duży kłębek przędzy o solidnej wadze. Następnie wsunął ciężki motek za pazuchę i ruszył dalej.

Wielki bazar rozciągający się pod murami meczetu Kaljan powitał przybysza ożywionym gwarem i tysiącem zapachów nęcących nozdrza. Przełykając głośno ślinę mędrzec bez trudu odszu­kał stragan bogatego Rachimbaja i zaproponował mu kupno wełny za dwie srebrne tańgi, bo tyle jest warta.

Kupiec zważył motek na dłoni i od razu wyczuł okazję nie tra­fiającą się co dzień.

Gdyby afandi miał choć odrobinę pojęcia o handlu i wartości owczej wełny, nigdy nie sprzedawałby jej półdarmo" - po­myślał chciwiec, a na wszelki wypadek zapytał głośno, czy Hodża. Nasreddin nie opuściłby przynajmniej miedziaka z ceny, jakiej żądał. Ponieważ mędrzec obstawał przy swoim nie chcąc ani mniej, ani więcej od sumy wymienionej na początku, Rachimbaj zgodził się. Z uśmiechem na dnie robaczywej duszy, zaś z gębą poważną dla niepoznaki, bez dalszych targów wypłacił mu żądane monety w czystym srebrze.

Tym razem Hodża Nasreddin nie wałęsał się jak zwykle po­między uliczkami straganów, nie gawędził ze znajomymi, nie częstował się zieloną herbatą i smakołykami, lecz czym prędzej za­wrócił osiołka w kierunku domu, gdzie dzieci sąsiadów oczekiwały go już niecierpliwie.

W ogrodzie wręczył uszczęśliwionemu Abdulle dwie srebrne tańgi, aby kupił chleba i mięsa, zaś od siebie dodał jeszcze kilka miedziaków na zioła dla chorej sąsiadki.

Nazajutrz kupiec Rachimbaj, który nabył od mędrca wełnę z przedziwnym nadzieniem, na widok Hodży Nasreddina kroczą­cego spokojnie między straganami doskoczył do niego, chwycił mocno za szarawary i nie puszczając ani na moment, zaczął wrze­szczeć wniebogłosy.

- Afandi, jakże ty się wczoraj tutaj zachowałeś? Nigdy się po tobie czegoś podobnego nie spodziewałem. Uchodziłeś dotąd w Bucharze za człeka prawego, a tyś niegodziwiec. Co mówię, tyś największym naciągaczem, tyś królem oszustów, tyś wielkim emi­rem wszelakich złodziei.

- Pssst, nie tak głośno, czcigodny - szepnął Hodża kładąc palec na ustach. - I tak wszyscy wiedzą, że wielki emir jest wielkim oszustem i złodziejem. Ale po co powtarzać to na głos? Szpiedzy emirowi mają uszy jak patelnie.

- Ja przecież wcale nie mówię, że nasz wielki emir jest wiel­kim złodziejem i oszustem - rozindyczył się Rachimbaj. - Ja tylko powiadam, że to ty jesteś wielkim emirem. Tfu, chciałem powiedzieć, jesteś wielkim złodziejem. Największym, jakiego Allach zesłał na ziemię, aby unieszczęśliwiać uczciwych kupców, za­rabiających sprawiedliwie na życie. Coś ty mi wczoraj sprzedał w zamian za prawdziwe srebro, przędzę wełnianą czy kamień ciężki i nic niewart?

- Puść, bo mi spodnie rozerwiesz i wstydu się najem bez po­wodu - odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin nie zwracając najmniejszej uwagi na tłum ludzi ciekawych gromadzący się wokół. - Wczoraj nie było tu żadnego szachrajstwa, lecz uczciwa, kupiecka transakcja. Za dwie srebrne tańgi otrzymałeś odpowiednią ilość owczej przędzy. Nie za dużo, ale i nie za mało. Nato­miast kamień znajdujący się w środku motka dostałeś ode mnie bezpłatnie jako dodatek za swoje twarde serce.

Tłum ryknął śmiechem. Kupiec zaniemówił ze złości. Spurpurowiał, nabierając barwy dojrzałego owocu granatu. Nagle puścił Hodżę, odwrócił się i pochwycił grubą pałkę do mierzenia sukna lub jedwabiu. Mędrzec skorzystał z okazji i skoczył w tłum rozradowanych wieśniaków, nosiwodów, rzemieślników. Pomiędzy ludźmi prostymi zawsze czuł się bezpiecznie.

Na próżno Rachimbaj wykrzykiwał plugawe wyrazy i wywijał pałką przed ciasno zwartym tłumem. Hodży Nasreddina dosięgnąć nie zdołał. Dopiero kiedy zmęczył się, zasapał i zwalił bez siły na ladę, roześmiana gromada odpłynęła dalej.

Na skraju bazaru mędrzec pożegnał się z przyjaciółmi i ruszył w stronę domu. W zamyśleniu poszukiwał możliwości, jakimi dałoby się wyciągnąć nieszczęsnego Chakimbobo z więziennego lochu. Marzył o chwili, w której Abdułła i Miriam będą mogli ujrzeć swego ojca w progu skromnego domostwa.

Trrrrrach!

Nagłe uderzenie strąciło Hodżę z wierzchołków marzeń, obalając go w piasek. Zanim mędrzec z pełną miednicą bólu oprzytomniał, kilkuletni chłopak, przyczyna upadku, poderwał się i popędził dalej. Mnóstwo zgniłych owoców daktylowych i fig poszybowało z furkotem za uciekającym.

Miękka przegniła figa pacnęła siedzącego na ziemi mędrca w sam środek czoła, druga zaklajstrowała mu powiekę, czyniąc go podobnym do Jednookiego Huseina, króla samarkandzkich żebraków.

- Ludzie, co czynicie? - wrzasnął Hodża Nasreddin, czym prędzej osłaniając chałatem głowę. - Czemu ciemności nocy sprowadzacie na oczy moje? Za co, niewdzięczni, płacicie mi cu­chnącą monetą?

Do Nasreddina podbiegło sapiąc i dysząc ciężko kilku mężów w wieku przejrzałym.

- Nie gniewaj się, Hodżo-aka. Nie dla ciebie przeznaczona były te zgniłki. Sprawiedliwość nasza ścigała Abdułłę, oby zwichnął sobie język i obydwie nogi.

Hodża obruszył się:

- Dlaczego krzywdzicie potomka zacnego rodu, o siwobrodzi mężowie? Co zawinił wam młody Abdułła, syn nieszczęsnego Usmana Chakimbobo? Jakim czynem zasłużył sobie na takie mnó­stwo fig i daktyli, z których z łaski Allacha i mnie dwoma poczę­stowaliście?

- To szczenię szakala nie ma nawet ziarna szacunku dla si­wej brody i drżących kolan, o afandi. Chłopak zadrwił sobie z Hasana Taszmuchameda, szlachetnego domły, nauczyciela, który przez lat czterdzieści uczył nasze dzieci w machtabie. Szkoda wielka, że wiek dostojny wstrzymuje chyżość stóp naszych i dro­gę oddechu zapiera. Och, żeby tak można było liść kaktusa we­tknąć chłopakowi za koszulę i przetrzymać tam, dopóki czaszka jego nie wypełni się rozumem.

- A w czym tkwił korzeń obrazy, czcigodni? - zdziwił się mędrzec. - Jakiż to uczynek kazał wam puścić się w pogoń szaloną za młodym człowiekiem?

Najstarszy z siwobrodych przykucnął obok Nasreddina i pomagając mu odlepić resztki fig rozpaćkanych na koszuli i tiubietiejce, zaczął objaśniać:

- Posłuchaj uważnie, Hodżo-aka. I pojmij źródło naszego gnie­wu. Przed chwilą szlachetny Hasan Taszmuchamad zagadnął mło­dego Abdułłę, ile lat sobie liczy? Siedem -usłyszał w odpowie­dzi. Dalej, o afandi, na pytanie o wiek ojca chłopak odrzekł, iż ro­dzic jest starszy od niego dokładnie o czterdzieści trzy lata. A wreszcie zapytane o wiek dziadka, to szczenię szakala odparło, że dziadek jego ukończył przed czterema dniami lat pięćdziesiąt i cztery. Odpowiedź taka słusznie zbudziła gniew sędziwego nauczyciela, albowiem w porządnym mieście nikomu nie wolno drwić z ludzi starszych.

- Obym nie przebył odległości najbliższych dwóch wschodów słońca, jeśli rozumiem, o co wam chodzi, czcigodni - zdumiał się po raz wtóry Hodża Nasreddin. - Czyż dziadkowi Abdułły nie wolno dożyć do lat pięćdziesięciu i czterech? Siodlarz Rachim Urunhodża - niechaj cieszy się wielkim zdrowiem jak najdłużej - już od ponad stu lat mieszka w naszym grodzie i nie pa­miętam, aby kiedykolwiek za to właśnie obdarowywano go zgni­łymi owocami. Dlaczego więc wiek czcigodnego dziadka Abdułły rozbudził wasz gniew, o siwobrodzi? Od kiedy to zbrodnią jest przekroczenie granicy lat pięćdziesięciu? Przecież nawet każdy z was minął już dawno tę granicę.

- Wielki z ciebie mędrzec, Hodżo-aka, lecz w rachunkach ustę­pujesz najlichszemu z derwiszów bucharskich. Czyż może dzia­dek liczyć pięćdziesiąt cztery lata, skoro ojciec Abdułły osiągnął granicę lat pięćdziesięciu? Słyszałeś kiedykolwiek, aby dziecko czteroletnie stało się ojcem? Każdy z nas wiele już lat i zim przekroczył na tym padole, lecz nigdy nie słyszał o podobnym wydarzeniu.

Hodża zadumał się. Wreszcie zapytał:

- Hm, a może dziadek Abdułły zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat i stąd słowa chłopca, które zaprowadziły was w kra­inę gniewu?

Wokoło mędrca rozległy się głosy protestu:

- Nie, Hodżo-aka, to nie może być prawdą. Dziadek Abdułły cieszy się doskonałym zdrowiem. Mieszka w kiszłaku Karasaraj, nie dalej jak przedwczoraj kilku z nas widziało go na bazarze kucharskim, gdzie przywoził na sprzedaż ogromne niczym beczki arbuzy i melony zebrane z pól baja.

- A może to dziadek przybrany?

- Chłopak twierdził uparcie, że jest to jego dziadek rodzony. Hodża Nasreddin zasępił się po raz trzeci. Niedługo trwał tym razem w zamyśleniu. Dobry mędrzec pojął rychło, że chłopca oczekuje wielka przyszłość, albowiem kogut, który będzie piać do­skonale, pieje już w jajku. Uśmiechnął się przeto szeroko i odpo­wiedział starając się załagodzić okaleczoną dumę starców:

- Wierzcie mi, o siwobrodzi mężowie, nie widzę przyczyny, dla której Abdułła musiałby posługiwać się językiem kłamstwa. Jestem głęboko przekonany, że należy zaufać słowom chłopca. Powstrzymajcie więc wodze gniewu waszego, czcigodni, skoro rzecz kłopotliwa została wyjaśniona. Rozejdźcie się teraz w spo­koju, pomni, iż syn Usmana Chakimbobo prawdę stwierdził. I nie­chaj zakiełkuje sezam rozsądku w głowach waszych, sprawiedli­wi mężowie. Albowiem powiedziano w księgach: rozum jest ogro­dem myśli.


*


Słyszałeś słowa Hodży, człowieku rozważny? Nie leń się, skie­ruj swe kroki choć na moment pomiędzy ogrodowe rabaty umy­słu, by z właściwej zerwać kwiat rozwiązania.



POKRZYŻOWANA ZEMSTA


Opowieść ósma o niezwykłym pojedynku

Hodży Nasreddina z dwoma mistrzami

gier szachowych: niepokonanym Karimem

z Bagdadu i Abdullachem z Egiptu


Nóg żmii, oczu mrówki i chleba mułły nikt jeszcze nie widział. Tym bardziej nie widziano ani nie słyszano w muzułmańskim świecie, ażeby wielki emir z własnej woli, jedynie dla nierozum­nego kaprysu, pozbawiał się znacznej ilości złota z prywatnego skarbca. A tak właśnie dzisiaj o brzasku uczynił władca bucharskiego emiratu. Niczym nie ponaglany z samego ranka ogłosił, że drogocenną nagrodą obdaruje zwycięzcę szachowego turnie­ju. Turnieju niezwyczajnego, bo okraszonego udziałem dwóch gości, przybyłych do Buchary aż zza Czarnych i Czerwonych Piasków.

Już po kilku godzinach okazało się, że jedynym graczem miej­scowym, który wyraził chęć ubiegania się o nagrodę, był Hodża Nasreddin. Na dworze bucharskiego władcy znajdowali się wy­borni szachiści, znacznie lepsi od Hodży. Lepsi, ale nie odważniejsi. Doskonale pojmował to przemyślny emir Buchary. Zbyt wielka sława poprzedziła przybycie cudzoziemskich mistrzów, aby ktokolwiek poza Nasreddinem chciał ryzykować podjęcie nierównej z nimi walki. Przegrana mogła się bowiem okazać począt­kiem niełaski w oczach władcy. Prawda, wielu jest na świecie ta­kich, co dla interesu w ogon osła całują. Znacznie jednak trud­niej o nierozważnego śmiałka, który dla wątpliwej nagrody zaryzykuje utratę własnego czerepu.

Emir całkowicie przeświadczony o nieuchronnej porażce mędrca wpadł w wyśmienity nastrój. Żartował bez ustanku z wielkie­go wezyra i resztek jego brody, która nie chciała mu odrosnąć, mimo że zgodnie z zaleceniami nadwornego astrologa dostojnik okładał ją na noc wysuszonym wielbłądzim nawozem starannie zmieszanym z najprzedniejszym tygrysim smalcem, sprowadza­nym za ciężkie pieniądze aż z gór Pamiru. Władca dowcipkował, śmiał się i... czekał.

Dopiero kiedy w komnacie zebrali się już wszyscy dostojnicy pałacowi i wielmoże sproszeni z całej Buchary, emir, który chciał, aby kompromitacja Hodży Nasreddina nastąpiła wobec wielu świadków, zagadnął mędrca:

- Mam nadzieję, że nie cofniesz się teraz, Hodżo? Nie masz chyba zamiaru odstąpić od rozegrania pojedynków szachowych z przeciwnikami, przybyłymi specjalnie w tym celu do Buchary zza siedmiu pustyń?

- A czegóż to miałbym obawiać się, o sprawiedliwy? - od­parł Nasreddin pytaniem na pytanie. - Z chęcią rozruszam mózg gnuśniejący.

Władca spojrzał na mędrca ubawiony.

- I mniemasz, Hodżo, że uda ci się zwycięsko ukończyć starcia z mistrzami?

- Nadzieja jest kapitałem życia, panie,

- Doskonale, doskonale - zamruczał emir ukontentowany, po czym głośno objaśnił: - Grać więc będziecie w trójkę o ten oto komplet szachowy, w którym jaśniejsze figurynki najzręczniejszy złotnik Buchary, usto Chałbadaj, wykuł ze srebra, zaś ciemniejsze ze szczerego złota. Także płyta do gry sporządzona jest ze szlachetnego drewna i kamieni. Trud zawodów nie może bowiem pozostać bez należytej nagrody. Zapłata nie najgorsza, ale nie gorsi też i przeciwnicy. Słyszeliście, co mówiłem przed chwilą? Z daleka kazałem sprowadzić dwóch wielkich mistrzów gry szachowej, aby uświetnić dzisiejsze zawody. Przezacny Selim el Karim przybył na moje wezwanie z Bagdadu, natomiast Muchammad ibn Abdullach jest nadwornym szachistą wielkiego kalifa w Egipcie i nauczycielem jego najstarszych synów. Mniemam, o szlachetni, że potykanie się o zwycięstwo z przeciwnikami tej miary każdy z mieszkańców bucharskiego emiratu powinien uwa­lać za wielki dla siebie zaszczyt,

Słuchający nabożnie pochylili głowy w niemym potwierdzeniu słów monarszych. Tymczasem do Nasreddina przysunęli się nie­postrzeżenie dwaj słudzy emirowi i szeptem poczęli namawiać mędrca:

- Hodżo-aka, nie graj z cudzoziemcami. Zbyt ludzie cię miłu­ją, abyś ryzykował dobre imię człowieka myślącego dla sprawy niewartej nawet oślego ogona. Z tymi dwoma przecież nie wy­grasz, to wielcy mistrzowie. Zarówno Pers, jak i Arab całe życie spędzili przy desce z szachownicą, długie lata przetrawili na stu­diowaniu tajników szachowych posunięć. Nierówne są wasze siły, o afandi.

- Pamiętaj, afandi, samo szczęście nie wystarczy do pokona­nia dwóch mistrzów cudzoziemskich, którzy w szachy grają od kołyski.

- Gdy człowiekowi szczęście nie sprzyja, złamie ząb choćby na zupie - odpowiedział Hodża Nasreddin i uśmiechnął się ser­decznie. - A cóż ja tutaj ryzykuję? Pieniędzy nie przegram, bo ich nie posiadam. Sławy nie utracę, bo kto kiedy słyszał o Hodży szachiście? A zresztą, nie przypuszczam, aby szczęście miało mnie dzisiaj odstąpić. Spędźcie przeto troskę z głów waszych, przyja­ciele. Zaprzestańcie się trapić, bo obiecuję, że wygram, jak nie z obydwoma, to przynajmniej z jednym. Nie obawiam się walki, w której nie szabla, lecz rozum zadaje uderzenia. Wierzcie mi, przyjaciele, zawsze dźwigałem pod tiubietiejką wiele szacunku dla mistrzów, nigdy zaś nie piastowałem tam przesadnej bojaźni.

Emir klasnął w dłonie. Zabrzmiały skoczne dźwięki piszczałek i tamburów, zawarczała dojra pod palcami nadwornego muzyka, Aksamitne kotary rozchyliły się na dwie strony, aby przepuścić cudzoziemców. Pierwszy wkroczył, wysoko zadzierając głowę, Pers Selim. Maleńki człowieczek, łysy jak kolano, obleczony W białą togę uczonego spiętą złotą broszą - konikiem szacho­wym. Tuż za nim postępował nadęty Arab Muchammad z siwą, długą na dwa arszyny brodą, w zawoju przybranym bogatym klej­notem o kształcie słoniowej wieży.

- Zbliżcie się, mistrzowie, chcę wyznaczyć wam warunki i czas zmagań na szachownicy. Kuszbego, każ dostarczyć tu czym prędzej wielką klepsydrę. Piasku, którym klepsydra odmierza czas, wystarczy akurat na zakreślenie połowy dnia. Grę należy zakończyć, zanim ostatnie ziarnko piasku przeciśnie się poprzez otwór klepsydry. Dzisiaj odbędzie się pojedynek bucharczyka z Persem, jutro zaś z Arabem. Pamiętajcie, o prześwietni goście, mistrzowie gry cudownej, do walki z wami staje Hodża Nasreddin. Filozof Buchary, jak go tutaj niektórzy zwykli nazywać. Jeśli mąż ów przegra z wami obydwoma, opuści mój pałac nie otrzymując na­wet jednej marnej tańgi. Wy dwaj zagracie wtedy między sobą raz jeszcze o ostateczne rozstrzygnięcie, a więc o sławę i nagro­dę - zdecydował emir. Po czym zastanowił się przez moment i uzupełnił: - Jeśli jednak Hodża wygra z którymkolwiek z mistrzów, a z drugim przegra, zabierze szachownicę. Bo w takim przypadku, jako człowiek nie poświęcający wiele czasu na tej grę, okazałby się nieco lepszy od doświadczonych cudzoziemców. Podobnie uczyni, jeśli uda mu się zremisować obydwie partie.

Wyliczanie warunków emir zakończył - wcale nieprzypadkowo - sprawiedliwą oceną sił graczy. Sprawiedliwość oceny mo­narszej wyrastała jednakże z fałszywego korzenia, była tylko zwietrzałym pozorem. Emir, który pewien był, że Nasreddin nie ma nawet cienia szansy na osiągnięcie jakiegokolwiek sukcesu w pojedynkach z doświadczonymi cudzoziemcami, mógł sobie pozwolić na słowa, w istocie nie tyle sprawiedliwością, co ironią na­dziewane po brzegi.

- Nie sądzę, ażebym przegrał z obydwoma, o szlachetny i sprawiedliwy - odparł spokojnie Hodża Nasreddin. Barwa głosu i sposób, jakim zdanie zostało wypowiedziane przez mędrca, dla uważnego obserwatora rozgrywającej się scenki mogły świadczyć, iż Hodża przejrzał zamysły władcy.

- W najgorszym wypadku będę starał się zremisować z Persem, a potem i z Arabem - ciągnął dalej filozof. - A czy jeden remis nie wystarczy, aby przekonać ciebie i cudzoziemskich mi­strzów, że to ja właśnie godzien jestem nagrody?

Emir pokręcił przecząco głową.

- Jeden remis, przy drugiej przegranej, nie świadczyłby jeszcze o twej przewadze, Hodżo.

- A więc muszę grać z obydwoma? Aj, niedobrze, niedobrze. Cóż pocznę z czasem, którego mam tak niewiele? - zastanowił się głośno Hodża Nasreddin. Przez chwilę milczał, po czym za­stał: - Panie szlachetny, czy pozwolisz, ażebym dzisiaj zagrał jednocześnie na dwóch szachownicach? Przeciwko obydwom cudzoziemcom naraz? Jeśli jeden remis nie wystarczy do nagrody, i usiałbym wszakże pozostać w pałacu jeszcze przez dzień jutrzejszy, aby rozegrać walkę z kolejnym przeciwnikiem. Na to mam stanowczo za mało czasu, o szlachetny. Obiecałem powrócić do domu, zanim jutrzejsze słońce wdrapie się na najwyższy punkt nieba, a moja małżonka nie lubi, gdy cokolwiek zatrzymuje mnie trochę dłużej w mieście. Jeszcze raz proszę tedy, o panie, pozwól, bym zagrał jednocześnie na dwóch szachownicach przeciwko czcigodnym cudzoziemcom. Więcej uwagi nie mógłbym im poświęcić, tak zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu. No i w ten sposób całe zawody moglibyśmy ukończyć jeszcze przed zgonem dnia dzisiejszego. Jeżeli przyzwolisz, o szlachetny, to z dwojga złego wolę zmagania z obydwoma cudzoziemcami naraz aniżeli z małżonką mą w pojedynkę.

- Zgoda, Hodżo. Niech się stanie, jak proponujesz - skinął przyzwalająco władca. - Możesz grać z dwoma naraz, jeśli tak boisz się żony.

Z obydwoma jednocześnie? Cudzoziemscy mistrzowie popatrzyli na siebie zaskoczeni. Podobnego przeciwnika jeszcze nie spotkali w długoletniej karierze szachowej. Człowiek ten musi być albo wielkim zarozumialcem i pyszałkiem, albo bardzo wielkim głupcem.

Tymczasem emir polecił sługom, ażeby ustawili dwa stoliki z szachowymi kompletami w przyzwoitej od siebie odległości i na­kazał:

- Kuszbega niechaj pilnuje przepisów gry w pojedynku Hodży z Selimem. Ty zaś, naczelniku - zwrócił się do zarządzają­cego pałacowym księgozbiorem - stań tutaj i obserwuj zmaga­nia Hodży z Muchammadem. Obydwaj znacie reguły gry, uwa­żajcie więc, aby żadnej ze stron nie działa się krzywda. Zawodni­cy przygotowani? Sędziowie gotowi? Doskonale, zaczynajcie. Nie­chaj sprawiedliwość zatriumfuje w turnieju.

Dostojnicy nadzorujący pojedynki na wszelki wypadek spraw­dzili jeszcze raz ilość oraz rozstawienie figur na szachownicach.

Na znak dany przez władcę Hodża Nasreddin zbliżył się powoli do Araba, który rozpoczynał grę. W odpowiedzi na jego ruch z po­dziwem pokiwał głową, a następnie nie spiesząc się podszedł do drugiego stolika. Zastanowił się chwilę, po czym przestawił swój pionek o dwa pola i cierpliwie zaczął czekać na odpowiedź Persa Selima.

Obydwie bitwy rozpoczęły się w ciszy nabrzmiałej wyczekiwa­niem. Od początku dużo zależało. Pierwsze ruszyły do przodu pionki, ostrożnie penetrując przedpole przeciwnika. Co odważniejsze figury poczęły ustawiać się tuż za ich plecami w poszukiwa­niu dogodnej pozycji, z której mogłyby runąć do zaskakującego ataku. Napięcie wzrastało powoli, lecz systematycznie. Nawet czas jak gdyby zwolnił niecierpliwego kroku, nie chcąc pochopnie przynaglać grających.

Jedynie dla dostojników pałacowych nie pojmujących tajników gry szachowej, a zatem nie potrafiących śledzić przebiegu drama­tycznych pojedynków, upływające chwile zaczęły ciągnąć się jak baranie kiszki.

Im dłużej toczyła się gra, tym więcej czasu zużywali cudzo­ziemscy mistrzowie na przemyślenie każdego następnego posunięcia. Wraz z rozwijającą się akcją malał ich lekceważący stosunek do partnera, za to narastało przekonanie, że w osobie bucharskiego filozofa natrafili na godnego siebie przeciwnika. Na każdy przemyślny fortel Hodża Nasreddin odpowiadał bowiem równie pomysłowym zagraniem, na zastawioną chytrze zasadzkę natych­miast rewanżował się nie mniej sprytną pułapką, w którą wpadał kolejno Pers albo Arab.

W skupieniu, nie zauważający świata poza pionkami i figurami, mędrzec bucharski wędrował od szachownicy do szachownicy, każdym ze swych ruchów przysparzając coraz to nowych kłopotów doświadczonym graczom.

Sytuacje rodzące się na szachownicach zburzyły spokój władcy. Po godzinie emir począł nerwowo skubać brodę. Po dwóch grymas zawodu wypłynął na dostojne oblicze. Dla ludzi obserwujących uważnie zmagania nie było już tajemnicą, że władca piekł się na ogniu, który sam rozniecił.

Ile czasu trwał pojedynek filozofa z rutyną i zarozumialstwem? Cztery, sześć, a może i więcej godzin? Rozstrzygnięcie padło w momencie najbardziej stosownym. Słońce piegowate po raz ostatni zdążyło musnąć pocałunkiem grubą tykę minaretu Kaljan, gdy w sali zadźwięczało pierwsze słowo wypchnięte spoza warg grającego: mat!

Po dalszych kilkunastu minutach słowo to zabrzmiało ponownie. Obydwa pojedynki zakończyły się matem i... i pięknym sukcesem ulubieńca prostych bucharczyków. Hodża Nasreddin przegrał co prawda walkę z Persem, za to Egipcjaninowi przykroił tak wspaniałego mata, jakiego w Bucharze nie oglądali najstarsi dziadkowie.

- Pot płynie z twego czoła, Hodżo. Zmęczonyś walką? - zauważył emir z pewną satysfakcją. Tylko cóż to była za satysfakcja? Marny okruch i drobinka w porównaniu z tą, jaka by go oczekiwała, gdyby się wszystko powiodło.

- Trudno przejść przez strumień i nóg nie zamoczyć, o szla­my - odpowiedział Hodża Nasreddin ocierając zroszone oblicze - Bardziej zmęczyłem się nieustanną bieganiną od jednego przeciwnika do drugiego niźli samą grą. Wydaje mi się, panie i chętny, że ci wielcy mistrzowie w istocie są nieco niższego i ostu. A sława ich wydęta ponad miarę. Chyba niepotrzebnie, skoro umysł zwykłego człowieka potrafi uporać się bez zbytniego trudu z umiejętnościami cudzoziemców, sławionych w wielu krajach muzułmańskiego świata. Czy zgadzasz się ze mną, o prześwietny?

- Sądzę... sądzę... - zająknął się władca, szukając pospiesznie ścieżynki honorowego odwrotu - iż z obydwu pojedynków pły­nie jedna dla wszystkich nauka. Mianowicie: mieszkańcy bucharskiego emiratu są znacznie bardziej utalentowani do gier szacho­wych niźli osławieni Arabowie czy Persowie. Można tak mnie­mać, skoro Hodża, nie najlepszy przecież w Bucharze szachista, potrafił wygrać z wielkim mistrzem tej gry, sławnym Muchammadem z Egiptu, a z Selimem z Bagdadu przegrał dopiero - co wszyscy widzieli - w niezwykle wyrównanym pojedynku. Jemu tedy słusznie należy się nagroda. Przyjmij, Hodżo, komplet sza­chów srebrno-złocistych i niechaj służy ci długie lata, przysparza­jąc chwały emiratowi Buchary.

Wieść o wygranej Hodży Nasreddina rozbiegła się lotem bły­skawicy po całym kraju. Radowali się ludzie prości z nauczki, ja­kiej mędrzec udzielił wielkiemu emirowi i jego dostojnym go­ściom. Od lepianki do lepianki, od kiszłaka do kiszłaka, od koczowiska do koczowiska niosły się słowa: mądry jest nasz afandi, który pięknego mata ofiarował zarozumiałemu Muchammadowi,, mistrzowi sprowadzonemu za wiele sztuk złota przez władcę na dwór bucharski.

Tymczasem niedawni przeciwnicy Hodży Nasreddina obdaro­wani kosztownościami przez emira ruszyli w drogę powrotną, unosząc w zanadrzu przekonanie, że Hodża jest mądrym człowie­kiem i niezwykle utalentowanym graczem.

Jeśli przeto dojdzie kiedykolwiek także i do waszych uszu, o czcigodni, wieść o sławie niezrównanego szachisty bucharskiego, Hodży Nasreddina, wiedzcie, iż roznieśli ją po świecie cudzo­ziemscy mistrzowie, niepokonany Selim al Karim z Bagdadu i Muchammad ibn Abdullach z Egiptu, który po raz pierwszy od lat blisko czterdziestu zaznał smaku porażki z rąk Nasreddinowych.

Po opuszczeniu pałacu Hodża wdrapał się na grzbiet wiernego kłapoucha i ruszył w kierunku Szir-Garan, wrót miejskich wiodą­cych w pustynię. Do domu nie miał co spieszyć, uprzedził wszak­że małżonkę, ukochaną Guldżachon, że z dala od niej będzie mu­siał przetrawić tydzień na załatwianiu spraw nie cierpiących zwłoki.

W pewnej chwili zerknął na niebo. “Zanim słońce uda się na spoczynek, powinienem dotrzeć do kiszłaka Koksaj. Ucieszy się Bazarbaj, uradują się jego przemiłe basałyki, Firuza i Said. Da­wno obiecałem im tę wizytę" - pomyślał i ponaglił iszaka do żwawszego truchtu.

Niedaleko poza linią murów obronnych grodu na zasapanym osiołku dopędził Hodżę Nasreddina Bababułła. Piekarz bucharski od dawna zaprzyjaźniony z mędrcem.

- Afandi, nie boisz się o życie? - zagadnął zaniepokojony zaraz po wymianie słów powitalnych. - Podobno znowu utarłeś nosa emirowi? Czy nie byłoby lepiej, gdybyś na pewien czas zni­knął z oczu władcy i zawistnych wielmożów? Igrasz z ogniem codziennie, a to wcześniej czy później może się bardzo źle skończyć,

Hodża Nasreddin położył dłoń na ramieniu druha. Odpowiedział spokojnie:

- Dzięki za troskę o moją głowę, Bababułło. Ale nie przejmuj de zbytnio. Dopóki żyje obecny władca, najmniejszy włos z gło­wy mi nie spadnie. O to postarał się mój serdeczny przyjaciel, Muchammad Astrolog. Przed kilku laty wmówił emirowi, że w siedemnaście dni po mojej śmierci władca opuści tron, na za­wsze przenosząc się w świat, z którego nikomu jeszcze nie udało się powrócić na ziemię. W interesie emira jest więc, abym żył jak najdłużej.

Piekarz odetchnął z ulgą i uśmiechnął się szeroko. Ale zaraz potem pomarkotniał. Robak niepokoju znów mu myśli mącił. Wre­szcie rzekł półgłosem:

- No dobrze, afandi, a co zrobisz, jeśli wszechmogący Allach, nie licząc się zupełnie z przepowiedniami nadwornego wróżbity, któregoś dnia naprawdę wezwie władcę emiratu przed swój tron niebieski?

- Raczej szejtan porwie go na samo dno piekieł, Bababułło. Piekło pełne jest emirów, wielmożów i bogaczy. Ciężar grzechów ciągnie przecież w dół, a nie do góry - objaśnił Hodża Nasred­din. - Jeśli tylko dowiem się, że emir wyzionął ducha, natych­miast zniknę z Buchary. Bo rzeczywiście, następca na tronie może okazać się mniej przesądny od obecnego szakala w złocistym chałacie.

Bababułła rozejrzał się niespokojnie dokoła.

- Pssst, afandi - szepnął. - Nie mów na głos rzeczy, o któ­rych w Bucharze myśleć nawet za głośno.

- Czemu trwożysz się, Bababułło? Przecież nawet dzikie zwie­rzęta, a także wszystkie ptaki są podobnego mniemania o naszym prześwietnym władcy - roześmiał się drwiąco Hodża. - A poza mną i tobą ludzi tutaj nie ma. Dopóki w pobliżu nie widać żołda­ków emira, dopóty możesz nie obawiać się, że za głoszenie słusz­nych myśli trafisz do lochu bucharskiego więzienia, w ręce emirowych oprawców, którzy wiele niewinnych istot strącili z tego świata.

Dalszą drogę obydwaj wędrowcy pokonywali w milczeniu. Po­czciwy Bababułła łamał sobie głowę nad sposobami mogącymi uchronić mędrca przed zemstą wielmożów i następcy tronu w go­dzinie, która kiedyś nadejść przecież musi, natomiast Hodża Nasreddin jak gdyby nigdy nic zdrzemnął się ukołysany marzeniami o dobrych uczynkach, do których spełnienia przyczynią się złote i srebrne figurki, ukryte przezeń rozważnie na dnie gliniane, aftoby. Śnił o czekającym go spotkaniu z zacnym farbiarzem Usmanem Chakimbobo, za wygrane srebro wykupionym z lochów bucharskiego zindana.


*


Rozważ więc, człowieku myślący, raz jeszcze przebieg pojedynków bucharskiego mędrca z Persem i Arabem, mistrzami gry szachowej. Może uda ci się zerwać zasłonę niewiedzy i ukazać światu sposób, jakim Hodża Nasreddin pokonał przeciwnika?




DŁUGA RĘKA FAŁSZERZA


Opowieść dziewiąta o monetach Salima

Madazimbeka, o poszukiwaniu woreczka

z fałszywym nadzieniem oraz

o niewinnych dziewczętach ocalonych przez Hodżę Nasreddina


Czas lęku i czarnego niepokoju ogarnął nędzarzy i ubogich mieszkańców Buchary. Nic dziwnego, w słonecznym mieście emiratu nawet najbiedniejsi musieli płacić roczną daninę od zużycia powietrza, od przebywania w murach miejskich, od korzystania z cienia tych murów, od ścierania chodakami glinianego klepiska ulic, od korzystania z wody doprowadzanej arykami z koryta leni­wej Zerawszan, w której dolinie rozłożyła się oaza miasta. Los ludzi niezamożnych utkany z miliona codziennych trosk i utrapień teraz dopiero miał natrafić na rafę cierpień najwyższych. Nastały bowiem dni powszechnego składania opłat, danin i podatków.

Od wczesnego ranka ciasnymi uliczkami miasta w kierunku Registanu, placu, przy którym mieściła się siedziba władcy, podążali gromadnie kupcy bucharscy. Pierwsi podatnicy, których zgromadzenie koniecznej sumy nie zmuszało do nadludzkich wysiłków i wyrzeczeń, a którym, jak żadnej innej warstwie bucharskiej społeczności, zależało na podkreśleniu swego wiernopoddaństwa wobec wielkiego emira.

Na czele tłumu strojnego w szaty odświętne, poprzedzany wielkim bębnem brzucha, kroczył opasły kupiec, unosząc wysoko zadartą głowę. Z oczu jego wyzierało zadowolenie, a z gęby ulatywał uśmiech osiadający na sylwetkach dziewcząt ukrytych pod zasłonami parandży. Kupiec ów najwidoczniej nie miał powodu do obaw, a duszy jego nie toczył czerw niepokoju. Za grubasem w asyście kilku strażników miejskich, specjalnie wynajętych na tę niepowszednią uroczystość, podążało dziesięć obładowanych rumaków, bogato przybranych w szkarłat, turkoczących wpleciony mi w grzywy złocistymi szarfami.

