ZDZISŁAW NOWAK
ZBÓJECKA WYPRAWA
HODŻY NASREDDINA
WŁADCA WŁASNEGO LOSU
Opowieść pierwsza o przybyciu Hodży Nasreddina pod mury
stolicy kokandzkiego chanatu i o niezwykłym przyjęciu,
jakie oczekiwało go tuż za bramą
Nic tak nie skraca czasu nużącej podróży jak ciekawe i myślące towarzystwo. A
czyż na bezludziu może być lepsze od własnej głowy, setki razy sprawdzonej w trudnych
sytuacjach? I od wiernego kłapoucha, z którym zawsze można się podzielić wątpliwościami
bez obawy, że wyszydzi je lub ujawni innym?
Z takich i podobnych rozważań Hodżę Nasreddina nieoczekiwanie wyrwał wrzask:
- Ej, ty tam w łachmanach! Podjedź no tu bliżej. Pilną sprawę mamy do ciebie.
Tylko ruszaj się nieco żwawiej, żółwiu pustynny na ośle!
Pod wielką morwą stało trzech jeźdźców w atłasowych strojach, kapiących od
srebra i złota. Wołał najstarszy, grubas dzierżący łuk i strzałę w dłoni.
- Czyżbyś mnie wzywał, czcigodny? - odrzekł pytaniem mędrzec bucharski,
zatrzymując osiołka. Na wszelki wypadek rozejrzał się dookoła.
- A kogo, jeśli nie ciebie, żółwiu pustynny na ośle? - wykrzyknął niecierpliwie
antałek łoju z długą ryżą brodą. - I czemu się wiercisz i kręcisz jak kundel za własnym
ogonem? Widzisz przecież, że poza nami trzema i tobą w całej okolicy nie ma żywego
ducha.
Hodża Nasreddin cmoknął na kłapoucha. Zbliżył się i zapytał spokojnie:
- Hm, a czegóż to spodziewasz się ode mnie, czcigodny? Jam człowiek ubogi.
- Nie pytaj, półgłówku, lecz słuchaj! W nosie mam twoje bogactwa niewarte
złamanego miedziaka - rozsierdził się chałat haftowany szczerozłotą nicią. - Potrzebny mi
jesteś, by osądzić sprawę zwyczajnym chłopskim rozumem.
- Koniecznie chłopskim? I koniecznie zwyczajnym? - zdumiał się Hodża. - A
dlaczego? Boisz się uczonych?
- Lepiej milcz i słuchaj uważnie, żółwiu pustynny! Kiedy tędy przejeżdżaliśmy, na
morwie siedziały cztery dzikie pawie. “Ile ich pozostanie na gałęzi, jeśli trafię strzałą
jednego?" - zapytałem moich chłopców, chcąc sprawdzić, czy liczyć i myśleć potrafią.
“Naturalnie trzy. To prosty rachunek" - odpowiedział mi Jusup, starszy z synów. “Nie trzy,
ale jeden. Ten trafiony strzałą, bo tamte trzy przerażone odlecą" - sprostował go Said, mój
młodszy.
- No i co dalej, czcigodny? Nie trafiłeś? Aha, i zapewne dlatego nie znasz
odpowiedzi - domyślił się mędrzec. - Pragniesz więc usłyszeć ją ode mnie?
- Nie przerywaj mi, żółwiu pustynny na ośle! Podjechaliśmy na czterdzieści
kroków. Niestety, głupie pawie przestraszyły się mnie i moich chłopców. Zanim zdążyłem
naciągnąć cięciwę, uciekły, gdzie pieprz rośnie. Zagadka pozostała nie rozwiązana. Co byś
zatem zrobił, gdybyś był głównym sędzią Kokandu? Przyznałbyś rację starszemu Jusupowi,
czy może Saidowi, młodszemu od brata o półtora roku?
- Nigdy nie bytem głównym sędzią Kokandu i mała jest szansa, że nim
kiedykolwiek zostanę. Nie byłem też dzikim pawiem wypoczywającym wśród konarów
morwy - Hodża Nasreddin uśmiechnął się leciutko pod nosem. - Dlatego zamiast
przyznawać słuszność starszemu czy młodszemu z synów, wolę wam wszystkim, czcigodni,
udzielić nie najgorszej rady. Przedtem jednak pytanie: czy macie odrobinę czasu?
Złotem haftowany chałat skinął głową.
- O, to znakomicie - ucieszył się mędrzec głośno. - Poszukaj cię tedy innego
drzewa, na którym przysiadły cztery inne pawie. Ponownie podjedźcie na czterdzieści
kroków, tylko, na Allacha, po cichu, bez swarów, bo znowu przepłoszycie ptaki.
Wystarczy ci wówczas strzelić celnie, o czcigodny, a będziesz miał prawidłową odpowiedź
na gnębiące cię pytanie.
I nie zwlekając ruszył w dalszą drogę. Do murów Kokandu pozostały jeszcze ze
dwie godziny jazdy. A kto wie, czy nawet i nie więcej.
Na szczęście kłapouch nie odczuwał zmęczenia. Niezmordowanie przebierał
nogami.
“Jeśli ktoś ma pecha, skręci kark nie złażąc z grzbietu osła" - pomyślał Hodża w
pewnej chwili, patrząc na coraz dłuższe cienie i uniósł się wysoko w siodle. Dłonią przysłonił
oczy przed promieniami zachodzącego słońca. To, co ujrzał, zmusiło go do nerwowego
szarpania rzemieniem. Jak tylko umiał, ponaglał osiołka do żwawszego biegu.
- Pędź, mój długouchy! Pędź niby na skrzydłach. Może uda się nam dogonić czas
stracony na pustą rozmowę z tamtą beczką łoju. Noc niedaleko.
Rzeczywiście, dynia słońca opuściła się niziutko, dotykała już niemal linii horyzontu.
Losy dzisiejszej kolacji i noclegu zależały wyłącznie od sił w nogach i pojemności płuc
długouchego zwierzęcia.
Wraz z zachodem słońca zamykano bowiem wszystkie dwanaście wrót w murach
obronnych otaczających szczelnie Kokand. Kto nie zdążył wjechać przed zmierzchem do
miasta, zmuszony był nocować w polu, pod krzakami. Zamiast spocząć w którymś z
gościnnych karawan-serajów na stercie poduszek i pod watowaną kołdrą, zadowalał się
kępą suchej trawy i okryciem z gwiazd. A także ponurą kołysanką szakalich i wilczych
gardzieli.
- Pędź, mój długouchy. Pędź!
Na próżno mędrzec bucharski poganiał kłapouchego druha. Biedne zwierzę o mało
płuc nie zgubiło w miękkim, ciężkim piasku. Zdążą? Nie zdążą? A może jednak?... Nie
zdążyli. Kilkudziesięciu kroków zabrakło im do pełni szczęścia i zasłużonej wieczerzy. Z
niewielkiej odległości Hodża Nasreddin widział i słyszał, jak wrota zatrzasnęły się z
przeraźliwym łoskotem.
“Wśród złych są i ludzie dobrzy. Warto popróbować, jacy tkwią za bramą -
rozmyślał mędrzec. Iskierka nadziei pobłyskiwała na dnie jego duszy. - Gdyby udało się
trafić na strażnika o szlachetnym sercu, z pewnością uchyliłby wrót i wpuścił nas do miasta".
Niestety. Kiedy osiołek na słaniających się nogach dotarł wreszcie pod mury
Kokandu, we wrotach nie pozostała nawet szparka, przez którą mogłaby się przecisnąć
najchudsza z pustynnych jaszczurek. Bez chwili namysłu Hodża Nasreddin grzmotnął kilka
razy pięścią w bramę. Przestraszone żaby kumkające w pobliskim rowie zamilkły na
moment. W głębokiej ciszy rozległy się głuche odgłosy uderzeń.
- Czemu tarabanisz, ośla głowo? Nie widzisz, że wierzeje już dawno zamknięte? -
zaskrzeczał ochrypły męski głos na murach. - Zamiast szwendać się po nocy, przyjdź jutro
o wschodzie słońca, jak czynią to ludzie przyzwoici. A teraz zmykaj mi precz z oczu, jeśli
nie chcesz, abym zgniły melon rozbił na twej zakutej pale!
Hodża nie posłuchał życzliwej rady, nie odstąpił do tyłu. Załomotał powtórnie.
- Ej, ty tam! Na głowę upadłeś? Szukasz guza wielkiego niczym strusie jajo? A
może życie obrzydło ci przed czasem? - odezwał się ten sam głos z góry. - Kim jesteś,
barani czerepie, że nie interesują cię porządki ustalone dla wszystkich kokandczyków?
Mędrzec nie zastanawiając się ani sekundy cisnął w powietrze pierwsze lepsze
słowo, jakie wraz ze śliną spłynęło mu z języka:
- Władcą.
- Coś powiedział, przybłędo?
- Jam władcą. Głuchyś, stróżu nocy?
W pierwszej chwili strażnik sądził, że się przesłyszał. Ale zaraz potem przeraził się
śmiertelnie. Włos zjeżył mu się pod baranicą. A nuż to rzeczywiście nie jakiś tam zwyczajny
spóźnialski półgłówek, lecz prawdziwy władca w lichym przebraniu i na lichym rumaku?
Kokandzki chan słynął z dziwacznych pomysłów, niejeden z poddanych odczuł boleśnie na
swej skórze skutki jego fanaberii. Dlaczego ten przed bramą miałby być lepszy? Na wszelki
wypadek strażnik wyciągnął szyję i nadstawił ucha. Po czym odezwał się z góry tonem
znacznie łagodniejszym:
- Powtórz, proszę, troszeczkę głośniej, bo nie dosłyszałem. Kim jesteś, panie?
Hodża zadarł głowę.
- Władcą - rzekł ponownie. - Długo mi tu jeszcze każesz czekać o pustym brzuchu,
stróżu nocy?
- Poczekaj odrobinkę, panie szlachetny. Maleńką minutkę. Kilkanaście sekund.
Połowę chwilki - tym razem głos strażnika ociekał miodem. - Ja sam nie mogę decydować
o otwarciu bramy. Ale już biegnę po naczelnika.
Kiedy komendant straży nocnej usłyszał od zziajanego wartownika, że przed
jednymi z wrót miejskich sterczy jakiś władca, wskoczył na oklep na rumaka i okładając go
knutem pognał do pałacu, ażeby o nieoczekiwanej wizycie zameldować Salimowi,
najwyższemu z rady wezyrów.
- Władca? Do nas w gościnę? O tej porze? Bez żadnej zapowiedzi? Dziwne.
Wielki wezyr zająknął się ze zdumienia i natychmiast pośpieszył z nowiną w głąb
pałacu. Roztrącając wielmożów zgromadzonych w przedsionku, wpadł jak piorun do
komnaty biesiadnej, w której chan odpoczywał po sutym obiedzie. Leżąc na brzuchu
zabawiał się grą w szachy. Grał z nadwornym bibliotekarzem, łojąc mu skórę nieustannie,
choć dla nikogo nie było tajemnicą, że w przesuwaniu figur na planszy swojemu urzędnikowi
nie dorastał do pięt.
- Co się stało, Salimie? Wściekły dżin cię goni? - władca Kokandu podniósł głowę
znad szachownicy. - Uważaj, abym przez ciebie nie zapomniał genialnych posunięć
wymyślonych przed chwilką.
- Panie mój, wybacz - z trudem wysapał wielmoża. - Pod murami - miasta stanął
jakiś tajemniczy władca i prosi cię o bezzwłoczne posłuchanie. Jego ludzie łomocą w bramę,
żądając otwarcia. Połowę Kokandu wytrącili ze snu.
- No to co tu jeszcze robisz? - zirytował się chan. - Na co czekasz, wnuku ślimaka i
pustynnej żółwicy? Czym prędzej z honorami należnymi władcy przywiedź dostojnego
gościa do pałacu. Towarzyszącą mu świtę rozlokuj w pokojach gościnnych u siebie, jego
samego zaś wprowadź od razu do sali tronowej. Tam będę go oczekiwać wraz z wiel-
możami.
Kuszbegę Salima jakby wichura zdmuchnęła. Na śmigłym argamaku popędził ku
bramie. Za nim pognało kilkunastu jeźdźców straży przybocznej chana. Już z daleka wielki
wezyr machał rękami i krzyczał:
- Otwierać szeroko! Ruszać się, darmozjady! Witać dostojnego gościa! Migiem!
Zabrzmiały uroczyste tony wojskowych piszczałek i bębnów. Strażnicy wyciągnęli
się w równym szeregu. Dwóch najsilniejszych sapiąc z pośpiechu i przejęcia poczęło
rozwierać ciężkie, masywne wrota, okute żelazem.
W rozszerzającym się powoli otworze ukazał się samotny jeździec na osiołku.
Zakurzony, niepozorny, ze skromnym tłumoczkiem przy siodle.
Najwyższemu z rady wezyrów oczy omal nie wylazły z orbit. To ma być władca?
Samotny pielgrzym, szary od siedemdziesięciu pustynnych pyłów? Człowieczek w niczym
nie przypominający ani chana Chiwy, ani emira Buchary? Do tego na burym kłapouchu,
zamiast na rumaku lśniącym od klejnotów i szczerego złota?
Wielmoża opamiętał się z najwyższym wysiłkiem i głos jąkający odzyskał:
- To... ty jesteś władcą?
Dopiero wówczas Hodża Nasreddin uprzytomnił sobie, iż wpadł w kałużę, z której
suchą nogą wyjść się wszakże nie da. Zza niewinnego żartu, zza drobnego figlika wyjrzała
gęba kokandzkiego kata. Ha, cóż na to poradzić? Kiedy już powiedziało się pierwszą literę
alfabetu, trzeba powiedzieć i drugą. Potwierdził więc znowu:
- Tak. Jam władca.
- Niezwyciężony i sprawiedliwy chan Kokandu, namiestnik Allacha na ziemi,
władca całego Wschodu zaprasza cię z ogromną radością do swego skromnego pałacu,
zapewne niegodnego twojej dostojnej osoby. Pozwól, o szlachetny, że będę ci wskazywać
drogę.
Po tych uniżonych słowach najwyższy z rady wezyrów rad nierad zeskoczył z
wierzchowca, pomocnikowi kucharza wyrwał lejce i ze źle maskowanym grymasem
obrzydzenia wdrapał się na grzbiet jego na wpół wyliniałego osła. Na wszelki wypadek, aby
nie wywyższać się ponad tego dziwacznego władcę, postanowił mu towarzyszyć również na
kłapouchu. Podreptał przodem, nie zapominając co chwilę odwracać się i kłaniać niziutko.
“Lepiej było mi pozostać przez noc poza miastem. Po co ja się tutaj pchałem? I to
jeszcze jako władca. Władca co najwyżej własnego losu. A i to nie zawsze. Ale cóż, słowo
się rzekło. A słowa raz wypuszczonego w powietrze nie przełkniesz z powrotem" -
rozmyślał tymczasem mędrzec bucharski, nieustannie zezując na lewo i na prawo. Gdyby
udało się uskoczyć w bok i zniknąć w ciemnej uliczce, byłaby szansa ocalenia głowy. Tu
niedaleko, za medresą Chakim-tjury, mieszkał garncarz Achmadżan, przed ćwierćwieczem
przybyły z Buchary. Przyjaciel z lat szczenięcych z pewnością nie odmówiłby schronienia
człekowi w potrzebie. Tylko jak się do niego dostać? Nie sposób uwolnić się
niepostrzeżenie spod opieki zbrojnych jeźdźców, bacznie śledzących każdy ruch, każdy
gest dziwacznego władcy w ubogim przebraniu.
Wkrótce niezwykły orszak złożony z dwóch osiołków postępujących na przedzie i
kilkunastu wojskowych rumaków podążających z tyłu dotarł do urdy chana Kokandu.
Wysokie ściany pałacu wykładane wielobarwną mozaiką i oświetlone rzęsiście kolorowymi
lampionami sprawiały baśniowe wrażenie, pełne uroków wschodniej poezji.
Tylko że tutaj poezję poprzedzała surowa proza.
Przed bramą wjazdową do pałacu w bruku ulicznym widniał okrągły zakratowany
otwór. Było to okno lochu, w którym odbywali karę więźniowie żywcem pogrzebani pod
ziemią. Nie karmieni przez straż, żyjący jedynie z łaski przechodniów, wrzucających w
otwór kawałki chleba, nieszczęśnicy zawodzili żałośnie, szlochając bez słów i bez
najmniejszej nadziei na poprawę losu.
- Biedacy - westchnął Hodża ze współczuciem, zapominając na moment o własnych
kłopotach.
- Słusznie zauważyłeś, panie dostojny - kuszbega Salim z ruchu warg niezbyt
dokładnie odczytał słowo wypowiedziane przez mędrca. -To łajdacy! Łajdacy najgorszego
gatunku, buntownicy i wichrzyciele. Także kupcy i rzemieślnicy nie płacący podatków.
Siedzieć tu i jęczeć będą aż do śmierci, przypominając innym o losie, jaki może spotkać
każdego, kto choćby mrugnięciem powieki chciałby sprzeciwić się woli naszego władcy,
sprawiedliwego chana Kokandu.
Na dłuższą pogawędkę chanowego dostojnika z mędrcem bucharskim zabrakło
czasu. Sarbaz uzbrojony w długie szablisko i cztery sztylety uchylił kotarę osłaniającą
wejście do sali tronowej. Hodża Nasreddin poprzedzany przez wielkiego wezyra wkroczył
do jaskini prawdziwego tygrysa-ludojada.
*
Narzuć chałat roztropności na ramiona, człowieku śledzący przygody Hodży
Nasreddina, i odpowiedz, który z synów bogacza polującego na pawie miał rację, starszy
Jusup czy młodszy Said?
Może uda ci się rozwikłać niełatwą zagadkę, jeszcze zanim mędrzec z Buchary
stanie przed obliczem okrutnego chana Kokandu.
