Nowak Zdzislaw Niezwykle przygody Hodzy Nasreddina

background image

ZDZIS£AW NOWAK



NIEZWYK£E PRZYGODY HOD¯Y NASREDDINA

POD KARAGACZEM

Opowieść pierwsza o nieoczekiwanym
spotkaniu z sędziwym usto z Chiwy,
o kryjówce na sakwę drogocennych pereł
oraz o niecnym postępku piekarza Hamidutly

Daleką drogę miał za sobą Hodża Nasreddin i jego poczciwy wierzchowiec, długouchy
iszak. Od błogosławionej Buchary dzieliło ich wiele dni wędrówki poprzez lotne barchany
Czerwonych Piasków, uwieńczone szczęśliwą przeprawą na przeciwległy brzeg Amu-darii,
najkapryśniejszej z wszystkich rzek Azji.
- Jeszcze trochę i będziemy na miejscu. Nie marudź, przyjacielu, żwawiej przebieraj
nogami, jeśli chcesz zamienić przemarzłe pą czki ostu na garść pachną cego ziarna. No, tylko
spokojnie, nie brykaj zanadto. I bez tego wiem, co są dzisz o szaleńcu, który w zimowe
tygodnie wyruszył na szlak dawnych podróży, aby ożywić wspomnienia młodzieńcze. Pewnie,
milsza droga latem. Ale czy ja wybierałem porę? Guldżachon, ukochana moja, pojechała do
Margilanu odwiedzić dawno nie widzianych teściów, pochwalić się najmłodszym synem. Ja,
przyjacielu, skorzystałem jedynie z okazji - mruczał Hodża kierują c kłapoucha w stronę
widocznego nie opodal wzniesienia. - Z grzbietu tego barchana powinniśmy już dostrzec
minarety miasta. Chyba nie pobłą dziliśmy? Chiwa musi być niedaleko.
Na wzgórzu mędrzec uniósł się w siodle, by lepiej prześledzić okolicę. Wtedy to na
są siednim pagórku pod potężnym, samotnie rosną cym karagaczem ujrzał scenę, która
nakazała mu zmusić osła do szaleńczego galopu.
- Powstrzymaj się, człeku siwobrody - wołał machają c gwałtownie rękami. - Co czynisz?
Jakie nieszczęście pcha cię na tę gałą ź?
Za późno. Starzec stoją cy na grzbiecie iszaka zeskoczył z siodła. W tym momencie dał
się słyszeć trzask pękają cej gałęzi i nieznajomy gruchną ł na ziemię. Kiedy zasapany osioł
dźwigają cy Hodżę Nasreddina wspią ł się na szczyt wzgórza, siwobrody mężczyzna siedział
ogłuszony pod drzewem i wodził wokoło nic nie rozumieją cym wzrokiem.
Hodża zsuną ł się z kłapoucha i przycupną ł obok. Szepną ł łagodnie:
- Po coś chciał to zrobić? ¯ycie należy nie tylko do ciebie. Nikt nie jest samotny na tym
świecie. Jeśli nie masz dzieci, przyjaciół pozostawisz w żalu. Pies wierny zaszlocha po tobie.
Nie trzeba samemu zrywać przędzy życia. Ulżyj sercu, o czcigodny, opowiedz, jakie cię

background image

spotkało nieszczęście, może ja coś w biedzie zaradzić potrafię?
Mą ż o mlecznej brodzie przetarł palcami powieki nabrzmiałe od łez. Przypatrzył się
uważnie Hodży, po czym jękną ł:

- Straszny los mnie doświadczył, wędrowcze. Na nic mi już życie.
Mędrzec położył mu dłoń na ramieniu i ponowił prośbę:
- Mów, proszę. Mów wszystko po kolei.
Starzec westchną ł boleśnie i zaczą ł opowiadać:
- Krótka to historia, lecz dla mnie okrutna. Tkaczem jestem z ojca mojego i dziada. ¯ona i
trzy córki także przy warsztacie pracować potrafią . Wspólnie przez długie miesią ce chan-atłas
tkaliśmy. Cudowny materiał, barwny i wzorzysty. Między mną a karawanbaszą z Chiwy stanęła
umowa: wszystek jedwab on w drogę daleką zabierze, sprzeda w Damaszku, Bagdadzie,
Kairze, a po powrocie zyski podzielimy na pół. Jako gwarancję powrotu przewodnik karawany
pozostawił mi w zastaw woreczek drogocennych pereł. Od tamtej godziny bałem się zmrużyć
oczy choćby na moment. Plaga złodziei buszują cych nocami po domach bogaczy i biedaków
stała się i moim przekleństwem. Za radą są siada, zacnego piekarza Hamidułły, ukryłem
woreczek zastawny w niemałej odległości poza miastem. O, tu pod korzeniem karagacza. To
właśnie piekarz pomógł mi wyszukać odpowiednie miejsce, znaczne i bezpieczne. Od tej chwili
spałem już spokojnie. Jednakże dzisiejszej nocy przyśnił mi się główny poborca podatków.
Wszyscy wiedzą , że zły to znak, zwiastuje nieszczęście. Ledwie doczekałem brzasku.
Napełniony trwogą wsiadłem czym prędzej na osła i popędziłem tutaj. Sen się sprawdził - pereł
już nie było. Popatrz na me ręce. Zdarłem palce do krwi przeczesują c piasek. Nadaremnie.
Ktoś zabrał nie moje klejnoty. Tymczasem karawanbasza przez umyślnego gońca nadesłał
wiadomość. Jest już w drodze powrotnej. Godzina rozliczenia bliska. Cóż miałem uczynić?
Chcą c ocalić dobre imię, zawią załem pętlę...
- Nikt inny poza piekarzem, powiadasz, nie wiedział o kryjówce? Doskonale - Hodża
Nasredin uśmiechną ł się szeroko. - Ho to znaczy, że wiem już, kto wygarną ł perły spod
drzewa. Hamidułła.
- Hamidułła? Muchtar Hamidułła? Nadzieję wlewasz w me serce, wędrowcze. Dobry los
sprowadził cię tutaj w najlepszej minucie - uradował się nieznajomy. - Pośpieszę do są siada,
niechaj zwróci nie moje klejnoty.
To mówią c starzec zerwał się na równe nogi. Rozgorą czkowany nie mógł trafić stopami w
iczigi, które pogubił w chwili, gdy usiłował zawią zać pętlę na konarze drzewa.
Hodża Nasreddin pochwycił za uzdę osiołka sędziwego tkacza. I rzekł:
- Zaczekaj, czcigodny. Nogi nie powinny być szybsze od głowy. Na próżno chcesz pędzić
do piekarza. Jeśli zabrał perły po kryjomu, to nie dlatego, aby je teraz z dobrej woli zwrócić.
świadków przecież nie masz? Niczego mu więc nie udowodnisz. Wyprze się i ciebie, i
niecnego uczynku. Postą piłeś bardzo nierozważnie dopuszczają c do sekretu człowieka, na
którym polegać nie można.
- Polegać nie można?... - siwobrody powtórzył jak echo. I nagle obruszył się. Krzykną ł z
całej siły: - Nie, ja w to nigdy nie uwierzę. Piekarzowi powodzi się doskonale, to rzemieślnik
zamożny i dobry. Godzien zaufania. I do tego prawdziwy muzułmanin. W meczecie pół dnia
potrafi przesiedzieć. ¯adnej z pięciu modlitw nie przegapi ni razu. Czasu postów przestrzega
starannie. Dostarcza pieczywo na dwór pierwszego wezyra i głównego miraba. Często nawet i
na dwór chanowy. Nie, Hamidułła ma monet srebrnych, ile tylko zechce. I złoto, i perły.
Niepotrzebne mu moje klejnoty.
- Głodnego nasycisz, ale nie bogacza - mrukną ł pod nosem Hodża Nasreddin. I dorzucił
głośniej: - Jedźmy. Nie zaszkodzi przekonać się, w jakiej skórze żyje Hamidułła.
Siwobrody zaszlochał:
- Straciłem perły, straciłem dobre imię i wiarę w są siada. Cóż mi więc zostało?
- Nadzieja. I trzy córki. Pomyśl o ich losie, zanim odważysz się na krok desperacki -
odpowiedział mędrzec. - Karawanbasza powróci, nie zastanie cię, sprzeda twą żonę i córki na
bazarze niewolników. Prawo mu na to zezwoli. A ty dopomożesz nierozważnym czynem.
- Aj, aj, aj - jęczał nadal tkacz. - Zgubiłem moje czarnobrewe. Nie ujdą sprzedaży. Bo ską d
wezmę teraz perły dla karawanbaszy? O, wędrowcze doświadczony, spójrz oczyma rozsą dku
na nieszczęsne wydarzenie, może dojrzysz wyjście z okrutnej sytuacji ojca?
- Widzę. Trzeba po prostu zmusić Hamidułłę aby z własnej woli położył klejnoty z
powrotem pod drzewo. Mam pomysł. Wysłuchaj teraz słów moich uważnie, abyś potem

background image

niczego nie pokręcił. - Hodża Nasreddin przysuną ł się do starca i rzecz całą zaczą ł wyjaśniać
mu szeptem, tak by nawet osłu tajemnica fortelu nie wpłynęła do ucha.
Z każdym słowem filozofa Buchary rozjaśniało się oblicze sędziwego mistrza. Coraz
weselej potakiwał głową . Już zdawał się być całkowicie przekonany, gdy raptem znieruchomiał,
zastanowił się nad czymś, przerażenie spętało mu myśli. Wyją kał pełen trwogi:
- A... jeśli Hamidułła nie uwierzy?
Hodża machną ł uspokajają co ręką .
- Uwierzy. Bez obawy, uwierzy na pewno. Chciwość zaślepia jednako. Władcę i piekarza.
Długo jechali w milczeniu, zatopieni w myślach. Dopiero na widok murów obronnych Chiwy
ciszę przerwał starzec:
- Czy znasz kogoś w mieście? Gdzie masz zamiar nocować, wędrowcze? Widzisz,
wieczór już się zbliża.
- Jeszcze nie wiem, czy mnie ktoś tutaj pamięta. O schronienie się jednak nie kłopoczę, w
chanace zawsze są miejsca dla podróżnych.
Siwobrody spojrzał błagalnie na swego wybawcę.
- Proszę cię, wędrowcze, nie odmawiaj, zatrzymaj się u mnie - rzekł. - Mechmonchona od
dawna stoi pusta. Będziesz nam gościem najmilszym, ozdobą domu i całej dzielnicy. Płowem
cię nakarmię, dziewczęta pieśnią rozweselą .
- Zgoda, czcigodny. Wolę ciepło domowego ogniska od najprzestronniejszej nawet
komnaty chanaki. Spieszmy przeto do ciebie. Nie zwlekajmy dłużej, bo mróz niezwyczajny
uszy nam postrą ca. Przed ludźmi rozchmurz czoło, ojcze, przepędź smutne myśli. Krewnym i
są siadom przedstawisz mnie jako zamożnego kupca, a ja pożyczę ci perły, których nie
posiadam. Przekonasz się, mistrzu złotoręki, że odzyskasz klejnoty, zaś główny poborca
podatków jutro we śnie nawiedzi piekarza Hamidułłę - odpowiedział wesoło Hodża Nasreddin,
po czyni spojrzał w bok i nagle pomarkotniał.
Nic dziwnego, mijali właśnie bramę miejską Pałwan-darwaza, do której skrzydeł strażnicy
chanowi, ku przestrodze innych, przybijali za uszy trzech nieszczęśników. Niewolników
zbiegłych - i pochwyconych w ucieczce.
*
Słowa - perły, lecz jeśli ich wiele, zbyt tracą na cenie. Odpowiedz więc krótko, człowieku o
głowie kadiego, w jaki sposób można zmusić niecnego piekarza Hamidułłę do zwrotu
zagrabionego mienia?

NAJLEPIEJ BYć CIERPLIWYM LISEM

Opowieść druga o jednorękim garncarzu,
który znalazł ulubiony kindżał chana
wielkiej Chiwy oraz o podstępnych
poczynaniach pierwszego wezyra

Gdyby Poeta nieulękły chciał ułożyć pieśń o człowieku najbiedniejszym z biednych,
powinien pospieszyć do Diszan-kały, stareńkiej dzielnicy miasta, i tam wstą pić w progi lepianki
Mirchalimowej. Pod dachem domostwa jednorękiego garncarza mógłby czerpać natchnienia do
syta. Ale nic poza tym. ściany i podłogi glinianego domku były równie puste, jak i sagan
sterczą cy na wygasłej kuchni. W pamięci domowników zatarł się już obraz ziarna fasoli,
okruchu jęczmiennego placka. Głód przestał tu być gościem on tu gospodarzył. Przedostatnia
mysz wyniosła się z chaty przed siedmioma tygodniami. Ostatnia, najwierniejsza, przypłaciła
nierozwagę życiem.
Ciężkie troski przygniotły barki usto Mirchalima. Od czasu kiedy gangrena rękę mu odjęła,
mistrz garncarski utracił pracę i zarobki. Spieniężyć musiał dywany i sprzęty domowe, a
wkrótce nie miał już niczego poza czystym sercem i sumieniem. I sześciorgiem dzieci. Na
próżno biedak kołatał o pomoc do ludzi mieszkają cych w są siedztwie, nadaremnie błagał o
pożyczkę choćby kilku marnych tańgów. Przyjaciele, którzy chcieliby mu dopomóc, sami
niewiele posiadali. Bogatsi dopomóc nędzarzowi nawet nie myśleli, dbają c jedynie o
napychanie własnych sakiewek i kiszek. Co więcej, naśmiewali się, szydzili z jednorękiego
garncarza przy każdej okazji. Miał słuszność Poeta mówią cy, że “ze wszystkich zwierzą t na

background image

ziemi jedynie człowiek potrafi radować się z cudzego nieszczęścia".
Tego dnia, jak i wielu poprzednich, Hafur Mirchalim wstał z koszmy cichuteńko wraz z
pierwszymi promieniami słońca. Popatrzył na gromadkę dzieci stłoczoną pod derką . “Niechaj
śpią jak najdłużej, robaczki niewinne. Dopóki przebywają we śnie, nie dokucza im uczucie
głodu. Uśmiechają się, śnią pewnie o sutym obiedzie" - pomyślał. Ostrożnie zasuną ł Za sobą
drzwi i ruszył w kierunku mazaru Pachławan-Machmuda. Grobowca, do którego ścią gali z
całego muzułmańskiego świata pielgrzymi szukają cy złudzeń i pociechy. Skoro ludzie nie
potrafią dopomóc w nieszczęściu, może dobrotliwy patron chorych i biedaków zlituje się nad
niedolą jednorękiego garncarza?
Tymczasem na drugim krańcu Diszan-kały, w ogrzanej izbie starego tkacza, toczyła się
pogawędka osładzana uroczym śpiewem córek sędziwego Saida Nazrułły oraz niezliczoną
ilością piałek zielonej herbaty.
- Jesteś człowiekiem szczęśliwym, Saldzie, mają c przy sobie trzy takie cykady.
Wdzięczne melodie płyną ce z iczkari wypłoszą z domu wszelkie troski i zmartwienia -
zauważył Hodża Nasreddin.
Niedoszły samobójca pokraśniał z zadowolenia. Widać było, że dziewczęta są oczkiem w
głowie starego. Zwyczaje muzułmańskie nie pozwalały mu jednak przyznać się do tego wobec
gościa. Długo więc trwały przekomarzania obydwu mężów. Dopiero pod koniec rozmowy
mędrzec bucharski chcą c przekonać się, czy pamięć o nim nie wymarła w chanacie Chiwy,
niby od niechcenia zagadną ł jeszcze gospodarza:
- Czy dotarły do ciebie, czcigodny Saldzie, wieści jakoweś o człowieku noszą cym imię
Hodży Nasreddina?
- Wędrowcze, nie bluźnij - obruszył się tkacz o mlecznej brodzie. - W całym chanacie z
ogarkiem płoną cym nie znajdziesz starca ni młodzieńca, który by nie znał choć kilku ze
sławnych przygód afandiego. Lud kocha go tu i szanuje. Nawet w najodleglejszych kiszłakach,
nawet przy ogniskach pasterskich zagubionych w niezmierzonych przestrzeniach Czerwonych
Piasków czabani raczą swe uszy opowieściami o przebiegłości i sprycie niepokonanego Hodży
Nasreddina. Radują się ze sposobów, jakimi afandi wystrychną ł na dudka największych
bogaczy i najzamożniejszych wielmożów z niejednego chanatu. Przewodnicy karawan rozwożą
potem te opowieści hen w zamorskie kraje. Nie masz na świecie sławniejszej postaci od
naszego Hodży Nasreddina. Powiadają , że kiedyś, jeszcze jako dziecko, nawet tutejszemu
chanowi podłożył pod nogi arbuzową skórkę. O, już wtedy był to młodzieniec o dwa rozumy
przerastają cy dorosłych. Ludzie doświadczeni powiadają , że drzewo najlepiej poznaje się po
owocach. Wiedz przeto, iż ojciec Hodży był także człowiekiem niezmiernie wesołym, mą drym i
odważnym. Wielkim szacunkiem cieszył się wśród mieszkańców Chiwy i całego Chorezmu aż
do ostatnich dni swoich.
Chcesz, wędrowcze, opowiem ci historię ową z lat dziecięcych Nasreddina? Przekonasz
się, że chód dobrego rumaka można poznać już u źrebięcia.
Gość bucharski skiną ł głową .
Tkacz począ ł rozwijać wstęgę opowieści.
- Pewnego razu podczas przejażdżki po mieście, zakończonej odwiedzinami
przesławnego mauzoleum Pachławan-Machmuda, chan dostrzegł w gronie młodych chłopców
jednego o zuchwałym wejrzeniu. Zbyt zuchwałym, nawet jak na młodzieńca nie znają cego
jeszcze życia. Bez słowa rzucił mu złotą monetę. Wiadomo, kaprys przywilejem dostojników i
bogaczy. Tymczasem młodzik zręcznie w locie ją pochwycił, a następnie równie celnie odrzucił
z powrotem. Zdumiał się chan. Wytrzeszczył oczy. Coś podobnego spotkało go po raz
pierwszy w życiu. Zatrzymał argamaka i zagadną ł chłopca, choć nie było w zwyczaju
wielmożów rozprawiać z wyrostkiem niedojrzałym.
- Nie wzią łeś monety? Postą piłeś gorzej niż osioł bezpański. Dlaczego nie chcesz
prawdziwego złota?
- Chcę. Bardzo chcę, ale wzią ć nie mogę, o panie dostojny - odpowiedział mały Nasreddin,
syn starego Nasreddina. - Ojciec mi nie uwierzy, gdy wrócę i pochwalę się darem otrzymanym
od ciebie. A nie chciałbym uchodzić w domu rodzicielskim za nędznego kłamcę i oszusta.
- Co? śmiesz twierdzić, że władca nasz ską pcem? I nigdy złotych monet nie rozdaje? -
wrzasną ł kuszbega, pierwszy minister rady wezyrów, zeskakują c z konia. - Poczekaj, niech cię
tylko pochwycę. Zgnijesz w lochu, prawnuku ropuchy i czarnego osła.
Pan Chiwy niecierpliwym gestem powstrzymał potok - wymowy wezyrowej. Spalany od
wewną trz pieprzem ciekawości pytał dalej chłopca:

background image

- Wytłumacz jaśniej, młodziku, dlaczego ojciec nie miałby ci uwierzyć widzą c monetę
własnymi oczyma?
- Panie dostojny, jeśli powiem, iż to dar od ciebie, mogę w zamian otrzymać siedem batów
za wierutne kłamstwo. Już słyszę, jakimi słowy witają mnie w progu rodzice: “Co? Chcesz
wmówić w nas, że chan dał ci tylko jedną jedyną monetę? Gdzie podziałeś pozostałe
dziewięć? Od byle wielmoży mogłeś otrzymać jedną sztukę złota, ale nie od władcy, pana
wielkiego i szczodrobliwego. Chan Chorezmu ofiarował ich co najmniej dziesięć. Gdzie je
zapodziałeś, synu beż sumienia, marnotrawco chanowych pieniędzy?"
Powiedz więc sam, panie o szlachetnym sercu, czy wobec tego mogę powrócić do domu
z jedną sztuką złota? A czy twój wezyr, który mnie tu skrzyczał, uwierzyłby, gdyby gdzieś
usłyszał, iż wielki władca Chiwy podarował komuś jedną zaledwie monetę?
Chan bez słowa skiną ł na skarbnika, aby dorzucił chłopcu dziewięć brakują cych monet.
Dostojnik drżą cą ręką sięgną ł do szkatuły.
Ludzie wszystkowiedzą cy mówią , że i potem, po powrocie do Buchary, Hodża Nasreddin
jeszcze nieraz przejeżdżał przez Chiwę. Jednakże nie mógł się ujawnić. Chan następny nie
przepadał za mędrcem. Bał się jego sławy i ostrego języka. Wydał nawet potajemny rozkaz,
aby siepacze odcięli głowę zbyt mą drą , gdy tylko prześwietny filozof pojawi się w mieście. Na
próżno oczekiwał spełnienia rozkazu. I słusznie. Bo czyż ślepiec może pochwycić wiatr w
polu?
- Nie potrafi. Wiem coś o tym - mrukną ł Hodża. I dodał głośniej: - Saldzie, chciałbym
jeszcze dzisiaj przed zmierzchem pospacerować po mieście. Byłem kiedyś w Chiwie,
pragną łbym znów spojrzeć na stary Ak-meczet, na medresę Szirhazichana, a i o zabytkowe
łaźnie Anusza-chana warto też zawadzić. Wypada, bym pokłonił się również prochom
Pachławan-Machmuda, opiekuna ludzi biednych, nieszczęśliwych i poetów.
- Zgoda, czcigodny mój gościu i wędrowcze niestrudzony - skiną ł głową starzec. -Zanim
jednak wyruszysz na wyprawę uliczkami miasta, zjeść coś powinieneś. Z zapadłym brzuchem
daleko nie zajedziesz, trudno bowiem trzą ść w siodle pustymi kiszkami. Proszę, zjedz więc z
nami obiad. Przy okazji opowiem ci kilka innych historyjek o Hodży Nasreddinie.
Gościa należy podją ć wszystkim, co najlepsze w domu. A czyż może być cos
zacniejszego od gorą cego płowu z mięsem przepiórek kraszonego opowieściami o niezwykłych
przygodach wielkiego filozofa Buchary, ulubieńca ludu?
Poczęstunkom gospodarza odmówić nie sposób. Hodża usiadł wygodnie na stosie
poduszeczek. Podstawił ręce pod dzbanek z wodą , a potem wytarł je w śnieżnobiałą chustę.
Przygotowywał się starannie do jedzenia i wysłuchania historyjek Nazrułłowych. Nie ukrywał,
był ciekaw opowieści o sobie. No cóż, każdy ma swoje minuty słabości.
Said-aka nie pozwolił próżnować filozofowi - ani przez moment. Co chwilę podsuwał mu
szaszłyk, sztych z nadzianymi na pręt kawałeczkami pieczonego mięsa. Po szaszłykach
przed biesiadują cymi pojawiła się waza gorą cej maszchurdy, pęto smakowitej kazy z młodej
koniny, a na ostatek król gościnnego stołu, duma męskich żołą dków - płow z podsmażonymi
kawałkami mięsa i korzeniami.
Kiedy wreszcie zaspokojono pierwsze głody, przy akompaniamencie pochrupywania
słodyczy i owoców, gospodarz począ ł snuć przędzę wesołych opowieści zrodzonych w
umysłach zwyczajnych miejskich nosiwodów, farbiarzy, siodlarzy lub poganiaczy wielbłą dów.
- Bajarze wędrują cy, ludzie prości, roznoszą cy przygody wielkiego filozofa bucharskiego
po świecie wierzą , że Hodża Nasreddin może żyć wiecznie. Przed trzystu laty, teraz i za
dalsze lat trzysta. A to pozwala im kierować kroki mędrca w stronę władców największych,
którzy już dawno odeszli z tej ziemi. Miewał kłopoty z Hodżą Czyngis-chan, miewał je i Timur,
ma je również dzisiejszy władca Chiwy i Buchary. Posłuchaj kolejnej przygody afandiego.
Pewnego razu niezwyciężony Timur, zwany przez wielu “¯elaznym Kulasem", zapytał
przebywają cego na jego dworze Hodżę Nasreddina:
- Afandi, jak są dzisz, co większe jest na tamtym świecie: raj czy piekło?
- Oczywiście raj jest znacznie większy, panie - odpowiedział mędrzec.
- Hm, a ską d wiesz, iż raj większy?
- Bo ludzi biednych więcej jest niźli bogatych.
Innym razem Timur, ażeby zawstydzić Hodżę Nasreddina, przy wszystkich dworakach
zwrócił się doń z gniewnym niby to obliczem:
- Wierni słudzy donieśli mi, że wczoraj o zmierzchu w jednej z czajchan samarkandzkich
wychwalano mnie i dobroć moją , pełnym głosem, nazywano najsprawiedliwszym władcą

background image

świata. I ty tam byłeś, kokczaj popijałeś, ale słusznej opinii nie poparłeś ani jednym słowem.
Dlaczego?
Hodża zaprzeczy! gorą co:

- O szlachetny, nie wierz w kłamstwa wyssane z brudnego palucha. Najwidoczniej ktoś
chciał mnie tutaj błotem oszczerstwa obrzucić. Przysięgam na Allacha wobec świadków,
jeszcze ani razu nie byłem w czajchanie, w której nazywano by cię sprawiedliwym i
szlachetnym władcą .
Kiedy indziej wielki emir polecił Hodży Nasreddinowi sporzą dzić jeszcze przed zachodem
słońca wykaz wszystkich głupców służą cych na dworze samarkandzkim.
Znakomity humor wzmaga apetyt i poprawia trawienie. Mędrzec poją ł, iż Timur,
otrzymawszy spis durniów, zacznie wyśmiewać się z wielmożów zgromadzonych przy
wieczerzy. Między jednym kęsem baraniny a drugim drażnić będzie ambicje dworaków. Wtedy
zaś wszyscy ci ludzie staną się i jego, Hodży, wrogami, Niedobrze. Nieprzyjaciół i tak miał pod
dostatkiem pośród wielmożów pałacowych. Co czynić? Jak wybrną ć z trudnej sytuacji człeka
zawisłego między kowadłem a młotem? Proste wyjście odkrył dopiero wieczorem. Tuż przed
ostatnim promieniem słońca szybko na karcie skóry jagnięcej napisał jedno tylko imię, zwiną ł
skórę w rulon i pospieszył do władcy.
Ten rozwiną ł skórę, spojrzał i poczerwieniał ze złości. Ręką pochwycił za sztylet.
Zasyczał:
- Co to jessst?
- Spis głupców żyją cych na dworze samarkandzkim. Postą piłem, jak kazałeś, panie -
odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin.
- A więc według ciebie na dworze przebywa tylko jeden pustogłowy? I to ja nim jestem?
- Zgadłeś, panie. Twoje imię jedynie wpisałem na listę, gdyż głupszego od ciebie znaleźć
tu nie sposób - mędrzec pochylił nisko głowę.
- Aj, czy nie za dużo pozwalasz sobie, człowieku nierozważny? Bo jak udowodnisz, że to
ja właśnie jestem owym niespełna rozumu?
- Bez trudu, panie - Odrzekł Hodża Nasreddin. - Przecież sam rozkazałeś mi sporzą dzić
spis durniów żyją cych na tutejszym dworze. Wiedziałeś więc, iż twoi dworacy - jeśli nie
wszyscy, to przynajmniej większość - są głupcami. No, a jeśli czaszki mają wypełnione
szałwią i blekotem, a ty nadal trzymasz ich przy sobie, wysłuchujesz, a nadto obsypujesz
łaskami, to jak ciebie powinienem. nazwać? Jedynie najdurniejszy z głupców może wyróżniać
innych bezrozumnych.
“Trudno odmówić racji afandiemu" - pomyślał władca połowy świata. Zastanowił się
głęboko, po czym już łagodniej zapytał:
- No dobrze, a jeśli udowodnię teraz, iż wszyscy dworacy moi wcale nie są durniami, lecz
ludźmi pełnymi rozumu, co wtedy uczynisz, afandi?
- Nic - odpowiedział spokojnie Hodża. - Nadal w spisie pozostawię twoje imię, panie.
- Nie skreślisz? Ejże, dlaczego? - Timur nastroszył się gulgoczą c niczym wściekły indor.
- Ponieważ to nie kto inny, lecz ty sam poleciłeś mi sporzą dzić spis ludzi o dziurawych
głowach. Jeśli zaś wiadomo od począ tku, że w pałacu nie ma wcale głupców, a tylko ludzie
rozumni, to jedynym durniem jest przecież ten, kto rozumnych posą dza o głupotę.
Timur znalazł się po raz wtóry w sidłach, które sam z rana zastawił na Hodżę. Krew
uderzyła mu do głowy. Tupną ł nogą i wrzasną ł na całe gardło:
- W pałacu przebywa tylko jeden głupiec, i to ty nim jesteś. Jeden, daję na to słowo.
Hodża przyłożył dłoń do serca i ukłonił się nisko. A potem powiedział:
- Wierzę ci, panie, bo zaprzeczać władcy niezdrowo. Nadal jednak nie widzę powodu,
abym musiał skreślić imię wielkiego Timura z przygotowanej listy.
- Nie pojmuję. Czemu?
Afandi pochylił się w stronę władcy i rzekł wyraźnie:
- Ponieważ człowiek o pełnym rozumie nigdy nie poleciłby durniowi sporzą dzić listy
głupców.
“¯elazny Kulas" podskoczył, jakby go skorpion użą dlił w duży palec.
- Zamilcz, niegodny! - rykną ł. - Pomyśl lepiej, co uczynisz, jeśli wezwę teraz oprawcę z
kleszczami i każe wyrwać ci język za zuchwalstwo bez miary.

- O, to już co innego, panie. Taki argument ma wielką siłę przekonywania nawet

background image

najbardziej opornych. Gdy tylko zobaczę spieszą cego kata, skreślę czym prędzej twoje imię z
listy, a na opróżnione miejsce wpiszę moje własne. Ku przestrodze innym. Ażeby potem nikt
nie postępował jak ostatni z osłów i nie śmiał ci nigdy mówić prawdy w oczy.
Długo śmiał się gość bucharski z historyjek opowiedzianych przez Saida Nazrułłę. Kiedy
wreszcie ochłoną ł, gorą co podziękował gospodarzowi za posiłek kraszony anegdotą i ruszył na
podwórze. Tam z trudem wielkim odcią gną ł iszaka od wią zki aromatycznego siana, osiodłał i w
wyśmienitym nastroju podą żył w kierunku Iczan-kały, dzielnicy pełnej bogatych meczetów,
medres i świętych mazarów.
Tymczasem mury okazałego mauzoleum Pachławan-Machmuda opuścił garncarz Hafur
Mirchalim po wielu godzinach zanoszenia próśb do miłosiernego opiekuna biedaków. Nie
uszedł daleko. W pewnej chwili stopą obutą w dziurawe iczigi rą bną ł w coś piekielnie twardego.
- Auuu - jękną ł z bólu podskakują c na jednej nodze.
Kiedy oprzytomniał, w kopie nawianego śniegu znalazł kindżał, bogato wysadzany
szlachetnymi kamieniami. Nie wierzył własnym oczom. “Szybki i miłosierny jest nasz
Pachławan-Machmud - pomyślał. - Dopiero co prosiłem go o pomoc, a już mnie wysłuchał".
Uradowany podarkiem zesłanym nieoczekiwanie przez patrona Chiwy biedak ukrył sztylet
bez zwłoki w prostej, skórzanej pochwie i zaczą ł rozmyślać, co ma czynić dalej? Pobiec na
bazar, do kramu jubilerów, czy wydłubywać po jednym rubinie i spieniężają c w ten sposób po
kawałeczku znaleziony dobytek, dotrwać spokojnie starczego wieku?
Zaledwie wszedł w uliczkę wiodą cą do głównego bazaru Chiwy - cią gle rozmyślają c o
sposobie sprzedaży klejnotów - gdy usłyszał strażników, biegają cych po mieście i
wrzeszczą cych przy dźwiękach piszczałek i bębnów:
- Kto znajdzie ulubioną pamią tkę chanową , otrzyma wielką nagrodę. Mieszkańcy Chiwy,
słuchajcie firmamu, rozkazu swego pana. Kto znajdzie ulubiony kindżał najwyższego władcy i
dostarczy go czym prędzej do pałacu, otrzyma sowite wynagrodzenie. Ludzie, słuchajcie
firmumu...
“A więc chanowy to sztylet. Oddam go prawowitemu właścicielowi, w zamian zaś z
pewnością dostanę garść złota. Wystarczy, aby dzieci nie pomarły z głodu" - pomyślał
grancarz i podreptał w stronę Kunja-arku, starej cytadeli władcy. Uczciwość wskazała mu drogę
jedyną .
Nie od razu wpuszczono Hafura Mirchalima na pałacowe komnaty. Najpierw chciano
wycią gną ć z niego tajemnicę gdzie ukrył znaleziony sztylet. Obmacano go pospiesznie.
Naczelnik straży pałacowej miał zamiar przywłaszczyć sobie nagrodę i wdzięczność
Najwyższego. Dopiero gdy groźby ani perswazje nie pomogły, dopuszczono biedaka przed
oblicze władcy. Trzeba było widzieć minę naczelnika straży na widok przepysznego kindżału
wydobytego ze starej, zniszczonej pochwy. Natomiast chan rozpromienił się, uradował.
Natychmiast kazał wezwać pierwszego wezyra. Kiedy kuszbega padł plackiem przed tronem,
usłyszał:
- Każ wypłacić temu człowiekowi monety obiecane. Należy mu się dwadzieścia sztuk
złota albo jakaś inna nagroda, podobnej wartości. Niechaj na długo zapamięta wdzięczność
swego władcy.
Uradowany garncarz ruszył w ślad za pierwszym wezyrem do są siedniej komnaty.
Chytry kuszbega wykonują c polecenie władcy nigdy nie kroczył prostą drogą , zawsze
usiłował podą żać ścieżką usianą fortelami, gwarantują cymi bezpieczeństwo głowie i dochód
sakiewce. Nagroda musi być wypłacona, to oczywiste. Ale najlepiej bez naruszenia zawartości
skarbca, tak aby Najwyższy w trudnej chwili nie mógł wypomnieć swemu ministrowi
marnotrawstwa, szastania dobrami chanowymi.
Wielmoża skiną ł na Hafura Mirchalima.
- Poczekaj chwilę. Muszę dowiedzieć się, na kogo dzisiaj kolej w regulowaniu rachunków
pałacowych.
Odwrócił się plecami do biedaka, sięgną ł po listę dostojników, przymkną ł oczy i dźgną ł
palcem w papier. Spojrzał. Wypadło na głównego miraba. “Wcale nieźle - pomyślał. - Stary
sknera zaoszczędzi piętnaście sztuk złota, ja zaś za wskazanie mu drogi właściwej otrzymać
muszę pięć monet".

Myślał dalej: “Wielki chan kazał wydać temu nędzarzowi dwadzieścia złotych monet lub
jaką ś inną nagrodę tak, by na długo zapamiętał wdzięczność swego władcy. Wola
Najwyższego święta. Zrobię więc wszystko dla prostaka. Jestem nawet gotów założyć się o

background image

skarby samego Haruna ar-Raszyda, że nagrodę wypłaconą mu tutaj będzie pamiętał doskonale
jeszcze i na tamtym świecie".
Tak medytują c kuszbega sporzą dził odpowiednie pismo, po czym chytrze uśmiechają c się
wręczył je biedakowi wraz ze słowami:
- Człowieku uszczęśliwiony, pospiesz teraz do głównego miraba Chiwy z tym papierem.
Zgodnie z dostojnym poleceniem mirab musi ci bezzwłocznie wypłacić nagrodę należną w
imieniu swego władcy i pana.
Niestety, Hafur Mirchalim czytać nie umiał, nigdy w maktabie, a tym bardziej w medresie
nauk nie pobierał, chcą c się więc przekonać, o czym pisze pierwszy minister do głównego
miraba, zaczą ł rozglą dać się wokoło. Gdzie odnaleźć człowieka uczciwego, potrafią cego
rozróżniać znaki pisemne? Niechaj ze szczegółami dowie się, co oczekuje go u dostojnika
pałacowego. Złe przeczucie zbudzone uśmieszkiem wezyrowym nakazywało przezorność w
dalszym postępowaniu.
Tak rozmyślają c zastą pił drogę człowiekowi wyjeżdżają cemu na osiołku z bocznego
zaułka.
- Wędrowcze, czy umiesz czytać? - zapytał z niepokojem w głosie. - Dopomóż
potrzebują cemu pomocy. Nie odmawiaj prośbie pokornej, jeśli masz choć odrobinę i serca, i
czasu.
Jeździec zatrzymał iszaka. Spod zaśnieżonej czaimy wysunęło się łagodne oblicze Hodży
Nasreddina. Tak oto przypadek po raz nie wiadomo który zetkną ł filozofa z człowiekiem
potrzebują cym porady rozsą dnej.
- Daj, przeczytam.
Mędrzec rozwiną ł delikatnie zwój jedwabistego papieru, przypatrzył się uważnie perskim
znakom i rzekł:
- Wasz chan polecił pierwszemu wezyrowi, aby ten z kolei polecił głównemu mirabowi
wydać bezzwłocznie oddawcy tego pisma nagrodę w postaci dwudziestu sztuk złota albo
trzydziestu pudów śniegu. Wybór jednej z tych nagród pozostawił urzędnikowi wypłacają cemu.
Słyszą c słowa Hodży Hafur Mirchalim chwycił się za głowę. Jęk boleści wydarł mu się z
piersi. Upadłby zapewne, gdyby nie podtrzymało go ramię Nasreddinowe.
- Opanuj się, człowieku. Powstrzymaj żale na moment i wyjaśnij mi dokładnie, o co tu
właściwie chodzi? Za co masz otrzymać tak niezwykłą nagrodę?
Biedak gorzko płaczą c opowiedział napotkanemu wszystko od począ tku. O tym, jak
znalazł w śniegu wspaniały kindżał szlachetnego władcy oprawiony w złoto i obsypany gęsto
rubinami, jak w chwilę później usłyszał od obwoływaczy o przyobiecanej nagrodzie, jak
poszedł do Kunja-arku, i o tym, co go w twierdzy spotkało.
- Przeczuwałem, że to się musi źle skończyć, gdy tylko sprawę całą wezyr okrutny ują ł w
swojo dłonie. Nie mam po co chodzić do miraba, wypłaci mi przecież śniegiem. Białego zimna
wszędzie leży pod dostatkiem. Tylko ostatni osioł dałby monety, mają c śnieg pod ręką .
Straciłem kindżał, straciłem nagrodę, straciłem ostatnią nadzieję.
- Człowiek myślą cy nigdy nie traci nadziei, nawet na dnie studni - pocieszył Hodża
Nasreddin biedaka. I dodał: - Trzeba poszukać rozsą dnego wyjścia z wezyrowej pułapki. Fortel
fortelem najlepiej się leczy. Pamiętaj, uzbrojony w cierpliwość silniejszy jest od lwa i lwicy, lecz
nigdy od lisa. A zatem najlepiej , być cierpliwym lisem.
Po tych kilku zagadkowych zdaniach mędrzec poradził Mirchalimowi, co powinien
uczynić, aby zmusić miraba do wypłacenia przyrzeczonej nagrody w kruszcu szlachetnym, a
nie pudami zamarzniętego chłodu.
Jednoręki garncarz przypadł do kolan Nasreddinowych. Szepną ł gorą co:
- Panie, po radzie znakomitej poznaję cię. Kiedyś bawiliśmy się razem, z patykami
pędziliśmy nad Amu-darię łowić tłuste sazany i brzany wą sate. Wspólnie płataliśmy figle
naczelnikowi straży chanowej. Pamiętasz, rwaliśmy brzoskwinie w ogrodzie kupca Muzaffara.
Wiem, ty jesteś...
- Tsss - przerwał mu Hodża kładą c palec na ustach. - Nie wymawiaj tego imienia, Hafurze,
jeśli ocalić chcesz głowy obydwie. Za moją od dawna uganiają się siepacze, twoja spadłaby dla
towarzystwa. Zapomnij o naszym spotkaniu. Przynajmniej na kilka tygodni. Tak będzie lepiej. A
teraz żegnaj, przyjacielu. ¯egnajcie, wspomnienia młodości. Czas mi w drogę. Zanim roztopy
wiosenne udaremnią wędrówkę karawanom, powinienem dotrzeć z powrotem do Buchary.
*
Rady praktycznej, umożliwiają cej wydostanie monet szczerozłotych z sakiewki miraba,

background image

nie warto szukać w czaszkach wypełnionych szałwią i blekotem. Lepiej “wzią ć rozum i
przyzwoitość za przewodnika" (powiedział kiedyś wielki Saadi) i samemu odnaleźć sposób,
jakim Hodża Nasreddin potrafił napełnić garnki w lepiance jednorękiego garncarza z Chiwy,
Hafura Mirchalima.

O FATIMIE, KTÓRA ZDRADZI£A

Opowieść trzecia o dziwacznym konkursie
zorganizowanym w obuwie przed zemstą
zakochanego szejtana oraz o urzędniku chana
przebranym w strój świą tobliwego imama

Ziarno zasiane w dobrej glebie wcześniej albo później wydać plon musi. A czyż można
trafić na lepszą glebę od wdzięcznych słuchaczy, prostych wieśniaków chorezmijskich, o
których uczciwości krą żyły legendy na całym Wschodzie?
Hodża Nasreddin nie zważają c na zmęczenie wędrówką przez piaski pustynne nie
szczędził ziarna opowieści Chorezmijczykom zgromadzonym w przydrożnej czajchanie po dniu
znojnej pracy w polu.
Mówił:
- Działo się to dawno, dawno temu, w czasach, jakich pamiętać nie mogą najstarsi
aksakałowie spośród wiekowych starców całego Chorezmu. Najpiękniejsza Czerkieska
haremu, Fatima, ulubienica ówczesnego chana, niewolnica o oczach jak diamenty, ustach o
barwie soku granatu, a piersiach niczym dwa krą głe cytrusy, dopuściła się niesłychanej
zbrodni. “Gibki cyprys zawstydzony jej piękności kibicią , nogą w ziemi grzęźnie" - powtarzał
Poeta na widok sylwetki dziewczęcej. Co zaśpiewałby, gdyby choć na moment mógł uchylić
parandżę okrywają cą rysy przecudownej twarzy?
Pewnego razu ślicznooka Fatima uniosła gęstą siatkę parandży przed obcym mężczyzną .
Sprawił to przypadek? A może głos serca i ciekawość oczu? Tego dzisiaj nikt już nie odgadnie.
Przeszło, z wiatrem przeminęło. Prawdą jest natomiast, że gdy uchyliła zasłonę przy
trzynastym spotkaniu, gorą cy pocałunek złą czył ją z młodzieńcem na dłużej. Owej nocy chan
nie mógł oczu zmrużyć, godzinami przewracał się i wiercił na łożu, a kiedy wreszcie nad ranem
zmorzył go sen koszmarny, śniło mu się polowanie, na którym postrzelił dziwacznego,
brodatego archara z potężnymi rogami. Przed samym południem eunuchy donieśli władcy o
zdradzie.
Fatimy nie stracono, ponieważ siedmiu oprawców po kolei postradało zmysły, nie mogą c
dopełnić chanowego wyroku. Nieszczęsną zamknięto w narożnej baszcie twierdzy razem z jej
ulubionym psem, chartem, zwierzęciem nieczystym. Długo trwało, zanim dziewczyna
zdecydowała się na ucieczkę. Ale pod kluczem od pomysłu do realizacji droga daleka. Przez
dwanaście miesięcy z sierści charta piękna niewolnica wiła drabinkę linową , po której w noc
najdłuższą w roku zbiegła z więzienia. Niestety, misterny sznur nie wytrzymał ciężaru
przestępstwa i rano u stóp wieży znaleziono Fatimę bez życia. Rozmiłowany do szaleństwa
szejtan, bo podobno to właśnie władca podziemi przybrał postać mężczyzny - oblubieńca
nieszczęśliwej Czerkieski - rzucił klą twę na ród Panują cego. I postawił warunek: rodzina chana
musi corocznie wykonać sznur z psiej sierści, najlepszy z najlepszych. Za niespełnienie
szatańskiego zlecenia rodowi Panują cego groziło zapadnięcie na trą d i wymarcie w mękach do
ostatniego potomka.
Tak przynajmniej głosiły stare podania. Od tamtego wydarzenia czterdzieści niewolnic
chanowych przez okrą gły rok wyplatało psie sznury, nie brało udziału w haremowych
rozrywkach, większość swego czasu poświęcają c na czynności, mają ce odsuną ć straszliwe
niebezpieczeństwo trą du od głowy Panują cego i jego rodziny, a potem od następców
Panują cego i ich rodzin. Co roku spośród tych czterdziestu sznurów grupa sędziów musiała
wybrać linę najlepszą , najmocniejszą .
Chan Chorezmu po tylu latach może i odstą piłby od kłopotliwych zwyczajów rodowych,
gdyby nie łańcuch tradycji podtrzymywany troskliwie przez kolejnych naczelników straży
miejskiej. Do ich obowią zków należało bowiem wyłapywanie na bazarach Chiwy kandydatów na
Szatańskich Sędziów, oceniają cych pracę niewolnic. Na tym procederze niejeden naczelnik

background image

dorobił się wspaniałej fortuny, biorą c bakszysz od zamożnych kupców i wędrownych handlarzy,
którzy mają c dóbr pod dostatkiem, wymigiwali się przed rolą sędziego, aby w razie
niepowodzenia nie wystawić .własnych pięt pod kije. Do utrzymania bolesnej tradycji niemało
przyczynili się także dostojnicy pałacowi, wielmożowie poszukują cy męskiej rozrywki i
mocnych wrażeń, jakich dostarczało pobieranie cięgów przez nieszczęsnych sędziów.
Tak było i tym razem w Chiwie...
Hodża Nasreddin przerwał przydługą opowieść i sięgną ł po piałkę. Są siad usłużny
natychmiast do bezuchej filiżanki nalał wrzą cego jak dno piekieł kok-czaju. Zgromadzeni w
czajchanie wieśniacy czekali cierpliwie, aż gawędziarz pokona dokuczliwą suchość gardła.
Jedynie młody czaban owiec karakułowych, Rasuł Rachmanbek, chłopiec o sercu
szczerym, choć z ducha pędziwiatr i świstun, nie wytrzymał. Spalany od wewną trz
ciekawością , zagadną ł mędrca:
- Derwisz przejezdny opowiadał przed dwoma dniami, że tego roku niewolnice były
wyją tkowo piękne, a sznury misterne, przez co sędziowie nie mieli łatwego zadania. Niejeden
otrzymał bolesną nagrodę. Zapewne, czcigodny wędrowcze, wiesz coś więcej o turnieju
niewolnic?
Hodża skiną ł głową .
- To prawda, głupota i przesą dy władców zawsze odbijają się na losie poddanych. Czas
sędziowania rozpoczą ł się od dnia, w którym chan Chorezmu obchodził swoje kolejno urodziny.
Od tego momentu, każdego kolejnego dnia, stawały w szranki dwie niewolnice, przedkładają c
Szatańskim Sędziom do oceny owoce swego trudu. Pokonana odpadała z dalszej konkurencji,
a zwycięzczynię oczekiwało porównanie z inną niewolnicą , zwycięzczynią pary dnia
następnego. Eliminacje trwały codziennie, cią gnęły się jak wyboista droga przed oślepionym
wielbłą dem. A wszystko dlatego, że w cią gu jednego dnia wolno było ocenić sznury tylko dwu
niewolnic. Sędziowie nie potrafią cy określić jednoznacznie przedstawionej pracy otrzymywali w
nagrodę po dwadzieścia pałek na gołe pięty, po czym zostawali zastą pieni przez sędziów
oczekują cych swojej kolejności.
Hodża przełkną ł kilka łyków herbaty i cią gną ł dalej:
- Po wielu dniach z czterdziestu niewolnic haremu, dziewczą t czerkieskich, hinduskich,
ormiańskich, tureckich i perskich, które zaczęły pleść psie liny przed rokiem, do ostatecznej
próby dotarły dwie najlepsze: Turczynka Zulejka oraz Czerkieska Fatima. W jej osobie niejako
odnowił się począ tek legendy. Kto wie, może właśnie dlatego długo trwały obrady Szatańskich
Sędziów w zamkniętej komnacie? Potężne hałasy i niezwyczajne okrzyki, wydostają ce się bez
ustanku z sali, wskazywały na gorą czkę obrad. Wreszcie komplet sędziowski w
powykrzywianych turbanach i chałatach sfatygowanych w dyskusji pojawił się na dziedzińcu. Z
podbitymi oczami i pokiereszowanymi gębami sędziowie kroczyli dumnie, niczym po
zwycięsko stoczonej batalii. Tutaj wobec oczekują cego niecierpliwie tłumu ogłosili wyrok. Tą ,
która w tym roku odsunęła chorobę od osoby Panują cego, jest Fatima. Czerkiesce więc
przypadły wartościowe nagrody: złote kolczyki, diadem oraz siedemnaście sukien
wyszywanych srebrem i perłami.
- I tyle czasu przesiedziałeś w Chiwie? - Rasuł Rachmanbek nie pozwolił Hodży
odetchną ć. - Wędrowcze, czy stolica Chorezmu to piękne miasto? Niestety, los nie pozwolił mi
jeszcze przekroczyć bram grodu.
- Nie pierwszy raz przebywałem w Chiwie, młodzieńcze. Grodzie cudownych medres,
minaretów, pałaców i nędznych lepianek; grodzie chana, dostojników pałacowych, sędziów,
kupców, a także ludzi uczciwych - odpowiedział afandi. - Tym razem strawiłem w Chiwie tyle
dni, ile Szatańscy Sędziowie potrzebowali ich na podejmowanie trudnych decyzji. Od
pierwszego do ostatniego konkursu psich linek. Potem wyruszyłem w drogę, której na później
odłożyć nie mogłem.