Opasłym przewodnikiem karawany kupieckiej był wielki handlarz i największy sknera emiratu, Salim Madazimbek. To właś­nie jego mając na uwadze Hodża Nasreddin oświadczył niedawno na bazarze, iż jedynym starannie pielęgnowanym w głębi duszy marzeniem kupieckiego życia jest, by wody Wściekłej Rzeki Amu-darii, przemieniły się w płynny tusz chiński. Po co? Oczy­wiście po to, aby kupiec pędzelkiem umaczanym w czarnym pły­nie mógł wykaligrafować maleńką dziewiątkę. Po czym dopisy­wałby do niej następne, również nie za wielkie dziewiątki tak długo, dopóki tusz nie wyczerpałby się do ostatniej kropelki, pozostawiając cudownie nieskończone szeregi cyfr najwyższych. Oto ile drachm - zdaniem Hodży - kryło się w marzeniach Salima Madazimbeka, niekoronowanego władcy skąpców, chytrusów i oszustów wielkiej Buchary.

Tymczasem na grzbiecie każdego z dziesięciu bachmatów podą­żających pod eskortą za kupcem, obok bogatych prezentów, spo­czywały po dwa woreczki monet z czystego złota. Dwadzieścia skórzanych sakw wypełnionych drachmami to roczny podatek na­leżny emirowi za dzierżawę okolicznych włości, za posiadanych sześć karawanserajów, wystawionych - nie tylko szczęśliwym zrządzeniem losu - przy najruchliwszych szlakach wypraw ku­pieckich, za dzierżawę pobliskiego jeziora, za którego wody oko­liczni chłopi zmuszeni byli wpłacać kupcowi niemałe sumy w podatkach każdego miesiąca, za utrzymywanie siedmiu rozłożystych kramów na głównym bazarze Buchary, a także za prawo hadlowania na kilkunastu pomniejszych straganach rozrzuconych w labiryncie uliczek i bazarów dzielnicowych.

W jednym z woreczków, wędrujących na grzbietach końskich kierunku emirowego skarbca, znajdowały się monety fałszywe. O tym wszakże wiedziały tylko dwie osoby. Madazimbek oraz jego gość, Salal Ali, w rodzinnej Persji bardziej znany pod przydomkiem Alego Złotej Rączki.

Fałszerz Ali, mistrz tajemnego fachu, potrafił krążek ołowiu odpowiednich rozmiarów pokryć odrobiną złota otrzymując kolor identyczny z barwą szlachetnego kruszcu drachm szczerozłotych. Najbystrzejsze oko nie drgnęłoby powieką podejrzenia na widok spoczywających obok siebie dwóch monet, prawdziwej i tej podrobionej przez Alego. Wielkim cudotwórcą był fałszerz, ale nawet on nie mógł ustrzec się jednego błędu, maleńkiej różnicy. Mia­nowicie monety przezeń podrobione przy zachowaniu kształtu, wielkości, wzorca i koloru drachm szczerozłotych były nieco lżejsze od wybijanych w perskich mennicach. Moneta prawdziwa wa­żyła czterdzieści gramów, zaś pozłacany krążek Alego tylko trzydzieści pięć. Pięć gramów różnicy to jednak nie był ciężar uchwy­tny gołym okiem i dłonią.

Woreczek takiego właśnie złodziejskiego nadzienia z ołowiu wiózł teraz Madazimbek emirowi.

Wielki Saadi z Szyrazu już przed wielu, bardzo wielu laty od­krył prawdę głoszącą, że “kiszkę ciasną zapcha kęs suchego chle­ba, zaś ciasnym oczom łakomca nie dość skarbów ziemi". Zaiste, mądrość to ogromna i nie butwiejąca z upływem wiosen. No, a Salim Madazimbek wielkim był łakomcą. Zbyt wielkim. I właś­nie przesadna chytrość stała się początkiem końca jego świetno­ści. Ona to bowiem podszepnęła mu myśl, aby wypłacić fałszerzo­wi wynagrodzenie w monetach przezeń wyprodukowanych. Nie przypuszczał chytry Madazimbek, iż Salal Ali po opuszczeniu bra­my miasta, do której kupiec odprowadził go przezornie, już w przydrożnej czajchanie poprosi właściciela gospody, aby pozwo­lił mu skorzystać z wagi.

Trudno sobie wyobrazić ogrom wściekłego gniewu, którym za płonął Salal, gdy rozpoznając dzieło własnych rąk pojął, jaką monetą mu zapłacono. Potem gdy pierwsza fala wściekłości już od płynęła, fałszerz siadł, zażądał karty pergaminu, na której wygotował długą epistołę zawierającą wykaz wszystkich znanych mu doskonale łajdactw opasłego kupca. Pismo to nakazał chłopakowi usługującemu w czajchanie oddać co rychlej do rąk samego miraba. Wiedział od dawna, że naczelnik zawiadujący wodami emiratu jest śmiertelnym wrogiem Madazimbeka i nie pozwoli umknąć okazji, która mogłaby głowę rywala wcisnąć pomiędzy pieniek i topór katowski. Za przysługę Salal wręczył chłopaków całą drachmę z żółtego kruszcu (naturalnie tę sporządzoną prze siebie) żądając pośpiechu. Uradowany z królewskiej nagrody chłopak wskoczył na osła i tylko tuman kurzu z wolna opadający by świadkiem, że ktoś z tego miejsca odjechał w najwyższej gorączce Zaś Salal Ali na kłapouchu zakupionym - również za monet faszerowaną ołowiem - u zarządzającego herbaciarnią umknął szybkim kłusem w przeciwnym kierunku, mamrocząc do uszu osła najbardziej soczyste wyrazy ze słyszanych kiedykolwiek w Bucharze.

Oczywiście gdyby Salim Madazimbek mógł w jakiś sposób przewidzieć lawinę nadciągających wydarzeń, z pewnością fałszerz, zamiast wędrować teraz pospiesznie do rodzinnego Meszhedu, już przed dwoma dniami wyruszyłby w swą ostatnią podróż na dno Zerawszanu z okazałym bagażem kamienia przymocowanym przezornie do stóp.

Ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków. Wcześniej czy później palec przeznaczenia musi przecież wskazać Madazimbekowi ścieżkę oczekujących go wydarzeń. Bo komu sądzone jest, że spotka na drodze nieszczęście z samego rana, ten z pewnością będzie przeklinał los swój, zanim słońce wdrapie się na najwyższy szczebel nieba. Tak się też i stało.

Już od niepamiętnych czasów ceremonia pobierania podatków nadawała twierdzy emira odświętny, uroczysty charakter. Przy dźwiękach melodii, wygrywanych na dojrach i surnajach przez muzykantów dworskich, dobywano ze skarbca specjalnie na tę okazję przechowywaną wagę. Od cechu stolarzy sprowadzano kute brązem skrzynie mahoniowe. Ustawiane tuż za wagą oczekiwać miały na zapełnienie czeluści brzuchów daninami. Wreszcie na marmurowym podwyższeniu układano poduszki dla władcy, a nieco niżej dla jego świty. Szybkimi krokami nadchodził moment zjawienia się wielkiego emira.

Uroczystość otwierał wezyr przemówieniem, pełnym zwrotów kwiecistych i moralnych nauk, zakończonym zręcznie wyliczaniem kar okrutnych, jakim poddani zostaną oporni i opieszali w płaceniu podatków.

Z kolei przystępował do czynności urzędowych wielki poborca danin. Poborca działał ściśle ze zwyczajem uświęconym postępowaniem przodków, zgodnie z wieloletnią tradycją. Z każdego woreczka wybierał na chybił-trafił garść monet, po czym rzucał zawsze po siedem monet na jedną i drugą szalkę wagi, by tym sposobem sprawdzić, czy nie znalazła się w sakwie moneta sfałszowana lub taka, z której zdjęto cienką warstwę złota. Jeżeli szale pozostawały w równowadze, oddawał zawartość woreczka naczelnikowi skarbca, aby ten wraz ze swym pomocnikiem, głównym rachmistrzem emiratu, sprawnie przeliczył na urzędowych abakach ilość monet i zapisał je w księdze.

Wiedząc o czynnościach wielkiego poborcy, Salim Madazimbek fałszywe drachmy umieścił w jednym tylko woreczku, nie mieszając ich z prawdziwymi. W ten prosty sposób bogacz zabezpieczył się przed ujawnieniem oszustwa. Monety, choć lżejsze od prawdziwych, znajdujących się w pozostałych sakwach, rzucone równej ilości na obydwie szale musiały zrównoważyć się, nie demaskując łotrostwa. Było to posunięcie bardzo chytre, pomysłowe, a zarazem niezwykle logiczne. Wszystko wskazywało więc, że tym razem podstęp się uda. Potem gdy monety znikną, przemie­nne z prawdziwymi w mahoniowych skrzyniach skarbca, nic się już wydać nie może. Od dziewięciu lat bogacz postępował w taki właśnie sposób, wciąż pomnażając niemały i bez tego majątek. Jeśli wierzyć przysłowiu - a nie wierzyć mądrościom ludowym nie sposób - głoszącemu, iż skąpiec jest najlepszym skarbnikiem swoich spadkobierców, to nawet najdalsi krewni Madazimbeka powinni uchodzić za ludzi niezwykle szczęśliwych na ziemi.

Długi wąż kupców i rumaków obładowanych daninami wpełzł powoli na Plac Piaszczysty. Łeb gigantycznego gada utworzony przez Madazimbeka i jego skarby zatrzymał się w pobliżu głów­nej bramy Arku.

Madazimbek, a za nim pozostali, padł na ziemię i na brzuchu - bo tak nakazywało prawo i obyczaj - podczołgał się przed mar­murowe podwyższenie, na którym zasiadł władca.

- O, prześwietny Salim Madazimbek, jak zwykle, pierwszy - zauważył emir. - Czy wiesz dokładnie, ile i jakich monet do­starczyłeś nam w swoich sakwach, kupcze? - Tak, panie szlachetny. Dwadzieścia pełnych sakw, a w ka­żdej znajduje się sto pięćdziesiąt perskich drachm z czystego zło­ta - padła odpowiedź dumna i wypowiedziana głośno tak, aby wszyscy słyszeli.

- Czyżby? - uśmiechnął się szyderczo władca.

- Oczywiście, o panie muzułmańskiego świata. To złoto naj­czystszej próby - potwierdził skwapliwie Salim Madazimbek, Odrobinę zaniepokojony zachowaniem emira. Od trzydziestu lat składał daninę przed władcą, a po raz pierwszy zdarzyło mu się odpowiadać na pytania. I do tego stawiane w tonie nie wróżącym nic dobrego.

- Taaak, a więc jesteś przekonany, że w żadnej z sakw nie umieściłeś drachm fałszywych, łotrze?

- W żadnej, o szlachetny. Przywiozłem worki pełne monet szczerozłotych - głos kupca nie zadrżał ani przez moment, choć dusza jego dygotała już w febrze przerażenia.

- Łżesz, nikczemny. Doniesiono mi, że w jednym z woreczków; dostarczasz monety fałszywe, nie złote. A poznać je można po tym, iż od wybijanych w mennicy są lżejsze o pięć gramów na każdej sztuce. I podobno łajdactwo to ciągniesz od dziewięciu lat? A może jeszcze dłużej?

Kupiec rozpłaszczył się na płycie kamiennej jak żaba. Zaczął myśleć gorączkowo:

,,Doniesiono? Nikt poza Salalem Alim nie wiedział o procede­rze uprawianym bez świadków w głębokiej tajemnicy. A więc fałszerz zdradził? O, łotr. Oby go piekło pochłonęło za życia. Oby go strawił najbardziej smrodliwy z szejtanów podziemnego świata. A to zbój niewdzięczny, tak mi się odpłacił za długoletnią po­moc i opiekę".

Salim Madazimbek w myślach obrzucił fałszerza przekleństwa­mi zapominając, iż ta wielka wdzięczność i opieka z jego strony wyraziła się przecież w monetach faszerowanych zwyczajnym ołowiem.

Tymczasem emir wycelował palec w leżącego plackiem i wrza­snął:

- Przyznaj się, łotrze, w którym worku umieściłeś drachmy sfałszowane? Bo nie śmiesz chyba zaprzeczać faktom, nędzny robaku?

Madazimbek jeszcze przed chwilą potężny, gruby i wyniosły, teraz niczym nadęty powietrzem kozi pęcherz, który igrającym dzieciakom wpadł na kolec kaktusa, z przeraźliwym sykiem du­szy oklapł i zwiotczał. Zaprawdę, wrota świata nie zawsze otwie­rają się w tę samą stronę. Sprawdziło się przysłowie mówiące, iż dzień dzisiejszy, jeśli los tak zechce, wczorajszego bogacza z tor­bami nędzy wpędzi na ścieżkę nieszczęścia.

- Do lochu z hultajem. Tam będzie miał dość czasu do namy­słu, ażeby wybrać sobie samemu najwłaściwszy rodzaj kary - rozkazał emir.

Kupiec przerażony zerwał się z ziemi i rzucił się do tyłu, po czym gwałtownie odskoczył do przodu czując na plecach ostrze szabli strażnika. Pojął, że nie ma dlań ucieczki. I wtedy, na podo­bieństwo kozła osaczonego przez wilki, w szaleńczym ataku zaczął miotać przekleństwa na głowę emira i dwór jego, życząc wszyst­kim rychłej a okrutnej śmierci.

- Zamilcz, nieszczęsny. Człowiek nie od czyichkolwiek mo­dlitw na świat przychodzi, ażeby umierać od przekleństw. Pogar­szasz tylko cuchnącą sytuację - Hodża Nasreddin usiłował ostrzec wyrywającego się strażnikom i wrzeszczącego nadal wnie­bogłosy Madazimbeka.

Tłum dostojników pałacowych, kupców, żołnierzy i gapiów stło­czonych na placu przed twierdzą dojrzał oczyma wyobraźni, że knot życia kupca począł kopcić dopalając się coraz gwałtowniej.

Wkrótce złorzeczenia więźnia umilkły stłumione przez grube mury obchany. Nastała chwila ciszy. Przysłowiowej ciszy przed burzą. Bo oto nad głowami dostojników rozszalał się samum gniewu emirowego.

- Niechaj nie wydaje się wam, o nikczemni, iż sprawka ta ujdzie bezkarnie pozostałym, którzy zawinili. Przez wasze nie­chlujstwo, niestaranną kontrolę, a także mało przemyślany sposób ważenia monet staliście się sprzymierzeńcami łotra, jego wspólni­kami. Zgrzeszyliście, dopuszczając się oszustwa na mojej osobie i na skarbcu emiratu. Musicie zatem ponieść zasłużoną karę. I to karę, która, jak was znam, dotknie każdego do dna serca...

Emir zawiesił głos, niczym kat ostrze zakrzywionej szabli, na­pawając się przerażeniem swych ofiar.

Pod czterema dostojnikami odpowiedzialnymi za ściąganie po­datków ugięły się nogi. Wezyr zawiadujący daninami, wielki po­borca, naczelnik skarbca oraz główny rachmistrz, wierni i okrutni zausznicy emirowi, bezkarni w dotychczasowych poczynaniach, poczuli zimne mrówki niepokoju biegające w dół i w górę po grzbiecie. I kto by pomyślał, że zemsta Sałata sięgając po głowę nieuczciwego kupca zawadzi po drodze również o dostojnych wiel­możów?

- Natychmiast zważcie drachmy dostarczone przez tego nik­czemnego szakala. Musicie mi czym prędzej odszukać sakwę mo­net złodziejskich - polecił władca dostojnikom z trudem utrzy­mującym się na rozdygotanych nogach. - Za każde skorzystanie z wagi oddacie jednak do skarbca emiratu woreczek ze złotymi drachmami o wadze równej fałszywym monetom albo jedną z có­rek do mego haremu. A jeszcze sprawiedliwiej będzie, jeśli oddacie i jedno, i drugie. Córki na moje komnaty, monety do kom­nat skarbca.

Chytry emir wydumał, iż przy dwudziestu woreczkach Mada­zimbeka, ważonych po dwa jednocześnie, przy sprzyjającym szczę­ściu powinien otrzymać dodatkowo od dostojników dziesięć sakw złota i tyleż dziewcząt. Waga była dokładna, przystosowana do ważenia szlachetnego kruszcu i drogich kamieni, ale nie tak zno­wu wielka, ażeby można było na jej szale kłaść więcej niż po sto pięćdziesiąt drachm sporządzonych z żółtego metalu. No, z zacho­waniem najwyższej ostrożności można było dosypać tam jeszcze z czterdzieści do pięćdziesięciu monet. A więc na jedną szalę w żadnym, razie nie da się położyć dwóch woreczków monet do­starczonych przez Madazimbeka.

Hodża Nasreddin spoglądał na czterech urzędników. Nie, nie litował się nad dostojnikami, żal mu było jedynie dziewcząt nie­winnych. Zagłębił się w rozmyślaniach.

- Czy zgodziłbyś się, o sprawiedliwy władco Wschodu i Zachodu, w zamian za jedną z tych dziewcząt otrzymać ode mnie jedenaście sakw szlachetnego kruszcu? - mędrzec bucharski wy­chylił się na moment z zadumy.

- Jedenaście woreczków złota za jedną tylko różanolicą? - zdziwił się emir. - Afandi, zastanów się lepiej nad tym, co mówisz.

- Zastanawiam się, panie mój, zastanawiam. Wkrótce najlepiej przekonasz się o tym na własnej skórze - zamruczał pod nosem. Hodża Nasreddin i po raz drugi zanurzył się w głębokiej zadumie.

A tymczasem w oczach emira pojawił się dziwny blask. Jede­naście woreczków złota więcej w skarbcu pałacowym miało swoją wymowę. Po odstąpieniu jednej dziewczyny Hodży Nasreddinowi i tak powinno mu przybyć do haremu dziewięć nowych hurys. A przy tym wylazło szydło z Nasreddinowego worka. Cóż za chytry lis z tego filozofa. Niby to zajmują go tylko sprawy innych ludzi i ich codzienne kłopoty, a przecież znalazł wolną chwilę, aby upatrzyć dziewczynę dla siebie.

- Niechaj będzie, jak powiedziałeś, afandi - zgodził się wład­ca łaskawie po krótkiej chwili namysłu. - Za jedenaście worecz­ków złota weź sobie dziewczynę, którą zechcesz. Taka jest moja decyzja.

Mędrzec bucharski przysunął się wówczas do czterech dostojni­ków.

- Wielmożni - szepnął - wolicie stracić dziesięć worków złota i tę samą ilość córek czy tylko po trzy sakwy szlachetnego metalu? Wybierajcie.

Wielmoże rachowali błyskawicznie. Albo dziesięć sakw złota i dziesięć dziewcząt czarnobrewych, albo dwanaście woreczków żółtego metalu. Mieli więc oddać córki w niewolę za pół darmo? Jedną dziewczynę za piątą część sakwy? Ależ to złodziejska cena. Niedoczekanie władcy.

Zdecydowali się szybko.

- Hodżo-aka, ratuj dziewczęta niewinne. Złoto możemy dostarczyć ci w każdej chwili.

- Spieszcie więc.

Dostojnicy rozbiegli się, zaś Hodża Nasreddin raz jeszcze zagłę­bił się w myślach. Z zadumy wyrwał go dopiero widok powraca­jących. Wielmoże uginali się pod ciężarem, kruszcu, pojękując i dysząc ciężko.

Wtedy dopiero mędrzec skierował swe kroki w stronę sakw le­żących u stóp władcy, a następnie rzucił na wagę monety Mada­zimbeka. Zważył je. Zbliżył się do emira.

- Widziałeś, o szlachetny? Raz jeden skorzystałem tylko z wa­gi. Weź więc oto, panie, zgodnie z własnymi słowami, woreczek złota za prawo pierwszego ważenia. Tutaj zaś masz jedenaście sakw szlachetnego kruszcu za pierwszą dziewczynę, którą powi­nieneś otrzymać na własność. Sądzę, że najlepiej się stanie, jeśli ta różanolicą pozostanie nadal w domu swoich rodziców. Aby sta­ło się zadość twojemu życzeniu, powinienem jeszcze wskazać wo­reczek napełniony fałszywymi drachmami. O, to nic trudnego. Za­raz ci to, panie, udowodnię.

Po tych słowach Hodża Nasreddin zawrócił do dwudziestu sakw leżących szeregiem na ziemi. Zastanowił się przez moment, po czym dźwignął jedną.

- Spójrz, potężna prawico Wschodu i Zachodu. Oto sakwa zło­dziejskich monet Salima Madazimbeka - oświadczył. I zapropo­nował: - Każ z nich odlać kajdany i zawiesić je ponad główną bramą Arku, aby ostrzegały ludzi nikczemnych przed próbami nowych oszustw.


*


Pomyśl, człowieku obleczony w chałat roztropności, w jaki spo­sób, będąc na miejscu Hodży Nasreddina, tylko raz jeden skorzy­stałbyś z wagi, ażeby spośród dwudziestu sakw wyłowić woreczek napełniony fałszywymi monetami, lżejszymi od pozostałych? No i aby uchronić różanolice przed pobytem w haremie emira wiel­kiej Buchary?



ROZBÓJNICY


Opowieść dziesiąta o spotkaniu

czabana Madamina z bandą pustynnych

opryszków i o machlojkach naczelnika

straży bucharskiego emiratu


Człowiek odważny umiera tylko raz, tchórz dwa razy. Ile razy pastuch Madamin umierał owej nocy - niechaj pamięć o niej będzie przeklęta - nie potrafiłby zliczyć nawet najwybitniejszy z rachmistrzów wielkiego emiratu Buchary. Czas od zmierzchu aż do brzasku porannego strawiony pośród ciasnych odłamów kamie­nia, bez możliwości głośniejszego sapnięcia, bez wydania jakiego­kolwiek szmeru, który mógłby ujawnić obecność pastucha uszom szajki rozbójników koczującej w rozpadlinach skalnych, był dlań wizerunkiem piekła doznawanego przez niewielu za życia. Nie­szczęsny Madamin konał z trwogi przy lada zdradliwym porusze­niu trzymanego za pysk osła i rodził się na powrót, gdy oczeki­wana chwila zdrady nie następowała. Dni bez chleba nie dłużą się tak nawet w części, jak godziny lęku spędzone w bliskim sąsiedztwie nie przeczuwających niczego rozbójników. Na dalszą ścieżkę swych przestępstw szajka zbirów wyruszyła dopiero po solidnym odpoczynku, kierując się blaskiem gwiazd światłem księżyca, bowiem płaszcz ciemności nocnych wciąż jeszcze okrywał ziemię. Nie poprawiło to zbytnio sytuacji pastucha wtulonego w skalną szczelinę i trwogą wypełnionego po uszy. Madamin oczekiwał zbawiennego świtu nadal przezornie zaciskając chrapy iszaka. Dopiero gdy zasłona nocy opadła raptownie budząc świat do życia, poganiacz wielbłądów opuścił bezpieczną kryjówkę i puścił się pędem w stronę miasta. Jeśli wiadomo, że strach i obawa o całość własnej skóry dodaje każdemu stworzeniu nową parę nóg, to biegnący Madamin pod tym względem przypominał stonogę. Bose pięty pastucha mi­otały czterdziestokrotnie szybciej aniżeli żerdzie kół czerpiących wodę ze studni w najgorętszym okresie nawadniania pól.

Po dwóch godzinach szaleńczego pędu Madamin poczuł się wręszcie człowiekiem wyzwolonym od lęku. Mury Buchary były tuż, tuż. A kiedy zdyszany wbiegł już w bramę miasta, za pastuchem trudnością nadążając, kolebiąc się i chwiejąc na drżących ze zmęczenia nogach spieszył jego wierny iszak.

Tymczasem wewnątrz twierdzy Ark, pod ścianą pałacu zdobne­go w wykładane mozaiką zawiłe wersety z Koranu, rozprawiano uczenie o istocie prawa, władzy i sprawiedliwości. Sproszeni z ca­łego bucharskiego emiratu ludzie najmędrsi od wielu już godzin wałkowali placek dysputy gęsto nadziewając go rodzynkami sprzeczek.

W pewnej chwili porządek i nastrój uczonej rozmowy przerwa­ny został gwałtownie przez zakurzonego obdartusa, który obala­jąc dzbany wypełnione różanym sorbetem, z wołaniem ,,Panie, ratuj, rozbójnicy!", rzucił się do nóg władcy.

- Zgłoś się do pierwszego wezyra. Kuszbega przyjmuje skar­ci na urzędników! - wrzasnął naczelnik straży pałacowej na po­ganiacza (w którym czytający te słowa rozpoznali zapewne pa­stucha Madamina) i usiłując odciągnąć go od kolan władcy, beształ: - Jak śmiesz, nędzniku, przeszkadzać w zajęciach Sprawie­dliwemu i jego czcigodnym gościom?

- Panie, uwierz niegodnemu. Tam rozbójnicy! Mam dowód - szarpiąc i wyrywając się zbrojnym udajczijom pastuch wyciągną zza koszuli nabrzmiałą sakiewkę. - Niechaj te monety, czterdzieści drachm w srebrze, staną się świadkami prawdziwości tego, co powiadam.

- Puśćcie go - skinął na strażników władca. - A ty wyrażał się jaśniej. Cóż kazało ci zmącić nasz spokój?

- Rozbójnicy, panie. W pobliżu miasta grasuje cała szajka. Łotrzykowie spiskują, przekupują twoich urzędników, rabują w bia­ły dzień, o Sprawiedliwy.

- Do rzeczy, stróżu bydląt. Opowiadaj po kolei, co ci się przy­darzyło.

Mędrcy i dostojnicy pałacowi ściągnięci wędzidłem ciekawości otoczyli szczelnie pastucha. Jedynym w tym gronie, który z obawą spoglądał na intruza, był Jułdasz Kamaliddin, naczelnik straży emiratu. Z urzędu odpowiedzialny za porządek w państwie nie dopuszczał do uszu władcy jakiejkolwiek wieści o rozbójnikach i o przestępstwach. Tym prostym sposobem zaskarbił sobie łaskę i wdzięczność emira, jako człowiek dbający o ład, spokój i spra­wiedliwość na podległych mu obszarach. Nic dziwnego, że obecnie naczelnik coraz wyraźniej czuł lęgnącego się w sercu skorpiona niepokoju. Czyżby tak skrupulatnie budowany w oczach władcy gmach ładu państwowego miał runąć grzebiąc pod sobą wspaniałą karierę? Zwłaszcza że - o czym wiedział doskonale - znienawidzony zarówno przez ubogich dechkanów, rzemieślników, jak i zamożnych kupców, ba, co gorsze, nie ciesząc się uznaniem ni cieniem szacunku nawet pośród własnych pobratymców, do­stojników pałacowych, nie mógł liczyć na żadne wstawiennictwo, na niczyje poparcie. Skłócone i nieznoszące się wzajemnie kasty w tym jednym jedynym przypadku związane były szpagatem solidarności. Wszyscy poddani emira, bez względu na pochodzenie, długość brody i pojemność kiesy, życzyli Kamaliddinowi gorąco i ze szczerego serca, aby Allach uczynił go co rychlej wezyren sułtana Selima.*

Oczywiście nie każdemu mierzy się wspólną miarką wysokość podatków i zakres obowiązków wobec władcy. Najokrutniej i cał­kowicie bezkarnie łupiono mieszkańców wiosek, stepowych kiszłaków. Los ludzi usiłujących uprawiać piaszczyste równiny, na których gęsto obrodziły jedynie kamienie i pustynne zielsko, był nie do pozazdroszczenia. We wsi od żandarmskich koni nawóz nie wysychał. A lament kobiet i płacz dzieci, przemieszany z gda­kaniem ptactwa przytroczonego do siodeł i beczeniem zarzyna­nych przez strażników kóz i owiec, stał się najpospolitszą śpiewką tych okolic. Pełne okrucieństw postępowanie

* sułtan Selim I (1467—1520) w ciągu ośmiu, lat panowania kazał stracił siedemnastu swoich wezyrów

strażników Kamaliddina usprawiedliwiane ramieniem prawa - ściąganiem podat­ków - rujnowało i bez tego godnych litości mieszkańców wiosek, gdzie na każde osiem dni życia przypadało dziewięć dni pracy.

Pastuch Madamin był mieszkańcem kiszłaka, a zatem mógł po­wiedzieć zbyt wiele, co jeszcze pogorszyłoby i tak już niewesołą sytuację Kamaliddina. Musiał naczelnik straży uważać na każde słowo tego oberwańca, aby we właściwym momencie przerwać zgubny dla siebie potok wymowy.

Tymczasem Madamin jąkając się i połykając z pośpiechu nie­które sylaby rozpoczął opowiadać:

- Wczoraj o wschodzie słońca wyruszyłem na poszukiwanie, ziół łagodzących ból zębów i gojących rany. Gdyby udało mi się zebrać je w odpowiedniej ilości, a potem spieniężyć na bazarze, mógłbym zwrócić dług kupcowi, Tatarzynowi Ibrachimowi Rizakuli, ratując się przed uwięzieniem. Wiedz bowiem, o szlachetny, iż wiosną pożyczyłem od czcigodnego Ibrachima pięć drachm, za co wynająłem pastwisko w pobliżu karawanseraju, niestety, słoń­ce zniszczyło trawę, a wraz z nią i moje nadzieje na poprawę losu. Tak rozmyślając o swej nędzy i pochylając się co kilka kro­ków nad szczelinami skalnymi, w których zwykle rosną owe zioła lecznicze, dotarłem do Wzgórza Kamiennych Bałwanów i wtedy to właśnie ujrzałem skradającego się ścieżką uzbrojonego męż­czyznę. Szybko ukryłem się między kamieniami.

- Ej, nędzniku, przyznaj się, do czego naprawdę miały ci po­służyć te zioła? Truciznę sporządzasz? Jadem handlujesz? A może oddajesz się czarnoksięskim praktykom? Czy to nie aby za twoją sprawą zszedł z tego świata ulubiony rumak emira? Może to ty rzuciłeś urok na czarnobrewą Fatimę, tancerkę, która wyschła na strąk pieprzu, nie ciesząc już oczu naszego pana i władcy? Odpowiadaj, łotrze. I niechaj prawda gości na twym języku, jeśli nie chcesz, aby kat wyrwał ci go z korzeniami - wpadł na Madamina naczelnik straży.

- Pozwól mu mówić, bo nigdy nie dobiegniemy kresu jego opowieści - przykazał emir.

Kamaliddin zamilkł czując, że jedną nogą w kałużę śmierci wdepnął. Zaś czaban ciągnął dalej:

- Siedząc jak mysz przezorna w skalistej szczelinie usłyszałem głosy kilku rozbójników podążających w pewnej odległości za swym przewodnikiem. Dziękowałem opatrzności, że pozwoliła mi się skryć we właściwej chwili. To ocaliło mnie od napaści i rabunku.

- Nawet czterdziestu rozbójników nie potrafi ograbić jednego nagusa - czknął ze śmiechem strażnik pieczęci. - Chyba żeby połakomili się na twego starego osła. Ale cóż może być warta ta ruina zwierzęcia?

- Osioł jest wielbłądem biedaka. Jest moim jedynym źródłem utrzymania, moim wielkim sezamem bogactwa, o prześwietny - szepnął w odpowiedzi czaban.

- Mów dalej - nakazał emir.

- W ukryciu przesiedziałem aż do pierwszych promieni słoń­ca, ponieważ rozbójnicy rozłożyli się na odpoczynek tuż pod od­łamem skalnym, za którym siedziałem, w odległości czterech zale­dwie kroków ode mnie. Słyszałem wyraźnie ich słowa nie widząc ani jednego z rozmawiających.

- O czym rozprawiali? Czy możesz powtórzyć dokładnie, co zanotowały twoje uszy? - zapytał władca.

- Rozmawiali o przekupieniu jednego z urzędników państwo­wych, o panie świata. Z rozmowy wynikało, że dwóch opryszków z ich szajki schwytano w którymś z osiedli zachodniego bekostwa. Rozbójnicy złożyli się po trzydzieści drachm i przekazali okup urzędnikowi mającemu nadzór nad więźniami. Wtedy ów zażądał dodatkowych czterdziestu pięciu sztuk srebra jeszcze i dla wię­ziennego strażnika. Słyszałem, jak zbiry spierali się między sobą, co czynić dalej. Wpłacić nową sumę, czy zgładzić urzędnika za niedotrzymanie umowy. Ponieważ to drugie nie gwarantowało wolności uwięzionym kompanom, zdecydowali się na ponowną składkę. Tym razem złożyli się po dziesięć drachm. Nikt z nich nie czuł się pokrzywdzony, gdyż każdy oddawał jednakową ilość monet, czego zawsze skrupulatnie przestrzegali. Równy podział łupów i równy podział wydatków był, jak się chełpili, żelazną zasadą działalności bandy. Po przeliczeniu zebranych pieniędzy ukazało się, że jest ich nawet więcej, niż wynosił dodatkowy okup. Herszt szajki ukrył tę resztę w szczelinie skalnej przeznaczając srebro na ekwipunek rozbójników, gdy ci opuszczą już loch zindana. Po odejściu łotrzyków wydostałem z głębokiej szpary sakiew­ki; z monetami i dostarczyłem ci ją, o panie, jako dowód prawdziwego biegu mojej przygody - zakończył swą opowieść pastuch Madamin.

- Łżesz! Z pewnością było tam po prostu trzech albo czterech poczciwych poganiaczy wielbłądów poszukujących zbłąkanych zwierząt, a nie żadna szajka rozbójników. Nie potrafisz odróżnić zwyczajnych pastuchów od rzezimieszków, niegodny - wtrącił po wtóry Jułdasz Kamaliddin.

- Panie, to byli bardzo źli ludzie - upierał się pastuch. - I było ich co najmniej piętnastu.

- Bojaźń przesłoniła ci oczy rozsądku, czabanie. Strach wyolbrzymia, a noc z garbatej myszy nawet wielbłąda potrafi uczynić. Powtarzam ci raz jeszcze: nie mogło być ich więcej niźli czterech pasterzy. Piętnastu, i to rozbójników? Chyba ci się rozum w upale rozpuścił? - dowodził naczelnik straży emiratu, usiłując za wszelką cenę zbagatelizować groźbę szajki w obliczu władcy.

- Już w czasach naszych pradziadów wielki Firdausi twierdził, nie masz lepszego fortelu od prawdy, a gorszego pomysłu od krętactwa - odezwał się z naciskiem Hodża spoglądając w oczy naczelnikowi.

Kamaliddin pochwycił aluzję ukrytą w słowach mędrca. Zrozumiał, że Hodża Nasreddin przejrzał jego grę. Mimo to nie ustępował:

- Afandi, jeśli, nie widziałeś własnymi oczyma ludzi, o których tutaj mowa, czemu skłaniasz ucho ku słowom nędznego pastucha?

- Człowiek uczony widzi sercem i rozumem, nieukowi pozostają jedynie oczy - usłyszał w odpowiedzi.

Wielmoża otworzył usta i zawahał się. Wiedział, iż raz wypowiedzianego słowa nie można przełknąć z powrotem. A Hodża by niebezpiecznym przeciwnikiem.

Zaryzykował raz jeszcze:

- Wszystkie szajki w naszej prowincji i w sąsiednich bekostwach dawno zostały wytępione, część przegnano do Afganistanu O tym wie nawet najbardziej tępy z wiejskich matołków. Nie może więc być ani okruszyny prawdy na języku tego poganiacza wielbłądów czy osłów. Zaufaj moim słowom, afandi. Wiem, co mówię, bo znam całą prawdę.

Nasreddin nie wątpił ani przez moment, że naczelnikowi nie obca jest prawda. Tylko że prawda ta miała zupełnie inne oblicze. Hodża dobrze wiedział, iż rozbójnicy, rabusie i rzezimieszkowie są jak skorpiony w starym domu, lezą ze wszystkich dziur. I pozbyć się ich nie sposób. Bo czyż może być inaczej, skoro strażnicy porządku publicznego zajęci są wyłącznie ściąganiem danin i podatków, wymierzaniem najrozmaitszych kar i grzywien? A wojsko emirowe? Nie, wojsko także nie ma czasu na uganianie się za rozbójnikami, bowiem dopomaga żandarmom i poborcom podatków w napełnianiu skarbca władcy. Przy sposobności nie zapominając także i o prywatnych kiesach swoich sardarów i naczelników.