KOKANDZKIE ROZRYWKI
Opowieść druga o przedziwnej wizycie na
kokandzkiego władcy oraz o niecodziennym sporze sprzedawcy oliwy
ze starszym cechu miejscowych piekarzy
Wchodzących do sali tronowej powitał głośny szmer zdziwienia. Pałacowi wielmoże
dyskretnie przecierali powieki. Chan wychylił się gwałtownie do przodu, niewiele
brakowało, by zleciał z monarszego krzesła. Z najwyższym wysiłkiem utrzymał równowagę.
Przypatrywał się Hodży ze zmarszczonymi brwiami i czołem.
Wreszcie zapytał zdumiony:
- Jesteś władcą?
- Tak.
- Hm, z wyglądu nie przypominasz pana życia i śmierci swoich poddanych. Czałma
na łbie spłowiała, strój mizerny, wyblakły. Bez śladu złotej nici i klejnotów. I podobno
przybyłeś do nas na ośle?
- Sądzisz po pozorach, panie dostojny - odrzekł uprzejmie Hodża Nasreddin i zaraz
wyjaśnił: - Cudowne perły też najpierw tkwią w szkaradnej skorupie. Dopiero kiedy
odrzucić muszlę, jaśnieją pełnym blaskiem, ciesząc wzrok władców lub uroczych
dziewczyn.
- Mądrze mówisz, przybyszu - przyznał chan łaskawie. - Oczywiście wiesz, kim
jestem, ja zaś nie wiem o tobie niczego. Jestem władcą kokandzkiego chanatu, a ty?
- Moja historia jest znacznie dłuższa, panie dostojny. W jednym zdaniu zmieścić jej
nie zdołam - odpowiedział spokojnie mędrzec bucharski. - Los nie był dla mnie zbyt
łaskawy. Z samego początku bytem władcą emiratu Wielkiepole. Niestety, wrogowie
odebrali mi go siłą. Potem byłem władcą chanatu Sadwinogronowy, lecz i ten odebrano mi
podstępnie. Nieco później byłem władcą księstwa Domojczysty, ale i to księstwo
nieszczęsne musiałem porzucić, gdyż wrogowie moi lęgli się niczym myszy na polu
pszenicznym. Przez pewien czas pozostawałem władcą niewielkiego państewka
Bykówibaranów, lecz i tego mnie wkrótce pozbawiono. Dzisiaj, przyznaję z przykrością i
bólem, pozostałem już jedynie władcą Osłakłapoucha.
Z opowieści przybysza chan Kokandu zorientował się szybko, że ma przed sobą
prawdziwego filuta, spryciarza kutego na cztery nogi. Znudzony towarzystwem dostojników
pałacowych i wielmożów o tępych głowach uradował się, że oto natrafił na człowieka
mogącego dostarczyć mu rozrywki, o którą tutaj coraz trudniej. Odpowiedział niby to z
powagą:
- Cieszę się, że nie ominąłeś Kokandu w swojej wędrówce po świecie. Każdy
władca powinien troszczyć się o los drugiego władcy. Pozwól, że zaproszę cię na
wieczerzę. Potem, po napełnieniu kiszek delikatnym jadłem i wonnymi napojami, zabawimy
się wraz z moimi wielmożami w rozwiązywanie filozoficznych problemów i zagadek, o
jakich nie śniło się największym mędrcom Wschodu. W “Tysiącu i jednej nocy"
Szeherezada opowiadała swemu władcy baśnie i przypowieści, by ocalić życie. Ja wolę
zagadki.
Na znak dany przez chana słudzy zaczęli wnosić olbrzymie półmiski ze smakołykami
upitraszonymi przez armię kucharzy. Kolacja zapowiadała się znakomicie.
Sławny poeta i mędrzec, Musliheddin Saadi z Szirazu, powiadał:
“Góra jest ciężarem dla ziemi, a chan dla narodu". Co rzekłby, gdyby mógł poznać
władcę Kokandu? Chana okrutnego, mściwego i, co gorsza, pozującego na człowieka
sprawiedliwego i przepełnionego mądrością. O tym wszystkim Hodża Nasreddin jeszcze nie
wiedział. O tym wszystkim miał się przekonać dopiero po wieczerzy.
Gości pragnących wypełnić bezpłatnie żołądki do syta i przesiedzieć kilka godzin w
majestacie dumnego władcy próżno by szukać w pałacowych komnatach o tak późnej
porze. Po zmierzchu w pokojach przebywali jedynie ci, co imienne musieli przyjąć
zaproszenia. No i goście przypadkowi, lecz tacy pojawiali się tutaj coraz rzadziej. Zła sława
wieczornej gościny rozniosła się bowiem szeroko po okolicy. Ba, wybiegła daleko w głąb
granic sąsiedniego emiratu Buchary i w stepy kazachskie. A potem jeszcze dalej, aż do
chanatu Chiwy, a nawet Heratu.
Wraz z pojawieniem się księżyca na niebie nastały godziny ulubionej rozrywki
chanowej. Godziny udręki dla pałacowych dostojników.
- Dzisiaj... - zaczął władca z wysokości marmurowego tronu, spoglądając na
przybyłych.
Zgromadzeni wielmoże skulili się, pokurczyli gwałtownie jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Jedni poczęli czym prędzej kryć się za plecami drugich. Inni, głowy
chowając głęboko w chałaty, starali się jak najmniej miejsca zająć w oku władcy. Byli
nawet tacy, którzy wystrojeni w szaty skrojone umyślnie na tę okazję z materii o barwie
ścian komnaty, usiłowali zniknąć nieruchomiejąc na tle ściany.
- Dzisiaj... ty mi odpowiadać będziesz - czcigodny paluch wycelował w Hodżę
Nasreddina.
Mędrzec bucharski skłonił głowę z szacunkiem. Nie zaprotestował nawet cieniem
grymasu ni gestu.
Zdziwienie wyrosłe w oczach nagle ożywionych dworaków przybrało rozmiary
najwyższego z minaretów kokandzkiej medresy Chanhodży.
Kimże jest ów przybłęda, co bez mrugnięcia powieką zgodził się podjąć ciężar
kłopotliwych pytań i dostarczyć wesołej rozrywki chanowi i jego świcie? Dotychczas
każdy, kogo dźgnął palec chanowy, wymigiwał się, jak tylko umiał i potrafił, wyślizgiwał się
niby pustynna jaszczurka z napotniałej dłoni. A to tłumaczył się wielkim bólem gardła, a to
nagłym atakiem głuchoty, a to roztopieniem mózgu i dwoma tysiącami innych, równie
przemyślnych wykrętów i wymówek. I chociaż nieszczęśnik wywijał się, chwytając po
drodze co tylko się dało, nie było wypadku, ażeby cokolwiek tym wskórał. W końcu musiał
odpowiadać na trudne pytania władcy, wywołując tym niezmiennie wrzaski radości wśród
dworaków. Uszczęśliwionych, wniebowziętych, że teraz oto złośliwy los dosiadł czyjegoś
innego grzbietu. Lada uśmiech władcy był zatem sygnałem do potężnej uciechy, która
płoszyła nawet najodważniejsze pawie spacerujące po pałacowych ścieżkach pysznego
ogrodu.
Tak działo się każdego niemal wieczora w każdym niemal dniu tygodnia. I nikt nie
potrafił sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek mogło być inaczej. A ten oto przybłęda -
smrodliwy hańbiciel kokandzkich tradycji - pogodził się z marnym losem już od pierwszej
chwili. Bez protestów, bez jęków i rozpaczliwego szlochania, bez czołgania się na brzuchu
przed groźnym tronem.
- Najpierw przekonamy się, cóżeś wart, władco Osłakłapoucha. Czy w ogóle
godzien jesteś, abym zaszczycił cię ciekawym problemem - zwrócił się chan do Hodży
Nasreddina. - Na początek zostaniesz poddany niewielkiej próbie. Odpowiesz na siedem
pytań. Jeśli ci się powiedzie, dostąpisz dalszego zaszczytu.
Przez tłum wielmożów i dostojników pałacowych przebiegł dreszcz emocji.
Widowisko rozpoczynało się obiecująco.
- No więc, powiedz mi... powiedz mi, człowiecze... - chan wciągnął na oblicze
zasłonę zadumy. Pozorował, iż szpera uważnie pod czaszką, choć wszyscy wiedzieli
doskonale, że pytania wybrał z listy przygotowanej od dawna przez nadwornego
bibliotekarza. - Powiedz mi, człowiecze, co jest najsłodsze w moim kraju?
- Ludzki język - odparł natychmiast Hodża Nasreddin. - O tym, panie dostojny,
możesz przekonać się trzysta razy dziennie. Wystarczy ci jeno porozmawiać z własnymi
dworakami, a także tymi oto wielmożami i dostojnikami pałacowymi.
- Hm, a w takim razie, co jest najbardziej gorzkie na świecie? -zapytała ponownie
złotem i perłami wyszywana tiubietiejka.
- Także język człowieczy - odpowiedział spokojnie mędrzec bucharski bez chwili
wahania.- Nawet jeśliś jeszcze nie miał okazji przeświadczyć się o prawdzie tego, co
mówię. Z wysokości tronu niewiele bowiem słyszy się słów prawdziwych, panie dostojny.
- Uhum, a czy wiesz, co jest bardziej kłamliwe od języka kłamcy?
- Jego serce.
- Skoro już mówimy o sercu, to mam również i takie pytanie. Może wiesz, władco
Osłakłapoucha, gdzie mieści się serce głupca?
- U niego w gębie.
- A język człowieka mądrego?
- U niego w sercu.
- Dobrze mówisz. Z rozsądkiem i polotem - w głosie chana Kokandu zabrzmiała
nuta z trudem tajonego podziwu. - A więc kolej na szóste pytanie, przybyszu. Odpowiedz,
kto zmęczył gadatliwego?
Hodża wskazał palcem na własne ucho i odrzekł:
- Głuchy. To szósta odpowiedź, panie dostojny. Przedostatnia.
- Kto najwięcej oczu posiada?
- Zazdrośnik, panie - Hodża Nasreddin uśmiechnął się szeroko. - Mąż zazdrosny
ma ich wielkie mnóstwo, rozmieszczone dookoła głowy.
- Dosyć zatem próbnych pytań na dzisiaj, władco Osłakłapoucha.
Przyznaję, zadziwiłeś mnie, przybyszu - władca zdjął złoty pierścień z palca. -Bierz
klejnot. Zasłużyłeś na zacną nagrodę. Ani razu nie dostarczyłeś okazji do radości
przysłuchującym się tu wielmożom. Podobnego do ciebie mędrka nie gościliśmy jeszcze w
pałacu. Kimże jesteś naprawdę? Chałat na grzbiecie nosisz wytarty, a głowę na karku
godną masz Al-Chorezmiego*. W starej uczelni u doświadczonych mudarrisów zapewne
pobierałeś nauki. W której i u kogo? W jaki sposób doszedłeś do niezmierzonych
mądrości?
- Wiem z praktyk dnia codziennego, panie dostojny, że najdłuższa jest ta droga,
którą ludzie dochodzą do rozumu - odpowiedział mędrzec bucharski i znowu się
uśmiechnął. - A ja już od długich dziesiątków lat jestem wędrowcem, który wiele widział,
wiele słyszał i wiele starał się pojąć, aby darmo chleba nie jeść.
- No cóż, władco Osłakłapoucha, dotąd byłeś doskonały. Za chwilę przekonamy
się, jak sobie poradzisz z próbą właściwą, znacznie trudniejszą i ważniejszą od siedmiu
poprzedzających ją pytań. Nie początek bowiem, lecz koniec wieńczy dzieło człowiecze.
W tym samym momencie przy wejściu do komnaty powstał głośny tumult. Wszyscy
spojrzeli w stronę drzwi. W progu trzej strażnicy powstrzymywali jakiegoś grubasa, który
siłą chciał wedrzeć się do środka.
- Ej, baranie głowy, co się tam dzieje? - padło pytanie z wysokości monarszego
krzesła.
Grubas wyrwał się strażnikom i rymnął plackiem u stóp tronu. Zawodząc żałośnie
tłukł czołem o posadzkę, aż zaczęły trzeszczeć i pękać delikatne kafelki.
- Mów, na Allacha, o co ci chodzi? Czemu płaczesz jak koźlę pozbawione kozy?
- Panie mój i władco - grubas wyrzucił z siebie istną lawinę skarg i narzekań -
nazywam się Muchammadorif Kamalbek. Jestem jednym z najbogatszych mieszkańców
Samarkandy i zięciem samego kuszbegi, pierwszego wezyra bucharskiego dworu. Jechałem
tutaj w sprawach handlowych niezmiernie wielkiej wagi. Na drodze, tuż przed bramą
miejską, twoi żołnierze ściągnęli ze mnie nowiuteńką lisią szubę podbitą atłasem, zloty
łańcuch i siedem złotych pierścieni wysadzanych szlachetnymi kamieniami. A wszystko to
stało się w biały dzień pod murami Kokandu. Rozbój oczywisty, panie mój i władco.
Grabież godna i napiętnowania, i przykładnych tortur. Błagam, rozkaż ukarać niecnych
opryszków w mundurach, mnie zaś zwróć zagrabione mienie.
- Zaczekaj chwileczkę, Kamalbeku - wtrącił się Hodża Nasreddin rozpoznając w
grubasie swojego prześladowcę z Samarkandy sprzed roku. - Czy ten przepiękny malinowy
chałat miałeś na sobie w czasie napadu?
- Tak.
- I te jedwabne szarawary?
- Tak.
- I buty z miękkiej antylopiej skóry?
- Tak. Ale co to ma do rzeczy? - zirytował się Kamalbek. - Czemu wtrącasz się,
mądralo, do spraw, które ciebie wcale nie dotyczą? Nie widzisz, że rozmawiam ze
sprawiedliwym władcą Kokandu?
- Widzę, Kamalbeku. Lecz widzę również, że albo łżesz nikczemnie, albo nie byli to
żołnierze chana - oświadczył mędrzec poważnym głosem. - Z tego, co wiem, żołnierze
wielkiego chana zabraliby ci i malinowy chałat, i jedwabne szarawary, i antylopie buty.
Gdyby to naprawdę byli oni, nie pozostawiliby na tobie niczego poza gatkami.
- Słyszałeś? - uradował się władca. - Człowiek znający doskonale życie udowodnił
ci w sposób przekonywający, że w napadzie nie mogli brać udziału moi żołnierze. Musieli
cię ograbić zwyczajni opryszkowie. Rozbójnicy, jakich wielu kryje się w okolicznych
górach.
- Ależ, panie mój i władco... - jęknął grubas i złapał się za serce.
- Zamilcz. Za rzucanie nieuzasadnionych podejrzeń na moich wiernych sarbazów zostaniesz
zaraz ukarany siedemnastoma pałkami -rzekłszy to chan skinął na wartowników. - Ej,
straże, do roboty. Po wykonaniu wyroku wsadźcie oszczercę na kulawego osła i odstawcie
do granicy. Niechaj noga tego plugawego potwarcy nigdy więcej nie staniena mych
ziemiach, jeśli nie chce ażeby do tych siedemnastu pałek dodano jeszcze siedemdziesiąt.
Przerażony Kamalbek objął kurczowo jedną z kolumn przy wyjściu i zawył niczym
szakal, któremu śmierć zaświeciła w ślepia. Strażnicy z najwyższym trudem rozerwali mu
ręce i pomagając sobie kopniakami wywlekli przemocą z sali. Opierającego się i
wrzeszczącego wniebogłosy ponieśli na dziedziniec przed pałacowe wrota, tradycyjne
miejsce kaźni dla jednych, zaś uciech publicznych dla drugich.
Tymczasem chan Kokandu uśmiechnięty i zadowolony z siebie oraz ze swoich
dzielnych żołnierzy klasnął w dłonie.
Na ten dźwięk rozsunęła się kotara. Do komnaty tronowej wkroczyło kilku innych
strażników popychając między sobą dwóch, nigdy tu nie widzianych, mężczyzn.
Przygarbionego chudzielca ubielonego mąką aż po czubki uszu i tęgą beczkę sadła
błyszczącą od tłuszczu.
Obaj pozostawiali po sobie ślady widoczne z daleka. Szczupły piekarzyna
jęczmiennym kurzem znaczył rysunek chodaków, natomiast sprzedawca oliwy - bo nim był
ów drugi - o świecących dłoniach i obliczu plamił podłogę znacznie wyraźniej i groźniej.
Tłustość sączyła się nieustannie z jego chałata, tworząc na kafelkach posadzki coraz więk-
sze kałuże.
Na widok rosnących plam chan poruszył nosem, ściągnął brwi. Dostrzegł to
Ibrachim Ubajdułła, pisarz nadworny, lizus i pochlebca. Błyskawicznie doskoczył do
stojących, odepchnął strażników, zerwał z grzbietu bogatą szatę i rzucił pod nogi
sprzedawcy oliwy. Niechaj tłuszcz raczej zbruka jego suknie niż miałby wyzwolić źródło
chanowego gniewu.
Uczynek wielmoży usposobił władcę przychylniej do świata. Nadstawił łaskawie
ucha. Długo słuchał naczelnika straży, od czasu do czasu potakując głową. Wreszcie skinął
na sarbazów, aby podprowadzili bliżej piekarza oraz sprzedawcę oliwy. A kiedy podeszli,
wskazał na nich ręką i zwrócił się do Hodży Nasreddina:
- Oto przypadkowa i niełatwa zagadka, władco Osłakłapoucha. Przed godziną
wysłałem na bazar strażników, ażeby przywiedli przed nasze oblicze dwóch kłócących się
ludzi. Takich, których nikt dotychczas rozsądzić nie zdołał. Nawet głównemu kadiemu
Kokandu wysłuchującemu skarg ludzkich pod ścianą medresy nie udało się orzec
sprawiedliwego wyroku w ich sprawie. Zagadkowy problem przerastał go o półtora
rozumu. Ty, wędrowcze, spróbuj osądzić ich sprawiedliwie. Jeśli ci się nie powiedzie,
zostaniesz odpowiednio ukarany. A wtedy próby osądu będą musieli się podjąć ludzie tutaj
zgromadzeni. Pamiętaj przeto: nie jeno swój własny, lecz i ich los dzierżysz teraz w dłoni.