Rozwijają c wą tek opowieści, gęsto przetykany odpowiedziami lin rzucane pytania, Hodża
Nasreddin ani na moment nie spuszczał z oka przedziwnie zachowują cego się imama. Sługa
islamu w białej czałmie i niemiłosiernie zakurzonym chałacie przed dwiema godzinami przybył
do czajchany odświeżyć się, ugasić pragnienie, a chyba i przenocować. Tymczasem imam, jak
i inni siedzą cy ze skrzyżowanymi nogami, zamiast popijać swój kok-czaj, w tajemniczy
sposób, prawie niedostrzegalnie przesuwał się w kierunku rozprawiają cych. Pomaleńku,
pracowicie wycierają c chałatem klepisko, co chwilę przestawiał dzbanek z wystygłą herbatą .
Dopiero kiedy ockną ł się naprzeciwko Hodży, zagadną ł wyzywają co:

background image

- Nikogo tutaj nie słychać, tylko ciebie, mą dralo wędrowny. Mędrkujesz, mielesz
nieustannie ozorem, jakbyś zjadł co najmniej siedemnaście języków ludzi uczonych albo
filozofów. Bez ustanku kpisz sobie z dostojnych wielmożów i zwyczajów panują cych w pałacu
wielkiego chana Chorezmu. Powiedz mi, człowieku gadają cy na podobieństwo jarmarcznej
papugi, kim ty właściwie jesteś?
Hodża Nasreddin z tonu słów wypowiedzianych zorientował się błyskawicznie, kogo los
postawił mu na drodze. Nie imam duchowny, lecz wysoki urzędnik państwowy siedział przed
nim w przebraniu. Odparł więc:
- Trafiłeś w sam środek tarczy, o szlachetny. Ludzie powiadają , że jestem teraz filozofem.
Brudna od kurzu twarz wykrzywiła się złośliwie.
- A czy jest jakaś różnica między filozofem a próżniakiem, durniem żyją cym na rachunek
innych?
Hodża spojrzał na siedzą cego naprzeciwko i odpowiedział spokojnie:
- Niewielka, o szlachetny. W tej chwili dzieli ich jedynie tacą z herbatą .
Dechkanie przysłuchują cy się uważnie narodzinom sprzeczki wybuchnęli gwałtownie
śmiechem. Imam siedzą cy na piętach przed mędrcem podskoczył do góry z wściekłością , ale
się nie odezwał. Nie zwracają c najmniejszej uwagi na przebierańca, Hodża Nasreddin cią gną ł
dalej:
- “W wymionach krowy wysycha mleko, psują się w gnieździe jaja pod kurą , gdy władca
schodzi z drogi sprawiedliwej". Tak powiedział wielki poeta tych ziem, Firdausi. Ja dodam tylko
od siebie, iż dobrze się stało, że krowy i kury nie czytają wielkich poetów. Bo o smaku mleka i
jajek dawno byśmy musieli zapomnieć.
Tego już było fałszywemu imamowi za wiele. Zerwał się na równe nogi i wrzasną ł:
- Nasz chan sprawiedliwy, oby żył wiecznie, postą piłby z tobą rozsą dniej niż sam
Czyngis-chan. Nie zwyczajny ołów, jakiego używał wódz Mongołów, lecz roztopione srebro
kazałby ci wlać w oczy i w uszy, i w gardło, abyś nie mógł dłużej rozsiewać po kraju
podobnych bluźnierstw. Twój jęzor gorszy jest od czarnej ospy. Poczekaj, włóczęgo, niech cię
dostaną strażnicy w swoje ręce. Nie licz wówczas na łaskę władcy.
Hodża roześmiał się:
- Nie jestem jeszcze w rękach twojego chana, o świą tobliwy. Zresztą , nawet gdyby
wsadził mnie w kocioł i zalał wrzą tkiem srebra czy ołowiu, to przecież i tak wszystkim oczu i
ust nie zamknie, całego narodu zniszczyć nie zdoła. Nie tacy, jak on, usiłowali strą cić
pracowite plemiona, koczują ce i osiadłe, z powierzchni tego świata. Czyngis-chan ognistymi
rakietami i armatami burzył twierdze obronne i miasta niewinne. Z jego woli setki tysięcy głów
spadało przy byle okazji, a rozpalony ołów lany w gardła nie był wcale najgorszym z wyroków
śmierci. Armie mongolskie były tak liczne, jak mrowiska i chmary szarańczy. I równie
żarłoczne, bezwzględne. Także Timur - zwany przez wielu “¯elaznym Kulasem" - z ludzkich
czerepów, ściętych po zdobyciu opornych miast, kazał sypać niebosiężne piramidy. I co?
Marny proch nie ostał się ze zwycięzców świata, a narody przetrwały najgorsze, wydźwignęły
się z klęsk, zagoiły rany. Plemię ludzkie, które przeżyło władzę ciemięzców najezdnych i
rodzimych, przetrzyma także panowanie krwawego chana Chorezmu. Wiedziałbyś o tym,
gdybyś nie był głupi, jak barani kurdiuk.
Urzędnik chanowy zsiniał ze złości, upodobniają c się z barwy do fioletowego chałatu
imania, w jaki oblekł się na czas dyskretnej wędrówki. Gdyby nie obawa o własne kości, już
dawno uchwyciłby za kark zuchwalca. Z rozkoszą kazałby wyrwać mu język i cisną ć psom na
pożarcie. Jednakże nieznajomy mą drala utoczony był tłumem ludzi prostych, ubogich,
zbrojnych w groźne metalowe ketmenie. Wieśniacy, zdecydowani staną ć w obronie śmiałka,
puściliby zapewne w ruch ciężkie motyki. Na żadną pomoc nie mógłby wtedy liczyć. Próżno
przecież spodziewać się oddziału sarbazów w czajchanie leżą cej przy rzadko uczęszczanym
szlaku pośrodku Czerwonych Piasków. Wobec takich przeciwności losu naczelnik straży
chanowej - bo on to właśnie w bezpiecznym przebraniu podą żał z tajemną misją - zdecydował
się wycofać ze sprzeczki. Mamroczą c pod nosem jakoweś mało zrozumiałe wyrazy, skierował
się do są siedniej izby, aby przygotować sobie nocleg.
Dopiero kiedy chrapanie zza ściany zabrzmiało w tonach naturalnych, a czterech młodych
wieśniaków z ketmeniami w dłoniach gwarantowało, że imam śpi i nie opuści swego legowiska
za wcześnie, sędziwy aksakał Ibrachim Ramazanbaj skłonił głowę przed Hodżą Nasreddinem.
- Błagamy cię, przyjacielu, abyś poszedł z nami. Przenocujemy ciebie i twego osła w
naszym kiszłaku. W dalszą drogę wyruszysz dopiero wtedy, gdy po niegodziwcu wiatr ślady

background image

zamiecie.
Hodża dźwigną ł się z ziemi. Nie wypadało odrzucać gościnności ludzi serdecznych. Chęć
dalszej rozmowy z nowymi przyjaciółmi, a nie obawa przed zemstą przebierańca, kierowała go
do wioski ukrytej pośród pustynnych barchanów.
Wkrótce czajchana zamarła. Zamilkły nawet cykady wydzwaniają ce wieczorem w
okolicznych krzakach. Pochrapywanie fałszywego imama nie było w stanie zmą cić nocnego
spokoju. Gromada wieśniaków otaczają cą mędrca rozpłynęła się w mroku. Gwiazdy i
niewidoczna ścieżka wiodły ją bezpiecznie.

*

Cierpliwy i na arbie dopędzi zają ca. Myśleć potrafią cy z pewnością znacznie szybciej
dogna odpowiedź wspólną na obydwa pytania: ile razy Szatańscy Sędziowie oceniali owoc
pracy niewolnic haremowych, ile dni Hodża Nasreddin przebywał wówczas w Chiwie?

PU£APKA SZEJKA PUKHTUNÓW

Opowieść czwarta o ziarnach fasoli
ukrytych we wnętrzu jajek
przez zachłannego przywódcę plemienia
koczowników i o cudownej wskazówce
czarnobrewej hurysy

Czarki chłodnego ajranu czerpanego z glinianych dzbanów krą żyły bezustannie w ludzkim
mrowisku wypełniają cym herbaciarnię po brzegi. Właściciel czajchany, Temudżyn, stary
doświadczony czajczi, zmęczony roznoszeniem coraz to nowych naczyń z napojem, odetchną ł
głośno z ulgą , gdy w progu herbaciarni pojawił się Hodża Nasreddin oczekiwany niecierpliwie
przez wszystkich. zgodnie z obietnicą złożoną przyjaciołom w dniu wczorajszym afandi
przyszedł, aby w gronie ludzi prostych na nowo snuć przędzę zagadkowych opowieści. Barwny
tłum poganiaczy wielbłą dów, woziwodów, pomocników kupieckich i ubogich rzemieślników
rozstą pił się, po czym zwarł ciasno wokół mędrca. Ciszę oczekiwania naruszało jedynie
sapanie umęczonego Temudżyna.
- Człowiek jest dla człowieka najlepszym lekarstwem - rozpoczą ł wolno mędrzec
bucharski, zaraz jednak przerwał, zamyślił się i dorzucił po chwili: - ale bywa też i trucizną .
Dzisiaj przeto opowiem wam, czcigodni, o ludziach dobrych i złych, napotkanych przed
kilkunastu laty w odległej krainie Afganów.
W tym czasie wędrowałem pod przybranym nazwiskiem i zmienionym strojem, aby
unikną ć zemsty jednego z okrutnych wezyrów Damaszku, czyhają cego od dawna na mą
głowę. Pewnego popołudnia, kiedy uboga karawana, złożona z czterech chudych wielbłą dów i
wynędzniałego osła, przedzierała się poprzez tereny zamieszkane przez wojownicze plemiona
ludzi nazywają cych się Pukhtunami, dopędziło nas dziesięciu jeźdźców. Złorzeczą c i
potrzą sają c bronią , zawrócili mnie i zwierzęta z obranej drogi. Musiałem udać się z
napastnikami do wioski, gdzie miał nas oczekiwać naczelnik plemienia. Z groźnych okrzyków,
jakie wznosili, domyśliłem się, że to nie tradycyjne prawa gościnności nakazywały jeźdźcom
wyjechać mi na spotkanie. Wszelką przyczyną nadcią gają cego nieszczęścia wydawał się być
badał.
Pora najwyższa, o czcigodni, abym wyjaśnił, iż Pukhtunowie rzą dzili się od stuleci
własnym Pukhtunwali - bo takie właśnie miano nosił ich plemienny kodeks postępowania - w
którym obok obowią zku udzielania gościnności i zapewnienia obrony każdemu proszą cemu o
to człowiekowi, istotnym przykazaniem był ów badał. Badał, czyli prawo krwawej zemsty za
doznaną zniewagę lub krzywdę, obowią zek odwetu za wszelką , choćby najwyższą cenę.
Rozmyślanie nad niewesołą przyszłością skróciło wydatnie czas ucią żliwej jazdy po
piaszczystych barchanach. Nawet nie spostrzegłem, gdy tuż przed zmierzchem dotarliśmy
wreszcie na miejsce przeznaczenia.
W wiosce pustynnej, przed okazałą lepianką szejka, zgromadził się tłum mężczyzn
oczekują cy nas w złowrogim milczeniu. Ponad ciżbę wyrastał wysoki siwobrody starzec,
wysuszony niczym pień saksaułu późną jesienią . Na widok nadjeżdżają cych drą gal wycelował

background image

palec w moim kierunku i wrzasną ł na całe gardło:
- To ten, poznaję go.
- Tak, to ja. Ale ja cię nie poznaję. Nigdy ciebie nie widziałem, o siwobrody -
odpowiedziałem uprzejmie.
Pień saksaułu rykną ł ponownie:
- Zamilcz. Tyś zgładził Salala, przebywają cego pod moją opieką ? Za przestępstwo
odpowiesz głową , nędzniku.
Musiałem protestować. Zresztą , zgodnie z prawdą .
- Ja? Nie znam cię, nie znałem także Salala, o którym mówisz. Po cóż więc miałbym
nastawać na życie nieznajomego? Błędne są twoje słowa, starcze.
Szejk, bo nim okazał się ów suchy staruch, jak gdyby tylko, oczekiwał na słowa
zaprzeczenia. Podskoczył z wściekłością młócą c powietrze rękoma.
- Co? śmiesz jeszcze zaprzeczać? Wypierasz się, synu tchórzliwego szakala?! - krzyczał. -
Przeczekasz pod strażą do jutra, a rankiem zmusimy cię do ujawnienia prawdy. Jajko wskaże
winnego. Zobaczymy, inaczej będziesz śpiewać, gdy wycią gniesz czarną fasolę,
Jajko? Czarna fasola?
Wysłuchiwałem niejednokrotnie przewodników karawan opowiadają cych przy ognisku o
zwyczajach ludów koczowniczych, słyszałem też kiedyś o barbarzyńskich próbach jajka i
fasoli, praktykowanych wśród niektórych plemion. Czyżby o te właśnie niecne praktyki chodziło
staruchowi?
- Wskażesz jajko, a przekonamy się, czy słowa twoje były prawdziwe - warkną ł siwobrody
zacierają c dłonie. Na koniec rozkazał zbirom: - Teraz odprowadźcie jeńca do starego
magazynu i dobrze pilnujcie, by nie uciekł. Nie chcę, ażeby wilki pustynne stały się jego
sędziami.

Obwieszony kindżałami, przepasany łukiem, z kołczanem pełnym strzał i dwiema
szablami u barwnego pasa szejk wyglą dał, jakby to nie człowiek, lecz cała zbrojownia
plemienna stanęła na czele rozgniewanego tłumu.
Począ łem szczerze żałować, iż nie usłuchałem dobrych rad ludzi przezornych,
ostrzegają cych przed wędrówką poprzez niebezpieczne tereny Pukhtunów.
Jedna myśl natrętnie tłukła mi się po głowie: czemu staruch oskarżał mnie o popełnienie
przestępstwa? Musiał mieć w tym jakiś cel. Wreszcie poją łem przyczynę. Szejkowi chodziło o
cztery wielbłą dy, osła i skromny dobytek ukryty w kilku koszach. zgodnie z prawem
Pukhtunwali mają tek straconego przechodził na własność mściciela. Ponieważ przeklęte prawo
pozwalało mścić nie tylko rodzinę, ale nawet obcych, którzy poprosili o opiekę, było oczywiste,
że podstępnemu szejkowi nigdy nie zabraknie i pretekstów do grabieży mienia ludzi
zapuszczają cych się nierozważnie na tereny podległe Pukhtunom.
Z ust gadatliwego strażnika usłyszałem potwierdzenie moich przypuszczeń. Nie byłem
pierwszą ofiarą sędziwego szejka. Wielu już wpadło w krwawe ręce zbira i nikt z oskarżonych o
zbrodnie nie wyniósł głowy na własnych nogach poza ogrodzenie glinianej nioski. Tak za
każdym razem fatum mamiło nieszczęsnych, iż w końcu wszyscy wycią gali losy nadziewane
okrutnym wyrokiem.
Po pewnym czasie wartownik znudził się brakiem dostatecznego - jak osą dził -
zainteresowania z mej strony sprawami, które miały się rozegrać nazajutrz rano. Zaniechał
słów. Z rozgadanego stał się raptownie senny. Momentalnie począ ł zapadać w drzemkę. Głowa
opadała mu uparcie na piersi, dźwigał ją coraz wolniej i coraz niżej...
Wtem za glinianym duwałem coś się poruszyło. Przetarłem oczy i spojrzałem. W
pierwszej chwili nie zauważyłem nic szczególnego. Czyżby lęk zalepił mi już oczy plastrem
kurzej ślepoty? Wytężyłem wzrok. I wtedy za narożnikiem muru dostrzegłem jaką ś
dziewczynę. Nieznajoma przystanęła z boku tak, aby nie ujrzał jej wartownik, strzegą cy mej
wolności. Piękna czarnooka hurysa o strzelistej kibici cyprysu w głębokim milczeniu
wpatrywała się we mnie nieustannie, otwierają c raz jedno, a raz drugie oko.
Obraz wydawał się być tak niezwykły, iż ponownie przetarłem powieki. Spojrzałem
uważnie. Nie, dziewczyna nie zniknęła. Istniała nadal. Teraz widziałem wyraźnie, że hurysa nie
miała zeza, nie było więc potrzeby, aby skrywała oczy na przemian. A jednak w dalszym cią gu
ukazywał mi się co chwilę błyszczą cy węgiel prawej, to znów lewej źrenicy.
Wierzcie mi, o czcigodni, nie pierwszy raz młoda kobieta wpatrywała się we mnie uparcie.
Ale nie zdarzyło się jeszcze, ażeby czyniła to w podobnie złowrogich okolicznościach. I w

background image

sposób równie przedziwny. O nie, czcigodni, nie było to zwyczajne mruganie zalotnicy.
Zwłaszcza że nie tyle namiętność wyzierała z jej olbrzymich oczu, co smętek, litość i jakaś
żałość nieodgadniona.
Nagle mój anioł stróż poruszył się, mamroczą c coś w półśnie. Upuszczona szabla
zadzwoniła o korzeń. Dziewczyna momentalnie zniknęła w mroku.
Noc wiekiem się wydaje, gdy sen nie przybywa. Gdzież jednak było myśleć o śnie
człowiekowi przykutemu za nogi do pala? Czułem w głębi duszy, że dziewczyna chciała
przyjść mi z pomocą . Tylko jak odgadną ć, co miała oznaczać tajemnicza sygnalizacja oczu?
Musiałem zdobyć się na spokój. Gorą czka nigdy nie była najlepszym sprzymierzeńcem w
sztuce rozumowania. A tutaj trzeba wszystko rozważyć po kolei. Przede wszystkim, na czym
mi najbardziej zależało? Oczywiście na uniesieniu cało głowy. Nic innego - przynajmniej w
najbliższym czasie - nie wchodziło w rachubę. A więc znaki czarnobrewej hurysy niechybnie
musiały dotyczyć sposobu ocalenia życia...
Może dziewczyna chciała podpowiedzieć mi, które jajko powinienem wybrać nazajutrz
rano. Hm, to po cóż otwierałaby na przemian obydwoje oczu? Gdyby otwierała tylko prawe,
powinienem zapewne sięgną ć po fasolę znajdują cą się w jajku po prawej ręce. Gdyby otwierała
tylko lewe, miałbym prawo przypuszczać, iż należało wybrać jajko leżą ce z lewej strony.
Zaraz, zaraz, a jeśli czarnobrewa pragnęła uprzedzić mnie, że... O łotry, zbrodniarze
nieskończeni, oby im rzep w każdym miejscu zamiast włosów wyrósł. Teraz dopiero poją łem,
dlaczego nikt z nieszczęsnych ludzi wpadłych w ręce łotrów, nie potrafił wycią gną ć jajka z
czerwoną fasolą . Albowiem nie można wycią gną ć z jajka tego, czego tam nigdy nie było.
Czerwone nasienie wyrosło jedynie na języku szejka. Natomiast zarówno w jednym, jak i
w drugim jajku znajdowała się fasola czarna. Ależ tak, z pewnością nie myliłem się.
Tajemnicza nieznajoma starała się uprzedzić mnie znakami oczu o takiej właśnie pułapce.
Poczułem się pewniej. Wiedziałem już, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad moją głową .
Pozostało tylko znaleźć sposób, który przekreśliłby plany podstępnego szejka. Brak obiadu, a
teraz wieczerzy zaostrzył bystrość umysłu, przyspieszył bieg myśli odręcznej. Na powagę
sytuacji nie zwracały jedynie uwagi puste kiszki, rozpoczynają c głośną muzykę głodu niezbyt
miłą dla ucha właściciela orkiestry.
Co robić dalej? Myślałem intensywnie. Najlepiej byłoby wymienić złowieszcze jajko na
inne. Ale ską d dostać ziarno czerwonej fasoli, nóż i ugotowane jajko? Poza tym musiałbym być
zręczni sztukmistrzem lub zgoła czarnoksiężnikiem, ażeby niepostrzeżenie zamienić jajka na
oczach wszystkich przypatrują cych się wyrokowi losu.
Na oczach wszystkich? Ej, coś mi się tutaj nie zgadzało. Przecież gdyby cała wieś
wiedziała o podstępie, zbyteczne byłoby urzą dzanie widowiska. Zginą łbym bez są du, jajek i
fasoli. Najwierniej szejk działał w tajemnicy przed resztą mieszkańców wioski. Zachowywanie
pozorów sprawiedliwego postępowania musiało oznaczać, iż zbrodnicze postępki powstawały
jedynie w gronie rodzinnym przywódcy plemienia.
Może wobec tego po wycią gnięciu losu powinienem zażą dać otworzenia także i drugiego
jajka, aby zdemaskować niecny proceder? Nie, taka gra byłaby zbyt niebezpieczna. Pod
pozorem obelgi staruch niechybnie odpowiedziałby mi ostrzem swojej szabli.
Trzeba szukać innego zejścia z krawędzi przepaści. Gorą czkowo przetrzą sałem
zakamarki mózgu w poszukiwaniu zbawczego pomysłu. Aż wreszcie znalazłem. Natrafiłem na
fortel - jak mi się wydawało - gwarantują cy całkowite bezpieczeństwo głowie. Teraz spokojnie
mogłem oczekiwać świtu. O, już ja spłatam figla zbrodniczemu szejkowi i jego synalkom.
Przekonają się, że Hodża Nasreddin nie jest kukłą pustogłową , pozwalają cą się bezkarnie
obłupić z żywota i dobytku. Udowodnię okrutnym zbójom, że potrafię wycią gną ć jajko z
czerwoną fasolą , nawet jeśli jej tam nigdy nie było. Udowodnię to, choćbym miał głowę
postradać.
Zaraz, zaraz, a dlaczego miałbym ją stracić? Jeżeli uda się wycią gną ć jajko z czerwonym
nasieniem, szejk najprawdopodobniej będzie musiał mnie wypuścić, nie chcą c, aby jego
szachrajstwa ujrzały światło dzienne. Takie rozsupłanie węzła kłopotów wydawało się
niezwykle logiczne...
Uspokojony dotrwałem poranka. świt pojawił się w towarzystwie dwóch drą gali uzbrojonych
po zęby.
Ruszyliśmy.
Po drodze rozglą dałem się za tą , której zawdzięczałem ostrzeżenie. W pewnej chwili
dostrzegłem niezwykłą dziewczynę. Migdałowooka stała w cieniu jednej z lepianek i spoglą dała

background image

w moją stronę. Kiedy nasz wzrok skrzyżował się, szybko przymkną łem raz jedno, potem
drugie oko. Zrozumiała widocznie, iż odkryłem tajemnicę naczelnika plemienia, bo uśmiechnęła
się smutno i zniknęła w drzwiach chaty.
Tłum starców, dojrzałych mężczyzn i wyrostków z kozim mlekiem pod nosem oczekiwał w
napięciu na widowisko. Wypchnięto mnie na środek niewielkiego placu. Otoczony zewszą d
przez zbrojnych Pukhtunów znalazłem się przed szejkiem, u którego stóp spoczywała taca
nakryta zieloną chustą .
- Przyznaj się, włóczęgo bez sumienia, a pytam po raz ostatni, czy tyś zabił Salala,
pozostają cego pod moją opieką ? - zapytał sędziwy przywódca plemienia.
Odpowiedziałem, starają c się, aby głos mój zabrzmiał szczerze i przekonywają co:
- Ja? Klnę się na własną brodę, że nikogo jeszcze nie pozbawiłem uciech tego świata.
Siwobrody skrzywił się, spojrzał na mnie niczym na rozdeptaną jaszczurkę. Mężczyźni
zgromadzeni wokoło jak na komendę wydęli pogardliwie wargi.

le. Dopiero teraz poją łem, że Pukhtunowie, sami będą c wojownikami nie znają cymi
uczucia strachu, gardzili ludźmi o zajęczych sercach. Należało jak najszybciej podreperować
nadszarpniętą opinię.
- Chciałem powiedzieć, że źle mnie zrozumieliście, o szlachetni - dodałem pospiesznie. -
Nie zabiłem jeszcze nikogo w tych stronach. Nie mogłem więc pozbawić życia Salala. W
okolicach Dżelalabadu jestem wszakże tylko przejazdem. O, w Bagdadzie albo w Damaszku to
zupełnie co innego. Tam musiałbyś, dostojny naczelniku, wynają ć znakomitego rachmistrza,
który straciłby wiele godzin, zanim udałoby mu się obliczyć wszystkich, jacy zginęli z mej ręki.
Tym razem szejk spojrzał na mnie z cieniem zainteresowania. Niestety, był to objaw
sympatii z gatunku tych, jakie żywi kocur do schwytanej myszy.
- Wysłuchaliśmy cierpliwie słów włóczęgi, a teraz przekonamy się, co los ma nam do
powiedzenia - warkną ł siwowłosy senior zbójców i skiną ł na jednego z synów. - Machmud,
zdejmij nakrycie.
Machmud ścią gną ł zieloną chustę. U stóp szejka na miedzianej tacy leżały dwa kurze
owoce: niewielkie jajka ugotowane na twardo, obrane ze skorupek. Musiałem dobrze wytężyć
wzrok, aby dostrzec na białku ledwie widoczne, delikatne ślady cięć. Barwy ziaren fasoli
ukrytych wewną trz można się było jedynie domyślić. Nawet najmniejszy cień nie prześwitywał
przez biel białka.
- Przekonamy się zaraz, czy mówiłeś prawdę, pustynny powsinogo. Los jest najbardziej
sprawiedliwym sędzią . Wybieraj zatem - przemówił uroczyście naczelnik plemienia celują c
palcem w tacę. - Ale pamiętaj, jajko dotknięte przez ciebie będzie jajkiem wybranym. Dopiero
po dotknięciu będzie ci wolno zajrzeć do wnętrza. Na które z dwóch jajek stawiasz swój marny
żywot? Sam decyduj.
Otaczają cy nas Pukhtunowie z ciekawością wycią gnęli szyje i znieruchomieli tak z
wielkiej emocji i napięcia, upodabniają c się do cudacznych zwierzą t nazywanych w dalekich
krajach żyrafami.
Bez zbytniego ocią gania się ują łem pierwsze z brzegu jajko.
- To wybrałem, o siwobrody.
I już po chwili stało się jasne, że wbrew knowaniom okrutnego starucha wycią gną łem los
szczęśliwy burzą c dotychczasowe tradycje. Ten uczynek i kilka moich słów przekreśliły
krwawe zamysły naczelnika plemienia.
Staruch musiał przyznać się do porażki.
- Szczęście kieruje twe kroki w dogodnym dla ciebie kierunku - rzekł głosem zaprawionym
wściekłością , ale i nutą źle maskowanego podziwu. - Jesteś niezmiernie przebiegłym
człowiekiem, wędrowcze. Zwracam ci wolność i zwierzęta. Ruszaj przeto w dalszą drogę.
Sprawdziły się przewidywania. Okrutny staruch w obliczu całego plemienia wolał nie
ujawniać swych plugawych matactw. Strategia oparta na tej wierze wydała pierwsze owoce.
Niebezpieczeństwo odsunęło się na pewien czas od mej głowy.
Powiadam “na pewien czas", o czcigodni, bo jeśli rzecz całą dobrze rozważyć, nietrudno
było dojść do przekonania, że sędziwy szejk nie daruje doznanego zawodu, nie przepuści
wymykają cej się z rą k okazji. Z pewnością ustawi gdzieś na drodze zasadzkę złożoną z
siedmiu synalków, drabów różnią cych się odeń jedynie wiekiem. I tam, nie szukają c już lichych
pretekstów, zgładzi kolejnego ,,mordercę", aby wreszcie zawładną ć jego dobytkiem.
Pytanie, jakie siwobrody zadał, zanim zdołałem się oddalić, wydawało się tylko

background image

potwierdzać dotychczasowe przypuszczenia;:
- Doką d zamierzasz udać się teraz, mędrcze wędrują cy? Do Bagdadu? A może
Damaszku?
- Do Peszawaru, o siwobrody. Muszę tam odebrać dług i należną mi część ze sprzedaży
ojcowizny. Potem powrócę do rodzinnego domu i zaprzestanę zbytecznych podróży. Nie warto
kusić losu, gdy droga wiedzie wśród różnych ludzi. Nie zawsze dobrych i szlachetnych.
Staruch przełkną ł głośno pigułkę aluzji. Jak gdyby nigdy nic cią gną ł dalej:
- Gdzie byś nie pojechał, los twój polezie za twym śladem. Strzeż się przeto złych ludzi w
każdej okolicy, wędrowcze. A może... może życzysz sobie, abym dla bezpieczeństwa
przydzielił ci ochronę z moich synków? To doskonali wojownicy, zręczni we władaniu szablą i
arkanem.
- Dzięki za najlepsze chęci, o siwobrody, lecz nie są dzę, by warto było zbytecznie trudzić
ludzi - odpowiedziałem czym prędzej. - Wierzę, że sprawiedliwy los w dalszym cią gu będzie
czuwać nad ubogą karawaną . Pozwól mi samemu ruszyć w dalszą drogę...
Jak powiedziałem, tak uczyniłem. Po załadowaniu bagaży, nie zwlekają c już ani minuty w
obawie, ażeby nie poddano mnie jakiemuś nowemu egzaminowi, wyruszyłem na południe, w
kierunku Peszawaru. Naturalnie, wcale nie miałem zamiaru jechać do stolicy sułtanatu
Afganów. Przystaną łem, gdy tylko lepianki plemienia okryły się za piaszczystymi barchanami.
Tam przywią załem pęki zeschniętego saksaułu na długich postronkach do wielbłą dzich
ogonów, aby zamiatały za sobą ślady, po czym gwałtownie skręciłem na wschód i poganiają c
zwierzęta oddaliłem się jak najszybciej od miejsc zadżumionych zarazą zbójeckiej rodziny.
Udało się. Odjechałem unikają c zasadzek i groźnych pogoni. Ale to jeszcze nie wszystko,
czcigodni. Czy potraficie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy na pierwszym postoju, w
bezpiecznej odległości od siedliska Pukhtunów, w koszu uczepionym wielbłą dziego garbu
odkryłem miłą sercu niespodziankę. Czy domyślacie się, o czcigodni, co zawierał brzuch mego
kosza? Uhum, v Istocie. W ciemnościach skrzyni ujrzałem znajome, mrugają ce na przemian
oczy. To hurysa, której zawdzięczałem życie, zakrada się niespostrzeżenie do największego z
koszy. W taki oto sposób, nic o tym nie wiedzą c, stałem się sprawcą porwania czarnookiej
dziewczyny. Wkrótce potem Guldżachon - bo ona to była - została moją żoną . Znacie ją
wszyscy, może więc potwierdzić prawdziwość opowieści.
Zaledwie Hodża Nasreddin zamilkł, podniosła się wrzawa protestów.
.

- Co? Guldżachon? Małżonka twoja, afandi? Jeśli ta historia jest równie prawdziwa, jak

czar jej wdzięków, które nam tutaj opisywałeś, to jesteś, Hodżo, ojcem największych łgarzy w
całym muzułmańskim świecie.
- Prawdę powiedziałem, o czcigodni. Guldżachon jest ową hurysą Pukhtunów. Zważcie
jednak, iż od tamtego wydarzenia minęło czasu niemało. Działo się to wszakże przed wielu już
laty - westchną ł smętnie Nasreddin.
Przysłuchują cy się dotychczas słowom mędrca w milczeniu bogaty kupiec Bałtaj Nurułła
nie wytrzymał. Poderwał się z mindera i natarł gwałtownie na Hodżę:
- Nie pojmuję zagadki opowiedzianej, afandi. A może ślina kłamstwa wyciekła ci przez
zęby? Słuchałem uważnie. Powiedziałeś, iż w obydwu jajkach znajdowały się ziarna czarnej
fasoli.
W jaki więc sposób ocaliłeś głowę? Wytłumacz nam, jeśli potrafisz.
- Zwyczajnie, czcigodny Nurułło. Najzwyczajniej w świecie. Mówiłem przecież, głód
zaostrzył bieg moich myśli i podsuną ł odpowiednie rozwią zanie. Ponieważ na cudowne uczynki
było już za późno, musiałem sięgną ć ręką po pierwsze z brzegu jajko. I co powiesz? Moje
zamysły nie zawiodły, udało się. Nie poszczęściło, lecz udało. Udało, pojmujesz? No i właśnie
dlatego szejk rozbójników zwrócił mi wolność i dobytek - objaśnił uczenie mędrzec i zamilkł.
W ciszy, jaka po słowach afandiego zapanowała w czajchanie, słychać było nieomal
trzeszczenie głów od wielkiego wysiłku; głów usiłują cych poją ć prawdziwy sens słów
Nasreddinowych.
- A czy zgodziłbyś się, zacny Nurułło, abym pił herbatę w czajchanie Temudżyna na twój
rachunek dopóty, dopóki ty nie odgadniesz sposobu, który naówczas dopomógł mi wybrną ć z
opresji? - zagadną ł po chwili Hodża Nasreddin. I dodał: - Zważ, o czcigodny, że byłem w
znacznie trudniejszej, niźli ty teraz, sytuacji. Ty ryzykujesz jedynie herbatę, ja przed laty
ryzykowałem całością własnego czerepu.
Wobec gromady ubogich poganiaczy wielbłą dów i miejskiej mizeroty wypełniają cych
szczelnie czajchanę Temudżyna bogaczowi nie wypadało przyznać się, iż daleki jest od

background image

wyłuskania właściwego ją dra z tajemniczej przygody. Ponaglany chichotem ludzi
rozumieją cych źródło kupieckiego wahania, ską py Bałtaj Nurułła nie miał innego wyjścia,
musiał przystać na warunek mędrca.
I oto, ku niezmiernej uciesze bucharskiej gawiedzi, Hodża-aka już od trzech miesięcy syci
pragnienie herbatą spijaną na rachunek zamożnego Nurułły. A kupiec Nurułła myśli nieustannie
nad Nasreddinowym przypadkiem ocalenia głowy, zmusza także do rozmyślań swego
pierworodnego syna, pisarza wysługują cego się kadiemu, człowieka obeznanego bą dź co bą dź
z księgami, i... nic. Wszystko nadaremnie. Mimo że we dwóch uparcie poszukują ścieżki
rozwią zania, nie zbliżyli się nawet o arszyn do sedna opowieści.

*

Rozważ, człowieku słuchają cy słów mędrca, jakim sposobem mógł Hodża-aka ocalić
własny czerep? Pomyśl, albowiem prawdą jest, iż w wą tku jego opowieści płynie nurt
rzetelnego dowcipu, pozwalają cy zepchną ć na mieliznę głupoty nawet tak szczwanego lisa,
jakim był okrutny szejk z afgańskiego plemienia Pukhtunów.

NA POLOWANIU

Opowieść pią ta o przepowiedniach
domorosłego astrologa i o dramatycznej
ką pieli Fajzułły Sarsanbaja,
niekoronowanego króla ską pców
bucharskiego emiratu

Szybkimi krokami zbliżał się czas łowów wiosennych. W licznych rozlewiskach i
trzęsawiskach Zerawszanu zaroiło się od zwierzyny i dzikiego ptactwa. Tym razem, ku
najwyższemu zdumieniu wielmożów, emir Buchary zaprosił na polowanie także i Hodżę
Nasreddina. Nieprzypadkowo. Nie było bowiem kogo pytać o pogodę podczas długich dni
wędrówki oczekują cych łowiecką wyprawę. Wróżbita dworski Muchammad Astrolog - zresztą
serdeczny przyjaciel Nasreddina - jeszcze ubiegłej jesieni udał się z bagażem grzechów do
Mekki, zaś jego zastępca przepędzony za wróżby niemiłe życzeniom władcy zginą ł przed
miesią cem z pragnienia w piaskach Czerwonej Pustyni. Doświadczenie lat wielu wskazywało
palcem przezorności na Hodżę, jako człowieka, który potrafi przewidzieć niejeden los ludzki i
niejedno ważkie wydarzenie. Dlaczego więc nie miałby przewidywać zwyczajnej pogody?

O umówionej godzinie na Registanie, Piaszczystym Placu u stóp twierdzy emirowej,
zgromadził się orszak przysposobiony do dalekiej drogi. Pośród wyznaczonych osób brakowało
tylko Hodży Nasreddina. Zaniepokojony władca pchną ł jednego z jeźdźców przybocznych -
udajczijów - do domostwa Nasreddinowego z nakazem najwyższego pośpiechu.
Niewiele zdziałał poseł zbrojny. Długo jeszcze czekano na bucharskiego filozofa. Drużyna
Kazachów na ognistych argamakach z orłami na rękach uzbrojonych w skórzane rękawice
niecierpliwiła się, skracają c czas oczekiwania próbnymi galopami. Wreszcie od strony
przesławnego mazaru Czaszma-Ajub pojawił się mędrzec na swym wiernym kłapouchu z
oswojoną wroną na lewym ramieniu. Nadjeżdżają cego powitał huragan śmiechu. Także emir
ujrzawszy Hodżę Nasreddina z niezwykłym ptakiem nie mógł powstrzymać się od gwałtownego
chichotu. Dopiero kiedy ochłoną ł, zapytał:
- Aj, Hodżo, co to za ptaszysko? Nie masz .chyba zamiaru wyruszyć na polowanie ze
zwyczajną wroną ?
- A czemuż by nie? - zdziwił się Nasreddin nie zważają c na głośne drwiny i wielką uciechę
dworaków.
- Kpisz sobie? - emir zmarszczył brwi. - Przecież nawet najmniejsze dziecko w całej
Bucharze wie, że czarna karga nigdy nie była i nie może być ptakiem łownym. Birkuta
czarnopiór nie zastą pi.
- Och, ona potrafi polować. I to, wierzaj mi, wcale nie najgorzej - zapewnił gorą co mędrzec.
- Zresztą , znam wrony, które polują lepiej od twoich wytresowanych, szybkolotnych orłów. Ba,
co więcej, żyją nie tylko z ptactwa czy zwierzą t, ale nawet i z ludzi.

background image

Widzą c z twarzy emira, że władca niczego nie pojmuje, Nasreddin wskazał na świtę
dworską otaczają cą ich ciasno i dorzucił:
- Rozejrzyj się wokoło, panie.
Emir przełkną ł gorzką pigułkę bez słowa, nie dał niczego poznać po sobie. Natomiast
wielmoże odrzucili szatę wesela, spoważnieli. Czy nie nazbyt wiele pozwala sobie
przemą drzały filozof? Czyżby nie obawiał się strzały wypuszczonej niezręcznie w czasie
łowów?
Tymczasem Hodża Nasreddin, jak gdyby nigdy nic, cisną ł kolejną uwagę w stronę władcy:
- Widzę, że tym razem polowanie udało się znakomicie, panie. Gratuluję z całego serca.
- Coś ty rozum zgubił na drodze? - żachną ł się władca. - Przecież dopiero wyruszamy na
łowy, ską d więc możemy wiedzieć, co nas czeka w dalekich stepach?
- Udział wielmożnego Sarsanbaja w polowaniu to więcej niż najlepsza przepowiednia
astrologa. To więcej niż pewność, panie. Ską piec nigdy nie wyruszyłby w podróż męczą cą ,
gdyby u jej kresu nie oczekiwał znacznych korzyści. O, wierzaj mi, panie, Sarsanbaj ma
doskonały węch, lepszy od afgańskiego charta. Duży zysk wyczuje z każdej odległości -
odpowiedział mędrzec zezują c na ogon orszaku.
Emir podą żył za wzrokiem Hodży Nasreddina. Rzeczywiście, na końcu kawalkady
jeźdźców, na wspaniałym achaltekińskim ogierze, sztywno jakby drą giem podparty, sterczał
Fajzułła Sarsanbaj, gość nie widziany od dawna na okresowych polowaniach. Po tych łowach
musiał więc spodziewać się wielkich zdobyczy. Najwidoczniej wieści o niezliczonych ilościach
futer włóczą cych się bezużytecznie po stepie wywabiły chytrusa z luksusowej nory.
Władca emiratu bucharskiego uśmiechną ł się. Miał rację Hodża. Wyprawa rozpoczęła się
pod szczęśliwym znakiem. Bez wahania skiną ł na straż przyboczną . Trębacz przyłożył do ust
długą złoconą trą bę. Nadą ł policzki.
W powietrzu rozległy się dźwięczne tony sygnału.
Poganiany głosem trą by gigantyczny wą ż jeźdźców, jucznych mułów oraz wielbłą dów
drgną ł, po czym z wolna ruszył w pustynię.
Jednakże szczęście podróżnych nigdy nie trwa długo. Już po kilku godzinach pogoda
zaczęła się psuć. Zerwał się wicher pustynny sieką cy ostrym piaskiem. Na niebie pojawiły się
czarne, groźne kłębowiska chmur. Emir, wypełniony przesą dami od dziecka, zaniepokoił się o
losy polowania. Skiną ł na Hodżę Nasreddina.
- Pora na ciebie, mędrcze. Przypatrz się niebu uważnie i odpowiedz, lunie deszcz czy
chmury przeminą nie ronią c łez dokuczliwych?
Hodża wzruszył ramionami.
- Nie wiem, o czcigodny. Nigdy nie studiowałem nauk astrologicznych. Nie znam się na
pogodzie ani odrobinę.
Na dostojne czoło wypełzł grymas gniewu.
W tym czasie z odległego pastwiska powracało do kiszłaku stado zwierzą t beczą cych.
Nie po raz pierwszy przypadek ratował skórę Nasreddinową .
- Jedź, zapytaj pastucha - nakazał władca. - Możliwe, że on będzie wiedział nieco więcej
od ciebie. Chłopi mają swoje sposoby na odgadywanie pogody. Znają doskonale rozmaite
sztuczki, ułatwiają ce przepowiednię.
Woli władcy sprzeciwiać się niezdrowo. Hodża zmusił kłapoucha do szybszego truchtu,
podjechał do pastucha kiwają cego się na leciwym wielbłą dzie i zagadną ł:
- Jak są dzisz, młodzieńcze, spadnie dzisiaj deszcz czy obejdzie się bez niego?
Młody czaban spojrzał z niepokojem na gromadę zbrojnych. Widok orszaku łuczników i
orłów na ramionach jeźdźców nakazywał domyślać się celu wyprawy. Poją ł, jakiej pogody
oczekują od losu ludzie uzbrojeni. Bez słowa odwrócił się w siodle, podniósł ogon zwierzęcia
garbonośnego, obejrzał go ze wszystkich stron, pogładził i dopiero odparł:
- Idź i powiedz swemu panu, że - jak mogę są dzić po oznakach występują cych u mojego
wielbłą da - wicher rozwieje chmury na cztery strony świata i deszczu nie będzie. Ani jedna
kropla nie zrosi dziś ziemi.
Po czym pognał szybko stado, aby oddalić się co rychlej od miejsca nieoczekiwanego
spotkania.
Hodża Nasreddin zawrócił osła i powtórzył emirowi słowa pastucha.
- Zwyczajne bydło zna się na pogodzie lepiej od ludzi uczonych, uchodzą cych za filozofów
- zauważył złośliwie władca. - Cóż warte nauki zgłębiane przez lat wiele, jeśli nie przynoszą
rady potrzebnej we właściwej chwili? Widziałeś, Hodżo, pastuch raz tylko spojrzał na ogon

background image

zwierzęcia i od razu poznał, co nas oczekuje. Ruszamy dalej w drogę, deszczu dzisiaj nie
będzie.
Nie ujechali daleko, kilkanaście mil zaledwie, gdy lunęła gwałtowna ulewa. Strugi deszczu
leciały tak, że - jak powiadają doświadczeni aksakałowie - można byłoby się po nich wdrapać
na księżyc. Wszyscy w mgnieniu oka przesią knęli wodą do ostatniej nitki. Zziębnięci, drżeli z
zimna i wilgoci. W ani jednej dostojnej gębie zą b na zą b nie trafiał...
Emir zdenerwował się i wrzasną ł na Hodżę:
- Co to ma znaczyć? Jak śmiałeś wprowadzać nas w błą d? Widzisz przecież, co się
dzieje? A mówiłeś, że dzisiaj deszczu nie indzie!
Mędrzec zaprzeczył spokojnie:
- O nie, panie wielki, to nie ja twierdziłem, iż deszcz nie spadnie. O tym wszakże
świadczył ogon starego wielbłą da, potwierdził dzieciuchowaty czaban, a tyś, wielki władca
Buchary, uwierzył.
- Co teraz mamy począ ć? - zapytał emir.
- Mokną ć - odpowiedział spokojnie Nasreddin. - Bo cóż innego możemy uczynić? Zawsze
powinien liczyć się z niepowodzeniami monarcha, u którego astrologiem jest pastuch, a pogodę
przepowiada ogon wyliniałego wielbłą da.
Nie było innego wyjścia, przeczekano ulewę pod prowizorycznie rozwieszonymi płachtami
namiotów. Deszcz miną ł nagle, jak się pojawił. Przez caluteńką noc przy ogniskach suszono
odzież i ekwipunek. Nad ranem kawalkada łowców wyruszyła w dalszą drogę.
Długie godziny i kilometry poczęły znów nawijać się na bęben czasu. Słońce, podnoszą ce
się coraz wyżej, coraz mocniej przypiekało grzbiety jeźdźców i koni.
Po wielu godzinach ucią żliwej wędrówki orszak myśliwskiej pasji dotarł nad parów, w
którym szalał potok wzdęty wczorajszą ulewą . Skóra cierpła na plecach ludzi patrzą cych na
kłębią cy się nurt, powarkują cy groźnie.
- Nie wytrzymamy dłużej promieni słońca. I zwierzą t naszych szkoda. Pozwól więc, panie
wielki, abyśmy przeczekali godziny upału gdzieś w cieniu. Spójrz, tam za parowem wyrosła
kępa wią zów liściastych. Palec opatrzności czuwa nad nami. A i woda jest blisko - główny
przewodnik skłonił głowę przed władcą , oczekują c dostojnej odpowiedzi.
Emir zezwolił.
Poganiani żarem leją cym się z nieba jeźdźcy ruszyli czym prędzej w stronę kładki
spinają cej obydwa brzegi głębokiego parowu.
Rozczarowanie zrodzone na czele orszaku pomknęło w głą b karawany łowieckiej. Kładka
nie wyglą dała zbyt bezpiecznie. Był to najlichszy mostek ze wszystkich, jakie można spotkać
na szlakach zapomnianych od stuleci. Czyżby znów przyszło im zmokną ć do suchej nitki? Po
raz drugi tej samej doby? Przezorność nakazywała zastanowić się przed wejściem na kładkę.
Upał jednak ponaglał. Ponieważ nikt nic mą drzejszego nie wymyślił, jeźdźcy pozsiadali z koni i
wielbłą dów, po czym pojedynczo zaczęli przechodzić ostrożnie po mostku na przeciwległy
brzeg i dopiero wtedy cią gną c za sznur przeprowadzali tam swoje zwierzęta.
Fajzułła Sarsanbaj nadjechał ostatni, na samym końcu kawalkady, liczą c, że jeśli
wszyscy przejdą do mostku, to i on bezpiecznie podą ży ich śladem. W obawie, aby
wierzchowiec - czterysta czterdzieści drachm czystego srebra - nie zerwał się, przytrzymał go
krótko za uzdę i ruszył noga za nogą przed siebie. Niestety kładka nadwerężona dźwiganiem
tylu osób nie wytrzymała podwójnego ciężaru. W momencie gdy przechodzą cy znaleźli się,
pośrodku zmurszałego mostka, rozległ się potężny trzask i z aryku wystrzeliła w górę fontanna.
Grubas znikł pod wodą .
Na trzask pękają cej kładki i głośny chlupot część ludzi zawróciła co rychlej i stanęła z
boku, przyglą dają c się bezpłatnemu widowisku. Część czmychnęła od razu do przodu, aby nikt
potem nie mógł im zarzucić współwiny w katastrofie. Najmniej liczna część, bo zaledwie z
trzech jeźdźców złożona - dwóch staruchów i jednego wyrostka - usiłowała wycią gną ć
Sarsanbaja z wody, najwidoczniej wyznają c zasadę, że nikczemnik ma szansę zostać jeszcze
kiedyś człowiekiem, podczas gdy z topielca może już być tylko topielec.
Jednakże przekleństwa ludzi skrzywdzonych przez lata cią gnęły teraz sknerę na dno,
zawisły ciężarem u nóg nie znają cych tajników pływania.
- Daj rękę. No, dawajże rękę, póki jeszcze pora! - wołali trzej miłosierni, chcą c go
Uratować. Na próżno. Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w
takiej chwili nie potrafił przełamać swej natury. Wynurzał się półprzytomny, chwytał łyk
powietrza i rzężą c znikał znów pod wodą . Nie zwracał najmniejszej uwagi na wysiłki i słowa

background image

mężczyzn stoją cych na brzegu.
W chwili, w której Hodża Nasreddin dobiegł do urwiska, Fajzułła Sarsanbaj wynurzył się
już po raz trzeci, by zatrzepotać bezradnie rękami i znikną ć po raz ostatni w głębokiej toni.
Nawet w takiej chwili wą tpiono, aby bogacz nienawidzą cy przecież z całej duszy filozofa,
sięgną ł po żerdź przez niego podaną .
Jakież było zdziwienie wszystkich gapiów, gdy Nasreddin wrzasną ł jedno tylko słowo, a
oto Sarsanbaj wycią gną ł rękę i natychmiast kurczowo ucapił koniec kija. Wspólnym wysiłkiem
kilku silnych ramion wydobyto nieprzytomnego kupca z wody i czym prędzej ułożono na
brzegu. Gruby Ibrachim z rozpędem usiadł mu na wzdętym brzuchu. Z ust niedoszłego topielca
chlusną ł strumień wody. Jeden z największych dusigroszy emiratu został ocalony.
Nazajutrz nad ranem na Czerwonych Piaskach rozpoczą ł się czas męskich emocji -
polowanie na lisy. Co chwilę któryś z drużyny Kazachów ścią gał z głowy orła skórzany kaptur,
przesłaniają cy mu oczy, i drapieżny birkut błyskawicznie podrywał się do lotu. Właściciel ptaka
ruszał lekkim kłusem w ślad za drapieżnikiem. Gdy dogonił orła, ten znajdował się już na ziemi
z upolowaną zdobyczą . Wtedy następowała łowiecka ceremonia wymiany towarów. Myśliwy
podawał ptakowi przygotowany zawczasu kawałek mięsa, zaś birkut bez oporu oddawał mu
swą zdobycz. Tego nawyku Kazachowie uczą orły od najwcześniejszej młodości, niemal od
pisklęcia. Dobrze wyszkolony birkut w cią gu sezonu łowieckiego potrafi upolować sto lisów. Nic
przeto dziwnego, że w udanym sezonie na wszystkich bazarach emiratu cena szub lisich
spadała na złamanie karku.
Następny dzień był czasem odpoczynku i ucztowania. Natomiast kolejny - dniem połowów
na dzikie ptactwo. Dniem zręczności, w którym należało się wykazać nie tresurą drapieżnego
birkuta, lecz umiejętnościami łuczniczymi, bystrym okiem i pewną dłonią .
Orszak myśliwski podzielono na czwórki łowieckie, najstosowniejsze w podchodzeniu
czapli, łabędzi i kaczek. Czwórka złożona z emira, pierwszego wezyra, dowódcy straży
przybocznej będą cego zarazem doskonałym łucznikiem oraz Hodży Nasreddina ruszyła pieszo
w górę rzeki. Podrywają ce się z zarośli ptactwo trafiano ze zmiennym szczęściem. Po kilku
godzinach wędrówki Słońce podniosło się na najwyższy szczebel nieba i zaczęło palić
niemiłosiernie dostojne plecy.
Emir rozgrzany marszem, namiętnościami myśliwego i pieką cymi promieniami nie
namyślał się długo. ścią gną ł futrzaną szubę i zarzucił ją na grzbiet filozofowy. Po chwili w jego
ślady poszedł wielki wezyr. Wreszcie i dowódca straży swoją szubę dołożył do sterty wyrosłej
ponad głową Hodży. Objuczony mędrzec ledwie powłóczą c nogami z najwyższym trudem
podą żał za myśliwymi, spieszą cymi bez odpoczynku wzdłuż zarosłych sitowiem, bagnistych
brzegów Zerawszanu.
W pewnym momencie emir obejrzał się do tyłu, dostrzegł nieszczęśnika i parskną ł
śmiechem. Rozbawił go widok obładowanego filozofa, uginają cego się pod ciężarem własnych
pakunków i i trzech szub wielmożów.
- Ej, Hodżo, silnyś, widzę - wyrzucił z siebie wraz z czkawką od śmiechu. - Taszczysz
teraz tyle, ile zwykle osioł dźwiga.
- Trzy osły, o sprawiedliwy - mrukną ł spod ciężarów Nasreddin.

*

Przerwijmy czym prędzej opowieść o łowieckich przygodach Hodży, zanim sens ostatnich
słów Nasreddinowych trafi do środka głowy emira błogosławionej Buchary. Nie należy wikłać
dalszych losów mędrca, zwłaszcza że chodzi nam tylko o wyjaśnienie tajemnicy niezwykłego
słowa, na którego haczyku Hodża wyłowił z wody toną cego sknerę, Fajzułłę Sarsanbaja.