- Każdy wierzy we własne prawdy, Kamaliddinie. Ślady spotkania z tymi, jak ich nazywasz, pastuchami, znajdziesz jeszcze nie zabliźnione na moich plecach. To bolesna prawda, w którą ja - wybacz śmiałość niegodnemu -uwierzyć muszę.

Jułdasz Kamaliddin zmieszał się. Nie doniesiono mu o napadzie rabusiów na mędrca. A to znacznie pogarszało sytuację, kompro­mitując go w oczach władcy. Oczywiście naczelnik dawno już przyznałby rację Hodży Nasreddinowi, gdyby nie lęk przed emirem. Obawa przed wywołaniem gniewu Sprawiedliwego zmuszała go, ażeby ogień podejrzenia, póki jeszcze nie za wielki, ugasić wodą jakiegoś fortelu. Nie była to jednak sprawa łatwa wobec groźnego przeciwnika, jakim okazał się w tych słownych zapasach mędrzec bucharski.

- Nie pojmuję cię, afandi? - podjął znowu Kamaliddin. - Ty człowiek rozumny, a postępujesz jak dziecko nieletnie. Twier­dzisz, iż napotkanymi przez Madamina ludźmi byli rozbójnicy, wierzysz, że pastuch słyszał ich rozmowę. Skąd wiesz, że tak właśnie było naprawdę? Odpowiedz na moje pytanie, człowieku uczony, jeśli wiesz wszystko.

Hodża odpowiedział w sposób jasny, ale nie dla każdego:

- O, czcigodny, prawdziwym uczonym jest ten, który wie, że to, co on wie, jest zaledwie drobną cząstką tego, czego nie wie i czego może nigdy nie wiedzieć.

- A więc przyznajesz jednak, że nie wiesz wszystkiego? - uradował się Kamaliddin.

- Oczywiście przyznaję - kiwnął głową Hodża. - W przy­padku Madamina przypuszczam jednak, że biedak ten prawdę mówi...

- Ty sądzisz jedynie, afandi, przypuszczasz. Ja zaś wiem, poj­mujesz, wiem doskonale, że pastuch łże, sypiąc bezustannie w twarz władcy robaczywym grochem kłamstwa.

Emir spojrzał pytająco na Hodżę.

- Przypuszczenie człowieka mądrego jest więcej warte niż pewność głupca, o szlachetny - odparł na niemy głos oczu wład­cy Hodża Nasreddin.

Palce Kamaliddina zacisnęły się kurczowo na rękojeści kindżału.

- Prawdziwe słowo bywa gorzkie, wielmożny Kamaliddinie - zwrócił się w stronę poszarzałego z wściekłości naczelnika stra­ży - ale bardziej gorzkie jest to, co czynisz. Trwonisz siły na jałową rozprawę z bezbronnym pastuchem zamiast ścigać prze­stępców.

- Sprawiedliwe są twoje słowa, Hodżo. Szablą, a nie językiem przekupki walczyć należy z łotrami! - zakończył emir sprzeczkę dwóch mężów. Po czym rozkazał:

- Musicie schwytać rozbójników, i to rychło. Niechaj zgniją w lochu więziennym. Dwóch już złapano, ale kto wie, ilu mogła liczyć cała banda? Musicie także dowiedzieć się, ile drachm prze­znaczono na przekupienie mojego urzędnika. Za jaką cenę sprzedawał się ten syn fałszywej hieny? Schwytajcie rzezimieszków, abym mógł znaleźć odpowiedzi na gnębiące mnie pytania i aby oni w lochu więziennym znaleźli nagrodę za popełnione przestępstwa.

- Wydaje mi się, że wiem, ilu było rozbójników, o dostojny - rzekł po krótkiej chwili namysłu Hodża.

- Skąd wiesz? Pewnie jesteś z nimi w zmowie? Może szpiegu­jesz w mieście, przekazując im wiadomości o karawanach wycho­dzących z Buchary? Może tyś wspólnikiem łotrzyków? - napadł na mędrca Kamaliddin chwytając się wątłej co prawda, ale ostat­niej już nitki nadziei.

- Nie, Madamin powiedział przecież.

- Nie mówił nic podobnego, wszyscy słyszeli. Nie chcesz chy­ba dowodzić, afandi, że głuchota opanowała emira i dwór cały? - naczelnik zapienił się, jakby połknął kawałek mydła. - Ty mu­sisz wiedzieć z innego źródła. Nie szachruj.

- A jednak Madamin powiedział - powtórzył Hodża Nasreddin. - Bowiem to, co rzekł, wystarczy całkowicie, aby znaleźć właściwą odpowiedź na pytanie Sprawiedliwego. Powiem więcej, czcigodni, pozwólcie mi się zastanowić, a zdradzę waszym uszom nie tylko liczbę rozbójników, mogę wyjawić także, ile drachm przeznaczyli członkowie szajki na przekupienie urzędnika. Wy­baczcie mi jednak, że na te wszystkie pytania odpowiem dopiero po spożyciu posiłku. Teraz chciałbym oddalić się z czabanem, któ­ry jest mi winien sowity poczęstunek i jedno wyjaśnienie. Iść mu­szę, bo głowa nie pracuje, gdy żołądek pusty. A nic tak nie wzma­ga myślenia, jak kebab wprost z rożna otulony w liście mięty.

Już w drzwiach Hodża przystanął i zwrócił się w stronę emira:

- A ty, panie wielki, zastanów się w tym czasie, jak wyna­grodzić pastucha za wiadomość o szajce zbójeckiej. Na garść zło­ta zasłużył chyba?


*


Człowieku roztropny, pomyśl, czy trzeba, ażebyś i ty spożył olbrzymią porcję soczystego kebabu, by znaleźć odpowiedź na py­tania władcy bucharskiego emiratu?




U BRAM PERŁY WSCHODU


Opowieść jedenasta o wizycie Hodży

Nasreddina w Samarkandzie, o spotkaniu

z dawno nie widzianymi przyjaciółmi

i o wielbłądzie, który nie umiał pływać


Niezwykły to był widok. Dorosły człowiek, stojący obok straż­nika bramy miejskiej, nagle krokiem młodzieniaszka rzucił się do przodu ku innemu dojrzałemu mężczyźnie, który w tym samym momencie zeskoczył z osła i żywo biegł w jego stronę. Do uszu strażnika dotarły słowa radosnego powitania:

- Tyżeś to, Jusupie? Witaj, zwierciadle młodości mojej.

- O, przyjacielu. Przywędrowałeś nareszcie do Samarkandy Jakże się cieszę.

Mężczyźni padli sobie w ramiona. A wtedy ten miejscowy wrzucił jednym tchem w ucho przybyłemu:

- Uważaj, nie zdradź się, żeś Nasreddinem. Potem ci wszystko wyjaśnię.

W tejże chwili strażnik strzegący wrót miejskich dotknął ramienia Jusupa Madrasuła, mieszkańca Samarkandy.

- Słuchaj, znasz tego włóczęgę? Kto to?

- Jak to kto? - oburzył się Madrasuł. - Przyjaciel mój naj­milszy, gość oczekiwany od dawna. Człowiek dostojny, a nie ża­den powsinoga. O, rozchmurz czoło, wielmożna ostojo porządku. Ja znam tego przybysza doskonale, a ty znasz mnie przecież;

Koło znajomości zamknęło się szczelnie, nie ma w nim przeto miejsca na podejrzliwość.

- Możliwe - odburknął strażnik. - Ale jest miejsce na podatek miejski. Przede wszystkim za przejazd przez bramę.

- Żądasz opłaty za wejście do Samarkandy, zupełnie jakby te była buda jarmarczna z popisami wesołków - roześmiał się Hodża Nasreddin podając monetę stróżowi porządku.

- A, uśmiechasz się, przybyszu? Biedaków na uśmiech nie stać. Najwidoczniej jesteś zamożnym człowiekiem. Płać więc po datek od majętności.

To mówiąc strażnik wyciągnął rękę ponownie.

Hodża zapłacił. I już się nie uśmiechał.

Stróż porządku po raz trzeci nadstawił dłoń, żądając:

- A teraz jeszcze dwie monety za wodę, którą będziesz gasił pragnienie w Samarkandzie, oraz za chłód murów miejskich w których cieniu będziesz mógł się wylegiwać, ile zechcesz.

- Ależ... - zaczął Hodża Nasreddin sięgając po raz trzeci d sakiewki.

- Proszę cię, przyjacielu, nie dyskutuj z człowiekiem spełniającym jedynie swoje obowiązki u wrót miejskich. Filozofią ni .u niego nie wskórasz - Madrasuł usiłował dać do zrozumiem mędrcowi bucharskiemu, że powinni jak najprędzej wynieść się z kosztownego miejsca.

Strażnik przysłuchujący się uważnie tłumaczeniom Madrasuła bez słowa wyciągnął dłoń po raz czwarty.

- A teraz za co? - zdumiał się Hodża.

- Za filozofa. Jak kogoś stać na uprawianie filozofii, stać go i na podatek od tej nauki.

- Ramię ci zemdleje od ciągłego trzymania w trudnej pozy­cji - rzekł słodkim głosem Jusup Madrasuł, chcąc powstrzymać wzbierającą gwałtownie rzekę pożądliwości. Daremnie.

Bo tymczasem stróż porządku publicznego spojrzał już na sto­py Hodży i znów nadstawił dłoń, wyjaśniając:

- Chodaki z twardej skóry masz na nogach, przybyszu. One znacznie bardziej niszczą ulice i place miejskie niż noga czło­wieka bosego.

- Jeśli dalej tak pójdzie, to i ja bez butów zostanę - mruknął pod nosem Hodża, bojąc się drażnić wyrwigrosza.

Strażnik wziął szóstą monetę i odsunął wreszcie drąg, robiąc przejście przyjaciołom.

Nie dane było jednak Hodży pozostawienie sakiewki w spo­koju. Ledwie minął przedstawiciela ładu miejskiego, usłyszał jego chrapliwy głos:

- Zaczekaj na moment, przybyszu. Czy ten bury kłapouch na­leży do ciebie?

Mędrzec bez słowa odwrócił się i kolejną monetę wrzucił w nadstawioną dłoń.

- A teraz szybko, Jusupie - szepnął do przyjaciela. - Bo jak się ten łupieżca namyśli, każe mi jeszcze opłacić podatek za nad­miar włosów na brodzie i za niedostatek włosów na głowie. Za chałat zbyt nowy i siodło zbyt wytarte. I za grzeszne myśli, któ­rych był przyczyną.

Przyspieszyli kroku, umykając co rychlej od zadżumionego miejsca.

- Masz pecha, afandi. To nowy strażnik. Niczym świeża pi­jawka przyłożona do karku, tak jest nienasycony. Później gdy obłowi się jak inni, będzie odrobinę znośniejszy.

- Wierzysz we własne słowa, Jusupie? - Hodża roześmiał się na głos. - Widziałeś kiedy lisa w kurniku? Głód zaspokoi, a kury dusi nadal, do ostatniej. Natura po to uczyniła go lisem, aby nie zaprzestał chwytania zdobyczy. A lis i strażnik w jednej rodzili się jamie...

Kiedy oddalili się na odległość gwarantującą bezpieczeństwo rozmowie, Hodża Nasreddin zagadnął przyjaciela:

- Chciałeś mnie przestrzec przed bramą. O cóż chodziło? Mów śmiało, Jusupie.

- Tu nie Buchara, afandi. Sława twoja świeci pięknym bla­skiem wśród ludzi prostych, lecz jest solą w oku możnych i bo­gaczy. Wielmoże uważają, że niespokojny duch ludu przez ciebie jest rozniecany. W Samarkandzie nie wolno nikomu wspominać twego imienia. Gdyby cię pochwycono, o Hodżo-aka, zgniłbyś za­pewne w lochach miejskiego zindana. Najsprawiedliwszy kadi nic by ci nie pomógł. Zresztą jak znaleźć sprawiedliwego sędziego w muzułmańskim świecie?

Tak rozprawiając obydwaj przyjaciele dotarli do olbrzymich murów wspaniałego meczetu Bibi-Chanym, u którego stóp rozło­żył się bazar, największy w Samarkandzie.

Gdyby kolory tęczy wzmocnić siedemdziesięciokrotnie, prze­mieszać i rozrzucić bezładnie, wyglądałyby i tak niczym zdechłe szarocie wobec prawdziwej orgii barw tutejszego bazaru.

Stragany i kramiki okryte złocistymi płaszczami trzcinowych daszków odbijających słońce, stoiska blacharzy oblepione mo­siężnymi naczyniami, maleńkie jadłodajnie tatarskie z nieodłącz­nymi ozdobami z końskich ogonów i szarf wielobarwnych, liczne herbaciarnie i ich właściciele w kolorowych, bufiastych szarawa­rach, zwołujący piskliwie gości na świeży wrzątek herbaciany, jaskrawe namioty kuglarzy, pstre łachmany nędzarzy i żebraków, zwiewne szaty turkmeńskich tancerek o zmysłowych pląsach, przyciągających wzrok mężczyzn i przyprawiających o wzmocnio­ne bicie serc nawet staruchów, którym aryki męskich pragnień już dawno wyschły do samego dna. Nadto placek targowiska gę­sto był przetykany stęchłymi rodzynkami strażników miejskich.

Słońce zmierzało powoli za linię horyzontu. Szybkim truchtem nadbiegał czas odpoczynku. Mimo to nad placem wciąż jeszcze królował niepodzielnie hałaśliwy, o wysokiej gorączce handel. Ludziom trudno było rozstać się z marzeniami wygasającymi wraz z zamierającym dniem.

Hodża Nasreddin w towarzystwie przyjaciela przeciskał się po­woli przez tłum rozgorączkowany, zatrzymywał przy kramach spoglądając na wystawione towary wzrokiem ciekawości, pozba­wionym jednakże nadziei. Dzięki zapobiegliwości strażnika u bra­my w sakiewce miał jedynie wielkie ilości srebrzystych iluzji i złocistych złudzeń, ale nie były to wartości cenione zbyt wy­soko przez trzeźwych kupców i handlarzy Samarkandy.

Tymczasem pod bogato zdobionymi barwną mozaiką murami meczetu Bibi-Chanym było nie tylko na co popatrzeć. Było też czego posłuchać. Umiejętność targowania się jest bowiem wrodzo­ną pasją mieszkańców Wschodu, cechą wessaną już z pierwszą kroplą matczynego mleka, jest ich sportem i hazardem jednocze­śnie. Ba, sztuka handlu potrzebna jest do życia ludziom Wscho­du jeszcze bardziej niż powietrze. A ponieważ na bazarze nie istniało nigdy pojęcie czasu, nikt tutaj nikomu godzin nie racho­wał. Na odwrót, wszyscy wiedzieli od dziecka, że pośpiech jest wymysłem szejtana. Godzinami więc trwało ustalanie ceny osta­tecznej. Opadającej pomaleńku, z oporami, z rozmysłem. To zre­sztą było zrozumiałe nawet dla cudzoziemców. Wszak po jednej i po drugiej stronie kramu tkwił mężczyzna uparty, prawdziwy syn tej ziemi, z dobrze naoliwionymi zawiasami języka. Tylko mędrzec, który zgłębił zwyczaje i poznał duszę Wschodu, pojmu­je prawdziwy sens powiedzenia:

Co jest słodsze od miodu? Ocet. Ale kupiony bezpłatnie".

Ponad bazarem unosiło się w powietrzu siedem tysięcy zapa­chów. Najrozmaitszych. Palonych migdałów i fistaszków, smażo­nych w oliwie placuszków, prażonej kukurydzy, pieczonych na węglach szaszłyków i ryb z Amu-darii, świeżych brzoskwiń, fig i pistacji i jeszcze sześciu tysięcy innych, równie wonnych, dra­żniących mile nozdrza handlarzy, kupujących i zwyczajnych ga­piów. Oczywiście były i te mniej wonne, od których istotom nieprzyzwyczajonym przewracały się żołądki. Tych przezornie nie wyliczamy, aby nie wywołać mdłości u ludzi śledzących wątek niniejszej opowieści.

Ale nie tylko zapachy unosiły się w powietrzu. Nad uliczkami targowiska wisiały także awantury i kłótnie przeróżnego kalibru. Wybuchając co pewien czas nieposkromionym fajerwerkiem stawały się dla atmosfery bazarowej tym, czym dla zawiesistej szurpy jest prawdziwy pieprz afgański.

Na pierwszą garść owego pieprzu natrafili dwaj przyjaciele, Hodża Nasreddin i Jusup Madrasuł, przy kramie siodlarza. Pa­stuch, młody zuchowaty Kazach, tłumaczył właśnie Abbasowi Iszanbajowi, handlującemu wyrobami ze skóry:

- Wczoraj nabyłem u ciebie, kupcze, za sześć drachm siodło. Chciałbym je zwrócić, gdyż zanadto uwiera grzbiet mego wierz­chowca. Oddaję ci je, o czcigodny, weź, sprzedasz je raz jeszcze komuś innemu. W zamian wybierz mi nowe, najlepiej to oto. Dwanaście drachm? Niech będzie. Wczoraj zapłaciłem ci sześć drachm, których nie odebrałem, a teraz zwróciłem ci siodło war­tości sześciu dalszych monet. Sprzedasz je przecież ponownie. Razem uczyni to więc drachm dwanaście. Jesteśmy kwita, czci­godny.

Po tych słowach pastuch zarzucił nowe siodło na plecy i od­wrócił się, by odejść.

Garbatonosa twarz kramarza zmieniła się w znak zapytania. Trwało to tylko chwilę. Iszanbaj oprzytomniał bowiem błyskawi­cznie, z wrzaskiem doskoczył i ucapił pastucha. Wymyślając najwyszukańszymi z wyrazów - nie tylko uzbeckich - zaciągnął go do naczelnika straży miejskiej, sterczącego w pobliżu, przy kramach jubilerskich.

- Panie, wysłuchaj słów skargi! - wrzeszczał. - Spójrz na i tę gębę złodziejską i wydaj wyrok.

Podając dłoń opiekunowi porządku publicznego handlarz wsu­nął mu dyskretnie monetę. Łapówkę? Skądże, po prostu zwykły argument ułatwiający poszukiwanie najbardziej sprawiedliwego, wyroku. A poza tym Iszanbaj był kupcem znającym doskonale dusze urzędników emiratu. Rzeczywiście naczelnik wziął pienią­żek, upuścił niespostrzeżenie w otchłań przepaścistej kieszeni i wysunął ucho łowiąc w milczeniu skargę kramarską.

- Ten łajdak, oby Allach obdarzył go garbem i brakiem spo­koju do ostatnich dni na tej ziemi, chciał mnie oszukać wobec świadków wielu. Mnie, kupca szanowanego przez wszystkich. Pa­nie, on mi ukradł nowiuteńkie siodło.

- Tyś niegodziwcem, oblepiać oszczerstwami ludzi uczciwych oto swoje zajęcie. Uważaj, aby Allach za karę nie poraził cię drżączką - odpłacił Kazach Iszanbajowi podobną monetą, zaś w dru­gą dłoń strażnika wsunął nieznacznie drachmę od siebie. Musiał ją dać także, aby sprawiedliwość wystartowała do lotu z równy­mi szansami.

- Coś powiedział, synu Belzebuba i czarnej wdowy? - Iszan­baj zamachał wściekle rękoma. - Obyś odgryzł sobie koniec ję­zyka, skorpionie piegowaty. Oby ci wielbłąd na środku pustym okulał. Obyś miał dziurawą brodę i konał z pragnienia.

Na głowę nieszczęsnego Kazacha runęła lawina wrzasków i urągań. Nie wiadomo, czym zakończyłaby się awantura, gdyby nie nagła interwencja niewysokiego, lecz tęgiego mężczyzny, ubrane­go w bogaty atłasowy czapan. Ryżowłosy grubas odepchnął kra­marza, potężnym kuksańcem wbił go pomiędzy dwa stragany, unieruchamiając tam całkowicie.

- Idź precz. Nie zaprzątaj myśli prześwietnego naczelnika spróchniałym siodłem, które najnędzniejszy z osłów Samarkandy wstydziłby się nosić na swym grzbiecie. My mamy sprawę sto­kroć ważniejszą. Wymagającą rozpatrzenia przez umysł sprawie­dliwy i wielki.

To mówiąc gruby wielmoża Kaszmirczyk Abduchałykbaj za kark wyciągnął z tłumu opierającego się ze wszystkich sił sędzi­wego, chudego człowieczka.

Ze zdań chaotycznie wyrzucanych przez ryżowłosego można było odtworzyć sprawę, która ich tutaj przywiodła w poszuki­waniu sprawiedliwości.

Ubiegłej jesieni obydwaj mężowie kupili silnego turkmeńskiego wielbłąda. Pierwszy, tęższy i zamożniejszy ze wspólników, za­płacił zań trzy ćwierci ceny, zaś drugi, znacznie uboższy, tylko jedną ćwierć. Potem zwierzę garbonośne poczęli wynajmować samarkandzkim kupcom, a dochód, jaki otrzymywali za przewóz towarów na wielbłądzie, dzielili na podobieństwo kosztów ponie­sionych. Ten, który zapłacił więcej, otrzymywał trzy ćwierci za­robku, biedniejszy - jedną ćwierć. Grubas pomnażał majątek, biedak miał co w garnek włożyć. Obydwaj byli zadowoleni z sie­bie i z pracowitego zwierzęcia.

Niestety, żadne szczęście na ziemi nie trwa wiecznie. Przedwczoraj, podczas przeprawy karawany kupieckiej przez wzbu­rzone nurty Zerawszanu, ich garbonośne zwierzę utonęło. Ryżowłosy Kaszmirczyk, który zapłacił za wielbłąda więcej, zaczął do­magać się od wspólnika, aby wyrównał mu stratę poniesioną, bo przecież - wszyscy rozumieją - tracąc trzy ćwierci wielbłąda, doznał znacznie większej szkody. Jednakże jego wspólnik był bie­dakiem i nawet gdyby chciał, nie miałby czym zapłacić. Miał na­tomiast prześliczną córkę, Zulkadę, którą grubas zamyślił wziąć na poczet długu.

- Panie wielki, co to był za wielbłąd. Aj, aj, co za piękne zwierzę. Świat drugiego takiego nie widział. Silny był jak słoń indyjski, a jadł jak mrówka, sierść miał delikatną jak barchan lub skórka jagnięcia, a mordę inteligentną jak mój stryj, nadzor­ca u prześwietnego kadi-kalana Buchary - grubas o miedzianowłosej brodzie przewracał oczyma z zachwytu, nie omieszkując przy okazji wspomnieć o krewniaku, przebywającym stale na dworze głównego sędziego emiratu, do którego mógłby się odwo­łać w wypadku wyroku zrodzonego nie po jego myśli...

Biedak usiłował bronić się rozpaczliwie:

- To prawda, panie, że czcigodny Abduchałykbaj zapłacił za wielbłąda trzy razy więcej ode mnie, ale przecież do tej pory za­wsze otrzymywał za jego pracę trzykrotnie więcej srebra niż ja. Dlaczego więc miałbym wyrównywać stratę Kaszmirczykowi? Panie, a kto mi moją wyrówna?

Naczelnik straży miejskiej wysłuchał obydwu uważnie, po czym bez słowa podrapał się za uchem, popatrzył wokoło bezradnie. Nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Jak rozstrzygnąć kłopotliwą sprawę? I to na poczekaniu? Niedobrze. Każda rzecz wymaga swego czasu, a cóż dopiero taka, którą nie wiadomo z ja­kiego końca napocząć.

Minuty oczekiwania na sprawiedliwą decyzję wydłużały się nie­miłosiernie. Tłum rozgorączkowany, zarażony namiętnością ha­zardu, począł przyjmować zakłady. Jak zwykle w podobnych wypadkach głównie obstawiano ryżego. Wiadomo, bogatszy!

- Warto byłoby dopomóc biedakowi, bo zjedzą go żywcem ci dostojni - szepnął Hodża Nasreddin przyjacielowi na ucho.

- Potrafiłbyś, afandi?

- Sądzę, że znalazłoby się jakieś rozsądne wyjście z kłopotli­wej sytuacji.

- Doskonale - odszepnął Madrasuł, po czym energicznie roz­trącił gromadzących się gapiów i zawołał:

- Ludzie, ustąpcie miejsca, zróbcie przejście wielkiemu mudarrisowi z Buchary. Miejsce dla wielkiego uczonego, profesora ze stolicy emiratu. Wykładowcy nauk prawniczych z medresy Uługbeka. Ludzie, zróbcie przejście.

Tłum rozstąpił się dopuszczając Madrasuła i postępującego za nim Hodżę Nasreddina przed oblicze naczelnika, najwyraźniej ucieszonego z niespodziewanej odsieczy.

- Witaj, człowieku uczony. Jeśli ci nie są obce tajniki prawa szariatu, wysłuchaj obydwu stron powaśnionych i osądź je spra­wiedliwie.

Hodża z powagą nadstawił ucha. Ponownie popłynęły słowa skargi. Jeszcze bardziej zrobiło mu się żal starego i jego córki. Tak, tutaj nie było innego wyjścia. Musiał udawać wielkiego mudarrisa, aby wszyscy uwierzyli w niecodzienną sprawiedliwość, która nakaże przegrać bogaczowi w starciu z biedakiem. Z miną pełną powagi popatrzył w niebo, następnie wyrysował na piasku tajemnicze znaki, starł je, pomruczał pod nosem jakieś tajemnicze słowa i dopiero wtedy zapytał:

- Czy kiedy wielbłąd wasz tonął w nurtach spienionych Ze­rawszanu, niósł na grzbiecie towar kupiecki?

Ryżowłosy nie pozwolił staremu ust otworzyć. Odpowiedział pierwszy:

- Nie, nic nie niósł. Karawana powracała właśnie z karawanseraju, gdzie pozostawiła wszelkie bagaże.

- Ze słów tego człowieka, panie szlachetny, możemy wycią­gnąć pierwszy rozumny wniosek - zwrócił się Hodża Nasreddin do naczelnika straży - ten mianowicie, że wielbłąd turkmeński utonął nie od ciężaru dźwiganych pakunków, lecz od własnego. Tak, to jest chyba jasne. A czy powiedziano ci, panie szlachetny, ile ważył ów wielbłąd?

Grubas skwapliwie określił wagę zwierzęcia.

Kiedy mędrzec usłyszał słowa zamożnego Kaszmirczyka, oświa­dczył:

- Każdy człowiek rozumny i biegły w naukach bez wahania osądzi, że w podobnej sytuacji nie biedak tobie, lecz ty jemu po­winieneś zwrócić część, jaką wpłacił za wielbłąda. Tego wymaga prawo i sprawiedliwość.

Po czym zwięźle wyjaśnił zgromadzonym, dlaczego owo nieoczekiwane rozstrzygnięcie uważa za prawidłowe,

Tłum gapiów przekonany całkowicie o słuszności decyzji powziętej przez znakomitego profesora z Buchary pokiwał głowami na znak uznania. Nieliczni poczęli realizować wygrane zakłady. Jedynie grubas otworzył usta, by wrzasnąć, iż nie zgadza się z decyzją wydumaną przez nieznajomego wędrowca, ale nie zdą­żył. Ujrzał przed nosem groźnie poruszającą się pałkę naczelnika.

Usłyszał głos jej właściciela:

- Natychmiast wypłać srebrem siwobrodemu czwartą część wartości zwierzęcia garbonośnego. Nie zwlekaj i nie kręć. Słysza­łeś przecież, Kaszmirczyku, czego od ciebie wymaga prawo i spra­wiedliwość?

Abduchałykbaj, rad nierad, sięgnął pod czapan po sakiewkę wypchaną tłusto monetami.


*


W jaki sposób odgadnąć decyzję powziętą przez mudarrisa o brodzie fałszywej? Jak poznać argumenty, które pozwoliły zwrócić biedakowi srebro wpłacone przezeń za wielbłąda straco­nego w rzece Zerawszan?

... a powiedział Poeta: “pilność rąk jest skarbem wiosną i na jesieni, pilność głowy klejnotem cenionym dwieście razy co dnia".




CUDOWNA BIBI-CHANYM


Opowieść dwunasta o dziejach

przepięknego meczetu i o nieszczęśliwej

miłości młodego budowniczego do uroczej

małżonki “Żelaznego Kulasa''


Hodża Nasreddin wszedł w głąb domostwa Madrasułowego i rozejrzał się. Wiedział z doświadczenia, że leniwa ręka na głod­nym brzuchu spoczywa. Jednakże tutaj oko uważne nie potrafiło wyłowić nawet śladu niedostatku. Ze wszystkich ścian uśmiechał się szeroko dobrobyt i spokój. Nic dziwnego. Jusup Madrasuł był znakomitym złotnikiem o dłoniach pracowitych i sercu pełnym przyjaźni dla istot człowieczych. Owa serdeczność oraz przymio­ty kuchni Madrasułowej sprawiały, że drzwi jego domu skrzy­piały nieustannie od wczesnego brzasku aż do późnej nocy. I tym razem na wieść o przybyciu filozofa z Buchary główna komnata domostwa - tojchana - już od południa zaczęła wypełniać się gośćmi w różnym wieku, spragnionymi nowin ze świata i wy­śmienitych posiłków.

Jusup podprowadził Hodżę do grona oczekujących mężczyzn zwierzając mu się po drodze:

- Przypomniałeś mi młodość, przyjacielu, i czasy niegdyś szczęśliwe. Bo jeśli prawdą jest, że rozłączony z ukochaną szlo­cha siedem lat, to wierz mi, afandi, rozłączony z ojczyzną płacze przez całe życie. Wypędzony z rodzinnej Buchary za winy nieza­winione uszedłem przed ćwierćwieczem do Samarkandy i choć nie narzekam, bo dobrze mi pomiędzy ludźmi tutejszymi, to jednak serce rodzi marzenia bez ustanku. O, jakże chciałbym ujrzeć je­szcze kiedyś moje strony ojczyste. I pokłonić się nisko miłej ser­cu Bucharze.

Na widok dalszych gości, starców dostojnych o plecach prze­łamanych wiekiem, gospodarz pozostawił Hodżę pod opieką dru­hów. Skierował się pospiesznie ku wkraczającym.

- Witajcie, czcigodni aksakałowie, i siadajcie, gdzie komu wy­godniej - zaprosił przybyłych. - Ja tymczasem opuszczę was na moment, aby przynieść skromne dary, niegodne waszego pod­niebienia. Proszę, wyrządźcie łaskę temu domowi i raczcie je chociaż skosztować.

To mówiąc Jusup skinął na swych młodszych braci - również złotników - Adila i Safara, jak gdyby w obawie, że sam nie na­dąży z ugaszczaniem zgromadzonych mężczyzn.

Wkrótce w przestronnej komnacie na rozłożonym na kobiercu dastarchanie pojawiły się pieczone na rożnie soczyste szaszłyki i pachnące lulakebaby, sporządzone z obtoczonego w mące sieka­nego mięsa zmieszanego z pomidorami, pieprzem i aromatyczny­mi przyprawami, a także zawiesista ostra zupa uzbecka - szurpa, pierożki manty z baraniną, olbrzymie półmiski brzoskwiń, orzechów i rodzynków, arbuzy kilku gatunków, chorezmijskie słoneczne melony i pękaty kosz podłużnych winogron zwanych “dziewczęcymi paluszkami".

Jeśli nie będziemy tu wyliczać wszystkich potraw, jakie prze­mykały się i potem, jedna za drugą, przez cały czas trwania po­siłku, to tylko dlatego, abyś, człowieku czytający te słowa, nie porzucił nagle wątku opowieści, spiesząc gwałtownie do własnych garnków, poganiany smakowitymi zapachami płynącymi znad Madrasułowej zastawy.

Posiłek przedwieczorny rozpoczął Jusup od poczęstowania wszystkich mężczyzn słodkościami, zielonkawymi orzeszkami pi­stacji, karszyńską chałwą, dwubarwnym kiszmiszem, figami w cukrze i marcepanikami, ażeby zgromadzenie upływało w prawdzi­wie bakaliowej atmosferze. Następnie nalał z miedzianego kumgana do własnej czarki nieco wrzątku zielonej herbaty, po czym przelał po odrobinie kok-czaju do filiżanek każdego z przybyłych, aby pokazać, iż częstuje ze szczerego serca i że napój jest czysty. Kiedy dopełnił już warunków nakazanych przez tradycję uzbeckiej gościnności, zwrócił się do swego starego druha z Buchary:

- Zanim opowiesz nam, coś przeżył ostatnio, jakie dziwy wi­działeś podczas wielotygodniowych wędrówek do Chiwy, Heratu, Bagdadu czy Damaszku, chciałbym zapytać cię, afandi, która ze, spraw miejscowych najbardziej zaprząta dziś twój umysł? Czego, od nas oczekujesz, Hodżo-aka? Mów, proszę.

- Jestem gościem w Samarkandzie, spożywam tutejsze sma­kołyki, przeto i samarkandzkiej rad posłuchałbym teraz opowie­ści - odpowiedział z uśmiechem Hodża Nasreddin.

Oczy zgromadzonych zwróciły się w stronę siwobrodego Usmana Dżurakuła, seniora rodu znakomitych garncarzy samarkandzkich, gawędziarza o złotych ustach i wielkiej pamięci. Ten nie dał się długo namawiać.

- Wędrując z Jusupem po Samarkandzie dostrzegłeś zapewne tuż za Achanii - głównymi wrotami miasta, zwanymi Żelazny­mi - olbrzymi masyw meczetu Bibi-Chanym, z wyraźnymi re­sztkami dawnej świetności? Jeśli nie słyszałeś jeszcze, afandi, o niezwykłych dziejach owej budowli i jej twórcach, opowiem - Dżurakuł skłonił głowę przed Hodżą Nasreddinem.

- Zawieszam ucho na ustach twoich, czcigodny aka. Od czub­ka czaszki aż po same pięty wypełniony jestem ciekawością - odrzekł uprzejmie filozof.

- Zacznę od początku, afandi. Umiłowane nasze miasto na szczyt sławy i powodzenia wdrapało się już w XIV stuleciu, za panowania srogiego Timura, nazywanego przez wielu “Żelaznym Kulasem". Nie kto inny, ale właśnie chromy władca uczynił je stolicą swego wielkiego imperium, sięgającego od nurtów Syr-darii i Zerawszanu aż do dalekiego Indusu i Gangesu, od Tien-szanu aż po wody Bosforu. Rozkwitająca coraz to nowymi wspaniałymi budowlami Samarkanda wprowadzała w osłupienie wędrowców - kupców, uczonych i artystów - ściągających do Oazy Zerawszańskiej ze wszystkich stron świata jak ćmy do blasku kaganka ganka. Tu skupiał się handel całego Wschodu i tu znajdował się pępek rzemiosł wszelakich, tutaj też decydowały się losy wielu narodów. Nieprzypadkowo wsiom zakładanym w pobliżu Samarkandy Timur nadawał imiona metropolii muzułmańskiego świata: Bagdadu, Damaszku, Misry*. Bo czymże one wówczas były w po­równaniu z przepyszną Samarkanda? Po każdej nowej wyprawie wojennej “Żelaznego Kulasa" miasto bogaciło się coraz bardziej, wchłaniając liczne łupy i wspaniałe zdobycze. Legenda, którą chcę opowiedzieć dziś tobie i wam wszystkim, o czcigodni, sięga cza­sów jednej z podróży wojennych Timura do Indii. Wtedy to bo­wiem ukochana małżonka władcy, Bibi-Chanym, pragnąc uświe­tnić powrót jego ze zwycięskiej wyprawy zdecydowała się wznieść wspaniały meczet. A warto wiedzieć, że była to niewiasta nie tylko cudownej urody, ale i wielkiej energii. Nie zwlekając wezwa­ła przed swe oblicze najsławniejszego z budowniczych w Samarkandzie, architekta młodego wiekiem, lecz dojrzałego talentem i doświadczeniem. Kiedy młodzian przybył do pałacu, wyłuszczyła mu dokładnie swoje projekty.

Oszołomiony głębią umysłu i niebiańskim urokiem prześlicznej postaci młody budowniczy pierwsze słowa zdołał wykrztusić dopiero po chwili.

- Pani, dlaczego właśnie ty pragniesz wystawić tę wspaniałą budowlę? Wznoszenie świątyń nigdy przecież nie było sprawą niewiast?

Bibi-Chanym nie odpowiedziała na pytanie, tylko szepnęła coś jednej ze swych służebnic.

Niemal natychmiast przed władczynią pojawił się kosz wypeł­niony po brzegi jajami.