Musisz ustalić, kto ma rację. Sprzedawca oliwy twierdzący, że oddał dług piekarzowi, czy
piekarz, który temu zaprzecza. Jeden i drugi przysięga na brodę Proroka, jeden kłamać
więc musi. Ba, ale który?
Hodża Nasreddin stał nieruchomo i bez słowa. Zmarszczył tylko nieco czoło i
wzrokiem pełnym napięcia wpatrywał się w przybyłych, jak gdyby w ich obliczach szukał
śladów trudnego rozwiązania.
Pierwszy zaniepokoił się Ibrachim Ubajdułła, nie dość, że lizus, to jeszcze i
tchórzem mocno podszyty. Przysunął się do mędrca i począł zalewać go radami człowieka
nasiąkłego paniką. Na szczęście Sulejman, sędziwy strażnik pieczęci na dworze
kokandzkim, wiedząc, co warte mogą być wskazówki panikarza, wcisnął się pomiędzy
Ubajdułłę a mędrca i szepnął w ucho Nasreddinowe:
- Nie słuchaj Ibrachima Ubajdułły, czcigodny wędrowcze przybyły z daleka. Toć to
człek zbytnio pochopny, od dziecka kąpany we wrzątku. A ponadto ma tyle rozumu, co
mysz jednodniowa. Nie śpiesz się zatem, na Allacha. Myśl wolno i rozważnie. Słowo
wypowiedziane w porę warte jest wielbłąda. Słowo wypowiedziane dzisiaj warte znacznie
więcej: głów siedemdziesięciu.
- Zgadzam się z tobą całkowicie - odszepnął mu Hodża. - Pośpiech tu zbyteczny.
Wszak cierpliwość sprawia, iż liście morwy stają się barwnym atłasem. Tak, tak, pomyśleć
należy, zastanowić się głęboko nad niezwykłym przypadkiem, zanim postawi się pierwszy
krok do przodu. Wiadomo nie od dziś i nie od wczoraj, że czas i potrzeba są rodzicami
najlepszych rozwiązań.
Po dłuższej chwili medytowania w spokoju mędrzec bucharski podszedł do grupy
zbrojnych otaczających dwóch ludzi zwaśnionych i zapytał:
- Czcigodni, a gdzież podziała się przyczyna sporu? Gdzie owe pieniądze?
- Tutaj, panie - naczelnik straży wskazał na sakiewkę napuchłą od monet.
- Oddajcie mi moje dirhemy - wrzasnął w tym momencie piekarz i zaczął szarpać
się w rękach sarbazów. Dopiero gdy któryś zniecierpliwiony zdzielił go pałką z tyłu po łbie,
piekarz jęknął i zamilkł, zawisł na rękach podtrzymujących go strażników. Toczył jedynie
cielęcym wzrokiem po zgromadzonych.
- Sędzio losów ludzi nieszczęśliwych, spraw, aby sprawiedliwości stało się zadość -
gruba beczka oliwy pokłoniła się nisko chanowi. - Oddałem pieniądze raz, dlaczego
miałbym je oddawać po raz drugi?
- Już od dziesięciu dni mam te monety, a między nimi nie ma ani jednej od
sprzedawcy oliwy - piekarz ocknął się i począł znowu wrzeszczeć: - Łże ten zbiornik
zjełczałej oliwy! Kłamie plugawię, usiłując wmówić wam wszystkim, iż oddał mi należny
dług. On mi nawet pokłonu codziennego nie oddaje, a cóż dopiero pieniądze.
- Hm, a w takim razie od kogo je dostałeś, piekarzu? - zapytał mędrzec bucharski
wskazując na pękatą sakiewkę leżącą u stóp naczelnika straży.
- Chcesz wiedzieć? Więc słuchaj. Od sprzedawcy sukna, czcigodnego Achmeda,
od Umurzoka nosiwody, od siwobrodego krawca Sajfulmulka, od powroźnika Mardanali,
od tkacza Elmurada, który również był mi winien pieniądze za pieczywo. Miałem także od
dawna kilka swoich miedziaków i siedem srebrnych dirhemów. Słowa moje każ sprawdzić,
panie, a przekonasz się wtenczas, iż z czystej prawdy zostały utkane.
- Słyszałeś? Co ty na to? - zwrócił się następnie Hodża do sprzedawcy oliwy.
- Tylko tyle, sprawiedliwy panie, że naprawdę oddałem piekarzowi wszystko, com
był winien. Wypłaciłem mu pieniądze zaledwie przed godziną, nie wcześniej. Ale ten
spleśniały czerw mączny zdążył już o tym zapomnieć. Skrył dirhemy we własnej sakiewce i
po raz drugi upomina się o srebro. W ten sposób mógłbym mu zwracać monety aż do
końca świata. Albo jeszcze dłużej. Co więc mam robić?
Hodża Nasreddin nie odpowiedział. Zanurzył się w myślach. Milczał pięć minut.
Dziesięć. Wreszcie minął kwardans. Zaniepokojonym wielmożom zdało się, iż zasnął.
W umysłach dostojników pałacowych zaczęło kiełkować przekonanie, że oto arba
ich losu skrzypiąc i kolebiąc się rozpoczyna toczyć swoje wysokie koła coraz prędzej i
prędzej w kierunku przepaści, z której dla żywych nie może już być powrotu.
W ponurym nastroju oczekiwano na wyrok chanowy.
Zanim władca Kokandu otworzył usta, zasłonę ciszy przerwał jednakże głos filozofa
Buchary:
- Panie wielki, każ sługom przynieść natychmiast naczynie pełne wrzątku. Znalazłem
sposób, aby wyłowić prawdę z sakiewki piekarza.
Westchnienie siedemdziesięciu ust na skrzydłach ulgi uleciało pod chmury. Niczym
za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki tłum ożywił się, gwałtownie kiwając głowami i
wymachując rękoma, Ibrachim Ubajdułła ogarnięty uczuciem wdzięczności podbiegł do
Hodży Nasreddina z pokornie przełamanym karkiem. Przypadł do kolan mędrca.
Wyszeptał gorąco:
- Bardzo to roztropne posunięcie z twojej strony, wędrowcze. Bardzo roztropne.
Czarka wrzątku wylana za kołnierz nawet najbardziej upartego z uparciuchów musi
przyśpieszyć mowę jego języka. Tańcząc z bólu obydwaj wyśpiewają prawdę potrzebną
dla ocalenia głów siedemdziesięciu.
- Tobie, Ubajdułło, nawet wiadro oleju niewiele by pomogło w podobnej sytuacji.
Nie zmądrzałbyś ani odrobinę - Hodża Nasreddin roześmiał się półgłosem. - Wrzątek
bezboleśnie ujawni tajemnicę spłaconego długu. Przekonasz się za chwilkę. Patrz tylko
uważnie.
Rzeczywiście. Nie upłynęło czasu więcej, niż potrzeba go na przełkniecie kilkunastu
łyżek płowu, gdy okazało się, że monety sprzedawcy oliwy znajdowały się jednak w
sakiewce piekarza.
Król kokandzkiego pieczywa zełgał, sprzedawca tłuszczów prawdę głosił - oto
rezultat dociekliwości Nasreddinowej. Dociekliwości, która ocaliła siedemdziesiąt dwa
czerepy, jeden zaś - piekarzowy - skazała na sześciotygodniowe rozmyślania w lochu
podziemnym kokandzkiego zindana.
*
Zastanów się teraz, człowieku śpieszący tropem przygody Nasreddinowej, i osądź,
w jaki sposób filozof Buchary wyjawił tajemnicę piekarzowego mieszka. Pamiętaj, przy
tym, że ostrożność w sądach nikomu jeszcze nie przyniosła wstydu, wstyd przynosi dopiero
brak sądów.
WYROKI ROZWAGĄ NAPEŁNIANE
Opowieść trzecia o tajemniczych mężach:
Hassanie naiwnym jak młoda dziewczyna,
Hassanie fałsz obnoszącym po świecie
i Hassanie wielce doświadczonym
Dawna przyjaźń nie siwieje. Najserdeczniejszych słów świata zabrakłoby na
opisanie spotkania Hodży Nasreddina z garncarzem Achmadżanem. Prawie caluteńką noc
przegadali obydwaj mężowie, wspominając przygody młodzieńcze z bliskiej im obu
Buchary. Przy wschodnich słodkościach, herbacie gorącej jak środek dnia na środku
pustyni oraz wyśmienitych potrawach przyrządzonych przez Dilarę, żonę pana domu, czas
upływał im niepostrzeżenie. Nic zatem dziwnego, że świt nie był w stanie ich przebudzić.
Zaspali. I aż do południa śnili o czasach, które nigdy nie powrócą.
Dopiero po obiedzie usiłowali dopędzić dzień umykający. Czym prędzej załadowali
na grzbiet osła dwa worki pełne glinianych wyrobów: mis wypalonych w piecu na kamień,
zgrabnych dzbanków i prześlicznie zdobionych piałek - bezuchych filiżanek do herbaty. W
doskonałym nastroju ruszyli w kierunku głównego bazaru Kokandu.
Nie ujechali daleko. W pewnej chwili, jeszcze przed rzeczką Soch dzielącą Kokand
na dwie części, drogę zastąpił im strażnik miejski, poszukujący kilku miedziaków tam, gdzie
ich nie zgubił. Podejrzliwy stróż ładu publicznego pochwycił kłapoucha za uzdę.
- Ej, wy tam! Co ukrywacie w tych sakwach? Skradzione przedmioty? A może
towar przewieziony przez bramę grodzką bez opłacenia stosownej daniny?
To mówiąc uderzył pałką w jeden z worków.
Garncarz struchlał słysząc jęk skorup.
- Jeśli jeszcze raz grzmotniesz pałką, powiem, że nie wieziemy niczego - odrzekł bez
namysłu Hodża. - I będzie to szczera prawda. Strażnik zwrócił groźny wzrok ku mędrcowi.
- Ej, mądralo, zbliż się - warknął. - Widzę, że ozór dłuższy masz niżli osioł ucho.
Nie znam cię, nie jesteś chyba tutejszy. Przyznaj się, wnuku czarnej ropuchy, skąd i dokąd
idziesz?
- Skąd, wiem doskonale, ostojo kokandzkich porządków - odpowiedział uprzejmie
Hodża Nasreddin. - Ale dokąd, nie mam najmniejszego pojęcia.
- Drwisz sobie z przedstawiciela władzy? Takiś odważny czy takiś głupek? A może
coś kręcisz? - wrzasnął strażnik i ucapił mędrca za chałat. - Pójdziesz ze mną. Pogadamy na
wartowni, wnuku czarnej ropuchy! Mamy tam siedemdziesiąt siedem sposobów skutecznie
rozplątujących najoporniejsze nawet języki.
Cóż miał robić Hodża Nasreddin? Pożegnał się z garncarzem życząc mu lepszego
szczęścia na bazarze, a sam pod opieką stróża kokandzkich porządków pomaszerował w
nieznane.
Zaraz za drzwiami wartowni strażnik zameldował setnikowi, olbrzymowi w baraniej
czapie z ozdobnym chwostem:
- Panie mój, ten oto bezczelny łazęga naśmiewał się przy świadkach z ładu
panującego w Kokandzie i w całym chanacie. A na pytanie, skąd i dokąd idzie, powiedział,
iż nie ma zielonego pojęcia. Panie mój, co sądzisz o jego słowach i zuchwałym zachowaniu?
Zasłużył na czterdzieści pałek? A może gniazdo mrówek wepchnąć mu w nogawkę?
- Mówiłem jedynie prawdę. Każdy mi to przyzna - Hodża Nasreddin położył dłoń
na sercu na dowód, iż nie łże. - Także i ty, panie. Bo posłuchaj. Doskonale wiedziałem,
skąd idę. Z domu mojego serdecznego przyjaciela, garncarza Achmadżana. A dokąd? Nie,
tego nie wiedziałem. No bo jakim cudem mógłbym odgadnąć, że przyjdę tutaj, na
wartownię?
Nie wiadomo, czym zakończyłaby się wizyta mędrca bucharskiego w gnieździe
jadowitych szerszeni, gdyby nie setnik Bobodżan. Ten, zaledwie spojrzał na twarz włóczęgi
podejrzanego o ciężkie przestępstwa, rozpoznał w nim niezwykłego gościa przybyłego
wczoraj wieczorem do pałacu. Człowieka, którego nadaremnie poszukiwano od wczesnego
rana na polecenie kuszbegi Salima, najwyższego z rady wezyrów. Uszczęśliwiony z
odnalezienia zguby skoczył naprzeciw mędrca tak gwałtownie, że barania czapa z chwostem
zjechała mu na oczy. Oślepiony na moment, potknął się i jak długi gruchnął na ziemię.
- Aj, aj, jak to dobrze, żeś się tu pojawił, panie szlachetny - jęknął boleśnie, leżąc
plackiem u stóp Hodży Nasreddina. - I, proszę, nie gniewaj się na tego gorliwego matołka.
To doskonały strażnik, gorliwy i pracowity, tyle że bez głowy. Nie odróżnia pospolitych
łotrzyków i włóczykijów od przyjaciół dworu. Panie szlachetny, w pałacu władcy oczekują
cię od dawna. Poszukiwaliśmy wszyscy twej dostojnej osoby od samego świtu.
Bezskutecznie. Na wszelki wypadek odprowadzę cię teraz do wrót chanowej urdy, abyś
nie zbłądził gdzieś po drodze. I abyśmy nie musieli szukać cię po raz drugi.
- Chodźmy zatem do pałacu - zgodził się Hodża i wyciągnął rękę do setnika. -
Wstawaj. Nie będziesz wszakże leźć przez całe miasto na czworaka?
Dzień dzisiejszy zdawał się być bliźniakiem dnia wczorajszego. I znów, jak
poprzedniego wieczoru, podążali szeroką strugą przez wrota pałacowe wielmoże wystrojeni
w przepyszne chałaty i złocone pantofle. Pośród tłumu bogatych, wielobarwnych i
klejnotami wyszywanych tiubietiejek tylko jedno nakrycie głowy raziło czernią i skromnym
białym haftem. Spośród licznych wspaniałych złocistych szat zaledwie jeden strój - zwykły i
codzienny - kłuł oczy wszystkich.
I znów, jak poprzednio, zabrzmiały piszczałki uroczystym tonem, zaśpiewały pod
smyczkiem kaszgarskie rebaby, zadudniły głucho bębny oraz dojry. Na dźwięki te
siedemdziesięciu najbogatszym wielmożom chanatu pobladły oblicza, a głowy ich pochyliły
się nisko, niziutko, pokornie ścierając kurze z płyt posadzkowych tronowej komnaty. Na
ugiętych nogach bogacze oczekiwali kolejnych niespodzianek walących się lawiną z góry.
Pośród siedemdziesięciu przełamanych do ziemi sylwetek zaledwie jedna sterczała dumnie
wyprostowana, jeno z lekko skłonioną głową.
Tymczasem wielki chan Kokandu tylko wszedł jeszcze się dobrze nie rozejrzał, a
już wyłuskał z barwnego tłumu niepozorną sylwetkę Hodży Nasreddina. Kiwnął dostojnym
palcem na mędrca, by zbliżył się o kilka kroków.
- Cieszysz moje oko, władco Osłakłapoucha - rzekł z promienną gębą. - Widzę,
bez wahania przybyłeś do pałacu na spotkanie z nami. Nie minie cię za to odpowiednia
nagroda. Zapewne chciałbyś znów usłyszeć pytania głębokie i zagadkowe, przeznaczone
dla uszu umiejących słuchać?
Chan kokandzki wiedział doskonale, że stawianie pytań robi z człowieka mędrca.
Zadawał je więc wokoło przy każdej okazji, aby wśród poddanych, a także wśród posłów
z odległych krain uchodzić za władcę o wielkim rozumie. Sposobność ponownego
wypróbowania dowcipu wędrownego filozofa pozwalała mu ukazać się w blasku, którego
nigdy nie potrafił wykrzesać z łbów miejscowych bogaczy.
- Nie będziesz mieć nic przeciwko decyzji, że i dzisiejszy wieczór poświęcimy tobie,
człowieku podróżujący nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd? - ciągnął dalej chan
Kokandu siadając z podwiniętymi nogami na tronie. - Będziesz odpowiadać na trudne
pytania, radując serca nasze wyrokami pełnymi rozwagi i głębokich przemyśleń.
Tłum dostojników pałacowych spoglądał z podziwem na bucharskiego mędrca,
który - uśmiechając się przy tym jak dziecko nic nie rozumiejące lub człowiek porażony
bezdenną głupotą - w milczeniu potakiwał nieustannie słowom władcy.
- Los mój w twoich rękach, panie szlachetny - Hodża Nasreddin otworzył wreszcie
usta. - Zamieniam się w słuch. Pytaj zatem, o szczodrobliwy.
Chan zrzucił pantofle i rozsiadł się wygodnie na stercie złocistych poduszeczek
pokrywających tron, odczekał chwilę, aż napięcie wzrośnie pod sufit, po czym zaczął cedzić
słowa przemyślane zawczasu:
- Kto jest bardziej niebezpiecznym złodziejem od najzręczniejszego z
rzezimieszków? Nawet od króla włamywaczy, słynnego złodzieja z Bagdadu?
- Marnotrawca, panie.
Chan Kokandu otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Strzała Nasreddinowej
odpowiedzi trafiła bowiem w sam środek problemu. Trwało chwilkę; zanim władca
otrząsnął się i wypuścił spomiędzy warg następną zagadkę:
- Czy wiesz, co u dorosłych istot bywa ślepe na obydwoje oczu?
I tym razem Hodża odpowiedział momentalnie:
- Tylko szczęście, o dostojny.
- Które ze wszystkich zwierząt na świecie ma największy apetyt? Które jest
najgłodniejsze?
- Człowiek zawistny, panie. Zawistnik może mieć wzgórze brzucha twarde i nadęte
od jadła, kiszki wypełnione po same gardło, a oczy wciąż jeszcze głodne i nienasycone.