CENA STRACHU

Opowieść szósta o jadowitym skorpionie
wędrują cym po nodze młodego mirzy
i o zuchwałym uczynku więźnia,
przyprawiają cym o ból głowy
największych dostojników Buchary

background image


Nie należy do wydarzeń codziennych, ażeby poddany odmawiał wykonania rozkazu
zwierzchnika. Rzadki ten wypadek przytrafił się mirgazabowi zarzą dzają cemu więzieniem
bucharskiego emiratu, Jeden z więźniów, który na polecenie mirgazaba miał zastą pić
złożonego niemocą kata w jego normalnych czynnościach odmówił. Po prostu odmówił!
Dowleczony na Plac Nagłej Sprawiedliwości, gdzie powinien wykonać wyrok na jakimś
nieszczęśniku, więzień oświadczył, iż rzemiosło katowskie zawsze wzbudzało w nim wstręt i
obrzydzenie, nie widzi przeto powodu, dla którego musiałby dzisiaj stać się narzędziem
okrucieństwa w ręku niesprawiedliwych. Przez pewien czas strażnik wyprowadzony z
równowagi nierozumną postawą usiłował rzemiennym kańczugiem odmienić przekonania
więźnia, ale nie zdało się to na nic. Przekonany wreszcie o bezskuteczności wysiłków stróż
prawa pognał, niedoszłego kata z powrotem do celi.
Poszturchiwany i popędzany przez strażnika młody więzień powlókł się ścieżką ogrodową
w stronę lochu obchany, dźwigają c na bosych nogach żelazne łańcuchy.
Na widok upartego spacerują cy po ogrodzie pałacowym Hodża Nasreddin zbliżył się do
naczelnika zawiadują cego bucharskim więzieniem.
- Przyjacielu, czy pozwolisz, abym wręczył nieszczęsnemu te oto marne chodaki? -
zapytał.
- Czyń, jeśli taka twa wola, afandi. Ale uprzedzam cię, zmarnujesz dobytek trwonią c go na
łotrów, niegodnych nawet dobrego spojrzenia.
Nasreddin zatrzymał biedaka dźwigają cego żelazo i podał mu obuwie.
- Weź je sobie, chłopcze. I noś na zdrowie. Więzień wycią gną ł rękę po buty, uchylił usta w
niemym podziękowaniu i nagle... cisną ł czarykiem z całych sił przed siebie.
- Stój, co robisz, niewdzięczny? To przecież jeszcze zupełnie dobre chodaki.
- Ooooo - jękną ł w tym samym momencie naczelnik z wielkim przerażeniem wskazują c na
coś ręką . Hodża błyskawicznie odwrócił się i struchlał.
Za nimi, w odległości kilkunastu zaledwie kroków, natura odegrała jedną ze scen dramatu
dnia powszedniego. Oto na nogę syna emirowego, zażywają cego wypoczynku w towarzystwie
świty dworskiej i przybocznego tabiba, wpełzł skorpion olbrzymich rozmiarów. Zgromadzeni
wokół Pierworodnego zamarli w trwodze. Przerażenie, a potrosze i obawa przed nieudaną
interwencją sparaliżowały myśli i uczynki dworaków. Wtedy dopiero sprawdziło się przysłowie
mówią ce, iż gardzi śmiercią jedynie ten, komu na życiu niewiele zależy.
Przytomność umysłu i pewność ręki zachował tylko więzień, który celnym rzutem czaryka
strą cił skorpiona na ziemię. Potężny pajęczak z przetrą conymi kleszczami i kończynami
miotał teraz wściekle ogonem o płytę marmurowego chodnika, w miejscu uderzeń
pozostawiają c kropelki śmiercionośnej cieczy. Tak oto trucizna z jadowego kolca kreśliła na
kamieniu ostatni już ślad szaleńczej taranteli bezsilnego ogona. Okrutne to było widowisko.
Okrutne i grozą napełniają ce patrzą cych.
- Nędzniku, czy wiesz, co cię oczekiwało, gdybyś nie strą cił skorpiona? - wyszeptał
zbielałymi wargami naczelnik więzienia. Oczyma duszy widział już trzy ciała miotają ce się w
Dole Rozkoszy Ostatniej, wypełnionej jadowitymi gadami. W skazańcach ką sanych przez
żmije przeczucie kazało mu dostrzec, obok więźnia i strzegą cego go strażnika, także postać
ponoszą cą bezpośrednią odpowiedzialność za czyn przestępcy. Jego własną postać. - Nie
drżę o żywot. śmierć jest jak wielbłą d, który kładzie się u progu każdego domu. A dobrze ci
wiadomo, panie, że zwierzę to stało się powszednim gościem w celach więziennych i w
podziemnym lochu. Zresztą śmierć, nawet najokrutniejsza, mogłaby się wydawać weselną
ucztą w porównaniu z codzienną męczarnią lochów zindana. Widzisz więc, panie, iż nie
traciłem zbyt wiele decydują c się na rzut czarykiem - odpowiedział spokojnie więzień.
Tymczasem zamieszanie wybuchłe fajerwerkiem przerażenia zaczęło powoli wygasać.
Sprawca chwil grozy, skorpion, leżał już znieruchomiały na płycie kamiennej. Na nodze
najstarszego z synów emirowych, czym prędzej poddanej drobiazgowym oględzinom, nie
znaleziono najmniejszego śladu ukłucia. Niepokój rozpływał się w powietrzu. Wtedy dopiero
władca rozejrzał się za wybawcą swego pierworodnego. Dostrzegł więźnia dzierżą cego w dłoni
czaryk pozostały od pary.
- Zbliż się, dżygicie - skiną ł na więźnia. - Mów, kim jesteś, ską d pochodzisz i co
spowodowało, że musisz dziś dźwigać łańcuchy na nogach? Tylko niechaj usłyszę szczere
wyznanie z ust twoich. Chcę poznać jedynie prawdę. Pamiętaj, sznur kłamstwa krótki.
- Sabir moje imię, o prześwietny. I zwięzła jest moja historia. Przyszedłem na świat w

background image

niewielkim kiszłaku pod Samarkandą , zaś do Buchary przywędrowałem z ojcem przed blisko
dwudziestu laty. Abdurachman, rodzic mój, jest jednym ze stajennych, na dworze bucharskim.
Ja natomiast, panie dostojny, dzięki łaskawości zarzą dzają cego pałacem, trudniłem się
pielęgnacją krzewów różanych w tym oto ogrodzie. Wolny czas wypełniałem studiowaniem
pałacowego księgozbioru i czułem się człowiekiem w pełni szczęśliwym.
Trwało tak - cią gną ł dalej więzień - dopóki nie poznałem pięknej Zamiry, córki kupca
brokatów, Husanbaja. Nie minęło dni czternaście, gdy stałem się niewolnikiem jej warkocza, o
prześwietny panie. Niestety, uczucie, które dzieliłem z wzajemnością , rozbudziło nienawiść
zawistnego Kasyma. Pewnego wieczoru napadł na mnie. I to z dwoma pachołkami. A ja... ja
nie ustą piłem. Nie na darmo ludzie doświadczeni powiadają , że miłość wzmacnia i serce, i
mięśnie. Bójkę przerwała dopiero straż miejska. Taki jest właściwy koniec mojej opowieści, o
szlachetny władco, albowiem Kasym był pisarzem u sędziego, a ponadto krewnym wielkiego
poborcy. Ja zaś tylko synem prostego koniucha. Puchar goryczy dopełnił jeszcze uczynek
niewiernej Zamiry, która wkrótce potem wyszła za mą ż za leciwego kupca Bazarbaja i w
obawie przed prześladowaniami ze strony zawistnego Kasyma przeniosła się aż do Chiwy.
- A co spotkało Kasyma?
- Nic groźnego. Stracił jedynie siedem zębów i apetyt na dziewczynę. Ja natomiast, jak
widzisz, pozyskałem zgniłą klatkę lochu i ochłapy posiłku, którego najbardziej żarłoczny z
pustynnych szakali nie tkną łby, zdychają c raczej z głodu, o władco połowy świata.
- Uchyl furtkę swej łaski, panie, co uszczęśliwiasz ludzi - wstawił się za więźniem Hodża
Nasreddin, korzystają c z odpowiedniej chwili. - Godzien jest poprawy losu młodzieniec
nieszczęsny o sercu gorą cym i nieulękłym,
- Wielka to zbrodnia podnosić rękę na urzędnika państwowego, mędrcze. Sprawiedliwa
zatem spotkała go kara - odpowiedział emir marszczą c brwi. Ale zaraz potem spojrzał na syna
ocalałego cudem i złagodniał. Niemal natychmiast uzupełnił: - Nikt jednak nie śmie powiedzieć,
iż władca Buchary jest człowiekiem małego serca i nie potrafi odpłacić dobrem za
wyświadczoną mu przysługę. Oto dlaczego darowuję Sabirowi połowę wyznaczonej kary.
Połowę, powiedziałem. Słusznie mu się to należy, zasłużył bowiem uczciwie na nagrodę.
Kuszbego, dopilnuj, ażeby stało się według mego polecenia. A poza tym, wezyrze, każ
przenieść więźnia z lochów podziemnych do pomieszczenia bardziej godziwego. Rozkaż
także, aby wydawano mu posiłki na równi ze strażnikami zindana.
Jeszcze przed nadcią gnięciem zmierzchu pierwszy wezyr zawezwał do siebie mirgazaba,
naczelnika więzienia. mowa między obydwoma nie trwała długo.
- Słyszałeś, naczelniku, słowa władcy wypowiedziane w ogrodzie. Zapamiętałeś polecenia
emira? Tylko nie próbuj się wykręcać. Uprzedzam, na nic się to nie zda - ostrzegł kuszbega
naczelnika więzienia bezskutecznie usiłują cego dojść do słowa. - A teraz nadstaw bacznie
uszu, abyś nie uronił ani odrobiny z rozkazu. Po pierwsze: więzień Sabir, syn Abdurachmana,
powinien odsiedzieć dokładnie połowę wyznaczonej kary, resztę życia musi spędzić na
wolności. Po drugie: masz przenieść go natychmiast z lochów zindana do nieco
wygodniejszego pomieszczenia i tam odżywiać posiłkiem strażników.
- Ale...
Kuszbega podniósł głos:
- Milcz. Nie chcę słyszeć ani słowa, mirgazabie. Powtórzyłem ci jedynie życzenie
wielkiego emira, czynią ce ciebie i sędziego, człowieka urzędu, odpowiedzialnymi za wykonanie
poleceń. Od siebie mogę tylko dodać, że w najbliższych dniach spodziewamy się nowego
transportu żmij z okolic Szachrisjabzu. Zgodzisz się ze mną , naczelniku, iż gady muszą być
solidnie wygłodniałe, bo okolice tamtejsze nieszczególne, kamienno-górzyste. A przydługi czas
podróży też chyba zaostrzy apetyt jadowitych cór szatana. No, nie patrz tak na mnie,
mirgazabie. Przyszło mi po prostu do głowy, że mógłby być z ciebie wcale smaczny ką sek.
Nie wierzysz? Zerknij do lustra. Utuczyłeś się, naczelniku, na więźniach nieprzyzwoicie,
upodabniają c się do pękatej beczki łoju. Najwidoczniej także i mózg obrósł ci sadłem, co
zapewne spowodowało, iż zapomniałeś o dowodach wdzięczności, o składaniu darów swemu
dobroczyńcy za wyrobienie tak znakomitej posady. No, ale dosyć gadania. Pora zamienić
słowa na uczynki. Wynoś się do roboty. I nie zapomnij przekazać treści naszej rozmowy
kadiemu Główny sędzia Buchary pomoże ci w dopełnieniu rozkazu. Tylko pamiętajcie obydwaj
o Obowią zku ścisłego wykonywania poleceń wielkiego emira.
Zarzą dzają cy więzieniem opuścił komnatę dostojnika unoszą c w zanadrzu przekonanie, iż
na gniew pierwszego wezyra bez trudu można znaleźć skuteczne lekarstwo - kilkadziesią t

background image

sztuk złota, zebranych pod byle pozorem wśród krewniaków nieszczęsnych więźniów.
Znacznie gorzej będzie z wypełnieniem rozkazu władcy. I nie chodziło bynajmniej o drugą
część emirowego polecenia, Ta bowiem nie powinna nastręczać wielkich kłopotów. W
nadziemnej części zindana znajdowały się maleńkie, lecz suche komnaty, przeznaczone dla
więźniów, których zapobiegliwość zamożnych krewnych mogła uchronić przed powykręcaniem
członków od wilgoci lochów podziemia, mogła ulżyć okrutnemu losowi skazańców. Do jednej z
takich komnat każe więc jeszcze dzisiaj przenieść więźnia. O resztki z kotła strażników także
nie będzie trudno. I oto druga połowa polecenia emirowego zostanie wykonana. Co jednak
czynić z pierwszą częścią rozkazu władcy? Na to pytanie naczelnik nie potrafił znaleźć
rozumnej odpowiedzi. Przygnieciony bagażem zgryzoty podreptał czym prędzej do kadi-kalana,
głównego sędziego emiratu.
- Powiedz mi, naczelniku, czy władca darował Sabirowi połowę kary, czy też połowę kary
pozostałej jeszcze do odsiedzenia? Zwróciłeś uwagę na ten istotny szczegół? - zapytał sędzia
po wysłuchaniu zarzą dzają cego więzieniem.
- Powiedział wyraźnie: połowę kary. Należy przypuszczać, iż myślał o całości. Zwłaszcza
że i kuszbega przekazują c mi polecenie emirowe mówił wyraźnie o połowie kary wyznaczonej.
Sabir przesiedział już półtora roku. Aj, doskonale się złożyło, że nie został skazany na mniej
niż trzy lata lochu, gdyż wtedy nie moglibyśmy w ogóle wykonać rozkazu emira - ucieszył się
mirgazab. - Za niewykonanie najwyższego polecenia sroga spotkałaby nas kara. Na szczęście
Sabir został skazany na więzienie dożywotnie.

- Na szczęście? Dożywotnie więzienie? Człowieku, co ty bredzisz? To znacznie gorzej -
zaniepokoił się kadi. - Aj, aj, a ską d można wiedzieć, ile lat jeszcze ma zamiar przeżyć Sabir,
syn Abdurachmana? Ani on, ani nikt inny z żyją cych na tym świecie powiedzieć nam tego nie
potrafi. W jaki przeto sposób mamy określić połowę kary dożywotniej?
Można przypuszczać, iż orzech zlecenia emirowego pękłby bardzo szybko, zgnieciony
takim czy innym fortelem, od których roiło się przecież w księgach i praktyce prawniczej,
gdyby nie obawa przed zbyt pochopną decyzją .
Co uczynić, ażeby życzenie wielkiego władcy zostało spełnione jak najdokładniej?
Sprawa nie była prosta.
Obdarowanie więźnia wolnością teraz, po spędzeniu przezeń półtora roku w lochach,
mogłoby się okazać czynem fatalnym w skutkach. Bo ską d można wiedzieć, ile czasu
zuchwały syn Abdurachmana zechce przeżyć na zewną trz murów zindana? Pięć? Dziesięć? A
może piętnaście? Nawet najdrobniejszy błą d w obliczeniach naczelnik więzienia i kadi-kalan
musieliby okupić własnymi głowami.
Dalsze przetrzymywanie Sabira w celi to rzecz równie niebezpieczna. Gdyby uwięzionemu
zechciało się zerwać nić żywota przedwcześnie, jeszcze przed opuszczeniem murów zindana,
polecenie emirowe nie mogłoby być nigdy wykonane. I w takim przypadku kat bucharski nie
zważają c na poprzednie zasługi postrą całby głowy dostojników z karków.
Dla obydwu urzędników odpowiedzialnych za wykonanie rozkazu władcy nastał czas
koszmarów i grozy, czas dni nieprzytomnych i bezsennych nocy.
Od wiary do zwą tpienia jeden krok tylko. Naczelnik więzienia wydreptał ich niezliczoną
mnogość. Nic zatem dziwnego, że wkrótce pogubił wszystkie włosy, wypchnięte ze skorupy
czaszki przez mózg, nabrzmiały od nieustannego wysiłku. Myślenie nigdy nie było czynnikiem
decydują cym o kwalifikacjach zarzą dzają cego największym więzieniem chanatu. Procesu tego
nie mogły wzmóc sposób nagły ogromne ilości wina pochłaniane teraz przez żołą dek
zrozpaczonego. W istocie, na próżno mirgazab mózg własny zadręczał. Tajemnica rozwią zania
zagadki była odeń równie daleka, jak i w momencie wysłuchania dostojnego polecenia; za to
rozpacz coraz głębsza.
Inaczej postępował kadi-kalan. Główny sędzia emiratu zamkną ł, się w bibliotece medresy
Uługheka i tam o chlebie i wodzie swą d lampy łykał przez dni czternaście. Po upływie
wyznaczonego czasu opuścił uczelnię, ukazują c mieszkańcom Buchary głowę przed wcześnie
przysypaną mą ką zmartwienia. Długie chwile trawione w murach medresy nie przyniosły mu
bowiem ani ziarnka pożytku. Na stronicach ksią g zwietrzałych kadi-kalan nie natrafił nawet na
nikły ślad rozwią zania.
Krótko trwała rozmowa pomiędzy osiwiałym sędzią a nagogłowym naczelnikiem więzienia.
Zanim jeszcze księżyc rozgościł się na dobre ponad ziemią , dwaj wielmoże zaprosili do domu
naczelnika na wspólny posiłek i naradę głównego rachmistrza emiratu po czterech

background image

długobrodych uczonych z medresy Abdułazis-chani i medresy Uługbeka, jednego z medresy
Miri-Arab oraz Hoda Nasreddina, który wiele potrafi.
Nie pomogło półtora mózgu, może znajdzie bezpieczne wyjście głów trzynaście?
Zagadkową , niezwykle trudną sprawę podziału kary dożywotniej na dwie jednakowe
części, przedstawił zgromadzonym główny sędzia Buchary.
Po słowach kadi-kalana zapadła głęboka cisza. Powoli komnat zaczęła wypełniać się
chaosem myśli, gmatwaniną niedojrzałych pomysłów.
- Mam! - wrzasną ł w pewnej chwili zarzą dzają cy wiezieniem. - Czcigodni, zdaje się, że
znalazłem cudowne wyjście. Bardzo wygodne i odpowiadają ce postawionym warunkom. Emir
będzie zadowolony. Posłuchajcie. Wszyscy wiemy, o szlachetni mężowie, iż Sabir, syn
Abdurachmana, przesiedział już półtora roki w lochach zindana, teraz więc, aby stało się
zadość życzeniom władcy, należy wypuścić go na wolność na dalsze półtora roku A potem...
potem wystarczy ucią ć mu głowę.
- Osioł - mrukną ł w głą b brzucha sędzia, zaś pełnym głosem ostrzegł: - Za taki uczynek
nasze głowy musiałyby towarzyszyć czaszce Sabira w ostatniej wędrówce. Pomyśl rozsą dnie,
zanin słowo wypchniesz na język, naczelniku. Trudna sytuacja wymaga odpowiednio
roztropnego fortelu. Dlatego są dzę, o czcigodni, że wygodniej byłoby nam spowodować... ot,
choćby jakiś nieszczęśliwy wypadek. Wielu ginie przecież w bijatykach, wielu umiera od
uką szeń żmii. W odpowiedniej chwili można by wpuścić w nogawkę spodni Sabira jadowitego
skorpiona, falangę roznoszą cą śmierć albo karakurta, nie na darmo zwanego przez czabanów i
“czarną wdową ”. Zarówno władca, jak i wielki wezyr przyjęliby . wypadek taki za zwyczajne
zrzą dzenie losu.
- Cudownie! Wspaniale! Głowa twoja warta jest więcej niż skarbiec samego emira.
Naczelnik bucharskiego więzienia z otwartymi ramionami skoczył w kierunku sędziego.
Zanim kadi-kalan zdą żył uchylić się, mirgazab obłapał go ciasno, poderwał z ziemi i w szale
radości zaczą ł wywijać wraz z nim taneczne figury, jakich przedtem. nikt nigdy w Bucharze nie
widział.
Minęły długie minuty, zanim obydwaj dostojnicy śmiertelnie zmęczeni osunęli się na stertę
poduszek. Głośne sapanie zagłuszyło wszystko.
- A jeśli emir dowie się, żeście dopomogli naturze w zakreśleni granicy życia
człowieczego? —- padło nagle pytanie z grona uczonych mudarrisów.
“Jeśli" to bardzo szerokie słowo. Nikt nie zna jego począ tku ani końca. Może dlatego
pytanie nie doczekało się odpowiedzi. Milczenie ponownie zaległo komnatę.
- Nie pojmuję was, czcigodni. - przerwał ciszę Hodża Nasreddin. - Zachowujecie się
niczym bucharski oprawca. Myślicie tylko o ścinaniu niewinnej głowy, podstępnym podrzucaniu
jadowitych stworów. Czyżbyście naprawdę chcieli skrócić życie Sabirowi? Po cóż sięgać do
metod zbójeckich, jeśli rozsą dek podpowiada radę rozumną ? Sprawiedliwość wasza, o
szlachetni, postępują c zgodnie z życzeniem emira może popełnić omyłkę co najwyżej
jednodniową . Każcie więc teraz wypuścić więźnia na wolność, skoro do jednej zaledwie doby
można określić ewentualność popełnionego błędu. Ja tymczasem pójdę do zarzą dzają cego-
pałacem. Spróbuję nakłonić go, ażeby przyją ł Sabira z powrotem , na dawne stanowisko.
Co? Z dokładnością do jednej doby? Mężowie uczeni siedzą c;na własnych piętach wokół
kadi-kalana uchylili usta w niemym zdziwieniu i tkwili tak w przecią gu, niewiele rozumieją c z
mowy bucharskiego filozofa. Czy to możliwe, aby dało się zakreślić tak dokładnie połowę kary
dożywotniej, bez użycia sztuczek szachrajskich?

*

Zastanów się, człowieku czytają cy te słowa, nad rozwią zaniem które znalazł afandi.
Pomyśl, jak powinien toczyć się krą g dalszych losów Sabira, by stało się zadość woli
bucharskiego władcy! Szperaj w głowie własnej, o rozumny, nie licz na pomoc ludzi
pozostałych w domu mirgazaba, albowiem prędzej kocioł wody zagotujesz nad świecą , nim oni
pobiegną śladem myśli Nasreddinowej.

BEZ ZIARNA SZACUNKU

background image

Opowieść siódma o Rachimbaju bez serca,
motku owczej wełny oraz kilku
siwobrodych mężach, którym wiek
nie przeszkodził w pościgu za młodym Abdułłą

Około południa dobry los podpowiedział Hodży Nasreddinowi, aby wybrał się na bazar, na
spotkanie z dawno nie widzianymi przyjaciółmi przybywają cymi w dzień świą teczny do miasta
z okolicznych kiszłaków. Szczęśliwych pomysłów nie należy odkładać na później - o tym
wiedzą wszyscy. Mędrzec wyprowadził więc bez zwłoki osiołka przed furtkę, .umocował
starannie siodło na grzbiecie zwierzęcia i już miał się wdrapać na iszaka, gdy dostrzegł
zbliżają ce się od strony minaretu Kałjan dzieci są siadów, siedmioletniego Abdułłę i maleńką
Miriam. Obydwoje szli wolniutko, płaczą c i szlochają c głośno. Mędrzec pospieszył im
naprzeciw.
- Co się stało, Abdułło? Czemu płaczesz, Miriam? Ską d wracacie, na Allacha? Nie
chodziliście chyba do zindana?
Hodża zadał ostatnie pytanie i aż przeraził się myśli, która przemknęła mu pod czaszką .
Czyżby oprawcy emira rozprawili się po swojemu z zacnym farbiarzem, Usmanem
Chakimbobo, ojcem Abdułły i Miriam? Nie tak dawno nieuczciwy poborca podatków
przywłaszczył sobie pienią dze farbiarza, a następnie oskarżył go o niewpłacenie należnego
srebra do emirowego skarbca. Na polecenie naczelnika zarzą dzają cego finansami emiratu
biedaka pochwycono natychmiast i bez są du wtrą cono do lochów zindana, aby gnił tam do
śmierci. No, chyba że wcześniej zdołają go wykupić krewni albo ludzie litościwego serca.
Sprawa nie była jednak taka prosta. Ludzie mają cy litościwe serca nie miewają przecież
pieniędzy, zaś ludzie posiadają cy monet pod dostatkiem zwykle pozbawieni są serc
litościwych.
- Byliśmy z Miriam na głównym bazarze, afandi - odpowiedział chłopiec. - Pod bramę
więzienną pobiegniemy dopiero po obiedzie.
Hodża Nasreddin odetchną ł z ulgą i zagadną ł już znacznie spokojniej:
- Opowiedz dokładnie, co przykrego was dzisiaj spotkało, Abdułło. I nie zapominaj nigdy,
chłopcze, że nawet w największym nieszczęściu dobry los pozostawia szparkę, przez którą
można przecisną ć się na drugą stronę. Wspólnie spróbujemy zaradzić jakoś biedzie.
Popłynęły słowa gęsto przetykane łzami.
Z opowieści Abdułły mędrzec dowiedział się, że dzieci wracały z bazaru pod meczetem
Kaljan, doką d z samiutkiego rana wysłała je chora matka. Miały sprzedać spory kłębek wełny,
którą mama uprzędła z owczej sierści zbieranej miesią cami gdzie się tylko dało, najczęściej na
kolcach ostów rosną cych przy drodze na pastwiska. Niestety, środek lata nie jest najlepszą
porą na handel ciepłą wełną . No, bo kto w skwarze słonecznym myśli o zimowych chłodach?
Na bazarze wełnę chciał nabyć jedynie kupiec Rachimbaj, człowiek zamożny, ale bez odrobiny
serca. Znają c trudne położenie rodziny farbiarza, usiłował skorzystać z okazji najpierw naurą gał
im od dzieci zbrodniarza, a następnie za wełnę ofiarował jednego miedziaka, choć warta była
przecież ze dwie srebrne tańgi. Gdyby źli ludzie nie wtrą cili taty do lochu, z pewnością
powiedziałby nikczemnikowi, co o nim myśli. A tak, kto miałby ują ć się za biedakami?
Oczywiście za nędznego miedziaka wełny nie sprzedały. Teraz wracały zapytać mamę, co
mają robić dalej!
Poczciwy osiołek zaczą ł delikatnie skubać wargami warkoczyki Miriam, jakby chciał zają ć
ją czymś innym. Dziewczynka zaśmiała się na moment, ale zaraz potem rozszlochała się
jeszcze głośniej.
Hodża przygarną ł małą do siebie, otarł łzy grochem płyną ce spod powiek i zadecydował:
- Poczekajcie na mnie w ogrodzie, dzieci. Narwijcie sobie trochę winogron, są już dojrzałe.
Mamie na razie nic jeszcze nie mówcie, dość ma innych zgryzot. Podaj mi ten motek wełny,
Abdułło. Tym razem ja spróbuję sprzedać go chytremu Rachimbajowi. I nie martwcie się wcale.
Za godzinę powinienem tu powrócić z monetami w srebrze, a nie byle miedziakami.
Uradowane dzieci wbiegły do ogrodu, zaś Hodża Nasreddin dosiadł wiernego kłapoucha i
pokłusował w kierunku bazaru. Jednakże kiedy tylko skręcił za narożnik glinianego duwału,
zatrzymał osła, zlazł z siodła, wyszukał pod ścianą spory kamień, po czym starannie nawiną ł
nań wełnę. Tym sposobem otrzymał duży kłębek przędzy o solidnej wadze. Następnie wsuną ł
ciężki motek za pazuchę i ruszył dalej.
Wielki bazar rozcią gają cy się pod murami meczetu Kaljan powitał przybysza ożywionym

background image

gwarem i tysią cem zapachów nęcą cych nozdrza. Przełykają c głośno ślinę mędrzec bez trudu
odszukał stragan bogatego Rachimbaja i zaproponował mu kupno wełny za dwie srebrne tańgi,
bo tyle jest warta.
Kupiec zważył motek na dłoni i od razu wyczuł okazję nie trafiają cą się co dzień.
“Gdyby afandi miał choć odrobinę pojęcia o handlu i wartości owczej wełny, nigdy nie
sprzedawałby jej półdarmo" - pomyślał chciwiec, a na wszelki wypadek zapytał głośno, czy
Hodża. Nasreddin nie opuściłby przynajmniej miedziaka z ceny, jakiej żą dał. Ponieważ
mędrzec obstawał przy swoim nie chcą c ani mniej, ani więcej od sumy wymienionej na
począ tku, Rachimbaj zgodził się. Z uśmiechem na dnie robaczywej duszy, zaś z gębą
poważną dla niepoznaki, bez dalszych targów wypłacił mu żą dane monety w czystym srebrze.
Tym razem Hodża Nasreddin nie wałęsał się jak zwykle pomiędzy uliczkami straganów,
nie gawędził ze znajomymi, nie częstował się zieloną herbatą i smakołykami, lecz czym
prędzej zawrócił osiołka w kierunku domu, gdzie dzieci są siadów oczekiwały go już
niecierpliwie.
W ogrodzie wręczył uszczęśliwionemu Abdulle dwie srebrne tańgi, aby kupił chleba i
mięsa, zaś od siebie dodał jeszcze kilka miedziaków na zioła dla chorej są siadki.
Nazajutrz kupiec Rachimbaj, który nabył od mędrca wełnę z przedziwnym nadzieniem, na
widok Hodży Nasreddina kroczą cego spokojnie między straganami doskoczył do niego,
chwycił mocno za szarawary i nie puszczają c ani na moment, zaczą ł wrzeszczeć wniebogłosy.
- Afandi, jakże ty się wczoraj tutaj zachowałeś? Nigdy się po tobie czegoś podobnego nie
spodziewałem. Uchodziłeś dotą d w Bucharze za człeka prawego, a tyś niegodziwiec. Co
mówię, tyś największym nacią gaczem, tyś królem oszustów, tyś wielkim emirem wszelakich
złodziei.
- Pssst, nie tak głośno, czcigodny - szepną ł Hodża kładą c palec na ustach. - I tak
wszyscy wiedzą , że wielki emir jest wielkim oszustem i złodziejem. Ale po co powtarzać to na
głos? Szpiedzy emirowi mają uszy jak patelnie.
- Ja przecież wcale nie mówię, że nasz wielki emir jest wielkim złodziejem i oszustem -
rozindyczył się Rachimbaj. - Ja tylko powiadam, że to ty jesteś wielkim emirem. Tfu, chciałem
powiedzieć, jesteś wielkim złodziejem. Największym, jakiego Allach zesłał na ziemię, aby
unieszczęśliwiać uczciwych kupców, zarabiają cych sprawiedliwie na życie. Coś ty mi wczoraj
sprzedał w zamian za prawdziwe srebro, przędzę wełnianą czy kamień ciężki i nic niewart?
- Puść, bo mi spodnie rozerwiesz i wstydu się najem bez powodu - odpowiedział spokojnie
Hodża Nasreddin nie zwracają c najmniejszej uwagi na tłum ludzi ciekawych gromadzą cy się
wokół. - Wczoraj nie było tu żadnego szachrajstwa, lecz uczciwa, kupiecka transakcja. Za dwie
srebrne tańgi otrzymałeś odpowiednią ilość owczej przędzy. Nie za dużo, ale i nie za mało.
Natomiast kamień znajdują cy się w środku motka dostałeś ode mnie bezpłatnie jako dodatek
za swoje twarde serce.
Tłum rykną ł śmiechem. Kupiec zaniemówił ze złości. Spurpurowiał, nabierają c barwy
dojrzałego owocu granatu. Nagle puścił Hodżę, odwrócił się i pochwycił grubą pałkę do
mierzenia sukna lub jedwabiu. Mędrzec skorzystał z okazji i skoczył w tłum rozradowanych
wieśniaków, nosiwodów, rzemieślników. Pomiędzy ludźmi prostymi zawsze czuł się
bezpiecznie.
Na próżno Rachimbaj wykrzykiwał plugawe wyrazy i wywijał pałką przed ciasno zwartym
tłumem. Hodży Nasreddina dosięgną ć nie zdołał. Dopiero kiedy zmęczył się, zasapał i zwalił
bez siły na ladę, roześmiana gromada odpłynęła dalej.
Na skraju bazaru mędrzec pożegnał się z przyjaciółmi i ruszył w stronę domu. W
zamyśleniu poszukiwał możliwości, jakimi dałoby się wycią gną ć nieszczęsnego Chakimbobo z
więziennego lochu. Marzył o chwili, w której Abdułła i Miriam będą mogli ujrzeć swego ojca w
progu skromnego domostwa.
Trrrrrach!
Nagłe uderzenie strą ciło Hodżę z wierzchołków marzeń, obalają c go w piasek. Zanim
mędrzec z pełną miednicą bólu oprzytomniał, kilkuletni chłopak, przyczyna upadku, poderwał
się i popędził dalej. Mnóstwo zgniłych owoców daktylowych i fig poszybowało z furkotem za
uciekają cym.
Miękka przegniła figa pacnęła siedzą cego na ziemi mędrca w sam środek czoła, druga
zaklajstrowała mu powiekę, czynią c go podobnym do Jednookiego Huseina, króla
samarkandzkich żebraków.
- Ludzie, co czynicie? - wrzasną ł Hodża Nasreddin, czym prędzej osłaniają c chałatem

background image

głowę. - Czemu ciemności nocy sprowadzacie na oczy moje? Za co, niewdzięczni, płacicie mi
cuchną cą monetą ?
Do Nasreddina podbiegło sapią c i dyszą c ciężko kilku mężów w wieku przejrzałym.
- Nie gniewaj się, Hodżo-aka. Nie dla ciebie przeznaczona były te zgniłki. Sprawiedliwość
nasza ścigała Abdułłę, oby zwichną ł sobie język i obydwie nogi.
Hodża obruszył się:
- Dlaczego krzywdzicie potomka zacnego rodu, o siwobrodzi mężowie? Co zawinił wam
młody Abdułła, syn nieszczęsnego Usmana Chakimbobo? Jakim czynem zasłużył sobie na
takie mnóstwo fig i daktyli, z których z łaski Allacha i mnie dwoma poczęstowaliście?
- To szczenię szakala nie ma nawet ziarna szacunku dla siwej brody i drżą cych kolan, o
afandi. Chłopak zadrwił sobie z Hasana Taszmuchameda, szlachetnego domły, nauczyciela,
który przez lat czterdzieści uczył nasze dzieci w machtabie. Szkoda wielka, że wiek dostojny
wstrzymuje chyżość stóp naszych i drogę oddechu zapiera. Och, żeby tak można było liść
kaktusa wetkną ć chłopakowi za koszulę i przetrzymać tam, dopóki czaszka jego nie wypełni
się rozumem.
- A w czym tkwił korzeń obrazy, czcigodni? - zdziwił się mędrzec. - Jakiż to uczynek
kazał wam puścić się w pogoń szaloną za młodym człowiekiem?
Najstarszy z siwobrodych przykucną ł obok Nasreddina i pomagają c mu odlepić resztki fig
rozpaćkanych na koszuli i tiubietiejce, zaczą ł objaśniać:
- Posłuchaj uważnie, Hodżo-aka. I pojmij źródło naszego gniewu. Przed chwilą szlachetny
Hasan Taszmuchamad zagadną ł młodego Abdułłę, ile lat sobie liczy? Siedem -usłyszał w
odpowiedzi. Dalej, o afandi, na pytanie o wiek ojca chłopak odrzekł, iż rodzic jest starszy od
niego dokładnie o czterdzieści trzy lata. A wreszcie zapytane o wiek dziadka, to szczenię
szakala odparło, że dziadek jego ukończył przed czterema dniami lat pięćdziesią t i cztery.
Odpowiedź taka słusznie zbudziła gniew sędziwego nauczyciela, albowiem w porzą dnym
mieście nikomu nie wolno drwić z ludzi starszych.
- Obym nie przebył odległości najbliższych dwóch wschodów słońca, jeśli rozumiem, o co
wam chodzi, czcigodni - zdumiał się po raz wtóry Hodża Nasreddin. - Czyż dziadkowi Abdułły
nie wolno dożyć do lat pięćdziesięciu i czterech? Siodlarz Rachim Urunhodża - niechaj cieszy
się wielkim zdrowiem jak najdłużej - już od ponad stu lat mieszka w naszym grodzie i nie
pamiętam, aby kiedykolwiek za to właśnie obdarowywano go zgniłymi owocami. Dlaczego więc
wiek czcigodnego dziadka Abdułły rozbudził wasz gniew, o siwobrodzi? Od kiedy to zbrodnią
jest przekroczenie granicy lat pięćdziesięciu? Przecież nawet każdy z was miną ł już dawno tę
granicę.
- Wielki z ciebie mędrzec, Hodżo-aka, lecz w rachunkach ustępujesz najlichszemu z
derwiszów bucharskich. Czyż może dziadek liczyć pięćdziesią t cztery lata, skoro ojciec
Abdułły osią gną ł granicę lat pięćdziesięciu? Słyszałeś kiedykolwiek, aby dziecko czteroletnie
stało się ojcem? Każdy z nas wiele już lat i zim przekroczył na tym padole, lecz nigdy nie
słyszał o podobnym wydarzeniu.
Hodża zadumał się. Wreszcie zapytał:
- Hm, a może dziadek Abdułły zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat i stą d słowa
chłopca, które zaprowadziły was w krainę gniewu?
Wokoło mędrca rozległy się głosy protestu:
- Nie, Hodżo-aka, to nie może być prawdą . Dziadek Abdułły cieszy się doskonałym
zdrowiem. Mieszka w kiszłaku Karasaraj, nie dalej jak przedwczoraj kilku z nas widziało go na
bazarze kucharskim, gdzie przywoził na sprzedaż ogromne niczym beczki arbuzy i melony
zebrane z pól baja.
- A może to dziadek przybrany?
- Chłopak twierdził uparcie, że jest to jego dziadek rodzony. Hodża Nasreddin zasępił się
po raz trzeci. Niedługo trwał tym razem w zamyśleniu. Dobry mędrzec poją ł rychło, że chłopca
oczekuje wielka przyszłość, albowiem kogut, który będzie piać doskonale, pieje już w jajku.
Uśmiechną ł się przeto szeroko i odpowiedział starają c się załagodzić okaleczoną dumę
starców:
- Wierzcie mi, o siwobrodzi mężowie, nie widzę przyczyny, dla której Abdułła musiałby
posługiwać się językiem kłamstwa. Jestem głęboko przekonany, że należy zaufać słowom
chłopca. Powstrzymajcie więc wodze gniewu waszego, czcigodni, skoro rzecz kłopotliwa
została wyjaśniona. Rozejdźcie się teraz w spokoju, pomni, iż syn Usmana Chakimbobo
prawdę stwierdził. I niechaj zakiełkuje sezam rozsą dku w głowach waszych, sprawiedliwi

background image

mężowie. Albowiem powiedziano w księgach: rozum jest ogrodem myśli.

*

Słyszałeś słowa Hodży, człowieku rozważny? Nie leń się, skieruj swe kroki choć na
moment pomiędzy ogrodowe rabaty umysłu, by z właściwej zerwać kwiat rozwią zania.

POKRZY¯OWANA ZEMSTA

Opowieść ósma o niezwykłym pojedynku
Hodży Nasreddina z dwoma mistrzami
gier szachowych: niepokonanym Karimem
z Bagdadu i Abdullachem z Egiptu

Nóg żmii, oczu mrówki i chleba mułły nikt jeszcze nie widział. Tym bardziej nie widziano
ani nie słyszano w muzułmańskim świecie, ażeby wielki emir z własnej woli, jedynie dla
nierozumnego kaprysu, pozbawiał się znacznej ilości złota z prywatnego skarbca. A tak
właśnie dzisiaj o brzasku uczynił władca bucharskiego emiratu. Niczym nie ponaglany z
samego ranka ogłosił, że drogocenną nagrodą obdaruje zwycięzcę szachowego turnieju.
Turnieju niezwyczajnego, bo okraszonego udziałem dwóch gości, przybyłych do Buchary aż
zza Czarnych i Czerwonych Piasków.
Już po kilku godzinach okazało się, że jedynym graczem miejscowym, który wyraził chęć
ubiegania się o nagrodę, był Hodża Nasreddin. Na dworze bucharskiego władcy znajdowali się
wyborni szachiści, znacznie lepsi od Hodży. Lepsi, ale nie odważniejsi. Doskonale pojmował to
przemyślny emir Buchary. Zbyt wielka sława poprzedziła przybycie cudzoziemskich mistrzów,
aby ktokolwiek poza Nasreddinem chciał ryzykować podjęcie nierównej z nimi walki. Przegrana
mogła się bowiem okazać począ tkiem niełaski w oczach władcy. Prawda, wielu jest na świecie
takich, co dla interesu w ogon osła całują . Znacznie jednak trudniej o nierozważnego śmiałka,
który dla wą tpliwej nagrody zaryzykuje utratę własnego czerepu.
Emir całkowicie przeświadczony o nieuchronnej porażce mędrca wpadł w wyśmienity
nastrój. ¯artował bez ustanku z wielkiego wezyra i resztek jego brody, która nie chciała mu
odrosną ć, mimo że zgodnie z zaleceniami nadwornego astrologa dostojnik okładał ją na noc
wysuszonym wielbłą dzim nawozem starannie zmieszanym z najprzedniejszym tygrysim
smalcem, sprowadzanym za ciężkie pienią dze aż z gór Pamiru. Władca dowcipkował, śmiał
się i... czekał.
Dopiero kiedy w komnacie zebrali się już wszyscy dostojnicy pałacowi i wielmoże
sproszeni z całej Buchary, emir, który chciał, aby kompromitacja Hodży Nasreddina nastą piła
wobec wielu świadków, zagadną ł mędrca:
- Mam nadzieję, że nie cofniesz się teraz, Hodżo? Nie masz chyba zamiaru odstą pić od
rozegrania pojedynków szachowych z przeciwnikami, przybyłymi specjalnie w tym celu do
Buchary zza siedmiu pustyń?
- A czegóż to miałbym obawiać się, o sprawiedliwy? - odparł Nasreddin pytaniem na
pytanie. - Z chęcią rozruszam mózg gnuśnieją cy.
Władca spojrzał na mędrca ubawiony.
- I mniemasz, Hodżo, że uda ci się zwycięsko ukończyć starcia z mistrzami?
- Nadzieja jest kapitałem życia, panie,
- Doskonale, doskonale - zamruczał emir ukontentowany, po czym głośno objaśnił: - Grać
więc będziecie w trójkę o ten oto komplet szachowy, w którym jaśniejsze figurynki
najzręczniejszy złotnik Buchary, usto Chałbadaj, wykuł ze srebra, zaś ciemniejsze ze
szczerego złota. Także płyta do gry sporzą dzona jest ze szlachetnego drewna i kamieni. Trud
zawodów nie może bowiem pozostać bez należytej nagrody. Zapłata nie najgorsza, ale nie
gorsi też i przeciwnicy. Słyszeliście, co mówiłem przed chwilą ? Z daleka kazałem sprowadzić
dwóch wielkich mistrzów gry szachowej, aby uświetnić dzisiejsze zawody. Przezacny Selim el
Karim przybył na moje wezwanie z Bagdadu, natomiast Muchammad ibn Abdullach jest
nadwornym szachistą wielkiego kalifa w Egipcie i nauczycielem jego najstarszych synów.
Mniemam, o szlachetni, że potykanie się o zwycięstwo z przeciwnikami tej miary każdy z

background image

mieszkańców bucharskiego emiratu powinien uwalać za wielki dla siebie zaszczyt,
Słuchają cy nabożnie pochylili głowy w niemym potwierdzeniu słów monarszych.
Tymczasem do Nasreddina przysunęli się niepostrzeżenie dwaj słudzy emirowi i szeptem
poczęli namawiać mędrca:
- Hodżo-aka, nie graj z cudzoziemcami. Zbyt ludzie cię miłują , abyś ryzykował dobre imię
człowieka myślą cego dla sprawy niewartej nawet oślego ogona. Z tymi dwoma przecież nie
wygrasz, to wielcy mistrzowie. Zarówno Pers, jak i Arab całe życie spędzili przy desce z
szachownicą , długie lata przetrawili na studiowaniu tajników szachowych posunięć. Nierówne
są wasze siły, o afandi.
- Pamiętaj, afandi, samo szczęście nie wystarczy do pokonania dwóch mistrzów
cudzoziemskich, którzy w szachy grają od kołyski.
- Gdy człowiekowi szczęście nie sprzyja, złamie zą b choćby na zupie - odpowiedział
Hodża Nasreddin i uśmiechną ł się serdecznie. - A cóż ja tutaj ryzykuję? Pieniędzy nie
przegram, bo ich nie posiadam. Sławy nie utracę, bo kto kiedy słyszał o Hodży szachiście? A
zresztą , nie przypuszczam, aby szczęście miało mnie dzisiaj odstą pić. Spędźcie przeto troskę
z głów waszych, przyjaciele. Zaprzestańcie się trapić, bo obiecuję, że wygram, jak nie z
obydwoma, to przynajmniej z jednym. Nie obawiam się walki, w której nie szabla, lecz rozum
zadaje uderzenia. Wierzcie mi, przyjaciele, zawsze dźwigałem pod tiubietiejką wiele szacunku
dla mistrzów, nigdy zaś nie piastowałem tam przesadnej bojaźni.
Emir klasną ł w dłonie. Zabrzmiały skoczne dźwięki piszczałek i tamburów, zawarczała
dojra pod palcami nadwornego muzyka, Aksamitne kotary rozchyliły się na dwie strony, aby
przepuścić cudzoziemców. Pierwszy wkroczył, wysoko zadzierają c głowę, Pers Selim. Maleńki
człowieczek, łysy jak kolano, obleczony W białą togę uczonego spiętą złotą broszą - konikiem
szachowym. Tuż za nim postępował nadęty Arab Muchammad z siwą , długą na dwa arszyny
brodą , w zawoju przybranym bogatym klejnotem o kształcie słoniowej wieży.
- Zbliżcie się, mistrzowie, chcę wyznaczyć wam warunki i czas zmagań na szachownicy.
Kuszbego, każ dostarczyć tu czym prędzej wielką klepsydrę. Piasku, którym klepsydra
odmierza czas, wystarczy akurat na zakreślenie połowy dnia. Grę należy zakończyć, zanim
ostatnie ziarnko piasku przeciśnie się poprzez otwór klepsydry. Dzisiaj odbędzie się
pojedynek bucharczyka z Persem, jutro zaś z Arabem. Pamiętajcie, o prześwietni goście,
mistrzowie gry cudownej, do walki z wami staje Hodża Nasreddin. Filozof Buchary, jak go tutaj
niektórzy zwykli nazywać. Jeśli mą ż ów przegra z wami obydwoma, opuści mój pałac nie
otrzymują c nawet jednej marnej tańgi. Wy dwaj zagracie wtedy między sobą raz jeszcze o
ostateczne rozstrzygnięcie, a więc o sławę i nagrodę - zdecydował emir. Po czym zastanowił
się przez moment i uzupełnił: - Jeśli jednak Hodża wygra z którymkolwiek z mistrzów, a z
drugim przegra, zabierze szachownicę. Bo w takim przypadku, jako człowiek nie poświęcają cy
wiele czasu na tej grę, okazałby się nieco lepszy od doświadczonych cudzoziemców.
Podobnie uczyni, jeśli uda mu się zremisować obydwie partie.
Wyliczanie warunków emir zakończył - wcale nieprzypadkowo - sprawiedliwą oceną sił
graczy. Sprawiedliwość oceny monarszej wyrastała jednakże z fałszywego korzenia, była tylko
zwietrzałym pozorem. Emir, który pewien był, że Nasreddin nie ma nawet cienia szansy na
osią gnięcie jakiegokolwiek sukcesu w pojedynkach z doświadczonymi cudzoziemcami, mógł
sobie pozwolić na słowa, w istocie nie tyle sprawiedliwością , co ironią nadziewane po brzegi.
- Nie są dzę, ażebym przegrał z obydwoma, o szlachetny i sprawiedliwy - odparł spokojnie
Hodża Nasreddin. Barwa głosu i sposób, jakim zdanie zostało wypowiedziane przez mędrca,
dla uważnego obserwatora rozgrywają cej się scenki mogły świadczyć, iż Hodża przejrzał
zamysły władcy.
- W najgorszym wypadku będę starał się zremisować z Persem, a potem i z Arabem -
cią gną ł dalej filozof. - A czy jeden remis nie wystarczy, aby przekonać ciebie i cudzoziemskich
mistrzów, że to ja właśnie godzien jestem nagrody?
Emir pokręcił przeczą co głową .
- Jeden remis, przy drugiej przegranej, nie świadczyłby jeszcze o twej przewadze, Hodżo.
- A więc muszę grać z obydwoma? Aj, niedobrze, niedobrze. Cóż pocznę z czasem,
którego mam tak niewiele? - zastanowił się głośno Hodża Nasreddin. Przez chwilę milczał, po
czym zastał: - Panie szlachetny, czy pozwolisz, ażebym dzisiaj zagrał jednocześnie na dwóch
szachownicach? Przeciwko obydwom cudzoziemcom naraz? Jeśli jeden remis nie wystarczy
do nagrody, i usiałbym wszakże pozostać w pałacu jeszcze przez dzień jutrzejszy, aby
rozegrać walkę z kolejnym przeciwnikiem. Na to mam stanowczo za mało czasu, o szlachetny.

background image

Obiecałem powrócić do domu, zanim jutrzejsze słońce wdrapie się na najwyższy punkt nieba,
a moja małżonka nie lubi, gdy cokolwiek zatrzymuje mnie trochę dłużej w mieście. Jeszcze raz
proszę tedy, o panie, pozwól, bym zagrał jednocześnie na dwóch szachownicach przeciwko
czcigodnym cudzoziemcom. Więcej uwagi nie mógłbym im poświęcić, tak zaoszczędzilibyśmy
mnóstwo czasu. No i w ten sposób całe zawody moglibyśmy ukończyć jeszcze przed zgonem
dnia dzisiejszego. Jeżeli przyzwolisz, o szlachetny, to z dwojga złego wolę zmagania z
obydwoma cudzoziemcami naraz aniżeli z małżonką mą w pojedynkę.
- Zgoda, Hodżo. Niech się stanie, jak proponujesz - skiną ł przyzwalają co władca. -
Możesz grać z dwoma naraz, jeśli tak boisz się żony.
Z obydwoma jednocześnie? Cudzoziemscy mistrzowie popatrzyli na siebie zaskoczeni.
Podobnego przeciwnika jeszcze nie spotkali w długoletniej karierze szachowej. Człowiek ten
musi być albo wielkim zarozumialcem i pyszałkiem, albo bardzo wielkim głupcem.
Tymczasem emir polecił sługom, ażeby ustawili dwa stoliki z szachowymi kompletami w
przyzwoitej od siebie odległości i nakazał:
- Kuszbega niechaj pilnuje przepisów gry w pojedynku Hodży z Selimem. Ty zaś,
naczelniku - zwrócił się do zarzą dzają cego pałacowym księgozbiorem - stań tutaj i obserwuj
zmagania Hodży z Muchammadem. Obydwaj znacie reguły gry, uważajcie więc, aby żadnej ze
stron nie działa się krzywda. Zawodnicy przygotowani? Sędziowie gotowi? Doskonale,
zaczynajcie. Niechaj sprawiedliwość zatriumfuje w turnieju.
Dostojnicy nadzorują cy pojedynki na wszelki wypadek sprawdzili jeszcze raz ilość oraz
rozstawienie figur na szachownicach.
Na znak dany przez władcę Hodża Nasreddin zbliżył się powoli do Araba, który
rozpoczynał grę. W odpowiedzi na jego ruch z podziwem pokiwał głową , a następnie nie
spieszą c się podszedł do drugiego stolika. Zastanowił się chwilę, po czym przestawił swój
pionek o dwa pola i cierpliwie zaczą ł czekać na odpowiedź Persa Selima.
Obydwie bitwy rozpoczęły się w ciszy nabrzmiałej wyczekiwaniem. Od począ tku dużo
zależało. Pierwsze ruszyły do przodu pionki, ostrożnie penetrują c przedpole przeciwnika. Co
odważniejsze figury poczęły ustawiać się tuż za ich plecami w poszukiwaniu dogodnej pozycji,
z której mogłyby runą ć do zaskakują cego ataku. Napięcie wzrastało powoli, lecz
systematycznie. Nawet czas jak gdyby zwolnił niecierpliwego kroku, nie chcą c pochopnie
przynaglać grają cych.
Jedynie dla dostojników pałacowych nie pojmują cych tajników gry szachowej, a zatem nie
potrafią cych śledzić przebiegu dramatycznych pojedynków, upływają ce chwile zaczęły cią gną ć
się jak baranie kiszki.
Im dłużej toczyła się gra, tym więcej czasu zużywali cudzoziemscy mistrzowie na
przemyślenie każdego następnego posunięcia. Wraz z rozwijają cą się akcją malał ich
lekceważą cy stosunek do partnera, za to narastało przekonanie, że w osobie bucharskiego
filozofa natrafili na godnego siebie przeciwnika. Na każdy przemyślny fortel Hodża Nasreddin
odpowiadał bowiem równie pomysłowym zagraniem, na zastawioną chytrze zasadzkę
natychmiast rewanżował się nie mniej sprytną pułapką , w którą wpadał kolejno Pers albo Arab.
W skupieniu, nie zauważają cy świata poza pionkami i figurami, mędrzec bucharski
wędrował od szachownicy do szachownicy, każdym ze swych ruchów przysparzają c coraz to
nowych kłopotów doświadczonym graczom.
Sytuacje rodzą ce się na szachownicach zburzyły spokój władcy. Po godzinie emir począ ł
nerwowo skubać brodę. Po dwóch grymas zawodu wypłyną ł na dostojne oblicze. Dla ludzi
obserwują cych uważnie zmagania nie było już tajemnicą , że władca piekł się na ogniu, który
sam rozniecił.
Ile czasu trwał pojedynek filozofa z rutyną i zarozumialstwem? Cztery, sześć, a może i
więcej godzin? Rozstrzygnięcie padło w momencie najbardziej stosownym. Słońce piegowate
po raz ostatni zdą żyło musną ć pocałunkiem grubą tykę minaretu Kaljan, gdy w sali
zadźwięczało pierwsze słowo wypchnięte spoza warg grają cego: mat!
Po dalszych kilkunastu minutach słowo to zabrzmiało ponownie. Obydwa pojedynki
zakończyły się matem i... i pięknym sukcesem ulubieńca prostych bucharczyków. Hodża
Nasreddin przegrał co prawda walkę z Persem, za to Egipcjaninowi przykroił tak wspaniałego
mata, jakiego w Bucharze nie oglą dali najstarsi dziadkowie.
- Pot płynie z twego czoła, Hodżo. Zmęczonyś walką ? - zauważył emir z pewną
satysfakcją . Tylko cóż to była za satysfakcja? Marny okruch i drobinka w porównaniu z tą , jaka
by go oczekiwała, gdyby się wszystko powiodło.

background image

- Trudno przejść przez strumień i nóg nie zamoczyć, o szlamy - odpowiedział Hodża
Nasreddin ocierają c zroszone oblicze - Bardziej zmęczyłem się nieustanną bieganiną od
jednego przeciwnika do drugiego niźli samą grą . Wydaje mi się, panie i chętny, że ci wielcy
mistrzowie w istocie są nieco niższego i ostu. A sława ich wydęta ponad miarę. Chyba
niepotrzebnie, skoro umysł zwykłego człowieka potrafi uporać się bez zbytniego trudu z
umiejętnościami cudzoziemców, sławionych w wielu krajach muzułmańskiego świata. Czy
zgadzasz się ze mną , o prześwietny?
- Są dzę... są dzę... - zają kną ł się władca, szukają c pospiesznie ścieżynki honorowego
odwrotu - iż z obydwu pojedynków płynie jedna dla wszystkich nauka. Mianowicie: mieszkańcy
bucharskiego emiratu są znacznie bardziej utalentowani do gier szachowych niźli osławieni
Arabowie czy Persowie. Można tak mniemać, skoro Hodża, nie najlepszy przecież w Bucharze
szachista, potrafił wygrać z wielkim mistrzem tej gry, sławnym Muchammadem z Egiptu, a z
Selimem z Bagdadu przegrał dopiero - co wszyscy widzieli - w niezwykle wyrównanym
pojedynku. Jemu tedy słusznie należy się nagroda. Przyjmij, Hodżo, komplet szachów srebrno-
złocistych i niechaj służy ci długie lata, przysparzają c chwały emiratowi Buchary.
Wieść o wygranej Hodży Nasreddina rozbiegła się lotem błyskawicy po całym kraju.
Radowali się ludzie prości z nauczki, jakiej mędrzec udzielił wielkiemu emirowi i jego
dostojnym gościom. Od lepianki do lepianki, od kiszłaka do kiszłaka, od koczowiska do
koczowiska niosły się słowa: mą dry jest nasz afandi, który pięknego mata ofiarował
zarozumiałemu Muchammadowi,, mistrzowi sprowadzonemu za wiele sztuk złota przez władcę
na dwór bucharski.
Tymczasem niedawni przeciwnicy Hodży Nasreddina obdarowani kosztownościami przez
emira ruszyli w drogę powrotną , unoszą c w zanadrzu przekonanie, że Hodża jest mą drym
człowiekiem i niezwykle utalentowanym graczem.
Jeśli przeto dojdzie kiedykolwiek także i do waszych uszu, o czcigodni, wieść o sławie
niezrównanego szachisty bucharskiego, Hodży Nasreddina, wiedzcie, iż roznieśli ją po świecie
cudzoziemscy mistrzowie, niepokonany Selim al Karim z Bagdadu i Muchammad ibn
Abdullach z Egiptu, który po raz pierwszy od lat blisko czterdziestu zaznał smaku porażki z
rą k Nasreddinowych.
Po opuszczeniu pałacu Hodża wdrapał się na grzbiet wiernego kłapoucha i ruszył w
kierunku Szir-Garan, wrót miejskich wiodą cych w pustynię. Do domu nie miał co spieszyć,
uprzedził wszakże małżonkę, ukochaną Guldżachon, że z dala od niej będzie musiał
przetrawić tydzień na załatwianiu spraw nie cierpią cych zwłoki.