- Spójrz, młodzieńcze - rzekła wtedy Bibi-Chanym do archi­tekta - oto jajka wybrane z gniazd rozmaitych ptaków, dzikich i domowych. Patrz uważnie, są różne: większe, mniejsze i zupeł­nie maleńkie, gładkie i nakrapiane chropowatościami, jasnomlecznej, szarej i brunatnej barwy. Otwórz którekolwiek z nich; co zobaczysz? Każde zawiera niczym nie różniące się białko i pływa­jące w nim żółtko. Mimo różnej skorupki wewnątrz wszystkie są jednakowe. Podobnie jest z kobietami. Z zewnątrz są różne, ale gdy dobrać się do nich głębiej, to wszystkie okazują się takie sa­me. Każda, nawet najmądrzejsza, w swej niewieściej próżności chciałaby przypodobać się małżonkowi. I ja też chcę, jestem prze­cież kobietą.

Architekt usiłował jeszcze coś powiedzieć, lecz ambitna Bibi­-Chanym nie dopuściła go do głosu. Rozmowę zakończyła sło­wami:

- Wynagrodzenie otrzymasz królewskie. Jakie tylko zechcesz. Ale jeden stawiam ci warunek: budowa meczetu musi być ukoń­czona przed powrotem mego męża i pana. Będzie to ode mnie prezent na powitanie.

Architekt skłonił się i opuścił komnatę.

Od następnego dnia rozpoczęły się gorączkowe przygotowania. Wkrótce masyw

* Misra —- miasto egipskie, w późniejszych czasach przemianowane na Kair


budowli począł wznosić się ku chmurom, coraz wyżej i wyżej. Księżyc - włóczęga nocy - pełen niepokoju zbo­czył nieco z drogi, aby nie potknąć się o wierzchołki czterech nowych minaretów wyrosłych w narożnikach budowli. “Kopuła tego meczetu byłaby jedyna na świecie, gdyby nie istniało skle­pienie niebieskie, a jego łuk byłby jedyny, gdyby nie istniał już łuk Drogi Mlecznej" - powiadali mieszkańcy Samarkandy. I mieli rację. Największy na ziemi meczet przyćmiewając przepychem są­siednie budynki wypełnił ogromny plac, misternie wyłożony mar­murowymi płytami i ceramiczną mozaiką. Do wykończenia pozo­stał jeszcze tylko jeden olbrzymi łuk portalu...

Tymczasem budowniczy zaczął ociągać się. Zwlekał z uzupeł­nieniem ostatnich projektów, nie zwracając w ogóle uwagi na pro­śby majstrów i ponaglania głównego nadzorcy. Zakochany do szaleństwa w Bibi-Chanym zamiast pracować marzył od świtu do J zmierzchu. Wreszcie postawił jej warunek. Wykończy budowlę, jeśli władczyni pozwoli mu się pocałować.

Oburzona Bibi-Chanym odrzuciła niezwykłe żądanie. Potem żal jej się jednak zrobiło młodzieńca. Zaproponowała mu inne wyjście.

- Wybierz sobie którąkolwiek z pozostałych stu dziewięćdzie­sięciu dziewięciu żon władcy, są równie dostojne i piękne. Albo wybierz sobie którąkolwiek spośród czterystu niewolnic u dworu, są zgrabne i prześliczne.

Ale zakochany architekt tylko kręcił głową. Wreszcie zrozpa­czony uporem władczyni ustawił przed panią swego serca dwie czarki, jedną napełnioną wodą źródlaną, drugą białym winem.

I powiedział:

- Pozwól, o cudowna Bibi, że i ja ci coś pokażę. Na mnie teraz kolej. Spójrz tutaj, obydwie czarki zawierają bezbarwną ciecz. Obydwie wyglądają jednakowo, ale - zaufaj mi, niegodnemu - napój napojowi nierówny. Nie wierzysz? Spróbuj.

Cóż miała czynić piękna Bibi-Chanym? Timur mógł powrócić z dalekiej wyprawy lada tydzień, a jej bardzo zależało na godnym powitaniu małżonka. Uległa namowom młodzieńca. Zrezygnowa­na położyła atłasową poduszeczkę na policzku i dopiero wtedy pozwoliła się pocałować. Jednakże nieszczęsna nie doceniła żaru wielkiej miłości. Pocałunek młodego budowniczego był ogniem gorejący. Przeniknął przeszkodę i pozostawił płomienny ślad na brzoskwini policzka.

Machram, główny opiekun żon emirowych, który podejrzał ową scenkę tajemną, a potem i piętno, jakie zostawiła, nie wiedział, co robić? Był przecież odpowiedzialny za wszystko, co wydarzyło się w żeńskich komnatach pałacu. Robak niepokoju zaczął drążyć jego mózg rozgorączkowany. No, bo jak zapobiec nadciągającej burzy?

Kilka dni później do Samarkandy na spienionym wierzchowcu przybył poseł od Timura. Wielki emir znajdował się już o dwa dni drogi od bram miasta. Około 300 mil dzieliło go od szczęścia małżeńskiego. Błyskawicznie zaprzężono konie i muły do przystrojonych odświętnie pojazdów. Tuż przed zapadnięciem kurtyny zmierzchu Bibi-Chanym wraz z dworem wyjechała naprzeciw swemu panu i... przeznaczeniu.

W tym samym czasie także i główny opiekun haremu, drżąc z trwogi niczym ogon rzeźnego barana, wdrapał się na grzbiet wytrzymałego turkmeńskiego wielbłąda.

- Muszę dać znać naszemu władcy, że małżonka podąża mu na spotkanie - wyjaśnił naczelnikowi straży pałacowej. A kiedy wydostał się poza mury obronne miasta, zdecydował:

- Wyznam Timurowi wszystko, w przeciwnym razie głowę mi każe strącić z karku. Cenniejsza dla mnie własna łysina niż naj­piękniejszej urody oblicze zawisłe na obcej szyi.

Nieco uspokojony ruszył w drogę. Kłusował na wielbłądzie nie tak szybko, jak by mógł pospieszyć na wiatronogim rumaku, mu­siał się jednak liczyć z odległościami. Nieprzypadkowy był bowiem dobór wierzchowca. Zaledwie dziesięć mil w ciągu godziny potra­fił przebiec jego wielbłąd. Ale w przeciwieństwie do rączego ba­chmata garbonośne zwierzę mogło z jednakową prędkością biec bez przerwy dobę, półtorej, a i dwie, gdy trzeba.

Postanowić wiele sobie można, lecz dotrzymać trudniej. Kiedy nazajutrz opiekun haremu dotarł do orszaku zwycięskiego emira, okazało się, że zabrakło biedakowi odwagi. Zamiast słów wioną­cych grozą machram wyrzucił z głębi płuc mnóstwo wyrazów po­witania, po czym natychmiast zawrócił i w tym samym tempie pocwałował naprzeciw władczyni.

- Jej powiem, aby wiedziała, że i mnie jest wszystko wiado­me. Niechaj coś uczyni, na Allacha, czym mogłaby przebłagać. emira ratując głowę własną. I moją przy okazji - szeptał do sie­bie gorączkowo. Niestety, kiedy dojechał do orszaku Bibi-Chanym, znów obleciał go strach okrutny i nie powiedział niczego poza przekazaniem dostojnych pozdrowień małżeńskich.

Zawrócił czym prędzej.

- Lepiej będzie, jeśli emirowi wyznam wszystko, co wiem. Tak, tak, moja głowa od niego zależna. Jemu wyjawić muszę całą tajemnicę - rozważał na głos po drodze.

Na widok Timura opiekun haremu stchórzył po raz trzeci. Za­wrócił kilkadziesiąt mil, aby władczyni powiedzieć, co myśli. I znów stchórzył. I znów zawrócił.

Kiedy nazajutrz, tuż przed zapadnięciem ponownego zmierzchu, obydwa orszaki zbliżyły się do siebie, opiekun żon emirowych począł kręcić się pomiędzy nimi w kółko. A gdy już zabrakło miejsca nawet na zawrócenie wielbłąda, aby jak najdalej odwlec chwilę spotkania małżonków, zaczął wykrzykiwać nie ustępując ze środka drogi:

- Witaj, panie szlachetny. Witaj, pani o gołębim sercu. Wi­taj, zwycięzco potężnych Indii. Witaj, najpiękniejsza różo Samar-kandy.

- Precz mi z oczu. Oszalał dureń. Upał albo szczęście odwró­ciło mu kolejność rzeczy pod sparciałą czaszką - Timur skinął gniewnie na straż przyboczną.

Zbrojni jeźdźcy w okamgnieniu zepchnęli na pobrzeże traktu półprzytomnego ze strachu głównego opiekuna emirowych żon. Ceremoniał uroczystego przywitania małżonków odbył się bez dal­szych zakłóceń. Wkrótce obydwa połączone orszaki przy dźwię­kach radosnego tumultu, przeraźliwego głosu piszczałek, bucze­nia sumajów i warczenia bębnów żołnierskich wyruszyły w kie­runku Samarkandy.

Nikt z odjeżdżających nie zwrócił uwagi na pozostałego w tyle łkającego mężczyznę. Tłumiony szloch podrywał nieszczęśnikowi ramiona w górę jeszcze przez długie minuty. Dopiero kiedy ostat­nie obłoki kurzu opadły i radosna wrzawa rozpłynęła się w pia­skach pustynnych, opiekun Timurowego haremu z oprzytomniałą już nieco głową dźwignął się z ziemi, dosiadł wielbłąda i pocwa­łował w przeciwną stronę. Wiedział nie od dziś, że ucieczka jest również dowodem rozwagi. Zanim chromy władca spostrzeże niespodziankę wykwitłą na obliczu ukochanej Bibi, on powinien być daleko...

Usman Dżurakuł zawiesił głos na widok gospodarza kiwającego nań od drzwi i zapytał:

- O co chodzi, Jusupie? Czemu nie pozwalasz mi dokończyć opowiadania o Bibi-Chanym i architekcie, który stracił spokój zy­skując w zamian tak niewiele?

- Kobiety przyniosły ci nowinę. Wyjdź więc do nich na moment, bo sprawa - jak mówią - jest wielkiej wagi.

- Kobietom opierać się nie należy. Nawet w moim wieku - Dżurakuł uśmiechnął się, lecąc myślami ku wspomnieniom z prze­szłości, i ruszył ku wyjściu.

- Dopóki Usman-aka nie powróci, pozwólcie, że zaprzątnę wa­sze myśli opowieścią świadczącą, iż niewiasty są wszędzie jedna­kie, niezależnie od słońca, które je oświeca. Znam bowiem i ja, o czcigodni, historię - z inną co prawda małżonką i z inną budo­wlą, ale z Dżurakułową mającą wiele wspólnego - przerwał chwilę ciszy Junus Sulejman, doświadczony przewodnik karawan od czterdziestu lat przemierzający ścieżki tego świata na czele sznura objuczonych wielbłądów. I rozpoczął:

- Działo się to za Czerwonymi i Czarnymi Piaskami, a nawet za Morzem Czerwonym, w kraju bardzo odległym, który odwie­dzałem z kupcami tyle razy, że zabrakłoby mi palców u rąk i nóg, gdybym chciał zliczyć owe wyprawy. W Egipcie, bo o nim właś­nie mówię, widziałem na własne oczy niepojęte dziwy budowni­ctwa, zwane tam piramidami. Olbrzymie, zbudowane z kloców kamiennych spiczaste wzgórza, stawiane na cześć wielkich wład­ców starego Egiptu, kryły w swych wnętrzach baśniowe boga­ctwa i zwłoki tych, którzy je wznieść kazali. Największa pirami­da, jaką ujrzałem, nosiła imię dawnego monarchy Egiptu, Cheopsa. A od fellachów, prostych mieszkańców kraju uprawiających chu­dą ziemię, usłyszałem o niej taką oto opowieść.

Kiedy przed bardzo wielu laty Cheops rozpoczął budowę dzieła, które miało uwiecznić jego imię w pamięci ludów afrykańskich, nie zdawał sobie sprawy - mimo że był to władca niezmiernie bogaty - ile go to będzie kosztować. Armia niewolników sznura­mi wciągała kamienie na kamienie, układała je w ciągu dnia, a także nocą przy świetle księżyca albo pochodni. Przy okazji, jak zwykle w podobnych sytuacjach, bogacili się różni spryciarze, hieny w ludzkiej skórze, dostarczający na plac budowy ciosane kamienie i nie zawsze najzdrowszych niewolników. Ale ponieważ nie ma na świecie takiego źródła, które by kiedyś nie wyschło, pewnego dnia w skarbcu władcy pokazało się dno. Wtedy Cheops spieniężył resztki klejnotów rodzinnych, potem sprzedał wszyst­ko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. I tego jednak na długo nie wystarczyło. Do wierzchołka piramidy ciągle jeszcze brako­wało niemało kamieni. Przepełniony pychą, nakazującą mu dokończenie budowli za wszelką cenę, Cheops zmusił swą najmłod­szą cudownej urody małżonkę, aby zarobiła brakujące pieniądze. Cóż miała czynić nieszczęsna królowa, nie znająca żadnego rzemio­sła? Poszła na bazar, gdzie pozwalała się całować handlarzom, kupującym, strażnikom, a nawet poganiaczom bydła, od każdego żą­dając za pocałunek monetę dla męża i kamień dla siebie. Mężczy­źni dziwowali się wielce, ale że niewiasta była niezwykłej piękno­ści, znosili i pieniądze, i głazy kamienne. Za uciułane przez mał­żonkę drachmy Cheops dokończył wreszcie budowę piramidy. I ta­ką, z wierzchołkiem ostrym pod chmurami, widziałem ją w Egipcie - Junus Sulejman po tych słowach przyłożył rękę do serca, co miało oznaczać, iż wątek jego opowieści zasługiwał na wiarę. Wtedy posypały się pytania:

- Zajmująca to niezwykle historia, Junusie, ale czy nie do­wiedziałeś się od tamtejszych fellachów, po co małżonce pyszałkowatego Cheopsa potrzebne były zwyczajne kamienie? Rozbudzi­łeś naszą ciekawość, a nie spieszysz jej nasycić. Czyżby opowiada­nie twoje nie miało zakończenia?

- A miało, o czcigodni, miało. Piramida Cheopsa to jeszcze nie wszystko z niezwykłości, jakie widziałem w Egipcie. Niedaleko wielkiej piramidy władcy Egiptu stoi bowiem druga, nieco tylko od niej mniejsza. Jest to właśnie piramida pięknej małżon­ki tyrana zbudowana z kamieni za pocałunki.

Gromki wybuch śmiechu żegnający ostatnie słowa Sulejmana przywitał powracającego Dżurakuła.

- Weselicie się, czcigodni? Słusznie. Albowiem przed kwadran­sem po raz czterdziesty zostałem dziadkiem. Oto wiadomość, dla której musiałem opuścić zacne grono. I przerwać opowieść o Bibi-Chanym. A na czym to ja skończyłem, czcigodni, bo nie po­mnę? Wiek coraz dłuższy, pamięć coraz krótsza. I to niechaj mnie przed wami usprawiedliwi.

- Na rozstaniu się opiekuna żon emirowych z orszakiem wład­cy - podpowiedział młody łbaud. - Opuściłeś nas w momencie, gdy Timur wraz z małżonką i świtą podążył do Samarkandy. Zaś machram czmychnął w przeciwnym kierunku.

- Aha. Domyślacie się zapewne, że Bibi nie udało się zbyt długo ukrywać niezwykłej zmiany przed wzrokiem emira. Wkrótce Timur zauważył płomienne znamię poznał przyczynę, która je zrodziła. Rozgniewany natychmiast wysłał straż, aby przynio­sła mu głowę architekta. Popędzili sarbazowie z szablami w garści do komnat zamieszkanych przez wielkiego budowniczego. Jednak­że kiedy wpadli z wrzaskiem do środka, ujrzeli szeroko otwarte okno i sługę rozkładającego ręce.

- Za późno przybywacie, o wojownicy. Pan mój przed chwilą przypiął sobie skrzydła i uleciał do Meszhedu.

Powrócili sarbazowie z niczym. Nie mogąc dosięgnąć twórcy, gniew okrutnego Timura obrócił się przeciwko jego dziełu - świątyni. Pod karą gardła władca zabronił mieszkańcom Samar­kandy wstępu na teren budowli. W nie dokończonym, opuszczo­nym przez ludzi meczecie zalęgły się potem węże i skorpiony. Na­stępne stulecia także nie najlepiej obeszły się z dziełem zakocha­nego architekta. Pozostawione bez opieki mury poczęły kruszeć, odpadająca mozaika utworzyła na ścianach przeogromne liszaje. Dzisiaj pomnik wielkiej miłości odwiedzają już tylko ludzie bar­dzo ciekawi lub bardzo zakochani.

Usman Dżurakuł zakończył opowieść. Cisza zaległa komnatę. Cień nieszczęśliwego architekta unosił się nad sjestującymi. Chwi­le zadumy przerwało dopiero wniesienie ozdoby męskiej uczty, tradycyjnego tłustego płowu, potrawy z ryżu, baraniny, zieleniny i aromatycznych korzeni, po którym Uzbekom dalej jeść już nie wypada. Cudowny zapach wypełnił izbę. Pojaśniały oblicza męż­czyzn.

- Hodżo-aka, teraz pora na ciebie. Czas już bowiem najwyższy na dawno zapowiedzianą przez gospodarza zagadkę Nasreddinową - młody Małłabek kciukiem podrzucił zręcznie na język ry­żową kulkę z kawałkiem mięsa, przełknął i dokończył myśl zaczę­tą: - Pochylamy teraz uszy ku tobie, afandi. Jesteś przecież mi­strzem tajemnych opowieści, a twoja sława dawno przekroczyła granicę krainy Uzbeków i Tadżyków.

Hodża uśmiechnął się rozbawiony i odpowiedział:

- O, tym razem wyręczył mnie znakomicie czcigodny Usman , Dżurakuł. Opowiedział zagadkę, której - jak mi się wydaje - nawet nie zauważyliście.

Senior garncarzy spojrzał zaskoczony na mędrca i wyjąkał:

- Ja? Zagadkę? Żartujesz chyba ze swego oddanego sługi i przyjaciela, afandi. Jak żyję, nie przepuściłem przez usta ani jednej zagadki. Przykro przyznać, ale nigdy nie udało mi się po­jąć sensu zagadkowej opowieści. A tym bardziej ciekawie opowie­dzieć. Po prostu nie mam do tego głowy.

- A jednak powiedziałeś zagadkę, o siwobrody - powtórzył Hodża Nasreddin. - Wystarczy ją tylko wyłowić ze strumienia słów, które tu przed chwilą płynęły. Pomogę wam, czcigodni. Bibi-Chanym wyruszyła na spotkanie małżonka w chwili, gdy orszak Timura znajdował się o trzysta, a może o dwieście osiem­dziesiąt mil od Samarkandy. W tym samym czasie wyruszył na szlak główny opiekun żon emirowych. Zastanówcie się teraz i odpowiedzcie: ile mil więcej od swej pani przebył na zwierzęciu garbonośnym opiekun haremu, jeżdżąc od orszaku Bibi do orsza­ku Timura i z powrotem dopóty, dopóki obydwie kawalkady wo­zów podążające z jednakową prędkością nie spotkały się pośrodku. drogi? A może mniemacie, czcigodni, że jest to problem zbyt tru­dny dla głów ociężałych pod wpływem tak wielu posiłków?

Przez najbliższy kwadrans stękanie napełnionych żołądków by­ło jedyną odpowiedzią na pytanie bucharskiego mędrca. Później runęła lawina chytrych wykrętów i pomysłów nieoczekiwanych. Pod gościnnym dachem czas przestał się liczyć. Noc mroczna drzwi domostw już dawno zaparła, a goście Madrasułowi popijali zieloną herbatę, bajali i zgadywali. Bajali, zgadywali i popijali herbatę. Bo wiadomo przecież, że gdy słowo pociągnie słowo, a to znów ciągnie następne, przez długie godziny potrafi umykać tasiemiec intrygujących wschodnich opowieści.


*


Co rychlej pospiesz tropem zagadki Usmana Dżurakuła, czło­wieka o trzeźwej głowie. Szukaj wyjścia, zanim głód posadzi cię do wypełniania nadmuchanych kiszek, obniżając lot myśli potrze­bny do uchwycenia właściwego rozwiązania.




SAMARKANDZKIE WYŚCIGI


Opowieść trzynasta o wielbłądzich

wyścigach, jakich świat nie widział, oraz

o podstępie Hodży, który zmusił

leniwe zwierzęta do galopu na złamanie karku


Już trzeci dzień wędrował Hodża Nasreddin po Samarkandzie i wciąż jeszcze nie mógł nasycić głodnych oczu. W towarzystwie przyjaciela z lat młodzieńczych, poczciwego Jusupa Madrasuła, mieszkającego od dwudziestu pięciu zim w tym mieście, mę­drzec spacerował wolno ulicami “promieniejącego punktu świa­ta", mijał bogato zdobione budowle, niezwykłe twory mistrzów architektury, przystawał w cieniu starożytnych minaretów i pod strzelistymi portalami medres, na każdym niemal kroku podzi­wiając dzieło rąk ludzkich.

A było czym wzrok cieszyć. Oto przepyszne mauzoleum Gur-Emir, o którego kopule powiadali ludzie sztuki, że można ją po­równać jedynie ze sklepieniem niebios. Oto fantastyczny, potęż­nych rozmiarów meczet Bibi-Chanym, wzniesiony przez zakocha­nego architekta na polecenie umiłowanej małżonki srogiego Timura. Oto wspaniała medresa Szirdor, na której widok, gdy ją ukończono - co zauważył Poeta - “niebo ze zdumienia i zawi­ści ugryzło księżyc w palec".

Tak wędrując, u schyłku trzeciego dnia Hodża dotarł na tyły Registanu, głównego placu Samarkandy. Tutaj zaskoczył go obraz niezwykły.

Wzdłuż traktu wiodącego w kierunku zachodniej bramy miasta kroczyły powoli - bardzo powoli - cztery wielbłądy. Nawet czło­wiek dotknięty kurzą ślepotą musiałby spostrzec, iż jeźdźcy do­siadający zwierząt imali się przeróżnych wybiegów, aby tylko, któreś z garbonośnych nie wysunęło się do przodu. Towarzysząca zwierzętom gromada wrzaskliwych wyrostków wyczyniała co prawda cuda, pragnąc zmusić wielbłądy choćby tylko do truchtu. Ale wszystko na próżno. I jeźdźcy, i zwierzęta zbytnio byli zajęci utrzymywaniem żółwiego tempa, aby zwracać uwagę na wysiłki gołobrodych gapiów.

Były to wyścigi czterech wielbłądów z najbogatszych stajen samarkandzkich. Ażeby ubiegać się o nagrody ufundowane przez miejscowego bogacza, właściciele stadnin umyślnie dobierali zwierzęta najwolniejsze, opasłe grubasy o flegmatycznym usposobieniu.

Bo przedziwne to były gonitwy. Zamiast jak na całym świecie pędzić z wichrem w zawody po zwycięstwo wierzchowce noga za nogą, bezustannie powstrzymywane przez jeźdźców, niczym olbrzymie garbate ślimaki przesuwały się po wyznaczonej trasie w stronę mety.

Trzy tysiące widzów niecierpliwiło się, sarkało pod nosem i na głos, rozmaicie starając się oszukać czas nierychliwy. Jedni grali w kości lub kamyki w oczekiwaniu na rezultat, inni warzyli w kociołkach smakowity płow, aby zaspokoić głód, zrodzony pod­czas wyścigów. Godziny przemijały pomaleńku, a wielbłądy jeszcze wolniej, krok po kroku, ścigały się... ścigały... ścigały...

Hodża przetarł powieki ze zdumienia. Wreszcie nic nie rozumiejąc zwrócił się do przyjaciela:

- Pierwszy raz widzę coś podobnego, choć źrenice moich oczu przez lat kilkadziesiąt były świadkami wielu rozmaitych dzi­wactw i niezwykłych wydarzeń. Wyścigi, w których nikomu nie zależy na wygraniu. Kto przy zdrowych zmysłach wpadł na ten szatański pomysł? To chyba nie ma najmniejszego sensu? Po cóż więc męczyć i ludzi, i zwierzęta?

- Tsss, ciszej, afandi. Błagam cię, ciszej - towarzyszący Nasreddinowi Jusup Madrasuł na widok zbliżającego się ukradkiem strażnika czym prędzej pociągnął filozofa za chałat. I szeptem zaczął mu wyjaśniać:

- Strzeż się urazić dumę Kamalbeka, najbogatszego człowieka w Samarkandzie, a ponadto zięcia samego kuszbegi. Jemu właś­nie zawdzięczamy, że już od pierwszych dni wiosny skazani je­steśmy na to dziwaczne widowisko. A zapobiec temu w żaden sposób się nie da. Tu przecież także chodzi o pieniądze. Bo wiedz, o afandi, że Muchammadorif Kamalbek jest nie tylko człowie­kiem bogatym i wpływowym, ale i niezwykle złośliwym. Wyzna­czył nagrodę nie temu, kto pierwszy przybędzie na linię mety, lecz temu, czyj wielbłąd osiągnie ją ostatni. Drugą i trzecią na­grodę, tej samej wysokości co i pierwsza, otrzymują właściciele zwierzęcia przedostatniego i drugiego w wyścigach. Jedynie wła­ściciel pierwszego, najszybszego wielbłąda nie dostanie za swój wysiłek nic, nawet marnego miedziaka. Nikomu przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie. Oto tajemnica braku pośpiechu w za­wodach.

- I myślisz, że tego odwrócić się nie da?

Madrasuł rozłożył bezradnie ręce.

- Nikt nie próbował, afandi. Bo jaki sposób znaleźć na przy­spieszenie wielbłądziego galopu wbrew interesom właścicieli zwierząt? Poganiacze nie sprzeciwią się wszakże poleceniom swych panów.

- A gdybym mimo to usiłował namówić jeźdźców do zwię­kszenia tempa wyścigu?

- Ludzie obserwujący zawody byliby ci wdzięczni. Oszczę­dziłbyś im długich godzin oczekiwania w straszliwej spiekocie na końcowy rezultat.

- A zatem spróbuję.

- Nie chcesz chyba przekupić poganiaczy, afandi? - zanie­pokoił się Madrasuł. - To mogłoby cię kosztować zbyt wiele. Nie tylko monety...

- Bez obawy, szlachetny Jusupie. Ze starych opowieści arab­skich znam sposób, którym można przyspieszyć bieg garbatych wierzchowców. Nie pieniądze bowiem, a rozwaga i doświadczenie powinny kierować krokami mądrego człowieka. O tym zawsze i wszędzie należy pamiętać. Bo przecież jeśli człek uczony się po­tknie, razem z nim potyka się świat cały.

- A oto i szakal, o którym była mowa. Spójrz, afandi. Właśnie Kamalbek nadjeżdża - szepnął Jusup Madrasuł wskazując ręką na grubasa, zbliżającego się w ich stronę na zgrabnym tokińskim ogierze.

Opasły wielmoża z piętnem wszelakich występków na obrzmia­łej twarzy zatrzymał wierzchowca przed zebranym tłumem. Kręcąc młynka pulchnymi palcami, zdobnymi w złote pierścienie przybrane rubinami wielkości kukułczego jaja, z wysokości grzbietu gniadosza spoglądał pogardliwie na zgromadzonych. Le­dwie uśmiechnąć się raczył w odpowiedzi na lawinę słów powi­tania, wygłoszoną skwapliwie przez głównego nadzorcę samarkandzkich bazarów.

- Poczekaj tu na mnie, Jusupie. Pójdę, porozmawiam z gruba­sem - zdecydował się Hodża. - Może uda mi się przemówić do jego rozumu.

- Tylko ostrożnie, afandi. Błagam cię, nie wdawaj się z wiel­możą w zbyteczne dysputy. Pamiętaj, że z krótkim językiem ży­cie bywa dłuższe. Kamalbek to człowiek bardzo wpływowy i bar­dzo niebezpieczny.

Mędrzec uśmiechnął się do Madrasuła, po czym przecisnął się przez tłum. Kiedy wypłynął przed bogaczem, skłonił się głęboko i rzekł:

- Panie szlachetny o sercu nadziewanym dobrocią, czy pozwolisz łaskawie, abym nakłonił jeźdźców do nieco szybszej jazdy? Ludzie czekają zbytecznie, gnębieni przez długie chwile i udar słoneczny.

Wielmoża spojrzał uważnie na mówiącego.

Natręt nie wygląda na takiego, który z własnej kiesy mógłby wynagrodzić ścigających się" - pomyślał sobie w głębi duszy. Otworzył więc usta i jak bocian wybierający tłuste pijawki z rzadkiego iłu ciągnął słowa z powagą, rozkoszując się brzmie­niem własnego głosu:

- Spróbuj, marny człowieku. Jeżeli ci się to w ogóle uda. Ale uważaj, żebyś solidnego guza w odpowiedzi nie otrzymał od po­ganiaczy.

Hodża Nasreddin skłonił się ponownie i ruszył w stronę nie­wielkiej grupki zawodników, w cieniu wiązów przygotowującej się do kolejnych zawodów. Odwołał czterech jeźdźców na bok i zaczął im coś tłumaczyć, gęsto przy tym gestykulując. Pogania­cze najwidoczniej pojęli, o co chodzi filozofowi, gdyż jak na ko­mendę poczęli z uznaniem, kiwać głowami, cmokając przy tym głośno z zachwytu.

Po chwili ustawili się na linii startu i na sygnał dany przez starszego nadzorcę podbiegli do zwierząt. Wskoczyli w siodła i po­ganiając wielbłądy wrzaskiem i piętami w ogromnym, tumulcie najkrótszą drogą pognali na złamanie karku w kierunku wyzna­czonej mety.

Osłupienie zapanowało nad placem. Zdziwieni ludzie zamilkli na moment. Nawet dzieciarnia zaskoczona przebiegiem wydarzeń stanęła z otwartymi ustami zamiast jak zwykle gonić z wrza­skiem za zwierzętami.

Kamalbek zesztywniał, jakby połknął dwumetrowy drąg indyj­skiego bambusa. Tylko rumak przez drżenie siodła odczuwał gniew gotujący się we wnętrznościach wielmoży.

Długo trwało, zanim bogacz uspokoił się. Dopiero wtedy spoj­rzał bacznie na Hodżę Nasreddina, raz, a potem drugi, jak gdyby chciał dobrze zapamiętać rysy jego twarzy. Następnie cmoknął na konia i ruszył lekkim kłusem w stronę mety. Pragnął przeko­nać się na miejscu, jakich słów użył nieznajomy intruz, aby zmusić parszywych poganiaczy do odwrócenia sensu wyścigów, z których przez ostatnie tygodnie wielmoża czerpał bez przeszkód mnóstwo wewnętrznej uciechy.

Madrasuł pociągnął Hodżę Nasreddina za rękaw i rzekł pół­głosem:

- Obawiam się gniewu Kamalbeka, afandi. Lepiej będzie, jeśli znikniemy mu z oczu. Poczekamy, dopóki chłód wieczorny nie ostudzi rozpalonego łba wielmoży. Teraz uchodźmy stąd czym prędzej. Najwyższa pora udać się do domu, gdzie posiłek oczekuje nas już od godziny, Hodżo-aka. I płow dymiący, przyprawiony liśćmi mięty, i smakowity mampar z jajkiem, i faszerowane bak­łażany, i soczyste arbuzy, i herbata cudownie zielona...

- Pójdźmy, Jusupie - zgodził się mędrzec. Smakowite argu­menty były nie do odparcia. Zwłaszcza że po całodziennej wędró­wce żołądek filozofa już od dłuższego czasu głośno dopominał się o swoje prawa.


*


A czy domyślasz się, człowieku biegły w piśmie, sensu słów Nasreddinowych, które podziałały na ścigających się ludzi i zwie­rzęta niczym niedojrzałe daktyle popite nierozważnie dzbanem surowej wody?



NIEZWYKŁY FORTEL


Opowieść czternasta o niezwykłym

starciu Kamalbeka z Hodżą i o ponownym

wyścigu zwierząt garbonośnych,

które gnały do mety nie licząc się

z opinią wielmoży



- Nowe rozporządzenie o wyścigach garbonośnych... Słuchajcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy. Słuchajcie wszyscy. Oto nowe rozporządzenie o wyścigach... - darł się stercząc na beczce olbrzymi dryblas o gębie, na której ospa wystawiła dwa tysiące pomników. - Kto w wyścigach wielbłądów dosiądzie nie swojego wierzchowca, pozbawiony zostanie nagrody, a nadto cze­ka go sprawiedliwa chłosta z rąk miejskiego kata za oszustwo i krętactwo. Kara czterdziestu batogów będzie słuszną zapłatą za zamianę garbonośnego zwierzęcia. Taka sama kara oczekuje spra­wcę, który będzie nakłaniać jeźdźców do rozstania się z przezna­czonymi dla nich siodłami wielbłądów.

Tłum wokół wydzierającego się ospowatego strażnika począł narastać, puchnąć gwałtownie i kipieć niczym gigantyczna dzieża prosa nastawiona na musujący napój przez jednookiego Szermata Szamsułłę, właściciela największej czajchany leżącej tuż przy Registanie.

- Słuchajcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy, bo to jeszcze nie wszystko - wrzeszczał nadal na cztery strony świata drab o dziobatym obliczu. - Podobnie jak i poprzednio wyścigi wy­grywa zawodnik ostatni. Aby nie było nieporozumień, za ostat­niego wielbłąda - a więc i zwycięzcę - tego się będzie uważać wierzchowca, który w momencie dotknięcia mety nie pozostawi między sobą a startem w linii prostej nawet nogi drugiego zwie­rzęcia, a tylko pustą przestrzeń. Patrzcie uważnie, mieszkańcy Sa­markandy, tu oto, pod ścianą medresy Szir-dor, gdzie stoi wiel­możny Kamalbek, będzie miejsce startu, a tam, w głębi owej prostej uliczki, gdzie widać zawieszoną na drągu szkarłatną chu­stę, będzie meta. Wszyscy, którzyście słyszeli nowe warunki za­wodów, powtórzcie je swoim krewnym bliższym i dalszym, a kre­wni wasi niechaj przekażą je swoim znajomym. Nowe przepisy powinni znać wszyscy mieszkańcy Samarkandy i okolicznych kiszłaków.

Zwabiony niecodziennym wrzaskiem, niosącym się wzdłuż uli­czek Samarkandy, pojawił się na placu również bohater wczoraj­szego dnia. Człowiek, który przechytrzył samego Muchammadorifa Kamalbeka. W nieznajomym bystry czytelnik bez trudu od­kryje Hodżę Nasreddina, przybyłego na Registan w towarzystwie Jusupa Madrasuła.

Przyjaciele zatrzymali się przezornie na samym skraju placu, w cieniu medresy Uługbeka, wysłuchując z uwagą wrzaskliwych słów płynących znad beczki.

- I co ty na to, afandi? - zagadnął Jusup. - Chytrze przemyślane.

Hodża skinął głową.

- Nie przeczę. Ale prawdą jest również i to, że do każdego chytrego przepisu czy reguły mądra i doświadczona głowa zawsze znajdzie jeszcze sprytniejszą ścieżynkę fortelu, pozwalającą wyminąć ów podstępny przepis. Wiedzą o tym i wielcy wodzowie, i wielcy urzędnicy. Myśl człowieka jest bowiem jak ognisty ba­chmat, który z kopyta bierze rozmaite przeszkody na wertepach życia, nie zważając na tępotę głupców, którzy owe zawalidrogi ustawiają nie szczędząc ani swego czasu, ani wysiłku.

Madrasuł wysłuchał przyjaciela z uwagą i zaniepokoił się nie na żarty:

- Czyżbyś chciał przez to powiedzieć, afandi, iż po raz wtóry masz zamiar pokrzyżować ustalony program wyścigów, psując hu­mor wielmoży? Aj, czyżby kark swędział cię od samego rana? Nie chcesz chyba, żeby tutejszy oprawca połaskotał cię swoją kamczą wyciętą z surowej skóry wołu?

- Starzejesz się, Jusupie. W latach, w których wspólnie baraszkowaliśmy, goniąc bez pochylania głowy pod brzuchami wielbłądów, byłeś nieco odważniejszy.

Madrasuł machnął tylko ręką.

- Zielona głowa warta była niedojrzałych uczynków. Jednak że wiek zrobił swoje. Dzisiaj dwa razy pomyślę, zanim raz króli postawię na ziemi. Tylko ty się nie zmieniasz, afandi, ciągle jeszcze nosisz wiatr pod czupryną.