- Tak, tak. Trudno zaprzeczyć - zgodził się władca łaskawie. - A czy wiesz,
człowieku podróżujący, co jest twardsze nie tylko od brzucha łakomca, ale także od
granitowego głazu?
- Mężczyzna doświadczony przez los. Wiedz, o sprawiedliwy, że nawet od
najsilniejszych ciosów ślad rysy na nim nie pozostanie.
- Hm, a w takim razie co jest delikatniejsze od płatków róży?
- Również człowiek. Lecz człowiek wrażliwy, panie dostojny. Wystarczy czasami
jedno słowo, aby go złamać. I to tak, że już nigdy się nie zrośnie.
- Niezwykłe znajdujesz odpowiedzi, władco Osłakłapoucha. Ale, przyznaję,
głębokie i prawdziwie słuszne. Trudny z ciebie przeciwnik dla najlepszych z filozofów
Wschodu i Zachodu. No, a teraz kolej na szóste pytanie: najsmaczniejszy posiłek dla
zgłodniałego mężczyzny?
- Ten, który gotowy oczekuje na stole - rzekł Hodża i od razu wyjaśnił: - Bo tak już
jest na tym nie najlepiej urządzonym świecie, panie szlachetny, że sytemu nawet tłuszcz nie
smakuje, głodnemu zaś woda słodką będzie.
Chan Kokandu pokiwał głową ze zrozumieniem. Natychmiast w ślad za nim poczęli
cmokać z zachwytu wielmoże. Od kiwających się gorliwie złoconych tiubietiejek oraz
zawojów przyozdobionych klejnotami wiatr poszedł po komnacie.
- Zgoda, władco Osłakłapoucha. Lecz musisz przyznać, iż to pytanie nie było
zbytnio uciążliwe. Inaczej, sądzę, będziesz śpiewać po pytaniu siódmym, ostatnim na dzisiaj.
Bo czy wiesz, człowieku wędrujący po muzułmańskim świecie, dlaczego mimo tak wielu
zalet prawej ręki, ludzie pierścienie noszą na lewej?
- Czyżbyś naprawdę nie wiedział, o wszechwiedzący - odparł mędrzec bucharski
pytaniem na pytanie - że ludzie pełni zalet zawsze odchodzą z niczym?
Chan wyłowił sens z głębin Nasreddinowej odpowiedzi. Odczytał ukrytą aluzję.
Przygryzł wargi, jednakże bez słowa przełknął dokuczliwą uwagę. I jak gdyby nigdy nic,
klasnął w dłonie.
W tej samej niemal sekundzie rozsunęły się poły aksamitnej kotary i z głębi niszy
wystąpiło trzech zasuszonych mężów z długimi siwymi brodami.
Tłum wielmożnych gapiów wy ciągnął szyje. Napięcie w komnacie rosło
gwałtownie, przybierając na sile niczym ałajski strumień w porze wiosennych roztopów.
Kimże są ci starcy strojni w białe zawoje?
Na próżno wysilano pamięć i łzawione oczy z wielkiego wysiłku. Nikt ze
zgromadzonych nie mógł sobie przypomnieć siwobrodych.
- Przypatrzcie się uważnie moim gościom, uczonym achundom - rozpoczął władca.
- Wszyscy trzej noszą imię Hassan i wszyscy trzej przed laty kształcili się w samarkandzkiej
medresie Tillja-Kari. Jednakże później los rozmaicie pokierował ich krokami. Dzisiaj
charaktery achundów z odmiennej są utkane przędzy. Jeden Hassan pozostał naiwny jak
młoda dziewczyna, głosi tylko prawdę, przeto wcześniej czy później kat mu głowę z karku
strąci. Drugi z Hassanów na odwrót, prawdą ust nie kala, jedynie fałsz i kłamstwo obnosi
po świecie. Wreszcie trzeci Hassan, ostatni z moich gości, stał się człowiekiem wielce do-
świadczonym. Mówi prawdę lub kłamie, zależnie od sytuacji, w jaką los go wpędzi. Ten -
mniemam - z nich wszystkich żyć będzie najdłużej.
“Dziwne. Bardzo dziwne - pomyślał sobie Hodża Nasreddin spoglądając na zawoje
starców. - Jeśli dwie żmije ze wspólnej wypełzną nory, nie powinna jedna syczeć po
persku, a druga po turecku. Ha, widocznie uczeni achundowie bardziej skomplikowane
mają charaktery niźli jadowita gadzina".
Tok Nasreddinowych myśli zmącił głos chanowy:
- Hej, władco Osłakłapoucha, zbliż się do moich gości, zaproszonych tu Hassanów,
i spróbuj odgadnąć, kto jaki charakter kryje pod czałmą uczonego człeka. W tym celu
wolno ci każdemu z nich zadać po jednym pytaniu. Pamiętaj, po jednym, nie więcej. To ci
musi wystarczyć do wyciągnięcia odpowiednich wniosków i do rozwikłania przemyślnej
zagadki.
Hodża Nasreddin medytował chwilę, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w
pantofle władcy leżące obok tronu. Następnie odwrócił się, zerknął na sędziwą trójcę, po
czym pewnym krokiem podszedł do tego z prawej strony.
- Powiedz mi, Hassanie pierwszy - zapytał - kto stoi obok ciebie?
- Hassan prawdę mówiący - odparł bez namysłu starzec o kamiennym obliczu.
Wtedy mędrzec bucharski zwrócił się do achunda stojącego pośrodku:
- A kimże ty jesteś, Hassanie drugi?
- Hassanem doświadczonym przez życie i ludzi - brzmiała natychmiastowa
odpowiedź.
Trzecie i ostatnie pytanie Hodża Nasreddin zadał achundowi tkwiącemu
nieruchomo z lewej strony:
- Hassanie trzeci, czy wiesz, kto stoi obok ciebie?
- Oczywiście, panie. Hassan miłujący kłamstwo - usłyszał tym razem w odpowiedzi.
Hodża cofnął się.
- Wiem już wszystko, panie dostojny. Usłyszałem, co usłyszeć chciałem. Teraz
muszę odrobinę pomyśleć - oświadczył. - Zanim najbliższy świt przedłuży moją brodę co
nieco, odkryję przed wami tajemnicę trzech Hassanów. Wyjawię, kto kim jest. I, mam
nadzieję, zasłużę na szczodrą nagrodę.
- Całą noc chcesz czekać? Czyś ty z czarnej oślicy na czaszkę zleciał uderzając o
kamień? - zaskrzeczał wielki wezyr.
- Słyszałeś, prawico Allacha na ziemi, co ględzi ten przybłęda?
- Słusznie powiada kuszbega Salim - władca kiwnął głową. - Wędrowcze,
nadużywasz cierpliwości mojej i ludzi oczekujących na wynik. Byłoby niesprawiedliwością,
gdyby kilkadziesiąt osób traciło bezużytecznie wiele godzin dla kaprysów jednego zaledwie
człowieka. Nawet jeśli jest nim władca Osłakłapoucha. Ostrzegam cię, czekać będziemy
tylko tyle czasu, ile wyśmienity biegacz potrzebuje na przebiegnięcie wokoło murów
naszego miasta. Jeśli przekroczysz wyznaczoną przeze mnie granicę, zamiast sakwy srebra
spodziewaj się odpowiedniej nagrody z rąk pałacowego ogrodnika.
Tłum wielmożów zahuczał radośnie, wtórując rechotowi uszczęśliwionego
naczelnika chanowych ogrodów. Tradycyjna nagroda ogrodnika to rozkosz dla mężczyzn w
dojrzałym wieku. Oczyma wyobraźni widziano już, jak naczelnik gniazdo os w glinianym
garnku wkłada delikwentowi pod koszulę, podwiązuje ją, po czym chodakiem tłucze kru-
chą skorupę. Tego, co później wyczyniał nieszczęśnik, opisać nie sposób. Słów wszystkich
języków świata nie wystarczyłoby na to.
- Wolę srebro w sakwie niźli niespodziankę ogrodnika, o której wiem bardzo
niewiele - odpowiedział Hodża Nasreddin, powstrzymując wylew powszechnej uciechy. - I
dlatego pośpieszę się, panie. Ujawnię tajemnice tych trzech achundów, zanim przeminie
czwarta część czasu wyznaczonego mi łaskawie przez władcę.
Cisza zapanowała w komnacie. Dostojnicy zamarli w napięciu. Minuty oczekiwania
wlokły się niby wyboista droga przed okulałym wielbłądem.
*
Jeśli prawdą jest, że od trzystu pięćdziesięciu pustych słów lepsze kilka pełnych,
zważ, człowieku myślący, jakie należało powiedzieć, aby uniknąć bolesnego spotkania z
garnkiem żądlących szejtanów?
Tym razem zagadka jest znacznie trudniejsza od dwóch poprzednich. Ale czyż nie
takie bywa życie? Usiane na przemian problemami lekkimi jak łabędzie piórko i ciężkimi
niczym młot kowalski upuszczony nieopatrznie na palec u nogi.
UPARTY KEMINE... I NIE TYLKO
Opowieść czwarta, w której filozof bucharski najpierw wysłuchuje
Ezopowych mądrości, po czym rozprawia
o wartościach nic niewartej poezji
- Wszyscy już są? - władca Kokandu uniósł się lekko na łokciu i rozejrzał się
uważnie dookoła. - Coś mi się wydaje, że zapomnieliście o gościu przybyłym na mój dwór z
daleka. Straże, natychmiast sprowadźcie mi tutaj człeka, który zabawiał nas i wczoraj, i
przedwczoraj.
Naczelnik pałacowych głoworzezów momentalnie zniknął za kotarą.
Niewiele czasu upłynęło, gdy sześciu rosłych drabów wniosło triumfalnie na barkach
dywan zwinięty w rulon. Ruchliwe stopy wystające z jednego końca pozwalały domyślić się,
że nadzieniem tego olbrzymiego naleśnika był żywy człowiek. Naczelnik straży pałacowej
kazał złożyć ów naleśnik przed tronem, a następnie szarpnął z całej siły za kobierzec. Rulon
rozwinął się i oto oczom wielmożów zgromadzonych w komnacie ukazał się mędrzec
bucharski we własnej osobie. Nieco wymięty i przyduszony.
- Dobrze, że nareszcie jesteś. Czekałem na ciebie z niecierpliwością, człowiecze
wędrujący po świecie - uradował się chan Kokandu.
- Panie wielki, jak mogłeś pozwolić tym łotrom, aby mi sen brutalnie przerwali. Taki
sen! - jęknął mędrzec z ziemi udając, iż nie dosłyszał słów władcy.
- Sen? Śpisz w ciągu dnia? Dlaczego? A możeś ty chory na indyjską śpiączkę,
władco Osłakłapoucha?
- Nie o chorobę tu chodzi i nie o spanie, panie wielki, lecz o zagadkę. Znakomitą.
Taką do myślenia. Kiedy zdrzemnąłem się ociupinkę pod winogronowymi łozami, ujrzałem
przed sobą najdowcipniejszego z niewolników, jacy kiedykolwiek stąpali po ziemi. Mówię
o Ezopie z Frygii, greckim niewolniku cenionym przez wielu.
- Powiadasz o niewolniku? Zwyczajnym rabie? - chan Kokandu wydął pogardliwie
wargi. - Phi, a cóż ciekawego mógł ci powiedzieć człowiek, który wszakże człowiekiem nie
jest? I do tego wart tyle co parszywa koza.
- Czas udowodnił, iż ten grecki niewolnik wart był więcej niż niejeden
władcamruknął Hodża Nasreddin pod nosem, głośniej zaś dodał: - Ezop z Frygii zapytał
mnie we śnie, cóż to może być takiego, co wiosną chodzi na czterech łapach, latem na
dwóch, natomiast jesienią na trzech? Akurat w chwili, gdy zastanawiałem się nad
wyjaśnieniem niezwykłego problemu, wpadła ta piekielna banda, okręciła mnie w dywan i z
wrzaskiem poniosła na ulicę. Ezopa i jego zagadkę twoi strażnicy zadusili w ciasnym
tłumoku.
- No i bardzo dobrze, władco Osłakłapoucha. Nie będziemy się przecież zajmować
sprawami jakiegoś niewolnika - chan wzruszył ramionami. - Miała być znakomita zagadka
do myślenia, a tymczasem słyszę od ciebie tylko o łapach. Czterech? Dwóch? Trzech? Z
liczeniem zwróć się wprost do poborcy podatków. On z nas wszystkich najlepiej wyznaje
się na cyfrach. Nie po to kazałem dostarczyć cię do pałacu, abyś zawracał mi głowę
bzdurnymi liczbami. Dzisiaj potrzebny mi jesteś do czegoś innego.
- A o co chodzi tym razem? - wystękał Hodża Nasreddin dźwigając się powoli na
nogi.
Chan pochylił się nieco do przodu i otworzył usta:
- O poezji masz jakieś pojęcie, władco Osłakłapoucha? Wiele ksiąg przeczytałeś w
życiu. Tak przynajmniej twierdzi mój astrolog, który zna cię od małego dziecka. Skąd? A
cóżeś się tak zdumiał? Z gwiazd oczywiście. Czytałeś więc zapewne i księgi z wierszami?
Znasz Hafiza? Dżamiego? Aliszera Nawoi? Mam rację, człowieku włóczący się po świecie?
- Nie zaprzeczam, o dostojny - mędrzec bucharski wyciągnął ręce przed siebie i
zaginając palce zaczął wyliczać: - Poznałem wspaniałe wiersze Rudakiego i Omara
Chajjama, a również Firdausiego i Saadiego, prześliczne gazele Hafiza oraz poematy
Dżamiego i Aliszera Nawoi. Wiele z nich wyuczyłem się na pamięć. Pragniesz któregoś
wysłuchać, panie?
- Mów - zgodził się łaskawie chan Kokandu. - Niechaj przekonam się, co
pozostało ci z tej lektury pod czaszką.
Hodża Nasreddin spojrzał władcy w oczy i wyrecytował bez zająknienia:
“Dwieście lat przeżyjesz
Albo tysiąc lat,
I tak w końcu trafisz
Mrówkom na obiad".
- Zbaraniałeś? - wzdrygnął się chan. - I to ma być według ciebie wielka poezja? Jak
można podobne okropieństwa głosić u stóp tronu? Ktoś tu zbzikował. Albo ty, człowiecze
wędrujący, albo ten twój autor. Kim onże jest?
- Wymieniałem już jego imię, panie szlachetny. Omar Chajjam, znakomity mistrz
perskiej poezji. Czy chcesz posłuchać jeszcze innych jego wierszy?
- Ani myślę. Czasu szkoda. Zresztą, każdy woli owoce z własnego ogrodu niźli
zgniłki przyniesione z cudzej zagrody. - Chan Kokandu nadął się niczym purchawka po
deszczowej porze. -Wiedz bowiem, władco Osłakłapoucha, iż ja również potrafię składać
wdzięczne rymy. Pragniesz je poznać?
- Pragniemy! Bardzo pragniemy! O niczym innym nie marzymy! Osłódź nasze dusze
swoją poezją, panie wielki! Namaść balsamem swoich rymów nasze serca, panie wielki! -
zawołali chórem dostojnicy pałacowi zgromadzeni w komnacie. Jedynym człowiekiem,
który nie wziął udziału w zgodnie brzmiącym chórze, był Hodża Nasreddin. Ale na to
władca już nie zwrócił uwagi. Wyprostował się na tronie i gestem uciszył dworaków. A
kiedy zamilkli, ujął kartę papieru i począł deklamować:
“Perłą wśród kamieni -
Kokand,
Pszczołą wśród szerszeni -
Kokand,
Tron ponad tym światem -
Kokand,
A nad Kokandem całym -
Ja".
Zaledwie skończył, zewsząd rozległ się ponownie chór pochlebców i lizusów:
- Przeurocze! Cudowne! Zachwycające! Jakie szczere i prawdziwe. Jakie głębokie
i mądre. A jakież poetyckie. Słowik pozieleniałby z zawiści, gdyby mógł wysłuchać twojej
pieśni przy blasku księżyca, panie największy i najzdolniejszy. Róża zwiędłaby ze wstydu,
gdyby mogła poznać urodę twoich rymów, panie największy i najzdolniejszy.
I znowu jedynym spośród dworaków, który ust nie otworzył, był Hodża Nasreddin.
Jednakże tym razem chan Kokandu dostrzegł z wysokości tronu, iż przybysz nie myśli
przyłączyć się do powszechnej opinii.
- Czemuś zamilkł, człowiecze wędrujący po świecie? Zaniemówiłeś z zachwytu? To
się często zdarza moim urzędnikom - chan roześmiał się ukontentowany. - Strażniku,
podejdź i uszczypnij naszego gościa, aby się ocknął. Niechaj wróci mu wreszcie
przytomność i dar mowy. Pragniemy wszakże poznać i jego zdanie.
Mędrzec bucharski wolał nie czekać, aż strażnik dziabnie go końcem szabli pod
żebra, czym prędzej otworzył usta i odpowiedział pośpiesznie:
- Panie wielki, zamilkłem wcale nieprzypadkowo, albowiem właśnie w tej chwili
przypomniałem sobie niezmiernie interesujące wydarzenie. Przed rokiem na dworze chana
Chiwy byłem świadkiem spotkania tamtejszego władcy z Kemine, turkmeńskim poetą,
którego wielbią wszyscy koczownicy wędrujący po Czarnych i Czerwonych Piaskach.
Panie, czy zechcesz posłuchać opowieści o Kemine?
Złoty turban kiwnął się dostojnie.
- Mów.
Hodża sięgnął bezceremonialnie po filiżankę z zielony herbatą stojącą obok tronu,
upił trochę, by zwilżyć gardło przed przydługą opowieścią, i rozpoczął:
- Sława Kemine na skrzydłach pustynnych wiatrów w krótkim czasie dotarła do
uszu każdego muzułmanina. Nic zatem dziwnego, iż wielu z ludzi bodła zawiść i
przeogromna zazdrość. Niejeden też pragnął, ażeby jego imię stało się równie głośne, jak
imię Kemine wśród koczowniczych plemion, aby jego poematy i dastany podobnie jak
poezję Kemine śpiewano wieczorami przy pasterskich ogniskach czy podczas bojowych
pochodów. Albowiem zawiść, panie sprawiedliwy, jest niczym choroba, na którą zapadają
prawie wszyscy. A zwłaszcza ci, których Allach i tak obdarował hojnie na tym świecie. I
nieograniczoną władzą, i niezmierzonym bogactwem, i siedemdziesięcioma młodymi żonami.