W pewnej chwili zerkną ł na niebo. “Zanim słońce uda się na spoczynek, powinienem
dotrzeć do kiszłaka Koksaj. Ucieszy się Bazarbaj, uradują się jego przemiłe basałyki, Firuza i
Said. Dawno obiecałem im tę wizytę" - pomyślał i ponaglił iszaka do żwawszego truchtu.
Niedaleko poza linią murów obronnych grodu na zasapanym osiołku dopędził Hodżę
Nasreddina Bababułła. Piekarz bucharski od dawna zaprzyjaźniony z mędrcem.
- Afandi, nie boisz się o życie? - zagadną ł zaniepokojony zaraz po wymianie słów
powitalnych. - Podobno znowu utarłeś nosa emirowi? Czy nie byłoby lepiej, gdybyś na pewien
czas znikną ł z oczu władcy i zawistnych wielmożów? Igrasz z ogniem codziennie, a to
wcześniej czy później może się bardzo źle skończyć,
Hodża Nasreddin położył dłoń na ramieniu druha. Odpowiedział spokojnie:
- Dzięki za troskę o moją głowę, Bababułło. Ale nie przejmuj de zbytnio. Dopóki żyje
obecny władca, najmniejszy włos z głowy mi nie spadnie. O to postarał się mój serdeczny
przyjaciel, Muchammad Astrolog. Przed kilku laty wmówił emirowi, że w siedemnaście dni po
mojej śmierci władca opuści tron, na zawsze przenoszą c się w świat, z którego nikomu
jeszcze nie udało się powrócić na ziemię. W interesie emira jest więc, abym żył jak najdłużej.
Piekarz odetchną ł z ulgą i uśmiechną ł się szeroko. Ale zaraz potem pomarkotniał. Robak
niepokoju znów mu myśli mą cił. Wreszcie rzekł półgłosem:
- No dobrze, afandi, a co zrobisz, jeśli wszechmogą cy Allach, nie liczą c się zupełnie z
przepowiedniami nadwornego wróżbity, któregoś dnia naprawdę wezwie władcę emiratu przed
swój tron niebieski?
- Raczej szejtan porwie go na samo dno piekieł, Bababułło. Piekło pełne jest emirów,
wielmożów i bogaczy. Ciężar grzechów cią gnie przecież w dół, a nie do góry - objaśnił Hodża
Nasreddin. - Jeśli tylko dowiem się, że emir wyzioną ł ducha, natychmiast zniknę z Buchary. Bo
rzeczywiście, następca na tronie może okazać się mniej przesą dny od obecnego szakala w

background image

złocistym chałacie.
Bababułła rozejrzał się niespokojnie dokoła.
- Pssst, afandi - szepną ł. - Nie mów na głos rzeczy, o których w Bucharze myśleć nawet
za głośno.
- Czemu trwożysz się, Bababułło? Przecież nawet dzikie zwierzęta, a także wszystkie
ptaki są podobnego mniemania o naszym prześwietnym władcy - roześmiał się drwią co Hodża.
- A poza mną i tobą ludzi tutaj nie ma. Dopóki w pobliżu nie widać żołdaków emira, dopóty
możesz nie obawiać się, że za głoszenie słusznych myśli trafisz do lochu bucharskiego
więzienia, w ręce emirowych oprawców, którzy wiele niewinnych istot strą cili z tego świata.
Dalszą drogę obydwaj wędrowcy pokonywali w milczeniu. Poczciwy Bababułła łamał sobie
głowę nad sposobami mogą cymi uchronić mędrca przed zemstą wielmożów i następcy tronu w
godzinie, która kiedyś nadejść przecież musi, natomiast Hodża Nasreddin jak gdyby nigdy nic
zdrzemną ł się ukołysany marzeniami o dobrych uczynkach, do których spełnienia przyczynią
się złote i srebrne figurki, ukryte przezeń rozważnie na dnie gliniane, aftoby. śnił o czekają cym
go spotkaniu z zacnym farbiarzem Usmanem Chakimbobo, za wygrane srebro wykupionym z
lochów bucharskiego zindana.

*

Rozważ więc, człowieku myślą cy, raz jeszcze przebieg pojedynków bucharskiego mędrca
z Persem i Arabem, mistrzami gry szachowej. Może uda ci się zerwać zasłonę niewiedzy i
ukazać światu sposób, jakim Hodża Nasreddin pokonał przeciwnika?

D£UGA RęKA FA£SZERZA

Opowieść dziewią ta o monetach Salima
Madazimbeka, o poszukiwaniu woreczka
z fałszywym nadzieniem oraz
o niewinnych dziewczętach ocalonych przez Hodżę Nasreddina

Czas lęku i czarnego niepokoju ogarną ł nędzarzy i ubogich mieszkańców Buchary. Nic
dziwnego, w słonecznym mieście emiratu nawet najbiedniejsi musieli płacić roczną daninę od
zużycia powietrza, od przebywania w murach miejskich, od korzystania z cienia tych murów,
od ścierania chodakami glinianego klepiska ulic, od korzystania z wody doprowadzanej arykami
z koryta leniwej Zerawszan, w której dolinie rozłożyła się oaza miasta. Los ludzi niezamożnych
utkany z miliona codziennych trosk i utrapień teraz dopiero miał natrafić na rafę cierpień
najwyższych. Nastały bowiem dni powszechnego składania opłat, danin i podatków.
Od wczesnego ranka ciasnymi uliczkami miasta w kierunku Registanu, placu, przy którym
mieściła się siedziba władcy, podą żali gromadnie kupcy bucharscy. Pierwsi podatnicy, których
zgromadzenie koniecznej sumy nie zmuszało do nadludzkich wysiłków i wyrzeczeń, a którym,
jak żadnej innej warstwie bucharskiej społeczności, zależało na podkreśleniu swego
wiernopoddaństwa wobec wielkiego emira.
Na czele tłumu strojnego w szaty odświętne, poprzedzany wielkim bębnem brzucha,
kroczył opasły kupiec, unoszą c wysoko zadartą głowę. Z oczu jego wyzierało zadowolenie, a z
gęby ulatywał uśmiech osiadają cy na sylwetkach dziewczą t ukrytych pod zasłonami parandży.
Kupiec ów najwidoczniej nie miał powodu do obaw, a duszy jego nie toczył czerw niepokoju. Za
grubasem w asyście kilku strażników miejskich, specjalnie wynajętych na tę niepowszednią
uroczystość, podą żało dziesięć obładowanych rumaków, bogato przybranych w szkarłat,
turkoczą cych wpleciony mi w grzywy złocistymi szarfami.
Opasłym przewodnikiem karawany kupieckiej był wielki handlarz i największy sknera
emiratu, Salim Madazimbek. To właśnie jego mają c na uwadze Hodża Nasreddin oświadczył
niedawno na bazarze, iż jedynym starannie pielęgnowanym w głębi duszy marzeniem
kupieckiego życia jest, by wody Wściekłej Rzeki Amu-darii, przemieniły się w płynny tusz
chiński. Po co? Oczywiście po to, aby kupiec pędzelkiem umaczanym w czarnym płynie mógł
wykaligrafować maleńką dziewią tkę. Po czym dopisywałby do niej następne, również nie za
wielkie dziewią tki tak długo, dopóki tusz nie wyczerpałby się do ostatniej kropelki,

background image

pozostawiają c cudownie nieskończone szeregi cyfr najwyższych. Oto ile drachm - zdaniem
Hodży - kryło się w marzeniach Salima Madazimbeka, niekoronowanego władcy ską pców,
chytrusów i oszustów wielkiej Buchary.
Tymczasem na grzbiecie każdego z dziesięciu bachmatów podą żają cych pod eskortą za
kupcem, obok bogatych prezentów, spoczywały po dwa woreczki monet z czystego złota.
Dwadzieścia skórzanych sakw wypełnionych drachmami to roczny podatek należny emirowi za
dzierżawę okolicznych włości, za posiadanych sześć karawanserajów, wystawionych - nie
tylko szczęśliwym zrzą dzeniem losu - przy najruchliwszych szlakach wypraw kupieckich, za
dzierżawę pobliskiego jeziora, za którego wody okoliczni chłopi zmuszeni byli wpłacać kupcowi
niemałe sumy w podatkach każdego miesią ca, za utrzymywanie siedmiu rozłożystych kramów
na głównym bazarze Buchary, a także za prawo hadlowania na kilkunastu pomniejszych
straganach rozrzuconych w labiryncie uliczek i bazarów dzielnicowych.
W jednym z woreczków, wędrują cych na grzbietach końskich kierunku emirowego
skarbca, znajdowały się monety fałszywe. O tym wszakże wiedziały tylko dwie osoby.
Madazimbek oraz jego gość, Salal Ali, w rodzinnej Persji bardziej znany pod przydomkiem
Alego Złotej Rą czki.
Fałszerz Ali, mistrz tajemnego fachu, potrafił krą żek ołowiu odpowiednich rozmiarów
pokryć odrobiną złota otrzymują c kolor identyczny z barwą szlachetnego kruszcu drachm
szczerozłotych. Najbystrzejsze oko nie drgnęłoby powieką podejrzenia na widok
spoczywają cych obok siebie dwóch monet, prawdziwej i tej podrobionej przez Alego. Wielkim
cudotwórcą był fałszerz, ale nawet on nie mógł ustrzec się jednego błędu, maleńkiej różnicy.
Mianowicie monety przezeń podrobione przy zachowaniu kształtu, wielkości, wzorca i koloru
drachm szczerozłotych były nieco lżejsze od wybijanych w perskich mennicach. Moneta
prawdziwa ważyła czterdzieści gramów, zaś pozłacany krą żek Alego tylko trzydzieści pięć.
Pięć gramów różnicy to jednak nie był ciężar uchwytny gołym okiem i dłonią .
Woreczek takiego właśnie złodziejskiego nadzienia z ołowiu wiózł teraz Madazimbek
emirowi.
Wielki Saadi z Szyrazu już przed wielu, bardzo wielu laty odkrył prawdę głoszą cą , że
“kiszkę ciasną zapcha kęs suchego chleba, zaś ciasnym oczom łakomca nie dość skarbów
ziemi". Zaiste, mą drość to ogromna i nie butwieją ca z upływem wiosen. No, a Salim
Madazimbek wielkim był łakomcą . Zbyt wielkim. I właśnie przesadna chytrość stała się
począ tkiem końca jego świetności. Ona to bowiem podszepnęła mu myśl, aby wypłacić
fałszerzowi wynagrodzenie w monetach przezeń wyprodukowanych. Nie przypuszczał chytry
Madazimbek, iż Salal Ali po opuszczeniu bramy miasta, do której kupiec odprowadził go
przezornie, już w przydrożnej czajchanie poprosi właściciela gospody, aby pozwolił mu
skorzystać z wagi.
Trudno sobie wyobrazić ogrom wściekłego gniewu, którym za płoną ł Salal, gdy
rozpoznają c dzieło własnych rą k poją ł, jaką monetą mu zapłacono. Potem gdy pierwsza fala
wściekłości już od płynęła, fałszerz siadł, zażą dał karty pergaminu, na której wygotował długą
epistołę zawierają cą wykaz wszystkich znanych mu doskonale łajdactw opasłego kupca.
Pismo to nakazał chłopakowi usługują cemu w czajchanie oddać co rychlej do rą k samego
miraba. Wiedział od dawna, że naczelnik zawiadują cy wodami emiratu jest śmiertelnym
wrogiem Madazimbeka i nie pozwoli umkną ć okazji, która mogłaby głowę rywala wcisną ć
pomiędzy pieniek i topór katowski. Za przysługę Salal wręczył chłopaków całą drachmę z
żółtego kruszcu (naturalnie tę sporzą dzoną prze siebie) żą dają c pośpiechu. Uradowany z
królewskiej nagrody chłopak wskoczył na osła i tylko tuman kurzu z wolna opadają cy by
świadkiem, że ktoś z tego miejsca odjechał w najwyższej gorą czce Zaś Salal Ali na kłapouchu
zakupionym - również za monet faszerowaną ołowiem - u zarzą dzają cego herbaciarnią umkną ł
szybkim kłusem w przeciwnym kierunku, mamroczą c do uszu osła najbardziej soczyste
wyrazy ze słyszanych kiedykolwiek w Bucharze.
Oczywiście gdyby Salim Madazimbek mógł w jakiś sposób przewidzieć lawinę
nadcią gają cych wydarzeń, z pewnością fałszerz, zamiast wędrować teraz pospiesznie do
rodzinnego Meszhedu, już przed dwoma dniami wyruszyłby w swą ostatnią podróż na dno
Zerawszanu z okazałym bagażem kamienia przymocowanym przezornie do stóp.
Ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków. Wcześniej czy później palec przeznaczenia musi
przecież wskazać Madazimbekowi ścieżkę oczekują cych go wydarzeń. Bo komu są dzone jest,
że spotka na drodze nieszczęście z samego rana, ten z pewnością będzie przeklinał los swój,
zanim słońce wdrapie się na najwyższy szczebel nieba. Tak się też i stało.

background image

Już od niepamiętnych czasów ceremonia pobierania podatków nadawała twierdzy emira
odświętny, uroczysty charakter. Przy dźwiękach melodii, wygrywanych na dojrach i surnajach
przez muzykantów dworskich, dobywano ze skarbca specjalnie na tę okazję przechowywaną
wagę. Od cechu stolarzy sprowadzano kute brą zem skrzynie mahoniowe. Ustawiane tuż za
wagą oczekiwać miały na zapełnienie czeluści brzuchów daninami. Wreszcie na marmurowym
podwyższeniu układano poduszki dla władcy, a nieco niżej dla jego świty. Szybkimi krokami
nadchodził moment zjawienia się wielkiego emira.
Uroczystość otwierał wezyr przemówieniem, pełnym zwrotów kwiecistych i moralnych
nauk, zakończonym zręcznie wyliczaniem kar okrutnych, jakim poddani zostaną oporni i
opieszali w płaceniu podatków.
Z kolei przystępował do czynności urzędowych wielki poborca danin. Poborca działał
ściśle ze zwyczajem uświęconym postępowaniem przodków, zgodnie z wieloletnią tradycją . Z
każdego woreczka wybierał na chybił-trafił garść monet, po czym rzucał zawsze po siedem
monet na jedną i drugą szalkę wagi, by tym sposobem sprawdzić, czy nie znalazła się w
sakwie moneta sfałszowana lub taka, z której zdjęto cienką warstwę złota. Jeżeli szale
pozostawały w równowadze, oddawał zawartość woreczka naczelnikowi skarbca, aby ten wraz
ze swym pomocnikiem, głównym rachmistrzem emiratu, sprawnie przeliczył na urzędowych
abakach ilość monet i zapisał je w księdze.
Wiedzą c o czynnościach wielkiego poborcy, Salim Madazimbek fałszywe drachmy
umieścił w jednym tylko woreczku, nie mieszają c ich z prawdziwymi. W ten prosty sposób
bogacz zabezpieczył się przed ujawnieniem oszustwa. Monety, choć lżejsze od prawdziwych,
znajdują cych się w pozostałych sakwach, rzucone równej ilości na obydwie szale musiały
zrównoważyć się, nie demaskują c łotrostwa. Było to posunięcie bardzo chytre, pomysłowe, a
zarazem niezwykle logiczne. Wszystko wskazywało więc, że tym razem podstęp się uda.
Potem gdy monety znikną , przemienne z prawdziwymi w mahoniowych skrzyniach skarbca,
nic się już wydać nie może. Od dziewięciu lat bogacz postępował w taki właśnie sposób, wcią ż
pomnażają c niemały i bez tego mają tek. Jeśli wierzyć przysłowiu - a nie wierzyć mą drościom
ludowym nie sposób - głoszą cemu, iż ską piec jest najlepszym skarbnikiem swoich
spadkobierców, to nawet najdalsi krewni Madazimbeka powinni uchodzić za ludzi niezwykle
szczęśliwych na ziemi.
Długi wą ż kupców i rumaków obładowanych daninami wpełzł powoli na Plac Piaszczysty.
£eb gigantycznego gada utworzony przez Madazimbeka i jego skarby zatrzymał się w pobliżu
głównej bramy Arku.
Madazimbek, a za nim pozostali, padł na ziemię i na brzuchu - bo tak nakazywało prawo i
obyczaj - podczołgał się przed marmurowe podwyższenie, na którym zasiadł władca.
- O, prześwietny Salim Madazimbek, jak zwykle, pierwszy - zauważył emir. - Czy wiesz
dokładnie, ile i jakich monet dostarczyłeś nam w swoich sakwach, kupcze? - Tak, panie
szlachetny. Dwadzieścia pełnych sakw, a w każdej znajduje się sto pięćdziesią t perskich
drachm z czystego złota - padła odpowiedź dumna i wypowiedziana głośno tak, aby wszyscy
słyszeli.
- Czyżby? - uśmiechną ł się szyderczo władca.
- Oczywiście, o panie muzułmańskiego świata. To złoto najczystszej próby - potwierdził
skwapliwie Salim Madazimbek, Odrobinę zaniepokojony zachowaniem emira. Od trzydziestu
lat składał daninę przed władcą , a po raz pierwszy zdarzyło mu się odpowiadać na pytania. I do
tego stawiane w tonie nie wróżą cym nic dobrego.
- Taaak, a więc jesteś przekonany, że w żadnej z sakw nie umieściłeś drachm
fałszywych, łotrze?
- W żadnej, o szlachetny. Przywiozłem worki pełne monet szczerozłotych - głos kupca nie
zadrżał ani przez moment, choć dusza jego dygotała już w febrze przerażenia.
- £żesz, nikczemny. Doniesiono mi, że w jednym z woreczków; dostarczasz monety
fałszywe, nie złote. A poznać je można po tym, iż od wybijanych w mennicy są lżejsze o pięć
gramów na każdej sztuce. I podobno łajdactwo to cią gniesz od dziewięciu lat? A może jeszcze
dłużej?
Kupiec rozpłaszczył się na płycie kamiennej jak żaba. Zaczą ł myśleć gorą czkowo:
,,Doniesiono? Nikt poza Salalem Alim nie wiedział o procederze uprawianym bez
świadków w głębokiej tajemnicy. A więc fałszerz zdradził? O, łotr. Oby go piekło pochłonęło za
życia. Oby go strawił najbardziej smrodliwy z szejtanów podziemnego świata. A to zbój
niewdzięczny, tak mi się odpłacił za długoletnią pomoc i opiekę".

background image

“ Salim Madazimbek w myślach obrzucił fałszerza przekleństwami zapominają c, iż ta
wielka wdzięczność i opieka z jego strony wyraziła się przecież w monetach faszerowanych
zwyczajnym ołowiem.
Tymczasem emir wycelował palec w leżą cego plackiem i wrzasną ł:
- Przyznaj się, łotrze, w którym worku umieściłeś drachmy sfałszowane? Bo nie śmiesz
chyba zaprzeczać faktom, nędzny robaku?
Madazimbek jeszcze przed chwilą potężny, gruby i wyniosły, teraz niczym nadęty
powietrzem kozi pęcherz, który igrają cym dzieciakom wpadł na kolec kaktusa, z przeraźliwym
sykiem duszy oklapł i zwiotczał. Zaprawdę, wrota świata nie zawsze otwierają się w tę samą
stronę. Sprawdziło się przysłowie mówią ce, iż dzień dzisiejszy, jeśli los tak zechce,
wczorajszego bogacza z torbami nędzy wpędzi na ścieżkę nieszczęścia.
- Do lochu z hultajem. Tam będzie miał dość czasu do namysłu, ażeby wybrać sobie
samemu najwłaściwszy rodzaj kary - rozkazał emir.
Kupiec przerażony zerwał się z ziemi i rzucił się do tyłu, po czym gwałtownie odskoczył
do przodu czują c na plecach ostrze szabli strażnika. Poją ł, że nie ma dlań ucieczki. I wtedy,
na podobieństwo kozła osaczonego przez wilki, w szaleńczym ataku zaczą ł miotać
przekleństwa na głowę emira i dwór jego, życzą c wszystkim rychłej a okrutnej śmierci.
- Zamilcz, nieszczęsny. Człowiek nie od czyichkolwiek modlitw na świat przychodzi,
ażeby umierać od przekleństw. Pogarszasz tylko cuchną cą sytuację - Hodża Nasreddin
usiłował ostrzec wyrywają cego się strażnikom i wrzeszczą cego nadal wniebogłosy
Madazimbeka.
Tłum dostojników pałacowych, kupców, żołnierzy i gapiów stłoczonych na placu przed
twierdzą dojrzał oczyma wyobraźni, że knot życia kupca począ ł kopcić dopalają c się coraz
gwałtowniej.
Wkrótce złorzeczenia więźnia umilkły stłumione przez grube mury obchany. Nastała
chwila ciszy. Przysłowiowej ciszy przed burzą . Bo oto nad głowami dostojników rozszalał się
samum gniewu emirowego.
- Niechaj nie wydaje się wam, o nikczemni, iż sprawka ta ujdzie bezkarnie pozostałym,
którzy zawinili. Przez wasze niechlujstwo, niestaranną kontrolę, a także mało przemyślany
sposób ważenia monet staliście się sprzymierzeńcami łotra, jego wspólnikami. Zgrzeszyliście,
dopuszczają c się oszustwa na mojej osobie i na skarbcu emiratu. Musicie zatem ponieść
zasłużoną karę. I to karę, która, jak was znam, dotknie każdego do dna serca...
Emir zawiesił głos, niczym kat ostrze zakrzywionej szabli, napawają c się przerażeniem
swych ofiar.
Pod czterema dostojnikami odpowiedzialnymi za ścią ganie podatków ugięły się nogi.
Wezyr zawiadują cy daninami, wielki poborca, naczelnik skarbca oraz główny rachmistrz, wierni
i okrutni zausznicy emirowi, bezkarni w dotychczasowych poczynaniach, poczuli zimne mrówki
niepokoju biegają ce w dół i w górę po grzbiecie. I kto by pomyślał, że zemsta Sałata sięgają c
po głowę nieuczciwego kupca zawadzi po drodze również o dostojnych wielmożów?
- Natychmiast zważcie drachmy dostarczone przez tego nikczemnego szakala. Musicie
mi czym prędzej odszukać sakwę monet złodziejskich - polecił władca dostojnikom z trudem
utrzymują cym się na rozdygotanych nogach. - Za każde skorzystanie z wagi oddacie jednak do
skarbca emiratu woreczek ze złotymi drachmami o wadze równej fałszywym monetom albo
jedną z córek do mego haremu. A jeszcze sprawiedliwiej będzie, jeśli oddacie i jedno, i drugie.
Córki na moje komnaty, monety do komnat skarbca.
Chytry emir wydumał, iż przy dwudziestu woreczkach Madazimbeka, ważonych po dwa
jednocześnie, przy sprzyjają cym szczęściu powinien otrzymać dodatkowo od dostojników
dziesięć sakw złota i tyleż dziewczą t. Waga była dokładna, przystosowana do ważenia
szlachetnego kruszcu i drogich kamieni, ale nie tak znowu wielka, ażeby można było na jej
szale kłaść więcej niż po sto pięćdziesią t drachm sporzą dzonych z żółtego metalu. No, z
zachowaniem najwyższej ostrożności można było dosypać tam jeszcze z czterdzieści do
pięćdziesięciu monet. A więc na jedną szalę w żadnym, razie nie da się położyć dwóch
woreczków monet dostarczonych przez Madazimbeka.
Hodża Nasreddin spoglą dał na czterech urzędników. Nie, nie litował się nad dostojnikami,
żal mu było jedynie dziewczą t niewinnych. Zagłębił się w rozmyślaniach.
- Czy zgodziłbyś się, o sprawiedliwy władco Wschodu i Zachodu, w zamian za jedną z
tych dziewczą t otrzymać ode mnie jedenaście sakw szlachetnego kruszcu? - mędrzec
bucharski wychylił się na moment z zadumy.

background image

- Jedenaście woreczków złota za jedną tylko różanolicą ? - zdziwił się emir. - Afandi,
zastanów się lepiej nad tym, co mówisz.
- Zastanawiam się, panie mój, zastanawiam. Wkrótce najlepiej przekonasz się o tym na
własnej skórze - zamruczał pod nosem. Hodża Nasreddin i po raz drugi zanurzył się w
głębokiej zadumie.
A tymczasem w oczach emira pojawił się dziwny blask. Jedenaście woreczków złota
więcej w skarbcu pałacowym miało swoją wymowę. Po odstą pieniu jednej dziewczyny Hodży
Nasreddinowi i tak powinno mu przybyć do haremu dziewięć nowych hurys. A przy tym wylazło
szydło z Nasreddinowego worka. Cóż za chytry lis z tego filozofa. Niby to zajmują go tylko
sprawy innych ludzi i ich codzienne kłopoty, a przecież znalazł wolną chwilę, aby upatrzyć
dziewczynę dla siebie.
- Niechaj będzie, jak powiedziałeś, afandi - zgodził się władca łaskawie po krótkiej chwili
namysłu. - Za jedenaście woreczków złota weź sobie dziewczynę, którą zechcesz. Taka jest
moja decyzja.
Mędrzec bucharski przysuną ł się wówczas do czterech dostojników.
- Wielmożni - szepną ł - wolicie stracić dziesięć worków złota i tę samą ilość córek czy
tylko po trzy sakwy szlachetnego metalu? Wybierajcie.
Wielmoże rachowali błyskawicznie. Albo dziesięć sakw złota i dziesięć dziewczą t
czarnobrewych, albo dwanaście woreczków żółtego metalu. Mieli więc oddać córki w niewolę
za pół darmo? Jedną dziewczynę za pią tą część sakwy? Ależ to złodziejska cena.
Niedoczekanie władcy.

Zdecydowali się szybko.
- Hodżo-aka, ratuj dziewczęta niewinne. Złoto możemy dostarczyć ci w każdej chwili.
- Spieszcie więc.
Dostojnicy rozbiegli się, zaś Hodża Nasreddin raz jeszcze zagłębił się w myślach. Z
zadumy wyrwał go dopiero widok powracają cych. Wielmoże uginali się pod ciężarem, kruszcu,
pojękują c i dyszą c ciężko.
Wtedy dopiero mędrzec skierował swe kroki w stronę sakw leżą cych u stóp władcy, a
następnie rzucił na wagę monety Madazimbeka. Zważył je. Zbliżył się do emira.
- Widziałeś, o szlachetny? Raz jeden skorzystałem tylko z wagi. Weź więc oto, panie,
zgodnie z własnymi słowami, woreczek złota za prawo pierwszego ważenia. Tutaj zaś masz
jedenaście sakw szlachetnego kruszcu za pierwszą dziewczynę, którą powinieneś otrzymać na
własność. Są dzę, że najlepiej się stanie, jeśli ta różanolicą pozostanie nadal w domu swoich
rodziców. Aby stało się zadość twojemu życzeniu, powinienem jeszcze wskazać woreczek
napełniony fałszywymi drachmami. O, to nic trudnego. Zaraz ci to, panie, udowodnię.
Po tych słowach Hodża Nasreddin zawrócił do dwudziestu sakw leżą cych szeregiem na
ziemi. Zastanowił się przez moment, po czym dźwigną ł jedną .
- Spójrz, potężna prawico Wschodu i Zachodu. Oto sakwa złodziejskich monet Salima
Madazimbeka - oświadczył. I zaproponował: - Każ z nich odlać kajdany i zawiesić je ponad
główną bramą Arku, aby ostrzegały ludzi nikczemnych przed próbami nowych oszustw.

*

Pomyśl, człowieku obleczony w chałat roztropności, w jaki sposób, będą c na miejscu
Hodży Nasreddina, tylko raz jeden skorzystałbyś z wagi, ażeby spośród dwudziestu sakw
wyłowić woreczek napełniony fałszywymi monetami, lżejszymi od pozostałych? No i aby
uchronić różanolice przed pobytem w haremie emira wielkiej Buchary?

ROZBÓJNICY

Opowieść dziesią ta o spotkaniu
czabana Madamina z bandą pustynnych
opryszków i o machlojkach naczelnika
straży bucharskiego emiratu

background image

Człowiek odważny umiera tylko raz, tchórz dwa razy. Ile razy pastuch Madamin umierał
owej nocy - niechaj pamięć o niej będzie przeklęta - nie potrafiłby zliczyć nawet najwybitniejszy
z rachmistrzów wielkiego emiratu Buchary. Czas od zmierzchu aż do brzasku porannego
strawiony pośród ciasnych odłamów kamienia, bez możliwości głośniejszego sapnięcia, bez
wydania jakiegokolwiek szmeru, który mógłby ujawnić obecność pastucha uszom szajki
rozbójników koczują cej w rozpadlinach skalnych, był dlań wizerunkiem piekła doznawanego
przez niewielu za życia. Nieszczęsny Madamin konał z trwogi przy lada zdradliwym poruszeniu
trzymanego za pysk osła i rodził się na powrót, gdy oczekiwana chwila zdrady nie
następowała. Dni bez chleba nie dłużą się tak nawet w części, jak godziny lęku spędzone w
bliskim są siedztwie nie przeczuwają cych niczego rozbójników. Na dalszą ścieżkę swych
przestępstw szajka zbirów wyruszyła dopiero po solidnym odpoczynku, kierują c się blaskiem
gwiazd światłem księżyca, bowiem płaszcz ciemności nocnych wcią ż jeszcze okrywał ziemię.
Nie poprawiło to zbytnio sytuacji pastucha wtulonego w skalną szczelinę i trwogą wypełnionego
po uszy. Madamin oczekiwał zbawiennego świtu nadal przezornie zaciskają c chrapy iszaka.
Dopiero gdy zasłona nocy opadła raptownie budzą c świat do życia, poganiacz wielbłą dów
opuścił bezpieczną kryjówkę i puścił się pędem w stronę miasta. Jeśli wiadomo, że strach i
obawa o całość własnej skóry dodaje każdemu stworzeniu nową parę nóg, to biegną cy
Madamin pod tym względem przypominał stonogę. Bose pięty pastucha miotały
czterdziestokrotnie szybciej aniżeli żerdzie kół czerpią cych wodę ze studni w najgorętszym
okresie nawadniania pól.
Po dwóch godzinach szaleńczego pędu Madamin poczuł się wręszcie człowiekiem
wyzwolonym od lęku. Mury Buchary były tuż, tuż. A kiedy zdyszany wbiegł już w bramę
miasta, za pastuchem trudnością nadą żają c, kolebią c się i chwieją c na drżą cych ze
zmęczenia nogach spieszył jego wierny iszak.
Tymczasem wewną trz twierdzy Ark, pod ścianą pałacu zdobnego w wykładane mozaiką
zawiłe wersety z Koranu, rozprawiano uczenie o istocie prawa, władzy i sprawiedliwości.
Sproszeni z całego bucharskiego emiratu ludzie najmędrsi od wielu już godzin wałkowali placek
dysputy gęsto nadziewają c go rodzynkami sprzeczek.
W pewnej chwili porzą dek i nastrój uczonej rozmowy przerwany został gwałtownie przez
zakurzonego obdartusa, który obalają c dzbany wypełnione różanym sorbetem, z wołaniem
,,Panie, ratuj, rozbójnicy!", rzucił się do nóg władcy.
- Zgłoś się do pierwszego wezyra. Kuszbega przyjmuje skarci na urzędników! - wrzasną ł
naczelnik straży pałacowej na poganiacza (w którym czytają cy te słowa rozpoznali zapewne
pastucha Madamina) i usiłują c odcią gną ć go od kolan władcy, beształ: - Jak śmiesz, nędzniku,
przeszkadzać w zajęciach Sprawiedliwemu i jego czcigodnym gościom?
- Panie, uwierz niegodnemu. Tam rozbójnicy! Mam dowód - szarpią c i wyrywają c się
zbrojnym udajczijom pastuch wycią gną zza koszuli nabrzmiałą sakiewkę. - Niechaj te monety,
czterdzieści drachm w srebrze, staną się świadkami prawdziwości tego, co powiadam.
- Puśćcie go - skiną ł na strażników władca. - A ty wyrażał się jaśniej. Cóż kazało ci
zmą cić nasz spokój?
- Rozbójnicy, panie. W pobliżu miasta grasuje cała szajka. £otrzykowie spiskują ,
przekupują twoich urzędników, rabują w biały dzień, o Sprawiedliwy.
- Do rzeczy, stróżu bydlą t. Opowiadaj po kolei, co ci się przydarzyło.
Mędrcy i dostojnicy pałacowi ścią gnięci wędzidłem ciekawości otoczyli szczelnie
pastucha. Jedynym w tym gronie, który z obawą spoglą dał na intruza, był Jułdasz Kamaliddin,
naczelnik straży emiratu. Z urzędu odpowiedzialny za porzą dek w państwie nie dopuszczał do
uszu władcy jakiejkolwiek wieści o rozbójnikach i o przestępstwach. Tym prostym sposobem
zaskarbił sobie łaskę i wdzięczność emira, jako człowiek dbają cy o ład, spokój i
sprawiedliwość na podległych mu obszarach. Nic dziwnego, że obecnie naczelnik coraz
wyraźniej czuł lęgną cego się w sercu skorpiona niepokoju. Czyżby tak skrupulatnie budowany
w oczach władcy gmach ładu państwowego miał runą ć grzebią c pod sobą wspaniałą karierę?
Zwłaszcza że - o czym wiedział doskonale - znienawidzony zarówno przez ubogich
dechkanów, rzemieślników, jak i zamożnych kupców, ba, co gorsze, nie cieszą c się uznaniem
ni cieniem szacunku nawet pośród własnych pobratymców, dostojników pałacowych, nie mógł
liczyć na żadne wstawiennictwo, na niczyje poparcie. Skłócone i nieznoszą ce się wzajemnie
kasty w tym jednym jedynym przypadku zwią zane były szpagatem solidarności. Wszyscy
poddani emira, bez względu na pochodzenie, długość brody i pojemność kiesy, życzyli
Kamaliddinowi gorą co i ze szczerego serca, aby Allach uczynił go co rychlej wezyren sułtana

background image

Selima.*
Oczywiście nie każdemu mierzy się wspólną miarką wysokość podatków i zakres
obowią zków wobec władcy. Najokrutniej i całkowicie bezkarnie łupiono mieszkańców wiosek,
stepowych kiszłaków. Los ludzi usiłują cych uprawiać piaszczyste równiny, na których gęsto
obrodziły jedynie kamienie i pustynne zielsko, był nie do pozazdroszczenia. We wsi od
żandarmskich koni nawóz nie wysychał. A lament kobiet i płacz dzieci, przemieszany z
gdakaniem ptactwa przytroczonego do siodeł i beczeniem zarzynanych przez strażników kóz i
owiec, stał się najpospolitszą śpiewką tych okolic. Pełne okrucieństw postępowanie
* sułtan Selim I (1467—1520) w cią gu ośmiu, lat panowania kazał stracił siedemnastu
swoich wezyrów

strażników Kamaliddina usprawiedliwiane ramieniem prawa - ścią ganiem podatków - rujnowało i
bez tego godnych litości mieszkańców wiosek, gdzie na każde osiem dni życia przypadało
dziewięć dni pracy.
Pastuch Madamin był mieszkańcem kiszłaka, a zatem mógł powiedzieć zbyt wiele, co
jeszcze pogorszyłoby i tak już niewesołą sytuację Kamaliddina. Musiał naczelnik straży
uważać na każde słowo tego oberwańca, aby we właściwym momencie przerwać zgubny dla
siebie potok wymowy.
Tymczasem Madamin ją kają c się i połykają c z pośpiechu niektóre sylaby rozpoczą ł
opowiadać:
- Wczoraj o wschodzie słońca wyruszyłem na poszukiwanie, ziół łagodzą cych ból zębów i
goją cych rany. Gdyby udało mi się zebrać je w odpowiedniej ilości, a potem spieniężyć na
bazarze, mógłbym zwrócić dług kupcowi, Tatarzynowi Ibrachimowi Rizakuli, ratują c się przed
uwięzieniem. Wiedz bowiem, o szlachetny, iż wiosną pożyczyłem od czcigodnego Ibrachima
pięć drachm, za co wynają łem pastwisko w pobliżu karawanseraju, niestety, słońce zniszczyło
trawę, a wraz z nią i moje nadzieje na poprawę losu. Tak rozmyślają c o swej nędzy i
pochylają c się co kilka kroków nad szczelinami skalnymi, w których zwykle rosną owe zioła
lecznicze, dotarłem do Wzgórza Kamiennych Bałwanów i wtedy to właśnie ujrzałem
skradają cego się ścieżką uzbrojonego mężczyznę. Szybko ukryłem się między kamieniami.
- Ej, nędzniku, przyznaj się, do czego naprawdę miały ci posłużyć te zioła? Truciznę
sporzą dzasz? Jadem handlujesz? A może oddajesz się czarnoksięskim praktykom? Czy to nie
aby za twoją sprawą zszedł z tego świata ulubiony rumak emira? Może to ty rzuciłeś urok na
czarnobrewą Fatimę, tancerkę, która wyschła na strą k pieprzu, nie cieszą c już oczu naszego
pana i władcy? Odpowiadaj, łotrze. I niechaj prawda gości na twym języku, jeśli nie chcesz,
aby kat wyrwał ci go z korzeniami - wpadł na Madamina naczelnik straży.
- Pozwól mu mówić, bo nigdy nie dobiegniemy kresu jego opowieści - przykazał emir.
Kamaliddin zamilkł czują c, że jedną nogą w kałużę śmierci wdepną ł. Zaś czaban cią gną ł
dalej:
- Siedzą c jak mysz przezorna w skalistej szczelinie usłyszałem głosy kilku rozbójników
podą żają cych w pewnej odległości za swym przewodnikiem. Dziękowałem opatrzności, że
pozwoliła mi się skryć we właściwej chwili. To ocaliło mnie od napaści i rabunku.
- Nawet czterdziestu rozbójników nie potrafi ograbić jednego nagusa - czkną ł ze śmiechem
strażnik pieczęci. - Chyba żeby połakomili się na twego starego osła. Ale cóż może być warta
ta ruina zwierzęcia?
- Osioł jest wielbłą dem biedaka. Jest moim jedynym źródłem utrzymania, moim wielkim
sezamem bogactwa, o prześwietny - szepną ł w odpowiedzi czaban.
- Mów dalej - nakazał emir.
- W ukryciu przesiedziałem aż do pierwszych promieni słońca, ponieważ rozbójnicy
rozłożyli się na odpoczynek tuż pod odłamem skalnym, za którym siedziałem, w odległości
czterech zaledwie kroków ode mnie. Słyszałem wyraźnie ich słowa nie widzą c ani jednego z
rozmawiają cych.
- O czym rozprawiali? Czy możesz powtórzyć dokładnie, co zanotowały twoje uszy? -
zapytał władca.
- Rozmawiali o przekupieniu jednego z urzędników państwowych, o panie świata. Z
rozmowy wynikało, że dwóch opryszków z ich szajki schwytano w którymś z osiedli
zachodniego bekostwa. Rozbójnicy złożyli się po trzydzieści drachm i przekazali okup
urzędnikowi mają cemu nadzór nad więźniami. Wtedy ów zażą dał dodatkowych czterdziestu
pięciu sztuk srebra jeszcze i dla więziennego strażnika. Słyszałem, jak zbiry spierali się

background image

między sobą , co czynić dalej. Wpłacić nową sumę, czy zgładzić urzędnika za niedotrzymanie
umowy. Ponieważ to drugie nie gwarantowało wolności uwięzionym kompanom, zdecydowali
się na ponowną składkę. Tym razem złożyli się po dziesięć drachm. Nikt z nich nie czuł się
pokrzywdzony, gdyż każdy oddawał jednakową ilość monet, czego zawsze skrupulatnie
przestrzegali. Równy podział łupów i równy podział wydatków był, jak się chełpili, żelazną
zasadą działalności bandy. Po przeliczeniu zebranych pieniędzy ukazało się, że jest ich nawet
więcej, niż wynosił dodatkowy okup. Herszt szajki ukrył tę resztę w szczelinie skalnej
przeznaczają c srebro na ekwipunek rozbójników, gdy ci opuszczą już loch zindana. Po
odejściu łotrzyków wydostałem z głębokiej szpary sakiewki; z monetami i dostarczyłem ci ją , o
panie, jako dowód prawdziwego biegu mojej przygody - zakończył swą opowieść pastuch
Madamin.
- £żesz! Z pewnością było tam po prostu trzech albo czterech poczciwych poganiaczy
wielbłą dów poszukują cych zbłą kanych zwierzą t, a nie żadna szajka rozbójników. Nie potrafisz
odróżnić zwyczajnych pastuchów od rzezimieszków, niegodny - wtrą cił po wtóry Jułdasz
Kamaliddin.
- Panie, to byli bardzo źli ludzie - upierał się pastuch. - I było ich co najmniej piętnastu.
- Bojaźń przesłoniła ci oczy rozsą dku, czabanie. Strach wyolbrzymia, a noc z garbatej
myszy nawet wielbłą da potrafi uczynić. Powtarzam ci raz jeszcze: nie mogło być ich więcej
niźli czterech pasterzy. Piętnastu, i to rozbójników? Chyba ci się rozum w upale rozpuścił? -
dowodził naczelnik straży emiratu, usiłują c za wszelką cenę zbagatelizować groźbę szajki w
obliczu władcy.
- Już w czasach naszych pradziadów wielki Firdausi twierdził, nie masz lepszego fortelu
od prawdy, a gorszego pomysłu od krętactwa - odezwał się z naciskiem Hodża spoglą dają c w
oczy naczelnikowi.
Kamaliddin pochwycił aluzję ukrytą w słowach mędrca. Zrozumiał, że Hodża Nasreddin
przejrzał jego grę. Mimo to nie ustępował:
- Afandi, jeśli, nie widziałeś własnymi oczyma ludzi, o których tutaj mowa, czemu
skłaniasz ucho ku słowom nędznego pastucha?
- Człowiek uczony widzi sercem i rozumem, nieukowi pozostają jedynie oczy - usłyszał w
odpowiedzi.
Wielmoża otworzył usta i zawahał się. Wiedział, iż raz wypowiedzianego słowa nie można
przełkną ć z powrotem. A Hodża by niebezpiecznym przeciwnikiem.
Zaryzykował raz jeszcze:
- Wszystkie szajki w naszej prowincji i w są siednich bekostwach dawno zostały
wytępione, część przegnano do Afganistanu O tym wie nawet najbardziej tępy z wiejskich
matołków. Nie może więc być ani okruszyny prawdy na języku tego poganiacza wielbłą dów czy
osłów. Zaufaj moim słowom, afandi. Wiem, co mówię, bo znam całą prawdę.
Nasreddin nie wą tpił ani przez moment, że naczelnikowi nie obca jest prawda. Tylko że
prawda ta miała zupełnie inne oblicze. Hodża dobrze wiedział, iż rozbójnicy, rabusie i
rzezimieszkowie są jak skorpiony w starym domu, lezą ze wszystkich dziur. I pozbyć się ich
nie sposób. Bo czyż może być inaczej, skoro strażnicy porzą dku publicznego zajęci są
wyłą cznie ścią ganiem danin i podatków, wymierzaniem najrozmaitszych kar i grzywien? A
wojsko emirowe? Nie, wojsko także nie ma czasu na uganianie się za rozbójnikami, bowiem
dopomaga żandarmom i poborcom podatków w napełnianiu skarbca władcy. Przy sposobności
nie zapominają c także i o prywatnych kiesach swoich sardarów i naczelników.
- Każdy wierzy we własne prawdy, Kamaliddinie. ślady spotkania z tymi, jak ich
nazywasz, pastuchami, znajdziesz jeszcze nie zabliźnione na moich plecach. To bolesna
prawda, w którą ja - wybacz śmiałość niegodnemu -uwierzyć muszę.
Jułdasz Kamaliddin zmieszał się. Nie doniesiono mu o napadzie rabusiów na mędrca. A to
znacznie pogarszało sytuację, kompromitują c go w oczach władcy. Oczywiście naczelnik
dawno już przyznałby rację Hodży Nasreddinowi, gdyby nie lęk przed emirem. Obawa przed
wywołaniem gniewu Sprawiedliwego zmuszała go, ażeby ogień podejrzenia, póki jeszcze nie za
wielki, ugasić wodą jakiegoś fortelu. Nie była to jednak sprawa łatwa wobec groźnego
przeciwnika, jakim okazał się w tych słownych zapasach mędrzec bucharski.
- Nie pojmuję cię, afandi? - podją ł znowu Kamaliddin. - Ty człowiek rozumny, a
postępujesz jak dziecko nieletnie. Twierdzisz, iż napotkanymi przez Madamina ludźmi byli
rozbójnicy, wierzysz, że pastuch słyszał ich rozmowę. Ską d wiesz, że tak właśnie było
naprawdę? Odpowiedz na moje pytanie, człowieku uczony, jeśli wiesz wszystko.

background image

Hodża odpowiedział w sposób jasny, ale nie dla każdego:
- O, czcigodny, prawdziwym uczonym jest ten, który wie, że to, co on wie, jest zaledwie
drobną czą stką tego, czego nie wie i czego może nigdy nie wiedzieć.
- A więc przyznajesz jednak, że nie wiesz wszystkiego? - uradował się Kamaliddin.
- Oczywiście przyznaję - kiwną ł głową Hodża. - W przypadku Madamina przypuszczam
jednak, że biedak ten prawdę mówi...
- Ty są dzisz jedynie, afandi, przypuszczasz. Ja zaś wiem, pojmujesz, wiem doskonale, że
pastuch łże, sypią c bezustannie w twarz władcy robaczywym grochem kłamstwa.
Emir spojrzał pytają co na Hodżę.
- Przypuszczenie człowieka mą drego jest więcej warte niż pewność głupca, o szlachetny -
odparł na niemy głos oczu władcy Hodża Nasreddin.
Palce Kamaliddina zacisnęły się kurczowo na rękojeści kindżału.
- Prawdziwe słowo bywa gorzkie, wielmożny Kamaliddinie - zwrócił się w stronę
poszarzałego z wściekłości naczelnika straży - ale bardziej gorzkie jest to, co czynisz.
Trwonisz siły na jałową rozprawę z bezbronnym pastuchem zamiast ścigać przestępców.
- Sprawiedliwe są twoje słowa, Hodżo. Szablą , a nie językiem przekupki walczyć należy z
łotrami! - zakończył emir sprzeczkę dwóch mężów. Po czym rozkazał:
- Musicie schwytać rozbójników, i to rychło. Niechaj zgniją w lochu więziennym. Dwóch
już złapano, ale kto wie, ilu mogła liczyć cała banda? Musicie także dowiedzieć się, ile drachm
przeznaczono na przekupienie mojego urzędnika. Za jaką cenę sprzedawał się ten syn
fałszywej hieny? Schwytajcie rzezimieszków, abym mógł znaleźć odpowiedzi na gnębią ce
mnie pytania i aby oni w lochu więziennym znaleźli nagrodę za popełnione przestępstwa.
- Wydaje mi się, że wiem, ilu było rozbójników, o dostojny - rzekł po krótkiej chwili
namysłu Hodża.
- Ską d wiesz? Pewnie jesteś z nimi w zmowie? Może szpiegujesz w mieście, przekazują c
im wiadomości o karawanach wychodzą cych z Buchary? Może tyś wspólnikiem łotrzyków? -
napadł na mędrca Kamaliddin chwytają c się wą tłej co prawda, ale ostatniej już nitki nadziei.
- Nie, Madamin powiedział przecież.
- Nie mówił nic podobnego, wszyscy słyszeli. Nie chcesz chyba dowodzić, afandi, że
głuchota opanowała emira i dwór cały? - naczelnik zapienił się, jakby połkną ł kawałek mydła. -
Ty musisz wiedzieć z innego źródła. Nie szachruj.
- A jednak Madamin powiedział - powtórzył Hodża Nasreddin. - Bowiem to, co rzekł,
wystarczy całkowicie, aby znaleźć właściwą odpowiedź na pytanie Sprawiedliwego. Powiem
więcej, czcigodni, pozwólcie mi się zastanowić, a zdradzę waszym uszom nie tylko liczbę
rozbójników, mogę wyjawić także, ile drachm przeznaczyli członkowie szajki na przekupienie
urzędnika. Wybaczcie mi jednak, że na te wszystkie pytania odpowiem dopiero po spożyciu
posiłku. Teraz chciałbym oddalić się z czabanem, który jest mi winien sowity poczęstunek i
jedno wyjaśnienie. Iść muszę, bo głowa nie pracuje, gdy żołą dek pusty. A nic tak nie wzmaga
myślenia, jak kebab wprost z rożna otulony w liście mięty.
Już w drzwiach Hodża przystaną ł i zwrócił się w stronę emira:
- A ty, panie wielki, zastanów się w tym czasie, jak wynagrodzić pastucha za wiadomość
o szajce zbójeckiej. Na garść złota zasłużył chyba?

*

Człowieku roztropny, pomyśl, czy trzeba, ażebyś i ty spożył olbrzymią porcję soczystego
kebabu, by znaleźć odpowiedź na pytania władcy bucharskiego emiratu?

U BRAM PER£Y WSCHODU

Opowieść jedenasta o wizycie Hodży
Nasreddina w Samarkandzie, o spotkaniu
z dawno nie widzianymi przyjaciółmi
i o wielbłą dzie, który nie umiał pływać

Niezwykły to był widok. Dorosły człowiek, stoją cy obok strażnika bramy miejskiej, nagle

background image

krokiem młodzieniaszka rzucił się do przodu ku innemu dojrzałemu mężczyźnie, który w tym
samym momencie zeskoczył z osła i żywo biegł w jego stronę. Do uszu strażnika dotarły
słowa radosnego powitania:
- Tyżeś to, Jusupie? Witaj, zwierciadle młodości mojej.
- O, przyjacielu. Przywędrowałeś nareszcie do Samarkandy Jakże się cieszę.
Mężczyźni padli sobie w ramiona. A wtedy ten miejscowy wrzucił jednym tchem w ucho
przybyłemu:
- Uważaj, nie zdradź się, żeś Nasreddinem. Potem ci wszystko wyjaśnię.
W tejże chwili strażnik strzegą cy wrót miejskich dotkną ł ramienia Jusupa Madrasuła,
mieszkańca Samarkandy.
- Słuchaj, znasz tego włóczęgę? Kto to?
- Jak to kto? - oburzył się Madrasuł. - Przyjaciel mój najmilszy, gość oczekiwany od
dawna. Człowiek dostojny, a nie żaden powsinoga. O, rozchmurz czoło, wielmożna ostojo
porzą dku. Ja znam tego przybysza doskonale, a ty znasz mnie przecież;
Koło znajomości zamknęło się szczelnie, nie ma w nim przeto miejsca na podejrzliwość.
- Możliwe - odburkną ł strażnik. - Ale jest miejsce na podatek miejski. Przede wszystkim
za przejazd przez bramę.
- ¯ą dasz opłaty za wejście do Samarkandy, zupełnie jakby te była buda jarmarczna z
popisami wesołków - roześmiał się Hodża Nasreddin podają c monetę stróżowi porzą dku.
- A, uśmiechasz się, przybyszu? Biedaków na uśmiech nie stać. Najwidoczniej jesteś
zamożnym człowiekiem. Płać więc po datek od majętności.
To mówią c strażnik wycią gną ł rękę ponownie.
Hodża zapłacił. I już się nie uśmiechał.
Stróż porzą dku po raz trzeci nadstawił dłoń, żą dają c:
- A teraz jeszcze dwie monety za wodę, którą będziesz gasił pragnienie w Samarkandzie,
oraz za chłód murów miejskich w których cieniu będziesz mógł się wylegiwać, ile zechcesz.
- Ależ... - zaczą ł Hodża Nasreddin sięgają c po raz trzeci d sakiewki.
- Proszę cię, przyjacielu, nie dyskutuj z człowiekiem spełniają cym jedynie swoje
obowią zki u wrót miejskich. Filozofią ni .u niego nie wskórasz - Madrasuł usiłował dać do
zrozumiem mędrcowi bucharskiemu, że powinni jak najprędzej wynieść się z kosztownego
miejsca.