Gdy tak przyjaciele przekomarzali się, wypominając sobie na wzajem chwile dawno minione, nie zauważyli, że zawieszony wysoko w siodle Kamalbek nagle podskoczył, jakby go giez uciął Dostrzegł nieznajomego, który wczoraj spłatał mu złośliwego figla. O, dzisiaj już to się powtórzyć nie może. Przy nowych warunkach intruz z pewnością nie zaryzykuje zepsucia porządku wydumanych gonitw. Nie darmo Kamalbek całą niemal noc prześlęczał przy lampie oliwnej roztrząsając po kolei warunki wyścigów. Rozważył w myślach każdy szczegół, najmniejszy nawet drobiazg, zanim zdecydował się wypchnąć na beczkę jednego ze swoich zbirów, aby ogłosił publicznie nowe przepisy zawodów o wartościowe nagrody.

Wielmoża nie spuszczał wzroku z Hodży Nasreddina. Bez ustan­ku zezował ku niemu, pragnąc nasycić się bezsilnością nieznajo­mego natręta.

Tymczasem ospowaty przestał wreszcie wrzeszczeć i zlazł z be­czki. Szybkimi krokami zbliżał się moment rozpoczęcia wyścigów.

I co, włóczęgo? Poddałeś się? Przekonałeś, iż ten się najzdrowiej śmieje, kto się śmieje ostatni?" - radował się wielmoża w głębi robaczywej duszy. Nie domyślał się, że i tym razem przy­słowie zostanie spełnione, choć ostrze powiedzenia zmieni kie­runek cięcia.

Chwila radosnego uniesienia wystarczyła.

Jeszcze długo po tym wydarzeniu Muchammadorif Kamalbek nie mógł pojąć, w jaki sposób tak nagle przed końskim łbem wyrósł niczym spod ziemi niebezpieczny nieznajomy. Szejtan prawdziwy! Minęło kilka minut, a może jeszcze dłużej, zanim wielmoża zapanował nad kłębowiskiem myśli i przypuszczeń ro­dzących się gwałtownie pod czaszką.

- Czego? - warknął przez zęby.

Hodża skłonił się uprzejmie.

- Panie dostojny, czy pozwolisz, abym jeszcze raz porozma­wiał z jeźdźcami ubiegającymi się o nagrody?

- Na próżno język trudzisz, marny człowieku. Słyszałeś prze­cież nowe przepisy obowiązujące od dziś poganiaczy wielbłądów? A może nie dotarły do ciebie słowa rozgłaszającego, może masz zapchane uszy? Pójdź więc wpierw do najbliższego chauzu i prze­myj je dokładnie.

- Uszy moje czyste, słyszałem więc wszystko wyraźnie, o do­stojny. A jednak chciałbym znów przyspieszyć bieg zwierząt garbonośnych. Choćby tylko spróbować. Zgódź się, o dostojny, próba niewiele kosztuje.

- Za wyjątkiem bezwartościowej głowy - mruknął do siebie Kamalbek i dorzucił znacznie głośniej: - Próbuj sobie, ile razy zechcesz, mądralo. Myślę jednak, że niepotrzebnie strzępisz język. A i czasu nie masz, bo zaraz dam sygnał do startu. Ruszaj więc.

Hodża skłonił się i przyspieszył kroku.

Siedzący już na wielbłądach poganiacze pochylili się z wysoka ku Nasreddinowi. Wysłuchali słów mędrca. Pokiwali głowami ze zrozumieniem, po czym uśmiechając się stanęli wzdłuż wyznaczo­nej linii.

Z grzbietu tokińskiego ogiera padła komenda.

Jeźdźcy ruszyli z miejsca pełnym galopem, aż zadudniła ziemia. Wznosząc zasłonę kurzu zniknęli w bocznej uliczce.

Tłum oczekujący na rezultat zafalował gwałtownie i raptem gruchnął wrzaskiem ogromnej uciechy niosącej się pod sklepienie niebios. Ludzie pękali ze śmiechu. Płakali nie mogąc powstrzy­mać łez wesela, roszących obficie policzki. Radosną wrzawę potę­gował ryk przerażonych osłów, nie pojmujących niecodziennego zachowania się swoich panów.

W Kamalbeka jakby piorun ugodził. Poczerwieniał gwałtownie, toczył wokoło nic nie rozumiejącym wzrokiem. Nagle pochylił się nad końskim karkiem, dziabnął rumaka ostrogami i z wrzaskiem wściekłości pogalopował przed siebie.

- Strzeż się Kamalbeka, afandi. Już po raz drugi pozbawiłeś go przyjemności płynących z dręczenia obcych ludzi. A tego wiel­moża nie daruje ci nigdy. Poza tym ośmieszyłeś go ponownie wobec wielu mieszkańców Samarkandy i gości przybyłych z daleka. Radzę, afandi, lepiej bierzmy nogi za pas, póki jeszcze nie jest za późno. O, popatrz, Kamalbek już wraca.

To mówiąc Madrasuł nasunął tiubietiejkę głęboko na czoło, chwycił przyjaciela za rękę i skoczył w tłum. Rozkrzyczana, barwna ciżba wchłonęła ich momentalnie.


*


Czy i tym razem domyślisz się, człowieku czytający księgi, co powiedział Hodża Nasreddin poganiaczom, aby zawody nabrały rumieńców nie fałszowanych niczym wyścigów?



W KAMALBEKOWYCH LOCHACH


Opowieść piętnasta o porwaniu

Hodży Nasreddina przez wynajętych

opryszków, a także o srebrnych obolach

poszukiwanych przez mudarrisa z Buchary


Jusup Madrasuł nie taił niepokoju:

- Naraziłeś się człowiekowi niebezpiecznemu, afandi. Sądzę, że najwłaściwiej postąpisz, jeśli skrócisz pobyt w Samarkandzie. Dom mój gościnny, ale ręka Kamalbeka długa. Życzę ci wielu lat życia w najlepszym zdrowiu, Hodżo-aka. I dlatego błagam cię, wracaj czym prędzej do rodzinnej Buchary, do Guldżachon i dzieci.

- Nie obawiaj się, Jusupie. Mam czyste sumienie. No, a kto ma całe spodnie, siada tam, gdzie mu się podoba - odpowiedział z uśmiechem Hodża Nasreddin zapominając, iż spośród licznych doznań ludzkich nienawiść jest najgorętszym uczuciem, które nie tak łatwo przemija.

Z pewnością filozof zmieniłby co rychlej zdanie, gdyby wie­dział, że w tej samej niemal chwili, w głębi jednego z mnóstwa rozsianych tutaj kramików, Kamalbek wskazywał nań palcem i szeptał do zgromadzonych zbirów:

- Przypatrzcie się uważnie temu nędznikowi. Oto człowiek, którego musicie schwytać jeszcze dzisiaj. Ale tak, żeby nikt tego nie spostrzegł. Biada waszym głowom, jeśli świadkiem porwania będzie choćby niemowlę.

Pół dnia wysłannicy wielmoży chodzili krok w krok za nie przeczuwającym niczego Hodżą Nasreddinem. Zmieniali się nie­ustannie, aby ich nie zauważył. W nieskończonej wędrówce labi­ryntem ulic i uliczek Samarkandy fałszywy derwisz przekazywał śledzonego drobnemu kupczykowi, ten zaś zbirowi w stroju ko­wala, rzemieślnik ów oddawał mędrca pod opiekę żebrakowi, że­braka zastępował linoskoczek, linoskoczka nosiwoda, nosiwodę gałganiarz, a tego z kolei rzeźnik z bielmem na oku. Zabawa w kota i myszkę trwała do samego wieczora.

W pewnym momencie na skraju bazaru dwóch zbirów poczęło okładać się kułakami, raniąc uszy świadków najgorszymi z uzbe­ckich wyrazów. Chwila, w której uwaga przechodniów skupiła się na bijących, wystarczyła. Trzy pary silnych rąk błyskawicznie wciągnęły Hodżę w otchłań mrocznego sklepiku. Stojący tuż obok straganu Jusup Madrasuł nawet nie spostrzegł, iż został pozbawio­ny towarzystwa. Zanim obejrzał się, Hodża Nasreddin rozpłynął się w ciemnościach nocy.

Opryszki Kamalbeka, którzy pod długimi czapanami na wszel­ki wypadek zawsze nosili ze sobą powrozy, momentalnie skrępo­wali filozofa tak, że z największą trudnością mógł złapać połowę oddechu.

W legowisku potwora, w pałacu mściwego wielmoży, dokąd wprowadzono Nasreddina potajemnie pod osłoną zmierzchu, spo­dziewano się gościa. W piwnicy, gdzie go wtrącono, oczekiwał na Hodżę oprawca i dwanaście długich regałów z wymyślnymi narzędziami okrutnych rozrywek.

Hodża Nasreddin rozejrzał się bacznie wokół, gdy tylko wzrok przywykł do pełgającego światła oliwnych kaganków. To, co zobaczył, nie malowało jego losów wesołymi farbami. Teraz dopie­ro pojął, jak wielkie ziarno prawdy tkwiło w opowieściach o dru­gim życiu wielmoży, snutych wśród prostych mieszkańców Sa­markandy.

A więc to tutaj krwawy Kamalbek załatwiał swoje porachun­ki z niewygodnymi przeciwnikami? Wielu odważnych zniknęło z ulic grodu bez wieści, w lochach podpałacowych znajdując kres swych ziemskich trosk i kłopotów.

Tutaj schodził Kamalbek napawać wzrok mękami torturowa­nych. W kapturze na głowie, nie rozpoznany przez swe ofiary, przyglądał się cierpiącym. Nie przeczuwał, że osłaniający go szczelnie kaptur w bliskiej już przyszłości stanie się przyczyną także i jego zguby. Wkrótce bowiem w mrocznych lochach nowo zaangażowany kat biorąc zakapturzonego za jednego ze skazań­ców przez omyłkę miał podać wielmoży puchar z trucizną.

Różnie o wydarzeniu tym szeptano później w Samarkandzie, zwłaszcza gdy w dwanaście miesięcy po śmierci Kamalbeka opra­wca poślubił jego córkę.

Nie uprzedzajmy jednakże biegu wypadków. Działo się to prze­cież dopiero w półtora roku później.

Tymczasem na górze, w jednej z pałacowych komnat, Kamal­bek podejmował tajemniczego gościa. Ta nieoczekiwana nocna wi­zyta ocaliła głowę Nasreddinową. Przybysz, siwy żylasty starzec, poskręcany jak górska akacja, o twarzy nieruchomej, jedynie, z wiecznie rozbieganymi oczyma, po grzecznościowej wymianie zdań grubo miodem smarowanych przystąpił do wyłuszczenia ce­lu swej wizyty.

Można się było spodziewać, że każdy, kto przestępuje wrota pałacu wielmoży, dźwiga w zanadrzu albo sprawę bardzo nieczy­stą, albo kryjącą wielkie dochody. Naturalnie tak było i tym ra­zem.

Słowa, z którymi przybył Sadułła Zakirzade, znakomity mudarris z Buchary - bo nim okazał się ów nocny gość Kamalbe­ka - znalazły wdzięcznego słuchacza w wielmoży. Sprawa była zaiste niezwykła i już z daleka wabiła wonią zysków przeogrom­nych. Czyż mógł więc przegapić Kamalbek niecodzienną okazję pomnożenia dochodów?

Jednakże zamiast marnotrawić czas na czcze rozważania przyłóżmy na moment ucho do ścian komnaty, aby posłuchać słów uczonego Sadułły Zakirzade. Najwyższa pora, bo oto rozległ się głos przybysza:

- W krainie dalekiej Greków, leżącej wiele dni drogi na za­chód od Buchary, istniały niegdyś obyczaje, mogące nam dzisiaj przysporzyć mnóstwa korzyści, o czcigodny. Przez długie, bardzo długie lata mieszkańcy Grecji wsuwali do ust swym zmarłym prawdziwe srebrne monety - pomyśl, panie, nie byle jakie, lecz ze szczerego srebra - aby mieli czym opłacić ostatnią podróż przez Jezioro Acherońskie i rzekę Styks do Hadesu. Charon, wielce szpetny, stary i brodaty przewoźnik, przeprawiał klientów, skrzętnie pobierając od nich opłatę.

Wiem doskonale, panie, że teraz gdzieś w Grecji spoczywa w ukryciu ów stary skarb Charona, złożony z uciułanych przezeń setek tysięcy - co mówię - milionów monet.

Pomyśl tylko, o czcigodny, kraj Greków w owym czasie liczył dwa miliony mieszkańców, którzy po przeżyciu lat kilkudziesię­ciu wymarli, pochowani przez zrodzone dzieci swoje.

- Ale i te dzieci dorosły i wymarły przez następne lat kilka­dziesiąt - ożywił się wielmoża, chwytając sens słów uczonego męża. - A to już cztery miliony.

- Nawet więcej, bo powinieneś wziąć pod uwagę także i przy­rost ludności wynoszący około dziesięciu procent.

- Przyrost? No to dojdzie jeszcze z milion osób i tyleż monet - rozpromienił się wielmoża.

- Dziesiąta część nie da miliona, liczysz na wyrost, Kamalbeku.

- Jak to nie da? - wielmoża podniósł głos. - Nie znasz się na rachunkach. Jeśli chodzi o pieniądze, to ja wiem lepiej. Możesz mi wierzyć.

- Nie będę się z tobą spierać - ustąpił mudarris. - Nie o ustalenie ścisłej ilości monet wszakże tutaj chodzi, ale o zabezpieczenie naszych interesów. Jestem bowiem przekonany, o roztro­pny Kamalbeku, że wcześniej czy później ktoś odkopie skarb przewoźnika. Dlaczego my nie mamy uczynić tego wcześniej, uprzedzając innych poszukiwaczy? Rozważnie postąpisz zatem opłacając koszty poszukiwań, które sam poprowadzę. Przestudio­wałem wszelkie możliwe źródła o obyczajach Greków. Kto, jeśli nie ja, potrafi odszukać skarb Charona? Suma dziesięciu tysięcy drachm, której żądam jako zaliczki, wróci ci się z nawiązką, ustokrotni. Zastanów się przeto, panie, a jeśli moja propozycja nie odpowiada ci, to trudno. Bez cienia żalu udam się do Bucha­ry, gdzie zwrócę się do naczelnika skarbu, mądrego Bachmata Sajdułły. Nie sądzę, aby mi odmówił. Zbyt dobrze zna wartość zysku. Szkoda byłoby tylko skarbu, który w tym przypadku w znacznej mierze pochłoną czeluście emirowego skarbca.

Strzała ostatnich słów mudarrisowych była celna. Wielmoża skrzywił się boleśnie, jakby mu kto sztylet wraził w środek serca.

- Nie bądźże kąpany we wrzątku, Sadułło Zakirzade. Dziesięć tysięcy drachm to wydatek olbrzymi. Zastanowić się więc mu­szę - odparł powoli, choć widać było, że utrzymanie spokoju ko­sztuje go wiele. - Podaruj mi chwilę do namysłu. A tymczasem. usiądź wygodnie, o czcigodny, i posil się nieco. I ugaś pragnienie. Ja tu zaraz wrócę.

Wielmoża wysunął się z komnaty, po czym gubiąc pantofle tajemnym przejściem zbiegł spiesznie do piwnicy. Nieznajomy, którego kazał schwytać dziś wieczorem, z pewnością był człowie­kiem myślącym. Przekonał się przecież o tym dwukrotnie na własnej skórze. Warto zasięgnąć jego rady. Zawsze, co dwie chy­tre głowy, to nie jedna.

Wilka zobaczyć - szczęście. Nie widzieć - jeszcze większe" - pomyślał Hodża Nasreddin na widok wpadającego do celi jak oszalały dromader Kamalbeka. Ale nie wypchnął tej myśli na język. Czekał.

Tymczasem zasapany wielmoża stanął przed więźniem, aby po­wtórzyć mu wiernie opowieść muzułmańskiego teologa, nie ro­niąc żadnego z usłyszanych przed chwilką szczegółów. Relację zaś zakończył pytaniem:

- Co sądzisz o słowach mudarrisa? Mówi prawdę czy chce mnie oszachrować?

Hodża Nasreddin rozłożył ręce.

- Nie jestem wróżbitą, panie - oświadczył. - Jednakże znam fakty. Z ksiąg ludzi uczonych wiem doskonale, że prawdą jest, co rzekł. Dawni Grecy rzeczywiście wkładali zmarłym w usta prawdziwe monety, obole bite z czystego srebra. Nie były to monety duże, szóstą część drachmy zaledwie stanowiące... No, ale zmar­łych Greków istotnie było bardzo wielu, a więc i monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba. Tysiące kilogramów srebra albo jeszcze więcej.

- I ja tak myślę. Zresztą oszust by do mnie nie przyszedł.

Bałby się - odparł Kamalbek gładząc brodę w zamyśleniu. - Na wszelki wypadek pokażę mudarrisowi lochy i narzędzia tortur. Jest moim gościem i przyszłym wspólnikiem, niechaj zobaczy na własne oczy wszystko, co go czeka, gdyby mnie zawiódł lub usiło­wał ocyganić. Rozmawiałem z nim długo, przekonałem się, że to światły człowiek i wielki uczony. Czterdzieści osiem lat Sadułła Zakirzade wykładał nauki w medresie Tillja-Kari, medresie Szir-dor, a potem w medresie Uługbeka, największych uczelniach Samarkandy. On dużo wie, z pewnością nie kłamie. Część odnale­zionego skarbu mu obiecałem. I chyba słowa dotrzymam - roz­ważał półgłosem wielmoża. Po czym w myślach zaczął rachować worki ze skarbem. Długo je liczył, aż wreszcie ocknął się ze słod­kich marzeń. I stał się cud. Ciasne serce bogacza, w którym bra­kło miejsca na ludzkie uczucia, nagle wezbrało wdzięcznością. Ka­malbek spojrzał łaskawszym okiem na Hodżę.

- Tylko co ja teraz z tobą pocznę? - zastanowił się głośno. - Dużo słyszałeś, widziałeś. Zbyt dużo. Możesz być niebezpieczny. Ale podobasz mi się. Masz głowę na karku. Kto wie, możesz mi się jeszcze kiedyś znowu przydać. Dlatego puszczę cię, jeśli przy­sięgniesz, że nikomu nie zdradzisz moich tajemnic. I natychmiast opuścisz Samarkandę. A jak będę potrzebować twej rady, znajdę cię choćby pod ziemią.

Mędrzec ucieszył się.

- Opuścić Samarkandę? Niczego więcej nie pragnę, panie. Jeszcze dzisiaj wyniosę się z miasta,

I rzeczywiście. Pierwszą gwiazdę na aksamicie niebios powitał Hodża Nasreddin daleko za murami obronnymi Samarkandy, ga­łązką ostu zmuszając osiołka do szybszego truchtu. Niebezpieczeń­stwo zawisłe nad głową mędrca było jeszcze zbyt bliskie, aby można sobie pozwolić na powolną włóczęgę.

Im prędzej przekroczymy Góry Zerawszańskie, tym lepiej dla nas obu. Okrutny wielmoża w każdej chwili może pożałować, że puścił nas wolno. A do Szachrisjabzu, rządzonego przez zupełnie innego beka, jego macki chyba nie sięgają?" - rozmyślał Hodża od czasu do czasu z niepokojem zerkając do tyłu.

Jedynie bury kłapouch, rozleniwiony kilkudniowym pobytem w mieście, ani rusz nie mógł pojąć, dlaczego drogę wiodącą ostro pod górę musi połykać w tempie zagrażającym jego płucom i sercu?


*


Nadziej co rychlej, człowieku śledzący przygodę bucharskiego mędrca, tiubietiejkę rozwagi na czubek głowy i oblicz, jakiej wy­sokości skarb Charona mogła odnaleźć wyprawa doświadczonego mudarrisa, gdyby szczęście dopisywało jej przez czas niełatwych poszukiwań?



SPADEK PO BABABAJU


Opowieść szesnasta o dwóch nagusach

sterczących w beczkach z zimną wodą

oraz o mędrcu bucharskim, który wybawił

kadiego z niecodziennego kłopotu


Już od dwóch dni Hodża Nasreddin przebywał w Szachrisjabzie, rodzinnym mieście Timura, sławnym na całym Wschodzie z ósme­go cudu świata, jakim był gigantycznych rozmiarów pałac Ak-Saraj, siedziba “Żelaznego Kulasa", przebogato zdobiona mozai­kami. Tu, wśród dawnych przyjaciół, odpoczywał po trudach wę­drówki. Przerwa w podróży musiała potrwać dłużej, gdyż prze­bycie niebezpiecznej przełęczy w paśmie Gór Zerawszańskich wyczerpało jego poczciwego wierzchowca do tego stopnia, że długouchy z najwyższym wysiłkiem dowlókł się z mędrcom na grzbiecie do Kitabu. Tam Hodża musiał pozostawić go w stajen­ce u znajomych, aby wykurował poobijane nogi i odsapnął przed dalszą drogą, a sam na arbie wieśniaka zdążającego na piątkowy bazar przybył do Szachrisjabzu.

Ciekawość świata nakazywała filozofowi włóczyć się od rana do nocy po grodzie pełnym prześlicznych budowli, hałaśliwych bazarów i warsztatów mistrzów garncarskich wyrabiających ce­ramiczne cacka cenione wysoko i w Persji, i w Indiach, i na dale­kiej Rusi. Oczywiście nieustanna włóczęga nie przeszkadzała Hodży w odwiedzaniu czajchan, gęsto rozsianych po mieście, gdzie przy sutych posiłkach mógł gromadzić siły przed oczekującą go wyprawą do Karszy. Starego grodu, w którym od najdawniej­szych czasów krzyżowały się szlaki karawanowe do Indii, Samarkandy i do Buchary.

Godziny przed zmierzchem nastrajały pogodnie ludzi i zwierzę­ta. Słońce świeciło jeszcze, ale już nie dokuczało plecom umę­czonym. W powietrzu unosił się ciężki aromat miodonośnych kwiatów. Gdzieś w ogrodzie pogwizdywała zakochana wilga. Ho­dża Nasreddin kroczył lekko, pomrukując z zadowoleniem. Nagle stanął jak wryty. Spoza mijanego akurat ogrodzenia dobiegły go wrzaski jakoweś urywane, chlupot i niezwykłe bulgotanie. Potem nastąpiła cisza. Zanim ruszył dalej, tajemnicze odgłosy powtórzy­ły się. Krzyk urwany. Chlupot. Bulgotanie. I znów cisza.

Mędrzec zadarł wysoko głowę. W glinianym murze dostrzegł niewielką dziurę. Przysunął bliżej kamień, wspiął się na palce i przez otwór zerknął ciekawie do środka.

Na dziedzińcu stały dwie olbrzymie beczki. W każdej zanurzo­ny po brodę tkwił młody człowiek. Obok sterczeli niewolnicy z pełnymi dzbanami. Kiedy tylko któryś z młodzieńców - podo­bnych do siebie jak dwie pestki pigwy - otworzył usta, by wrza­snąć, natychmiast spadała nań kaskada wody.

Co się tam dzieje? Nic z tego nie pojmuję" - pomyślał Hodża kierując się ku furcie.

- Na Allacha, ludzie, co czynicie? Czemu kąpiecie młodych nieustannie? - zawołał i wkroczył na dziedziniec, aby przypa­trzyć się z bliska niezwykłemu widokowi.

Drogę zastąpił mu mufti, chudy i wysoki niczym tyczka mi­naretu.

- Czego szukasz w domu sędziego? Jakie sprawy skierowały cię tutaj? - naskoczył na wchodzącego znawca praw szariatu, sędziwy doradca kadiego. - Nie wolno zabierać cennego czasu głównemu sędziemu na nijakie drobiazgi, na problemy wyduma­ne, mało znaczące. Duża głowa powinna mieć duże troski.

- Wydaje mi się, że tym razem dużą głowę przygniotła troska podwójna. Zbyt wielka nawet na czaszkę kadiego - Hodża Nasreddin wskazał ręką na dwie beczki z ludźmi. - Wpuść mnie. Może dopomogę sędziemu opróżnić te kadzie.

Mufti podskoczył z radością.

- Dopomożesz? Panie szlachetny, wejdź szybko. Uczyń to, błagam. Poradź kadiemu, jak pozbyć się kłopotu przerastającego nas wszystkich.

- Powoli, czcigodny. Najpierw wyjaśnij mi, w czym tkwi ta­jemnica sceny, którą oczy moje widzą wyraźnie, a rozum nie poj­muje wcale?

- Widzisz tych dwóch namokłych? To spadkobiercy starego Bababaja, Mamadżan i Karadżan. Sędziwy karawanbasza pozostawił im do sprawiedliwego podziału szkatułę pełniutką cudownych pereł. W tym spadku kryje się właśnie kłopot. Według prawa syn pierworodny powinien wziąć większą część spadku. Gdyby to było możliwe, nie zaznalibyśmy goryczy bezradności. Niestety, wśród nich nie ma starszego.

- Bliźniacy? - domyślił się Hodża.

- Właśnie. Urodzeni w jednakowym czasie, równego podziału oczekują od losu.

W tym momencie na dziedziniec wtoczył się ospały sędzia. Do­strzegł Hodżę Nasreddina rozprawiającego z muftim. Zbliżył się i zagadnął:

- Ktoś ty? Nie znam cię, człowieku. Jesteś chyba nietutejszy

- Tak, panie. W Szachrisjabzie stanąłem przejazdem. Z Samarkandy dążę do Karszy, a potem jeszcze do Buchary.

- Słyszałeś od muftiego o kłopotach, jakich przysporzył nań spadek po zamożnym karawanbaszy? Należało podzielić sakwę przecudownych pereł na dwie jednakowe części. Wierz mi, to nie-prosta sprawa. Skomplikowana barwą i jakością pereł. Wszakże krople rosy kwietniowej * są różnej wielkości, wartości nierównej. Jedne są ze skazą, inne zaś czyste jak łza człowieka szla­chetnego. Jakże więc je dzielić?

A tymczasem bracia kłócą się, awanturują, przy każdej próbie podziału skaczą na siebie z kindżałami niczym rozbójnicy. Roz­sądne słowo do nich nie dociera. Cóż miałem

* Na Wschodzie wierzono powszechnie, że perła powstaje z kropli deszczu wiosennego lub rosy, której w kwietniu uda się wpaść w rozchyloną skorupę małża perłopława.

czynić. Kazałem wsadzić obydwu do beczek. Niechaj sterczą tam do czasu, aż zmądrzeją. Przy kadziach ustawiłem dwóch niewolników i gdy tylko bliźniacy zaczynają się gorączkować, moi słudzy polewają ich zimną wodą. Ale i chłodzenie niewiele skutkuje. Kłótliwi są nadal, mimo że woda już im do uszu podchodzi.

Allach nie był łaskaw, kierując obydwu pierworodnych do mnie. Trafiłem na wyjątkowych uparciuchów - ciągnął sędzia dalej umęczonym głosem, po czym przetarł czerwone z niewy­spania oczy. - W testamencie stary Bababaj wyraził życzenie, aby synkowie sami podzielili spadek na dwie równe części. Jed­nakże ostatnia wola starca do niczego dobrego nie doprowadziła, Samum awantury rozszalał się bowiem w domostwie karawanba­szy. Kiedy perły dzielił Mamadżan, protestował Karadżan, gdy zaś Karadżan brał się do rozłożenia skarbu na połowy, wrzeszczał gniewnie Mamadżan. I tak bez przerwy, od wschodu do zachodu słońca. Usiłowałem im jakoś dopomóc, własnoręcznie podzieliłem spadek na dwie jednakowe części. Nadaremnie. Potem nakłoni­łem najwytrawniejszych jubilerów i złotników Szachrisjabzu, aby poszli w moje ślady. Z podobnym skutkiem. Na żaden z propo­nowanych sposobów bracia nie chcą przystać. Już siódmy dzień zajmują te kadzie. Męczą mnie i sługi moje. Serc chyba nie mają.

- Nic dziwnego, u chytrusów nawet serca przybierają kształt sakiewki - roześmiał się Hodża Nasreddin. - Ale nie kłopocz się, panie. Zaraz wykurzę ich z kadzi.

To mówiąc podszedł najpierw do jednej beczki, a potem do drugiej. Każdemu z moczących się w wodzie wyjaśniał coś długo i cierpliwie.

I oto stał się cud. Z kadzi wyskoczyli bliźniacy ociekający wo­dą i nie wycierając się, popędzili jak opętani w głąb miasta. Kla­skanie gołych stóp ucichło po chwili. Gdyby nie świadkowie i dwie beczki z wodą, można by całe zajście przyjąć za wytwór rozgorączkowanych umysłów.

Kadi osłupiał. Stał pośrodku dziedzińca z ustami rozwartymi szeroko ze zdumienia. Znieruchomiały wyglądał jak dziuplasty karagacz.

- Poszaleli czy co? - wyjąkał wreszcie, gdy powrócił ma dar mowy. - Dokąd pognali ci bezrozumni i bezwstydni? Coś ty im powiedział, że zapomnieli o koszulach i portkach?

- Pospieszyli do własnego domostwa, aby wreszcie dokonać sprawiedliwego podziału - wyjaśnił Hodża.

- Bzdura - zirytował się sędzia. - Wszystkie perły są u mnie. Spadek po Bababaju wziąłem na przechowanie, dopóki synalkowie nie dojdą do porozumienia. Winienem przecież strzec przed złodziejami klejnotów w czasie, kiedy ich właściciele gościli w moich kadziach.

- A, w takim razie nie kłopocz się o nich, panie - uspokoił go Hodża. - Zobaczysz, braciszkowie pojawią się tu jeszcze szyb­ciej, niż zniknęli.

Rzeczywiście. Nie minęło czasu więcej, niż potrzeba go łakom­czuchowi na przełknięcie kilku garści chałwy, gdy na ulicy dało się słyszeć coraz głośniejsze klaskanie bosych stóp o płyty kamienne.

Za moment do kolan kadiego przypadło dwóch golasów wrzeszczących wniebogłosy:

- Panie sprawiedliwy, wydaj nam perły naszego czcigodnego ojca. Życzeniu Bababaja stanie się nareszcie zadość. I bądź nam świadkiem podczas dokonywania podziału, który zadowoli nas obu. I ciebie, o sprawiedliwy. I tego wędrowca, zasobnego w rady niezwykle rozumne.

Sędzia, nie zważając na swój wiek i dostojny urząd, podkasał dżubbę i popędził czym prędzej do domu po perły ukryte w scho­wku. Przebierał nóżkami jak młodzieniec spieszący do miłej. Nadzieja pozbycia się obydwu uparciuchów najwyraźniej dodała mu skrzydeł.


*


Żarłoka poznaje się nad miską, człeka rozumnego nad węzłem splątanym bez końca. Rozważ więc i ty, czytać umiejący, jąką radą posłużył się Hodża Nasreddin, aby wypłoszyć dwóch nagu­sów z kadzi?



SPOTKANIE Z OMIRBEKIEM


Opowieść siedemnasta o młodym

żartownisiu z plemienia Karakalpaków,

który w zręczny sposób wywiódł w pole

strażnika Babamurada z Karszy


Słońce obserwujące ziemię z najwyższego szczebla nieba nie pozwalało na dalszą wędrówkę. Żar godzin popołudniowych do­kuczył nawet iszakowi; długouche zwierzę co chwilę odwracało łeb i, z wyrzutem spoglądało na swego pana. Wreszcie doczekało się. Spod chałatu zarzuconego na głowę wypłynął dobrze mu zna­ny głos jeźdźca:

- Masz chyba słuszność, przyjacielu, Najwyższa pora odsap­nąć gdzieś w cieniu. Jeśli los pozwoli, pośród tamtych krzewów przeczekamy do zmierzchu. Nieco później, lecz nie tak zmordo­wani, dotrzemy do Karszy.

Osiołek począł żwawiej przebierać nogami. Zapomniał na moment o rozpalonym piasku i kłujących kolcach jantaka. Marzył i mu się odpoczynek w chłodzie i smakowite pączki ostu, czerwieniejące z daleka. .

Kępa wysokich krzewów morwy wyrosła nad brzegiem aryku, bulgoczącego radośnie wodą, dawała znakomite schronienie umę­czonym członkom. Hodża Nasreddin zlazł z osła i rozpostarł chałat pod baldachimem najbardziej gęstego listowia. Legł wygod­nie. Świat od razu stał się weselszy, bardziej kolorowy. Ponad głową niskim basem buczały ciężko latające grubasy, żółtobrunatne kosmate trzmiele. Zapach dojrzałych owoców morwy napeł­niał nozdrza. Wilgoć płynąca od kanału czyniła powietrze znośniejszym. Wszystko to sprawiało, że mędrzec nawet nie spo­strzegł, kiedy słodki sen skleił mu powieki.

Z drzemki wyrwał go dopiero wrzaskliwy głos jakiegoś męż­czyzny, któremu bezskutecznie starał się sprostać chłopięcy dyszkancik. Hodża Nasreddin uniósł lekko głowę. Z ukrycia zaczął przysłuchiwać się nierównej sprzeczce.

- Bądź szczęśliwy, że zabieram ci rybę złowioną. Nie będziesz się musiał trudzić daleką wędrówką na bazar karszyński. Za­oszczędziłem ci mnóstwo czasu i mitręgi. Dawaj przeto ryby i zni­kaj mi precz z oczu, prawnuku kulawej hieny i zezowatego szakala - wrzeszczał mężczyzna.

- Nie zabieraj mi całego połowu, o panie wielkoduszny. Zo­staw choć kilka nędznych rybek na szurpę dla matki osłabłej w chorobie - błagał dyszkancik. - Weź sazany, panie. Popatrz, jakie są grube i tłuste. Istne wieprze pomiędzy rybami. Wieprze sobie zabierz. Nie pozbawiaj mnie uklejek, rybek zwyczajnych, drobnych, ale za to smacznych jak młode przepiórki. Powtarzam, weź sobie tłuste wieprze. Spójrz, panie wielkiego serca, na ich grzbiety i ogromne brzuszyska. Okrywa je prawdziwa słonina. Sazany aż kapią tłustością.

W nieznajomym opryszku odezwał się prawowierny muzułma­nin. Zawahał się. Miałby wziąć w ręce nieczyste wieprze? Choć­by tylko rybie? W życiu nie tknął jeszcze zwierząt nieczy­stych. Poszturchując chłopaka zabrał do koszyka ryby pozostałe, nieduże i chude. Tłustych sazanów nawet nie ruszył.

Słuchając chłopca Hodża Nasreddin zaśmiewał się w krzakach do łez. Mimo wesołości nadsłuchiwał jednak pilnie, by nie uro­nić słowa.

- Ten smyk zajdzie daleko. Czeka go przyszłość niezwykła. Drżeć będą wielmożni bajowie, gdy los postawi im na drodze tego chłopca. Nie zasną spokojnie naczelnicy grodów, w które zawita rezolutny podrostek. A ja mogę zamknąć oczy bez obawy. Je­stem chyba świadkiem narodzin nowego Hodży Nasreddina - zachwycony pomrukiwał pod nosem.

Tymczasem awanturnik zabrał chłopcu nędzne uklejki, wdra­pał się na grzbiet wysokiego argamaka i pocwałował wzdłuż ary­ku. Dopiero wtedy z krzaków wychylił się mędrzec bucharski.

- Słyszałem, jakeś przekonał oczajduszę, aby nie brał saza­nów. W samą porę, bo jużem się zastanawiał, w jaki sposób do­pomóc sprawiedliwości, czym gruchnąć w łeb od tyłu łotra bez sumienia.

- Źle by się to mogło zakończyć dla nas obu, panie szlachetny. Strażnik Babamurad jest bowiem zausznikiem i krewniakiem głó­wnego sędziego w Karszy. A kadi nigdy by ci nie przebaczył na­paści na swego ulubieńca. Zresztą, sam widziałeś, na niego nie pałka, a słowa są bronią skuteczną. Babamurad ma głowę słabo­witą od wewnątrz, ocalał więc mój połów właściwy - odrzekł chłopiec śmiejąc się głośno.