Krótko mówiąc, nieomal wszelkimi skarbami, oczywiście, z wyjątkiem talentu.
Któregoś dnia chan Chiwy kazał sprowadzić Kemine do pałacu. Miał do niego
sprawę nie cierpiącą zwłoki. A kiedy przywieziono poetę z pustynnej wioski, po czym
wprowadzono pod strażą do komnaty tronowej, rzekł:
- Kemine, napisałem poemat. Chciałem, więc napisałem. Ale nie wiersz byle jaki,
lecz cudowny, przeuroczy. Podobny nieczęsto rodzi się w ludzkim sercu i w ludzkiej głowie.
Tak przynajmniej twierdzi wielki wezyr mego dworu. I główny sędzia chanatu. I strażnik
pieczęci. I wielki koniuszy. Chciałbym poznać również i twoją opinię, Kemine. Przeczytaj
feraz poemat o głębokiej miłości dwojga młodych i powiedz mi szczerze, co o nim sądzisz.
Tyś poeta, twoje zdanie będzie przeto dla mnie najcenniejsze. Znacznie ważniejsze od
głosów tych tam złoconych półgłówków.
Powiedziawszy to władca podał poecie zwój papieru przewiązany rzemykiem z
antylopie j skóry.
Kemine rozwinął rulon. Przeczytał wiersz uważnie od pierwszej litery do ostatniej
kropki, po czym bez słowa skręcił papier z powrotem i położył u stóp tronu. Następnie
cofnął się o trzy kroki, skrzyżował ręce na brzuchu, pochylił głowę i znieruchomiał. I trwał
tak w milczeniu niczym filar z twardego drewna. Minutę, dwie, pięć...
Cierpliwość władcy dosięgnęła kresu. Co zresztą widać było gołym okiem.
Komnata tronowa wraz z zaproszonymi gośćmi dygotała z przerażenia,
- No i co, Kemine? Czemuś raptem zaniemówił? - władca nie wytrzymał i pierwszy
przerwał ciszę. - Zazdrość mowę ci odjęła? A może język połknąłeś w chwili pełnej
zachwytu nad prawdziwą poezją?
Kemine podniósł głowę.
Panie szlachetny, czy mogę powiedzieć prawdę?
- Mów. Po to tu jesteś.
- Różne już wiersze zdarzało mi się czytać w życiu, o szlachetny władco - zaczął
Kemine. - Wiele czytałem dobrych oraz bardzo dobrych. Lecz poznałem też mnóstwo
wierszy kiepskich. I bardzo kiepskich. Na podstawie tego, co wiem, chciałbym stwierdzić,
iż nawet najgorszy z tych bardzo kiepskich był wdzięcznym słowikiem w porównaniu z
chropowatymi zdaniami, które na tej karcie nakreśliła grzeszna ręka. Twoja ręka, panie.
- Co? Jak śmiesz, pusty gnacie wielbłądzi? - władca Chiwy podskoczył z
wściekłością na tronie. Omal przy tym nie zleciał na ziemię. Machając gwałtownie rękami z
trudem utrzymał równowagę. - Toż to nie sprawiedliwa ocena poematu, ale zwyczajna
obelga. Plugawa potwarz! Wymysł pustej głowy. Straże, natychmiast wtrącić tego
zuchwałego Turkmena na czterdzieści dni do stajni. I przetrzymać tam w zamknięciu wraz z
osłami. Najlepiej o suchym chlebie i o wodzie. Może pobyt z długouchymi nauczy go
rozumu.
Rozgniewany chan skinął ręką.
Na dany znak ludzie sterczący dotąd wzdłuż ściany wyskoczyli na środek,
pochwycili Kemine pod pachy i siłą zawlekli do oślej stajni.
Od tamtej pory minęło z pół roku. Władca Chiwy był łaskaw ułożyć nowy poemat.
“Czterdzieści dni spędzonych w oślej stajni o chlebie i wodzie z pewnością nauczyło
Kemine postępowania w sposób bardziej przemyślany i wyrażania się w sposób bardziej
oględny, dyplomatyczny" - pomyślał sobie chan i znowu wysłał naczelnika straży pałacowej
w pustynię, aby raz jeszcze sprowadził sławnego turkmeńskiego poetę do miasta. Oddział
zbrojnych nie zwlekając pogalopował w kierunku bramy w murach obronnych Chiwy.
Sytuacja, jaka powtórzyła się nazajutrz w południe, była podobna do tej sprzed
kilku miesięcy niby jedna połówka jabłka do drugiej. Zaledwie strażnicy wprowadzili
Kemine do komnaty tronowej, władca dał mu do przeczytania swój najnowszy poemat.
- Tym razem napisałem nie o miłości dwojga młodych - rzekł - lecz o zupełnie
czymś innym. O cudownej róży wyrosłej na piaskowym barchanie pośrodku pustyni.
Poeta przeczytał wiersz w skupieniu. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego obliczu.
Kiedy skończył, zwinął rulon na powrót i położył go u nóg władcy. Następnie ukłonił się
nisko i w milczeniu ruszył ku drzwiom.
- Stój! Bez mojego zezwolenia nikomu nie wolno opuszczać komnaty tronowej! -
wrzasnął na ten widok chan Chiwy. - Dokąd to, pusty gnacie wielbłądzi? Zapomniałeś, po
co dostarczono cię do pałacu?
Kemine zatrzymał się bez słowa.
- Dokąd się wybierasz? - ciągnął dalej chan Chiwy tonem odrobinę łagodniejszym.
- Kemine, przeczytałeś wszakże poemat o róży rozkwitłej pośród Czerwonych Piasków.
Czyż nie masz mi nic do powiedzenia?
- Tylko tyle, że idę wprost do stajni. Na czterdzieści dni pomiędzy osły. Żyć o
suchym chlebie i wodzie - odrzekł spokojnie poeta. - I niechaj ci to wystarczy za moją
ocenę, panie.
Hodża Nasreddin skończył opowieść o turkmeńskim Kemine i zamilkł. Ponieważ
cisza przedłużała się w nieskończoność, władca zaczął kręcić się i wiercić na tronie coraz
niespokojniej, coraz gwałtowniej. Z daleka wyglądało to, jakby nagle złożyły mu wizytę
wszystkie pchły Kokandu. Wreszcie nie wytrzymał i zawołał:
- No i co, człowieku włóczący się po świecie? Czemuś zaniemówił? Wysłuchaliśmy
wesołej przypowieści o chanie Chiwy oraz poecie z turkmeńskiego plemienia
koczowników. No i bardzo dobrze. Nie jesteśmy jednakże w pustynnej Chiwie, lecz w
zielonym Kokandzie. Na moim dworze. Czyżbyś, władco Osłakłapoucha, nie miał mi nic
więcej do powiedzenia?
- Mam. Oczywiście mam, panie wielki. Mianowicie życzę ci długiego zdrowia.
Rzekłszy to Hodża skłonił się głęboko, po czym skierował się ku wyjściu.
- Stój! Chyba jeszcze nie skończyłeś, władco Osłakłapoucha. Dokąd się zatem
wybierasz przed czasem?
- Idę zobaczyć, czy Kemine tkwi jeszcze w stajni pomiędzy ostami. Jeśli tak, będę
mu tam towarzyszyć przez dni czterdzieści o chlebie i wodzie.
I zniknął za kotarą.
W komnacie zapanowała śmiertelna cisza. Przerażenie odjęło mowę nawet
najgadatliwszym. Zamilkł również chan Kokandu znieruchomiały na złoconym tronie.
Władca myślał, dumał, medytował, aż wreszcie jak nie palnie się dłonią w czoło i
jak nie wrzaśnie:
- Ależ głupiec z tego człowieka włóczącego się po świecie! Czarny osioł! Baran
pustogłowy! Makówka wytrzęsiona na wietrze! Po co polazł do mojej stajni z iszakami,
skoro powinien wiedzieć, iż Kemine tutaj wcale nie ma. Siedzi przecież w stajni, ale w
Chiwie.
*
Powiedziano kiedyś: człowiek posiada dwa skarby, rozum oraz słowo. Z
pierwszego korzysta sam, dzięki drugiemu przynosi korzyść innym.
Skorzystaj zatem, o myślący, z pierwszej skarbnicy, by dopowiedzieć to, czego we
śnie Ezop wyjaśnić nie zdążył. Kim jest ten chodzący wiosną na czterech nogach, latem na
dwóch, zaś na trzech późną jesienią?
W OBCEJ SKÓRZE
Opowieść piąta o bolesnej przygodzie
fałszywego poganiacza bydląt,
a także o nieoczekiwanym spotkaniu z szajką opryszków
gadających różnymi językami
Gość człowieka skąpego zabezpieczony jest przed niestrawnością, gość wielkiego
pana - przed nadmiarem spokoju. Nic przeto dziwnego, że niedobre przeczucie ogarnęło
Hodżę Nasreddina, gdy następnego popołudnia chan Kokandu zatrzymał go przy sobie,
pozostałym gościom nakazując wynosić się czym prędzej z pałacu.
- Słyszałeś kiedykolwiek o Harunie ar-Raszidzie, władco Osłakłapoucha? Wiesz,
kim był ów kalif bagdadzki? - zapytał mędrca, gdy już pozostali sami.
- Wiem, o dostojny. Sławnym kalifem z dynastii Abbasydów. Opiekunem sztuki i
nauki w państwie perskim. Ojcem szczodrobliwym, dbającym o los uczonych i poetów.
Monarchą opiewanym w dziesięciu tysiącach rymowanych kasyd i cudownych legend -
odpowiedział Hodża Nasreddin od razu domyślając się, o co chanowi chodzi: Z rozmów
zasłyszanych w pałacowych przedsionkach wiedział doskonale, że władca kokandzki od
dawna na dnie serca hodował słabostkę, dziwaczne marzenie. Pragnął, aby przyszłe
pokolenia uznały go za nowego Haruna ar-Raszida. Haruna ar-Raszida krainy zamieszkałej
przez plemiona Uzbeków i Tadżyków.
- A czy wiesz, człowieku o głowie uczonego, że Harun ar-Raszid w ubogim
przebraniu wędrował po swoim państwie od wioski do wioski, od miasta do miasta i
nasłuchiwał nie rozpoznany, co jego lud głosi, czym żyje, jakie kłopoty i troski gryzą go
codziennie? A gdybym i ja uczynił podobnie? Nie jestem wszakże gorszy od sławnego
kalifa z Bagdadu. Co sądzisz o nocnej wycieczce, władco Oslakłapoucha? Niezły pomysł,
prawda? Przygotuj się, będziesz mi dzisiaj towarzyszyć w wyprawie do miasta. W
mizernym stroju i na piechotę.
- Harun ar-Raszid był władcą sprawiedliwym, szanowanym i lubianym przez swoich
poddanych - Hodża zadumał się. - Ty musisz się dobrze przebrać, panie. I jeszcze jedno.
Wiedz, że prawdę trzeba umieć wysłuchać do końca, nawet jeśli nie jest najmilsza dla ucha.
A to nie każdy potrafi.
- Phi, o to niech cię już głowa nie boli, ja wszystko potrafię - chan Kokandu
spojrzał z góry na mędrca i wydął lekceważąco wargi. - Przebierajmy się zatem, bo szkoda
czasu. Mógł Harun ar-Raszid wędrować pośród prostego ludu, mogę i ja. Jestem przecież
równie światłym władcą, jeśli nie większym od bagdadzkiego kalifa.
- Ile razy by człowiek nie powtarzał “chałwa, chałwa", w gębie przez to bardziej mu
słodko nie będzie. Uczynki świadczą bowiem o ludziach, a nie puste słowa - rzekł
półgłosem mędrzec bucharski.
- Co tam znów mruczysz pod nosem? Widzę, człowieku włóczący się po świecie,
że nie jesteś zachwycony moim oraz Haruna ar-Raszida pomysłem. Dlaczego? Czyżby
strach cię nagle obleciał? Nie dziwię się, mężczyzna bojaźliwy nawet na widok
świętojańskiego robaczka zaczyna wrzeszczeć o pożarze - zachichotał władca Kokandu,
naciągając na ramiona wypłowiały czapan poganiacza bydląt.
- Panie wielki, a nie lepiej ten spacer odłożyć do jutra?
- Dlaczego?
- Do rana, panie wielki, może się rozmyślisz i zmienisz plany. Bo, nie ukrywam, boję
się nieco, ale nie o moja, lecz o twoja skórę.
- Przesadzasz, władco Osłakłapoucha. I straszliwie marudzisz. Widzisz, zmierzch
ogarnął już ziemię całkowicie. W ciemnościach i w przebraniu nikt nas nie rozpozna.
Zresztą, w moim towarzystwie nie musisz się niczego obawiać.
“Obyś się w koniec języka ugryzł, bo ja wcale nic jestem tego taki pewny" -
pomyślał sobie Hodża Nasreddin, ale nie odpowiedział ani słówka. Wolał nie drażnić
zbytecznie pyszałkowatego chana.
Po kilkunastu minutach z bocznej furty pałacowego ogrodzenia wysunęły się dwa
cienie i nie zauważone przez nikogo pomaszerowały mrocznymi uliczkami w kierunku
głównego bazaru. Gdzieś tam w środku miasta obydwaj poszukiwacze szarych trosk
spodziewali się odnaleźć ludzi wypoczywających i plotkujących po trudach pracowitego
dnia.
Szli długo. Minęli wysokie mury medresy tonące w ciemnościach, potem minęli
kwartał zamieszkany przez dostojników dworskich, potem minęli kwartał kupiecki.
Przystanęli dopiero przed skromną herbaciarnią, odwiedzaną głównie przez najuboższych
mieszkańców Kokandu. Nosiwodów, garncarzy, kowali, siodlarzy, pomocników tkaczy,
pasterzy, poganiaczy koni i wielbłądów, a również przewodników karawan, przybyłych do
stolicy chanatu z rozmaitych stron świata.
Przed przestąpieniem progu czajchany Hodża Nasreddin zawahał się sekundę, po
czym szepnął wprost w ucho towarzyszowi nocnej wędrówki:
- Mnie tu znać mogą, o sprawiedliwy. Wejdę przeto pierwszy i rozejrzę się. A ty
wsuń się za mną dopiero po chwili. Pragnąłeś posłuchać, o czym prosty lud gada, przygotuj
więc ucho i serce. I rozsądek. Rozsądek koniecznie, panie.
Weszli po kolei. Siedli wygodnie na kobiercu, podwijając nogi. Momentalnie
pojawił się przed nimi brzuchaty mosiężny kumgan i dwie niewielkie filiżanki na tacy.
Nie dane było jednak Hodży tego wieczoru rozkoszować się spokojem i smakiem
świeżutkiej herbaty. Jeszcze nie dopił pierwszej filiżanki zielonego wrzątku, gdy usłyszał
pytanie podrzucone przez chana w stronę siorbiącego napój jednookiego mężczyzny,
grubego i tłustego jak chodżencki baran. Persa, sądząc z brody farbowanej chną na rudo i
ze stroju uwieńczonego wysokim czerwonym fezem.
- Nakłoń ucha ku moim ustom, człowieku z przepaską na obliczu, bo chcę cię
zapytać o rzecz dla mnie niesłychanie ważną. Co sądzisz o porządkach panujących tu w
Kokandzie, a także całym rozległym chanacie?
Grubas wydął policzki niczym dwa arbuzy, a następnie ze świstem wypuścił
powietrze. Nie odrzekł ani słowa. Popatrzył podejrzliwie na pytającego, pokiwał głową, po
czym odwrócił się i znów zaczął głośno siorbać herbatę. Władca odczekał chwilę, wreszcie
machnął niecierpliwie ręką i zaczepił pytaniem sąsiada siedzącego z prawej strony:
- A co ty, przyjacielu, myślisz o poczynaniach wielkiego chana Kokandu? Hę? Nie
jesteś chyba głuchy, jak ten jednooki tłuścioch?
- Pozwól, pasterzu wędrujący, abym odpowiedział ci słowami prześwietnego poety
i wybitnego mędrca. To nie ja, lecz mistrz składający cudowne poematy, nieśmiertelny
Sanai, i to już przed wielu, bardzo wielu laty w swoim “Ogrodzie prawd” orzekł, iż “władca,
który uciska i łupi swoich poddanych, jest szaleńcem przygotowującym pieczeń z własnego
udźca” - odparł uczenie sędziwy pomocnik pisarza sądowego, spoglądając krzywym okiem
na natręta, ośmielającego się przerwać mu głębokie rozmyślania nad marnościami
doczesnego świata.
Chan Kokandu podskoczył na dźwięk słów staruszka. Rozwarł gniewnie usta. Lecz
nie zdążył wypuścić w powietrze nawet sylaby. Poruszył tylko gębą niby karp w pałacowej
sadzawce i znieruchomiał. Odczuł dotkliwie szturchaniec-ostrzeżenie.
- Spokojnie, panie. Tutaj jesteś zwyczajnym wędrowcem, poganiaczem zwierząt
garbonośnych, z którym nikt cackać się nie będzie. Trzymaj więc język na postronku. Bo
możemy oberwać guzów zbyt wiele jak na dwie osoby - szepnął Hodża Nasreddin do
towarzysza.
Nie na długo chanowi wystarczyło cierpliwości. Wrzucił na język kilka ziarenek
słodkiego kiszmiszu z granatowych winogron i już po minucie zaczepił sąsiada z lewej
strony:
- A co u ciebie słychać, zacny stróżu zwierząt? Co myślisz o swoim władcy?