Strażnik przysłuchują cy się uważnie tłumaczeniom Madrasuła bez słowa wycią gną ł dłoń
po raz czwarty.
- A teraz za co? - zdumiał się Hodża.
- Za filozofa. Jak kogoś stać na uprawianie filozofii, stać go i na podatek od tej nauki.
- Ramię ci zemdleje od cią głego trzymania w trudnej pozycji - rzekł słodkim głosem Jusup
Madrasuł, chcą c powstrzymać wzbierają cą gwałtownie rzekę pożą dliwości. Daremnie.
Bo tymczasem stróż porzą dku publicznego spojrzał już na stopy Hodży i znów nadstawił
dłoń, wyjaśniają c:
- Chodaki z twardej skóry masz na nogach, przybyszu. One znacznie bardziej niszczą
ulice i place miejskie niż noga człowieka bosego.
- Jeśli dalej tak pójdzie, to i ja bez butów zostanę - mrukną ł pod nosem Hodża, boją c się
drażnić wyrwigrosza.
Strażnik wzią ł szóstą monetę i odsuną ł wreszcie drą g, robią c przejście przyjaciołom.
Nie dane było jednak Hodży pozostawienie sakiewki w spokoju. Ledwie miną ł
przedstawiciela ładu miejskiego, usłyszał jego chrapliwy głos:
- Zaczekaj na moment, przybyszu. Czy ten bury kłapouch należy do ciebie?
Mędrzec bez słowa odwrócił się i kolejną monetę wrzucił w nadstawioną dłoń.
- A teraz szybko, Jusupie - szepną ł do przyjaciela. - Bo jak się ten łupieżca namyśli, każe
mi jeszcze opłacić podatek za nadmiar włosów na brodzie i za niedostatek włosów na głowie.
Za chałat zbyt nowy i siodło zbyt wytarte. I za grzeszne myśli, których był przyczyną .
Przyspieszyli kroku, umykają c co rychlej od zadżumionego miejsca.
- Masz pecha, afandi. To nowy strażnik. Niczym świeża pijawka przyłożona do karku, tak
jest nienasycony. Później gdy obłowi się jak inni, będzie odrobinę znośniejszy.
- Wierzysz we własne słowa, Jusupie? - Hodża roześmiał się na głos. - Widziałeś kiedy
lisa w kurniku? Głód zaspokoi, a kury dusi nadal, do ostatniej. Natura po to uczyniła go lisem,
aby nie zaprzestał chwytania zdobyczy. A lis i strażnik w jednej rodzili się jamie...

background image

Kiedy oddalili się na odległość gwarantują cą bezpieczeństwo rozmowie, Hodża Nasreddin
zagadną ł przyjaciela:
- Chciałeś mnie przestrzec przed bramą . O cóż chodziło? Mów śmiało, Jusupie.
- Tu nie Buchara, afandi. Sława twoja świeci pięknym blaskiem wśród ludzi prostych, lecz
jest solą w oku możnych i bogaczy. Wielmoże uważają , że niespokojny duch ludu przez ciebie
jest rozniecany. W Samarkandzie nie wolno nikomu wspominać twego imienia. Gdyby cię
pochwycono, o Hodżo-aka, zgniłbyś zapewne w lochach miejskiego zindana.
Najsprawiedliwszy kadi nic by ci nie pomógł. Zresztą jak znaleźć sprawiedliwego sędziego w
muzułmańskim świecie?
Tak rozprawiają c obydwaj przyjaciele dotarli do olbrzymich murów wspaniałego meczetu
Bibi-Chanym, u którego stóp rozłożył się bazar, największy w Samarkandzie.
Gdyby kolory tęczy wzmocnić siedemdziesięciokrotnie, przemieszać i rozrzucić
bezładnie, wyglą dałyby i tak niczym zdechłe szarocie wobec prawdziwej orgii barw tutejszego
bazaru.
Stragany i kramiki okryte złocistymi płaszczami trzcinowych daszków odbijają cych
słońce, stoiska blacharzy oblepione mosiężnymi naczyniami, maleńkie jadłodajnie tatarskie z
nieodłą cznymi ozdobami z końskich ogonów i szarf wielobarwnych, liczne herbaciarnie i ich
właściciele w kolorowych, bufiastych szarawarach, zwołują cy piskliwie gości na świeży wrzą tek
herbaciany, jaskrawe namioty kuglarzy, pstre łachmany nędzarzy i żebraków, zwiewne szaty
turkmeńskich tancerek o zmysłowych plą sach, przycią gają cych wzrok mężczyzn i
przyprawiają cych o wzmocnione bicie serc nawet staruchów, którym aryki męskich pragnień
już dawno wyschły do samego dna. Nadto placek targowiska gęsto był przetykany stęchłymi
rodzynkami strażników miejskich.
Słońce zmierzało powoli za linię horyzontu. Szybkim truchtem nadbiegał czas
odpoczynku. Mimo to nad placem wcią ż jeszcze królował niepodzielnie hałaśliwy, o wysokiej
gorą czce handel. Ludziom trudno było rozstać się z marzeniami wygasają cymi wraz z
zamierają cym dniem.

Hodża Nasreddin w towarzystwie przyjaciela przeciskał się powoli przez tłum
rozgorą czkowany, zatrzymywał przy kramach spoglą dają c na wystawione towary wzrokiem
ciekawości, pozbawionym jednakże nadziei. Dzięki zapobiegliwości strażnika u bramy w
sakiewce miał jedynie wielkie ilości srebrzystych iluzji i złocistych złudzeń, ale nie były to
wartości cenione zbyt wysoko przez trzeźwych kupców i handlarzy Samarkandy.
Tymczasem pod bogato zdobionymi barwną mozaiką murami meczetu Bibi-Chanym było
nie tylko na co popatrzeć. Było też czego posłuchać. Umiejętność targowania się jest bowiem
wrodzoną pasją mieszkańców Wschodu, cechą wessaną już z pierwszą kroplą matczynego
mleka, jest ich sportem i hazardem jednocześnie. Ba, sztuka handlu potrzebna jest do życia
ludziom Wschodu jeszcze bardziej niż powietrze. A ponieważ na bazarze nie istniało nigdy
pojęcie czasu, nikt tutaj nikomu godzin nie rachował. Na odwrót, wszyscy wiedzieli od dziecka,
że pośpiech jest wymysłem szejtana. Godzinami więc trwało ustalanie ceny ostatecznej.
Opadają cej pomaleńku, z oporami, z rozmysłem. To zresztą było zrozumiałe nawet dla
cudzoziemców. Wszak po jednej i po drugiej stronie kramu tkwił mężczyzna uparty, prawdziwy
syn tej ziemi, z dobrze naoliwionymi zawiasami języka. Tylko mędrzec, który zgłębił zwyczaje i
poznał duszę Wschodu, pojmuje prawdziwy sens powiedzenia:
“Co jest słodsze od miodu? Ocet. Ale kupiony bezpłatnie".
Ponad bazarem unosiło się w powietrzu siedem tysięcy zapachów. Najrozmaitszych.
Palonych migdałów i fistaszków, smażonych w oliwie placuszków, prażonej kukurydzy,
pieczonych na węglach szaszłyków i ryb z Amu-darii, świeżych brzoskwiń, fig i pistacji i
jeszcze sześciu tysięcy innych, równie wonnych, drażnią cych mile nozdrza handlarzy,
kupują cych i zwyczajnych gapiów. Oczywiście były i te mniej wonne, od których istotom
nieprzyzwyczajonym przewracały się żołą dki. Tych przezornie nie wyliczamy, aby nie wywołać
mdłości u ludzi śledzą cych wą tek niniejszej opowieści.
Ale nie tylko zapachy unosiły się w powietrzu. Nad uliczkami targowiska wisiały także
awantury i kłótnie przeróżnego kalibru. Wybuchają c co pewien czas nieposkromionym
fajerwerkiem stawały się dla atmosfery bazarowej tym, czym dla zawiesistej szurpy jest
prawdziwy pieprz afgański.
Na pierwszą garść owego pieprzu natrafili dwaj przyjaciele, Hodża Nasreddin i Jusup
Madrasuł, przy kramie siodlarza. Pastuch, młody zuchowaty Kazach, tłumaczył właśnie

background image

Abbasowi Iszanbajowi, handlują cemu wyrobami ze skóry:
- Wczoraj nabyłem u ciebie, kupcze, za sześć drachm siodło. Chciałbym je zwrócić, gdyż
zanadto uwiera grzbiet mego wierzchowca. Oddaję ci je, o czcigodny, weź, sprzedasz je raz
jeszcze komuś innemu. W zamian wybierz mi nowe, najlepiej to oto. Dwanaście drachm?
Niech będzie. Wczoraj zapłaciłem ci sześć drachm, których nie odebrałem, a teraz zwróciłem
ci siodło wartości sześciu dalszych monet. Sprzedasz je przecież ponownie. Razem uczyni to
więc drachm dwanaście. Jesteśmy kwita, czcigodny.
Po tych słowach pastuch zarzucił nowe siodło na plecy i odwrócił się, by odejść.
Garbatonosa twarz kramarza zmieniła się w znak zapytania. Trwało to tylko chwilę.
Iszanbaj oprzytomniał bowiem błyskawicznie, z wrzaskiem doskoczył i ucapił pastucha.
Wymyślają c najwyszukańszymi z wyrazów - nie tylko uzbeckich - zacią gną ł go do naczelnika
straży miejskiej, sterczą cego w pobliżu, przy kramach jubilerskich.
- Panie, wysłuchaj słów skargi! - wrzeszczał. - Spójrz na i tę gębę złodziejską i wydaj
wyrok.
Podają c dłoń opiekunowi porzą dku publicznego handlarz wsuną ł mu dyskretnie monetę.
£apówkę? Ską dże, po prostu zwykły argument ułatwiają cy poszukiwanie najbardziej
sprawiedliwego, wyroku. A poza tym Iszanbaj był kupcem znają cym doskonale dusze
urzędników emiratu. Rzeczywiście naczelnik wzią ł pienią żek, upuścił niespostrzeżenie w
otchłań przepaścistej kieszeni i wysuną ł ucho łowią c w milczeniu skargę kramarską .
- Ten łajdak, oby Allach obdarzył go garbem i brakiem spokoju do ostatnich dni na tej
ziemi, chciał mnie oszukać wobec świadków wielu. Mnie, kupca szanowanego przez
wszystkich. Panie, on mi ukradł nowiuteńkie siodło.
- Tyś niegodziwcem, oblepiać oszczerstwami ludzi uczciwych oto swoje zajęcie. Uważaj,
aby Allach za karę nie poraził cię drżą czką - odpłacił Kazach Iszanbajowi podobną monetą , zaś
w drugą dłoń strażnika wsuną ł nieznacznie drachmę od siebie. Musiał ją dać także, aby
sprawiedliwość wystartowała do lotu z równymi szansami.
- Coś powiedział, synu Belzebuba i czarnej wdowy? - Iszanbaj zamachał wściekle rękoma.
- Obyś odgryzł sobie koniec języka, skorpionie piegowaty. Oby ci wielbłą d na środku pustym
okulał. Obyś miał dziurawą brodę i konał z pragnienia.
Na głowę nieszczęsnego Kazacha runęła lawina wrzasków i urą gań. Nie wiadomo, czym
zakończyłaby się awantura, gdyby nie nagła interwencja niewysokiego, lecz tęgiego
mężczyzny, ubranego w bogaty atłasowy czapan. Ryżowłosy grubas odepchną ł kramarza,
potężnym kuksańcem wbił go pomiędzy dwa stragany, unieruchamiają c tam całkowicie.
- Idź precz. Nie zaprzą taj myśli prześwietnego naczelnika spróchniałym siodłem, które
najnędzniejszy z osłów Samarkandy wstydziłby się nosić na swym grzbiecie. My mamy
sprawę stokroć ważniejszą . Wymagają cą rozpatrzenia przez umysł sprawiedliwy i wielki.
To mówią c gruby wielmoża Kaszmirczyk Abduchałykbaj za kark wycią gną ł z tłumu
opierają cego się ze wszystkich sił sędziwego, chudego człowieczka.
Ze zdań chaotycznie wyrzucanych przez ryżowłosego można było odtworzyć sprawę,
która ich tutaj przywiodła w poszukiwaniu sprawiedliwości.
Ubiegłej jesieni obydwaj mężowie kupili silnego turkmeńskiego wielbłą da. Pierwszy,
tęższy i zamożniejszy ze wspólników, zapłacił zań trzy ćwierci ceny, zaś drugi, znacznie
uboższy, tylko jedną ćwierć. Potem zwierzę garbonośne poczęli wynajmować samarkandzkim
kupcom, a dochód, jaki otrzymywali za przewóz towarów na wielbłą dzie, dzielili na
podobieństwo kosztów poniesionych. Ten, który zapłacił więcej, otrzymywał trzy ćwierci
zarobku, biedniejszy - jedną ćwierć. Grubas pomnażał mają tek, biedak miał co w garnek
włożyć. Obydwaj byli zadowoleni z siebie i z pracowitego zwierzęcia.
Niestety, żadne szczęście na ziemi nie trwa wiecznie. Przedwczoraj, podczas przeprawy
karawany kupieckiej przez wzburzone nurty Zerawszanu, ich garbonośne zwierzę utonęło.
Ryżowłosy Kaszmirczyk, który zapłacił za wielbłą da więcej, zaczą ł domagać się od wspólnika,
aby wyrównał mu stratę poniesioną , bo przecież - wszyscy rozumieją - tracą c trzy ćwierci
wielbłą da, doznał znacznie większej szkody. Jednakże jego wspólnik był biedakiem i nawet
gdyby chciał, nie miałby czym zapłacić. Miał natomiast prześliczną córkę, Zulkadę, którą
grubas zamyślił wzią ć na poczet długu.
- Panie wielki, co to był za wielbłą d. Aj, aj, co za piękne zwierzę. świat drugiego takiego
nie widział. Silny był jak słoń indyjski, a jadł jak mrówka, sierść miał delikatną jak barchan lub
skórka jagnięcia, a mordę inteligentną jak mój stryj, nadzorca u prześwietnego kadi-kalana
Buchary - grubas o miedzianowłosej brodzie przewracał oczyma z zachwytu, nie omieszkują c

background image

przy okazji wspomnieć o krewniaku, przebywają cym stale na dworze głównego sędziego
emiratu, do którego mógłby się odwołać w wypadku wyroku zrodzonego nie po jego myśli...
Biedak usiłował bronić się rozpaczliwie:
- To prawda, panie, że czcigodny Abduchałykbaj zapłacił za wielbłą da trzy razy więcej ode
mnie, ale przecież do tej pory zawsze otrzymywał za jego pracę trzykrotnie więcej srebra niż
ja. Dlaczego więc miałbym wyrównywać stratę Kaszmirczykowi? Panie, a kto mi moją
wyrówna?
Naczelnik straży miejskiej wysłuchał obydwu uważnie, po czym bez słowa podrapał się za
uchem, popatrzył wokoło bezradnie. Nic rozsą dnego nie przychodziło mu do głowy. Jak
rozstrzygną ć kłopotliwą sprawę? I to na poczekaniu? Niedobrze. Każda rzecz wymaga swego
czasu, a cóż dopiero taka, którą nie wiadomo z jakiego końca napoczą ć.
Minuty oczekiwania na sprawiedliwą decyzję wydłużały się niemiłosiernie. Tłum
rozgorą czkowany, zarażony namiętnością hazardu, począ ł przyjmować zakłady. Jak zwykle w
podobnych wypadkach głównie obstawiano ryżego. Wiadomo, bogatszy!
- Warto byłoby dopomóc biedakowi, bo zjedzą go żywcem ci dostojni - szepną ł Hodża
Nasreddin przyjacielowi na ucho.
- Potrafiłbyś, afandi?

- Są dzę, że znalazłoby się jakieś rozsą dne wyjście z kłopotliwej sytuacji.
- Doskonale - odszepną ł Madrasuł, po czym energicznie roztrą cił gromadzą cych się
gapiów i zawołał:
- Ludzie, ustą pcie miejsca, zróbcie przejście wielkiemu mudarrisowi z Buchary. Miejsce
dla wielkiego uczonego, profesora ze stolicy emiratu. Wykładowcy nauk prawniczych z
medresy Uługbeka. Ludzie, zróbcie przejście.
Tłum rozstą pił się dopuszczają c Madrasuła i postępują cego za nim Hodżę Nasreddina
przed oblicze naczelnika, najwyraźniej ucieszonego z niespodziewanej odsieczy.
- Witaj, człowieku uczony. Jeśli ci nie są obce tajniki prawa szariatu, wysłuchaj obydwu
stron powaśnionych i osą dź je sprawiedliwie.
Hodża z powagą nadstawił ucha. Ponownie popłynęły słowa skargi. Jeszcze bardziej
zrobiło mu się żal starego i jego córki. Tak, tutaj nie było innego wyjścia. Musiał udawać
wielkiego mudarrisa, aby wszyscy uwierzyli w niecodzienną sprawiedliwość, która nakaże
przegrać bogaczowi w starciu z biedakiem. Z miną pełną powagi popatrzył w niebo, następnie
wyrysował na piasku tajemnicze znaki, starł je, pomruczał pod nosem jakieś tajemnicze słowa
i dopiero wtedy zapytał:
- Czy kiedy wielbłą d wasz toną ł w nurtach spienionych Zerawszanu, niósł na grzbiecie
towar kupiecki?
Ryżowłosy nie pozwolił staremu ust otworzyć. Odpowiedział pierwszy:
- Nie, nic nie niósł. Karawana powracała właśnie z karawanseraju, gdzie pozostawiła
wszelkie bagaże.
- Ze słów tego człowieka, panie szlachetny, możemy wycią gną ć pierwszy rozumny
wniosek - zwrócił się Hodża Nasreddin do naczelnika straży - ten mianowicie, że wielbłą d
turkmeński utoną ł nie od ciężaru dźwiganych pakunków, lecz od własnego. Tak, to jest chyba
jasne. A czy powiedziano ci, panie szlachetny, ile ważył ów wielbłą d?
Grubas skwapliwie określił wagę zwierzęcia.
Kiedy mędrzec usłyszał słowa zamożnego Kaszmirczyka, oświadczył:
- Każdy człowiek rozumny i biegły w naukach bez wahania osą dzi, że w podobnej sytuacji
nie biedak tobie, lecz ty jemu powinieneś zwrócić część, jaką wpłacił za wielbłą da. Tego
wymaga prawo i sprawiedliwość.
Po czym zwięźle wyjaśnił zgromadzonym, dlaczego owo nieoczekiwane rozstrzygnięcie
uważa za prawidłowe,
Tłum gapiów przekonany całkowicie o słuszności decyzji powziętej przez znakomitego
profesora z Buchary pokiwał głowami na znak uznania. Nieliczni poczęli realizować wygrane
zakłady. Jedynie grubas otworzył usta, by wrzasną ć, iż nie zgadza się z decyzją wydumaną
przez nieznajomego wędrowca, ale nie zdą żył. Ujrzał przed nosem groźnie poruszają cą się
pałkę naczelnika.
Usłyszał głos jej właściciela:
- Natychmiast wypłać srebrem siwobrodemu czwartą część wartości zwierzęcia
garbonośnego. Nie zwlekaj i nie kręć. Słyszałeś przecież, Kaszmirczyku, czego od ciebie

background image

wymaga prawo i sprawiedliwość?
Abduchałykbaj, rad nierad, sięgną ł pod czapan po sakiewkę wypchaną tłusto monetami.

*

W jaki sposób odgadną ć decyzję powziętą przez mudarrisa o brodzie fałszywej? Jak
poznać argumenty, które pozwoliły zwrócić biedakowi srebro wpłacone przezeń za wielbłą da
straconego w rzece Zerawszan?
... a powiedział Poeta: “pilność rą k jest skarbem wiosną i na jesieni, pilność głowy
klejnotem cenionym dwieście razy co dnia".

CUDOWNA BIBI-CHANYM

Opowieść dwunasta o dziejach
przepięknego meczetu i o nieszczęśliwej
miłości młodego budowniczego do uroczej
małżonki “¯elaznego Kulasa''

Hodża Nasreddin wszedł w głą b domostwa Madrasułowego i rozejrzał się. Wiedział z
doświadczenia, że leniwa ręka na głodnym brzuchu spoczywa. Jednakże tutaj oko uważne nie
potrafiło wyłowić nawet śladu niedostatku. Ze wszystkich ścian uśmiechał się szeroko dobrobyt
i spokój. Nic dziwnego. Jusup Madrasuł był znakomitym złotnikiem o dłoniach pracowitych i
sercu pełnym przyjaźni dla istot człowieczych. Owa serdeczność oraz przymioty kuchni
Madrasułowej sprawiały, że drzwi jego domu skrzypiały nieustannie od wczesnego brzasku aż
do późnej nocy. I tym razem na wieść o przybyciu filozofa z Buchary główna komnata
domostwa - tojchana - już od południa zaczęła wypełniać się gośćmi w różnym wieku,
spragnionymi nowin ze świata i wyśmienitych posiłków.
Jusup podprowadził Hodżę do grona oczekują cych mężczyzn zwierzają c mu się po
drodze:
- Przypomniałeś mi młodość, przyjacielu, i czasy niegdyś szczęśliwe. Bo jeśli prawdą
jest, że rozłą czony z ukochaną szlocha siedem lat, to wierz mi, afandi, rozłą czony z ojczyzną
płacze przez całe życie. Wypędzony z rodzinnej Buchary za winy niezawinione uszedłem
przed ćwierćwieczem do Samarkandy i choć nie narzekam, bo dobrze mi pomiędzy ludźmi
tutejszymi, to jednak serce rodzi marzenia bez ustanku. O, jakże chciałbym ujrzeć jeszcze
kiedyś moje strony ojczyste. I pokłonić się nisko miłej sercu Bucharze.
Na widok dalszych gości, starców dostojnych o plecach przełamanych wiekiem,
gospodarz pozostawił Hodżę pod opieką druhów. Skierował się pospiesznie ku wkraczają cym.
- Witajcie, czcigodni aksakałowie, i siadajcie, gdzie komu wygodniej - zaprosił przybyłych.
- Ja tymczasem opuszczę was na moment, aby przynieść skromne dary, niegodne waszego
podniebienia. Proszę, wyrzą dźcie łaskę temu domowi i raczcie je chociaż skosztować.
To mówią c Jusup skiną ł na swych młodszych braci - również złotników - Adila i Safara, jak
gdyby w obawie, że sam nie nadą ży z ugaszczaniem zgromadzonych mężczyzn.
Wkrótce w przestronnej komnacie na rozłożonym na kobiercu dastarchanie pojawiły się
pieczone na rożnie soczyste szaszłyki i pachną ce lulakebaby, sporzą dzone z obtoczonego w
mą ce siekanego mięsa zmieszanego z pomidorami, pieprzem i aromatycznymi przyprawami, a
także zawiesista ostra zupa uzbecka - szurpa, pierożki manty z baraniną , olbrzymie półmiski
brzoskwiń, orzechów i rodzynków, arbuzy kilku gatunków, chorezmijskie słoneczne melony i
pękaty kosz podłużnych winogron zwanych “dziewczęcymi paluszkami".
Jeśli nie będziemy tu wyliczać wszystkich potraw, jakie przemykały się i potem, jedna za
drugą , przez cały czas trwania posiłku, to tylko dlatego, abyś, człowieku czytają cy te słowa,
nie porzucił nagle wą tku opowieści, spieszą c gwałtownie do własnych garnków, poganiany
smakowitymi zapachami płyną cymi znad Madrasułowej zastawy.
Posiłek przedwieczorny rozpoczą ł Jusup od poczęstowania wszystkich mężczyzn
słodkościami, zielonkawymi orzeszkami pistacji, karszyńską chałwą , dwubarwnym
kiszmiszem, figami w cukrze i marcepanikami, ażeby zgromadzenie upływało w prawdziwie
bakaliowej atmosferze. Następnie nalał z miedzianego kumgana do własnej czarki nieco

background image

wrzą tku zielonej herbaty, po czym przelał po odrobinie kok-czaju do filiżanek każdego z
przybyłych, aby pokazać, iż częstuje ze szczerego serca i że napój jest czysty. Kiedy dopełnił
już warunków nakazanych przez tradycję uzbeckiej gościnności, zwrócił się do swego starego
druha z Buchary:
- Zanim opowiesz nam, coś przeżył ostatnio, jakie dziwy widziałeś podczas
wielotygodniowych wędrówek do Chiwy, Heratu, Bagdadu czy Damaszku, chciałbym zapytać
cię, afandi, która ze, spraw miejscowych najbardziej zaprzą ta dziś twój umysł? Czego, od nas
oczekujesz, Hodżo-aka? Mów, proszę.
- Jestem gościem w Samarkandzie, spożywam tutejsze smakołyki, przeto i
samarkandzkiej rad posłuchałbym teraz opowieści - odpowiedział z uśmiechem Hodża
Nasreddin.
Oczy zgromadzonych zwróciły się w stronę siwobrodego Usmana Dżurakuła, seniora rodu
znakomitych garncarzy samarkandzkich, gawędziarza o złotych ustach i wielkiej pamięci. Ten
nie dał się długo namawiać.
- Wędrują c z Jusupem po Samarkandzie dostrzegłeś zapewne tuż za Achanii - głównymi
wrotami miasta, zwanymi ¯elaznymi - olbrzymi masyw meczetu Bibi-Chanym, z wyraźnymi
resztkami dawnej świetności? Jeśli nie słyszałeś jeszcze, afandi, o niezwykłych dziejach owej
budowli i jej twórcach, opowiem - Dżurakuł skłonił głowę przed Hodżą Nasreddinem.
- Zawieszam ucho na ustach twoich, czcigodny aka. Od czubka czaszki aż po same pięty
wypełniony jestem ciekawością - odrzekł uprzejmie filozof.
- Zacznę od począ tku, afandi. Umiłowane nasze miasto na szczyt sławy i powodzenia
wdrapało się już w XIV stuleciu, za panowania srogiego Timura, nazywanego przez wielu
“¯elaznym Kulasem". Nie kto inny, ale właśnie chromy władca uczynił je stolicą swego
wielkiego imperium, sięgają cego od nurtów Syr-darii i Zerawszanu aż do dalekiego Indusu i
Gangesu, od Tien-szanu aż po wody Bosforu. Rozkwitają ca coraz to nowymi wspaniałymi
budowlami Samarkanda wprowadzała w osłupienie wędrowców - kupców, uczonych i artystów -
ścią gają cych do Oazy Zerawszańskiej ze wszystkich stron świata jak ćmy do blasku kaganka
ganka. Tu skupiał się handel całego Wschodu i tu znajdował się pępek rzemiosł wszelakich,
tutaj też decydowały się losy wielu narodów. Nieprzypadkowo wsiom zakładanym w pobliżu
Samarkandy Timur nadawał imiona metropolii muzułmańskiego świata: Bagdadu, Damaszku,
Misry*. Bo czymże one wówczas były w porównaniu z przepyszną Samarkanda? Po każdej
nowej wyprawie wojennej “¯elaznego Kulasa" miasto bogaciło się coraz bardziej, wchłaniają c
liczne łupy i wspaniałe zdobycze. Legenda, którą chcę opowiedzieć dziś tobie i wam
wszystkim, o czcigodni, sięga czasów jednej z podróży wojennych Timura do Indii. Wtedy to
bowiem ukochana małżonka władcy, Bibi-Chanym, pragną c uświetnić powrót jego ze
zwycięskiej wyprawy zdecydowała się wznieść wspaniały meczet. A warto wiedzieć, że była to
niewiasta nie tylko cudownej urody, ale i wielkiej energii. Nie zwlekają c wezwała przed swe
oblicze najsławniejszego z budowniczych w Samarkandzie, architekta młodego wiekiem, lecz
dojrzałego talentem i doświadczeniem. Kiedy młodzian przybył do pałacu, wyłuszczyła mu
dokładnie swoje projekty.
Oszołomiony głębią umysłu i niebiańskim urokiem prześlicznej postaci młody budowniczy
pierwsze słowa zdołał wykrztusić dopiero po chwili.
- Pani, dlaczego właśnie ty pragniesz wystawić tę wspaniałą budowlę? Wznoszenie
świą tyń nigdy przecież nie było sprawą niewiast?
Bibi-Chanym nie odpowiedziała na pytanie, tylko szepnęła coś jednej ze swych służebnic.
Niemal natychmiast przed władczynią pojawił się kosz wypełniony po brzegi jajami.
- Spójrz, młodzieńcze - rzekła wtedy Bibi-Chanym do architekta - oto jajka wybrane z
gniazd rozmaitych ptaków, dzikich i domowych. Patrz uważnie, są różne: większe, mniejsze i
zupełnie maleńkie, gładkie i nakrapiane chropowatościami, jasnomlecznej, szarej i brunatnej
barwy. Otwórz którekolwiek z nich; co zobaczysz? Każde zawiera niczym nie różnią ce się
białko i pływają ce w nim żółtko. Mimo różnej skorupki wewną trz wszystkie są jednakowe.
Podobnie jest z kobietami. Z zewną trz są różne, ale gdy dobrać się do nich głębiej, to
wszystkie okazują się takie same. Każda, nawet najmą drzejsza, w swej niewieściej próżności
chciałaby przypodobać się małżonkowi. I ja też chcę, jestem przecież kobietą .
Architekt usiłował jeszcze coś powiedzieć, lecz ambitna Bibi-Chanym nie dopuściła go do
głosu. Rozmowę zakończyła słowami:
- Wynagrodzenie otrzymasz królewskie. Jakie tylko zechcesz. Ale jeden stawiam ci
warunek: budowa meczetu musi być ukończona przed powrotem mego męża i pana. Będzie to

background image

ode mnie prezent na powitanie.
Architekt skłonił się i opuścił komnatę.
Od następnego dnia rozpoczęły się gorą czkowe przygotowania. Wkrótce masyw
* Misra —- miasto egipskie, w późniejszych czasach przemianowane na Kair

budowli począ ł wznosić się ku chmurom, coraz wyżej i wyżej. Księżyc - włóczęga nocy - pełen
niepokoju zboczył nieco z drogi, aby nie potkną ć się o wierzchołki czterech nowych minaretów
wyrosłych w narożnikach budowli. “Kopuła tego meczetu byłaby jedyna na świecie, gdyby nie
istniało sklepienie niebieskie, a jego łuk byłby jedyny, gdyby nie istniał już łuk Drogi Mlecznej" -
powiadali mieszkańcy Samarkandy. I mieli rację. Największy na ziemi meczet przyćmiewają c
przepychem są siednie budynki wypełnił ogromny plac, misternie wyłożony marmurowymi
płytami i ceramiczną mozaiką . Do wykończenia pozostał jeszcze tylko jeden olbrzymi łuk
portalu...
Tymczasem budowniczy zaczą ł ocią gać się. Zwlekał z uzupełnieniem ostatnich projektów,
nie zwracają c w ogóle uwagi na prośby majstrów i ponaglania głównego nadzorcy. Zakochany
do szaleństwa w Bibi-Chanym zamiast pracować marzył od świtu do J zmierzchu. Wreszcie
postawił jej warunek. Wykończy budowlę, jeśli władczyni pozwoli mu się pocałować.
Oburzona Bibi-Chanym odrzuciła niezwykłe żą danie. Potem żal jej się jednak zrobiło
młodzieńca. Zaproponowała mu inne wyjście.
- Wybierz sobie którą kolwiek z pozostałych stu dziewięćdziesięciu dziewięciu żon władcy,
są równie dostojne i piękne. Albo wybierz sobie którą kolwiek spośród czterystu niewolnic u
dworu, są zgrabne i prześliczne.
Ale zakochany architekt tylko kręcił głową . Wreszcie zrozpaczony uporem władczyni
ustawił przed panią swego serca dwie czarki, jedną napełnioną wodą źródlaną , drugą białym
winem.
I powiedział:
- Pozwól, o cudowna Bibi, że i ja ci coś pokażę. Na mnie teraz kolej. Spójrz tutaj, obydwie
czarki zawierają bezbarwną ciecz. Obydwie wyglą dają jednakowo, ale - zaufaj mi, niegodnemu -
napój napojowi nierówny. Nie wierzysz? Spróbuj.
Cóż miała czynić piękna Bibi-Chanym? Timur mógł powrócić z dalekiej wyprawy lada
tydzień, a jej bardzo zależało na godnym powitaniu małżonka. Uległa namowom młodzieńca.
Zrezygnowana położyła atłasową poduszeczkę na policzku i dopiero wtedy pozwoliła się
pocałować. Jednakże nieszczęsna nie doceniła żaru wielkiej miłości. Pocałunek młodego
budowniczego był ogniem goreją cy. Przenikną ł przeszkodę i pozostawił płomienny ślad na
brzoskwini policzka.
Machram, główny opiekun żon emirowych, który podejrzał ową scenkę tajemną , a potem i
piętno, jakie zostawiła, nie wiedział, co robić? Był przecież odpowiedzialny za wszystko, co
wydarzyło się w żeńskich komnatach pałacu. Robak niepokoju zaczą ł drą żyć jego mózg
rozgorą czkowany. No, bo jak zapobiec nadcią gają cej burzy?
Kilka dni później do Samarkandy na spienionym wierzchowcu przybył poseł od Timura.
Wielki emir znajdował się już o dwa dni drogi od bram miasta. Około 300 mil dzieliło go od
szczęścia małżeńskiego. Błyskawicznie zaprzężono konie i muły do przystrojonych odświętnie
pojazdów. Tuż przed zapadnięciem kurtyny zmierzchu Bibi-Chanym wraz z dworem wyjechała
naprzeciw swemu panu i... przeznaczeniu.
W tym samym czasie także i główny opiekun haremu, drżą c z trwogi niczym ogon
rzeźnego barana, wdrapał się na grzbiet wytrzymałego turkmeńskiego wielbłą da.
- Muszę dać znać naszemu władcy, że małżonka podą ża mu na spotkanie - wyjaśnił
naczelnikowi straży pałacowej. A kiedy wydostał się poza mury obronne miasta, zdecydował:
- Wyznam Timurowi wszystko, w przeciwnym razie głowę mi każe strą cić z karku.
Cenniejsza dla mnie własna łysina niż najpiękniejszej urody oblicze zawisłe na obcej szyi.
Nieco uspokojony ruszył w drogę. Kłusował na wielbłą dzie nie tak szybko, jak by mógł
pospieszyć na wiatronogim rumaku, musiał się jednak liczyć z odległościami. Nieprzypadkowy
był bowiem dobór wierzchowca. Zaledwie dziesięć mil w cią gu godziny potrafił przebiec jego
wielbłą d. Ale w przeciwieństwie do rą czego bachmata garbonośne zwierzę mogło z jednakową
prędkością biec bez przerwy dobę, półtorej, a i dwie, gdy trzeba.
Postanowić wiele sobie można, lecz dotrzymać trudniej. Kiedy nazajutrz opiekun haremu
dotarł do orszaku zwycięskiego emira, okazało się, że zabrakło biedakowi odwagi. Zamiast

background image

słów wioną cych grozą machram wyrzucił z głębi płuc mnóstwo wyrazów powitania, po czym
natychmiast zawrócił i w tym samym tempie pocwałował naprzeciw władczyni.
- Jej powiem, aby wiedziała, że i mnie jest wszystko wiadome. Niechaj coś uczyni, na
Allacha, czym mogłaby przebłagać. emira ratują c głowę własną . I moją przy okazji - szeptał do
siebie gorą czkowo. Niestety, kiedy dojechał do orszaku Bibi-Chanym, znów obleciał go strach
okrutny i nie powiedział niczego poza przekazaniem dostojnych pozdrowień małżeńskich.
Zawrócił czym prędzej.
- Lepiej będzie, jeśli emirowi wyznam wszystko, co wiem. Tak, tak, moja głowa od niego
zależna. Jemu wyjawić muszę całą tajemnicę - rozważał na głos po drodze.
Na widok Timura opiekun haremu stchórzył po raz trzeci. Zawrócił kilkadziesią t mil, aby
władczyni powiedzieć, co myśli. I znów stchórzył. I znów zawrócił.
Kiedy nazajutrz, tuż przed zapadnięciem ponownego zmierzchu, obydwa orszaki zbliżyły
się do siebie, opiekun żon emirowych począ ł kręcić się pomiędzy nimi w kółko. A gdy już
zabrakło miejsca nawet na zawrócenie wielbłą da, aby jak najdalej odwlec chwilę spotkania
małżonków, zaczą ł wykrzykiwać nie ustępują c ze środka drogi:
- Witaj, panie szlachetny. Witaj, pani o gołębim sercu. Witaj, zwycięzco potężnych Indii.
Witaj, najpiękniejsza różo Samar-kandy.
- Precz mi z oczu. Oszalał dureń. Upał albo szczęście odwróciło mu kolejność rzeczy pod
sparciałą czaszką - Timur skiną ł gniewnie na straż przyboczną .
Zbrojni jeźdźcy w okamgnieniu zepchnęli na pobrzeże traktu półprzytomnego ze strachu
głównego opiekuna emirowych żon. Ceremoniał uroczystego przywitania małżonków odbył się
bez dalszych zakłóceń. Wkrótce obydwa połą czone orszaki przy dźwiękach radosnego
tumultu, przeraźliwego głosu piszczałek, buczenia sumajów i warczenia bębnów żołnierskich
wyruszyły w kierunku Samarkandy.
Nikt z odjeżdżają cych nie zwrócił uwagi na pozostałego w tyle łkają cego mężczyznę.
Tłumiony szloch podrywał nieszczęśnikowi ramiona w górę jeszcze przez długie minuty.
Dopiero kiedy ostatnie obłoki kurzu opadły i radosna wrzawa rozpłynęła się w piaskach
pustynnych, opiekun Timurowego haremu z oprzytomniałą już nieco głową dźwigną ł się z
ziemi, dosiadł wielbłą da i pocwałował w przeciwną stronę. Wiedział nie od dziś, że ucieczka
jest również dowodem rozwagi. Zanim chromy władca spostrzeże niespodziankę wykwitłą na
obliczu ukochanej Bibi, on powinien być daleko...
Usman Dżurakuł zawiesił głos na widok gospodarza kiwają cego nań od drzwi i zapytał:
- O co chodzi, Jusupie? Czemu nie pozwalasz mi dokończyć opowiadania o Bibi-Chanym i
architekcie, który stracił spokój zyskują c w zamian tak niewiele?
- Kobiety przyniosły ci nowinę. Wyjdź więc do nich na moment, bo sprawa - jak mówią -
jest wielkiej wagi.
- Kobietom opierać się nie należy. Nawet w moim wieku - Dżurakuł uśmiechną ł się, lecą c
myślami ku wspomnieniom z przeszłości, i ruszył ku wyjściu.
- Dopóki Usman-aka nie powróci, pozwólcie, że zaprzą tnę wasze myśli opowieścią
świadczą cą , iż niewiasty są wszędzie jednakie, niezależnie od słońca, które je oświeca. Znam
bowiem i ja, o czcigodni, historię - z inną co prawda małżonką i z inną budowlą , ale z
Dżurakułową mają cą wiele wspólnego - przerwał chwilę ciszy Junus Sulejman, doświadczony
przewodnik karawan od czterdziestu lat przemierzają cy ścieżki tego świata na czele sznura
objuczonych wielbłą dów. I rozpoczą ł:
- Działo się to za Czerwonymi i Czarnymi Piaskami, a nawet za Morzem Czerwonym, w
kraju bardzo odległym, który odwiedzałem z kupcami tyle razy, że zabrakłoby mi palców u rą k i
nóg, gdybym chciał zliczyć owe wyprawy. W Egipcie, bo o nim właśnie mówię, widziałem na
własne oczy niepojęte dziwy budownictwa, zwane tam piramidami. Olbrzymie, zbudowane z
kloców kamiennych spiczaste wzgórza, stawiane na cześć wielkich władców starego Egiptu,
kryły w swych wnętrzach baśniowe bogactwa i zwłoki tych, którzy je wznieść kazali.
Największa piramida, jaką ujrzałem, nosiła imię dawnego monarchy Egiptu, Cheopsa. A od
fellachów, prostych mieszkańców kraju uprawiają cych chudą ziemię, usłyszałem o niej taką oto
opowieść.
Kiedy przed bardzo wielu laty Cheops rozpoczą ł budowę dzieła, które miało uwiecznić jego
imię w pamięci ludów afrykańskich, nie zdawał sobie sprawy - mimo że był to władca
niezmiernie bogaty - ile go to będzie kosztować. Armia niewolników sznurami wcią gała
kamienie na kamienie, układała je w cią gu dnia, a także nocą przy świetle księżyca albo
pochodni. Przy okazji, jak zwykle w podobnych sytuacjach, bogacili się różni spryciarze, hieny

background image

w ludzkiej skórze, dostarczają cy na plac budowy ciosane kamienie i nie zawsze
najzdrowszych niewolników. Ale ponieważ nie ma na świecie takiego źródła, które by kiedyś
nie wyschło, pewnego dnia w skarbcu władcy pokazało się dno. Wtedy Cheops spieniężył
resztki klejnotów rodzinnych, potem sprzedał wszystko, co przedstawiało jaką kolwiek wartość.
I tego jednak na długo nie wystarczyło. Do wierzchołka piramidy cią gle jeszcze brakowało
niemało kamieni. Przepełniony pychą , nakazują cą mu dokończenie budowli za wszelką cenę,
Cheops zmusił swą najmłodszą cudownej urody małżonkę, aby zarobiła brakują ce pienią dze.
Cóż miała czynić nieszczęsna królowa, nie znają ca żadnego rzemiosła? Poszła na bazar,
gdzie pozwalała się całować handlarzom, kupują cym, strażnikom, a nawet poganiaczom bydła,
od każdego żą dają c za pocałunek monetę dla męża i kamień dla siebie. Mężczyźni dziwowali
się wielce, ale że niewiasta była niezwykłej piękności, znosili i pienią dze, i głazy kamienne. Za
uciułane przez małżonkę drachmy Cheops dokończył wreszcie budowę piramidy. I taką , z
wierzchołkiem ostrym pod chmurami, widziałem ją w Egipcie - Junus Sulejman po tych słowach
przyłożył rękę do serca, co miało oznaczać, iż wą tek jego opowieści zasługiwał na wiarę.
Wtedy posypały się pytania:
- Zajmują ca to niezwykle historia, Junusie, ale czy nie dowiedziałeś się od tamtejszych
fellachów, po co małżonce pyszałkowatego Cheopsa potrzebne były zwyczajne kamienie?
Rozbudziłeś naszą ciekawość, a nie spieszysz jej nasycić. Czyżby opowiadanie twoje nie
miało zakończenia?
- A miało, o czcigodni, miało. Piramida Cheopsa to jeszcze nie wszystko z niezwykłości,
jakie widziałem w Egipcie. Niedaleko wielkiej piramidy władcy Egiptu stoi bowiem druga, nieco
tylko od niej mniejsza. Jest to właśnie piramida pięknej małżonki tyrana zbudowana z kamieni
za pocałunki.
Gromki wybuch śmiechu żegnają cy ostatnie słowa Sulejmana przywitał powracają cego
Dżurakuła.
- Weselicie się, czcigodni? Słusznie. Albowiem przed kwadransem po raz czterdziesty
zostałem dziadkiem. Oto wiadomość, dla której musiałem opuścić zacne grono. I przerwać
opowieść o Bibi-Chanym. A na czym to ja skończyłem, czcigodni, bo nie pomnę? Wiek coraz
dłuższy, pamięć coraz krótsza. I to niechaj mnie przed wami usprawiedliwi.
- Na rozstaniu się opiekuna żon emirowych z orszakiem władcy - podpowiedział młody
łbaud. - Opuściłeś nas w momencie, gdy Timur wraz z małżonką i świtą podą żył do
Samarkandy. Zaś machram czmychną ł w przeciwnym kierunku.
- Aha. Domyślacie się zapewne, że Bibi nie udało się zbyt długo ukrywać niezwykłej
zmiany przed wzrokiem emira. Wkrótce Timur zauważył płomienne znamię poznał przyczynę,
która je zrodziła. Rozgniewany natychmiast wysłał straż, aby przyniosła mu głowę architekta.
Popędzili sarbazowie z szablami w garści do komnat zamieszkanych przez wielkiego
budowniczego. Jednakże kiedy wpadli z wrzaskiem do środka, ujrzeli szeroko otwarte okno i
sługę rozkładają cego ręce.
- Za późno przybywacie, o wojownicy. Pan mój przed chwilą przypią ł sobie skrzydła i
uleciał do Meszhedu.
Powrócili sarbazowie z niczym. Nie mogą c dosięgną ć twórcy, gniew okrutnego Timura
obrócił się przeciwko jego dziełu - świą tyni. Pod karą gardła władca zabronił mieszkańcom
Samarkandy wstępu na teren budowli. W nie dokończonym, opuszczonym przez ludzi
meczecie zalęgły się potem węże i skorpiony. Następne stulecia także nie najlepiej obeszły się
z dziełem zakochanego architekta. Pozostawione bez opieki mury poczęły kruszeć,
odpadają ca mozaika utworzyła na ścianach przeogromne liszaje. Dzisiaj pomnik wielkiej
miłości odwiedzają już tylko ludzie bardzo ciekawi lub bardzo zakochani.
Usman Dżurakuł zakończył opowieść. Cisza zaległa komnatę. Cień nieszczęśliwego
architekta unosił się nad sjestują cymi. Chwile zadumy przerwało dopiero wniesienie ozdoby
męskiej uczty, tradycyjnego tłustego płowu, potrawy z ryżu, baraniny, zieleniny i
aromatycznych korzeni, po którym Uzbekom dalej jeść już nie wypada. Cudowny zapach
wypełnił izbę. Pojaśniały oblicza mężczyzn.
- Hodżo-aka, teraz pora na ciebie. Czas już bowiem najwyższy na dawno zapowiedzianą
przez gospodarza zagadkę Nasreddinową - młody Małłabek kciukiem podrzucił zręcznie na
język ryżową kulkę z kawałkiem mięsa, przełkną ł i dokończył myśl zaczętą : - Pochylamy teraz
uszy ku tobie, afandi. Jesteś przecież mistrzem tajemnych opowieści, a twoja sława dawno
przekroczyła granicę krainy Uzbeków i Tadżyków.
Hodża uśmiechną ł się rozbawiony i odpowiedział:

background image

- O, tym razem wyręczył mnie znakomicie czcigodny Usman , Dżurakuł. Opowiedział
zagadkę, której - jak mi się wydaje - nawet nie zauważyliście.
Senior garncarzy spojrzał zaskoczony na mędrca i wyją kał:
- Ja? Zagadkę? ¯artujesz chyba ze swego oddanego sługi i przyjaciela, afandi. Jak żyję,
nie przepuściłem przez usta ani jednej zagadki. Przykro przyznać, ale nigdy nie udało mi się
poją ć sensu zagadkowej opowieści. A tym bardziej ciekawie opowiedzieć. Po prostu nie mam
do tego głowy.
- A jednak powiedziałeś zagadkę, o siwobrody - powtórzył Hodża Nasreddin. - Wystarczy
ją tylko wyłowić ze strumienia słów, które tu przed chwilą płynęły. Pomogę wam, czcigodni.
Bibi-Chanym wyruszyła na spotkanie małżonka w chwili, gdy orszak Timura znajdował się o
trzysta, a może o dwieście osiemdziesią t mil od Samarkandy. W tym samym czasie wyruszył
na szlak główny opiekun żon emirowych. Zastanówcie się teraz i odpowiedzcie: ile mil więcej
od swej pani przebył na zwierzęciu garbonośnym opiekun haremu, jeżdżą c od orszaku Bibi do
orszaku Timura i z powrotem dopóty, dopóki obydwie kawalkady wozów podą żają ce z
jednakową prędkością nie spotkały się pośrodku. drogi? A może mniemacie, czcigodni, że jest
to problem zbyt trudny dla głów ociężałych pod wpływem tak wielu posiłków?
Przez najbliższy kwadrans stękanie napełnionych żołą dków było jedyną odpowiedzią na
pytanie bucharskiego mędrca. Później runęła lawina chytrych wykrętów i pomysłów
nieoczekiwanych. Pod gościnnym dachem czas przestał się liczyć. Noc mroczna drzwi
domostw już dawno zaparła, a goście Madrasułowi popijali zieloną herbatę, bajali i zgadywali.
Bajali, zgadywali i popijali herbatę. Bo wiadomo przecież, że gdy słowo pocią gnie słowo, a to
znów cią gnie następne, przez długie godziny potrafi umykać tasiemiec intrygują cych
wschodnich opowieści.

*

Co rychlej pospiesz tropem zagadki Usmana Dżurakuła, człowieka o trzeźwej głowie.
Szukaj wyjścia, zanim głód posadzi cię do wypełniania nadmuchanych kiszek, obniżają c lot
myśli potrzebny do uchwycenia właściwego rozwią zania.