Kiedy mędrzec zbliżył się do młodzika, ujrzał w trawie u jego stóp siedem wspaniałych sazanów. Na ten widok na dnie duszy Nasreddinowej zbudziły się wspomnienia rybich połowów z lat odległych, szczenięcych. Źrenice rozbłysły mu dawno nie widzianym blaskiem, a dech zaparło z wrażenia. Z trudem najwyższym wykrztusił:

- Królewskie sazany. Okazy olbrzymie, nie spotykane nawet w Zerawszanie. Chłopcze, jesteś zapewne synem czarnoksiężnika? Oczom trudno uwierzyć. Wyjaw mi przynajmniej, na jakie robaki schwytałeś wszystkie te tłuściochy?

- Na żadne.

- Nie kpij sobie z siwych włosów, synku - Hodża spoważniał na moment. - Nie wmówisz mi, że sazany bez jakiejkolwiek przynęty same pchały się na sznurek?

- Kiedy to szczera prawda, panie - zapewnił młodzieniec. - Sazany to ryby łakome i głupie. Najlepszą przynętą na nie jest przeto odrobina pomyślunku. Tak właśnie postępuję. Do końca plecionki z końskiego ogona przywiązuję kawałek cienkiej bara­niej kosteczki i wrzucam do wody. Ciekawość zmusza sazana do zainteresowania się pływającą kostką. Najpierw dotyka ją nosem, popycha, wreszcie niezbyt zdecydowany, tak na wszelki wypa­dek, bo przecież może to być coś jadalnego, chwyta w gębę cuda­czną przynętę. Ponieważ kość nie ma nic wspólnego z oczekiwa­nym przysmakiem, pozbywa się jej czym prędzej. Oczywiście, jaki każda duża ryba, wypluwa ją nie z powrotem, lecz wraz z wodą przez otwór skrzelowy. I od tej chwili jest moją zdobyczą. Na­nizanego na sznurek żarłoka wyciągam z wody niczym wiaderko z głębokiej studni. Tak oto łakomstwo i ciekawość gubią sazana, z wody przerzucając go na patelnię.

- Młodzieńcze, jesteś niezrównany - wyszeptał zachwycony Hodża, - Wiele już lat przeżyłem na tym świecie, a o podobnych sposobach słyszę po raz pierwszy.

Chłopiec roześmiał się ponownie.

- Każdy sposób dobry, jeśli prowadzi do raju. Dla głodnego ogrodem szczęśliwości jego pełne kiszki. Jadłeś dziś obiad, wę­drowcze? Nie? Weź, proszę, ode mnie jednego sazana. Nie jesteś przecież strażnikiem Babamuradem, nie wierzysz chyba w wie­prze żyjące w kanale lub w rzece? Nie ma nigdzie na ziemi sma­czniejszej potrawy od sazana przyrumienionego na ogniu z saksaułu. Przekonasz się, gdy napełnisz nim usta i żywot.

- Dobre masz serce, młodzieńcze. Głowę nosisz również na właściwym miejscu. Zapewniam cię, będziesz kiedyś wielkim człowiekiem.

- Ja już dzisiaj niemało potrafię - pochwalił się chłopiec i sięgnął po największego z dzikich karpiów. - Patrz, oto ryba niezwykła. Jeśli zechcę, przemieni się w czyste srebro. Nie umiem. tylko przewidzieć dokładnie, w jaką ilość. Ale to zależy już nie od sztuczek magicznych, lecz cen na karszyńskim bazarze. A je­dnak tobie oddam ją bezpłatnie, nie wezmę ani miedziaka. Przyjmij ją proszę, ze szczerego serca. Równie wielkiej ryby pewnie jeszcze nie widziałeś.

Hodża Nasreddin obruszył się:

- Cóż ty sobie myślisz, gołowąsie? Różne ryby widziałem w życiu, niejedna ocknęła się w mej sieci, niejedna zawisła na końcu wędziska. Łowiłem w arykach, rzekach i w Aralu. Chwy­tałem dzikie leszcze, sumy, sazany, sandacze, wąsate brzany i roz­bójnicze szczupaki. Jeśli świerzb ciekawości dokucza ci zbytnio, powiem, że gdy byłem w twoim wieku, pochwyciłem sazana o złocistoperłowej łusce, którego ogon ważył równiuteńkie dwie­ście miskalów, zaś głowa ważyła tyle, ile ogon i połowa tułowia, natomiast tułów odpowiadał ciężarowi głowy i ogona. Czy potra­fisz teraz odgadnąć, młodziku, ile ważył ów sazan olbrzymi?

Chłopiec odpowiedział niemal bez namysłu:

- To niesłychanie proste, wędrowcze. Sazan twój ważył czte­ry ogony i tułów.

Mędrzec zdumiał się:

- Zadziwiające. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie ufał własnym uszom, przedziwny synu i wnuku rachmistrzów. Praw­dziwie odpowiadasz, choć równie zagadkowo. Proszę, proszę, tra­fił mudarris na mudarrisa i ustąpić nie myśli. Głowę masz, wi­dzę, nie tylko z kształtu. Jeśli ponadto powiesz mi teraz, iż no­sisz nazwisko Hodży Nasreddina, gotów jestem pomyśleć, że nie zbudziłem się wcale, lecz śnię nadal o czasach mojego dzieciń­stwa. Uszczypnij mnie mocno, chłopcze roztropny, niechaj prze­konam się, czy sen to, czy jawa.

- Nie potrzeba, panie. Nie jestem sławnym Hodża Nasreddinem, zwą mnie Omirbekiem - przedstawił się chłopak. - Nie możesz mnie znać, gdyż w okolicach Karszy jestem tylko prze­jazdem. Zaledwie na kilka dni zatrzymaliśmy się w karawanseraju kulawego Alimdżana, tuż za bramą miejską, w pobliżu starej twierdzy. Pochodzę zaś ze starego aułu Karakałpaków, leżącego na skraju Czerwonych Piasków, hen, daleko za Chiwą. Z ojcem, poszukującym uczciwej pracy, zdążamy teraz w kierunku Szachrisjabzu, do stryja. Mój jęzor, a także i ojca, który po słowa ni­gdy do kieszeni nie sięgał, sprawiły, że w bogatych jurtach Sykmar-baja nie mieliśmy czego szukać. Musieliśmy opuścić rodzinny auł, gdzie ojciec nawet wśród biedaków uchodził za nędzarza. I nie wiedzie się nam nadal. Bieda zewsząd piecze. Co za los okrutny, panie. Jedziemy za wolno, bieda nas dogania, jedziemy za prędko, sami biedę doganiamy...

- Ja również nie mieszkam w Karszy, Buchara moim gniazdem od lat wielu. Cieszę się z nieoczekiwanego spotkania i ser­decznego daru, Omirbeku. Popatrz, słońce zaczyna zstępować z wysokości. Czas nam chyba w drogę - Hodża Nasreddin usa­dowił się wygodnie na iszaku i skinął na chłopca: - Siadaj za mną, osioł udźwignie nas obu. Naradzimy się podczas jazdy, może znajdziemy skuteczne lekarstwo na kłopoty twojego rodzica. Bo wiedz, młodzieńcze, dowcip często w życiu potrzebny, ale rozum zawsze. Teraz każdej chwili szkoda. Dojedźmy do Karszy, zanim ryby świeżość swoją stracą.

- Chyk-chyk, chyk-chyk - pokrzykiwaniem i piętami Hodża Nasreddin usiłował zmusić długouchego do energiczniejszego tru­chtu. Pełen zadowolenia rozmyślał już o znakomitym posiłku i aromatycznym kok-czaju oczekującym nań w karawanseraju kulawego Alimdżana. Także Omirbek spoglądał na świat szeroko uśmiechnięty. Wiózł ojcu ryby oraz człowieka, którego rozum wiele mógł uczynić w potrzebie.

Jedynie wierny iszak Hodży nie miał uszczęśliwionej miny. Chwile odpoczynku okupił przecież podwójnym ciężarem. Poza mędrcem musiał dźwigać na grzbiecie również nieznajomego wy­rostka oraz siedem olbrzymich sazanów.


*


Dowcip często w życiu potrzebny, ale rozum zawsze" - powiedział Hodża Nasreddin. Słusznie. No, bo jak bez pomocy zawartości czaszki ujawnić teraz to, co znane było obydwu ludziom wędrującym: ile miskalów ważył sazan pochwycony niegdyś przez filozofa w nurtach aryku?



W KARAWANSERAJU ALIMDŻANA


Opowieść osiemnasta o jeziorze

stepowym, które uniosło się pod

chmury, oraz o trudnym problemie,

dręczącym poczciwego właściciela

karszyńskiego zajazdu


Dzień dobrze zaczęty i o zmierzchu wart jest wielu pochwał. Na bazarze młody Omirbek bez trudu sprzedał sześć sazanów, po czym za część monet kupił w straganie piekarza trzy olbrzymie karszyńskie obi-non, placki z jęczmiennego ciasta. Tymczasem z siódmego sazana ojciec Omirbeka zdążył przygotować smaczną potrawę, upieczoną na węglach drzewnych z saksaułu. Kawałki chrupiącej w zębach ryby, przegryzane pachnącym pieczywem, sprawiły, że wnętrze karawanseraju kulawego Alimdżana, do­tychczas zakopcone i cuchnące zjełczałym olejem, wkrótce napeł­niło się smakowitą wonią i nastrojem pogodnego dostatku.

Głód jest ojcem gniewu, sytość rodzi dobry humor. Dobry hu­mor z kolei wydaje na świat dobre towarzystwo. Niedługo trzeba było czekać, aby wokół trzech osób przyjezdnych zgromadził się tłum łaknący wesołego słowa i nowin z dalekich krajów. Poganiacze wielbłądów, siodlarze, ubodzy farbiarze o żółtych od sza­franu rękach, kilku nosiwodów oraz dwaj kotlarze o twarzach znaczonych ospą pryskającej cyny przysiedli się ze swymi piałkami jak najbliżej, by nie uronić ani słówka z wesołej dysputy. Humor jest jak zaraza, szerzy się równie błyskawicznie, tyle że na skutek mało kto narzeka.

Ojciec Omirbeka od dawna w gronie przyjaciół, karakałpackich czabanów i rybaków znad Arala, lubił opowiadać rozmaite histo­ryjki, o jakich zwykłym ludziom się nie śniło, przy czym mówił tak przekonywająco, że zanim dobrnął kresu opowieści, sam za­czynał wierzyć we własne słowa. Teraz nadarzała się okazja do kolejnej gawędy, której nie potrafiłby przepuścić.

- Kto z was, o czcigodni, wie, dlaczego obok starego szlaku wiodącego w kierunku Buchary, niedaleko od brzegów Kaszka-darii, znajduje się w stepie wielka, płaska i podłużna jama? Wy­glądająca z daleka, jakby w ziemię jakiś olbrzym wcisnął, a po­tem wyjął ogromny półmisek? - rzucił pytanie zaczepne w tłum nadsłuchujących ludzi.

Kiedy zasłony milczenia nikt zerwać nie potrafił, dokończył z dobrotliwym uśmiechem:

- No, to ja wam wyjawię tajemnicę przedziwnego dołu, o czci­godni. Opowiadał mi znajomy karawanbasza, że w tym miejscu leżało dawniej jezioro, ale pewnego dnia uniosło się pod chmury i uciekło. Miał szczęście, był akurat przy tym. Lot czmychające­go jeziora śledził własnymi oczyma.

Biesiadujący parsknęli śmiechem, po czym jeden przez drugie­go zaczęli przekonywać Omirbekowego rodzica:

- Wędrowcze, przysłuchaj się uważnie słowom, które sam wy­głaszasz. Czy pomyślałeś, w jaki sposób zwyczajne jezioro mogło ulecieć do nieba? Czupryna siwym włosem ci obsiadła, a bajdy dziecięce usiłujesz w nas wmówić bez opamiętania. Jeziora to nie ptaki ani motyle wielkoskrzydłe, nie unoszą się w powietrzu. Naj­widoczniej zadrwił z ciebie karawanbasza, zakpił w przystępie dobrego humoru. Człekowi dojrzałemu nie godzi się wierzyć we wszystko, co ludzka fantazja urodzi i na język wypchnie.

- Ależ to szczera prawda. Najszczersza - obstawał przy swo­im ojciec Omirbeka. - Karawanbasza nigdy nie łże. Ufam mu, bo to człowiek prawy i szlachetny.

Nie wiadomo, jak długo toczyłaby się gorąca sprzeczka pod da­chem karawanseraju, gdyby najstarszy wiekiem wśród zgroma­dzonych, siodlarz Sadyk Abdurachman nie przedłożył ojcu Omir­beka warunku:

- Jeśli wyjaśnisz nam, w jaki sposób jezioro odfrunęło ze stepu, to natychmiast zarżniemy baranka i przygotujemy dla cie­bie i twoich towarzyszy prawdziwy karszyński płow z ryżem i ko­rzeniami. Jeżeli natomiast nie potrafisz wytłumaczyć zagadki, bę­dziesz musiał odpłacić nam podobną monetą. Ty, o czcigodny, wszystkich nas płowem poczęstujesz.

Omirbekowi uśmiech nadziei przemknął po twarzy. Dawno nie miał w ustach delikatnego młodego baraniego mięsa, a smaku ko­rzennego płowu w ogóle nie pamiętał. Czym prędzej pociągnął ojca za rękaw i szepnął:

- Pozwól, ata, ja im to wszystko dokładnie wyjaśnię. Mam pomysł.

Ojciec, który akurat nie bardzo wiedział, skąd wydobyć wia­rygodne argumenty mogące przekonać niedowiarków, ucieszył się z nieoczekiwanej odsieczy i oświadczył głośno:

- Mój syn i ja jednakowej krwi jesteśmy, jednego ciała i myśli wspólnej. Dlatego tym razem odstępuję mu słowo. Mimo że mleko pod nosem jeszcze mu nie wyschło, rozumem nie ustępuje najstarszym aksakałom Karszy i okolic. Bez kłopotu potrafi wyjaśnić tobie, zacny Abdurachmanie, a także pozostałym gościom czcigodnego Alimdżana, jak mogło pofrunąć pod obłoki caluteń­kie jezioro, z wodą i wszystkimi rybami. Opowiedz, synku, o sadzawkach i jeziorkach latających często ponad naszymi stepami. Mieszkańcy Karszy najwidoczniej nie znają praw natury, niechaj zatem usłyszą o jednym z dziwów tego świata.

Zgromadzeni w czajchanie mężowie zacieśnili krąg wokół trzech przyjezdnych. Zapanowała głęboka cisza.

- Mijały powoli zimowe miesiące - śmiało rozpoczął Omirbek swą opowieść.- Od Afganistanu dmuchały ciepłe wiatry, nastał czas odwilży. Właśnie wtedy, jeden Allach wie skąd, nadleciały stada dzikich kaczek, gęsi i łabędzi. Było ich istne mrowie. Jak okiem sięgnąć, niebo pokryło się cieniem. W środku dnia nastawał wieczór. To promienie słońca nie mogły się przebić przez żywą zasłonę.

- Nie pamiętam u schyłku zimy podobnego ptasiego przelotu - wtrącił niedowierzająco któryś z poganiaczy garbonośnych zwierząt, ale Omirbek nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi snuł dalej przędzę opowieści:

- Ptactwo dostrzegło z wysokości spokojne jeziorko i natychmiast opuściło się na taflę wody. Zmęczone wielogodzinnym lotem nie miało nawet siły, aby zapolować na ryby. Tymczasem nocą, kiedy kaczki, gęsi i łabędzie smacznie sobie spały, nieoczekiwanie srogi mróz zaatakował ziemię. Ponieważ jezioro było płyciutkie, woda zamarzła do samego dna. Naturalnie kacze i ła­będzie łapy błyskawicznie przymarzły do lodu. Rano ptactwa przebudziło się i podniosło ogłuszający rwetes. Lecieć chce, ale nie może, bo lód nie puszcza. Nieszczęsne ptaki powinny poczekać przynajmniej do południa, dopóki słońce lodu nie roztopi lecz właśnie w tym momencie w nadbrzeżnych zaroślach pojawi się karawanbasza. Przewodnik karawan szedł tropem kulawego zająca, marząc o smakowitej pieczeni, kiedy ujrzał mrowie kaczek, gęsi i łabędzi. Wystraszone przez człowieka ptaki trzepotały gwałtownie skrzydłami w miejscu, ale ulecieć w powietrze nie mogły. Ponieważ karawanbasza nie należał do najlepszych strzelców, odłożył na bok kołczan i łuk ogromny, a sięgnął do pochwy po nóż. Z długim, ostrym kindżałem zaczął podchodzić coraz bliżej stada. Przerażone ptactwo ponownie usiłowało oderwać się od lodu. Machało skrzydłami, wyciągało szyje, wrzeszczało. Bez skutku. Jednakże strach wszystko potrafi, jak trzeba, to i kurczak w orła przemieni. Załopotały ptaki skrzydłami raz, drugi, trzeci... i nagle wzbiły się do góry wraz z lodem. Olbrzymi lodów placek na kaczych, gęsich i łabędzich skrzydłach pofrunął ponad piaskami karszyńskiego stepu. A kto nie wierzy, może przekonać się na własne oczy. Na miejscu, gdzie było jeziorko, pozostał wszakże dowód oczywisty: ogromna pusta jama. Na próżno karawanbasza, ile tylko tchu w płucach, popędził z powrotem po łuk i kołczan, nadaremnie strzały wypuszczał. Bo, po pierwsze jak już wspominałem, nie był najzręczniejszym strzelcem, a i drugie, strzały odbijały się od lodowego półmiska niczym od tarczy wojownika. Ptaki uszły z życiem. Z pewnością nieraz widzieliście nad brzegami Kaszka-darii ocalałe kaczki i ich potomstwo. To jeszcze jeden dowód, że mówiłem prawdę.

Słuchający z zapartym tchem opowieści na te słowa wybuchnęli gromkim śmiechem. Wesołość przepłoszyła wróble spod po­wały. Zaniepokojony nagłym hałasem ze stajni odezwał się wiel­kim wrzaskiem kłapouch, wierny druh wędrówek Nasreddinowych. Zawtórowała mu młoda oślica Omirbeka.

A tymczasem głosy uznania napełniły czajchanę.

- Zuch chłopak. Znalazł wyjście. Znakomitą opowieść wymy­ślił. Pod tiubietiejką skarb prawdziwy dźwiga. Będzie mieć ojciec z niego pociechę nie raz i nie dwa razy.

Jedynie otyły nadzorca, Ibrachim Achrar, stary zrzęda i wieczny utyskiwacz, o którym mówiono, że od osiemdziesięciu lat wątroba w nim gnije, zaprotestował gwałtownie:

- Nie pojmuję, czemu zachwycacie się rozumem i wyobraźnią młodzika? Nad czym się tutaj roztrząsać? Pomyślcie, na Allacha, za cóż go chwalicie? Takie jest prawo życia, natury - im mą­drzejsze jagnię w latach szczenięcych, tym głupszy baran na sta­rość, u schyłku życia.

Omirbek pochylił z szacunkiem głowę przed mówiącym, i od powiedział spokojnie:

- O, panie szlachetny, jakim rozumnym dziecięciem musia­łeś być niegdyś. Z pewnością nikt wówczas nie mógł ci dorównać.

Radosnej wrzawy, jaka wybuchła po tych słowach, nie da się porównać z niczym. Istna eksplozja wstrząsnęła karawanserajem i przylegającymi stajniami, zmąciła spokój pobliskich czajchan i domostw glinianych.

W grubego Achrara jakby grom uderzył. Zamachał gwałtow­nie rękoma w powietrzu, wrzasnął kilka słów plugawych i potoczył się ku wyjściu.

Tego wieczora Omirbek od wdzięcznych słuchaczy otrzyma nie tylko baraniny i płowu pod dostatkiem, ale ponadto olbrzymią głowę cukru. Smakołyku, który - lizany oszczędnie - wystarczyć mógł na długie tygodnie.

Kiedy ustały już śmiechy, a z baranka pozostały gładziuteńkie kości, do pomysłowego młodzieńca, jego ojca i Hodży Nasreddina zbliżył się chromy Alimdżan, właściciel karawanseraju. Bez słowa postawił przed siedzącymi nowe czajniki z ukropem kok-czaj i miseczkę napełnioną różowym kiszmiszem z zeszłorocznych zbiorów. Przysiadł na piętach, pochylił się w ich stronę i szepnął zrozpaczonym głosem:

- Dopomóżcie, dobrzy ludzie. Dopomóżcie, bo ja już dłużej nie wytrzymam z tym łotrem.

Wszyscy trzej spojrzeli na mówiącego.

- Co się stało? O kim. mówisz?

- Właśnie o Ibrachimie Achrarze, rozbójniku bez serca i su­mienia, przychodzącym tutaj codziennie, aby dokuczać i naigrawać się z trudnej sytuacji, w którą mnie wpędził - odpowie­dział Alimdżan i rozdygotaną dłonią, roniąc herbatę na ziemię, uniósł piałkę do ust.

- Nie pojmuję cię - Hodża Nasreddin rozłożył bezradnie ręce. - Opowiedz nam całą historię od początku. I mów spokoj­nie. Nerwy myśl i język plączą.

- To sprawa zupełnie świeża, wędrowcze. W ubiegłym roku oddałem najpiękniejszą moją wielbłądzicę pod opiekę staremu czabanowi Dżawłanowi, który przez cały sezon pasł w stepie zwierzęta. Wtedy na świat przyszło małe wielbłądziątko, rozko­szny malec na wysokich, chudych nóżkach. Cieszyłem się z przy­chówku. Na moje nieszczęście w stadzie pasła się również wiel­błądzica grubego Achrara. I ją los obdarował w tym samym cza­sie pociesznym maleństwem. Niestety, nie żyło długo. Moje wiel­błądziątko poczęło wówczas ssać także i przybraną matkę. Oby­dwie wielbłądzice w najlepszej zgodzie wychowywały malca. Do obydwu maluch podbiegał radując się, merdając prześmiesznie ogonkiem. Wielbłądzia idylla nie trwała zbyt długo.

Ibrachim Achrar nie chciał nawet słuchać wyjaśnień pastucha Dżawłana. Oświadczył, iż pozostałe przy życiu wielbłądziątko od jego samicy pochodzi, do niego więc musi należeć. A kiedy upo­mniałem się o swoją własność, oskarżył mnie przed wielkim kadim Karszy o niecne oszustwo i próbę złodziejską. Cóż, w naszym bekostwie więzy rodzinne są znacznie mocniejsze od sprawiedli­wości. Sędzia, poprzez trzecią żonę spokrewniony z Ibrachimem Achrarem, jemu daje wiarę. Łańcuch nieszczęść nie kończy się na tym. Stary szachraj żąda nie tylko mojego wielbłąda, ale i wy­sokiego odszkodowania za wydumane straty moralne. Córkę mą, Szirin, sobie upodobał. Jej pragnie.

Hodża Nasreddin zadumał się. Przemknęły mu przez głowę obrazki z lat młodzieńczych. I on znał kiedyś dziewczynę o takim imieniu.

Szirin. Szirin - znaczy Słodka. Jeśli czarnobrewa jest równie urocza, jak ta, na której wspomnienie serce mięknie i niebo się rozjaśnia, to trzeba działać zdecydowanie i bez chwili zwłoki. Dziewczyna nie powinna wpaść w szpony starucha. I do tego oszusta",

- Wędrowcze czcigodny, czy jest jakiś sposób, mogący prze­konać kadiego i świadków, która z dwóch samic garbonośnych jest prawdziwą matką wielbłądziątka? - głos Alimdżanowy przerwał nić wspomnień motaną w milczeniu przez mędrca.

Hodża skinął głową. Rzekł łagodnie:

- Nie kłopocz się, przyjacielu, mam pewien pomysł. Rano pójdziemy do sędziego prosić, aby wraz z Ibrachimem Achrarem, pastuchem Dżawłanem i kilkoma świadkami udał się nad rzekę. Nad kanał odprowadzający wodę z Kaszka-darii przywiedziemy również obydwie wielbłądzice i małego nicponia. Jeśli malec nie potrafi wskazać świadkom własnej rodzicielki, uczynimy próbę odwrotną. A teraz chodźmy wszyscy spać w spokoju. Sen pomoże żołądkom przeciążonym ponad miarę i uporządkuje skołatane myśli. Albowiem rozwaga jutro będzie nam potrzebna.


*


Nie sztuka rozsupłać węzeł cudzymi rękami. Co innego samemu znaleźć sposób, który pozwoliłby wskazać na prawdziwą matkę wielbłądziątka. I to zanim kur poranny wyrwie z pościeli Hodżę Nasreddina i jego dwóch przyjaciół z dalekiej Karakałpacji.



O ACHUNDZIE NADZIEWANYM SKRUPUŁAMI


Opowieść dziewiętnasta o tygrysie

w klatce, figlu Omirbeka, a także

o achundzie, który wziął na przechowanie

sakwę pełną srebrnych monet


Wiele było spraw naglących Hodżę Nasreddina i jego obydwu karakałpackich przyjaciół do opuszczenia bram miasta. Przy czerwieniejącej się porannej zorzy skromna karawana złożona z kilku osiołków oraz arby załadowanej po chmury wydostała się na pustą drogę. Na ledwie przedeptany trakt, wiodący w step zrudziały, spalony przez słońce. Z żalem ludzie i zwierzęta pozo­stawiali za sobą Karszy, gród pełen niedrogich wspaniałych owo­ców i darmowej wody. Trzej jeźdźcy otuleni czapanami po czub­ki uszu z niecierpliwością oczekiwali pierwszych promieni słońca, przynoszących światu błogosławiono ciepło poranka.

Świergot budzących się ptaków, rytm drobiącego nóżkami kłapoucha uśpiły wkrótce Omirbekowego rodzica. Zdrzemnął się. Po­czął kiwać głową, lekko poświstując przez nos. Sny są skarbem włóczęgów i ludzi ubogich. Nie należy więc pozbawiać ich mira­ży bogactwa. Hodża Nasreddin rozprawiał z Omirbekiem półgło­sem, aby nie spłoszyć spokoju z powiek drzemiącego. Godziny wspomnień gęsto kraszone żartami umykały im niepostrzeżenie. Zajęci przerzucaniem słów z iszaka na iszaka, nawet nie zauwa­żyli, gdy droga przywiodła ich do samego pępka mizernej wiosz­czyny, skleconej z kilkunastu glinianych lepianek. Na placyku przed niewielkim meczetem, z którego wyrastała przedziwnie po­krzywiona tyczka minaretu, kłębił się tłum ludzi dojrzałych oraz wyrostków wrzeszczących z grozy i uciechy.

- Co tu się dzieje? - mruknął Hodża na wpół do siebie, na wpół do przyjaciół. - Złego demona schwytano na gorącym uczynku? A może pustynnego dżina? Zobaczmy.

Podjechali bliżej.

Pośrodku placyku na dwóch wysokich arbach, złączonych na stałe żerdziami, stała klatka z powarkującym w niej groźnie zwie­rzęciem, pasiastą bestią z kłami rosnącymi po obu stronach mor­dy. Przed klatką sterczał rumiany mężczyzna w perskim chałacie i czerwonym fezie. Pers nawoływał głośno i przeciągle, niczym muezin z minaretu.

- Przypatrzcie się, dobrzy ludzie, potworowi, którego nieda­wno łowcy pochwycili żywcem w pułapkę chytrze zastawioną. W zaroślach nad Amu-darią takie oto drapieżniki polują na lu­dzi i na zwierzęta. Porywają owce, krowy, a nawet wielbłądy. Przyjrzyjcie się uważnie, ludzie nieustraszeni, tygrysowi i jego kłom, znacznie dłuższym i znacznie ostrzejszym od kindżałów pierwszego oprawcy dworu wielkiego emira Buchary. A teraz słuchajcie uważnie, co powiem. Kto wlezie do klatki, temu natych­miast wypłacę tysiąc tańgów. Po wyjściu, oczywiście. Kto zdecy­duje się, a nie wejdzie, za chwile wahania powinien mi ofiaro­wać jedno jagnię, abym miał czym nakarmić do syta zwierza okrutnego.

Tłum otaczający pierścieniem środek placyku obserwował człeka na zewnątrz i potwora w klatce. Gęsia skórka biegała po grzbietach dorosłych i młodych. Nikt nie kwapił się do zawarcia bliższej znajomości z pręgowanym zbójem.

Właściciel tygrysa nie dawał jednak za wygraną. Nadal wrze­szczał wniebogłosy:

- Weźcie pod uwagę, co mówię, czcigodni. Na kupno zwierza wydałem majątek, a przecież nie sknerzę. Ofiarowuję całe tysiąc tańgów temu, kto wlezie do klatki. Poznajcie moje dobre serce i hojność bez granic. Powtarzam raz jeszcze: daję tysiąc tańgów w srebrze za wejście do klatki. No, kto pierwszy pragnie uczci­wego zarobku? Nikt? Naprawdę nikt? Ludzie, czyżby same zające przychodziły na świat w waszym kiszłaku? Ani jednego praw­dziwego mężczyzny?

W tym momencie rozległ się głos chłopięcy:

- Nie wiem, kto mieszka w kiszłaku, bo jesteśmy tutaj zale­dwie przejazdem. Jeśli nie ma innych chętnych, ja mogę wejść do środka klatki.

Właściciel drapieżnego zwierza zaniemówił. Wszyscy spojrzeli w kierunku, skąd głos młodzieńczy dochodził.

Na drodze dwóch jeźdźców gramoliło się z osłów. Trzeci, naj­młodszy, zeskoczył nieco szybciej i spieszył już w stronę tłumu i klatki z tygrysem.

- Stój, poczekaj, barania głowo. W spotkaniu z ludojadem żar­tem się nie wykpisz, on się na tym nie zna - pomrukiwał ojciec Omirbeka, podążając co sił za synem.

- Myśl lepiej o sobie, gubisz sandały. I nie obawiaj się o Omirbeka. Rozsądku po drodze nie posiał. A jeśli żartować tu będzie, to nie z ludojada, lecz łotra czerwonogębnego. Tego jestem pewien - Hodża Nasreddin uspokajał przyjaciela, starając się do­trzymać mu kroku.

- Ostrzegam cię, młodziku nie znający świata, mój tygrys nie takim jak ty dawał radę. Czterdziestu siłaczy w czterdziestu wio­skach rozszarpał na strzępy i pożarł na czterdzieści śniadań. Tobą nie zapełniłby sobie nawet jednej kiszki - warował nadchodzą­cego właściciel pręgowanej bestii. - Żal mi ciebie, masz jeszcze mnóstwo zieloności we łbie. A ponieważ jesteś co najwyżej poło­wą mężczyzny, za zrezygnowanie z wejścia do klatki oddasz nie baranka, ale zwykłego kuraka.

- Nie obawiaj się o moją skórę, czcigodny, wejdę tam za chwilę. Po co tracić kuraka za nic specjalnie trudnego - odpo­wiedział śmiało chłopak. Podniósł rękę ku górze, a kiedy tłum zamilkł, dorzucił głośno: - Persie, szykuj tysiąc tańgów. Słowa wypuszczonego nie przełkniesz z powrotem. Nie masz innego wyj­ścia. Kieszeń winna płacić za niedostatki głowy.

- Głupstwa jakieś pleciesz, których nikt nie pojmie. Widzę, żeś uparty jak siedem iszaków. Skoro chcesz wleźć do klatki na swą własną zgubę, przeszkód ci stawiać nie będę - rumianogęby Pers chwycił za skobel od drzwiczek. Tłum cofnął się przezornie na odległość nieco bezpieczniejszą. Gdyby teraz ludojad wydo­stał się z klatki, miałby po drodze dwa posiłki bliższe: właścicie­la, a potem zuchwałego wyrostka.

Omirbek przystanął.

- Do klatki wejdę, tylko wpierw wyprowadź z niej tamtego śmierdziela - oświadczył stanowczo. - Cały czas mówiłeś o sa­mej klatce, co wszyscy wyraźnie słyszeli, a nie o tygrysie. Co innego wejść do klatki, co innego wstąpić w gościnę do zwierza. Trzeba było uprzedzić wyraźnie: tysiąc tańgów temu, kto wlezie do tygrysa w klatce.

Napięcie pękło jak barani pęcherz nadęty zbyt mocno. Dechkanie zaczęli chwytać się za brzuchy, podkpiwać z właściciela ludojada. Rzeczywiście, obiecał pieniądze za wejście do klatki, o ty­grysie nie było nawet mowy.

Po długich targach, popartych zdecydowaną postawą tłumu, krasnolicy Pers, rad nierad, za postronek wyciągnął spod arby jagnię pobekujące żałośnie, wydłubał z mieszka dziesięć tańgów, po czym wręczył jedno i drugie Omirbekowi.

- Masz tutaj garść monet i żywego baranka. Wcale nie za to, żeś nie wszedł do klatki, lecz tylko po to, abym nie musiał jej teraz otwierać - rzekł kwaśno. - Widzisz, drugiej klatki nie mam. Dalszy ciąg sprawy musimy odłożyć na później, do następ­nego spotkania. Obyś wtedy miał tyle szczęścia i tylu przyjaciół, co i dziś na tym placu.

Omirbek przyjął jagnię i pieniądze, śmiejąc się radośnie. W to­warzystwie tłumu ucieszonego z żartu i przygody trzej wędrowcy podążyli przez wieś. Tymczasem właściciel tygrysa złorzecząc na czym świat stoi wziął się do zaprzęgania czterech iszaków do arb zmyślnie połączonych w jedno. W tym nędznym kiszłaku nie miał czego więcej szukać. Może gdzie indziej los się doń uśmiech­nie, pozwoli odrobić straty poniesione przez zuchwałego gołowąsa?

Za ostatnimi lepiankami podróżni uściskali serdecznie dłonie odprowadzających, wsiedli na osiołki i ruszyli w dalszą drogę. Długo jeszcze odwracali się, aby pomachać ludziom życzliwym, pozostałym na skraju kiszłaka.

Kiedy oddalili się na odległość co najmniej farsanga, usłyszeli za sobą jakieś odgłosy niezwykłe. Zerknęli do tyłu.

Od strony wioski na iszaku cwałował siwobrody jeździec w białej czałmie, wrzeszczący coś i gwałtownie młócący rękoma powie­trze.

- A cóż to za zły dżin goni naszym śladem? - zdumiał się Hodża.- Nie chce chyba odebrać nam uczciwie zarobionych mo­net? E, na zbrojnego sarbaza ani zbója nie wygląda. Poczekajmy, przekonamy się, co za gorączka go pędzi.

Przystanęli.

Długo trwało, zanim człek zasapany i dyszący ciężko odzyskał głos zrozumiały dla uszu.

- Wielmożni, nie pogardźcie gościną. Zawróćcie do wioski, ludzie gołąbki w liściach winogronowych stygną na obrusie. I ru­miany kebab. I pierożki z tykwy. I ałma-czaj z najlepszych su­szonych owoców. I delikatna magiz-chałwa na deser. Nie odma­wiajcie mi, o wielmożni, błagam na wszystkie świętości. Słysza­łem o was od wieśniaków. Wiem, jakeście zakpili z nędznego Persa Farrucha, który nabija kabzę za cenę żywota ludzi naiwnych i nieostrożnych. Jesteście mi bardzo potrzebni. Życie i dobre imię wioskowego achunda w waszych leży rękach. Może właśnie wam, czcigodni, uda się odtrącić ostrze nieszczęścia, zawisłe nad karkiem niewinnego człowieka?

Trzej jeźdźcy bez słowa zawrócili osiołki. Nim dotarli do granic wioski, przyjaciele usłyszeli z ust siwobrodego dzieje jego powikłanych losów.

Starzec był w kiszłaku mułłą, sędzią i achundem. Wszystkim naraz i wszystkim po trochu, zależnie od potrzeby. Wioska bowiem niewielka, niebogata, nie stać jej na utrzymanie armii duchownych i urzędników. Dechkanie z trudem najwyższym zarabiali na życie, wypasając skromniutkie stada kóz i owiec wełnorodnych, zbierając płody z kilkudziesięciu krzewów granatu o drzewek rodzących maleńkie, pomarszczone jabłuszka. U nikogo w chacie się nie przelewało. Była to typowa wioszczyna, w której jeśli chłop zjadał kuraka, musiało to oznaczać, że albo chłop był chory, albo kurak niedomagał.

W skromnym, ulepionym z gliny domostwie achunda wę­drowców oczekiwał dastarchan, zastawiony gęsto naczyniami z na­pojami i gorącym jadłem. Wszyscy trzej, jak nakazywał obyczaj, pozostawili sandały w progu i weszli do wewnątrz, aby tutaj rozmieścić się wygodnie na barwnym, przepysznym kobiercu, je­dynym bogactwie gospodarza.