- Ja? A cóż bym miał myśleć? Nic nie myślę - odpowiedział szczerze pastuchów
zniszczonym chałacie, szczęśliwy, że ktoś do niego zagadał. I dodał stanowczo: - W mojej
wiosce chan nie rządzi.
- Coś ty powiedział, barania głowo? Jak należy rozumieć twoje słowa? - towarzysz
Nasreddina podskoczył gwałtownie. - Władza chana nie sięga nawet granic jego własnego
kraju? Czy dobrze cię słyszę, poganiaczu bydląt?
- A tak. W moim kiszłaku chałup dwadzieścia, a nieszczęść dwieście czterdzieści.
Największym zaś namiestnik chanowy, przybyły przed rokiem z Kokandu. On rządzi ludźmi
i dobytkiem, a nie władca wylegujący się w odległym pałacu.
Tym razem chan bez zmrużenia powiek przełknął gorzką pigułkę. Pytał dalej:
- Czy często zmieniają się u was urzędnicy? Czy potrafisz powiedzieć, zacny stróżu
bydląt, ilu ich było za twojej pamięci?
- Tylu, ile lat sobie liczę, przyjacielu - odpowiedział czaban bez namysłu. -
Namiestnicy zmieniali się i zmieniają nadal rokrocznie. Każdy z nich przybywał do wsi na
jednym chudym koniu grzechoczącym żebrami, po dwunastu zaś miesiącach opuszczał ją
wlokąc za sobą karawanę wypasionych wielbłądów, obładowanych bogactwami po same
chmury. A wszystko to z danin, podatków i innych urzędowych złodziejstw.
I tę pigułkę chan jakoś przełknął. Spróbował się nawet uśmiechnąć.
- Hm, a jak sądzisz, poganiaczu bydląt, który z chanowych namiestników był
najlepszy? - rzucił kolejne pytanie. - Trafił się chyba w waszym kiszłaku choć jeden o
mniejszym, niż u innych, apetycie?
Pasterz zamyślił się. Pytanie nie należało do najłatwiejszych. Począł gmerać w
zakamarkach pamięci. Wreszcie wykrzyknął radośnie:
- A był taki! Był, przyjacielu! Pewnego razu przystano nam z Kokandu namiestnika,
który już w drodze umarł. Ten był bardzo dobrym namiestnikiem, najlepszym ze wszystkich.
Niczego nie zabrał, niczego nie ukradł.
Ryk śmiechu wstrząsnął herbaciarnią. Śmiali się ludzie, śmiały się wróble pod
powalą, śmiały się nawet czajniki podskakujące na ogniu.
Krew uderzyła chanowi do głowy. Oczy zaszły mu mgły. Nic potrafił się już
opanować. Długo powstrzymywany przez Hodżę Nasreddina, umknął nareszcie z uwięzi
opiekuńczego arkana, “Szabli języka dobył - powiada o takim Wielki Poeta - i w
najwyższym gniewie począł ciąć na oślep".
- Ach, wy hultaje o skarłowaciałych mózgownicach! - wrzasnął z całej siły. - Osły
przebrane za ludzi! Muły bezrozumne! Ładne macie wyobrażenie o tkliwym sercu waszego
władcy i o porządkach panujących w jego kraju. Batogiem trzeba by było wcisnąć wam
odrobinę szacunku do własnego pana. Oćwiczyć by was wilgotnymi rzemieniami i przetrzy-
mać na słońcu godzin dwanaście albo i dłużej.
Początkowo tłum zwyczajnych pastuchów i ludzi prostych rzemiosł zamarł
zaskoczony, ale zaraz potem z krzykiem oburzenia zerwał się na równe nogi.
Wybuchła awantura, jakiej dawno w Kokandzie nie widziano. Ciśnięty zręczną
dłonią zgniły melon wylądował na głowie fałszywego poganiacza bydląt, momentalnie
upodabniając go do sterty świeżego wielbłądziego łajna. Posypały się nań gęsto zepsute
owoce i czerstwe szturchańce. Jakaś laska gorliwie zaczęła masować mu plecy. Wreszcie
dwa miłosierne kopniaki wyrzuciły dostojnego przebierańca za drzwi, przerywając bolesną
gehennę.
Hodża Nasreddin ruszył na dwór, aby dźwignąć z ziemi zalepioną do cna kukłę.
- A mówiłem, przestrzegałem cię, o szlachetny. Nie posłuchałeś rad człowieka
doświadczonego, dobrze znającego swoich rodaków. I oto skutki pochopnej wyprawy.
Zapewne nie takich mocnych wrażeń oczekiwałeś od ludzi mających i honor, i charakter?
- Żywcem każę z nich skórę zedrzeć! I żmijom jadowitym rzucić! A to, co
pozostanie, na pal wbić każę! I do przepaści strącić! I poćwiartować - jęczał chan
Kokandu bolesnym szeptem, wyciągając zza kołnierza skorupę rozpaćkanego zgniłego
melona.
- Spokojnie, o szlachetny. Nerwy nie są najlepszym doradcą w podobnej chwili.
Jednakże chan ani myślał słuchać mędrca. Jęczał nadal, i to tonem coraz
groźniejszym:
- O, zaraz tutaj powrócę z oddziałem sarbazów, a wtedy wszystkich tych
oberwańców zaproszę w gościnę do pałacowych lochów. Już ja z nimi tam zatańczę.
Czajchanę zaś każę rozwalić natychmiast, aby najdrobniejsza bryła gliny, najmniejszy nawet
ślad nie pozostał po tym gnieździe szerszeni, po tym legowisku jadowitych skorpionów i
gadów dotkniętych wścieklizną! Jakże ci łotrzykowie śmieli podnieść nieczystą rękę na
swojego pana i władcę? Jak śmieli tknąć nietykalną osobę chana, namiestnika Allacha na
ziemi?
Mędrzec pojął, iż zajście przybrało niefortunny obrót. Dla całej dzielnicy może
skończyć się katastrofą. Nie przestając obierać dostojnej kukły z lepiących się zgniłków,
zaczął łagodnie
- Gorączka przez ciebie przemawia, o szlachetny. Ochłoń nieco, proszę, i rozważ
sprawiedliwie całe zdarzenie. Wszakże ci tam w czajchanie to ludzie prości, nie znający
swego chana. Nigdy go przecie nie widzieli, o miłosierny. Za wysokie są bowiem pałacowe
progi dla nóg bosych, nie obutych w złocone pantofle. Jakże więc mieli cię poznać? Ha,
bolesna to prawda, że skórę przetrzepali ci bardzo sumiennie. Ale prawdą jest, iż
przetrzepali ją nie chanowi Kokandu, lecz zwyczajnemu czabanowi, który podejrzanym
zachowaniem zasłużył sobie na męskie potraktowanie. Ukarzesz tych ludzi? Naturalnie
możesz to uczynić, bo któż jest w stanie przeciwstawić się kaprysom wielkiego władcy.
Ale zważ, o szlachetny, że i siebie w ten sposób ukarzesz.
- A to jakim cudem?
- Nie postawisz tamy ludzkiej ciekawości. Na podobieństwo błyskawicy rozniesie
się po mieście i po okolicznych kiszłakach przyczyna niezwykłej awantury. Ludziom nie
zwiążesz przecież języków na supeł? Tysięcy gęb zamurować się nie da. W rezultacie
wszyscy będą się naigrawać z wielkiego chana Kokandu, obitego przez najzwyklejszych
pastuchów. A pomyśl, o szlachetny, cóż wart jest śmieszny władca?
- Jednak...
- Tsss - przerwał Hodża chanowi w pół słowa, pociągając go gwałtownie za sobą.
W tej samej niemal chwili z herbaciarni wytoczył się w ciemność ów
czerwonobrody grubas z przepaską na oku. Momentalnie podbiegło do niego kilka zjaw
nocnych. Nie zauważywszy dwóch postaci ukrytych w mroku, duchy półgłosem zaczęły
naradzać się z Persem.
Hodża Nasreddin wyciągnął ucho w kierunku rozprawiających. Już po pierwszych
sekundach błogosławił ostrożność, która nakazała mu skryć się w cieniu sprzętu
nagromadzonego w zaułku. Sądząc z rozmowy, jaka toczyła się obok, sąsiedzi zza sterty
koszy przybyli do Kokandu , w poszukiwaniu łatwych łupów. Łatwych, albowiem wiedzieli
doskonale, że mirszobowie - strażnicy miejscy - zajęci tropieniem i chwytaniem
przeciwników chana oraz ściąganiem grzywien, kar i podatków nie mieli już ani odrobiny
czasu na gnębienie zwyczajnych “dzieci nocy", pospolitych złodziejaszków, niebezpiecznych
rabusiów i łupieżców wyrosłych z robaczywego nasienia.
Mędrcowi nietrudno było zorientować się, że nieznajomi tworzący szajkę groźnych
rozbójników pochodzili z różnych krajów, różnymi też gadali językami. I chociaż każdy ze
zbójów władał językami dwóch narodów, to jednak wspólnego, w którym wszyscy naraz
mogliby prowadzić rozmowę, nie znali.
Przysłuchując się uważnie słowom płynącym zza dzbanów i sterty koszyków,
Hodża zapamiętał imiona łotrzyków, rozróżnił języki, jakimi się porozumiewali. Wkrótce
wiedział już o nich naprawdę dużo. Skrzętnie układał w pamięci zauważone szczegóły.
Szajka składała się z czterech mężczyzn posługujących się językami: perskim,
tureckim, greckim i ormiańskim.
Najmłodszy z rzezimieszków, Ormianin Salal, nic znający wcale perskiego,
odgrywał rolę tłumacza, gdy otyły Pers Adbul chciał porozumieć się z Mohammedem.
Natomiast pochodzący z Izmiru Mohammed mówił doskonale po turecku i
swobodnie porozumiewał się z Jusupem, chociaż ten w języku Turków nie potrafił sklecić
prostego zdania.
Z prowadzonych w ciemnościach rozmów wynikało ponadto, że Salal, Abdul i
Jusup nie znali takiego języka, w którym wszyscy trzej mogliby porozumiewać się
jednocześnie bez przeszkód. Musieli pomagać sobie wzajemnie, przekładając potrzebne
słowa tak, aby być zrozumianym przez partnerów.
Po dłuższym nasłuchiwaniu Hodża Nasreddin nabrał przekonania, że w szajce nie
było zbójnika, który mówiłby i po ormiańsku, i po turecku.
Gdy gwiazdy nieco przybladły, co było niechybną oznaką zbliżającego się powoli
świtu, mędrzec bucharski cichuteńko wysunął się spomiędzy koszy i skrzynek. Ciągnąc
chana za rękę i ostrożnie stawiając nogi, oddalił się od niebezpiecznego miejsca.
Odprowadził władcę do pałacu, sam zaś zawrócił do domostwa garncarza Achmadżana. W
mieście, w którym trudno liczyć na naczelnika straży, trzeba jak najszybciej uprzedzić
rzemieślników o groźbie zawisłej nad majątkami spokojnych mieszkańców Kokandu.
Znał liczebność szajki, znał imiona zuchwałych łotrzyków. Na podstawie
podsłuchanych rozmów wiedział, jakimi językami władni każdy z nich. Jedno i drugie z
pewnością będzie wielce pomocne rzemieślnikom w pochwyceniu i przepędzeniu z miasta
czterech drabów dybiących na mienie i życie innych.
*
A ty człowieku o uchu i umyśle wrażliwym, czy wiedząc to, co wiedział Hodża
Nasreddin, potrafisz odgadnąć, jakimi dwoma językami rozprawiał każdy z cudzoziemskich
zbirów? Jakimi językami posługiwał się owej nocy Salal, jakimi Mohammed, jakimi Abdul,
a jakimi Jusup?
PERŁY MASUDA UMARKUŁA
Opowieść szósta o pułapce zastawionej na
Hodżę Nasreddina w domostwie Masuda Umarkuła, kokandzkiego bogacza
o sercu podstępnym i mściwym
Mułła i derwisz pod wspólną chowali się kołdrą. Od nich nigdy słowa prawdy nie
usłyszysz. Nawet przyciśnięci do muru. zawsze się jakoś sianem zdołają wykręcić. Zapytasz
mułłę albo derwisza, kim jego ojciec, odpowie bez mrugnięcia powieką: moja ciotka
kobyła.
Tak przynajmniej opowiadają o sługach Allacha siwobrodzi aksakałowie znający
doskonale życie.
O przestrogach doświadczonych ludzi zapomniał wielmoża bogatego rodu, Masud
Umarkuł, śpieszący co sił w nogach na Most Ściętych Głów, zawieszony ponad bystrymi
wodami miejscowego kanału. Tam pośród zwariowanego tłumu wróżbitów, kuglarzy,
magów, tabibów - znachorów, zielarzy z gór Pamiru, hinduskich zaklinaczy węży i
zamawiaczy najpaskudniejszych choróbsk zwykł urzędować pewien tajemniczy derwisz.
Wysuszony, kościsty starowina o duszy równie pomarszczonej, jak i oblicze.
Świątobliwy ów sługa Allacha wiedział wszystko o wszystkich. Wiedział doskonale,
kto przybył do miasta, a kto je opuścił. Wiedział, kto trafił do lochów podziemnych
chanowego zindana, za co i przez kogo został tam wtrącony. Wiedział, kto zginął w
mrocznym zaułku przebity nożem lub przeszyty strzałą. Ba, co więcej, często znał imię
zabójcy, mimo że w tym samym czasie strażnicy miejscy bezradnie dreptali w kółko, nie
mogąc natrafić na najmniejszy ślad sprawcy zbrodniczego uczynku.
Mułłowie powszedni i uczeni w islamie ulemowie w olbrzymich, śnieżnobiałych
turbanach, kilkudziesięciu wszędobylskich biegaczy z cechu nosiwodów, a również
niezliczona armia ulicznych żebraków donosiła staremu derwiszowi o najdrobniejszym
wydarzeniu, jakie zrodziło się w chanowym pałacu, w domach wielmożów, dygnitarzy i
dostojników pałacowych, w kantorach kupieckich na wszystkich bazarach Kokandu, a
nawet w lepiankach nędzarzy, najbiedniejszych z biednych. Z cegiełek donosów rósł
potężny gmach wiedzy derwiszowej.
Jakąż to sprawę nie cierpiącą zwłoki mógł mieć dostojny wielmoża do przywódcy
kokandzkich podsłuchiwaczy, nie darmo nazywanego przez ludzi ubogich Wielkim Uchem
Kokandu? Co gnało Masuda Umarkuła bez chwili wytchnienia w kierunku Mostu Ściętych
Głów?
Niełatwo odpowiedzieć na te pytania. Zwłaszcza że rozmowa bogacza ze
świątobliwym derwiszem - mnichem z zakonu żebrzących kałandarów - toczyła się w
głębokim cieniu rozłożystego plątana, bez zwyczajowych gestów, a jedynie szeptem
nieuchwytnym dla postronnych uszu. Dopiero ostatnie zdania rozdarły nieco zasłonę
tajemnicy, ponieważ zabrzmiały odrobinę głośniej i wyraźniej. Mówił Masud Umarkul:
- A teraz, kiedy wiesz, o kogo mi chodzi, odpowiedz szczerze. Czy słyszałeś coś o
nieznajomym włóczędze? Poznałeś tajemnicę, jaka go okrywa?
- Jeszcześ w polu nie zasiał, panie dostojny, a już chciałbyś plon zbierać - to
mówiąc derwisz flegmatycznym ruchem wysunął przed siebie keszkul, głęboką miseczkę ze
skorupy orzecha kokosowego, tradycyjne naczynie żebracze.
Umarkuł cisnął miedziaka.
- Z lichego ziarna płodów trudno czekać - odparł półgłosem Wielkie Ucho
Kokandu nie cofając miseczki.
Bogacz sięgnął za pas, pogmerał, po czym podał derwiszowi pół srebrnego
dirhema.
- Z nasion ogórka szlachetny bakłażan nigdy nic wyrośnie, panie niezbyt
szczodrobliwy - odezwał się znów Wielkie Ucho Kokandu.
Wielmoża rad nierad wyciągnął całego dirhema i bez, słowa rzucił derwiszowi.
- Czyżbyś, panie, nie wiedział, że nawet najlepsze ziarno trzeba podlać, by
zakiełkowało? - po raz trzeci upomniał się monarcha kokandzkich szpiclów.
Z bólem serca Umarkuł dorzucił kolejne pół dirhema. I po chwili zastanowienia
jeszcze pół.
- A teraz powiedz, co wiesz o nieznajomym powsinodze, który dzień po dniu, a
właściwie wieczór po wieczorze zdążył już wycyganić od chana Kokandu dwie sakiewki
srebra.
- Nic. Na razie nic.
Wielmoży krew uderzyła o powałę czerepu. Z wściekłością porwał z powrotem
monety z miseczki.
- Co czynisz, panie? Gorączka jest kiepskim doradca, zastanów się wpierw.
Pomyśl - wrzucił mu w ucho derwisz pochylając się gwałtownie do przodu. - Dobry
gospodarz nie zarzyna przecież owcy, której brzuch grubieje.
Bogacz popatrzył nań uważnie, a następnie zwrócił monety i odpowiedział równie
cicho:
- Zgoda, daruję ci monety i trzy godziny. Tyle czasu powinno ci wystarczyć, o
świątobliwy. Przyniesiesz wiadomość o nieznajomym włóczędze, otrzymasz pękatą
sakiewkę. Nie przyniesiesz...
Ostatnich słów wielmoża nie dopowiedział, zabulgotał jedynie połykając groźbę
okrutną.
Derwisz zerwał się z ziemi, jakby skorpiona ujrzał tuż przy nodze. Pośpiesznie
zebrał rozłożone wokół siebie tajemnicze naczynia sporządzone z wysuszonych owoców
tykwy rozmaitej wielkości oraz przeróżne miseczki nie wiadomo do czego służące. Zwinął
wyświechtany dywanik, otrzepał kolana i szybkim krokiem podążył w kierunku
karawanseraju, gdzie przed kilkoma dniami zatrzymały się na dłużej dwie karawany
kupieckie przybyłe na kokandzkie bazary z zamożnych grodów, z Samarkandy i Taszkientu.