SAMARKANDZKIE WYśCIGI

Opowieść trzynasta o wielbłą dzich
wyścigach, jakich świat nie widział, oraz
o podstępie Hodży, który zmusił
leniwe zwierzęta do galopu na złamanie karku

Już trzeci dzień wędrował Hodża Nasreddin po Samarkandzie i wcią ż jeszcze nie mógł
nasycić głodnych oczu. W towarzystwie przyjaciela z lat młodzieńczych, poczciwego Jusupa
Madrasuła, mieszkają cego od dwudziestu pięciu zim w tym mieście, mędrzec spacerował
wolno ulicami “promienieją cego punktu świata", mijał bogato zdobione budowle, niezwykłe
twory mistrzów architektury, przystawał w cieniu starożytnych minaretów i pod strzelistymi
portalami medres, na każdym niemal kroku podziwiają c dzieło rą k ludzkich.
A było czym wzrok cieszyć. Oto przepyszne mauzoleum Gur-Emir, o którego kopule
powiadali ludzie sztuki, że można ją porównać jedynie ze sklepieniem niebios. Oto
fantastyczny, potężnych rozmiarów meczet Bibi-Chanym, wzniesiony przez zakochanego
architekta na polecenie umiłowanej małżonki srogiego Timura. Oto wspaniała medresa Szirdor,
na której widok, gdy ją ukończono - co zauważył Poeta - “niebo ze zdumienia i zawiści ugryzło
księżyc w palec".
Tak wędrują c, u schyłku trzeciego dnia Hodża dotarł na tyły Registanu, głównego placu
Samarkandy. Tutaj zaskoczył go obraz niezwykły.
Wzdłuż traktu wiodą cego w kierunku zachodniej bramy miasta kroczyły powoli - bardzo
powoli - cztery wielbłą dy. Nawet człowiek dotknięty kurzą ślepotą musiałby spostrzec, iż
jeźdźcy dosiadają cy zwierzą t imali się przeróżnych wybiegów, aby tylko, któreś z
garbonośnych nie wysunęło się do przodu. Towarzyszą ca zwierzętom gromada wrzaskliwych
wyrostków wyczyniała co prawda cuda, pragną c zmusić wielbłą dy choćby tylko do truchtu. Ale

background image

wszystko na próżno. I jeźdźcy, i zwierzęta zbytnio byli zajęci utrzymywaniem żółwiego tempa,
aby zwracać uwagę na wysiłki gołobrodych gapiów.
Były to wyścigi czterech wielbłą dów z najbogatszych stajen samarkandzkich. Ażeby
ubiegać się o nagrody ufundowane przez miejscowego bogacza, właściciele stadnin umyślnie
dobierali zwierzęta najwolniejsze, opasłe grubasy o flegmatycznym usposobieniu.
Bo przedziwne to były gonitwy. Zamiast jak na całym świecie pędzić z wichrem w zawody
po zwycięstwo wierzchowce noga za nogą , bezustannie powstrzymywane przez jeźdźców,
niczym olbrzymie garbate ślimaki przesuwały się po wyznaczonej trasie w stronę mety.
Trzy tysią ce widzów niecierpliwiło się, sarkało pod nosem i na głos, rozmaicie starają c się
oszukać czas nierychliwy. Jedni grali w kości lub kamyki w oczekiwaniu na rezultat, inni
warzyli w kociołkach smakowity płow, aby zaspokoić głód, zrodzony podczas wyścigów.
Godziny przemijały pomaleńku, a wielbłą dy jeszcze wolniej, krok po kroku, ścigały się...
ścigały... ścigały...
Hodża przetarł powieki ze zdumienia. Wreszcie nic nie rozumieją c zwrócił się do
przyjaciela:
- Pierwszy raz widzę coś podobnego, choć źrenice moich oczu przez lat kilkadziesią t były
świadkami wielu rozmaitych dziwactw i niezwykłych wydarzeń. Wyścigi, w których nikomu nie
zależy na wygraniu. Kto przy zdrowych zmysłach wpadł na ten szatański pomysł? To chyba
nie ma najmniejszego sensu? Po cóż więc męczyć i ludzi, i zwierzęta?
- Tsss, ciszej, afandi. Błagam cię, ciszej - towarzyszą cy Nasreddinowi Jusup Madrasuł na
widok zbliżają cego się ukradkiem strażnika czym prędzej pocią gną ł filozofa za chałat. I
szeptem zaczą ł mu wyjaśniać:
- Strzeż się urazić dumę Kamalbeka, najbogatszego człowieka w Samarkandzie, a
ponadto zięcia samego kuszbegi. Jemu właśnie zawdzięczamy, że już od pierwszych dni
wiosny skazani jesteśmy na to dziwaczne widowisko. A zapobiec temu w żaden sposób się nie
da. Tu przecież także chodzi o pienią dze. Bo wiedz, o afandi, że Muchammadorif Kamalbek
jest nie tylko człowiekiem bogatym i wpływowym, ale i niezwykle złośliwym. Wyznaczył
nagrodę nie temu, kto pierwszy przybędzie na linię mety, lecz temu, czyj wielbłą d osią gnie ją
ostatni. Drugą i trzecią nagrodę, tej samej wysokości co i pierwsza, otrzymują właściciele
zwierzęcia przedostatniego i drugiego w wyścigach. Jedynie właściciel pierwszego,
najszybszego wielbłą da nie dostanie za swój wysiłek nic, nawet marnego miedziaka. Nikomu
przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie. Oto tajemnica braku pośpiechu w zawodach.
- I myślisz, że tego odwrócić się nie da?
Madrasuł rozłożył bezradnie ręce.
- Nikt nie próbował, afandi. Bo jaki sposób znaleźć na przyspieszenie wielbłą dziego galopu
wbrew interesom właścicieli zwierzą t? Poganiacze nie sprzeciwią się wszakże poleceniom
swych panów.
- A gdybym mimo to usiłował namówić jeźdźców do zwiększenia tempa wyścigu?
- Ludzie obserwują cy zawody byliby ci wdzięczni. Oszczędziłbyś im długich godzin
oczekiwania w straszliwej spiekocie na końcowy rezultat.
- A zatem spróbuję.
- Nie chcesz chyba przekupić poganiaczy, afandi? - zaniepokoił się Madrasuł. - To
mogłoby cię kosztować zbyt wiele. Nie tylko monety...
- Bez obawy, szlachetny Jusupie. Ze starych opowieści arabskich znam sposób, którym
można przyspieszyć bieg garbatych wierzchowców. Nie pienią dze bowiem, a rozwaga i
doświadczenie powinny kierować krokami mą drego człowieka. O tym zawsze i wszędzie
należy pamiętać. Bo przecież jeśli człek uczony się potknie, razem z nim potyka się świat
cały.
- A oto i szakal, o którym była mowa. Spójrz, afandi. Właśnie Kamalbek nadjeżdża -
szepną ł Jusup Madrasuł wskazują c ręką na grubasa, zbliżają cego się w ich stronę na
zgrabnym tokińskim ogierze.
Opasły wielmoża z piętnem wszelakich występków na obrzmiałej twarzy zatrzymał
wierzchowca przed zebranym tłumem. Kręcą c młynka pulchnymi palcami, zdobnymi w złote
pierścienie przybrane rubinami wielkości kukułczego jaja, z wysokości grzbietu gniadosza
spoglą dał pogardliwie na zgromadzonych. Ledwie uśmiechną ć się raczył w odpowiedzi na
lawinę słów powitania, wygłoszoną skwapliwie przez głównego nadzorcę samarkandzkich
bazarów.
- Poczekaj tu na mnie, Jusupie. Pójdę, porozmawiam z grubasem - zdecydował się

background image

Hodża. - Może uda mi się przemówić do jego rozumu.
- Tylko ostrożnie, afandi. Błagam cię, nie wdawaj się z wielmożą w zbyteczne dysputy.
Pamiętaj, że z krótkim językiem życie bywa dłuższe. Kamalbek to człowiek bardzo wpływowy i
bardzo niebezpieczny.
Mędrzec uśmiechną ł się do Madrasuła, po czym przecisną ł się przez tłum. Kiedy wypłyną ł
przed bogaczem, skłonił się głęboko i rzekł:
- Panie szlachetny o sercu nadziewanym dobrocią , czy pozwolisz łaskawie, abym nakłonił
jeźdźców do nieco szybszej jazdy? Ludzie czekają zbytecznie, gnębieni przez długie chwile i
udar słoneczny.
Wielmoża spojrzał uważnie na mówią cego.
“Natręt nie wyglą da na takiego, który z własnej kiesy mógłby wynagrodzić ścigają cych
się" - pomyślał sobie w głębi duszy. Otworzył więc usta i jak bocian wybierają cy tłuste pijawki
z rzadkiego iłu cią gną ł słowa z powagą , rozkoszują c się brzmieniem własnego głosu:
- Spróbuj, marny człowieku. Jeżeli ci się to w ogóle uda. Ale uważaj, żebyś solidnego
guza w odpowiedzi nie otrzymał od poganiaczy.
Hodża Nasreddin skłonił się ponownie i ruszył w stronę niewielkiej grupki zawodników, w
cieniu wią zów przygotowują cej się do kolejnych zawodów. Odwołał czterech jeźdźców na bok i
zaczą ł im coś tłumaczyć, gęsto przy tym gestykulują c. Poganiacze najwidoczniej pojęli, o co
chodzi filozofowi, gdyż jak na komendę poczęli z uznaniem, kiwać głowami, cmokają c przy tym
głośno z zachwytu.
Po chwili ustawili się na linii startu i na sygnał dany przez starszego nadzorcę podbiegli do
zwierzą t. Wskoczyli w siodła i poganiają c wielbłą dy wrzaskiem i piętami w ogromnym, tumulcie
najkrótszą drogą pognali na złamanie karku w kierunku wyznaczonej mety.
Osłupienie zapanowało nad placem. Zdziwieni ludzie zamilkli na moment. Nawet
dzieciarnia zaskoczona przebiegiem wydarzeń stanęła z otwartymi ustami zamiast jak zwykle
gonić z wrzaskiem za zwierzętami.
Kamalbek zesztywniał, jakby połkną ł dwumetrowy drą g indyjskiego bambusa. Tylko rumak
przez drżenie siodła odczuwał gniew gotują cy się we wnętrznościach wielmoży.
Długo trwało, zanim bogacz uspokoił się. Dopiero wtedy spojrzał bacznie na Hodżę
Nasreddina, raz, a potem drugi, jak gdyby chciał dobrze zapamiętać rysy jego twarzy.
Następnie cmokną ł na konia i ruszył lekkim kłusem w stronę mety. Pragną ł przekonać się na
miejscu, jakich słów użył nieznajomy intruz, aby zmusić parszywych poganiaczy do
odwrócenia sensu wyścigów, z których przez ostatnie tygodnie wielmoża czerpał bez
przeszkód mnóstwo wewnętrznej uciechy.
Madrasuł pocią gną ł Hodżę Nasreddina za rękaw i rzekł półgłosem:
- Obawiam się gniewu Kamalbeka, afandi. Lepiej będzie, jeśli znikniemy mu z oczu.
Poczekamy, dopóki chłód wieczorny nie ostudzi rozpalonego łba wielmoży. Teraz uchodźmy
stą d czym prędzej. Najwyższa pora udać się do domu, gdzie posiłek oczekuje nas już od
godziny, Hodżo-aka. I płow dymią cy, przyprawiony liśćmi mięty, i smakowity mampar z
jajkiem, i faszerowane bakłażany, i soczyste arbuzy, i herbata cudownie zielona...
- Pójdźmy, Jusupie - zgodził się mędrzec. Smakowite argumenty były nie do odparcia.
Zwłaszcza że po całodziennej wędrówce żołą dek filozofa już od dłuższego czasu głośno
dopominał się o swoje prawa.

*

A czy domyślasz się, człowieku biegły w piśmie, sensu słów Nasreddinowych, które
podziałały na ścigają cych się ludzi i zwierzęta niczym niedojrzałe daktyle popite nierozważnie
dzbanem surowej wody?

NIEZWYK£Y FORTEL

Opowieść czternasta o niezwykłym
starciu Kamalbeka z Hodżą i o ponownym
wyścigu zwierzą t garbonośnych,
które gnały do mety nie liczą c się
z opinią wielmoży

background image



- Nowe rozporzą dzenie o wyścigach garbonośnych... Słuchajcie uważnie, mieszkańcy
Samarkandy. Słuchajcie wszyscy. Oto nowe rozporzą dzenie o wyścigach... - darł się sterczą c
na beczce olbrzymi dryblas o gębie, na której ospa wystawiła dwa tysią ce pomników. - Kto w
wyścigach wielbłą dów dosią dzie nie swojego wierzchowca, pozbawiony zostanie nagrody, a
nadto czeka go sprawiedliwa chłosta z rą k miejskiego kata za oszustwo i krętactwo. Kara
czterdziestu batogów będzie słuszną zapłatą za zamianę garbonośnego zwierzęcia. Taka sama
kara oczekuje sprawcę, który będzie nakłaniać jeźdźców do rozstania się z przeznaczonymi
dla nich siodłami wielbłą dów.
Tłum wokół wydzierają cego się ospowatego strażnika począ ł narastać, puchną ć
gwałtownie i kipieć niczym gigantyczna dzieża prosa nastawiona na musują cy napój przez
jednookiego Szermata Szamsułłę, właściciela największej czajchany leżą cej tuż przy
Registanie.
- Słuchajcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy, bo to jeszcze nie wszystko - wrzeszczał
nadal na cztery strony świata drab o dziobatym obliczu. - Podobnie jak i poprzednio wyścigi
wygrywa zawodnik ostatni. Aby nie było nieporozumień, za ostatniego wielbłą da - a więc i
zwycięzcę - tego się będzie uważać wierzchowca, który w momencie dotknięcia mety nie
pozostawi między sobą a startem w linii prostej nawet nogi drugiego zwierzęcia, a tylko pustą
przestrzeń. Patrzcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy, tu oto, pod ścianą medresy Szir-dor,
gdzie stoi wielmożny Kamalbek, będzie miejsce startu, a tam, w głębi owej prostej uliczki,
gdzie widać zawieszoną na drą gu szkarłatną chustę, będzie meta. Wszyscy, którzyście
słyszeli nowe warunki zawodów, powtórzcie je swoim krewnym bliższym i dalszym, a krewni
wasi niechaj przekażą je swoim znajomym. Nowe przepisy powinni znać wszyscy mieszkańcy
Samarkandy i okolicznych kiszłaków.
Zwabiony niecodziennym wrzaskiem, niosą cym się wzdłuż uliczek Samarkandy, pojawił
się na placu również bohater wczorajszego dnia. Człowiek, który przechytrzył samego
Muchammadorifa Kamalbeka. W nieznajomym bystry czytelnik bez trudu odkryje Hodżę
Nasreddina, przybyłego na Registan w towarzystwie Jusupa Madrasuła.
Przyjaciele zatrzymali się przezornie na samym skraju placu, w cieniu medresy Uługbeka,
wysłuchują c z uwagą wrzaskliwych słów płyną cych znad beczki.
- I co ty na to, afandi? - zagadną ł Jusup. - Chytrze przemyślane.
Hodża skiną ł głową .
- Nie przeczę. Ale prawdą jest również i to, że do każdego chytrego przepisu czy reguły
mą dra i doświadczona głowa zawsze znajdzie jeszcze sprytniejszą ścieżynkę fortelu,
pozwalają cą wyminą ć ów podstępny przepis. Wiedzą o tym i wielcy wodzowie, i wielcy
urzędnicy. Myśl człowieka jest bowiem jak ognisty bachmat, który z kopyta bierze rozmaite
przeszkody na wertepach życia, nie zważają c na tępotę głupców, którzy owe zawalidrogi
ustawiają nie szczędzą c ani swego czasu, ani wysiłku.
Madrasuł wysłuchał przyjaciela z uwagą i zaniepokoił się nie na żarty:
- Czyżbyś chciał przez to powiedzieć, afandi, iż po raz wtóry masz zamiar pokrzyżować
ustalony program wyścigów, psują c humor wielmoży? Aj, czyżby kark swędział cię od samego
rana? Nie chcesz chyba, żeby tutejszy oprawca połaskotał cię swoją kamczą wyciętą z
surowej skóry wołu?
- Starzejesz się, Jusupie. W latach, w których wspólnie baraszkowaliśmy, gonią c bez
pochylania głowy pod brzuchami wielbłą dów, byłeś nieco odważniejszy.
Madrasuł machną ł tylko ręką .
- Zielona głowa warta była niedojrzałych uczynków. Jednak że wiek zrobił swoje. Dzisiaj
dwa razy pomyślę, zanim raz króli postawię na ziemi. Tylko ty się nie zmieniasz, afandi, cią gle
jeszcze nosisz wiatr pod czupryną .
Gdy tak przyjaciele przekomarzali się, wypominają c sobie na wzajem chwile dawno
minione, nie zauważyli, że zawieszony wysoko w siodle Kamalbek nagle podskoczył, jakby go
giez ucią ł Dostrzegł nieznajomego, który wczoraj spłatał mu złośliwego figla. O, dzisiaj już to
się powtórzyć nie może. Przy nowych warunkach intruz z pewnością nie zaryzykuje zepsucia
porzą dku wydumanych gonitw. Nie darmo Kamalbek całą niemal noc prześlęczał przy lampie
oliwnej roztrzą sają c po kolei warunki wyścigów. Rozważył w myślach każdy szczegół,
najmniejszy nawet drobiazg, zanim zdecydował się wypchną ć na beczkę jednego ze swoich
zbirów, aby ogłosił publicznie nowe przepisy zawodów o wartościowe nagrody.

background image

Wielmoża nie spuszczał wzroku z Hodży Nasreddina. Bez ustanku zezował ku niemu,
pragną c nasycić się bezsilnością nieznajomego natręta.
Tymczasem ospowaty przestał wreszcie wrzeszczeć i zlazł z beczki. Szybkimi krokami
zbliżał się moment rozpoczęcia wyścigów.
“I co, włóczęgo? Poddałeś się? Przekonałeś, iż ten się najzdrowiej śmieje, kto się śmieje
ostatni?" - radował się wielmoża w głębi robaczywej duszy. Nie domyślał się, że i tym razem
przysłowie zostanie spełnione, choć ostrze powiedzenia zmieni kierunek cięcia.
Chwila radosnego uniesienia wystarczyła.
Jeszcze długo po tym wydarzeniu Muchammadorif Kamalbek nie mógł poją ć, w jaki
sposób tak nagle przed końskim łbem wyrósł niczym spod ziemi niebezpieczny nieznajomy.
Szejtan prawdziwy! Minęło kilka minut, a może jeszcze dłużej, zanim wielmoża zapanował nad
kłębowiskiem myśli i przypuszczeń rodzą cych się gwałtownie pod czaszką .
- Czego? - warkną ł przez zęby.
Hodża skłonił się uprzejmie.
- Panie dostojny, czy pozwolisz, abym jeszcze raz porozmawiał z jeźdźcami ubiegają cymi
się o nagrody?
- Na próżno język trudzisz, marny człowieku. Słyszałeś przecież nowe przepisy
obowią zują ce od dziś poganiaczy wielbłą dów? A może nie dotarły do ciebie słowa
rozgłaszają cego, może masz zapchane uszy? Pójdź więc wpierw do najbliższego chauzu i
przemyj je dokładnie.
- Uszy moje czyste, słyszałem więc wszystko wyraźnie, o dostojny. A jednak chciałbym
znów przyspieszyć bieg zwierzą t garbonośnych. Choćby tylko spróbować. Zgódź się, o
dostojny, próba niewiele kosztuje.
- Za wyją tkiem bezwartościowej głowy - mrukną ł do siebie Kamalbek i dorzucił znacznie
głośniej: - Próbuj sobie, ile razy zechcesz, mą dralo. Myślę jednak, że niepotrzebnie strzępisz
język. A i czasu nie masz, bo zaraz dam sygnał do startu. Ruszaj więc.
Hodża skłonił się i przyspieszył kroku.
Siedzą cy już na wielbłą dach poganiacze pochylili się z wysoka ku Nasreddinowi.
Wysłuchali słów mędrca. Pokiwali głowami ze zrozumieniem, po czym uśmiechają c się stanęli
wzdłuż wyznaczonej linii.
Z grzbietu tokińskiego ogiera padła komenda.
Jeźdźcy ruszyli z miejsca pełnym galopem, aż zadudniła ziemia. Wznoszą c zasłonę
kurzu zniknęli w bocznej uliczce.
Tłum oczekują cy na rezultat zafalował gwałtownie i raptem gruchną ł wrzaskiem ogromnej
uciechy niosą cej się pod sklepienie niebios. Ludzie pękali ze śmiechu. Płakali nie mogą c
powstrzymać łez wesela, roszą cych obficie policzki. Radosną wrzawę potęgował ryk
przerażonych osłów, nie pojmują cych niecodziennego zachowania się swoich panów.
W Kamalbeka jakby piorun ugodził. Poczerwieniał gwałtownie, toczył wokoło nic nie
rozumieją cym wzrokiem. Nagle pochylił się nad końskim karkiem, dziabną ł rumaka ostrogami i
z wrzaskiem wściekłości pogalopował przed siebie.
- Strzeż się Kamalbeka, afandi. Już po raz drugi pozbawiłeś go przyjemności płyną cych z
dręczenia obcych ludzi. A tego wielmoża nie daruje ci nigdy. Poza tym ośmieszyłeś go
ponownie wobec wielu mieszkańców Samarkandy i gości przybyłych z daleka. Radzę, afandi,
lepiej bierzmy nogi za pas, póki jeszcze nie jest za późno. O, popatrz, Kamalbek już wraca.
To mówią c Madrasuł nasuną ł tiubietiejkę głęboko na czoło, chwycił przyjaciela za rękę i
skoczył w tłum. Rozkrzyczana, barwna ciżba wchłonęła ich momentalnie.

*

Czy i tym razem domyślisz się, człowieku czytają cy księgi, co powiedział Hodża
Nasreddin poganiaczom, aby zawody nabrały rumieńców nie fałszowanych niczym wyścigów?


W KAMALBEKOWYCH LOCHACH

Opowieść piętnasta o porwaniu
Hodży Nasreddina przez wynajętych

background image

opryszków, a także o srebrnych obolach
poszukiwanych przez mudarrisa z Buchary

Jusup Madrasuł nie taił niepokoju:
- Naraziłeś się człowiekowi niebezpiecznemu, afandi. Są dzę, że najwłaściwiej postą pisz,
jeśli skrócisz pobyt w Samarkandzie. Dom mój gościnny, ale ręka Kamalbeka długa. ¯yczę ci
wielu lat życia w najlepszym zdrowiu, Hodżo-aka. I dlatego błagam cię, wracaj czym prędzej do
rodzinnej Buchary, do Guldżachon i dzieci.
- Nie obawiaj się, Jusupie. Mam czyste sumienie. No, a kto ma całe spodnie, siada tam,
gdzie mu się podoba - odpowiedział z uśmiechem Hodża Nasreddin zapominają c, iż spośród
licznych doznań ludzkich nienawiść jest najgorętszym uczuciem, które nie tak łatwo przemija.
Z pewnością filozof zmieniłby co rychlej zdanie, gdyby wiedział, że w tej samej niemal
chwili, w głębi jednego z mnóstwa rozsianych tutaj kramików, Kamalbek wskazywał nań
palcem i szeptał do zgromadzonych zbirów:
- Przypatrzcie się uważnie temu nędznikowi. Oto człowiek, którego musicie schwytać
jeszcze dzisiaj. Ale tak, żeby nikt tego nie spostrzegł. Biada waszym głowom, jeśli świadkiem
porwania będzie choćby niemowlę.
Pół dnia wysłannicy wielmoży chodzili krok w krok za nie przeczuwają cym niczego Hodżą
Nasreddinem. Zmieniali się nieustannie, aby ich nie zauważył. W nieskończonej wędrówce
labiryntem ulic i uliczek Samarkandy fałszywy derwisz przekazywał śledzonego drobnemu
kupczykowi, ten zaś zbirowi w stroju kowala, rzemieślnik ów oddawał mędrca pod opiekę
żebrakowi, żebraka zastępował linoskoczek, linoskoczka nosiwoda, nosiwodę gałganiarz, a
tego z kolei rzeźnik z bielmem na oku. Zabawa w kota i myszkę trwała do samego wieczora.
W pewnym momencie na skraju bazaru dwóch zbirów poczęło okładać się kułakami,
ranią c uszy świadków najgorszymi z uzbeckich wyrazów. Chwila, w której uwaga przechodniów
skupiła się na biją cych, wystarczyła. Trzy pary silnych rą k błyskawicznie wcią gnęły Hodżę w
otchłań mrocznego sklepiku. Stoją cy tuż obok straganu Jusup Madrasuł nawet nie spostrzegł,
iż został pozbawiony towarzystwa. Zanim obejrzał się, Hodża Nasreddin rozpłyną ł się w
ciemnościach nocy.
Opryszki Kamalbeka, którzy pod długimi czapanami na wszelki wypadek zawsze nosili ze
sobą powrozy, momentalnie skrępowali filozofa tak, że z największą trudnością mógł złapać
połowę oddechu.
W legowisku potwora, w pałacu mściwego wielmoży, doką d wprowadzono Nasreddina
potajemnie pod osłoną zmierzchu, spodziewano się gościa. W piwnicy, gdzie go wtrą cono,
oczekiwał na Hodżę oprawca i dwanaście długich regałów z wymyślnymi narzędziami
okrutnych rozrywek.
Hodża Nasreddin rozejrzał się bacznie wokół, gdy tylko wzrok przywykł do pełgają cego
światła oliwnych kaganków. To, co zobaczył, nie malowało jego losów wesołymi farbami. Teraz
dopiero poją ł, jak wielkie ziarno prawdy tkwiło w opowieściach o drugim życiu wielmoży,
snutych wśród prostych mieszkańców Samarkandy.
A więc to tutaj krwawy Kamalbek załatwiał swoje porachunki z niewygodnymi
przeciwnikami? Wielu odważnych zniknęło z ulic grodu bez wieści, w lochach podpałacowych
znajdują c kres swych ziemskich trosk i kłopotów.
Tutaj schodził Kamalbek napawać wzrok mękami torturowanych. W kapturze na głowie,
nie rozpoznany przez swe ofiary, przyglą dał się cierpią cym. Nie przeczuwał, że osłaniają cy go
szczelnie kaptur w bliskiej już przyszłości stanie się przyczyną także i jego zguby. Wkrótce
bowiem w mrocznych lochach nowo zaangażowany kat biorą c zakapturzonego za jednego ze
skazańców przez omyłkę miał podać wielmoży puchar z trucizną .
Różnie o wydarzeniu tym szeptano później w Samarkandzie, zwłaszcza gdy w dwanaście
miesięcy po śmierci Kamalbeka oprawca poślubił jego córkę.
Nie uprzedzajmy jednakże biegu wypadków. Działo się to przecież dopiero w półtora roku
później.
Tymczasem na górze, w jednej z pałacowych komnat, Kamalbek podejmował
tajemniczego gościa. Ta nieoczekiwana nocna wizyta ocaliła głowę Nasreddinową . Przybysz,
siwy żylasty starzec, poskręcany jak górska akacja, o twarzy nieruchomej, jedynie, z wiecznie
rozbieganymi oczyma, po grzecznościowej wymianie zdań grubo miodem smarowanych
przystą pił do wyłuszczenia celu swej wizyty.
Można się było spodziewać, że każdy, kto przestępuje wrota pałacu wielmoży, dźwiga w

background image

zanadrzu albo sprawę bardzo nieczystą , albo kryją cą wielkie dochody. Naturalnie tak było i tym
razem.
Słowa, z którymi przybył Sadułła Zakirzade, znakomity mudarris z Buchary - bo nim
okazał się ów nocny gość Kamalbeka - znalazły wdzięcznego słuchacza w wielmoży. Sprawa
była zaiste niezwykła i już z daleka wabiła wonią zysków przeogromnych. Czyż mógł więc
przegapić Kamalbek niecodzienną okazję pomnożenia dochodów?
Jednakże zamiast marnotrawić czas na czcze rozważania przyłóżmy na moment ucho do
ścian komnaty, aby posłuchać słów uczonego Sadułły Zakirzade. Najwyższa pora, bo oto
rozległ się głos przybysza:
- W krainie dalekiej Greków, leżą cej wiele dni drogi na zachód od Buchary, istniały
niegdyś obyczaje, mogą ce nam dzisiaj przysporzyć mnóstwa korzyści, o czcigodny. Przez
długie, bardzo długie lata mieszkańcy Grecji wsuwali do ust swym zmarłym prawdziwe srebrne
monety - pomyśl, panie, nie byle jakie, lecz ze szczerego srebra - aby mieli czym opłacić
ostatnią podróż przez Jezioro Acherońskie i rzekę Styks do Hadesu. Charon, wielce szpetny,
stary i brodaty przewoźnik, przeprawiał klientów, skrzętnie pobierają c od nich opłatę.
Wiem doskonale, panie, że teraz gdzieś w Grecji spoczywa w ukryciu ów stary skarb
Charona, złożony z uciułanych przezeń setek tysięcy - co mówię - milionów monet.
Pomyśl tylko, o czcigodny, kraj Greków w owym czasie liczył dwa miliony mieszkańców,
którzy po przeżyciu lat kilkudziesięciu wymarli, pochowani przez zrodzone dzieci swoje.
- Ale i te dzieci dorosły i wymarły przez następne lat kilkadziesią t - ożywił się wielmoża,
chwytają c sens słów uczonego męża. - A to już cztery miliony.
- Nawet więcej, bo powinieneś wzią ć pod uwagę także i przyrost ludności wynoszą cy
około dziesięciu procent.
- Przyrost? No to dojdzie jeszcze z milion osób i tyleż monet - rozpromienił się wielmoża.
- Dziesią ta część nie da miliona, liczysz na wyrost, Kamalbeku.
- Jak to nie da? - wielmoża podniósł głos. - Nie znasz się na rachunkach. Jeśli chodzi o
pienią dze, to ja wiem lepiej. Możesz mi wierzyć.
- Nie będę się z tobą spierać - ustą pił mudarris. - Nie o ustalenie ścisłej ilości monet
wszakże tutaj chodzi, ale o zabezpieczenie naszych interesów. Jestem bowiem przekonany, o
roztropny Kamalbeku, że wcześniej czy później ktoś odkopie skarb przewoźnika. Dlaczego my
nie mamy uczynić tego wcześniej, uprzedzają c innych poszukiwaczy? Rozważnie postą pisz
zatem opłacają c koszty poszukiwań, które sam poprowadzę. Przestudiowałem wszelkie
możliwe źródła o obyczajach Greków. Kto, jeśli nie ja, potrafi odszukać skarb Charona? Suma
dziesięciu tysięcy drachm, której żą dam jako zaliczki, wróci ci się z nawią zką , ustokrotni.
Zastanów się przeto, panie, a jeśli moja propozycja nie odpowiada ci, to trudno. Bez cienia żalu
udam się do Buchary, gdzie zwrócę się do naczelnika skarbu, mą drego Bachmata Sajdułły. Nie
są dzę, aby mi odmówił. Zbyt dobrze zna wartość zysku. Szkoda byłoby tylko skarbu, który w
tym przypadku w znacznej mierze pochłoną czeluście emirowego skarbca.
Strzała ostatnich słów mudarrisowych była celna. Wielmoża skrzywił się boleśnie, jakby
mu kto sztylet wraził w środek serca.
- Nie bą dźże ką pany we wrzą tku, Sadułło Zakirzade. Dziesięć tysięcy drachm to wydatek
olbrzymi. Zastanowić się więc muszę - odparł powoli, choć widać było, że utrzymanie spokoju
kosztuje go wiele. - Podaruj mi chwilę do namysłu. A tymczasem. usią dź wygodnie, o
czcigodny, i posil się nieco. I ugaś pragnienie. Ja tu zaraz wrócę.
Wielmoża wysuną ł się z komnaty, po czym gubią c pantofle tajemnym przejściem zbiegł
spiesznie do piwnicy. Nieznajomy, którego kazał schwytać dziś wieczorem, z pewnością był
człowiekiem myślą cym. Przekonał się przecież o tym dwukrotnie na własnej skórze. Warto
zasięgną ć jego rady. Zawsze, co dwie chytre głowy, to nie jedna.
“Wilka zobaczyć - szczęście. Nie widzieć - jeszcze większe" - pomyślał Hodża Nasreddin
na widok wpadają cego do celi jak oszalały dromader Kamalbeka. Ale nie wypchną ł tej myśli na
język. Czekał.
Tymczasem zasapany wielmoża staną ł przed więźniem, aby powtórzyć mu wiernie
opowieść muzułmańskiego teologa, nie ronią c żadnego z usłyszanych przed chwilką
szczegółów. Relację zaś zakończył pytaniem:
- Co są dzisz o słowach mudarrisa? Mówi prawdę czy chce mnie oszachrować?
Hodża Nasreddin rozłożył ręce.
- Nie jestem wróżbitą , panie - oświadczył. - Jednakże znam fakty. Z ksią g ludzi uczonych
wiem doskonale, że prawdą jest, co rzekł. Dawni Grecy rzeczywiście wkładali zmarłym w usta

background image

prawdziwe monety, obole bite z czystego srebra. Nie były to monety duże, szóstą część
drachmy zaledwie stanowią ce... No, ale zmarłych Greków istotnie było bardzo wielu, a więc i
monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba. Tysią ce kilogramów srebra albo
jeszcze więcej.
- I ja tak myślę. Zresztą oszust by do mnie nie przyszedł.
Bałby się - odparł Kamalbek gładzą c brodę w zamyśleniu. - Na wszelki wypadek pokażę
mudarrisowi lochy i narzędzia tortur. Jest moim gościem i przyszłym wspólnikiem, niechaj
zobaczy na własne oczy wszystko, co go czeka, gdyby mnie zawiódł lub usiłował ocyganić.
Rozmawiałem z nim długo, przekonałem się, że to światły człowiek i wielki uczony.
Czterdzieści osiem lat Sadułła Zakirzade wykładał nauki w medresie Tillja-Kari, medresie Szir-
dor, a potem w medresie Uługbeka, największych uczelniach Samarkandy. On dużo wie, z
pewnością nie kłamie. Część odnalezionego skarbu mu obiecałem. I chyba słowa dotrzymam -
rozważał półgłosem wielmoża. Po czym w myślach zaczą ł rachować worki ze skarbem. Długo
je liczył, aż wreszcie ockną ł się ze słodkich marzeń. I stał się cud. Ciasne serce bogacza, w
którym brakło miejsca na ludzkie uczucia, nagle wezbrało wdzięcznością . Kamalbek spojrzał
łaskawszym okiem na Hodżę.
- Tylko co ja teraz z tobą pocznę? - zastanowił się głośno. - Dużo słyszałeś, widziałeś.
Zbyt dużo. Możesz być niebezpieczny. Ale podobasz mi się. Masz głowę na karku. Kto wie,
możesz mi się jeszcze kiedyś znowu przydać. Dlatego puszczę cię, jeśli przysięgniesz, że
nikomu nie zdradzisz moich tajemnic. I natychmiast opuścisz Samarkandę. A jak będę
potrzebować twej rady, znajdę cię choćby pod ziemią .
Mędrzec ucieszył się.
- Opuścić Samarkandę? Niczego więcej nie pragnę, panie. Jeszcze dzisiaj wyniosę się z
miasta,
I rzeczywiście. Pierwszą gwiazdę na aksamicie niebios powitał Hodża Nasreddin daleko
za murami obronnymi Samarkandy, gałą zką ostu zmuszają c osiołka do szybszego truchtu.
Niebezpieczeństwo zawisłe nad głową mędrca było jeszcze zbyt bliskie, aby można sobie
pozwolić na powolną włóczęgę.
“Im prędzej przekroczymy Góry Zerawszańskie, tym lepiej dla nas obu. Okrutny wielmoża
w każdej chwili może pożałować, że puścił nas wolno. A do Szachrisjabzu, rzą dzonego przez
zupełnie innego beka, jego macki chyba nie sięgają ?" - rozmyślał Hodża od czasu do czasu z
niepokojem zerkają c do tyłu.
Jedynie bury kłapouch, rozleniwiony kilkudniowym pobytem w mieście, ani rusz nie mógł
poją ć, dlaczego drogę wiodą cą ostro pod górę musi połykać w tempie zagrażają cym jego
płucom i sercu?

*

Nadziej co rychlej, człowieku śledzą cy przygodę bucharskiego mędrca, tiubietiejkę
rozwagi na czubek głowy i oblicz, jakiej wysokości skarb Charona mogła odnaleźć wyprawa
doświadczonego mudarrisa, gdyby szczęście dopisywało jej przez czas niełatwych
poszukiwań?

SPADEK PO BABABAJU

Opowieść szesnasta o dwóch nagusach
sterczą cych w beczkach z zimną wodą
oraz o mędrcu bucharskim, który wybawił
kadiego z niecodziennego kłopotu

Już od dwóch dni Hodża Nasreddin przebywał w Szachrisjabzie, rodzinnym mieście
Timura, sławnym na całym Wschodzie z ósmego cudu świata, jakim był gigantycznych
rozmiarów pałac Ak-Saraj, siedziba “¯elaznego Kulasa", przebogato zdobiona mozaikami. Tu,
wśród dawnych przyjaciół, odpoczywał po trudach wędrówki. Przerwa w podróży musiała
potrwać dłużej, gdyż przebycie niebezpiecznej przełęczy w paśmie Gór Zerawszańskich
wyczerpało jego poczciwego wierzchowca do tego stopnia, że długouchy z najwyższym
wysiłkiem dowlókł się z mędrcom na grzbiecie do Kitabu. Tam Hodża musiał pozostawić go w

background image

stajence u znajomych, aby wykurował poobijane nogi i odsapną ł przed dalszą drogą , a sam na
arbie wieśniaka zdą żają cego na pią tkowy bazar przybył do Szachrisjabzu.

Ciekawość świata nakazywała filozofowi włóczyć się od rana do nocy po grodzie pełnym
prześlicznych budowli, hałaśliwych bazarów i warsztatów mistrzów garncarskich wyrabiają cych
ceramiczne cacka cenione wysoko i w Persji, i w Indiach, i na dalekiej Rusi. Oczywiście
nieustanna włóczęga nie przeszkadzała Hodży w odwiedzaniu czajchan, gęsto rozsianych po
mieście, gdzie przy sutych posiłkach mógł gromadzić siły przed oczekują cą go wyprawą do
Karszy. Starego grodu, w którym od najdawniejszych czasów krzyżowały się szlaki
karawanowe do Indii, Samarkandy i do Buchary.
Godziny przed zmierzchem nastrajały pogodnie ludzi i zwierzęta. Słońce świeciło jeszcze,
ale już nie dokuczało plecom umęczonym. W powietrzu unosił się ciężki aromat miodonośnych
kwiatów. Gdzieś w ogrodzie pogwizdywała zakochana wilga. Hodża Nasreddin kroczył lekko,
pomrukują c z zadowoleniem. Nagle staną ł jak wryty. Spoza mijanego akurat ogrodzenia
dobiegły go wrzaski jakoweś urywane, chlupot i niezwykłe bulgotanie. Potem nastą piła cisza.
Zanim ruszył dalej, tajemnicze odgłosy powtórzyły się. Krzyk urwany. Chlupot. Bulgotanie. I
znów cisza.
Mędrzec zadarł wysoko głowę. W glinianym murze dostrzegł niewielką dziurę. Przysuną ł
bliżej kamień, wspią ł się na palce i przez otwór zerkną ł ciekawie do środka.
Na dziedzińcu stały dwie olbrzymie beczki. W każdej zanurzony po brodę tkwił młody
człowiek. Obok sterczeli niewolnicy z pełnymi dzbanami. Kiedy tylko któryś z młodzieńców -
podobnych do siebie jak dwie pestki pigwy - otworzył usta, by wrzasną ć, natychmiast spadała
nań kaskada wody.
“Co się tam dzieje? Nic z tego nie pojmuję" - pomyślał Hodża kierują c się ku furcie.
- Na Allacha, ludzie, co czynicie? Czemu ką piecie młodych nieustannie? - zawołał i
wkroczył na dziedziniec, aby przypatrzyć się z bliska niezwykłemu widokowi.
Drogę zastą pił mu mufti, chudy i wysoki niczym tyczka minaretu.
- Czego szukasz w domu sędziego? Jakie sprawy skierowały cię tutaj? - naskoczył na
wchodzą cego znawca praw szariatu, sędziwy doradca kadiego. - Nie wolno zabierać cennego
czasu głównemu sędziemu na nijakie drobiazgi, na problemy wydumane, mało znaczą ce. Duża
głowa powinna mieć duże troski.
- Wydaje mi się, że tym razem dużą głowę przygniotła troska podwójna. Zbyt wielka nawet
na czaszkę kadiego - Hodża Nasreddin wskazał ręką na dwie beczki z ludźmi. - Wpuść mnie.
Może dopomogę sędziemu opróżnić te kadzie.
Mufti podskoczył z radością .
- Dopomożesz? Panie szlachetny, wejdź szybko. Uczyń to, błagam. Poradź kadiemu, jak
pozbyć się kłopotu przerastają cego nas wszystkich.
- Powoli, czcigodny. Najpierw wyjaśnij mi, w czym tkwi tajemnica sceny, którą oczy moje
widzą wyraźnie, a rozum nie pojmuje wcale?
- Widzisz tych dwóch namokłych? To spadkobiercy starego Bababaja, Mamadżan i
Karadżan. Sędziwy karawanbasza pozostawił im do sprawiedliwego podziału szkatułę pełniutką
cudownych pereł. W tym spadku kryje się właśnie kłopot. Według prawa syn pierworodny
powinien wzią ć większą część spadku. Gdyby to było możliwe, nie zaznalibyśmy goryczy
bezradności. Niestety, wśród nich nie ma starszego.
- Bliźniacy? - domyślił się Hodża.
- Właśnie. Urodzeni w jednakowym czasie, równego podziału oczekują od losu.
W tym momencie na dziedziniec wtoczył się ospały sędzia. Dostrzegł Hodżę Nasreddina
rozprawiają cego z muftim. Zbliżył się i zagadną ł:
- Ktoś ty? Nie znam cię, człowieku. Jesteś chyba nietutejszy
- Tak, panie. W Szachrisjabzie staną łem przejazdem. Z Samarkandy dą żę do Karszy, a
potem jeszcze do Buchary.
- Słyszałeś od muftiego o kłopotach, jakich przysporzył nań spadek po zamożnym
karawanbaszy? Należało podzielić sakwę przecudownych pereł na dwie jednakowe części.
Wierz mi, to nie-prosta sprawa. Skomplikowana barwą i jakością pereł. Wszakże krople rosy
kwietniowej * są różnej wielkości, wartości nierównej. Jedne są ze skazą , inne zaś czyste jak
łza człowieka szlachetnego. Jakże więc je dzielić?
A tymczasem bracia kłócą się, awanturują , przy każdej próbie podziału skaczą na siebie z
kindżałami niczym rozbójnicy. Rozsą dne słowo do nich nie dociera. Cóż miałem

background image

* Na Wschodzie wierzono powszechnie, że perła powstaje z kropli deszczu wiosennego
lub rosy, której w kwietniu uda się wpaść w rozchyloną skorupę małża perłopława.
czynić. Kazałem wsadzić obydwu do beczek. Niechaj sterczą tam do czasu, aż
zmą drzeją . Przy kadziach ustawiłem dwóch niewolników i gdy tylko bliźniacy zaczynają się
gorą czkować, moi słudzy polewają ich zimną wodą . Ale i chłodzenie niewiele skutkuje. Kłótliwi
są nadal, mimo że woda już im do uszu podchodzi.
Allach nie był łaskaw, kierują c obydwu pierworodnych do mnie. Trafiłem na wyją tkowych
uparciuchów - cią gną ł sędzia dalej umęczonym głosem, po czym przetarł czerwone z
niewyspania oczy. - W testamencie stary Bababaj wyraził życzenie, aby synkowie sami
podzielili spadek na dwie równe części. Jednakże ostatnia wola starca do niczego dobrego nie
doprowadziła, Samum awantury rozszalał się bowiem w domostwie karawanbaszy. Kiedy perły
dzielił Mamadżan, protestował Karadżan, gdy zaś Karadżan brał się do rozłożenia skarbu na
połowy, wrzeszczał gniewnie Mamadżan. I tak bez przerwy, od wschodu do zachodu słońca.
Usiłowałem im jakoś dopomóc, własnoręcznie podzieliłem spadek na dwie jednakowe części.
Nadaremnie. Potem nakłoniłem najwytrawniejszych jubilerów i złotników Szachrisjabzu, aby
poszli w moje ślady. Z podobnym skutkiem. Na żaden z proponowanych sposobów bracia nie
chcą przystać. Już siódmy dzień zajmują te kadzie. Męczą mnie i sługi moje. Serc chyba nie
mają .
- Nic dziwnego, u chytrusów nawet serca przybierają kształt sakiewki - roześmiał się
Hodża Nasreddin. - Ale nie kłopocz się, panie. Zaraz wykurzę ich z kadzi.
To mówią c podszedł najpierw do jednej beczki, a potem do drugiej. Każdemu z
moczą cych się w wodzie wyjaśniał coś długo i cierpliwie.
I oto stał się cud. Z kadzi wyskoczyli bliźniacy ociekają cy wodą i nie wycierają c się,
popędzili jak opętani w głą b miasta. Klaskanie gołych stóp ucichło po chwili. Gdyby nie
świadkowie i dwie beczki z wodą , można by całe zajście przyją ć za wytwór
rozgorą czkowanych umysłów.
Kadi osłupiał. Stał pośrodku dziedzińca z ustami rozwartymi szeroko ze zdumienia.
Znieruchomiały wyglą dał jak dziuplasty karagacz.
- Poszaleli czy co? - wyją kał wreszcie, gdy powrócił ma dar mowy. - Doką d pognali ci
bezrozumni i bezwstydni? Coś ty im powiedział, że zapomnieli o koszulach i portkach?
- Pospieszyli do własnego domostwa, aby wreszcie dokonać sprawiedliwego podziału -
wyjaśnił Hodża.
- Bzdura - zirytował się sędzia. - Wszystkie perły są u mnie. Spadek po Bababaju wzią łem
na przechowanie, dopóki synalkowie nie dojdą do porozumienia. Winienem przecież strzec
przed złodziejami klejnotów w czasie, kiedy ich właściciele gościli w moich kadziach.
- A, w takim razie nie kłopocz się o nich, panie - uspokoił go Hodża. - Zobaczysz,
braciszkowie pojawią się tu jeszcze szybciej, niż zniknęli.
Rzeczywiście. Nie minęło czasu więcej, niż potrzeba go łakomczuchowi na przełknięcie
kilku garści chałwy, gdy na ulicy dało się słyszeć coraz głośniejsze klaskanie bosych stóp o
płyty kamienne.
Za moment do kolan kadiego przypadło dwóch golasów wrzeszczą cych wniebogłosy:
- Panie sprawiedliwy, wydaj nam perły naszego czcigodnego ojca. ¯yczeniu Bababaja
stanie się nareszcie zadość. I bą dź nam świadkiem podczas dokonywania podziału, który
zadowoli nas obu. I ciebie, o sprawiedliwy. I tego wędrowca, zasobnego w rady niezwykle
rozumne.
Sędzia, nie zważają c na swój wiek i dostojny urzą d, podkasał dżubbę i popędził czym
prędzej do domu po perły ukryte w schowku. Przebierał nóżkami jak młodzieniec spieszą cy do
miłej. Nadzieja pozbycia się obydwu uparciuchów najwyraźniej dodała mu skrzydeł.

*

¯arłoka poznaje się nad miską , człeka rozumnego nad węzłem splą tanym bez końca.
Rozważ więc i ty, czytać umieją cy, ją ką radą posłużył się Hodża Nasreddin, aby wypłoszyć
dwóch nagusów z kadzi?

SPOTKANIE Z OMIRBEKIEM

background image


Opowieść siedemnasta o młodym
żartownisiu z plemienia Karakalpaków,
który w zręczny sposób wywiódł w pole
strażnika Babamurada z Karszy

Słońce obserwują ce ziemię z najwyższego szczebla nieba nie pozwalało na dalszą
wędrówkę. ¯ar godzin popołudniowych dokuczył nawet iszakowi; długouche zwierzę co chwilę
odwracało łeb i, z wyrzutem spoglą dało na swego pana. Wreszcie doczekało się. Spod chałatu
zarzuconego na głowę wypłyną ł dobrze mu znany głos jeźdźca:
- Masz chyba słuszność, przyjacielu, Najwyższa pora odsapną ć gdzieś w cieniu. Jeśli los
pozwoli, pośród tamtych krzewów przeczekamy do zmierzchu. Nieco później, lecz nie tak
zmordowani, dotrzemy do Karszy.
Osiołek począ ł żwawiej przebierać nogami. Zapomniał na moment o rozpalonym piasku i
kłują cych kolcach jantaka. Marzył i mu się odpoczynek w chłodzie i smakowite pą czki ostu,
czerwienieją ce z daleka. .
Kępa wysokich krzewów morwy wyrosła nad brzegiem aryku, bulgoczą cego radośnie
wodą , dawała znakomite schronienie umęczonym członkom. Hodża Nasreddin zlazł z osła i
rozpostarł chałat pod baldachimem najbardziej gęstego listowia. Legł wygodnie. świat od razu
stał się weselszy, bardziej kolorowy. Ponad głową niskim basem buczały ciężko latają ce
grubasy, żółtobrunatne kosmate trzmiele. Zapach dojrzałych owoców morwy napełniał nozdrza.
Wilgoć płyną ca od kanału czyniła powietrze znośniejszym. Wszystko to sprawiało, że mędrzec
nawet nie spostrzegł, kiedy słodki sen skleił mu powieki.
Z drzemki wyrwał go dopiero wrzaskliwy głos jakiegoś mężczyzny, któremu bezskutecznie
starał się sprostać chłopięcy dyszkancik. Hodża Nasreddin uniósł lekko głowę. Z ukrycia
zaczą ł przysłuchiwać się nierównej sprzeczce.
- Bą dź szczęśliwy, że zabieram ci rybę złowioną . Nie będziesz się musiał trudzić daleką
wędrówką na bazar karszyński. Zaoszczędziłem ci mnóstwo czasu i mitręgi. Dawaj przeto ryby
i znikaj mi precz z oczu, prawnuku kulawej hieny i zezowatego szakala - wrzeszczał
mężczyzna.
- Nie zabieraj mi całego połowu, o panie wielkoduszny. Zostaw choć kilka nędznych rybek
na szurpę dla matki osłabłej w chorobie - błagał dyszkancik. - Weź sazany, panie. Popatrz,
jakie są grube i tłuste. Istne wieprze pomiędzy rybami. Wieprze sobie zabierz. Nie pozbawiaj
mnie uklejek, rybek zwyczajnych, drobnych, ale za to smacznych jak młode przepiórki.
Powtarzam, weź sobie tłuste wieprze. Spójrz, panie wielkiego serca, na ich grzbiety i ogromne
brzuszyska. Okrywa je prawdziwa słonina. Sazany aż kapią tłustością .
W nieznajomym opryszku odezwał się prawowierny muzułmanin. Zawahał się. Miałby
wzią ć w ręce nieczyste wieprze? Choćby tylko rybie? W życiu nie tkną ł jeszcze zwierzą t
nieczystych. Poszturchują c chłopaka zabrał do koszyka ryby pozostałe, nieduże i chude.
Tłustych sazanów nawet nie ruszył.
Słuchają c chłopca Hodża Nasreddin zaśmiewał się w krzakach do łez. Mimo wesołości
nadsłuchiwał jednak pilnie, by nie uronić słowa.
- Ten smyk zajdzie daleko. Czeka go przyszłość niezwykła. Drżeć będą wielmożni
bajowie, gdy los postawi im na drodze tego chłopca. Nie zasną spokojnie naczelnicy grodów, w
które zawita rezolutny podrostek. A ja mogę zamkną ć oczy bez obawy. Jestem chyba
świadkiem narodzin nowego Hodży Nasreddina - zachwycony pomrukiwał pod nosem.
Tymczasem awanturnik zabrał chłopcu nędzne uklejki, wdrapał się na grzbiet wysokiego
argamaka i pocwałował wzdłuż aryku. Dopiero wtedy z krzaków wychylił się mędrzec
bucharski.
- Słyszałem, jakeś przekonał oczajduszę, aby nie brał sazanów. W samą porę, bo jużem
się zastanawiał, w jaki sposób dopomóc sprawiedliwości, czym gruchną ć w łeb od tyłu łotra
bez sumienia.

- le by się to mogło zakończyć dla nas obu, panie szlachetny. Strażnik Babamurad jest
bowiem zausznikiem i krewniakiem głównego sędziego w Karszy. A kadi nigdy by ci nie
przebaczył napaści na swego ulubieńca. Zresztą , sam widziałeś, na niego nie pałka, a słowa
są bronią skuteczną . Babamurad ma głowę słabowitą od wewną trz, ocalał więc mój połów
właściwy - odrzekł chłopiec śmieją c się głośno.
Kiedy mędrzec zbliżył się do młodzika, ujrzał w trawie u jego stóp siedem wspaniałych

background image

sazanów. Na ten widok na dnie duszy Nasreddinowej zbudziły się wspomnienia rybich połowów
z lat odległych, szczenię

cych. renice rozbłysły mu dawno nie widzianym blaskiem, a dech

zaparło z wrażenia. Z trudem najwyższym wykrztusił:
- Królewskie sazany. Okazy olbrzymie, nie spotykane nawet w Zerawszanie. Chłopcze,
jesteś zapewne synem czarnoksiężnika? Oczom trudno uwierzyć. Wyjaw mi przynajmniej, na
jakie robaki schwytałeś wszystkie te tłuściochy?
- Na żadne.
- Nie kpij sobie z siwych włosów, synku - Hodża spoważniał na moment. - Nie wmówisz
mi, że sazany bez jakiejkolwiek przynęty same pchały się na sznurek?
- Kiedy to szczera prawda, panie - zapewnił młodzieniec. - Sazany to ryby łakome i głupie.
Najlepszą przynętą na nie jest przeto odrobina pomyślunku. Tak właśnie postępuję. Do końca
plecionki z końskiego ogona przywią zuję kawałek cienkiej baraniej kosteczki i wrzucam do
wody. Ciekawość zmusza sazana do zainteresowania się pływają cą kostką . Najpierw dotyka ją
nosem, popycha, wreszcie niezbyt zdecydowany, tak na wszelki wypadek, bo przecież może
to być coś jadalnego, chwyta w gębę cudaczną przynętę. Ponieważ kość nie ma nic wspólnego
z oczekiwanym przysmakiem, pozbywa się jej czym prędzej. Oczywiście, jaki każda duża
ryba, wypluwa ją nie z powrotem, lecz wraz z wodą przez otwór skrzelowy. I od tej chwili jest
moją zdobyczą . Nanizanego na sznurek żarłoka wycią gam z wody niczym wiaderko z głębokiej
studni. Tak oto łakomstwo i ciekawość gubią sazana, z wody przerzucają c go na patelnię.
- Młodzieńcze, jesteś niezrównany - wyszeptał zachwycony Hodża, - Wiele już lat
przeżyłem na tym świecie, a o podobnych sposobach słyszę po raz pierwszy.
Chłopiec roześmiał się ponownie.
- Każdy sposób dobry, jeśli prowadzi do raju. Dla głodnego ogrodem szczęśliwości jego
pełne kiszki. Jadłeś dziś obiad, wędrowcze? Nie? Weź, proszę, ode mnie jednego sazana. Nie
jesteś przecież strażnikiem Babamuradem, nie wierzysz chyba w wieprze żyją ce w kanale lub
w rzece? Nie ma nigdzie na ziemi smaczniejszej potrawy od sazana przyrumienionego na
ogniu z saksaułu. Przekonasz się, gdy napełnisz nim usta i żywot.
- Dobre masz serce, młodzieńcze. Głowę nosisz również na właściwym miejscu.
Zapewniam cię, będziesz kiedyś wielkim człowiekiem.
- Ja już dzisiaj niemało potrafię - pochwalił się chłopiec i sięgną ł po największego z dzikich
karpiów. - Patrz, oto ryba niezwykła. Jeśli zechcę, przemieni się w czyste srebro. Nie umiem.
tylko przewidzieć dokładnie, w jaką ilość. Ale to zależy już nie od sztuczek magicznych, lecz
cen na karszyńskim bazarze. A jednak tobie oddam ją bezpłatnie, nie wezmę ani miedziaka.
Przyjmij ją proszę, ze szczerego serca. Równie wielkiej ryby pewnie jeszcze nie widziałeś.
Hodża Nasreddin obruszył się:
- Cóż ty sobie myślisz, gołową sie? Różne ryby widziałem w życiu, niejedna ocknęła się w
mej sieci, niejedna zawisła na końcu wędziska. £owiłem w arykach, rzekach i w Aralu.
Chwytałem dzikie leszcze, sumy, sazany, sandacze, wą sate brzany i rozbójnicze szczupaki.
Jeśli świerzb ciekawości dokucza ci zbytnio, powiem, że gdy byłem w twoim wieku,
pochwyciłem sazana o złocistoperłowej łusce, którego ogon ważył równiuteńkie dwieście
miskalów, zaś głowa ważyła tyle, ile ogon i połowa tułowia, natomiast tułów odpowiadał
ciężarowi głowy i ogona. Czy potrafisz teraz odgadną ć, młodziku, ile ważył ów sazan olbrzymi?
Chłopiec odpowiedział niemal bez namysłu:
- To niesłychanie proste, wędrowcze. Sazan twój ważył cztery ogony i tułów.
Mędrzec zdumiał się:
- Zadziwiają ce. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie ufał własnym uszom, przedziwny
synu i wnuku rachmistrzów. Prawdziwie odpowiadasz, choć równie zagadkowo. Proszę,
proszę, trafił mudarris na mudarrisa i ustą pić nie myśli. Głowę masz, widzę, nie tylko z
kształtu. Jeśli ponadto powiesz mi teraz, iż nosisz nazwisko Hodży Nasreddina, gotów jestem
pomyśleć, że nie zbudziłem się wcale, lecz śnię nadal o czasach mojego dzieciństwa.
Uszczypnij mnie mocno, chłopcze roztropny, niechaj przekonam się, czy sen to, czy jawa.
- Nie potrzeba, panie. Nie jestem sławnym Hodża Nasreddinem, zwą mnie Omirbekiem -
przedstawił się chłopak. - Nie możesz mnie znać, gdyż w okolicach Karszy jestem tylko
przejazdem. Zaledwie na kilka dni zatrzymaliśmy się w karawanseraju kulawego Alimdżana,
tuż za bramą miejską , w pobliżu starej twierdzy. Pochodzę zaś ze starego aułu Karakałpaków,
leżą cego na skraju Czerwonych Piasków, hen, daleko za Chiwą . Z ojcem, poszukują cym
uczciwej pracy, zdą żamy teraz w kierunku Szachrisjabzu, do stryja. Mój jęzor, a także i ojca,
który po słowa nigdy do kieszeni nie sięgał, sprawiły, że w bogatych jurtach Sykmar-baja nie

background image

mieliśmy czego szukać. Musieliśmy opuścić rodzinny auł, gdzie ojciec nawet wśród biedaków
uchodził za nędzarza. I nie wiedzie się nam nadal. Bieda zewszą d piecze. Co za los okrutny,
panie. Jedziemy za wolno, bieda nas dogania, jedziemy za prędko, sami biedę doganiamy...
- Ja również nie mieszkam w Karszy, Buchara moim gniazdem od lat wielu. Cieszę się z
nieoczekiwanego spotkania i serdecznego daru, Omirbeku. Popatrz, słońce zaczyna
zstępować z wysokości. Czas nam chyba w drogę - Hodża Nasreddin usadowił się wygodnie
na iszaku i skiną ł na chłopca: - Siadaj za mną , osioł udźwignie nas obu. Naradzimy się
podczas jazdy, może znajdziemy skuteczne lekarstwo na kłopoty twojego rodzica. Bo wiedz,
młodzieńcze, dowcip często w życiu potrzebny, ale rozum zawsze. Teraz każdej chwili
szkoda. Dojedźmy do Karszy, zanim ryby świeżość swoją stracą .
- Chyk-chyk, chyk-chyk - pokrzykiwaniem i piętami Hodża Nasreddin usiłował zmusić
długouchego do energiczniejszego truchtu. Pełen zadowolenia rozmyślał już o znakomitym
posiłku i aromatycznym kok-czaju oczekują cym nań w karawanseraju kulawego Alimdżana.
Także Omirbek spoglą dał na świat szeroko uśmiechnięty. Wiózł ojcu ryby oraz człowieka,
którego rozum wiele mógł uczynić w potrzebie.
Jedynie wierny iszak Hodży nie miał uszczęśliwionej miny. Chwile odpoczynku okupił
przecież podwójnym ciężarem. Poza mędrcem musiał dźwigać na grzbiecie również
nieznajomego wyrostka oraz siedem olbrzymich sazanów.