Rozlewając ałma-czaj do filiżanek gości achund, ciągle jeszcze poddenerwowany, uronił kilka kropel wrzątku na dłoń dzierżącą piałkę. Jednakże na ból nie zareagował, nie drgnął nawet powie­ką. Gospodarzowi nie wypadało przecież psuć nastroju przyjęcia własną niezręcznością,

Epizod z ukropem nie uszedł uwadze Hodży Nasreddina. Prze­wiódł na myśl chwile ulubionych rozrywek emira Buchary. A że dobra przypowieść atmosferę czyści i apetyt wzmaga, mędrzec puścił wodze języka:

- Jeśli zawitasz kiedykolwiek, o czcigodny, na Ljabi-chauz bucharski, gdzie nad basenem z wodą u stóp medresy Nadira Diwan-begi rozłożył się jeden z przesławnych bazarów, przypatrz się samowarom sprowadzanym z Rusi, z dalekiej Tuły, samowarom brzuchaczom, co mówię, samowarom beczkom ogromniastym. Wiedz jednak, że na emirowym dworze znajdują się samowary znacznie większe, specjalnie dla władcy zbudowane przez mi­strzów rosyjskich. Nie godziło się bowiem, aby emir miał cokol­wiek mniejszego od swych poddanych, robaków bez wartości. No, chyba że serce i duszę, ale tych arszynem nikt zmierzyć nie zdo­ła. O samowarach wspominam nieprzypadkowo. Emirowe naczy­nia służyły nie tylko do parzenia herbaty, jak u ludzi normal­nych. Wiadomo, wrzód wyskakuje tam, gdzie mu się podoba, władca robi to, co mu do łba strzeli. Kiedy znużony emir zaprągnał rozrywki dla serca i oczu, ponad wewnętrznym dziedzińcem Arku zawieszano liny. Pod spodem sadzano wielmożów, beków, dostojników pałacowych, ludzi najbogatszych w mieście. Następ­nie na liny wstępowało dwóch cyrkowców i żonglowało pod chmurami, dzierżąc w dłoniach olbrzymie, kipiące samowary. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu linoskoczków ukrop pluskał na głowy siedzących w dole. Zabawny to był widok dla emira, odpoczywającego z boku na stosie poduszek. Zaśmiewał się do łez, klaskał w dłonie i klepał się po bębnie brzucha z najwyższej uciechy. No, a skoro weselił się władca, radować się musieli także dostojnicy, wielmoże i kupcy, szczodrze błogosławieni ukropem i chluszczącym spod nieba.

- Chan kokandzki zabawia się podobnie. W pałacu Chuk-konu w Kokandzie widziałem identyczną scenkę z okien kuchennych, z bezpiecznej odległości - uzupełnił achund.

- Nic dziwnego, nie ma istotnej różnicy pomiędzy emirem a chanem - oświadczył Hodża Nasreddin. - Wielkich władców jedna żmija rodzi.

- Nie tylko wielkich - gospodarz ożywił się nieco. - Także i tych mniejszych. Posłuchaj, wędrowcze, jakie mam kłopoty z, głównym kadim Karszy, a przekonasz się, że mówię prawdę i nie bujam w obłokach.

- Miałem okazję wysłuchać sędziego na karszyńskim baza­rze - wtrącił Hodża Nasreddin. - Nie sprawiał wrażenia czło­wieka najsprawiedliwszego. Nic dziwnego, to przecież kadi.

Achund pokiwał głową. Markotny, pociągnął dalej nić myśli przerwanej:

- U schyłku jesieni ubiegłego roku, było to tuż przed pierwszymi przymrozkami, dwóch kupczyków karszyńskich, Rasułbek i Nazarbaj, pozostawiło u mnie na przechowanie pięć tysięcy tańgów zarobionych wspólnie podczas wyprawy z karawaną Akbara Kuzybaja do dalekich Indii. Ponieważ kupczykowie nie darzyli się wzajemnie zaufaniem, uzgodniliśmy, że pieniądze zwrócę im tylko wtedy, gdy przybędą po nie razem, obydwaj jednocześnie. Warunek przyjąłem, zaprzysiągłem na Koran, a odpowiedni dokument podpisaliśmy we trzech. Za przechowanie skarbu miałem otrzymać sto tańgów. Dla mnie to bardzo dużo, kupiłbym sobie kilka baranów i chałat nowy i mocny, gdyż stary odmawia mi służby, łaty go już nie wiążą. Niestety, źle jest mieć dobre serce i zbyt wiele zaufania do ludzi. Czułem, że te przymioty kiedy doprowadzą mnie na skraj przepaści.

Pewnego dnia przybył tu z Karszy Rasułbek. Przybył? Nie, źle to powiedziałem. Wpadł jak burza piaskowa, jak afgańczyk dmący z wielką siłą, jak rozszalały samum. Achałtekina zamęczył i całe­go okrył pianą, bo pośpiech liczył się na wagę złota. A wszystko dlatego, że na bazarze karszyńskim obydwaj natrafili na okazję, jaka zdarza się raz w życiu. Od kyzyłbaszy, Persa złożonego nie­mocą, za pięć tysięcy tańgów mogli odkupić naszyjnik ze szla­chetnych kamieni wart trzy razy więcej. Gdyby go potem sprze­dali w Bucharze, Samarkandzie albo w Andiżanie, pozbyliby się ziemskich trosk i kłopotów aż do końca życia. Długo nie chcia­łem oddać pieniędzy jednemu, skoro umowa nakazywała stawić się przede mną obydwom. Rozumiałem jednak, że drugi ze wspól­ników musiał pozostać przy Persie, aby okazji nie sprzątnął im sprzed nosa ktoś trzeci. Po kilku godzinach uległem wreszcie gorącym zaklinaniem, przysięgom i niecodziennej sytuacji. Wyda­łem worek srebra Rasułbekowi.

Tymczasem w drodze powrotnej niegodziwiec rozmyślił się; za­miast spieszyć po klejnoty dla siebie i Nazarbaja, wybrał pienią­dze w gotówce. Przed miastem zawrócił konia i umknął w pu­stynię. Zbiegł pewnie do Afganistanu.

Przez trzy dni Nazarbaj nie odstępował łoża Persa, trawionego gorączką i niecierpliwością. Na próżno. Nie doczekał się ani wspólnika, ani pieniędzy. Wściekły, jak zraniony kaban, przygalopował wprost do mnie. Nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń, żadnych wyjaśnień. .Żądał połowy sumy pozostawionej na prze­chowanie. Kiedy mu jej nie wydałem - a nie mogłem, bo skąd miałbym ją wziąć? - złożył na mnie skargę do głównego sędzie­go Karszy. Z pewnością i rękę jego uczynił ciężarną. Kadi, dobrze opłacony, przed siedmioma dniami przysłał mi przez sarbaza wezwanie. Od dzisiaj za następne siedem dni rozpatrzy sprawę spornych monet. I wyda prawomocny wyrok. Gdy tylko przeko­na się o mej lekkomyślności i winie niewątpliwej, każe mnie wy­rzucić. A może i ukarać srogo za złamanie przysięgi? Innego mułłę naznaczy achundem w tej wiosce. Wiem, że kadi-kalan bardzo mnie nie lubi. Tylko czeka na pierwsze potknięcie z mej strony. Nie uroni przecież okazji, jaką sam mu wetknąłem w brudne łapy.

- A jest ktoś, kto cię tutaj lubi?

- Tak, panie, prości ludzie. Dechkanie, którym nieraz poma­gałem w sporach z poborcą podatkowym, osłaniałem przed chci­wością baja. Niestety, szakal nie zwykł się liczyć z wolą zająca. Szarzy mieszkańcy kiszłaka nie będą mieli nic do powiedzenia w Karszy, w urzędzie kadiego. Dla przekupnego sędziego opinia uczciwych wieśniaków niewarta nawet garści kłaków z wyliniałego wielbłąda.

Hodża popatrzył z podziwem na achunda.

- Człowieku szlachetny, jakim cudem utrzymałeś się tutaj ja­ko sędzia? - zapytał zdumiony. - Najwidoczniej Allach i jego ziemscy namiestnicy zapomnieli całkowicie o istnieniu tej wioski. Inaczej tego wytłumaczyć nie sposób. Przedstawiciel prawa wy­stępujący przeciwko poborcom podatkowym? Osłaniający ubogich chłopów i batraków przed wielmożnym bajem? Uszczypnij mnie mocno, Omirbeku, bo śnię chyba na jawie. Od czterdziestu lat przemierzam ścieżki całego świata, deptałem sandałami uliczki Bagdadu i Heratu, oglądałem bajeczne pałace Damaszku, wąchałem zapachy bazarów Delhi i Kairu. Wszędzie spotykałem roz­maitych ludzi, naturalnie zdarzali się i uczciwi, ba, nawet święci. Jednakże na achunda, podobnego tobie, dotychczas nie natrafiłem. Jakie nosisz imię, o czcigodny, niechaj je usłyszę, abym wyrył w pamięci na zawsze. Kiedyś będę je powtarzać wnukom, w baśni, która niedaleko Karszy działa się naprawdę.

- Zufar Zarifdżan. Tak wołają mnie, panie.

- Niezwykłym człowiekiem być musisz, Zufarze. Im dłużej cię słucham, tym bardziej upewniam się, że sędzią długo nie pozostaniesz. Nawet w tym zapomnianym przez Allacha kiszłaku.

- Dlaczego tak mniemasz?

- Dwie są przyczyny. Masz skrupuły. To pierwszy powód. Usi­łujesz być uczciwy w postępowaniu z ubogimi ludźmi. To już drugi powód - wyjaśnił Hodża. - No, bo sam zważ, czy widział kto kiedy kobrę z nogami? Albo słonia z szyją żyrafy? Czy naprawdę myślisz, że świat zniósłby na swej skorupie uczciwego urzędnika? I to nadziewanego skrupułami?

Achund zwiesił głowę. Czarne myśli nie od dzisiaj lęgły mu się pod zawojami śnieżnobiałej czałmy, sen odganiały od zmęczonych powiek. Teraz resztki nadziei pryskały pod ciężarem słoi doświadczonego wędrowca. A więc oczekuje go nora więzienna lub w najlepszym razie wieczna tułaczka po świecie? Przygnębiony szepnął cichutko pod nosem, tak że ucho Nasreddinowe z najwyższym trudem wyłowiło sens z lekkiego szmeru: “Sędzią tutaj nie pozostanę. Monety zwrócić powinienem. W przeciwnym razie ocknę się na dnie karszyńskiego zindana. Pieniądze albo loch więzienny, oto moja przyszłość".

- Oczywiście nie masz innego wyjścia, Zufarze. Słowa musisz dotrzymać - Hodża jak gdyby czytał w czarnej księdze myśli achundowych. - Zgódź się na zwrot monet wziętych na prze­chowanie od dwóch niegodnych kupczyków.

- Ależ ja nie mam pieniędzy - jęknął rozpaczliwie siwobrody. - Wiesz o tym doskonale. Skąd ja wezmę nagle dwa i pół ty­siąca tańgów? Kto mi je da, kto pożyczy? Dwa barany, które są moją własnością, nie ze szczerego złota zostały ulepione, abym mógł je sprzedać w kramie jubilerów za potrzebną sumę.

- Przecież nie powiedziałem, Zufarze, abyś zwracał pieniądze po raz wtóry - prostował mędrzec cierpliwie. - Powiedziałem tylko, żebyś się zgodził. A to jest różnica.

- Nie... nie pojmuję - wystękał achund. - Wybacz mi, wę­drowcze; ale w żaden sposób nie potrafię nadążyć za lotem two­ich myśli. Dla mnie to za trudne.

Hodża Nasreddin roześmiał się głośno i odpowiedział:

- “Kto nie siedział na turkmeńskim koniu, nie siedział na do­brym koniu" - głosi jedno z naszych przysłów. Inne zaś mówi: “Kto nie myślał w złej chwili, nie wie, co myśl warta". Słuchaj przysłów, przyjacielu. One dopomogą ci, nie opuszczą nawet w najtrudniejszej godzinie. A teraz nadstaw ucha, Zufarze Zarif-dżanie. Dwa masz tylko wyjścia. Albo natychmiast wsiąść na wiatronogiego wierzchowca i czmychnąć w piaski pustynne, gdzie pieprz rośnie, tak aby nikt nie odnalazł twego śladu przed końcem świata. Albo, zamiast na pustynię, skoczyć po rozum pod wła­sną czaszkę. To drugie wyjście, choć pozornie bliższe, nie zawsze jest łatwiejsze.

Achund ożywił się.

- Chciałbym postąpić, jak mówisz, lecz niewiele z twoich słów rozumiem. Boję się, że mimo mądrych przysłów w Karszy sobie nie poradzę.

- Nie obawiaj się niczego, Zufarze. Wyjaśnię ci dokładnie, co powinieneś rzec, kiedy sarbaz doprowadzi cię przed oblicze kadiego. Tylko pamiętaj, mów koniecznie w obecności świadków, tak aby sędzia nie mógł później przekręcić całej sprawy na swoją stronę. Potem gdy wyrok zapadnie, jego machlojki nie będą już takie groźne. Powrócisz tutaj, znikniesz z oczu wielkiemu kadiemu Karszy. Może znów zapomni o twoim istnieniu?

Po tych słowach Hodża Nasreddin pochylił się nad achundem i szeptem zaczął wyjaśniać mu, jak powinien postępować u sę­dziego. Poza Omirbekiem i jego rodzicem nikt nie słyszał słowa z tego, co nie powinno otrzeć się o obce uszy.

Wyjście z pułapki zastawionej na nieszczęśnika przez los prze­wrotny było genialnie proste i co ważniejsze, absolutnie zgodne z warunkami umowy zawartej z Rasułbekiem i Nazarbajem. Zufar Zarifdżan pojął, iż ocalił i głowę, i honor. Wiele dni żył ner­wami i nadzieją, nadaremnie oczekując cudu z nieba. Teraz kie­dy cud sprawił wędrowiec o dowcipie nieograniczonym, achund odczuł ulgę, jakiej nie znają ludzie nigdy nie stojący na krawędzi przepaści. Jednocześnie odezwało się w nim śmiertelne zmęcze­nie, dotychczas trzymane na wodzy przez napięte nerwy. Nie miał siły wyciągnąć ręki po czajnik, aby napełnić piałki gości świeżym naparem herbaty. Siedem nie przespanych nocy cięża­rem pudowym przycisnęło powieki. Senna głowa sama opadła na piersi. Po chwili achund chrapał tak donośnie, że powała trzęsła się, jak od indyjskiej wichury.

Hodża dźwignął się ostrożnie z kobierca i rzekł półgłosem:

- Tsss, zostawmy biedaka w spokoju. Spać będzie ze dwie do­by albo jeszcze dłużej. Gdy zbudzi się, zrozumie, że nigdy nie wolno poddawać się przeciwieństwom losu. Różne są bowiem sy­tuacje w życiu. Przy głowie nie myślącej czasem daleko od łyżki do gęby. Tę prawdę dobrze sobie zapamięta. No, a teraz, zacni druhowie, skoro nic tu po nas, ruszajmy w drogę. Mnie pora do Buchary, wam do Szachrisjabzu.

I znów niezmordowane kłapouchy przyjęły na swe grzbiety jeźdźców, cięższych niż poprzednio o suty posiłek i mnóstwo piałek napoju z suszonych owoców.

Słońce przeturlało się już niemal w całości poza krawędź stepu, długie cienie legły na ziemi, kiedy wspólna wyprawa dobiegła kresu. Trzej wędrowcy dotarli do starego mazaru wznoszącego się przy skrzyżowaniu odwiecznych szlaków karawanowych. Tutaj ro­zejść się miały drogi podróżnych. Pozłazili z osłów, bo żegnać się na siedząco mężom nie przystoi. Hodża Nasreddin wyciągnął zza pazuchy papier przygotowany w Karszy i wręczył go ojcu Omirbeka. Był to list polecający do przyjaciela, znakomitego kaligrafa Andiżanu i Margilanu, od niedawna mieszkającego w Szachrisjabzie. Potem uściskał serdecznie i długo starego i młodego Omirbeka.

Zanim ruszyli w dwóch przeciwnych kierunkach, mędrzec ze łzą w oku wysłuchał przyrzeczenia młodziutkiego Karakałpaka. Omirbek przysiągł postępować w życiu podobnie jak Hodża Nasreddin: przy każdej okazji stawać w obronie biedaków i pokrzywdzonych, przy każdej okazji płatać figle możnym tego świata, a zwłaszcza dostojnikom pałacowym, urzędnikom bez sumienia i władcom rozpartym na złoconych krzesłach.

Pierwsze minuty rozstania najtrudniejsze. Hodża uchem wy­obraźni łowił jeszcze kroki oddalających się, mimo że odległość i piasek dawno wytłumiły wszystko. W głębi duszy mędrzec czuł, choć się do tego usiłował nie przyznawać, iż cknić się mu będzie bez Omirbekowych żartów i przypowiastek, pełnych fantazji i cu­downego uroku. Jedyna nadzieja w Księdze Przeznaczenia, gdzie nie na darmo powiedziano: “Żegnajcie się, abyście znów mogli zaznać radości powitania".

Nie tylko mędrzec odczuł ból rozłąki. Iszak Nasreddinowy od­wrócił łeb i wyciągnął szyję. Zaryczał na pożegnanie głośno i ża­łośnie. Najwidoczniej i jemu zapadła w serce oślica młodego Omirbeka.

Wieczorny chłód począł się wciskać uparcie pod chałat Hodży. “A może warto zawrócić i jeszcze tę noc spędzić z przyjaciółmi przy wspólnym ognisku?" - pomyślał mędrzec i zawahał się. Ale tylko przez chwilę. Badylem ostu zmusił osiołka do energiczniejszego truchtu. Nie wolno mu już było tracić ani godziny. Obowiązki rodzinne nakazywały spieszyć do Buchary. Lada dzień mogła powrócić do domu ukochana Guldżachon z czwórką urwipołciów. Czas kolejnej wizyty u teściów w Margilanie zbliżał się przecież ku końcowi. Biada filozofowi, gdyby małżonka zastała dom głuchy, zawarty na kołek.


*


Mylą się nogi, kiedy błądzi głowa" - powiadają sędziwi Uzbecy. Zastanów się więc, człowieku śledzący perypetie Zufara Zarifdżana, co należało powiedzieć przed głównym sędzią Kar­py, aby wyleźć cało z pułapki, zastawionej przez los przewrotny? W jaki sposób dotrzymać złożonej przysięgi, a zarazem nie odda­lać po raz wtóry przyjętego w zastaw srebra?



PRAWDZIWE DZIEJE ABDUŁAZIS-CHANA


Opowieść dwudziesta i ostatnia o losach

odważnego władcy, a także o trzech

rosłych mułłach, którzy sztyletami

spłacili rachunki między sobą


- Do Buchary jeszcze daleko, przed zmierzchem z pewnością nie zdążymy - rzekł Hodża Nasreddin do towarzysza wędrówki. I zaproponował: - Lepiej ułóżmy się tu gdzieś na nocleg, a wraz ze świtem ruszymy w dalszą drogę. Moglibyśmy co prawda jechać przy blasku gwiazd i księżyca nie obawiając się pobłądzenia ale to zbyt ryzykowne. Niebezpieczeństwa grożące ze strony roz­bójników mnożą się bowiem z nastaniem ciemności. Zresztą i tak nie otworzono by nam wrót miejskich pośrodku nocy.

Widoczny z daleka wysoki minaret Kaljan, zbudowany niegdyś z myślą o karawanach kupieckich zdążających poprzez Czerwone Piaski do Buchary, błyskał światłami wskazując kierunek noc­nym wędrowcom.

- Poczekaj na mnie i uważaj, czy ktoś nie idzie, a ja poszu­kam odpowiedniego miejsca na spoczynek. O, tutaj pomiędzy odłamami skał, pod baldachimem listowia skarłowaciałego wiązu, będzie nam wygodnie i z pewnością bezpieczniej niż pod opieką straży miejskiej.

Hodża Nasreddin rozesłał derkę i chałat na ziemi, po czym zawołał towarzysza podróży. Legli..

Jednakże sen nie przyciskał powiek mędrca. Najwidoczniej bliska już chwila spotkania z miastem rodzinnym, a być może rów­nież z Guldżachon i dziećmi nie pozwalała mu zasnąć.

- Nakłoń ucha, przyjacielu, opowiem ci niezwykłą historię ku przestrodze. Mało znany epizod z przeszłości bucharskiego pań­stwa mówiący o tym, do czego może doprowadzić wizerunek grzesznego zwierzęcia oraz nienasyceni, podstępni mułłowie. Słuchaj uważnie, albowiem dzieje wielkiego chana Abdułazisa warte są utrwalenia we wdzięcznej pamięci każdego stworzenia.

Takimi słowy mędrzec bucharski rozpoczął snuć przędzę okrutnej opowieści sprzed lat, z czasów panowania dynastii Asztarchanidów. Odległe poszczekiwanie szakali i znacznie bliższy przeraźliwy chichot hien potęgowały jeszcze grozę słów Nasreddinowych. Dreszcze ponurego nastroju oraz chłód wieczorny coraz bardziej poczęły się dawać we znaki spoczywającym. Nie zwlekając obydwaj przytulili się do siebie plecami.

Hodża ciągnął dalej półgłosem:

- Zapewniam cię, przyjacielu, że żaden samum nie potrafi wyrządzić takich szkód na świecie, jak język człowieczy. A cóż dopiero ozory fanatycznych mułłów.

Jeśli słowo islam oznacza w języku Arabów pokorę, a słowo mussulim znaczy pokorny, to mułłowie zamieszkujący chanat bu­charski za panowania Abdułazisa z prześwietnego rodu Asztarchanidów byli muzułmanami najpodlejszego gatunku. Obca im była wszelka pokora. Jedynie okrutna chciwość i troska o bezpie­czeństwo własnych interesów kierowały ich krokami, decydowały o brudnych uczynkach.

Kręcisz głową, przyjacielu? Dziwisz się? Czyżbyś uważał, iż niewiele zmieniło się do dziś od czasów dynastii Asztarchanidów? Nie przeczę, ale to już zupełnie inna historia. Mówię wszakże o dniach dawno minionych, a nie chwilach płynących obecnie.

Słuchaj zatem uważnie, co było dalej.

Abdułazis władający bucharskim chanatem uchodził za monarchę sprawiedliwego, pragnącego zapisać swe imię na trwałe w pamięci żyjących i przyszłych pokoleń. Niestety, wiele rozpo­rządzeń i firmamów chanowych, rozjaśniających życie jednym, dostarczało trosk i zgryzot innym. Tak już od stuleci bywa na tym nierównym świecie, przyjacielu. Udostępnianie wód jezior­nych w okresach klęski suszy po cenach niezwyżonych, ratujące żywoty ludziom biednym, godziło w interesy właścicieli życiodaj­nych źródeł, w najczulsze miejsce bogaczy: w sakiewki. Natomiast ograniczenia dotyczące wysokości opłat pobieranych przez mułłę z okazji narodzin, ślubów oraz zgonów sprawiały, że i duchowień­stwo z rosnącym niepokojem zaczęło spoglądać na ręce niezwy­kłego władcy.

- Ej, nie zasypiaj - szturchnął Hodża Nasreddin przyjaciela w bok, słysząc obok chrapanie. - Nie będę przecież gadał do śpiącego.

I opowiadał dalej:

- Kroplą, która przelała puchar goryczy, była jednakże uczelnią wzniesiona na rozkaz Abdułazisa w pobliżu terenów pałacowych.

Naprzeciwko pięknej, pełnej harmonii i umiaru medresy, wystawionej przed wieloma laty przez wnuka Timura, sławnego astronoma Uługbeka, chan kazał zbudować uczelnię z dwoma we­wnętrznymi meczetami, jeszcze wspanialszą, bo znacznie większą i bogatszą od Uługbekowej. Wkrótce pełne przepychu ściany i wnętrza nowo wznoszonej budowli przyozdobiły złocenia i fre­ski, rzeźby w marmurze, delikatna majolika oraz mozaika, układana z płytek rzeźbionych, kolorowych kafelków i cegieł o różnej tonacji barwy i rozmaitego kształtu.

To wszystko wydawało się władcy jednak zbyt pospolite. Aby uczelnia wznoszona przezeń różniła się wyraźnie od pozostałych, medres, polecił na jej ścianach umieścić obok tradycyjnych werse­tów z Koranu także wiersze śmiertelnych poetów. Strofy mądre, choć świeckie, z religią nie mające nic wspólnego. Pragnąc zacho­wać swe imię w pamięci przyszłych pokoleń, a zarazem przysło­nić nieco sławę Timurydów Abdułazis zdobył się na kolejny zu­chwały czyn. Artyście, projektującemu cudowną żółto-zielono-błękitną wykładzinę zewnętrznych ścian, nakazał po obu stronach głównego wejścia ułożyć mozaikę, urągającą prawom przestrzeganym przez islam. O, odważny to był władca. Wbrew nakazom religijnym, zabraniającym wyznawcom Proroka przedstawiać wizerunki istot żywych, ludzi czy zwierząt*, Abdułazis-chan zmusił artystę do zaprojektowania i wykonania mozaiki wyobrażającej baśniowe ptaki i przeogromne gady, żmije wijące się na tle fantastycznego kwiecia.

Tego zuchwalstwa mułłowie nie wybaczyli władcy. Z całego chanatu zwołali przywódców duchownych i wytrawnych znawców Koranu na tajemną naradę, pełną wyrzutów, pretensji i proroctw najczarniejszych.

W świecie uszu - jak w Mekce Arabów. O burzliwym zgromadzeniu rozgniewanych mułłów dowiedziano się wkrótce na dworze władcy. Wierni przyjaciele donieśli chanowi o nastrojach tłu­mu podburzanego przez duchowieństwo. Przywykli do nakazów Koranu prości mieszkańcy miasta i kiszłaków nie pojmowali isto­ty zmian wprowadzonych publicznie przez władcę.

- Od jednego czy dwóch ciosów drzewo się nie obali. Przy­wykną, to się uspokoją - odpowiadał łagodnie Abdułazis-chan, na słowa ostrzeżenia niepomny, że od dawien dawna najtrudniej­szą reformą polityczną jest zmiana przyzwyczajeń.

Mijały dni i tygodnie. Mułłowie nie przestawali głośno ganić wyglądu nowej budowli.

- Panie mój, duchowieństwo podnosi głos przeciwko uczyn­kom twoim, ośmiela się publicznie występować z zarzutami - naczelnik oddziałów wojskowych nie taił oburzenia. - Imamowie i ulemy nie krępują się wcale, gardłują już nawet w obecno­ści miejskich strażników.

- Próżny dzban zawsze głośniej dzwoni niźli pełny. Gdyby byli mądrzejsi, nie gadaliby tyle - Abdułazis-chan machnął nie­cierpliwie ręką. Nadal lekceważył ostrzeżenia druhów. - Sądzę, że jak zwykle, tak i tym razem skończy się na przelewaniu słów. Niech więc sobie gadają. Bo cóż może się stać czystej wodzie od kumkania obrzydliwych ropuch? Zresztą, nie byłoby sprawiedli­wie, gdyby tron potężnego państwa miał się ugiąć pod intrygami mułłów i ulemów. Medresę wystawię taką, jaka mnie się będzie podobać, wodę udostępnię potrzebującym, zaś władzę duchowień­stwa ograniczę, przykrócę do właściwej miary. Dla prostych pod­danych, chłopów i rzemieślników zarabiających na dobrobyt in­nych, zawsze będzie więcej warta jedna godzina sprawiedliwości, niż tysiąc lat modlitw.

Dowódca wojsk chanowych i jego krewny, naczelnik straży miejskiej, zdecydowali się działać na własną rękę. Nie zwlekając dłużej pod osłoną nocnych ciemności wprowadzili oddziały zbroj­nych Kazachów na dziedzińce wszystkich medres w mieście. Uprzedzeni o srogich represjach mułłowie przycichli. Poranny brzask zastał Bucharę spokojną.

Wilk sierść zmieni, ale nie naturę. Mułłowie poczęli udawać, że pogodzili się z decyzjami chana. Pozornie ulegli, wysłali długobrodych mudarrisów z hołdem na dwór


* Zakazy stawiane artystom przez Koran doprowadziły arabeski - motywy geometryczne i roślinne - do niezwykłego rozwoju, doskonałości sze­roko znanej nie tylko w architekturze i sztuce Wschodu.


władcy. Dowódcy wojsk i naczelnikowi miejskiej straży przesłali bogate dary. W mecze­tach i na bazarach zaczęli chwalić głośno imię Abdułazis-chana.

Rękę, której odrąbać nie można, trzeba całować. Przynajmniej do czasu...

Kiedy po dwóch tygodniach na bogatą karawanę kupiecką zdą­żającą do Buchary napadli rozbójnicy i ograbili ją doszczętnie, wycinając przy okazji strażników oraz porywając w niewolę wszystkich poganiaczy i zwierzęta, mułłowie mieli gotowe wyja­śnienie: Allach odwrócił twarz od mieszkańców miasta.

Podobnie tłumaczyli okres groźnej suszy letniej, o rozmiarach nie pamiętanych od wielu dziesiątków lat w Oazie Zerawszańskiej. Od ogromnego żaru i pragnienia padły wtedy niemal wszy­stkie stada karakułów w chanacie bucharskim. Ba, padły też ko­nie i osły, a nawet wielbłądy, dzieci pustyni zwykle zadowalające się kropelką wody.

U schyłku lata niełaska Allacha spowodowała gwałtowny wy­lew Amu-darii, a potem i. Zerawszanu, który porwał ze swym nurtem żywoty kilkunastu pierworodnych synów z najzacniej­szych rodów kupieckich Buchary.

Wszelkie katastrofy i nieszczęścia - od największych klęsk aż po najdrobniejsze niepowodzenia - walące się w tym czasie na głowy mieszkańców stolicy chanatu mułłowie usprawiedliwiali gniewem Allacha, który miał wystarczające powody, aby pokazać plecy krnąbrnym synom Proroka,

To nieustanne wskazywanie palcem na przyczyny niepowodzeń gnębiących mieszkańców chanatu musiało zrobić swoje. Zaczadzeni swądem upartych pomówień i ciągłego judzenia bucharczycy z upływem czasu nabrali przekonania, że tu wcale nie chodzi o fanaberie władcy czy nieporozumienia pomiędzy krzesłem mo­narszym a duchowieństwem, lecz o rzecz po stokroć ważniejszą: o życie. O szansę przetrwania do następnych zbiorów.

Burzliwe fale popłynęły przez chanat.

Rozruchom i oznakom buntu, rodzącym się w różnych punk­tach kraju, wymigiwaniem się przed wykonywaniem robót pu­blicznych nie zawsze mogły zapobiec zbrojne oddziały emiratu. Cóż, żołnierze też mieli rodziny, a klęski żywiołowe i rosnący, głód dotykały wszystkich, nie bacząc na ich zasługi wobec wład­cy oraz krój noszonego stroju.

Za radą osób ostrożnych, stojących blisko tronu, chan nieco ustąpił. Za wszelką cenę chciał ukręcić łeb opinii, obarczającej go winą za klęski żywiołowe i niepowodzenia, na które nie mógł mieć najmniejszego wpływu. Aby przekonać prostych mieszkańców chanatu, że jego intencje były utkane ze złocistej przędzy praw­dy, a nie brudnego fałszu, zdecydował się - zresztą pod niema­łym wpływem uczonych mudarrisów - na pielgrzymkę do Mek­ki, do słynnego meczetu z Kaabą.

Wolę władcy mułłowie rozgłosili uroczyście po całym chanacie. Czym prędzej zwołali muezzinów o najdonośniejszych głosach, aby z wysokości minaretów rozśpiewali radosną nowinę na czte­ry strony świata.

Po kilku tygodniach gorączka przygotowań do wyprawy zaczęła opadać. Przysposobienie ludzi oraz zwierząt i sprzętu do podróży zostało zakończone.

Późną jesienią w daleką drogę wyruszyła karawana składająca się z dwóch tysięcy wielbłądów, dźwigających olbrzymie ładunki, namioty, stroje, zapasy żywności, a także i ludzi. Nad bezpieczeństwem władcy i spokojem karawany czuwał oddział tysiąca doborowych, doskonale uzbrojonych wojowników, podążających na rączych argamakach. Ponadto w drodze do Mekki towarzyszyło Abdułazis-chanowi dwustu mułłów, dbających o opiekę Allacha nad podróżnymi.

Mało kto jednakże wiedział, iż wśród duchownych uczestników pielgrzymki znajduje się trzech rosłych mułłów, odważnych i przebiegłych, kryjących w fałdach szat zatrute sztylety, a w sercach tajemne zlecenie.

Niebezpieczeństwo zawisłe nad głową chanową, z każdą milą oddalającą karawanę od Buchary, nabierało coraz groźniejszego kształtu.

Niezliczone tłumy uroczyście wystrojonych mieszkańców Bu­chary wyległy za mury miasta, by pożegnać nawróconego władcę. Nie przeczuwały, że chan wyruszył w podroż najdalszą, z któ­rej dla żyjących nie może już być powrotu.

Minęły długie tygodnie, a potem miesiące. W pamięci bucharczyków obraz niknącej w oddali karawany zacierał się coraz bardziej. Codzienne troski dostarczały nowych wrażeń wypierając stare. Jedynie grzbiet ubogiego mieszkańca chanatu, przygniata­ny kolejnymi podatkami i rozporządzeniami płynącymi z góry, oczekiwał powrotu sprawiedliwego władcy Abdułazis-chana. Ale się nie doczekał.

Pewnego dnia do pałacu przygalopował na spienionym rumaku goniec z okrutną wieścią: wielki chan nie dotarł do Mekki, zginął w połowie drogi skrytobójczo zamordowany zatrutym sztyletem. Woli Allacha stało się zadość.

Tyle mówią stare księgi o Abdułazisie, chanie wyjątkowym, który w życiu chciał dokonać więcej, niż mu pozwolono.

Dawne kroniki nie wspominają jednakże nic o dalszych losach trzech rosłych mułłów, towarzyszących wyprawie pielgrzymów do Mekki.

A przecież i ich ścigało fatum śmierci. Kiedy pod osłoną aksa­mitnych skrzydeł nocy wymknęli się z karawany, unieśli ze sobą podręczny skarbiec zamordowanego władcy. Gdy tylko oddalili się na bezpieczną odległość od wyprawy, natychmiast przystąpili do podziału zdobyczy.

Wtedy dopiero okazało się, że sprawa nie jest taka prosta. No bo w jaki sposób podzielić pomiędzy trzech mężczyzn szkatułę szlachetnych kamieni oraz worek monet i szczerozłotych drobiazgów o różnej wartości?

Do sędziego udać się przecież nie mogli. Nie chcieli, aby ktokolwiek poza nimi poznał krwawą tajemnicę. A podzielić sprawiedliwie łupu między siebie zbójnicy nie potrafili. Oczywiści próbowali nieraz. Jednakże każdy chciał dzielić po swojemu i nic z tego nie wyszło. Wreszcie zaczęli się kłócić. A nie był to zwyczajny dżandżał na podobieństwo awantury pomiędzy małżonkiem a jego haremem. Od słowa do słowa mułłowie chwycili za sztylety. Poranili się w bójce. I to wystarczyło, aby tajemnica śmierci Abdułazis-chana nigdy nie ujrzała dziennego światła Ostrza kindżałów były wszakże zatrute jadem grzechotnika Wspaniałe bogactwa i bielejące kości duchownych pozostały na wieki w piaskach pustyni...

Hodża Nasreddin zaczerpnął głośno nocnego powietrza i do kończył:

- Jedno ci jeszcze powiem, przyjacielu. Przy odrobinie dobre woli i prawidłowo funkcjonującej głowie mułłowie mogli podzielić łup jednakowo. Jest bowiem sposób, aby każdy z własnych chęci wydzielił trzecią część skarbu, aby starał się dzielić równo i wybierać sprawiedliwie. Tylko że bogactwo, sprawiedliwość i dobra wola rzadko kroczą we wspólnym zaprzęgu. Zaślepieni chciwością mułłowie zapomnieli o zawartości własnych czaszek, wierzyli tylko w sztylety. Ha, może to i lepiej, wszakże rozumujący byliby jeszcze bardziej niebezpieczni dla przyszłych losów bucharskiego chanatu.

Ostatnie słowa Hodży zagłuszyło donośne chrapnięcie. Mędrzec machnął bezsilnie ręką i mocno naciągnął chałat na głowę. Wkrótce sen i jemu zmącił myśli.