Szczwany lis wiedział od dawna, że kto chce zgłębić tajemnicę aromatu szlachetnego wina,
powinien udać się najpierw do winnicy.
Tymczasem Masud Umarkuł powracał do domu w wesołym nastroju. Nogi niosły
go lekko, niepomne na ciężar siedmiopudowy. Na razie wszystko układało się po jego
myśli. Strategia chytrego planu z pewnością wyda wkrótce dorodne owoce.
“Dwukrotnie nie udało się chanowi pognębić zagadkowego wędrowca. Dwukrotnie
włóczęga wyślizgnął się z pułapki niczym wąż pustynny z dziurawego worka - rozmyślał
wielmoża. - No, ale do trzech razy sztuka. Przyszła zatem kolej i na trzecią próbę. A tej nie
przegapię. Miłościwy chan - oby żył wiecznie - czuł się dzisiaj niezdrów. Podobno nosa nie
wysunął spod kołdry. Już z samego rana odwołał wieczór przyjęć, nie chciał nikogo ani
widzieć, ani słyszeć. Choroba władcy to wszakże nic dobrego, jednakże grzechem byłoby
nie pochwycić za ogon okazji, jaką zsyła miłosierny Allach w takiej właśnie chwili".
Masud Umarkuł dogodnych sposobności nie przegapiał wżyciu. Inaczej nigdy by
nie doszedł do znacznych stanowisk i znacznych majątków. I tym razem nie zawahał się ani
przez moment. Całe miasto wiedziało, że chanowi nie udało się upokorzyć sprytnego
włóczęgi. Gdyby więc jemu się powiodło, wdzięczność władcy z pewnością nie będzie mieć
granic.
Wielmoża oczyma wyobraźni widział już worek nabity złotem lub drogocennymi
kamieniami, albo tabun rączych argamaków, albo stado wytrzymałych turkmeńskich
wielbłądów, albo siedemnaście niewolnic przecudnej urody. Zrobiło mu się błogo na duszy.
Zaledwie dotarł do domu, sięgnął po papier i czernidło. Czym prędzej wystosował pismo
nasiąkło słodyczą i kadzidłem. Następnie posłał sługę z listem do lepianki garncarza
Achmadżana, u którego zatrzymał się wędrowiec.
Mędrzec bucharski nie dał na siebie długo czekać. Przebiegł wzrokiem równe
szeregi arabskiego pisma i sięgnął po chałat. Nic dziwnego, późne wieczory dokuczały
chłodem, a kto Odgadnie, kiedy będzie mógł powrócić do domu? Potem wiedziony przez
posłańca udał się na drugi kraniec grodu, do dzielnicy bogaczy,
Tutaj, na podwórcu Umarkułowego domostwa, w cieniu morelowych drzew i
baldachimu z winorośli, oczekiwano go już z niecierpliwością. Kilkunastu najbogatszych
wielmożów chanatu spoczywało wygodnie na drewnianych okrytych kobiercami tachtach -
szerokich tapczanach - zezując w stronę furty. Palenie nargilów i pląsy czerkieskich tan-
cerek nie mogły jednakże zastąpić prawdziwych emocji zbliżających się z każdym krokiem
Hodży.
Pułapka zastawiona dziś przez Umarkuła była znakomitej konstrukcji. Przemyślana
do najdrobniejszego szczegółu. Tak przynajmniej ocenili ją wielmoże wtajemniczeni przez
gospodarza w arkana zasadzki. Pojęli, że kto raz wsadzi głowę w potrzask, ten jej już nie
ocali. Dla pojmanej zwierzyny nie będzie szansy ratunku ani jutro, ani za tydzień, ani za
miesiąc. Nawet jeśli zwierzyną tą okaże się największy filozof spośród wędrowców
przemierzających w tym stuleciu niezbadane szlaki muzułmańskiego świata.
- Zgodnie z tradycją panującą od dawna na dworze wielkiego władcy Kokandu i
my pragnęlibyśmy rozpocząć dzisiejszy wieczór od siedmiu niezwyczajnych pytań -
przemówił uroczyście Masud Umarkuł, zaledwie mędrzec bucharski pojawił się w progu. -
Czy zgadzasz się ze mną, człowieku wędrujący od miasta do miasta?
- Tradycja dwukrotnie pozwoliła mi odpowiedzieć na stawiane pytania. I dorzuciła
dwie sakiewki pełne srebrnych monet Hodża Nasreddin uśmiechnął się szeroko. - Nie
mam zatem nic przeciwko tradycji, panie.
Wielmoża sięgnął dyskretnie pod chałat, gdzie miał ukrytą kartkę z przebiegłymi
pytaniami, przepisanymi pośpiesznie z dzieł starożytnych mędrców przez uczonego
mudarrisa za kilkanaście marnych miedziaków. Zerknął jednym okiem na pismo i otworzył
usta:
- Zastanów się głęboko, szlachetny mój gościu, zanim właściwe słowo zepchniesz z
języka, albowiem liczyć się będzie pierwsza odpowiedź. Pomyśl więc i odpowiedz. Co u
ludzi starzeje się najszybciej?
Hodża odrzekł krótko:
- Wdzięczność, panie. O tym wiedzieli już mądrzy ludzie przed stuleciami.
- No, no, rychło znalazłeś właściwe słowo - kiwnął bogacz głową i zaraz dorzucił: -
Czy równie szybko odpowiedziałbyś, gdybym zapytał, co to jest prawdziwa wolność?
- Czyste sumienie.
- Myśl twoja na rączym rumaku bieży, przyznaję - wielmoża spojrzał na mędrca
bucharskiego ze źle ukrywanym podziwem. - Pora zatem na trzecie pytanie. Czy wiesz, co
jest mocniejsze od zemsty?
Hodża Nasreddin wepchnął w usta garść słodkiego kiszmiszu, suszonych
rodzynków granatowej barwy. Kiedy przegryzł, odpowiedział:
- Przebaczenie.
- Zgoda. A oto kolejne niezwykłe pytanie, szlachetny mój gościu - Umarkuł udał, iż
się zastanawia. - Jaka rzecz największa mieści się w najmniejszej?
- Serce szlachetne w człowieczym ciele. Oto odpowiedz najzwyklejsza, panie.
Wielmoża przesunął powoli aksamitną tiubietiejkę na tył głowy. Wycedził przez
zęby:
- Hm, a kto z ludzi według ciebie jest najbogatszy na tym świecie?
- Ten, panie, który w życiu na najmniejszym zwykł poprzestawać.
Masud Umarkuł znowu pokiwał głową. Usiłował się nawet uśmiechnąć, ale nie
bardzo mu to wyszło.
- Zadziwiasz mnie, gościu - mruknął po dłuższej chwili i zerknął na papier.
Zdenerwował się. Mimo tylu wysiłków, jakoś nic nie zapowiadało, aby ten przeklęty
przybłęda zwichnął sobie szyję na pytaniach wyszperanych w starożytnych księgach. Nie
miał jednakże innego wyjścia, musiał ponowić kolejną próbę. Zapytał więc: - Czy wiesz,
szlachetny mój gościu, kto jest najbardziej nieszczęśliwy z ludzi?
- Oczywiście ten, kto nie potrafi znosić własnego nieszczęścia.
Umarkuł z wściekłością zezował na kartkę. Spis pytań dobiegał końca.
- Wylicz - sapnął - które ze zwierząt jest najdziksze?
- Nawet dziecko wie - odpowiedział Hodża z promiennym uśmiechem - że w
górach i pustyniach żmije oraz tygrysy. Zaś w miastach poborcy podatków.
Goście Masuda Umarkuła poruszyli się niespokojnie. Tę odpowiedź pojął każdy z
nich. Nawet opasły kupiec brokatów Ismatułła, zwany dla przewiewnej czaszki Ismatułłą
Pustaczkiem, nie miał wątpliwości, że niezmiernie zuchwały musi być ten włóczęga. I o sercu
nieulękłym, skoro pozwala sobie na głoszenie sądów, jakich nikt ze zgromadzonych tutaj nie
odważyłby się wybąknąć na odległość nosa. Co więcej, wypowiadał je zagryzając
beztrosko łakociami: słodkim kiszmiszem, nugatami z migdałów i orzechów, chałwą
chodżencką, suszonymi morelami i jabłkami smażonymi na miodzie. Niepojęte.
- Przebrnąłeś szczęśliwie przez siedem zagadek zrodzonych w umysłach mędrców
dawnych wieków. Dobrze to świadczy o pilności twojej i twoich nauczycielach. - Masud
Umarkuł dźwignął się ze sterty puchowych poduszeczek. - Wędrowcze, czy gotów jesteś
przystąpić do skosztowania najsmakowitszego dania dzisiejszej wieczerzy? Naturalnie my-
ślę o posiłku nie dla kiszek, lecz głowy.
Hodża Nasreddin, nie tylko czytający księgi filozofów starożytności, ale mający i
swój rozum zaprawiony w nieustannych potyczkach z władcami, wezyrami, sędziami czy
ulemami uczonymi w Koranie, odrzekł spokojnie:
- Tam gdzie przejechało pierwsze koło wozu, powinno przejechać drugie. Jestem
gotów, panie.
- Doskonale. Pójdźmy przeto do komnaty, w której oczekuje was wszystkich, o
czcigodni, smakowita uczta oraz czarnobrewe tancerki ciebie zaś, wędrowcze, także i
zadanie niezwykłe. Naprawdę niezwykłe.
Ruszono żwawo na pokoje. Pierwszy kroczył Umarkuł z olbrzymią klepsydrą pod
pachą.
W wielkiej sali przyjęć ujrzano pięć wysokich dzbanów ustawionych w koło.
Gospodarz wskazał na nie ręką.
- Spójrzcie, mili sercu mojemu goście, i ty, wędrowcze przemierzający świat na
kłapouchu - powiedział. - Oto pięć dzbanów. a w każdym garść ziarna. Wiedzcie, w
czterech znajduje się groch wyłuskany z łusek, w jednym zaś na dnie pod grochem ukryta
jest sakiewka z prawdziwymi perłami. Domyślasz się, człowieku wędrujący. że zagadka
polega na ujawnieniu dzbana z perłami. Jeśli w czasie wyznaczonym przez piasek uda ci się
odkryć drogocenną zawartość, stanic się ona twoją własnością. Jednakże bez zaglądania do
wnętrza dzbanów. Zresztą oczy tu nic nie dopomogą, albowiem sakiewka została równo
przysypana grochem. Nie podpatrywać, lecz liczyć musisz, szybko i uważnie. Rachować
należy od jednego do tysiąca, obracając się wokoło. Liczenie trzeba rozpocząć od aftoby
najwyższej, tej ze srebrnym ornamentem. Dzban tysięczny będzie owym Sezamem,
kryjącym w swoim brzuchu skarb Ali-Baby. Nie zdążysz doliczyć do tysiąca, otrzymasz
natychmiast dwieście kijów poniżej pleców oraz przewodnika, który bez zwłoki wywiedzie
cię z Kotliny Fergańskiej i porzuci w piaskach stepowych. Biada twojej głowie, jeśli
ponownie pojawisz się kiedyś w murach Kokandu.
Po tych słowach Umarkuł podniósł klepsydrę, odwrócił ją i dodał:
- Pamiętaj, wędrowcze, liczyć możesz tylko do chwili wskazanej przez czasomierz.
Wielmoża mówił głosem spokojnym, gdyż dobrze wiedział, co mówi. Nie darmo
zabezpieczył klepsydrę przed przykrą niespodzianką. Z samego rana odsypał z niej piasku
tyle, że Bobonazarowi, najszybszemu rachmistrzowi Kokandu, wystarczało go zaledwie na
dobrnięcie do dwustu pięćdziesięciu. Na liczeniu do tysiąca musi się więc potknąć nie-
znajomy włóczęga. Nic go dzisiaj nie zdoła ocalić. Aj, aj, to będzie wspaniałe. Druga rzecz
nie mniej wspaniała to wdzięczność ze strony chana za przełamanie sprytu zagadkowego
władcy Osłakłapoucha. Wdzięczność, która powinna wyrazić się nie jeno w złocie, ale i w
dworskich zaszczytach.
Uszczęśliwionemu i zadufanemu wielmoży umknęła z pamięci przestroga zapisana w
kronikach przez wielkiego poetę Wschodu, Muhammada Hafiza, a głosząca, iż “najlepszym
reżyserem przygotowywanych widowisk bywa nie człowiek, lecz los". Gdyby Masud
Umarkuł znał ów werset, nie cieszyłby się przed czasem niczym wół orzący ziemię na
wspomnienie pełnego żłobu.
Dostojnicy zgromadzeni w komnacie nie zwracali uwagi na misy pachnącego jadła,
z napięciem wpatrywali się w Hodżę Nasreddina i miedziane naczynia, bogato zdobione
przez mistrzów czekanki.
Otwór każdego dzbana przykrywała dłońmi piękna dziewczyna, o licu brzoskwini,
krągłych jabłkach piersi i wargach czerwieńszych od granatu, do tego strojna w szaty
zwiewne, wiele obiecujące. Oczywiście smagłolice Czerkieski nie pojawiły się tutaj
przypadkowo. Ich widok miał zmącić myśli mężczyzny, nie pozwolić mu na skupienie uwagi
i nazbyt szybkie rachowanie dzbanów.
Pomny na blask urody czarnobrewych niewolnic mędrzec bucharski - mężczyzna
wszakże - przesłonił oczy starannie dłonią i zastanowił się chwilkę. Potem obrócił się
dookoła i rzekł wskazując na jedną z miedzianych aftob:
- Ta oto będzie dzbanem tysięcznym.
Głuchy jęk wyrwał się spod zawiedzionych serc wielmożów Kokandu.
- Co? Jakże to? - wystękał przerażony Umarkuł. - Skąd wiesz? Kto ci
podpowiedział? Niemożliwe, abyś o własnych siłach równie szybko rozwikłał tajemnicę
bezpiecznie ukrytą przed wzrokiem śmiertelnych istot. Jedynie z pomocą smrodliwych
dżinów mógłbyś przeskoczyć granicę wyznaczonego czasu. Spójrzcie, o dostojni
świadkowie, wszakże Tadżyk Bobonazar, rachmistrz niezmiernie biegły w swym rzemiośle,
nie dobrnął jeszcze do pierwszej setki. A piasek w klepsydrze dopiero zaczął się sączyć...
- Panie, aby poznać głębię rzeki, wcale nie trzeba wyczerpywać z niej wszystkiej
wody - odpowiedział zagadkowo Hodża Nasreddin, wytrząsając z brzucha aftoby
sakiewkę śnieżnobiałych pereł ukrytą pod warstwą grochu. Po czym, nie zatrzymywany
przez nikogo, opuścił gościnne nad wyraz progi Umarkuł owego domostwa.
Dostojnicy rozeszli się w ponurym milczeniu. I tym razem nie udało się pognębić
tajemniczego włóczęgi. Masud Umarkuł z wściekłości dostał ataku indyjskiej drżączki.
Zieleniał i czerwieniał na przemian.
Ostatnia szansa ocalenia honoru - a może i pereł? - tkwiła jeszcze w informacjach
zgromadzonych przez Wielkie Ucho Kokandu. Świątobliwy derwisz zapewne znalazł już
coś, co pozwoliłoby skompromitować nieznajomego łazęgę w oczach władcy. Skrywając
niepokój na dnie duszy Umarkuł wrzasnął na sługi, aby podprowadzili mu wierzchowca. Nie
zwlekając wdrapał się na siodło i okładając achałtekina batogiem pogalopował nad kanał,
gdzie na Moście Ściętych Głów godzinami zwykł wysiadywać przywódca szpiegów
kokandzkich.
Nadaremnie wielmoża zaglądał pod spiczaste czapy derwiszów. Na próżno
wypytywał o wszystkowiedzącego starucha-kałandara. Na nic zdały się groźby, na nic
przesłodzone słowa i obietnice. O losach wielouchego derwisza nikt nic nie słyszał. Albo nie
chciał słyszeć.
Siły opadły Umarkuła. Raptem pociemniało mu w oczach. Powoli osunął się na
gliniany występ muru. Jęknął rozpaczliwie z trudem łapiąc oddech. Łatwiej igłą studnię
wykopać niźli dowiedzieć się czegokolwiek o zaginionym bez śladu Wielkim Uchu
Kokandu.
Wielmoża nie wiedział - bo wiedzieć przecież nie mógł - iż świątobliwy derwisz,
który w karawanseraju nie zdołał natrafić na żaden ślad mogący wyjaśnić tajemnicę
nieznajomego łazęgi, co zresztą przytrafiło mu się po raz pierwszy od lat bez mała
czterdziestu, ukrył się przezornie poza miastem. W odległym grobowcu patrona
muzułmańskich pielgrzymów, pod opieką duchownych doglądających mazaru czuł się bez-
piecznie.
Nie koronowany monarcha szpiclów kokandzkich był przekonany, że zagadkowy
włóczęga wcześniej czy później opuści stolicę chanatu, a wtenczas i on będzie mógł
powrócić spokojnie do Kokandu, ażeby dostarczyć wielmoży, co prawda z małym
opóźnieniem, mnóstwa ciekawych informacji zebranych z drzewa obłudy i fałszu.
*
Mędrzec nie potyka się dwa razy o ten sam kamień. Pomyśl zatem, człowieku o
głowie nasiąkłej olejem, co byś uczynił, gdyby i tobie kiedyś przyszło rozstrzygnąć
zagadkowy problem, podobny do Nasreddinowego? W jaki sposób, kręcąc się wokoło i
licząc po kolei, równie szybko odkryłbyś pomiędzy pięcioma ów dzban tysięczny?