*

“Dowcip często w życiu potrzebny, ale rozum zawsze" - powiedział Hodża Nasreddin.
Słusznie. No, bo jak bez pomocy zawartości czaszki ujawnić teraz to, co znane było obydwu
ludziom wędrują cym: ile miskalów ważył sazan pochwycony niegdyś przez filozofa w nurtach
aryku?

W KARAWANSERAJU ALIMD¯ANA

Opowieść osiemnasta o jeziorze
stepowym, które uniosło się pod
chmury, oraz o trudnym problemie,
dręczą cym poczciwego właściciela
karszyńskiego zajazdu

Dzień dobrze zaczęty i o zmierzchu wart jest wielu pochwał. Na bazarze młody Omirbek
bez trudu sprzedał sześć sazanów, po czym za część monet kupił w straganie piekarza trzy
olbrzymie karszyńskie obi-non, placki z jęczmiennego ciasta. Tymczasem z siódmego sazana
ojciec Omirbeka zdą żył przygotować smaczną potrawę, upieczoną na węglach drzewnych z
saksaułu. Kawałki chrupią cej w zębach ryby, przegryzane pachną cym pieczywem, sprawiły, że
wnętrze karawanseraju kulawego Alimdżana, dotychczas zakopcone i cuchną ce zjełczałym
olejem, wkrótce napełniło się smakowitą wonią i nastrojem pogodnego dostatku.
Głód jest ojcem gniewu, sytość rodzi dobry humor. Dobry humor z kolei wydaje na świat
dobre towarzystwo. Niedługo trzeba było czekać, aby wokół trzech osób przyjezdnych
zgromadził się tłum łakną cy wesołego słowa i nowin z dalekich krajów. Poganiacze wielbłą dów,
siodlarze, ubodzy farbiarze o żółtych od szafranu rękach, kilku nosiwodów oraz dwaj kotlarze o
twarzach znaczonych ospą pryskają cej cyny przysiedli się ze swymi piałkami jak najbliżej, by
nie uronić ani słówka z wesołej dysputy. Humor jest jak zaraza, szerzy się równie
błyskawicznie, tyle że na skutek mało kto narzeka.
Ojciec Omirbeka od dawna w gronie przyjaciół, karakałpackich czabanów i rybaków znad
Arala, lubił opowiadać rozmaite historyjki, o jakich zwykłym ludziom się nie śniło, przy czym
mówił tak przekonywają co, że zanim dobrną ł kresu opowieści, sam zaczynał wierzyć we
własne słowa. Teraz nadarzała się okazja do kolejnej gawędy, której nie potrafiłby przepuścić.
- Kto z was, o czcigodni, wie, dlaczego obok starego szlaku wiodą cego w kierunku
Buchary, niedaleko od brzegów Kaszka-darii, znajduje się w stepie wielka, płaska i podłużna
jama? Wyglą dają ca z daleka, jakby w ziemię jakiś olbrzym wcisną ł, a potem wyją ł ogromny
półmisek? - rzucił pytanie zaczepne w tłum nadsłuchują cych ludzi.
Kiedy zasłony milczenia nikt zerwać nie potrafił, dokończył z dobrotliwym uśmiechem:

background image

- No, to ja wam wyjawię tajemnicę przedziwnego dołu, o czcigodni. Opowiadał mi znajomy
karawanbasza, że w tym miejscu leżało dawniej jezioro, ale pewnego dnia uniosło się pod
chmury i uciekło. Miał szczęście, był akurat przy tym. Lot czmychają cego jeziora śledził
własnymi oczyma.
Biesiadują cy parsknęli śmiechem, po czym jeden przez drugiego zaczęli przekonywać
Omirbekowego rodzica:
- Wędrowcze, przysłuchaj się uważnie słowom, które sam wygłaszasz. Czy pomyślałeś,
w jaki sposób zwyczajne jezioro mogło ulecieć do nieba? Czupryna siwym włosem ci obsiadła,
a bajdy dziecięce usiłujesz w nas wmówić bez opamiętania. Jeziora to nie ptaki ani motyle
wielkoskrzydłe, nie unoszą się w powietrzu. Najwidoczniej zadrwił z ciebie karawanbasza,
zakpił w przystępie dobrego humoru. Człekowi dojrzałemu nie godzi się wierzyć we wszystko,
co ludzka fantazja urodzi i na język wypchnie.
- Ależ to szczera prawda. Najszczersza - obstawał przy swoim ojciec Omirbeka. -
Karawanbasza nigdy nie łże. Ufam mu, bo to człowiek prawy i szlachetny.
Nie wiadomo, jak długo toczyłaby się gorą ca sprzeczka pod dachem karawanseraju,
gdyby najstarszy wiekiem wśród zgromadzonych, siodlarz Sadyk Abdurachman nie przedłożył
ojcu Omirbeka warunku:
- Jeśli wyjaśnisz nam, w jaki sposób jezioro odfrunęło ze stepu, to natychmiast zarżniemy
baranka i przygotujemy dla ciebie i twoich towarzyszy prawdziwy karszyński płow z ryżem i
korzeniami. Jeżeli natomiast nie potrafisz wytłumaczyć zagadki, będziesz musiał odpłacić nam
podobną monetą . Ty, o czcigodny, wszystkich nas płowem poczęstujesz.
Omirbekowi uśmiech nadziei przemkną ł po twarzy. Dawno nie miał w ustach delikatnego
młodego baraniego mięsa, a smaku korzennego płowu w ogóle nie pamiętał. Czym prędzej
pocią gną ł ojca za rękaw i szepną ł:
- Pozwól, ata, ja im to wszystko dokładnie wyjaśnię. Mam pomysł.
Ojciec, który akurat nie bardzo wiedział, ską d wydobyć wiarygodne argumenty mogą ce
przekonać niedowiarków, ucieszył się z nieoczekiwanej odsieczy i oświadczył głośno:
- Mój syn i ja jednakowej krwi jesteśmy, jednego ciała i myśli wspólnej. Dlatego tym razem
odstępuję mu słowo. Mimo że mleko pod nosem jeszcze mu nie wyschło, rozumem nie
ustępuje najstarszym aksakałom Karszy i okolic. Bez kłopotu potrafi wyjaśnić tobie, zacny
Abdurachmanie, a także pozostałym gościom czcigodnego Alimdżana, jak mogło pofruną ć pod
obłoki caluteńkie jezioro, z wodą i wszystkimi rybami. Opowiedz, synku, o sadzawkach i
jeziorkach latają cych często ponad naszymi stepami. Mieszkańcy Karszy najwidoczniej nie
znają praw natury, niechaj zatem usłyszą o jednym z dziwów tego świata.
Zgromadzeni w czajchanie mężowie zacieśnili krą g wokół trzech przyjezdnych.
Zapanowała głęboka cisza.
- Mijały powoli zimowe miesią ce - śmiało rozpoczą ł Omirbek swą opowieść.- Od
Afganistanu dmuchały ciepłe wiatry, nastał czas odwilży. Właśnie wtedy, jeden Allach wie
ską d, nadleciały stada dzikich kaczek, gęsi i łabędzi. Było ich istne mrowie. Jak okiem
sięgną ć, niebo pokryło się cieniem. W środku dnia nastawał wieczór. To promienie słońca nie
mogły się przebić przez żywą zasłonę.
- Nie pamiętam u schyłku zimy podobnego ptasiego przelotu - wtrą cił niedowierzają co
któryś z poganiaczy garbonośnych zwierzą t, ale Omirbek nie zwrócił na niego najmniejszej
uwagi snuł dalej przędzę opowieści:
- Ptactwo dostrzegło z wysokości spokojne jeziorko i natychmiast opuściło się na taflę
wody. Zmęczone wielogodzinnym lotem nie miało nawet siły, aby zapolować na ryby.
Tymczasem nocą , kiedy kaczki, gęsi i łabędzie smacznie sobie spały, nieoczekiwanie srogi
mróz zaatakował ziemię. Ponieważ jezioro było płyciutkie, woda zamarzła do samego dna.
Naturalnie kacze i łabędzie łapy błyskawicznie przymarzły do lodu. Rano ptactwa przebudziło
się i podniosło ogłuszają cy rwetes. Lecieć chce, ale nie może, bo lód nie puszcza.
Nieszczęsne ptaki powinny poczekać przynajmniej do południa, dopóki słońce lodu nie roztopi
lecz właśnie w tym momencie w nadbrzeżnych zaroślach pojawi się karawanbasza.
Przewodnik karawan szedł tropem kulawego zają ca, marzą c o smakowitej pieczeni, kiedy
ujrzał mrowie kaczek, gęsi i łabędzi. Wystraszone przez człowieka ptaki trzepotały gwałtownie
skrzydłami w miejscu, ale ulecieć w powietrze nie mogły. Ponieważ karawanbasza nie należał
do najlepszych strzelców, odłożył na bok kołczan i łuk ogromny, a sięgną ł do pochwy po nóż. Z
długim, ostrym kindżałem zaczą ł podchodzić coraz bliżej stada. Przerażone ptactwo ponownie
usiłowało oderwać się od lodu. Machało skrzydłami, wycią gało szyje, wrzeszczało. Bez

background image

skutku. Jednakże strach wszystko potrafi, jak trzeba, to i kurczak w orła przemieni. Załopotały
ptaki skrzydłami raz, drugi, trzeci... i nagle wzbiły się do góry wraz z lodem. Olbrzymi lodów
placek na kaczych, gęsich i łabędzich skrzydłach pofruną ł ponad piaskami karszyńskiego
stepu. A kto nie wierzy, może przekonać się na własne oczy. Na miejscu, gdzie było jeziorko,
pozostał wszakże dowód oczywisty: ogromna pusta jama. Na próżno karawanbasza, ile tylko
tchu w płucach, popędził z powrotem po łuk i kołczan, nadaremnie strzały wypuszczał. Bo, po
pierwsze jak już wspominałem, nie był najzręczniejszym strzelcem, a i drugie, strzały odbijały
się od lodowego półmiska niczym od tarczy wojownika. Ptaki uszły z życiem. Z pewnością
nieraz widzieliście nad brzegami Kaszka-darii ocalałe kaczki i ich potomstwo. To jeszcze jeden
dowód, że mówiłem prawdę.
Słuchają cy z zapartym tchem opowieści na te słowa wybuchnęli gromkim śmiechem.
Wesołość przepłoszyła wróble spod powały. Zaniepokojony nagłym hałasem ze stajni odezwał
się wielkim wrzaskiem kłapouch, wierny druh wędrówek Nasreddinowych. Zawtórowała mu
młoda oślica Omirbeka.
A tymczasem głosy uznania napełniły czajchanę.
- Zuch chłopak. Znalazł wyjście. Znakomitą opowieść wymyślił. Pod tiubietiejką skarb
prawdziwy dźwiga. Będzie mieć ojciec z niego pociechę nie raz i nie dwa razy.
Jedynie otyły nadzorca, Ibrachim Achrar, stary zrzęda i wieczny utyskiwacz, o którym
mówiono, że od osiemdziesięciu lat wą troba w nim gnije, zaprotestował gwałtownie:
- Nie pojmuję, czemu zachwycacie się rozumem i wyobraźnią młodzika? Nad czym się
tutaj roztrzą sać? Pomyślcie, na Allacha, za cóż go chwalicie? Takie jest prawo życia, natury -
im mą drzejsze jagnię w latach szczenięcych, tym głupszy baran na starość, u schyłku życia.
Omirbek pochylił z szacunkiem głowę przed mówią cym, i od powiedział spokojnie:
- O, panie szlachetny, jakim rozumnym dziecięciem musiałeś być niegdyś. Z pewnością
nikt wówczas nie mógł ci dorównać.
Radosnej wrzawy, jaka wybuchła po tych słowach, nie da się porównać z niczym. Istna
eksplozja wstrzą snęła karawanserajem i przylegają cymi stajniami, zmą ciła spokój pobliskich
czajchan i domostw glinianych.
W grubego Achrara jakby grom uderzył. Zamachał gwałtownie rękoma w powietrzu,
wrzasną ł kilka słów plugawych i potoczył się ku wyjściu.
Tego wieczora Omirbek od wdzięcznych słuchaczy otrzyma nie tylko baraniny i płowu pod
dostatkiem, ale ponadto olbrzymią głowę cukru. Smakołyku, który - lizany oszczędnie -
wystarczyć mógł na długie tygodnie.
Kiedy ustały już śmiechy, a z baranka pozostały gładziuteńkie kości, do pomysłowego
młodzieńca, jego ojca i Hodży Nasreddina zbliżył się chromy Alimdżan, właściciel
karawanseraju. Bez słowa postawił przed siedzą cymi nowe czajniki z ukropem kok-czaj i
miseczkę napełnioną różowym kiszmiszem z zeszłorocznych zbiorów. Przysiadł na piętach,
pochylił się w ich stronę i szepną ł zrozpaczonym głosem:
- Dopomóżcie, dobrzy ludzie. Dopomóżcie, bo ja już dłużej nie wytrzymam z tym łotrem.
Wszyscy trzej spojrzeli na mówią cego.
- Co się stało? O kim. mówisz?
- Właśnie o Ibrachimie Achrarze, rozbójniku bez serca i sumienia, przychodzą cym tutaj
codziennie, aby dokuczać i naigrawać się z trudnej sytuacji, w którą mnie wpędził -
odpowiedział Alimdżan i rozdygotaną dłonią , ronią c herbatę na ziemię, uniósł piałkę do ust.
- Nie pojmuję cię - Hodża Nasreddin rozłożył bezradnie ręce. - Opowiedz nam całą historię
od począ tku. I mów spokojnie. Nerwy myśl i język plą czą .
- To sprawa zupełnie świeża, wędrowcze. W ubiegłym roku oddałem najpiękniejszą moją
wielbłą dzicę pod opiekę staremu czabanowi Dżawłanowi, który przez cały sezon pasł w stepie
zwierzęta. Wtedy na świat przyszło małe wielbłą dzią tko, rozkoszny malec na wysokich,
chudych nóżkach. Cieszyłem się z przychówku. Na moje nieszczęście w stadzie pasła się
również wielbłą dzica grubego Achrara. I ją los obdarował w tym samym czasie pociesznym
maleństwem. Niestety, nie żyło długo. Moje wielbłą dzią tko poczęło wówczas ssać także i
przybraną matkę. Obydwie wielbłą dzice w najlepszej zgodzie wychowywały malca. Do obydwu
maluch podbiegał radują c się, merdają c prześmiesznie ogonkiem. Wielbłą dzia idylla nie trwała
zbyt długo.
Ibrachim Achrar nie chciał nawet słuchać wyjaśnień pastucha Dżawłana. Oświadczył, iż
pozostałe przy życiu wielbłą dzią tko od jego samicy pochodzi, do niego więc musi należeć. A
kiedy upomniałem się o swoją własność, oskarżył mnie przed wielkim kadim Karszy o niecne

background image

oszustwo i próbę złodziejską . Cóż, w naszym bekostwie więzy rodzinne są znacznie
mocniejsze od sprawiedliwości. Sędzia, poprzez trzecią żonę spokrewniony z Ibrachimem
Achrarem, jemu daje wiarę. £ańcuch nieszczęść nie kończy się na tym. Stary szachraj żą da
nie tylko mojego wielbłą da, ale i wysokiego odszkodowania za wydumane straty moralne.
Córkę mą , Szirin, sobie upodobał. Jej pragnie.
Hodża Nasreddin zadumał się. Przemknęły mu przez głowę obrazki z lat młodzieńczych. I
on znał kiedyś dziewczynę o takim imieniu.
“Szirin. Szirin - znaczy Słodka. Jeśli czarnobrewa jest równie urocza, jak ta, na której
wspomnienie serce mięknie i niebo się rozjaśnia, to trzeba działać zdecydowanie i bez chwili
zwłoki. Dziewczyna nie powinna wpaść w szpony starucha. I do tego oszusta",
- Wędrowcze czcigodny, czy jest jakiś sposób, mogą cy przekonać kadiego i świadków,
która z dwóch samic garbonośnych jest prawdziwą matką wielbłą dzią tka? - głos Alimdżanowy
przerwał nić wspomnień motaną w milczeniu przez mędrca.
Hodża skiną ł głową . Rzekł łagodnie:
- Nie kłopocz się, przyjacielu, mam pewien pomysł. Rano pójdziemy do sędziego prosić,
aby wraz z Ibrachimem Achrarem, pastuchem Dżawłanem i kilkoma świadkami udał się nad
rzekę. Nad kanał odprowadzają cy wodę z Kaszka-darii przywiedziemy również obydwie
wielbłą dzice i małego nicponia. Jeśli malec nie potrafi wskazać świadkom własnej rodzicielki,
uczynimy próbę odwrotną . A teraz chodźmy wszyscy spać w spokoju. Sen pomoże żołą dkom
przecią żonym ponad miarę i uporzą dkuje skołatane myśli. Albowiem rozwaga jutro będzie nam
potrzebna.

*

Nie sztuka rozsupłać węzeł cudzymi rękami. Co innego samemu znaleźć sposób, który
pozwoliłby wskazać na prawdziwą matkę wielbłą dzią tka. I to zanim kur poranny wyrwie z
pościeli Hodżę Nasreddina i jego dwóch przyjaciół z dalekiej Karakałpacji.

O ACHUNDZIE NADZIEWANYM SKRUPU£AMI

Opowieść dziewiętnasta o tygrysie
w klatce, figlu Omirbeka, a także
o achundzie, który wzią ł na przechowanie
sakwę pełną srebrnych monet

Wiele było spraw naglą cych Hodżę Nasreddina i jego obydwu karakałpackich przyjaciół do
opuszczenia bram miasta. Przy czerwienieją cej się porannej zorzy skromna karawana złożona
z kilku osiołków oraz arby załadowanej po chmury wydostała się na pustą drogę. Na ledwie
przedeptany trakt, wiodą cy w step zrudziały, spalony przez słońce. Z żalem ludzie i zwierzęta
pozostawiali za sobą Karszy, gród pełen niedrogich wspaniałych owoców i darmowej wody.
Trzej jeźdźcy otuleni czapanami po czubki uszu z niecierpliwością oczekiwali pierwszych
promieni słońca, przynoszą cych światu błogosławiono ciepło poranka.
świergot budzą cych się ptaków, rytm drobią cego nóżkami kłapoucha uśpiły wkrótce
Omirbekowego rodzica. Zdrzemną ł się. Począ ł kiwać głową , lekko poświstują c przez nos. Sny
są skarbem włóczęgów i ludzi ubogich. Nie należy więc pozbawiać ich miraży bogactwa.
Hodża Nasreddin rozprawiał z Omirbekiem półgłosem, aby nie spłoszyć spokoju z powiek
drzemią cego. Godziny wspomnień gęsto kraszone żartami umykały im niepostrzeżenie. Zajęci
przerzucaniem słów z iszaka na iszaka, nawet nie zauważyli, gdy droga przywiodła ich do
samego pępka mizernej wioszczyny, skleconej z kilkunastu glinianych lepianek. Na placyku
przed niewielkim meczetem, z którego wyrastała przedziwnie pokrzywiona tyczka minaretu,
kłębił się tłum ludzi dojrzałych oraz wyrostków wrzeszczą cych z grozy i uciechy.
- Co tu się dzieje? - mrukną ł Hodża na wpół do siebie, na wpół do przyjaciół. - Złego
demona schwytano na gorą cym uczynku? A może pustynnego dżina? Zobaczmy.
Podjechali bliżej.
Pośrodku placyku na dwóch wysokich arbach, złą czonych na stałe żerdziami, stała klatka
z powarkują cym w niej groźnie zwierzęciem, pasiastą bestią z kłami rosną cymi po obu

background image

stronach mordy. Przed klatką sterczał rumiany mężczyzna w perskim chałacie i czerwonym
fezie. Pers nawoływał głośno i przecią gle, niczym muezin z minaretu.
- Przypatrzcie się, dobrzy ludzie, potworowi, którego niedawno łowcy pochwycili żywcem
w pułapkę chytrze zastawioną . W zaroślach nad Amu-darią takie oto drapieżniki polują na ludzi
i na zwierzęta. Porywają owce, krowy, a nawet wielbłą dy. Przyjrzyjcie się uważnie, ludzie
nieustraszeni, tygrysowi i jego kłom, znacznie dłuższym i znacznie ostrzejszym od kindżałów
pierwszego oprawcy dworu wielkiego emira Buchary. A teraz słuchajcie uważnie, co powiem.
Kto wlezie do klatki, temu natychmiast wypłacę tysią c tańgów. Po wyjściu, oczywiście. Kto
zdecyduje się, a nie wejdzie, za chwile wahania powinien mi ofiarować jedno jagnię, abym miał
czym nakarmić do syta zwierza okrutnego.
Tłum otaczają cy pierścieniem środek placyku obserwował człeka na zewną trz i potwora w
klatce. Gęsia skórka biegała po grzbietach dorosłych i młodych. Nikt nie kwapił się do zawarcia
bliższej znajomości z pręgowanym zbójem.
Właściciel tygrysa nie dawał jednak za wygraną . Nadal wrzeszczał wniebogłosy:
- Weźcie pod uwagę, co mówię, czcigodni. Na kupno zwierza wydałem mają tek, a
przecież nie sknerzę. Ofiarowuję całe tysią c tańgów temu, kto wlezie do klatki. Poznajcie moje
dobre serce i hojność bez granic. Powtarzam raz jeszcze: daję tysią c tańgów w srebrze za
wejście do klatki. No, kto pierwszy pragnie uczciwego zarobku? Nikt? Naprawdę nikt? Ludzie,
czyżby same zają ce przychodziły na świat w waszym kiszłaku? Ani jednego prawdziwego
mężczyzny?
W tym momencie rozległ się głos chłopięcy:
- Nie wiem, kto mieszka w kiszłaku, bo jesteśmy tutaj zaledwie przejazdem. Jeśli nie ma
innych chętnych, ja mogę wejść do środka klatki.
Właściciel drapieżnego zwierza zaniemówił. Wszyscy spojrzeli w kierunku, ską d głos
młodzieńczy dochodził.
Na drodze dwóch jeźdźców gramoliło się z osłów. Trzeci, najmłodszy, zeskoczył nieco
szybciej i spieszył już w stronę tłumu i klatki z tygrysem.
- Stój, poczekaj, barania głowo. W spotkaniu z ludojadem żartem się nie wykpisz, on się
na tym nie zna - pomrukiwał ojciec Omirbeka, podą żają c co sił za synem.
- Myśl lepiej o sobie, gubisz sandały. I nie obawiaj się o Omirbeka. Rozsą dku po drodze
nie posiał. A jeśli żartować tu będzie, to nie z ludojada, lecz łotra czerwonogębnego. Tego
jestem pewien - Hodża Nasreddin uspokajał przyjaciela, starają c się dotrzymać mu kroku.
- Ostrzegam cię, młodziku nie znają cy świata, mój tygrys nie takim jak ty dawał radę.
Czterdziestu siłaczy w czterdziestu wioskach rozszarpał na strzępy i pożarł na czterdzieści
śniadań. Tobą nie zapełniłby sobie nawet jednej kiszki - warował nadchodzą cego właściciel
pręgowanej bestii. - ¯al mi ciebie, masz jeszcze mnóstwo zieloności we łbie. A ponieważ
jesteś co najwyżej połową mężczyzny, za zrezygnowanie z wejścia do klatki oddasz nie
baranka, ale zwykłego kuraka.
- Nie obawiaj się o moją skórę, czcigodny, wejdę tam za chwilę. Po co tracić kuraka za
nic specjalnie trudnego - odpowiedział śmiało chłopak. Podniósł rękę ku górze, a kiedy tłum
zamilkł, dorzucił głośno: - Persie, szykuj tysią c tańgów. Słowa wypuszczonego nie przełkniesz
z powrotem. Nie masz innego wyjścia. Kieszeń winna płacić za niedostatki głowy.
- Głupstwa jakieś pleciesz, których nikt nie pojmie. Widzę, żeś uparty jak siedem
iszaków. Skoro chcesz wleźć do klatki na swą własną zgubę, przeszkód ci stawiać nie będę -
rumianogęby Pers chwycił za skobel od drzwiczek. Tłum cofną ł się przezornie na odległość
nieco bezpieczniejszą . Gdyby teraz ludojad wydostał się z klatki, miałby po drodze dwa posiłki
bliższe: właściciela, a potem zuchwałego wyrostka.
Omirbek przystaną ł.
- Do klatki wejdę, tylko wpierw wyprowadź z niej tamtego śmierdziela - oświadczył
stanowczo. - Cały czas mówiłeś o samej klatce, co wszyscy wyraźnie słyszeli, a nie o
tygrysie. Co innego wejść do klatki, co innego wstą pić w gościnę do zwierza. Trzeba było
uprzedzić wyraźnie: tysią c tańgów temu, kto wlezie do tygrysa w klatce.
Napięcie pękło jak barani pęcherz nadęty zbyt mocno. Dechkanie zaczęli chwytać się za
brzuchy, podkpiwać z właściciela ludojada. Rzeczywiście, obiecał pienią dze za wejście do
klatki, o tygrysie nie było nawet mowy.
Po długich targach, popartych zdecydowaną postawą tłumu, krasnolicy Pers, rad nierad,
za postronek wycią gną ł spod arby jagnię pobekują ce żałośnie, wydłubał z mieszka dziesięć
tańgów, po czym wręczył jedno i drugie Omirbekowi.

background image

- Masz tutaj garść monet i żywego baranka. Wcale nie za to, żeś nie wszedł do klatki,
lecz tylko po to, abym nie musiał jej teraz otwierać - rzekł kwaśno. - Widzisz, drugiej klatki nie
mam. Dalszy cią g sprawy musimy odłożyć na później, do następnego spotkania. Obyś wtedy
miał tyle szczęścia i tylu przyjaciół, co i dziś na tym placu.
Omirbek przyją ł jagnię i pienią dze, śmieją c się radośnie. W towarzystwie tłumu
ucieszonego z żartu i przygody trzej wędrowcy podą żyli przez wieś. Tymczasem właściciel
tygrysa złorzeczą c na czym świat stoi wzią ł się do zaprzęgania czterech iszaków do arb
zmyślnie połą czonych w jedno. W tym nędznym kiszłaku nie miał czego więcej szukać. Może
gdzie indziej los się doń uśmiechnie, pozwoli odrobić straty poniesione przez zuchwałego
gołową sa?
Za ostatnimi lepiankami podróżni uściskali serdecznie dłonie odprowadzają cych, wsiedli
na osiołki i ruszyli w dalszą drogę. Długo jeszcze odwracali się, aby pomachać ludziom
życzliwym, pozostałym na skraju kiszłaka.
Kiedy oddalili się na odległość co najmniej farsanga, usłyszeli za sobą jakieś odgłosy
niezwykłe. Zerknęli do tyłu.
Od strony wioski na iszaku cwałował siwobrody jeździec w białej czałmie, wrzeszczą cy
coś i gwałtownie młócą cy rękoma powietrze.
- A cóż to za zły dżin goni naszym śladem? - zdumiał się Hodża.- Nie chce chyba
odebrać nam uczciwie zarobionych monet? E, na zbrojnego sarbaza ani zbója nie wyglą da.
Poczekajmy, przekonamy się, co za gorą czka go pędzi.
Przystanęli.
Długo trwało, zanim człek zasapany i dyszą cy ciężko odzyskał głos zrozumiały dla uszu.
- Wielmożni, nie pogardźcie gościną . Zawróćcie do wioski, ludzie gołą bki w liściach
winogronowych stygną na obrusie. I rumiany kebab. I pierożki z tykwy. I ałma-czaj z
najlepszych suszonych owoców. I delikatna magiz-chałwa na deser. Nie odmawiajcie mi, o
wielmożni, błagam na wszystkie świętości. Słyszałem o was od wieśniaków. Wiem, jakeście
zakpili z nędznego Persa Farrucha, który nabija kabzę za cenę żywota ludzi naiwnych i
nieostrożnych. Jesteście mi bardzo potrzebni. ¯ycie i dobre imię wioskowego achunda w
waszych leży rękach. Może właśnie wam, czcigodni, uda się odtrą cić ostrze nieszczęścia,
zawisłe nad karkiem niewinnego człowieka?
Trzej jeźdźcy bez słowa zawrócili osiołki. Nim dotarli do granic wioski, przyjaciele
usłyszeli z ust siwobrodego dzieje jego powikłanych losów.
Starzec był w kiszłaku mułłą , sędzią i achundem. Wszystkim naraz i wszystkim po
trochu, zależnie od potrzeby. Wioska bowiem niewielka, niebogata, nie stać jej na utrzymanie
armii duchownych i urzędników. Dechkanie z trudem najwyższym zarabiali na życie,
wypasają c skromniutkie stada kóz i owiec wełnorodnych, zbierają c płody z kilkudziesięciu
krzewów granatu o drzewek rodzą cych maleńkie, pomarszczone jabłuszka. U nikogo w chacie
się nie przelewało. Była to typowa wioszczyna, w której jeśli chłop zjadał kuraka, musiało to
oznaczać, że albo chłop był chory, albo kurak niedomagał.
W skromnym, ulepionym z gliny domostwie achunda wędrowców oczekiwał dastarchan,
zastawiony gęsto naczyniami z napojami i gorą cym jadłem. Wszyscy trzej, jak nakazywał
obyczaj, pozostawili sandały w progu i weszli do wewną trz, aby tutaj rozmieścić się wygodnie
na barwnym, przepysznym kobiercu, jedynym bogactwie gospodarza.
Rozlewają c ałma-czaj do filiżanek gości achund, cią gle jeszcze poddenerwowany, uronił
kilka kropel wrzą tku na dłoń dzierżą cą piałkę. Jednakże na ból nie zareagował, nie drgną ł nawet
powieką . Gospodarzowi nie wypadało przecież psuć nastroju przyjęcia własną niezręcznością ,
Epizod z ukropem nie uszedł uwadze Hodży Nasreddina. Przewiódł na myśl chwile
ulubionych rozrywek emira Buchary. A że dobra przypowieść atmosferę czyści i apetyt
wzmaga, mędrzec puścił wodze języka:
- Jeśli zawitasz kiedykolwiek, o czcigodny, na Ljabi-chauz bucharski, gdzie nad basenem
z wodą u stóp medresy Nadira Diwan-begi rozłożył się jeden z przesławnych bazarów,
przypatrz się samowarom sprowadzanym z Rusi, z dalekiej Tuły, samowarom brzuchaczom,
co mówię, samowarom beczkom ogromniastym. Wiedz jednak, że na emirowym dworze
znajdują się samowary znacznie większe, specjalnie dla władcy zbudowane przez mistrzów
rosyjskich. Nie godziło się bowiem, aby emir miał cokolwiek mniejszego od swych poddanych,
robaków bez wartości. No, chyba że serce i duszę, ale tych arszynem nikt zmierzyć nie zdoła.
O samowarach wspominam nieprzypadkowo. Emirowe naczynia służyły nie tylko do parzenia
herbaty, jak u ludzi normalnych. Wiadomo, wrzód wyskakuje tam, gdzie mu się podoba, władca

background image

robi to, co mu do łba strzeli. Kiedy znużony emir zaprą gnał rozrywki dla serca i oczu, ponad
wewnętrznym dziedzińcem Arku zawieszano liny. Pod spodem sadzano wielmożów, beków,
dostojników pałacowych, ludzi najbogatszych w mieście. Następnie na liny wstępowało dwóch
cyrkowców i żonglowało pod chmurami, dzierżą c w dłoniach olbrzymie, kipią ce samowary.
Przy każdym gwałtowniejszym ruchu linoskoczków ukrop pluskał na głowy siedzą cych w dole.
Zabawny to był widok dla emira, odpoczywają cego z boku na stosie poduszek. Zaśmiewał się
do łez, klaskał w dłonie i klepał się po bębnie brzucha z najwyższej uciechy. No, a skoro
weselił się władca, radować się musieli także dostojnicy, wielmoże i kupcy, szczodrze
błogosławieni ukropem i chluszczą cym spod nieba.
- Chan kokandzki zabawia się podobnie. W pałacu Chuk-konu w Kokandzie widziałem
identyczną scenkę z okien kuchennych, z bezpiecznej odległości - uzupełnił achund.
- Nic dziwnego, nie ma istotnej różnicy pomiędzy emirem a chanem - oświadczył Hodża
Nasreddin. - Wielkich władców jedna żmija rodzi.
- Nie tylko wielkich - gospodarz ożywił się nieco. - Także i tych mniejszych. Posłuchaj,
wędrowcze, jakie mam kłopoty z, głównym kadim Karszy, a przekonasz się, że mówię prawdę
i nie bujam w obłokach.
- Miałem okazję wysłuchać sędziego na karszyńskim bazarze - wtrą cił Hodża Nasreddin. -
Nie sprawiał wrażenia człowieka najsprawiedliwszego. Nic dziwnego, to przecież kadi.
Achund pokiwał głową . Markotny, pocią gną ł dalej nić myśli przerwanej:
- U schyłku jesieni ubiegłego roku, było to tuż przed pierwszymi przymrozkami, dwóch
kupczyków karszyńskich, Rasułbek i Nazarbaj, pozostawiło u mnie na przechowanie pięć
tysięcy tańgów zarobionych wspólnie podczas wyprawy z karawaną Akbara Kuzybaja do
dalekich Indii. Ponieważ kupczykowie nie darzyli się wzajemnie zaufaniem, uzgodniliśmy, że
pienią dze zwrócę im tylko wtedy, gdy przybędą po nie razem, obydwaj jednocześnie. Warunek
przyją łem, zaprzysią głem na Koran, a odpowiedni dokument podpisaliśmy we trzech. Za
przechowanie skarbu miałem otrzymać sto tańgów. Dla mnie to bardzo dużo, kupiłbym sobie
kilka baranów i chałat nowy i mocny, gdyż stary odmawia mi służby, łaty go już nie wią żą .
Niestety, źle jest mieć dobre serce i zbyt wiele zaufania do ludzi. Czułem, że te przymioty
kiedy doprowadzą mnie na skraj przepaści.
Pewnego dnia przybył tu z Karszy Rasułbek. Przybył? Nie, źle to powiedziałem. Wpadł
jak burza piaskowa, jak afgańczyk dmą cy z wielką siłą , jak rozszalały samum. Achałtekina
zamęczył i całego okrył pianą , bo pośpiech liczył się na wagę złota. A wszystko dlatego, że na
bazarze karszyńskim obydwaj natrafili na okazję, jaka zdarza się raz w życiu. Od kyzyłbaszy,
Persa złożonego niemocą , za pięć tysięcy tańgów mogli odkupić naszyjnik ze szlachetnych
kamieni wart trzy razy więcej. Gdyby go potem sprzedali w Bucharze, Samarkandzie albo w
Andiżanie, pozbyliby się ziemskich trosk i kłopotów aż do końca życia. Długo nie chciałem
oddać pieniędzy jednemu, skoro umowa nakazywała stawić się przede mną obydwom.
Rozumiałem jednak, że drugi ze wspólników musiał pozostać przy Persie, aby okazji nie
sprzą tną ł im sprzed nosa ktoś trzeci. Po kilku godzinach uległem wreszcie gorą cym
zaklinaniem, przysięgom i niecodziennej sytuacji. Wydałem worek srebra Rasułbekowi.
Tymczasem w drodze powrotnej niegodziwiec rozmyślił się; zamiast spieszyć po klejnoty
dla siebie i Nazarbaja, wybrał pienią dze w gotówce. Przed miastem zawrócił konia i umkną ł w
pustynię. Zbiegł pewnie do Afganistanu.
Przez trzy dni Nazarbaj nie odstępował łoża Persa, trawionego gorą czką i niecierpliwością .
Na próżno. Nie doczekał się ani wspólnika, ani pieniędzy. Wściekły, jak zraniony kaban,
przygalopował wprost do mnie. Nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń, żadnych wyjaśnień. .
¯ą dał połowy sumy pozostawionej na przechowanie. Kiedy mu jej nie wydałem - a nie mogłem,
bo ską d miałbym ją wzią ć? - złożył na mnie skargę do głównego sędziego Karszy. Z pewnością
i rękę jego uczynił ciężarną . Kadi, dobrze opłacony, przed siedmioma dniami przysłał mi przez
sarbaza wezwanie. Od dzisiaj za następne siedem dni rozpatrzy sprawę spornych monet. I
wyda prawomocny wyrok. Gdy tylko przekona się o mej lekkomyślności i winie niewą tpliwej,
każe mnie wyrzucić. A może i ukarać srogo za złamanie przysięgi? Innego mułłę naznaczy
achundem w tej wiosce. Wiem, że kadi-kalan bardzo mnie nie lubi. Tylko czeka na pierwsze
potknięcie z mej strony. Nie uroni przecież okazji, jaką sam mu wetkną łem w brudne łapy.
- A jest ktoś, kto cię tutaj lubi?
- Tak, panie, prości ludzie. Dechkanie, którym nieraz pomagałem w sporach z poborcą
podatkowym, osłaniałem przed chciwością baja. Niestety, szakal nie zwykł się liczyć z wolą
zają ca. Szarzy mieszkańcy kiszłaka nie będą mieli nic do powiedzenia w Karszy, w urzędzie

background image

kadiego. Dla przekupnego sędziego opinia uczciwych wieśniaków niewarta nawet garści kłaków
z wyliniałego wielbłą da.
Hodża popatrzył z podziwem na achunda.
- Człowieku szlachetny, jakim cudem utrzymałeś się tutaj jako sędzia? - zapytał
zdumiony. - Najwidoczniej Allach i jego ziemscy namiestnicy zapomnieli całkowicie o istnieniu
tej wioski. Inaczej tego wytłumaczyć nie sposób. Przedstawiciel prawa występują cy przeciwko
poborcom podatkowym? Osłaniają cy ubogich chłopów i batraków przed wielmożnym bajem?
Uszczypnij mnie mocno, Omirbeku, bo śnię chyba na jawie. Od czterdziestu lat przemierzam
ścieżki całego świata, deptałem sandałami uliczki Bagdadu i Heratu, oglą dałem bajeczne
pałace Damaszku, wą chałem zapachy bazarów Delhi i Kairu. Wszędzie spotykałem
rozmaitych ludzi, naturalnie zdarzali się i uczciwi, ba, nawet święci. Jednakże na achunda,
podobnego tobie, dotychczas nie natrafiłem. Jakie nosisz imię, o czcigodny, niechaj je usłyszę,
abym wyrył w pamięci na zawsze. Kiedyś będę je powtarzać wnukom, w baśni, która niedaleko
Karszy działa się naprawdę.
- Zufar Zarifdżan. Tak wołają mnie, panie.
- Niezwykłym człowiekiem być musisz, Zufarze. Im dłużej cię słucham, tym bardziej
upewniam się, że sędzią długo nie pozostaniesz. Nawet w tym zapomnianym przez Allacha
kiszłaku.
- Dlaczego tak mniemasz?
- Dwie są przyczyny. Masz skrupuły. To pierwszy powód. Usiłujesz być uczciwy w
postępowaniu z ubogimi ludźmi. To już drugi powód - wyjaśnił Hodża. - No, bo sam zważ, czy
widział kto kiedy kobrę z nogami? Albo słonia z szyją żyrafy? Czy naprawdę myślisz, że świat
zniósłby na swej skorupie uczciwego urzędnika? I to nadziewanego skrupułami?
Achund zwiesił głowę. Czarne myśli nie od dzisiaj lęgły mu się pod zawojami śnieżnobiałej
czałmy, sen odganiały od zmęczonych powiek. Teraz resztki nadziei pryskały pod ciężarem
słoi doświadczonego wędrowca. A więc oczekuje go nora więzienna lub w najlepszym razie
wieczna tułaczka po świecie? Przygnębiony szepną ł cichutko pod nosem, tak że ucho
Nasreddinowe z najwyższym trudem wyłowiło sens z lekkiego szmeru: “Sędzią tutaj nie
pozostanę. Monety zwrócić powinienem. W przeciwnym razie ocknę się na dnie karszyńskiego
zindana. Pienią dze albo loch więzienny, oto moja przyszłość".
- Oczywiście nie masz innego wyjścia, Zufarze. Słowa musisz dotrzymać - Hodża jak
gdyby czytał w czarnej księdze myśli achundowych. - Zgódź się na zwrot monet wziętych na
przechowanie od dwóch niegodnych kupczyków.
- Ależ ja nie mam pieniędzy - jękną ł rozpaczliwie siwobrody. - Wiesz o tym doskonale.
Ską d ja wezmę nagle dwa i pół tysią ca tańgów? Kto mi je da, kto pożyczy? Dwa barany, które
są moją własnością , nie ze szczerego złota zostały ulepione, abym mógł je sprzedać w kramie
jubilerów za potrzebną sumę.
- Przecież nie powiedziałem, Zufarze, abyś zwracał pienią dze po raz wtóry - prostował
mędrzec cierpliwie. - Powiedziałem tylko, żebyś się zgodził. A to jest różnica.
- Nie... nie pojmuję - wystękał achund. - Wybacz mi, wędrowcze; ale w żaden sposób nie
potrafię nadą żyć za lotem twoich myśli. Dla mnie to za trudne.
Hodża Nasreddin roześmiał się głośno i odpowiedział:
- “Kto nie siedział na turkmeńskim koniu, nie siedział na dobrym koniu" - głosi jedno z
naszych przysłów. Inne zaś mówi: “Kto nie myślał w złej chwili, nie wie, co myśl warta".
Słuchaj przysłów, przyjacielu. One dopomogą ci, nie opuszczą nawet w najtrudniejszej
godzinie. A teraz nadstaw ucha, Zufarze Zarif-dżanie. Dwa masz tylko wyjścia. Albo
natychmiast wsią ść na wiatronogiego wierzchowca i czmychną ć w piaski pustynne, gdzie
pieprz rośnie, tak aby nikt nie odnalazł twego śladu przed końcem świata. Albo, zamiast na
pustynię, skoczyć po rozum pod własną czaszkę. To drugie wyjście, choć pozornie bliższe, nie
zawsze jest łatwiejsze.

Achund ożywił się.
- Chciałbym postą pić, jak mówisz, lecz niewiele z twoich słów rozumiem. Boję się, że
mimo mą drych przysłów w Karszy sobie nie poradzę.
- Nie obawiaj się niczego, Zufarze. Wyjaśnię ci dokładnie, co powinieneś rzec, kiedy
sarbaz doprowadzi cię przed oblicze kadiego. Tylko pamiętaj, mów koniecznie w obecności
świadków, tak aby sędzia nie mógł później przekręcić całej sprawy na swoją stronę. Potem gdy
wyrok zapadnie, jego machlojki nie będą już takie groźne. Powrócisz tutaj, znikniesz z oczu

background image

wielkiemu kadiemu Karszy. Może znów zapomni o twoim istnieniu?
Po tych słowach Hodża Nasreddin pochylił się nad achundem i szeptem zaczą ł wyjaśniać
mu, jak powinien postępować u sędziego. Poza Omirbekiem i jego rodzicem nikt nie słyszał
słowa z tego, co nie powinno otrzeć się o obce uszy.
Wyjście z pułapki zastawionej na nieszczęśnika przez los przewrotny było genialnie
proste i co ważniejsze, absolutnie zgodne z warunkami umowy zawartej z Rasułbekiem i
Nazarbajem. Zufar Zarifdżan poją ł, iż ocalił i głowę, i honor. Wiele dni żył nerwami i nadzieją ,
nadaremnie oczekują c cudu z nieba. Teraz kiedy cud sprawił wędrowiec o dowcipie
nieograniczonym, achund odczuł ulgę, jakiej nie znają ludzie nigdy nie stoją cy na krawędzi
przepaści. Jednocześnie odezwało się w nim śmiertelne zmęczenie, dotychczas trzymane na
wodzy przez napięte nerwy. Nie miał siły wycią gną ć ręki po czajnik, aby napełnić piałki gości
świeżym naparem herbaty. Siedem nie przespanych nocy ciężarem pudowym przycisnęło
powieki. Senna głowa sama opadła na piersi. Po chwili achund chrapał tak donośnie, że powała
trzęsła się, jak od indyjskiej wichury.
Hodża dźwigną ł się ostrożnie z kobierca i rzekł półgłosem:
- Tsss, zostawmy biedaka w spokoju. Spać będzie ze dwie doby albo jeszcze dłużej. Gdy
zbudzi się, zrozumie, że nigdy nie wolno poddawać się przeciwieństwom losu. Różne są
bowiem sytuacje w życiu. Przy głowie nie myślą cej czasem daleko od łyżki do gęby. Tę
prawdę dobrze sobie zapamięta. No, a teraz, zacni druhowie, skoro nic tu po nas, ruszajmy w
drogę. Mnie pora do Buchary, wam do Szachrisjabzu.
I znów niezmordowane kłapouchy przyjęły na swe grzbiety jeźdźców, cięższych niż
poprzednio o suty posiłek i mnóstwo piałek napoju z suszonych owoców.
Słońce przeturlało się już niemal w całości poza krawędź stepu, długie cienie legły na
ziemi, kiedy wspólna wyprawa dobiegła kresu. Trzej wędrowcy dotarli do starego mazaru
wznoszą cego się przy skrzyżowaniu odwiecznych szlaków karawanowych. Tutaj rozejść się
miały drogi podróżnych. Pozłazili z osłów, bo żegnać się na siedzą co mężom nie przystoi.
Hodża Nasreddin wycią gną ł zza pazuchy papier przygotowany w Karszy i wręczył go ojcu
Omirbeka. Był to list polecają cy do przyjaciela, znakomitego kaligrafa Andiżanu i Margilanu, od
niedawna mieszkają cego w Szachrisjabzie. Potem uściskał serdecznie i długo starego i
młodego Omirbeka.
Zanim ruszyli w dwóch przeciwnych kierunkach, mędrzec ze łzą w oku wysłuchał
przyrzeczenia młodziutkiego Karakałpaka. Omirbek przysią gł postępować w życiu podobnie jak
Hodża Nasreddin: przy każdej okazji stawać w obronie biedaków i pokrzywdzonych, przy
każdej okazji płatać figle możnym tego świata, a zwłaszcza dostojnikom pałacowym,
urzędnikom bez sumienia i władcom rozpartym na złoconych krzesłach.
Pierwsze minuty rozstania najtrudniejsze. Hodża uchem wyobraźni łowił jeszcze kroki
oddalają cych się, mimo że odległość i piasek dawno wytłumiły wszystko. W głębi duszy
mędrzec czuł, choć się do tego usiłował nie przyznawać, iż cknić się mu będzie bez
Omirbekowych żartów i przypowiastek, pełnych fantazji i cudownego uroku. Jedyna nadzieja w
Księdze Przeznaczenia, gdzie nie na darmo powiedziano: “¯egnajcie się, abyście znów mogli
zaznać radości powitania".
Nie tylko mędrzec odczuł ból rozłą ki. Iszak Nasreddinowy odwrócił łeb i wycią gną ł szyję.
Zaryczał na pożegnanie głośno i żałośnie. Najwidoczniej i jemu zapadła w serce oślica młodego
Omirbeka.
Wieczorny chłód począ ł się wciskać uparcie pod chałat Hodży. “A może warto zawrócić i
jeszcze tę noc spędzić z przyjaciółmi przy wspólnym ognisku?" - pomyślał mędrzec i zawahał
się. Ale tylko przez chwilę. Badylem ostu zmusił osiołka do energiczniejszego truchtu. Nie
wolno mu już było tracić ani godziny. Obowią zki rodzinne nakazywały spieszyć do Buchary.
Lada dzień mogła powrócić do domu ukochana Guldżachon z czwórką urwipołciów. Czas
kolejnej wizyty u teściów w Margilanie zbliżał się przecież ku końcowi. Biada filozofowi, gdyby
małżonka zastała dom głuchy, zawarty na kołek.