A sen miał koszmarny.

Śniło mu się, że w czasie gdy wędrował po świecie, do jego chaty wdarli się emirowi żołdacy i zabrali wszystko. Pieniądze dywany, srebrne i miedziane naczynia, dwie kołdry, poduszki i kulawy stołek. Goluteńkie mieszkanie przypominało wnętrze kieszeni żebraka konającego z głodu pod pustynnym mazarem

Kiedy mędrzec dowiedział się od sąsiadów, iż grabieży dokona­no na rozkaz samego emira, pokiwał tylko smętnie głową, po czym wyszedł na ulicę. Ukląkł przed furtką i zaczął się głośno modlić:

- O Allachu wszechmogący, ześlij naszemu panu i władcy sto lat albo jeszcze lepiej dwieście lat życia. Niechaj omijają go nie­bezpieczne dla zdrowia choróbska i niemoce, niechaj nigdy nie tknie go śmiertelna cholera ani czarna ospa, ani plaga trądu, ani indyjska drżączka, ani riszta nadziewająca ciało robakami, ani siedemdziesiąt innych, równie groźnych wymysłów szatana. Bła­gam cię, stwórco wszystkiego co dobre, spraw, aby emir w jak najlepszym zdrowiu panował nad Bucharą do końca świata albo jeszcze dłużej.

Modlącego się mędrca słyszano w całej dzielnicy. Nic dziwnego, że usłyszał go również gruby Ibrachim, zwany w Bucharze ,,wiel­kim uchem emira". Wielkie ucho pognało do Arku z donosem:

- Panie nasz i władco, na ulicy jawnie kpią i szydzą z tronu. Zuchwalec obdarty na twoje polecenie do gołej skóry śmie wzno­sić modły do Allacha, by dał ci w nagrodę długie i zdrowe życie... Najwyraźniej łotr ów drwi sobie w żywe oczy z ciebie i two­ich dostojnych rozkazów.

- Kto?

- Mówię przecież. Ten łajdak, ta spróchniała czaszka, ten bezmózgi pomiot czarnego osła i jadowitej giurzy.

- Nazwisko, durniu!

- Hodża. Oczywiście Hodża Nasreddin, panie. Któż inny zdo­byłby się na bezczelność bez miary.

- Straż! Sprowadzić mi go tu natychmiast.

Kilkunastu zbrojnych pokłusowało do odległej machałły, za­mieszkanej przez tkaczy, farbiarzy i siodlarzy, ludzi ubogich i Hodżę Nasreddina.

Kiedy wypchnięto mędrca przed marmurowy tron, z wysokości spadło pytanie:

- Słyszałem już o twoich modłach. Wyjaśnij, zuchwalcze, co ci właściwie chodzi?

- To proste, panie Wschodu i Zachodu. Twojego ojca w ca­łym emiracie przeklinano za bezgraniczny despotyzm i okrucień­stwo. Kiedy zmarł, na tron wstąpiłeś ty, jeszcze bardziej chciwy i okrutny. Błagam więc Allacha, aby utrzymał cię jak najdłużej przy życiu, bo twój następca z pewnością okaże się potworem w ludzkiej skórze. Straszniejszym od ciebie i od twego ojca.

Emir z wściekłością skinął na oprawcę. Kat wyciągnął zza pasa długi, ostry kindżał. Zimna stal dotknęła szyi mędrca...

W tej samej chwili niewielka agama prześliznęła się pod brodą śpiącego. Hodża przerażony skoczył na równe nogi. “Chwała Al­lachowi, że to tylko sen i zwyczajna jaszczurka" - pomyślał i uspokojony znowu ułożył się do snu.

Poranny przedświt wywabił z nor baraszkujące wesoło śwista­ki. Hodża Nasreddin otworzył oczy i momentalnie zerwał się z ziemi.

- Wstawaj, przyjacielu! - wrzasnął. - Najwyższy czas ru­szać w drogę. Warto, abyśmy zdążyli tuż po otwarciu bram mia­sta. Ależ ty dzisiaj chrapałeś, przyjacielu. Mocny sen cię widocz­nie ucapił z wieczora. Pewnie znowu śniłeś o żarciu? Tobie tylko jadło w głowie. A ponadto wierzgasz przez sen, czego bardzo nie lubię.

I mędrzec bucharski z grymasem potarł bolejące miejsce.

Kiedy wierny towarzysz Nasreddinowych wędrówek dźwignął się wreszcie na nogi, mędrzec dosiadł go i poganiając piętami ru­szył na kłapouchu w kierunku wyznaczonym przez tykę najwyż­szego minaretu Buchary.


*


Wierzchowiec arabski dwie mile rączym pędem przemknie, wielbłąd krokiem powolnym noc i dzień iść będzie. A więc i ty, człowieku rozważny, zastanów się bez pośpiechu nad rozwiąza­niem, które dojrzało pod czaszką Hodży Nasreddina, najmądrzej­szego z mądrych na tym świecie.








WYJAŚNIENIE NIEZWYKŁYCH PRZYGÓD HODŻY NASREDDINA

(do których należy zaglądać tylko w ostateczności)



POD KARAGACZEM

Opowieść pierwsza


W jaki sposób można zmusić nieuczciwego piekarza Muchtara Hamidułłę, aby z własnej woli położył skradzione perły z powrotem pod drzewo?

Co Hodża Nasreddin mógł poradzić sędziwemu tkaczowi, aby odzyskał majątek?

Czytelnicy zwrócili zapewne uwagę na słowa bucharskiego mędrca skierowane do okradzionego tkacza: “Przedstawisz mnie jako zamożnego kupca, a ja pożyczę ci perły, których nie posia­dam".

Plan Hodży polegał na wykorzystaniu ujemnych cech charak­teru piekarza Hamidułły.

Pamiętacie? Na wątpliwości tkacza, że Hamidułła może nie uwierzyć jego słowom, Hodża odpowiedział: “Uwierzy. Bez oba­wy. Uwierzy na pewno. Chciwość zaślepia jednako. Władcę i pie­karza".

A oto plan Hodży.

Sędziwy tkacz powinien pójść do Hamidułły i - nie zdradzając się, że wie już o kradzieży - oświadczyć mu w zaufaniu, że od zamożnego kupca przybyłego z bardzo daleka otrzymał drugi wo­reczek pereł, które także zamierza ukryć w schowku pod drze­wem.

Chytrus Hamidułła z pewnością będzie chciał wykorzystać na­darzającą się okazję, aby przywłaszczyć sobie również i te perły. Co w tym celu zrobi? Naturalnie odniesie czym prędzej skradzio­ne klejnoty z powrotem pod drzewo, ażeby starzec nie zoriento­wał się za wcześnie w jego zamiarach, a potem, kiedy tkacz do­łoży tam nowe perły, przyjdzie nocą i zabierze je wszystkie ra­zem.

Oczywiście zaślepiony przez swą zachłanność chytrus nie do­myśli się podstępu. Nie wie, że Hodża Nasreddin i tkacz tylko czekali, aby położył skradzione perły z powrotem pod drzewo. Zamiast dołożyć tam drugi woreczek z perłami (których przecież nie posiadali), odbiorą własność karawanbaszy pozostawioną na przechowanie u tkacza.


NAJLEPIEJ BYC CIERPLIWYM LISEM

Opowieść druga


Fortel fortelem najlepiej się leczy" - powiedział Hodża Nasreddin. I dodał: “Uzbrojony w cierpliwość silniejszy jest od lwa i lwicy, lecz nigdy od lisa. A zatem najlepiej być cierpliwym lisem".

Co Hodża miał na myśli?

Na podstęp wezyra należy odpowiedzieć nie gorszym podstę­pem. Bo nie było wątpliwości, że mirab mający do wyboru śnieg albo złoto, wypłaci nagrodę śniegiem. Ale co zrobi, gdy śniegu zabraknie?

Hodża Nasreddin poradził Mirchalimowi, aby uzbroił się w cierpliwość, aby był “cierpliwym lisem": nie szedł zimą po nagrodę, lecz poczekał do lata, kiedy w kraju gorącym o śnieg znacznie trudniej niż o złoto, i dopiero wtedy zgłosił się z pismem wezyra do miraba. Zgodnie z rozkazem (“wydać bezzwłocznie oddawcy tego pisma nagrodę w postaci dwudziestu sztuk złota albo trzy­dziestu pudów śniegu") mirab będzie musiał mu wypłacić nale­żność złotymi monetami.


O FATIMIE, KTÓRA ZDRADZIŁA

Opowieść trzecia


Czterdzieści niewolnic stanęło do współzawodnictwa. Która z dziewcząt najlepiej utka linkę z psiej sierści?

Wiadomo, że “każdego dnia stawały w szranki dwie niewolni­ce, przedkładając Szatańskim Sędziom do oceny owoce swego trudu. Pokonana odpadała z dalszej konkurencji, a zwycięzczynię oczekiwało porównanie z inną niewolnicą, zwycięzczynią pary dnia następnego".

Pomyślcie.

Jeśli każdego dnia odpadała z konkursu jedna z czterdziestu niewolnic, to aby wyłonić końcową zwycięzczynię, musiało ich odpaść aż trzydzieści dziewięć. Tyle właśnie dni było potrzeba na rozstrzygnięcie konkursu. I tyle dni przebywał Hodża Nasred­din w Chiwie.


PUŁAPKA SZEJKA PUKHTUNÓW

Opowieść czwarta


Skoro zarówno w jednym, jak i w drugim jajku ukryte były ziarna czarnej fasoli, Hodża Nasreddin miał tylko wyjście nastę­pujące: pozbyć się jednego jajka z tacy tak, aby nikt nie mógł zajrzeć do środka i sprawdzić, co zawiera.

Pamiętacie słowa Hodży: “Głód zaostrzył bieg myśli, podsunął rozwiązanie" i dalej: “Musiałem więc sięgnąć po pierwsze z brze­gu jajko".

Domyślacie się już, jak postąpił Hodża?

Naturalnie. Sięgnął po pierwsze z brzegu jajko ugotowane na twardo i wsadził je w usta. Zanim szejk zorientował się, o co mędrcowi chodziło, Hodża Nasreddin jajko pogryzł i przełknął.

Teraz wystarczyło otworzyć jajko leżące na tacy, aby przeko­nać się, jakiego koloru fasolę zawiera. Jeśli czarną, to musiałoby oznaczać, że mędrzec bucharski wybrał (zgodnie ze słowami szej­ka: “Jajko dotknięte przez ciebie będzie jajkiem wybranym") fa­solę czerwoną, przynoszącą wolność. A o to wszakże Hodży Nasreddinowi chodziło.


NA POLOWANIU

Opowieść piąta


Przypomnijmy zagadkową sytuację. Wielki sknera Fajzułła Sarsanbaj tonął w aryku. Ludzie pragnęli go wyłowić. Bezskute­cznie.

Daj rękę. No, dawajże rękę, póki jeszcze pora - wołali trzej miłosierni, chcąc go uratować. Na próżno. Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w takiej chwili nie potrafił przełamać swej natury".

Tymczasem podbiegł Hodża Nasreddin. “Wrzasnął jedno tylko słowo, a oto Sarsanbaj wyciągnął rękę i natychmiast kurczowo ucapił koniec kija". Był uratowany.

Czy domyślacie się, co krzyknął mędrzec bucharski do kupca? Hodża, który jak mało kto znał duszę chytrusa i sknery, za­wołał nie jak inni d a j, lecz m a s z.

Zachłanny kupiec zgodnie ze swoją naturą musiał na to słowo zareagować odpowiednio. I zareagował.


CENA STRACHU

Opowieść szósta


W jaki sposób da się skrócić karę dożywotniego więzienia o po­łowę? Wydaje się to zupełnie niemożliwe. A przecież “do jednej doby można określić ewentualność popełnionego błędu"- powie­dział Hodża Nasreddin.

Mędrzec radził postąpić następująco:

Ponieważ Sabir - syn stajennego Abdurachmana - przesiedział już półtora roku w lochach więziennych, na następne półto­ra roku należało go wypuścić na wolność. A po upływie tego czasu jedną dobę powinien spędzać na wolności, zaś drugą w nie­wielkiej suchej celi zindana.


BEZ ZIARNA SZACUNKU

Opowieść siódma


Tajemnica niezwykłego wieku dziadka Abdułły nie była wcale taka trudna do ujawnienia. Wystarczyło jedynie odrobinę pomy­śleć, aby stwierdzić, że kryła się ona w... nieporozumieniu.

Ojca ma się jednego, ale dziadków ma się przecież dwóch. Abdułła przez caluteńki czas myślał o dziadku ze strony matki, na­tomiast starcy o dziadku ze strony ojca. I oto cały sekret łamigłówki,



POKRZYŻOWANA ZEMSTA

Opowieść ósma


Zwróciliście zapewne uwagę na słowa Hodży Nasreddina skiero­wane do władcy: “Obiecałem powrócić do domu, zanim jutrzej­sze słońce wdrapie się na najwyższy punkt nieba, a moja małżon­ka nie lubi, gdy cokolwiek zatrzyma mnie trochę dłużej w mie­ście". A przecież z zakończenia opowieści wynikało coś wręcz przeciwnego. Hodża “do domu nie miał co spieszyć, uprzedził wszakże małżonkę, ukochaną Guldżachon, że w mieście będzie musiał przetrawić tydzień".

Dlaczego więc w pałacu udawał, że się bardzo spieszy, skoro w rzeczywistości miał mnóstwo czasu?

Oczywiście po to, aby móc zagrać w szachy obydwie partie na­raz. Innego wyjścia nie miał.

Wiedząc, że w umiejętnościach szachowych ustępuje znacznie obydwu cudzoziemskim mistrzom, Hodża Nasreddin posłużył się fortelem. Postąpił w taki oto sposób.

Najpierw poczekał, aż swe pierwsze posunięcie na szachownicy wykona Arab. Pokiwał głową niby to zastanawiając się nad ta­lentem przeciwnika, po czym podszedł do drugiego stolika i ten sam ruch wykonał swoją figurą. Tu poczekał na odpowiedź Persa, a następnie powrócił do pierwszej szachownicy i ruch ten powtó­rzył już jako swój własny. Tym sposobem Hodża Nasreddin wca­le nie grał z mistrzami, lecz tylko pośredniczył w meczu Persa z Arabem. Jego rola ograniczała się jedynie do spacerów od sza­chownicy do szachownicy i przestawiania figur zgodnie z rucha­mi wykonywanymi przez Karima z Bagdadu i Abdullacha z Egi­ptu.


DŁUGA RĘKA FAŁSZERZA

Opowieść dziewiąta


Hodża Nasreddin ujawnił woreczek z fałszywymi monetami ko­rzystając zaledwie jeden raz z wagi. W jaki sposób dokonał rze­czy pozornie niemożliwej?

Najpierw przypomnijmy dwa istotne fragmenty z opowieści. Pierwszy: “Mędrzec skierował swe kroki w stronę sakw leżących u stóp władcy, a następnie rzucił na wagę monety Madazimbeka. Zważył je". A teraz drugi: “Hodża Nasreddin zawrócił do dwu­dziestu sakw leżących szeregiem na ziemi. Zastanowił się przez moment, po czym dźwignął jedną".

Z pierwszego fragmentu można się domyślić, że mędrzec bucharski nie ważył woreczków, lecz monety luzem, z drugiego zaś, że owe dwadzieścia sakw leżało w jednym szeregu. To bardzo istotne spostrzeżenie. Bo oto co zrobił Hodża.

Z pierwszego woreczka wyjął jedną monetę, z drugiego dwie, z trzeciego trzy, z czwartego cztery i tak postępował dalej, aż do dziewiętnastego, z którego wyjął dziewiętnaście monet. Z dwudziestego nie wyjął już nic. Następnie wszystkie te monety (a nietrudno obliczyć, że było ich tam 190) wsypał na szalę i dokładnie zważył,

Z tekstu opowieści wynikało również, że ,,moneta prawdziwa” ważyła czterdzieści gramów, zaś pozłacany krążek Alego tylko “trzydzieści pięć". O pięć gramów mniej. Dalej sprawa była już , niesłychanie prosta. 190 monet powinno ważyć 7600 g. Wielokrotność pięciu gramów, jakich zabrakło do tej wagi, wskazywała na , kolejność woreczka w szeregu (przy braku dziesięciu gramów do 7600 g fałszywe monety musiały znajdować się w drugim worecz­ku, przy braku piętnastu gramów powinny leżeć w sakwie trze­ciej, przy braku dwudziestu powinny być w czwartej itd., itd.).. Jeśli okazałoby się, że monety na szali ważą akurat 7600 g, to oczywiście musiałoby znaczyć, iż fałszywe monety znajdują się w dwudziestym woreczku, z którego Hodża drachm nie wyj­mował.


ROZBÓJNICY

Opowieść dziesiąta


Tego rodzaju zadania najłatwiej jest rozwiązywać metodą równań z jedną niewiadomą.

Rozpatrzmy po kolei, co wiemy, a czego nie wiemy o rozbójni­kach.

Przede wszystkim nie wiemy, ilu rozbójników liczyła cała szaj­ka (oznaczamy więc niewiadomą znakiem x).

Wiemy natomiast, że rozbójnicy złożyli się po 30 drachm (czyli 30x), po czym powinni dołożyć jeszcze dodatkowo 45 monet dla więziennego strażnika. I tym sposobem otrzymaliśmy jedną stro­nę równania:

30x + 45

Z dalszej części relacji pastucha Madamina wiemy, że rozbój­nicy złożyli się jeszcze po 10 drachm (a więc każdy dał po 40 drachm), ale wtedy pozostało im trochę pieniędzy, które ukryli w skalnej szczelinie, a które czaban wydostał ze schowka i przy­niósł na dwór bucharskiego władcy, jako dowód, że wszystko to, co mówił, jest szczerą prawdą (w sakiewce, którą złożył u stóp emira, znajdowało się 40 monet). Tak więc otrzymaliśmy drugą część równania:

40x - 40

A zatem całe równanie powinno wyglądać następująco:

30x + 45 = 40x - 40

45 + 40 = 40x - 30x

85 = 10x

8,5 = x

Przyznacie, wynik zaskakujący: szajka liczyła sobie ośmiu oraz połowę rozbójnika. I jakby nie układać tego równania, ciągle wy­chodzi ten sam rezultat. A to przecież nonsens.

Oczywiście Hodża Nasreddin szybko domyślił się, gdzie tkwił błąd. Bardziej spostrzegawczy czytelnicy pewnie już także zorien­towali się, o co chodziło w zagadce.

Przypomnijmy sobie fragment opowieści, w którym pastuch Madamin tłumaczył, dlaczego udał się na poszukiwanie leczni­czych ziół. Mówił wówczas: “Gdyby udało mi się zebrać je w od­powiedniej ilości, a potem spieniężyć na bazarze, mógłbym zwró­cić dług kupcowi, Tatarzynowi Ibrachimowi Rizakuli, ratując się przed uwięzieniem. Wiedz bowiem, o szlachetny, iż wiosną poży­czyłem od czcigodnego Ibrachima pięć drachm, za co wynająłem pastwisko w pobliżu karawanseraju, niestety, słońce zniszczyło trawę, a wraz z nią i moje nadzieje na poprawę losu".

Natomiast Hodża Nasreddin kończąc rozmowę przed tronem wypowiedział charakterystyczne, wiele mówiące zdanie: “Teraz chciałbym oddalić się z czabanem, który jest mi winien sowity poczęstunek i jedno wyjaśnienie".

Nietrudno domyślić się, na czym to wyjaśnienie polegało. Oczy­wiście mędrzec odgadł od razu, że czaban po znalezieniu sakiew­ki ze zbójeckimi monetami zabrał z niej pięć drachm, aby spłacić dług Tatarzynowi, zaś pozostałe oddał emirowi.

Jeśli teraz zamiast 40 drachm zastosujecie w równaniu 45 mo­net, przekonacie się bez trudu, że działająca na wolności banda składała się z dziewięciu rozbójników.


U BRAM PERŁY WSCHODU

Opowieść jedenasta


Z rozmowy Hodży Nasreddina z grubym wielmożą Abduchałykbajem wynikało, że “wielbłąd turkmeński utonął nie od ciężaru dźwiganych pakunków, lecz od własnego". Potem mędrzec, chcąc ratować córkę biedaka, który za wielbłąda wpłacił zaledwie czwar­tą część wartości, oświadczył bogaczowi, który za wielbłąda za­płacił pozostałe trzy czwarte ceny zwierzęcia: ,,Każdy człowiek rozumny i biegły w naukach bez wahania osądzi, że w podobnej sytuacji nie biedak tobie, lecz ty jemu powinieneś zwrócić część, jaką wpłacił za wielbłąda. Tego wymaga prawo i sprawiedliwość.

Po czym zwięźle wyjaśnił zgromadzonym, dlaczego owo nieo­czekiwane rozstrzygnięcie uważa za prawidłowe".

Spróbujcie pójść śladami jego rozumowania.

Bogacz zapłacił za wielbłąda 3/4 ceny, natomiast biedak tylko 1/4. A więc część wielbłąda należąca do bogacza była trzy razy większa - i naturalnie trzy razy cięższa - od części, której wła­ścicielem był biedak.

W takim razie należało postawić pytanie: czyja część przewa­żyła i pociągnęła wielbłąda na dno? Oczywiście ta cięższa wcią­gnęła lżejszą. I właśnie dlatego Hodża Nasreddin osądził, iż wła­ściciel części cięższej, która bardziej zawiniła, powinien wyró­wnać stratę właścicielowi części lżejszej.

CUDOWNA BIBI-CHANYM

Opowieść dwunasta


Jak obliczyć, ile mil przebył opiekun haremu jeżdżąc na swym wielbłądzie nieustannie od orszaku Bibi-Chanym do orszaku Timura i z powrotem, aż do momentu, w którym obydwa orszaki spotkały się?

Dla uważnych czytelników sprawa była dość prosta.

Z tekstu opowieści wynikało, że “tuż przed zapadnięciem kur­tyny zmierzchu Bibi-Chanym wraz z dworem wyjechała naprze­ciw swemu panu i... przeznaczeniu". W tym samym czasie także i główny opiekun haremu wyruszył na trasę.

A kiedy nastąpiło spotkanie orszaków? I na to pytanie odpo­wiedź można znaleźć w tekście. Nieco dalej mówiło się przecież, że ,,nazajutrz, tuż przed zapadnięciem ponownego zmierzchu, oby­dwa orszaki zbliżyły się do siebie".

Z porównania obydwu fragmentów płynie wniosek, iż zarówno orszaki, jak i opiekun żon emirowych jechali od zmierzchu do zmierzchu, a zatem dobę, czyli dwadzieścia cztery godziny. Wia­domo również, że “dziesięć mil w ciągu godziny potrafi przebiec jego wielbłąd". A biegł równym tempem przez całą dobę. Poko­nał więc odległość 240 mil.

Ponieważ obydwa orszaki spotkały się pośrodku drogi, Bibi­-Chanym przejechała około 140-150 mil, zaś główny opiekun ha­remu przebył w tym czasie drogę o 90-100 mil dłuższą.


SAMARKANDZKIE WYŚCIGI

Opowieść trzynasta


Przede wszystkim przypomnijmy sobie cudaczne warunki obo­wiązujące w wyścigach wielbłądów. Wielmoża Kamalbek “wyzna­czył nagrodę nie temu, kto pierwszy przybędzie na linię mety, lecz temu, czyj wielbłąd osiągnie ją ostatni. Drugą i trzecią na­grodę, tej samej wysokości co i pierwsza, otrzymują właściciele zwierzęcia przedostatniego i drugiego w wyścigach. Jedynie wła­ściciel pierwszego, najszybszego wielbłąda nie dostanie za swój wysiłek nic, nawet marnego miedziaka. Nikomu przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie".

Z tekstu wynika jasno, że nagrodę otrzymują właściciele garbonośnych zwierząt, a nie poganiacze, którzy je tylko dosiadają. Po­twierdził to również Madrasuł zastanawiający się głośno “jaki spo­sób znaleźć na przyspieszenie wielbłądziego galopu wbrew interesom właścicieli zwierząt? Poganiacze nie sprzeciwią się wszakże poleceniom swych panów".

Co więc mógł uczynić Hodża Nasreddin, chcąc przyspieszyć tempo wyścigów? Zastanówcie się jeszcze raz nad odpowiedzią, a dopiero potem przeczytajcie poniższe wyjaśnienie.

Mędrzec bucharski namówił po prostu poganiaczy, aby poprzesiadali się w taki sposób, ażeby nikt z nich nie jechał na wielbłą­dzie swego pana. Tylko wtedy mogło zależeć każdemu z pogania­czy, aby jak najszybciej znaleźć się na mecie. Właściciel zwierzę­cia, które pierwsze dotarło do mety, nie otrzymywał nagrody, natomiast jeździec, który na nim jechał, umożliwiał wygranie na­grody wielbłądowi swego pana, dosiadanemu przez kogoś innego. Rozwiązanie, trzeba przyznać, zaskakujące i bardzo pomysłowe.


NIEZWYKŁY FORTEL

Opowieść czternasta


Mogłoby się zdawać, że tym razem Kamalbek zabezpieczył się dostatecznie przed pomysłami Hodży Nasreddina psującymi mu zabawę. Kazał przecież ogłosić: “Kto w wyścigach wielbłądów do­siądzie nie swojego wierzchowca, pozbawiony zostanie nagrody, a nadto czeka go sprawiedliwa chłosta z rąk miejskiego kata za oszustwo i krętactwo. Kara czterdziestu batogów będzie słuszną zapłatą za zamianę garbonośnego zwierzęcia. Taka sama kara oczekuje sprawcę, który będzie nakłaniać jeźdźców do rozstania się z przeznaczonymi dla nich siodłami wielbłądów".

I aby nie było żadnych nieporozumień, dodał: “Za ostatniego wielbłąda - a więc i zwycięzcę - tego się będzie uważać wie­rzchowca, który w momencie dotknięcia mety nie pozostawi mię­dzy sobą a startem w linii prostej nawet nogi drugiego zwierzę­cia, a tylko pustą przestrzeń".

Właśnie to ostatnie zdanie podsunęło mędrcowi bucharskiemu nowy pomysł, który pozwolił po raz drugi przyspieszyć tempo wielbłądzich wyścigów. Na czym ten pomysł polegał?

Najpierw przypomnijmy sobie trasę wyścigu: “Pod ścianą medresy Szir-dor, gdzie stoi wielmożny Kamalbek, będzie miejsce startu, a tam, w głębi owej prostej uliczki, gdzie widać zawieszo­ną na drągu szkarłatną chustę, będzie meta".

A jak wyglądał początek wyścigów? “Jeźdźcy ruszyli z miejsca pełnym galopem, aż zadudniła ziemia. Wznosząc zasłonę kurzu zniknęli w bocznej uliczce".

Trasa wyścigu przebiegała prostą uliczką, natomiast jeźdźcy namówieni przez Hodżę Nasreddina zniknęli w bocznej uliczce. Czy to wam niczego nie mówi?

A oto rozwiązanie zagadki. Poganiacze pomknęli ile sił w wiel­błądzich nogach bocznymi uliczkami tak, aby do mety dotrzeć od przeciwnej strony, z drugiego jej końca. Tym sposobem mię­dzy zwycięzcą, który pierwszy dotknie mety, a miejscem startu w linii prostej nie będzie nawet “nogi drugiego zwierzęcia, a tyl­ko pusta przestrzeń". O co właśnie Kamalbekowi chodziło.



W KAMALBEKOWYCH LOCHACH

Opowieść piętnasta


Tak, to wszystko prawda. Starożytni Grecy rzeczywiście wkła­dali zmarłym w usta po srebrnym obolu, aby mieli czym opłacić Charona, przewoźnika dusz przez rzekę Styks w państwie pod­ziemnym.

Miał także rację Hodża Nasreddin mówiąc: “Zmarłych Greków istotnie było bardzo wielu, a więc i monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba. Tysiące kilogramów srebra albo jeszcze więcej".

Nieprzypadkowo mędrzec bucharski użył słów: “gdyby je uda­ło się znaleźć". Wiedział przecież, że Charon nie mógł zebrać mo­net, po prostu dlatego, że istniał jedynie w wierzeniach staroży­tnych Greków. Zaś srebrne obole leżały pojedynczo - i pewnie leżą do dziś - wraz ze szkieletami w różnych miejscach, gdzie je pochowano.


SPADEK PO BABABAJU

Opowieść szesnasta


Mądrzy ludzie już w starożytności wymyślili sposób podziału dowolnego skarbu na dwie jednakowe części przez samych zain­teresowanych. Z metody tej skorzystał właśnie Hodża Nasreddin. I podpowiedział bliźniakom, co mają zrobić po opuszczeniu beczek z wodą. Pierwszy z bliźniaków (obojętnie który) powinien podzie­lić perły na dwie według niego identyczne części, natomiast wy­bór jednej z nich powinien należeć do drugiego bliźniaka. W ten sposób obydwaj będą przekonani, że nikt z nich nie został skrzyw­dzony. .

SPOTKANIE Z OMIRBEKIEM

Opowieść siedemnasta


Ile miskalów ważył sazan pochwycony niegdyś przez Hodżę Nasreddina?

Z treści opowiadania wynikało, że jego “ogon ważył równiuteńkie dwieście miskalów, zaś głowa ważyła tyle, ile ogon i połowa tułowia, natomiast tułów odpowiadał ciężarowi głowy i ogona".

Spróbujmy sobie te dane uporządkować:

O (ogon) = 200 miskalów

G (głowa) = 200 + 1/2 T (tułowia)

T (tułów) = 200 + 1/2 T oraz 200

czyli że

T (tułów) = 400 + 1/2 T.

Jeśli tułów = 400 + 1/2 tułowia, to oczywiście musi znaczyć, że i druga połowa tułowia waży 400, a w takim razie cały tułów waży 800 miskalów.

I dalej:

Ogon = 200, tułów = 800, zaś głowa = 200 + 400. Cały sazan ważył więc: 200 + 800 + 600 = 1600 miskalów.

Omirbek na pytanie mędrca odpowiedział trochę sprytniej: “Sa­zan ważył cztery ogony i tułów" (4 X 200 + 800 = 1600). I to oczywiście również było prawdą.


W KARAWANSERAJU ALIMDŻANA

Opowieść osiemnasta


W jaki sposób przekonać sędziego, która z wielbłądzic jest ma­tką małego? Co wymyślił Hodża Nasreddin, aby udowodnić praw­dę?

Zanim odpowiemy na pytanie, spróbujmy jeszcze raz przeczytać uważnie słowa wielkiego mędrca, który mówił: “Rano pójdziemy do sędziego prosić, aby wraz z Ibrachimem Achrarem, pastuchem Dżawłanem i kilkoma świadkami udał się nad rzekę. Nad kanał odprowadzający wodę z Kaszka-darii przywiedziemy również oby­dwie wielbłądzice i małego nicponia. Jeśli malec nie potrafi wska­zać świadkom własnej rodzicielki, uczynimy próbę odwrotną".

Nieprzypadkowo Hodża Nasreddin wspomniał o spacerze nad rzekę. Chodziło mu bowiem o to, aby przy świadkach przewieźć małe wielbłądziątko na drugi brzeg, i tam przez pewien czas po­zostawić samo. Osamotniony malec na pewno zacznie biegać nie­spokojnie wzdłuż brzegu, zacznie skarżyć się, beczeć rozpaczli­wie. A samica, która pierwsza rzuci się do wody, aby przyjść dziecku z pomocą, z pewnością okaże się jego rodzoną matką.


O ACHUNDZIE NADZIEWANYM SKRUPUŁAMI

Opowieść dziewiętnastu


Co doradził Hodża Nasreddin Zufarowi Zarifdżanowi, oskarżo­nemu o wydanie srebra Rasułbekowi niezgodnie z zawartą umową i złożoną przysięgą?

Spróbujmy prześledzić raz jeszcze słowa bucharskiego mędrca, gdyż w nich znajduje się odpowiedź na pytanie gnębiące czytel­ników opowieści.

Zgódź się na zwrot monet wziętych na przechowanie od dwóch niegodnych kupczyków" - zaproponował najpierw Hodża Nasreddin. A kiedy achund tłumaczył, że nie ma już pieniędzy Nazarbaja, bo oddał je wcześniej podstępnemu Rasułbekowi, mę­drzec uzupełnił: “Nie powiedziałem, Zufarze, abyś zwracał pienią­dze po raz wtóry. Powiedziałem tylko, żebyś się zgodził. A to jest różnica".

Zaś nieco dalej w tekście można było przeczytać: “Wyjście z pułapki zastawionej na nieszczęśnika przez los przewrotny było genialnie proste i co ważniejsze, absolutnie zgodne z warunkami umowy zawartej z Rasułbekiem i Nazarbajem. Zufar Zarifdżan pojął, iż ocalił głowę i honor".

Przypomnijmy w takim razie warunki tej umowy. Zgodnie ze słowami achunda: “Ponieważ kupczykowie nie darzyli się zaufa­niem, uzgodniliśmy, że pieniądze zwrócę im tylko wtedy, gdy przybędą po nie razem, obydwaj jednocześnie".

Teraz już chyba nietrudno domyślić się, że Hodża Nasreddin poradził achundowi, aby oświadczył, kiedy stanie przed sędzią, iż nadal ma zamiar postępować zgodnie z przysięgą i dokumen­tem podpisanym przez niego oraz Rasułbeka i Nazarbaja. Wyda im pieniądze, gdy przybędą po nie razem, we dwóch. Nie ma natomiast powodu, aby wypłacać tańgi tylko Nazarbajowi, skoro wbrew umowie przyszedł w pojedynkę.


PRAWDZIWE DZIEJE ABDUŁAZ I S - CHANA

Opowieść dwudziesta


Komu z czytelników udało się samodzielnie rozwiązać problem tkwiący w opowieści szesnastej (w której dwóch bliźniaków z wła­snej woli podzieliło skarb na dwie jednakowe części), ten z pe­wnością teraz będzie mieć nieco ułatwione zadanie.

Przypomnijmy, o co tym razem chodziło.

Przed trzema zbrodniczymi mułłami stanął problem: “W jaki sposób podzielić pomiędzy trzech mężczyzn szkatułę szlachetnych kamieni oraz worek monet i szczerozłotych drobiazgów o różnej wartości?

Do sędziego udać się przecież nie mogli. Nie chcieli, aby kto­kolwiek poza nimi poznał krwawą tajemnicę. A podzielić spra­wiedliwie łupu między siebie zbójnicy nie potrafili. Oczywiście próbowali nieraz. Jednakże każdy chciał dzielić po swojemu i nic z tego nie wyszło".

A mogłoby się udać, gdyby potrafili myśleć jak Hodża Nasred­din. Na szczęście nie potrafili. A mędrzec bucharski udoskonalił podział skarbu z dwóch na trzy części w sposób następujący.

Pierwszy wspólnik dzieli skarb na trzy równe części. Drugi na­tomiast wprowadza korektę, jeśli nie jest zadowolony z podziału przez pierwszego, tu dodaje troszeczkę, tam zaś odejmuje. Następ­nie do skarbu zbliża się trzeci ze wspólników i wybiera dla siebie, którą część zechce. Po nim bierze swój udział pierwszy wspólnik, a na końcu ostatnią część bierze wspólnik drugi, ten, który prze­prowadzał korektę. Tym sposobem wszyscy trzej powinni być za­dowoleni.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zdzislaw Nowak Niezwykle przygody Hodzy Nasreddina
Nowak Zdzisław Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
NOWAK Zdzisław Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Niezwykle przygody Hodzy Nasreddina
Zdzisław Nowak Zagadkowa ucieczka Hodży Nasreddina
Zdzisław Nowak Zbójecka wyprawa Hodży Nasreddina
Nowak Zdzisław Zagadkowa ucieczka Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Zagadkowa ucieczka Hodzy Nasredina (SCAN dal 824)
Nowak Zdzislaw Zagadkowa ucieczka Hodzy Nasredina
Nowak Zdzisław Zbójecka wyprawa Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Zbojecka wyprawa Hodzy Nasredina (SCAN dal 704)
Nowak Zdzislaw Zbójecka wyprawa Hodzy Nasredina
niezwykłe przygody kropelek wody, ekologia
Niezwykle przygody don kichota
niezwykłe przygody kropelek wody, scenariusze zajęć-edukacja zdrowotna
Baśnie i legendy kurpiowskie Zdzisław Nowak
Blayney Mary In Death 29 Niezwykła przygoda (Śmierć w mroku)

więcej podobnych podstron