*

“Mylą się nogi, kiedy błą dzi głowa" - powiadają sędziwi Uzbecy. Zastanów się więc,
człowieku śledzą cy perypetie Zufara Zarifdżana, co należało powiedzieć przed głównym sędzią
Karpy, aby wyleźć cało z pułapki, zastawionej przez los przewrotny? W jaki sposób dotrzymać
złożonej przysięgi, a zarazem nie oddalać po raz wtóry przyjętego w zastaw srebra?

background image

PRAWDZIWE DZIEJE ABDU£AZIS-CHANA

Opowieść dwudziesta i ostatnia o losach
odważnego władcy, a także o trzech
rosłych mułłach, którzy sztyletami
spłacili rachunki między sobą

- Do Buchary jeszcze daleko, przed zmierzchem z pewnością nie zdą żymy - rzekł Hodża
Nasreddin do towarzysza wędrówki. I zaproponował: - Lepiej ułóżmy się tu gdzieś na nocleg, a
wraz ze świtem ruszymy w dalszą drogę. Moglibyśmy co prawda jechać przy blasku gwiazd i
księżyca nie obawiają c się pobłą dzenia ale to zbyt ryzykowne. Niebezpieczeństwa grożą ce ze
strony rozbójników mnożą się bowiem z nastaniem ciemności. Zresztą i tak nie otworzono by
nam wrót miejskich pośrodku nocy.
Widoczny z daleka wysoki minaret Kaljan, zbudowany niegdyś z myślą o karawanach
kupieckich zdą żają cych poprzez Czerwone Piaski do Buchary, błyskał światłami wskazują c
kierunek nocnym wędrowcom.
- Poczekaj na mnie i uważaj, czy ktoś nie idzie, a ja poszukam odpowiedniego miejsca na
spoczynek. O, tutaj pomiędzy odłamami skał, pod baldachimem listowia skarłowaciałego
wią zu, będzie nam wygodnie i z pewnością bezpieczniej niż pod opieką straży miejskiej.
Hodża Nasreddin rozesłał derkę i chałat na ziemi, po czym zawołał towarzysza podróży.
Legli..
Jednakże sen nie przyciskał powiek mędrca. Najwidoczniej bliska już chwila spotkania z
miastem rodzinnym, a być może również z Guldżachon i dziećmi nie pozwalała mu zasną ć.
- Nakłoń ucha, przyjacielu, opowiem ci niezwykłą historię ku przestrodze. Mało znany
epizod z przeszłości bucharskiego państwa mówią cy o tym, do czego może doprowadzić
wizerunek grzesznego zwierzęcia oraz nienasyceni, podstępni mułłowie. Słuchaj uważnie,
albowiem dzieje wielkiego chana Abdułazisa warte są utrwalenia we wdzięcznej pamięci
każdego stworzenia.
Takimi słowy mędrzec bucharski rozpoczą ł snuć przędzę okrutnej opowieści sprzed lat, z
czasów panowania dynastii Asztarchanidów. Odległe poszczekiwanie szakali i znacznie
bliższy przeraźliwy chichot hien potęgowały jeszcze grozę słów Nasreddinowych. Dreszcze
ponurego nastroju oraz chłód wieczorny coraz bardziej poczęły się dawać we znaki
spoczywają cym. Nie zwlekają c obydwaj przytulili się do siebie plecami.
Hodża cią gną ł dalej półgłosem:
- Zapewniam cię, przyjacielu, że żaden samum nie potrafi wyrzą dzić takich szkód na
świecie, jak język człowieczy. A cóż dopiero ozory fanatycznych mułłów.
Jeśli słowo islam oznacza w języku Arabów pokorę, a słowo mussulim znaczy pokorny, to
mułłowie zamieszkują cy chanat bucharski za panowania Abdułazisa z prześwietnego rodu
Asztarchanidów byli muzułmanami najpodlejszego gatunku. Obca im była wszelka pokora.
Jedynie okrutna chciwość i troska o bezpieczeństwo własnych interesów kierowały ich
krokami, decydowały o brudnych uczynkach.
Kręcisz głową , przyjacielu? Dziwisz się? Czyżbyś uważał, iż niewiele zmieniło się do dziś
od czasów dynastii Asztarchanidów? Nie przeczę, ale to już zupełnie inna historia. Mówię
wszakże o dniach dawno minionych, a nie chwilach płyną cych obecnie.
Słuchaj zatem uważnie, co było dalej.
Abdułazis władają cy bucharskim chanatem uchodził za monarchę sprawiedliwego,
pragną cego zapisać swe imię na trwałe w pamięci żyją cych i przyszłych pokoleń. Niestety,
wiele rozporzą dzeń i firmamów chanowych, rozjaśniają cych życie jednym, dostarczało trosk i
zgryzot innym. Tak już od stuleci bywa na tym nierównym świecie, przyjacielu. Udostępnianie
wód jeziornych w okresach klęski suszy po cenach niezwyżonych, ratują ce żywoty ludziom
biednym, godziło w interesy właścicieli życiodajnych źródeł, w najczulsze miejsce bogaczy: w
sakiewki. Natomiast ograniczenia dotyczą ce wysokości opłat pobieranych przez mułłę z okazji
narodzin, ślubów oraz zgonów sprawiały, że i duchowieństwo z rosną cym niepokojem zaczęło
spoglą dać na ręce niezwykłego władcy.
- Ej, nie zasypiaj - szturchną ł Hodża Nasreddin przyjaciela w bok, słyszą c obok chrapanie.
- Nie będę przecież gadał do śpią cego.

background image

I opowiadał dalej:
- Kroplą , która przelała puchar goryczy, była jednakże uczelnią wzniesiona na rozkaz
Abdułazisa w pobliżu terenów pałacowych.
Naprzeciwko pięknej, pełnej harmonii i umiaru medresy, wystawionej przed wieloma laty
przez wnuka Timura, sławnego astronoma Uługbeka, chan kazał zbudować uczelnię z dwoma
wewnętrznymi meczetami, jeszcze wspanialszą , bo znacznie większą i bogatszą od
Uługbekowej. Wkrótce pełne przepychu ściany i wnętrza nowo wznoszonej budowli
przyozdobiły złocenia i freski, rzeźby w marmurze, delikatna majolika oraz mozaika, układana
z płytek rzeźbionych, kolorowych kafelków i cegieł o różnej tonacji barwy i rozmaitego kształtu.
To wszystko wydawało się władcy jednak zbyt pospolite. Aby uczelnia wznoszona
przezeń różniła się wyraźnie od pozostałych, medres, polecił na jej ścianach umieścić obok
tradycyjnych wersetów z Koranu także wiersze śmiertelnych poetów. Strofy mą dre, choć
świeckie, z religią nie mają ce nic wspólnego. Pragną c zachować swe imię w pamięci
przyszłych pokoleń, a zarazem przysłonić nieco sławę Timurydów Abdułazis zdobył się na
kolejny zuchwały czyn. Artyście, projektują cemu cudowną żółto-zielono-błękitną wykładzinę
zewnętrznych ścian, nakazał po obu stronach głównego wejścia ułożyć mozaikę, urą gają cą
prawom przestrzeganym przez islam. O, odważny to był władca. Wbrew nakazom religijnym,
zabraniają cym wyznawcom Proroka przedstawiać wizerunki istot żywych, ludzi czy zwierzą t*,
Abdułazis-chan zmusił artystę do zaprojektowania i wykonania mozaiki wyobrażają cej
baśniowe ptaki i przeogromne gady, żmije wiją ce się na tle fantastycznego kwiecia.
Tego zuchwalstwa mułłowie nie wybaczyli władcy. Z całego chanatu zwołali przywódców
duchownych i wytrawnych znawców Koranu na tajemną naradę, pełną wyrzutów, pretensji i
proroctw najczarniejszych.
W świecie uszu - jak w Mekce Arabów. O burzliwym zgromadzeniu rozgniewanych mułłów
dowiedziano się wkrótce na dworze władcy. Wierni przyjaciele donieśli chanowi o nastrojach
tłumu podburzanego przez duchowieństwo. Przywykli do nakazów Koranu prości mieszkańcy
miasta i kiszłaków nie pojmowali istoty zmian wprowadzonych publicznie przez władcę.
- Od jednego czy dwóch ciosów drzewo się nie obali. Przywykną , to się uspokoją -
odpowiadał łagodnie Abdułazis-chan, na słowa ostrzeżenia niepomny, że od dawien dawna
najtrudniejszą reformą polityczną jest zmiana przyzwyczajeń.
Mijały dni i tygodnie. Mułłowie nie przestawali głośno ganić wyglą du nowej budowli.
- Panie mój, duchowieństwo podnosi głos przeciwko uczynkom twoim, ośmiela się
publicznie występować z zarzutami - naczelnik oddziałów wojskowych nie taił oburzenia. -
Imamowie i ulemy nie krępują się wcale, gardłują już nawet w obecności miejskich strażników.
- Próżny dzban zawsze głośniej dzwoni niźli pełny. Gdyby byli mą drzejsi, nie gadaliby tyle
- Abdułazis-chan machną ł niecierpliwie ręką . Nadal lekceważył ostrzeżenia druhów. - Są dzę, że
jak zwykle, tak i tym razem skończy się na przelewaniu słów. Niech więc sobie gadają . Bo cóż
może się stać czystej wodzie od kumkania obrzydliwych ropuch? Zresztą , nie byłoby
sprawiedliwie, gdyby tron potężnego państwa miał się ugią ć pod intrygami mułłów i ulemów.
Medresę wystawię taką , jaka mnie się będzie podobać, wodę udostępnię potrzebują cym, zaś
władzę duchowieństwa ograniczę, przykrócę do właściwej miary. Dla prostych poddanych,
chłopów i rzemieślników zarabiają cych na dobrobyt innych, zawsze będzie więcej warta jedna
godzina sprawiedliwości, niż tysią c lat modlitw.
Dowódca wojsk chanowych i jego krewny, naczelnik straży miejskiej, zdecydowali się
działać na własną rękę. Nie zwlekają c dłużej pod osłoną nocnych ciemności wprowadzili
oddziały zbrojnych Kazachów na dziedzińce wszystkich medres w mieście. Uprzedzeni o
srogich represjach mułłowie przycichli. Poranny brzask zastał Bucharę spokojną .
Wilk sierść zmieni, ale nie naturę. Mułłowie poczęli udawać, że pogodzili się z decyzjami
chana. Pozornie ulegli, wysłali długobrodych mudarrisów z hołdem na dwór

* Zakazy stawiane artystom przez Koran doprowadziły arabeski - motywy geometryczne i
roślinne - do niezwykłego rozwoju, doskonałości szeroko znanej nie tylko w architekturze i
sztuce Wschodu.

władcy. Dowódcy wojsk i naczelnikowi miejskiej straży przesłali bogate dary. W meczetach i
na bazarach zaczęli chwalić głośno imię Abdułazis-chana.
Rękę, której odrą bać nie można, trzeba całować. Przynajmniej do czasu...
Kiedy po dwóch tygodniach na bogatą karawanę kupiecką zdą żają cą do Buchary napadli

background image

rozbójnicy i ograbili ją doszczętnie, wycinają c przy okazji strażników oraz porywają c w niewolę
wszystkich poganiaczy i zwierzęta, mułłowie mieli gotowe wyjaśnienie: Allach odwrócił twarz
od mieszkańców miasta.
Podobnie tłumaczyli okres groźnej suszy letniej, o rozmiarach nie pamiętanych od wielu
dziesią tków lat w Oazie Zerawszańskiej. Od ogromnego żaru i pragnienia padły wtedy niemal
wszystkie stada karakułów w chanacie bucharskim. Ba, padły też konie i osły, a nawet
wielbłą dy, dzieci pustyni zwykle zadowalają ce się kropelką wody.
U schyłku lata niełaska Allacha spowodowała gwałtowny wylew Amu-darii, a potem i.
Zerawszanu, który porwał ze swym nurtem żywoty kilkunastu pierworodnych synów z
najzacniejszych rodów kupieckich Buchary.
Wszelkie katastrofy i nieszczęścia - od największych klęsk aż po najdrobniejsze
niepowodzenia - walą ce się w tym czasie na głowy mieszkańców stolicy chanatu mułłowie
usprawiedliwiali gniewem Allacha, który miał wystarczają ce powody, aby pokazać plecy
krną brnym synom Proroka,
To nieustanne wskazywanie palcem na przyczyny niepowodzeń gnębią cych mieszkańców
chanatu musiało zrobić swoje. Zaczadzeni swą dem upartych pomówień i cią głego judzenia
bucharczycy z upływem czasu nabrali przekonania, że tu wcale nie chodzi o fanaberie władcy
czy nieporozumienia pomiędzy krzesłem monarszym a duchowieństwem, lecz o rzecz po
stokroć ważniejszą : o życie. O szansę przetrwania do następnych zbiorów.
Burzliwe fale popłynęły przez chanat.
Rozruchom i oznakom buntu, rodzą cym się w różnych punktach kraju, wymigiwaniem się
przed wykonywaniem robót publicznych nie zawsze mogły zapobiec zbrojne oddziały emiratu.
Cóż, żołnierze też mieli rodziny, a klęski żywiołowe i rosną cy, głód dotykały wszystkich, nie
baczą c na ich zasługi wobec władcy oraz krój noszonego stroju.
Za radą osób ostrożnych, stoją cych blisko tronu, chan nieco ustą pił. Za wszelką cenę
chciał ukręcić łeb opinii, obarczają cej go winą za klęski żywiołowe i niepowodzenia, na które
nie mógł mieć najmniejszego wpływu. Aby przekonać prostych mieszkańców chanatu, że jego
intencje były utkane ze złocistej przędzy prawdy, a nie brudnego fałszu, zdecydował się -
zresztą pod niemałym wpływem uczonych mudarrisów - na pielgrzymkę do Mekki, do słynnego
meczetu z Kaabą .
Wolę władcy mułłowie rozgłosili uroczyście po całym chanacie. Czym prędzej zwołali
muezzinów o najdonośniejszych głosach, aby z wysokości minaretów rozśpiewali radosną
nowinę na cztery strony świata.
Po kilku tygodniach gorą czka przygotowań do wyprawy zaczęła opadać. Przysposobienie
ludzi oraz zwierzą t i sprzętu do podróży zostało zakończone.
Późną jesienią w daleką drogę wyruszyła karawana składają ca się z dwóch tysięcy
wielbłą dów, dźwigają cych olbrzymie ładunki, namioty, stroje, zapasy żywności, a także i ludzi.
Nad bezpieczeństwem władcy i spokojem karawany czuwał oddział tysią ca doborowych,
doskonale uzbrojonych wojowników, podą żają cych na rą czych argamakach. Ponadto w drodze
do Mekki towarzyszyło Abdułazis-chanowi dwustu mułłów, dbają cych o opiekę Allacha nad
podróżnymi.
Mało kto jednakże wiedział, iż wśród duchownych uczestników pielgrzymki znajduje się
trzech rosłych mułłów, odważnych i przebiegłych, kryją cych w fałdach szat zatrute sztylety, a
w sercach tajemne zlecenie.
Niebezpieczeństwo zawisłe nad głową chanową , z każdą milą oddalają cą karawanę od
Buchary, nabierało coraz groźniejszego kształtu.
Niezliczone tłumy uroczyście wystrojonych mieszkańców Buchary wyległy za mury
miasta, by pożegnać nawróconego władcę. Nie przeczuwały, że chan wyruszył w podroż
najdalszą , z której dla żyją cych nie może już być powrotu.
Minęły długie tygodnie, a potem miesią ce. W pamięci bucharczyków obraz nikną cej w
oddali karawany zacierał się coraz bardziej. Codzienne troski dostarczały nowych wrażeń
wypierają c stare. Jedynie grzbiet ubogiego mieszkańca chanatu, przygniatany kolejnymi
podatkami i rozporzą dzeniami płyną cymi z góry, oczekiwał powrotu sprawiedliwego władcy
Abdułazis-chana. Ale się nie doczekał.
Pewnego dnia do pałacu przygalopował na spienionym rumaku goniec z okrutną wieścią :
wielki chan nie dotarł do Mekki, zginą ł w połowie drogi skrytobójczo zamordowany zatrutym
sztyletem. Woli Allacha stało się zadość.
Tyle mówią stare księgi o Abdułazisie, chanie wyją tkowym, który w życiu chciał dokonać

background image

więcej, niż mu pozwolono.
Dawne kroniki nie wspominają jednakże nic o dalszych losach trzech rosłych mułłów,
towarzyszą cych wyprawie pielgrzymów do Mekki.
A przecież i ich ścigało fatum śmierci. Kiedy pod osłoną aksamitnych skrzydeł nocy
wymknęli się z karawany, unieśli ze sobą podręczny skarbiec zamordowanego władcy. Gdy
tylko oddalili się na bezpieczną odległość od wyprawy, natychmiast przystą pili do podziału
zdobyczy.
Wtedy dopiero okazało się, że sprawa nie jest taka prosta. No bo w jaki sposób podzielić
pomiędzy trzech mężczyzn szkatułę szlachetnych kamieni oraz worek monet i szczerozłotych
drobiazgów o różnej wartości?
Do sędziego udać się przecież nie mogli. Nie chcieli, aby ktokolwiek poza nimi poznał
krwawą tajemnicę. A podzielić sprawiedliwie łupu między siebie zbójnicy nie potrafili. Oczywiści
próbowali nieraz. Jednakże każdy chciał dzielić po swojemu i nic z tego nie wyszło. Wreszcie
zaczęli się kłócić. A nie był to zwyczajny dżandżał na podobieństwo awantury pomiędzy
małżonkiem a jego haremem. Od słowa do słowa mułłowie chwycili za sztylety. Poranili się w
bójce. I to wystarczyło, aby tajemnica śmierci Abdułazis-chana nigdy nie ujrzała dziennego
światła Ostrza kindżałów były wszakże zatrute jadem grzechotnika Wspaniałe bogactwa i
bieleją ce kości duchownych pozostały na wieki w piaskach pustyni...
Hodża Nasreddin zaczerpną ł głośno nocnego powietrza i do kończył:
- Jedno ci jeszcze powiem, przyjacielu. Przy odrobinie dobre woli i prawidłowo
funkcjonują cej głowie mułłowie mogli podzielić łup jednakowo. Jest bowiem sposób, aby każdy
z własnych chęci wydzielił trzecią część skarbu, aby starał się dzielić równo i wybierać
sprawiedliwie. Tylko że bogactwo, sprawiedliwość i dobra wola rzadko kroczą we wspólnym
zaprzęgu. Zaślepieni chciwością mułłowie zapomnieli o zawartości własnych czaszek, wierzyli
tylko w sztylety. Ha, może to i lepiej, wszakże rozumują cy byliby jeszcze bardziej
niebezpieczni dla przyszłych losów bucharskiego chanatu.
Ostatnie słowa Hodży zagłuszyło donośne chrapnięcie. Mędrzec machną ł bezsilnie ręką i
mocno nacią gną ł chałat na głowę. Wkrótce sen i jemu zmą cił myśli.
A sen miał koszmarny.
śniło mu się, że w czasie gdy wędrował po świecie, do jego chaty wdarli się emirowi
żołdacy i zabrali wszystko. Pienią dze dywany, srebrne i miedziane naczynia, dwie kołdry,
poduszki i kulawy stołek. Goluteńkie mieszkanie przypominało wnętrze kieszeni żebraka
konają cego z głodu pod pustynnym mazarem

Kiedy mędrzec dowiedział się od są siadów, iż grabieży dokonano na rozkaz samego
emira, pokiwał tylko smętnie głową , po czym wyszedł na ulicę. Uklą kł przed furtką i zaczą ł się
głośno modlić:
- O Allachu wszechmogą cy, ześlij naszemu panu i władcy sto lat albo jeszcze lepiej
dwieście lat życia. Niechaj omijają go niebezpieczne dla zdrowia choróbska i niemoce, niechaj
nigdy nie tknie go śmiertelna cholera ani czarna ospa, ani plaga trą du, ani indyjska drżą czka,
ani riszta nadziewają ca ciało robakami, ani siedemdziesią t innych, równie groźnych wymysłów
szatana. Błagam cię, stwórco wszystkiego co dobre, spraw, aby emir w jak najlepszym
zdrowiu panował nad Bucharą do końca świata albo jeszcze dłużej.
Modlą cego się mędrca słyszano w całej dzielnicy. Nic dziwnego, że usłyszał go również
gruby Ibrachim, zwany w Bucharze ,,wielkim uchem emira". Wielkie ucho pognało do Arku z
donosem:
- Panie nasz i władco, na ulicy jawnie kpią i szydzą z tronu. Zuchwalec obdarty na twoje
polecenie do gołej skóry śmie wznosić modły do Allacha, by dał ci w nagrodę długie i zdrowe
życie... Najwyraźniej łotr ów drwi sobie w żywe oczy z ciebie i twoich dostojnych rozkazów.
- Kto?
- Mówię przecież. Ten łajdak, ta spróchniała czaszka, ten bezmózgi pomiot czarnego osła
i jadowitej giurzy.
- Nazwisko, durniu!
- Hodża. Oczywiście Hodża Nasreddin, panie. Któż inny zdobyłby się na bezczelność bez
miary.
- Straż! Sprowadzić mi go tu natychmiast.
Kilkunastu zbrojnych pokłusowało do odległej machałły, zamieszkanej przez tkaczy,
farbiarzy i siodlarzy, ludzi ubogich i Hodżę Nasreddina.

background image

Kiedy wypchnięto mędrca przed marmurowy tron, z wysokości spadło pytanie:
- Słyszałem już o twoich modłach. Wyjaśnij, zuchwalcze, co ci właściwie chodzi?
- To proste, panie Wschodu i Zachodu. Twojego ojca w całym emiracie przeklinano za
bezgraniczny despotyzm i okrucieństwo. Kiedy zmarł, na tron wstą piłeś ty, jeszcze bardziej
chciwy i okrutny. Błagam więc Allacha, aby utrzymał cię jak najdłużej przy życiu, bo twój
następca z pewnością okaże się potworem w ludzkiej skórze. Straszniejszym od ciebie i od
twego ojca.
Emir z wściekłością skiną ł na oprawcę. Kat wycią gną ł zza pasa długi, ostry kindżał.
Zimna stal dotknęła szyi mędrca...
W tej samej chwili niewielka agama prześliznęła się pod brodą śpią cego. Hodża
przerażony skoczył na równe nogi. “Chwała Allachowi, że to tylko sen i zwyczajna
jaszczurka" - pomyślał i uspokojony znowu ułożył się do snu.
Poranny przedświt wywabił z nor baraszkują ce wesoło świstaki. Hodża Nasreddin otworzył
oczy i momentalnie zerwał się z ziemi.
- Wstawaj, przyjacielu! - wrzasną ł. - Najwyższy czas ruszać w drogę. Warto, abyśmy
zdą żyli tuż po otwarciu bram miasta. Ależ ty dzisiaj chrapałeś, przyjacielu. Mocny sen cię
widocznie ucapił z wieczora. Pewnie znowu śniłeś o żarciu? Tobie tylko jadło w głowie. A
ponadto wierzgasz przez sen, czego bardzo nie lubię.
I mędrzec bucharski z grymasem potarł boleją ce miejsce.
Kiedy wierny towarzysz Nasreddinowych wędrówek dźwigną ł się wreszcie na nogi,
mędrzec dosiadł go i poganiają c piętami ruszył na kłapouchu w kierunku wyznaczonym przez
tykę najwyższego minaretu Buchary.

*

Wierzchowiec arabski dwie mile rą czym pędem przemknie, wielbłą d krokiem powolnym
noc i dzień iść będzie. A więc i ty, człowieku rozważny, zastanów się bez pośpiechu nad
rozwią zaniem, które dojrzało pod czaszką Hodży Nasreddina, najmą drzejszego z mą drych na
tym świecie.

WYJAśNIENIE NIEZWYK£YCH PRZYGÓD HOD¯Y NASREDDINA
(do których należy zaglą dać tylko w ostateczności)

POD KARAGACZEM
Opowieść pierwsza

W jaki sposób można zmusić nieuczciwego piekarza Muchtara Hamidułłę, aby z własnej
woli położył skradzione perły z powrotem pod drzewo?
Co Hodża Nasreddin mógł poradzić sędziwemu tkaczowi, aby odzyskał mają tek?
Czytelnicy zwrócili zapewne uwagę na słowa bucharskiego mędrca skierowane do
okradzionego tkacza: “Przedstawisz mnie jako zamożnego kupca, a ja pożyczę ci perły,
których nie posiadam".
Plan Hodży polegał na wykorzystaniu ujemnych cech charakteru piekarza Hamidułły.
Pamiętacie? Na wą tpliwości tkacza, że Hamidułła może nie uwierzyć jego słowom, Hodża
odpowiedział: “Uwierzy. Bez obawy. Uwierzy na pewno. Chciwość zaślepia jednako. Władcę i
piekarza".
A oto plan Hodży.
Sędziwy tkacz powinien pójść do Hamidułły i - nie zdradzają c się, że wie już o kradzieży -
oświadczyć mu w zaufaniu, że od zamożnego kupca przybyłego z bardzo daleka otrzymał
drugi woreczek pereł, które także zamierza ukryć w schowku pod drzewem.
Chytrus Hamidułła z pewnością będzie chciał wykorzystać nadarzają cą się okazję, aby

background image

przywłaszczyć sobie również i te perły. Co w tym celu zrobi? Naturalnie odniesie czym prędzej
skradzione klejnoty z powrotem pod drzewo, ażeby starzec nie zorientował się za wcześnie w
jego zamiarach, a potem, kiedy tkacz dołoży tam nowe perły, przyjdzie nocą i zabierze je
wszystkie razem.
Oczywiście zaślepiony przez swą zachłanność chytrus nie domyśli się podstępu. Nie wie,
że Hodża Nasreddin i tkacz tylko czekali, aby położył skradzione perły z powrotem pod
drzewo. Zamiast dołożyć tam drugi woreczek z perłami (których przecież nie posiadali), odbiorą
własność karawanbaszy pozostawioną na przechowanie u tkacza.

NAJLEPIEJ BYC CIERPLIWYM LISEM
Opowieść druga

“Fortel fortelem najlepiej się leczy" - powiedział Hodża Nasreddin. I dodał: “Uzbrojony w
cierpliwość silniejszy jest od lwa i lwicy, lecz nigdy od lisa. A zatem najlepiej być cierpliwym
lisem".
Co Hodża miał na myśli?
Na podstęp wezyra należy odpowiedzieć nie gorszym podstępem. Bo nie było wą tpliwości,
że mirab mają cy do wyboru śnieg albo złoto, wypłaci nagrodę śniegiem. Ale co zrobi, gdy
śniegu zabraknie?
Hodża Nasreddin poradził Mirchalimowi, aby uzbroił się w cierpliwość, aby był “cierpliwym
lisem": nie szedł zimą po nagrodę, lecz poczekał do lata, kiedy w kraju gorą cym o śnieg
znacznie trudniej niż o złoto, i dopiero wtedy zgłosił się z pismem wezyra do miraba. Zgodnie z
rozkazem (“wydać bezzwłocznie oddawcy tego pisma nagrodę w postaci dwudziestu sztuk
złota albo trzydziestu pudów śniegu") mirab będzie musiał mu wypłacić należność złotymi
monetami.

O FATIMIE, KTÓRA ZDRADZI£A
Opowieść trzecia

Czterdzieści niewolnic stanęło do współzawodnictwa. Która z dziewczą t najlepiej utka
linkę z psiej sierści?
Wiadomo, że “każdego dnia stawały w szranki dwie niewolnice, przedkładają c Szatańskim
Sędziom do oceny owoce swego trudu. Pokonana odpadała z dalszej konkurencji, a
zwycięzczynię oczekiwało porównanie z inną niewolnicą , zwycięzczynią pary dnia
następnego".

Pomyślcie.
Jeśli każdego dnia odpadała z konkursu jedna z czterdziestu niewolnic, to aby wyłonić
końcową zwycięzczynię, musiało ich odpaść aż trzydzieści dziewięć. Tyle właśnie dni było
potrzeba na rozstrzygnięcie konkursu. I tyle dni przebywał Hodża Nasreddin w Chiwie.

PU£APKA SZEJKA PUKHTUNÓW
Opowieść czwarta

Skoro zarówno w jednym, jak i w drugim jajku ukryte były ziarna czarnej fasoli, Hodża
Nasreddin miał tylko wyjście następują ce: pozbyć się jednego jajka z tacy tak, aby nikt nie
mógł zajrzeć do środka i sprawdzić, co zawiera.
Pamiętacie słowa Hodży: “Głód zaostrzył bieg myśli, podsuną ł rozwią zanie" i dalej:
“Musiałem więc sięgną ć po pierwsze z brzegu jajko".
Domyślacie się już, jak postą pił Hodża?
Naturalnie. Sięgną ł po pierwsze z brzegu jajko ugotowane na twardo i wsadził je w usta.
Zanim szejk zorientował się, o co mędrcowi chodziło, Hodża Nasreddin jajko pogryzł i
przełkną ł.
Teraz wystarczyło otworzyć jajko leżą ce na tacy, aby przekonać się, jakiego koloru fasolę
zawiera. Jeśli czarną , to musiałoby oznaczać, że mędrzec bucharski wybrał (zgodnie ze
słowami szejka: “Jajko dotknięte przez ciebie będzie jajkiem wybranym") fasolę czerwoną ,
przynoszą cą wolność. A o to wszakże Hodży Nasreddinowi chodziło.

background image

NA POLOWANIU
Opowieść pią ta

Przypomnijmy zagadkową sytuację. Wielki sknera Fajzułła Sarsanbaj toną ł w aryku.
Ludzie pragnęli go wyłowić. Bezskutecznie.
“Daj rękę. No, dawajże rękę, póki jeszcze pora - wołali trzej miłosierni, chcą c go uratować.
Na próżno. Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w takiej
chwili nie potrafił przełamać swej natury".
Tymczasem podbiegł Hodża Nasreddin. “Wrzasną ł jedno tylko słowo, a oto Sarsanbaj
wycią gną ł rękę i natychmiast kurczowo ucapił koniec kija". Był uratowany.
Czy domyślacie się, co krzykną ł mędrzec bucharski do kupca? Hodża, który jak mało kto
znał duszę chytrusa i sknery, zawołał nie jak inni d a j, lecz m a s z.
Zachłanny kupiec zgodnie ze swoją naturą musiał na to słowo zareagować odpowiednio. I
zareagował.

CENA STRACHU
Opowieść szósta

W jaki sposób da się skrócić karę dożywotniego więzienia o połowę? Wydaje się to
zupełnie niemożliwe. A przecież “do jednej doby można określić ewentualność popełnionego
błędu"- powiedział Hodża Nasreddin.
Mędrzec radził postą pić następują co:
Ponieważ Sabir - syn stajennego Abdurachmana - przesiedział już półtora roku w lochach
więziennych, na następne półtora roku należało go wypuścić na wolność. A po upływie tego
czasu jedną dobę powinien spędzać na wolności, zaś drugą w niewielkiej suchej celi zindana.

BEZ ZIARNA SZACUNKU
Opowieść siódma

Tajemnica niezwykłego wieku dziadka Abdułły nie była wcale taka trudna do ujawnienia.
Wystarczyło jedynie odrobinę pomyśleć, aby stwierdzić, że kryła się ona w... nieporozumieniu.
Ojca ma się jednego, ale dziadków ma się przecież dwóch. Abdułła przez caluteńki czas
myślał o dziadku ze strony matki, natomiast starcy o dziadku ze strony ojca. I oto cały sekret
łamigłówki,



POKRZY¯OWANA ZEMSTA
Opowieść ósma

Zwróciliście zapewne uwagę na słowa Hodży Nasreddina skierowane do władcy:
“Obiecałem powrócić do domu, zanim jutrzejsze słońce wdrapie się na najwyższy punkt nieba,
a moja małżonka nie lubi, gdy cokolwiek zatrzyma mnie trochę dłużej w mieście". A przecież z
zakończenia opowieści wynikało coś wręcz przeciwnego. Hodża “do domu nie miał co
spieszyć, uprzedził wszakże małżonkę, ukochaną Guldżachon, że w mieście będzie musiał
przetrawić tydzień".
Dlaczego więc w pałacu udawał, że się bardzo spieszy, skoro w rzeczywistości miał
mnóstwo czasu?
Oczywiście po to, aby móc zagrać w szachy obydwie partie naraz. Innego wyjścia nie
miał.
Wiedzą c, że w umiejętnościach szachowych ustępuje znacznie obydwu cudzoziemskim
mistrzom, Hodża Nasreddin posłużył się fortelem. Postą pił w taki oto sposób.
Najpierw poczekał, aż swe pierwsze posunięcie na szachownicy wykona Arab. Pokiwał
głową niby to zastanawiają c się nad talentem przeciwnika, po czym podszedł do drugiego
stolika i ten sam ruch wykonał swoją figurą . Tu poczekał na odpowiedź Persa, a następnie
powrócił do pierwszej szachownicy i ruch ten powtórzył już jako swój własny. Tym sposobem
Hodża Nasreddin wcale nie grał z mistrzami, lecz tylko pośredniczył w meczu Persa z Arabem.
Jego rola ograniczała się jedynie do spacerów od szachownicy do szachownicy i przestawiania

background image

figur zgodnie z ruchami wykonywanymi przez Karima z Bagdadu i Abdullacha z Egiptu.

D£UGA RęKA FA£SZERZA
Opowieść dziewią ta

Hodża Nasreddin ujawnił woreczek z fałszywymi monetami korzystają c zaledwie jeden raz
z wagi. W jaki sposób dokonał rzeczy pozornie niemożliwej?
Najpierw przypomnijmy dwa istotne fragmenty z opowieści. Pierwszy: “Mędrzec skierował
swe kroki w stronę sakw leżą cych u stóp władcy, a następnie rzucił na wagę monety
Madazimbeka. Zważył je". A teraz drugi: “Hodża Nasreddin zawrócił do dwudziestu sakw
leżą cych szeregiem na ziemi. Zastanowił się przez moment, po czym dźwigną ł jedną ".
Z pierwszego fragmentu można się domyślić, że mędrzec bucharski nie ważył woreczków,
lecz monety luzem, z drugiego zaś, że owe dwadzieścia sakw leżało w jednym szeregu. To
bardzo istotne spostrzeżenie. Bo oto co zrobił Hodża.
Z pierwszego woreczka wyją ł jedną monetę, z drugiego dwie, z trzeciego trzy, z czwartego
cztery i tak postępował dalej, aż do dziewiętnastego, z którego wyją ł dziewiętnaście monet. Z
dwudziestego nie wyją ł już nic. Następnie wszystkie te monety (a nietrudno obliczyć, że było
ich tam 190) wsypał na szalę i dokładnie zważył,
Z tekstu opowieści wynikało również, że ,,moneta prawdziwa” ważyła czterdzieści
gramów, zaś pozłacany krą żek Alego tylko “trzydzieści pięć". O pięć gramów mniej. Dalej
sprawa była już , niesłychanie prosta. 190 monet powinno ważyć 7600 g. Wielokrotność pięciu
gramów, jakich zabrakło do tej wagi, wskazywała na , kolejność woreczka w szeregu (przy
braku dziesięciu gramów do 7600 g fałszywe monety musiały znajdować się w drugim
woreczku, przy braku piętnastu gramów powinny leżeć w sakwie trzeciej, przy braku
dwudziestu powinny być w czwartej itd., itd.).. Jeśli okazałoby się, że monety na szali ważą
akurat 7600 g, to oczywiście musiałoby znaczyć, iż fałszywe monety znajdują się w
dwudziestym woreczku, z którego Hodża drachm nie wyjmował.

ROZBÓJNICY
Opowieść dziesią ta

Tego rodzaju zadania najłatwiej jest rozwią zywać metodą równań z jedną niewiadomą .
Rozpatrzmy po kolei, co wiemy, a czego nie wiemy o rozbójnikach.

Przede wszystkim nie wiemy, ilu rozbójników liczyła cała szajka (oznaczamy więc
niewiadomą znakiem x).
Wiemy natomiast, że rozbójnicy złożyli się po 30 drachm (czyli 30x), po czym powinni
dołożyć jeszcze dodatkowo 45 monet dla więziennego strażnika. I tym sposobem
otrzymaliśmy jedną stronę równania:
30x + 45
Z dalszej części relacji pastucha Madamina wiemy, że rozbójnicy złożyli się jeszcze po
10 drachm (a więc każdy dał po 40 drachm), ale wtedy pozostało im trochę pieniędzy, które
ukryli w skalnej szczelinie, a które czaban wydostał ze schowka i przyniósł na dwór
bucharskiego władcy, jako dowód, że wszystko to, co mówił, jest szczerą prawdą (w sakiewce,
którą złożył u stóp emira, znajdowało się 40 monet). Tak więc otrzymaliśmy drugą część
równania:
40x - 40
A zatem całe równanie powinno wyglą dać następują co:
30x + 45 = 40x - 40
45 + 40 = 40x - 30x
85 = 10x
8,5 = x
Przyznacie, wynik zaskakują cy: szajka liczyła sobie ośmiu oraz połowę rozbójnika. I
jakby nie układać tego równania, cią gle wychodzi ten sam rezultat. A to przecież nonsens.
Oczywiście Hodża Nasreddin szybko domyślił się, gdzie tkwił błą d. Bardziej
spostrzegawczy czytelnicy pewnie już także zorientowali się, o co chodziło w zagadce.
Przypomnijmy sobie fragment opowieści, w którym pastuch Madamin tłumaczył, dlaczego
udał się na poszukiwanie leczniczych ziół. Mówił wówczas: “Gdyby udało mi się zebrać je w

background image

odpowiedniej ilości, a potem spieniężyć na bazarze, mógłbym zwrócić dług kupcowi,
Tatarzynowi Ibrachimowi Rizakuli, ratują c się przed uwięzieniem. Wiedz bowiem, o szlachetny,
iż wiosną pożyczyłem od czcigodnego Ibrachima pięć drachm, za co wynają łem pastwisko w
pobliżu karawanseraju, niestety, słońce zniszczyło trawę, a wraz z nią i moje nadzieje na
poprawę losu".
Natomiast Hodża Nasreddin kończą c rozmowę przed tronem wypowiedział
charakterystyczne, wiele mówią ce zdanie: “Teraz chciałbym oddalić się z czabanem, który jest
mi winien sowity poczęstunek i jedno wyjaśnienie".
Nietrudno domyślić się, na czym to wyjaśnienie polegało. Oczywiście mędrzec odgadł od
razu, że czaban po znalezieniu sakiewki ze zbójeckimi monetami zabrał z niej pięć drachm,
aby spłacić dług Tatarzynowi, zaś pozostałe oddał emirowi.
Jeśli teraz zamiast 40 drachm zastosujecie w równaniu 45 monet, przekonacie się bez
trudu, że działają ca na wolności banda składała się z dziewięciu rozbójników.

U BRAM PER£Y WSCHODU
Opowieść jedenasta

Z rozmowy Hodży Nasreddina z grubym wielmożą Abduchałykbajem wynikało, że
“wielbłą d turkmeński utoną ł nie od ciężaru dźwiganych pakunków, lecz od własnego". Potem
mędrzec, chcą c ratować córkę biedaka, który za wielbłą da wpłacił zaledwie czwartą część
wartości, oświadczył bogaczowi, który za wielbłą da zapłacił pozostałe trzy czwarte ceny
zwierzęcia: ,,Każdy człowiek rozumny i biegły w naukach bez wahania osą dzi, że w podobnej
sytuacji nie biedak tobie, lecz ty jemu powinieneś zwrócić część, jaką wpłacił za wielbłą da.
Tego wymaga prawo i sprawiedliwość.
Po czym zwięźle wyjaśnił zgromadzonym, dlaczego owo nieoczekiwane rozstrzygnięcie
uważa za prawidłowe".
Spróbujcie pójść śladami jego rozumowania.
Bogacz zapłacił za wielbłą da 3/4 ceny, natomiast biedak tylko 1/4. A więc część wielbłą da
należą ca do bogacza była trzy razy większa - i naturalnie trzy razy cięższa - od części, której
właścicielem był biedak.
W takim razie należało postawić pytanie: czyja część przeważyła i pocią gnęła wielbłą da
na dno? Oczywiście ta cięższa wcią gnęła lżejszą . I właśnie dlatego Hodża Nasreddin osą dził,
iż właściciel części cięższej, która bardziej zawiniła, powinien wyrównać stratę właścicielowi
części lżejszej.

CUDOWNA BIBI-CHANYM
Opowieść dwunasta

Jak obliczyć, ile mil przebył opiekun haremu jeżdżą c na swym wielbłą dzie nieustannie od
orszaku Bibi-Chanym do orszaku Timura i z powrotem, aż do momentu, w którym obydwa
orszaki spotkały się?
Dla uważnych czytelników sprawa była dość prosta.
Z tekstu opowieści wynikało, że “tuż przed zapadnięciem kurtyny zmierzchu Bibi-Chanym
wraz z dworem wyjechała naprzeciw swemu panu i... przeznaczeniu". W tym samym czasie
także i główny opiekun haremu wyruszył na trasę.
A kiedy nastą piło spotkanie orszaków? I na to pytanie odpowiedź można znaleźć w
tekście. Nieco dalej mówiło się przecież, że ,,nazajutrz, tuż przed zapadnięciem ponownego
zmierzchu, obydwa orszaki zbliżyły się do siebie".
Z porównania obydwu fragmentów płynie wniosek, iż zarówno orszaki, jak i opiekun żon
emirowych jechali od zmierzchu do zmierzchu, a zatem dobę, czyli dwadzieścia cztery
godziny. Wiadomo również, że “dziesięć mil w cią gu godziny potrafi przebiec jego wielbłą d". A
biegł równym tempem przez całą dobę. Pokonał więc odległość 240 mil.
Ponieważ obydwa orszaki spotkały się pośrodku drogi, Bibi-Chanym przejechała około
140-150 mil, zaś główny opiekun haremu przebył w tym czasie drogę o 90-100 mil dłuższą .

SAMARKANDZKIE WYśCIGI
Opowieść trzynasta

background image

Przede wszystkim przypomnijmy sobie cudaczne warunki obowią zują ce w wyścigach
wielbłą dów. Wielmoża Kamalbek “wyznaczył nagrodę nie temu, kto pierwszy przybędzie na
linię mety, lecz temu, czyj wielbłą d osią gnie ją ostatni. Drugą i trzecią nagrodę, tej samej
wysokości co i pierwsza, otrzymują właściciele zwierzęcia przedostatniego i drugiego w
wyścigach. Jedynie właściciel pierwszego, najszybszego wielbłą da nie dostanie za swój
wysiłek nic, nawet marnego miedziaka. Nikomu przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie".
Z tekstu wynika jasno, że nagrodę otrzymują właściciele garbonośnych zwierzą t, a nie
poganiacze, którzy je tylko dosiadają . Potwierdził to również Madrasuł zastanawiają cy się
głośno “jaki sposób znaleźć na przyspieszenie wielbłą dziego galopu wbrew interesom
właścicieli zwierzą t? Poganiacze nie sprzeciwią się wszakże poleceniom swych panów".
Co więc mógł uczynić Hodża Nasreddin, chcą c przyspieszyć tempo wyścigów?
Zastanówcie się jeszcze raz nad odpowiedzią , a dopiero potem przeczytajcie poniższe
wyjaśnienie.
Mędrzec bucharski namówił po prostu poganiaczy, aby poprzesiadali się w taki sposób,
ażeby nikt z nich nie jechał na wielbłą dzie swego pana. Tylko wtedy mogło zależeć każdemu z
poganiaczy, aby jak najszybciej znaleźć się na mecie. Właściciel zwierzęcia, które pierwsze
dotarło do mety, nie otrzymywał nagrody, natomiast jeździec, który na nim jechał, umożliwiał
wygranie nagrody wielbłą dowi swego pana, dosiadanemu przez kogoś innego. Rozwią zanie,
trzeba przyznać, zaskakują ce i bardzo pomysłowe.

NIEZWYK£Y FORTEL
Opowieść czternasta

Mogłoby się zdawać, że tym razem Kamalbek zabezpieczył się dostatecznie przed
pomysłami Hodży Nasreddina psują cymi mu zabawę. Kazał przecież ogłosić: “Kto w
wyścigach wielbłą dów dosią dzie nie swojego wierzchowca, pozbawiony zostanie nagrody, a
nadto czeka go sprawiedliwa chłosta z rą k miejskiego kata za oszustwo i krętactwo. Kara
czterdziestu batogów będzie słuszną zapłatą za zamianę garbonośnego zwierzęcia. Taka sama
kara oczekuje sprawcę, który będzie nakłaniać jeźdźców do rozstania się z przeznaczonymi
dla nich siodłami wielbłą dów".
I aby nie było żadnych nieporozumień, dodał: “Za ostatniego wielbłą da - a więc i
zwycięzcę - tego się będzie uważać wierzchowca, który w momencie dotknięcia mety nie
pozostawi między sobą a startem w linii prostej nawet nogi drugiego zwierzęcia, a tylko pustą
przestrzeń".
Właśnie to ostatnie zdanie podsunęło mędrcowi bucharskiemu nowy pomysł, który
pozwolił po raz drugi przyspieszyć tempo wielbłą dzich wyścigów. Na czym ten pomysł polegał?
Najpierw przypomnijmy sobie trasę wyścigu: “Pod ścianą medresy Szir-dor, gdzie stoi
wielmożny Kamalbek, będzie miejsce startu, a tam, w głębi owej prostej uliczki, gdzie widać
zawieszoną na drą gu szkarłatną chustę, będzie meta".
A jak wyglą dał począ tek wyścigów? “Jeźdźcy ruszyli z miejsca pełnym galopem, aż
zadudniła ziemia. Wznoszą c zasłonę kurzu zniknęli w bocznej uliczce".
Trasa wyścigu przebiegała prostą uliczką , natomiast jeźdźcy namówieni przez Hodżę
Nasreddina zniknęli w bocznej uliczce. Czy to wam niczego nie mówi?
A oto rozwią zanie zagadki. Poganiacze pomknęli ile sił w wielbłą dzich nogach bocznymi
uliczkami tak, aby do mety dotrzeć od przeciwnej strony, z drugiego jej końca. Tym sposobem
między zwycięzcą , który pierwszy dotknie mety, a miejscem startu w linii prostej nie będzie
nawet “nogi drugiego zwierzęcia, a tylko pusta przestrzeń". O co właśnie Kamalbekowi
chodziło.


W KAMALBEKOWYCH LOCHACH
Opowieść piętnasta

Tak, to wszystko prawda. Starożytni Grecy rzeczywiście wkładali zmarłym w usta po
srebrnym obolu, aby mieli czym opłacić Charona, przewoźnika dusz przez rzekę Styks w
państwie podziemnym.
Miał także rację Hodża Nasreddin mówią c: “Zmarłych Greków istotnie było bardzo wielu, a
więc i monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba. Tysią ce kilogramów srebra

background image

albo jeszcze więcej".
Nieprzypadkowo mędrzec bucharski użył słów: “gdyby je udało się znaleźć". Wiedział
przecież, że Charon nie mógł zebrać monet, po prostu dlatego, że istniał jedynie w wierzeniach
starożytnych Greków. Zaś srebrne obole leżały pojedynczo - i pewnie leżą do dziś - wraz ze
szkieletami w różnych miejscach, gdzie je pochowano.

SPADEK PO BABABAJU
Opowieść szesnasta

Mą drzy ludzie już w starożytności wymyślili sposób podziału dowolnego skarbu na dwie
jednakowe części przez samych zainteresowanych. Z metody tej skorzystał właśnie Hodża
Nasreddin. I podpowiedział bliźniakom, co mają zrobić po opuszczeniu beczek z wodą .
Pierwszy z bliźniaków (obojętnie który) powinien podzielić perły na dwie według niego
identyczne części, natomiast wybór jednej z nich powinien należeć do drugiego bliźniaka. W
ten sposób obydwaj będą przekonani, że nikt z nich nie został skrzywdzony.
.
SPOTKANIE Z OMIRBEKIEM
Opowieść siedemnasta

Ile miskalów ważył sazan pochwycony niegdyś przez Hodżę Nasreddina?
Z treści opowiadania wynikało, że jego “ogon ważył równiuteńkie dwieście miskalów, zaś
głowa ważyła tyle, ile ogon i połowa tułowia, natomiast tułów odpowiadał ciężarowi głowy i
ogona".
Spróbujmy sobie te dane uporzą dkować:
O (ogon) = 200 miskalów
G (głowa) = 200 + 1/2 T (tułowia)
T (tułów) = 200 + 1/2 T oraz 200
czyli że
T (tułów) = 400 + 1/2 T.
Jeśli tułów = 400 + 1/2 tułowia, to oczywiście musi znaczyć, że i druga połowa tułowia
waży 400, a w takim razie cały tułów waży 800 miskalów.
I dalej:
Ogon = 200, tułów = 800, zaś głowa = 200 + 400. Cały sazan ważył więc: 200 + 800 +
600 = 1600 miskalów.
Omirbek na pytanie mędrca odpowiedział trochę sprytniej: “Sazan ważył cztery ogony i
tułów" (4 X 200 + 800 = 1600). I to oczywiście również było prawdą .

W KARAWANSERAJU ALIMD¯ANA
Opowieść osiemnasta

W jaki sposób przekonać sędziego, która z wielbłą dzic jest matką małego? Co wymyślił
Hodża Nasreddin, aby udowodnić prawdę?
Zanim odpowiemy na pytanie, spróbujmy jeszcze raz przeczytać uważnie słowa wielkiego
mędrca, który mówił: “Rano pójdziemy do sędziego prosić, aby wraz z Ibrachimem Achrarem,
pastuchem Dżawłanem i kilkoma świadkami udał się nad rzekę. Nad kanał odprowadzają cy
wodę z Kaszka-darii przywiedziemy również obydwie wielbłą dzice i małego nicponia. Jeśli
malec nie potrafi wskazać świadkom własnej rodzicielki, uczynimy próbę odwrotną ".
Nieprzypadkowo Hodża Nasreddin wspomniał o spacerze nad rzekę. Chodziło mu bowiem
o to, aby przy świadkach przewieźć małe wielbłą dzią tko na drugi brzeg, i tam przez pewien
czas pozostawić samo. Osamotniony malec na pewno zacznie biegać niespokojnie wzdłuż
brzegu, zacznie skarżyć się, beczeć rozpaczliwie. A samica, która pierwsza rzuci się do wody,
aby przyjść dziecku z pomocą , z pewnością okaże się jego rodzoną matką .

O ACHUNDZIE NADZIEWANYM SKRUPU£AMI
Opowieść dziewiętnastu

Co doradził Hodża Nasreddin Zufarowi Zarifdżanowi, oskarżonemu o wydanie srebra
Rasułbekowi niezgodnie z zawartą umową i złożoną przysięgą ?

background image

Spróbujmy prześledzić raz jeszcze słowa bucharskiego mędrca, gdyż w nich znajduje się
odpowiedź na pytanie gnębią ce czytelników opowieści.
“Zgódź się na zwrot monet wziętych na przechowanie od dwóch niegodnych kupczyków" -
zaproponował najpierw Hodża Nasreddin. A kiedy achund tłumaczył, że nie ma już pieniędzy
Nazarbaja, bo oddał je wcześniej podstępnemu Rasułbekowi, mędrzec uzupełnił: “Nie
powiedziałem, Zufarze, abyś zwracał pienią dze po raz wtóry. Powiedziałem tylko, żebyś się
zgodził. A to jest różnica".
Zaś nieco dalej w tekście można było przeczytać: “Wyjście z pułapki zastawionej na
nieszczęśnika przez los przewrotny było genialnie proste i co ważniejsze, absolutnie zgodne z
warunkami umowy zawartej z Rasułbekiem i Nazarbajem. Zufar Zarifdżan poją ł, iż ocalił głowę i
honor".
Przypomnijmy w takim razie warunki tej umowy. Zgodnie ze słowami achunda: “Ponieważ
kupczykowie nie darzyli się zaufaniem, uzgodniliśmy, że pienią dze zwrócę im tylko wtedy, gdy
przybędą po nie razem, obydwaj jednocześnie".
Teraz już chyba nietrudno domyślić się, że Hodża Nasreddin poradził achundowi, aby
oświadczył, kiedy stanie przed sędzią , iż nadal ma zamiar postępować zgodnie z przysięgą i
dokumentem podpisanym przez niego oraz Rasułbeka i Nazarbaja. Wyda im pienią dze, gdy
przybędą po nie razem, we dwóch. Nie ma natomiast powodu, aby wypłacać tańgi tylko
Nazarbajowi, skoro wbrew umowie przyszedł w pojedynkę.

PRAWDZIWE DZIEJE ABDU£AZ I S - CHANA
Opowieść dwudziesta

Komu z czytelników udało się samodzielnie rozwią zać problem tkwią cy w opowieści
szesnastej (w której dwóch bliźniaków z własnej woli podzieliło skarb na dwie jednakowe
części), ten z pewnością teraz będzie mieć nieco ułatwione zadanie.
Przypomnijmy, o co tym razem chodziło.
Przed trzema zbrodniczymi mułłami staną ł problem: “W jaki sposób podzielić pomiędzy
trzech mężczyzn szkatułę szlachetnych kamieni oraz worek monet i szczerozłotych
drobiazgów o różnej wartości?
Do sędziego udać się przecież nie mogli. Nie chcieli, aby ktokolwiek poza nimi poznał
krwawą tajemnicę. A podzielić sprawiedliwie łupu między siebie zbójnicy nie potrafili.
Oczywiście próbowali nieraz. Jednakże każdy chciał dzielić po swojemu i nic z tego nie
wyszło".
A mogłoby się udać, gdyby potrafili myśleć jak Hodża Nasreddin. Na szczęście nie
potrafili. A mędrzec bucharski udoskonalił podział skarbu z dwóch na trzy części w sposób
następują cy.
Pierwszy wspólnik dzieli skarb na trzy równe części. Drugi natomiast wprowadza korektę,
jeśli nie jest zadowolony z podziału przez pierwszego, tu dodaje troszeczkę, tam zaś odejmuje.
Następnie do skarbu zbliża się trzeci ze wspólników i wybiera dla siebie, którą część zechce.
Po nim bierze swój udział pierwszy wspólnik, a na końcu ostatnią część bierze wspólnik drugi,
ten, który przeprowadzał korektę. Tym sposobem wszyscy trzej powinni być zadowoleni.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowak Zdzisław Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
NOWAK Zdzisław Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
Zdzisław Nowak Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
Zdzislaw Nowak Niezwykle przygody Hodzy Nasreddina
Nowak Zdzisław Zagadkowa ucieczka Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Zagadkowa ucieczka Hodzy Nasredina (SCAN dal 824)
Nowak Zdzislaw Zagadkowa ucieczka Hodzy Nasredina
Nowak Zdzisław Zbójecka wyprawa Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Zbojecka wyprawa Hodzy Nasredina (SCAN dal 704)
Nowak Zdzislaw Zbójecka wyprawa Hodzy Nasredina
Zdzisław Nowak Zagadkowa ucieczka Hodży Nasreddina
Zdzisław Nowak Zbójecka wyprawa Hodży Nasreddina
niezwykłe przygody kropelek wody, ekologia
Niezwykle przygody don kichota
niezwykłe przygody kropelek wody, scenariusze zajęć-edukacja zdrowotna
Blayney Mary In Death 29 Niezwykła przygoda (Śmierć w mroku)
Niezwykle przygody pana Antifera Czesc pierwsza

więcej podobnych podstron