OSTATNIA WIZYTA
Opowieść siódma o chorobie Hodży Nasreddina
i perypetiach z tabibem miłującym złoto
oraz o ryzyku utraty nieostrożnego czerepu
na dworze kokandzkim
“Żonę sobie człowiek wybiera, lecz nie chorobę" - powiada stare uzbeckie
porzekadło. Z wizyty u Masuda Umarkuła Hodża Nasreddin powrócił wesół jak wiosenny
szpaczek. Brzuch pełen łakoci i sakiewka śnieżnobiałych pereł za pazuchą poprawiłyby
humor nawet skazańcowi. A mędrzec wszakże był człowiekiem wolnym. Z
najdrobniejszymi szczegółami opowiedział garncarzowi o niecodziennej gościnności
Umarkuła, gęsto krasząc relację żartami. Potem w doskonałym nastroju wsunął się pod
kołdrę. O tym, że dopadło go jakieś okrutne choróbsko, dowiedział się dopiero rano, kiedy
o własnych siłach nie zdołał dźwignąć się z pościeli.
- Aj, coś mi się chyba stało - jęknął Hodża. - Podaj mi rękę, przyjacielu. Pora
przecież wstawać. Aj, nic z tego nie będzie. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. I we łbie
kręci się i łomocze niby w młynie.
Daremne wysiłki mędrca przeraziły Achmadżana. Ile tchu w płucach pobiegł do
sąsiedniej machałły po znajomego znachora leczącego i ludzi, i zwierzęta.
Tabib, suchy starowina w olbrzymiej czałmie na głowie i z wypchaną jaszczurką
dyndającą na szyi, przyszedł natychmiast i już w progu zażądał pięciu złotych monet za
wizytę.
- Tylko nie sknerz, garncarzu. Życie druha warte więcej niźli wszystko złoto świata.
Biedny garncarz dawno złota nie widział na oczy, w skrytce pod progiem miał jeno
srebrne tańgi. I to nie pięć, a zaledwie cztery. Znachor wykrzywił się, jakby mu ktoś ciężki
nadepnął na palec, lecz monety wziął. Potem wymruczał pod nosem coś, co miało
przypominać cudowne zaklęcia, splunął siedem razy pod wytarty kobierzec, okadził chore-
go dymem z diabelskiego ziela, wreszcie natarł balsamem bolejącą i rozgorączkowaną
głowę. Kiedy skończył, zwrócił się ponownie do Achmadżana:
- A teraz, garncarzu, daj trzy barany. Poczciwy lepiglina w pierwszej chwili osłupiał.
Głosu nie mógł wydobyć z gardła. Wieczność przeminęła, zanim z trudem najwyższym
wystękał:
- Bądź uczciwym człowiekiem, lekarzu. Wziąłeś już pieniądze. Jeśli nie masz serca,
miej chociaż sumienie.
Tabib obruszył się. Zmarszczył czoło.
- Cena jest uczciwa - burknął. - Cztery tańgi i trzy marne barany za leczenie ciężko
chorego to dużo? A czy ty myślisz, pustogłowy garnkolepie, że ja za zioła zbieraczom nie
płacę? I za uzdrawiający balsam z tygrysiego tłuszczu? I za mazidła sprowadzane przez
ludzi-kozice z niedostępnych pieczar Ałaju i jaskiń Pamiru? Zwątpić w uczciwość doktora
to jakby zwątpić w nauki samego Abu Ali Ibn-Siny.
Słysząc słowa znachora Hodża Nasreddin uniósł powieki i wyszeptał z wysiłkiem:
- Wszystko to prawda, czcigodny spadkobierco nauk przesławnego Abu Ali Ibn-
Siny. Znałem i ja przed laty podobnego do ciebie lekarza, z którego wiedzy korzystali
lekarze przez kilka stuleci. Na Awicennę powoływali się również rozmaici zielarze i
znachorzy w całej niemal Azji.
- Bardzo uczciwego i bardzo porządnego człowieka, o sumieniu i sercu wrażliwym
jak rzadko. Pamiętam, kiedy przechodził koło miejscowego cmentarza, zawsze sobie
szczelnie naciągał chałat na głowę.
- Zasłaniał sobie chałatem głowę? A po co? - zdumiał się znachor.
- Uczciwość tak mu nakazywała. Wstydził się własnych pacjentów, których kiedyś
leczył.
Garncarz zagryzł wargi, ale nie wytrzymał długo i parsknął głośnym śmiechem.
Zawtórował mu słabym głosem Hodża Nasreddin. Dopiero wówczas zaświtało w głowie
tabiba, że mędrzec zadrwił sobie z niego.
- Dla was, grzeszne dusze, nie ma nic świętego na tej ziemi! - wrzasnął pieniąc się
na gębie. - Nie potrzebuję twoich kościstych baranów, garnkolepie! Nawet gdybyś miał
całe stado tłuściochów, nie wziąłbym ani jednego. Za zapłatę wystarczy mi widok tego oto
barana, który zapadł na ciężką chorobę. Nieuleczalną. Jego dni zostały policzone. Zo-
baczycie, wkrótce zjawi się tutaj Azraił, Anioł Śmierci, aby zabrać nędznika i wtrącić do
piekła.
- Nie przejmuj się bredzeniem tego skorpiona w zawoju wielkim jak, gniazdo
bocianie, a móżdżku maleńkim jak dwa ziarnka maku - szepnął mędrzec do przyjaciela.
- Coś powiedział? - wrzasnął tabib po raz drugi. - Ja skorpionem? O maleńkim
móżdżku? Przekonasz się, nie doczekasz piątku.
I wybiegł rozwścieczony. Furtą od ulicy grzmotnął tak, że zawiasy nie wytrzymały
znachorowej złości. Z przeraźliwym łoskotem furta runęła na ziemię.
- Mówiłem już, abyś się nie przejmował - powtórzył Hodża. - Lepiej,
Achmadżanie, pośpiesz na bazar i kup trzy garści ziół, jakie ci wskażę.
Garncarz popędził na bazar, gdzie w najodleglejszym kącie godzinami przesiadywali
siwobrodzi mężowie w zawojach wypłowiałych od słońca. Siedzieli w kucki z niepozornym
towarem, który potrafili ocenić jedynie ozdrowieńcy. Z leczniczymi ziołami znalezionymi
wysoko w górach. W miejscach niedostępnych dla zwyczajnych ludzi, na skalnych
występach odwiedzanych jedynie przez fergańskie gronostaje, zręczne wielkorogie archary i
śnieżne pantery.
Po czterech dniach choroba zaczęła ustępować. Po pięciu gorączka spadła, boleści
zniknęły zupełnie. Szóstego dnia mędrzec bucharski poprosił druha, aby dopomógł mu
wyjść przed dom, na świat hoży, popatrzeć na ludzi, posłuchać ptasich treli, powąchać woni
szaszłyków smażonych na węglu drzewnym przez ulicznych sprzedawców.
Achmadżan nie potrafił przyjacielowi odmówić niczego. Bez słowa protestu
wyprowadził go przed furtę. Na dywaniku złożonym we czworo, w uzdrawiających
słonecznych promieniach mędrzec od razu poczuł się inaczej. Pojął, iż życie weń wstępuje
od nowa.
Akurat w tym czasie od strony głównego bazaru nadszedł kościsty znachor w
ogromnym zawoju na głowię. Ten sam, który nie dostał od garncarza ani złota, ani trzech
baranów. Ujrzawszy siedzącego pod murem bladego, wymizerowanego Hodżę Nasreddina
pomyślał sobie, że oto nadchodzi godzina słodkiej zemsty. Przystanął i odezwał się głośno,
aby usłyszeli go sąsiedzi i przechodnie:
- Oj, kiepsko wyglądasz, ruino człowiecza. Z daleka widać, że ledwie zipiesz.
Pewnie dopiero co powróciłeś z tamtego świata. Cóż nowego słychać w niebie? Spotkałeś
tam może któregoś ze świętych? Albo z proroków?
- Niestety, czcigodny wnuku Abu Ali Ibn-Siny, nie poszczęściło mi się w niebie. Nie
widziałem tam ani świętego, ani proroka - odpowiedział mu Hodża ze stoickim spokojem. -
Mimo to powodów do narzekań nie mam.
- Nie masz? A dlaczego? Trafiłeś na kogoś innego mieszkającego pod gwiazdami?
- Zgadłeś, czcigodny wnuku Abu Ali Ibn-Siny. Na czarnym obłoku spotkałem
Azraiła, Anioła Śmierci. Uciąłem sobie z nim dłuższą pogawędkę.
- I cóż ci powiedział Azraił? - zaciekawił się tabib.
- Ważną rzecz. Bardzo ważną. Zwłaszcza dla lekarzy.
- Co ty gadasz? A jaką? - znachor zamienił się w znak zapytania.
- W przyszły piątek Azraił wybiera się w odwiedziny na ziemię. Z ognistym
mieczem, jak na zwiastuna śmierci przystało. Obiecywał, że w swojej podróży nie zapomni i
o Kokandzie.
- A po co go tu licho niesie? Nie mówił ci tego, ruino człowiecza?
Mędrzec bucharski uśmiechnął się leciutko.
- Mówił. Zamierza zabrać ze sobą ciebie i pozostałych tabibów. By wtrącić do
piekła.
- Aj, aj, aj - zatrwożył się znachor. - Dlaczego? Jam przecie nie-grzeszny.
- Wszystko dlatego, że doktorzy nie pozwalają ludziom umierać w
porze
wyznaczonej im przez Allacha - wyjaśnił mędrzec cierpliwie. - Sam wiesz doskonale, iż
leczenie przedłuża pacjentowi życie. Tymczasem Anioł Śmierci czeka nadaremnie na
spodziewaną duszyczkę. Rozgniewany wybiera się na ziemię, ażeby was przykładnie ukarać
za psucie boskich planów. Przez cztery stulecia będziecie siedzieć w kotłach piekielnych z
roztopioną smołą.
- Aj,aj,aj!
- Nie jęcz. Ty jeden możesz się nie obawiać o swoje cenne życie. Udało mi się
przekonać Azraiła, że z ciebie żaden lekarz. Nie uzdrowiłbyś nawet myszy, nie mówiąc już
o ludziach. Na odwrót, lichutkimi lekami i absolutnym brakiem wiedzy medycznej niejedną
nić życia przerwałeś znacznie wcześniej, niźli było to zapisane w księdze przeznaczenia.
Wszakże połowa cmentarza w Kokandzre to twoi pacjenci. Słuchając moich wyjaśnień
Azraił aż podskakiwał z radości, że ma na ziemi takiego wspaniałego pomocnika. Mógłbym
przysiąc, iż Anioł Śmierci nie tknie ciebie nawet małym palcem. Przybędzie przecież na
ziemię tylko po prawdziwych lekarzy.
Gromada przechodniów, która z uwagą przysłuchiwała się rozmowie dwóch
mężów, gruchnęła zgodnym śmiechem. Natomiast znachor poczerwieniał gwałtownie na
gębie. Zorientował się, że już po raz drugi gość garncarza Achmadżana zakpił sobie z niego.
Otworzył usta, lecz nie zdołał wypchnąć na język nawet jednego marnego przekleństwa.
Gniew odebrał mu dar mowy. Splunął jeno, po czym odwrócił się i klapiąc sandałami, jak
mógł najszybciej zniknął za rogiem.
Jeszcze nie przebrzmiał śmiech u furty lepigliny, gdy nagle w rozbawiony tłum
wdarło się kilka osób pracujących silnie łokciami.
- Jest! Jest tutaj! Kto mówił, że chanowego ulubieńca zmogła zła choroba? Przecież
widać, iż zdrów jest niczym szczupak w rzece - wrzasnął jakiś głos. Jakieś mocne ręce
pochwyciły bucharskiego mędrca i dźwignęły wysoko nad głowy. Zanim Hodża Nasreddin
zdołał zorientować się, o co napastnikom chodzi, poniesiono go triumfalnie w głąb miasta.
Kwadrans nie minął, gdy do pałacu chanowego eskortowany przez gromadę
uszczęśliwionych dostojników wkroczył - a raczej został tam przez nich wniesiony - Hodża
Nasreddin. Ostatnia deska ratunku kokandzkich bogaczy.
Tuż przed zapadnięciem zasłony zmierzchu u wejścia do komnaty tronowej pojawił
się władca w asyście największego z wezyrów, naczelnika skarbca, wielkiego miraba
zawiadującego wodami chanatu, strażnika pieczęci oraz reszty dworskiej świty. Wielmoże
pochylili kornie głowy, na wszelki wypadek przytrzymując za szarawary Hodżę, by nie
czmychnął korzystając z uroczystego zamieszania.
Tymczasem chan Kokandu, utykając lekko na nogę od pamiętnej no-
i
\ cnej
wyprawy do ubogiej herbaciarni, przemierzył całą salę. Zatrzymał się dopiero przed
mędrcem bucharskim. Rzekł uradowany:
- O, dawno cię nie widziałem, człowieku wędrujący poświecić. Doniesiono mi, iż
chorowałeś?
- Tak, panie. Byłem niezdrów.
- Dobrze, że już jesteś, wędrowcze. Skargę na ciebie złożono przed tronem.
Podobno oszachrowałeś człowieka zacnego, sakiewkę pereł zdobywając za pomocą
diabelskich sztuczek. Czy to prawda?
“Aha, Masud Umarkuł zdążył się poskarżyć" - pomyślał Hodża i odpowiedział
głośno:
- W drzewo, które owoców nie daje, nikt kamieniami nie ciska. Tak przynajmniej
napisał przed wielu laty Musaheddin Saadi z. Szirazu. Poeta rozumiejący bogów, a zarazem
filozof znający doskonale ludzi. Tych uczciwych, ale i tych podstępnych, pozbawionych
sumienia.
- Hm, a nie obawiasz się, władco Osłakłapoucha, że poszkodowany może
zechcieć poszukać satysfakcji innymi drogami? Poza moim dworem?
- Mąż uczony żyje wiecznie, nawet po swojej śmierci, kiedy kości jego już dawno
w ziemi spróchnieją, nieuk zaś martwym, choćby stąpał jeszcze po ziemi i łykał powietrze
pełnymi płucami To również powiedzenie wielkiego Saadiego, panie.
Chan wydął policzki. Po czym głośno przełknął powietrze. I dopiero wówczas
cisnął w mędrca pytaniem:
- Czy nie nazbyt śmiało językiem obracasz, władco Osłakłapoucha?
- Kto nauki pobierał i nie wykorzystuje ich wcale, podobny jest do tego, co ziemię
zaorał, ale ziarna nie rzucał. I to także słowa Saadiego z Szirazu, panie.
- A cóż ty mielesz dzisiaj jedynie sławami Musliheddina Saadiego? Własnych ci już
zabrakło? Czyżbyś po tygodniu nieobecności w pałacu stępiał niczym stara motyka?
Najwyższa pora przekonać się o tym, wędrowcze. Najpierw przebiegnijmy przez kilka
tradycyjnych pytań, ażeby rozruszać zgnuśniałe umysły ludzi zgromadzonych tutaj. Na
koniec pozostawimy sobie przemyślną zagadkę, którą nie ślepy przypadek, lecz rozumna
głowa powinna rozwikłać. Spójrzcie w okno, czcigodni, wieczór w noc pomału się zmienia.
Nie zwlekajmy dłużej. Zaczynajmy zabawę.
- Nie zwlekajmy, panie szlachetny - zgodził się spokojnie Hodża Nasreddin. -
Zaczynajmy zabawę.
- A zatem pierwsze pytanie, człowieku wędrujący po świecie - chan wysunął z
rękawa kartkę i zerknął na nią jednym okiem. - Powiedz nam, kto w ciemnościach widzi
najlepiej ?
Mędrzec odparł jednym słowem:
- Ślepiec.
- Słusznie mówisz. Bardzo słusznie - powtórzył chan z podziwem. - A w takim
razie, czy wiesz, władco Osłakłapoucha, co dla człowieka niewidzącego na obydwoje oczu
może być bardziej przykre od jego ślepoty?
- Ślepota rozumu zawsze jest gorsza od ślepoty oczu, panie sprawiedliwy.
- Trzecie. Kto jest biedniejszy od najnędzniejszego z nędznych?
- Skąpiec. Bo biedak nie ma tylko tego, czego nie ma naprawdę - odpowiedział
filozoficznie Hodża Nasreddin - skąpiec zaś nie ma nawet tego, co posiada na własność.
- Rzeczywiście, mądrze mówisz. Odpowiedź warta pytania, wędrowcze. Kolej
więc na czwarte. Jaka trucizna jest lepsza od miodu?
- Człowiek mądry wie, że trucizna prawdy zawsze będzie lepsza od miodu
kłamstwa.
- Dość, władco Osłakłapoucha - chan nieco się zirytował. - Wystarczy tych pytań i
odpowiedzi na dzisiejszy wieczór. Daruję ci dwa pozostałe, albowiem czas najwyższy, by
zabrać się do problemu bardziej złożonego. Przetrzyj teraz uszy i słuchaj uważnie. I wy
wszyscy także.
Po czym skinął dłonią.
Na znak dany przez władcę Kokandu do przodu wysunął się pałacowy
bibliotekarz. Zasuszony, szary człowieczek o olbrzymich patelniach uszu, prawdziwy
nietoperz. Z jego ust rozlała się struga niezwykłej opowieści:
- Dawno, dawno temu, w roku, którego nie pamiętaliby dziadkowie najstarszych
nawet wnuków, w pałacu prześwietnego kalifa Bagdadu zgromadzili się ludzie zaproszeni na
wspaniałą ucztę. Po dwustu smakowitych potrawach, kiedy każdy już czknął i beknął ze
czterdzieści razy, wszyscy otrzymali na deser zagadkę. Jednakową. Dopiero bowiem
wtenczas okazało się, że biesiadną salę można opuścić przez dwa różne wyjścia. Jedno
wiodące do kalifowego skarbca, drugie wprost do celi skazańców. Kto z biesiadników
potrafi domyślić się, którym z dwóch korytarzy należy podążyć, aby trafić do skarbca po
nagrodę, sakwę szczerozłotych monet? Jak ustrzec się wizyty w komnacie, w której naj-
łatwiej o zgubienie głowy? W jaki sposób ujawnić to korzystniejsze rozwikłanie
zagadkowego deseru? Czy można i czy w ogóle warto pytać cichaczem o drogę któregoś z
dwóch strażników strzegących wyjść? Zwłaszcza że dla nikogo z pałacowych bywalców nie
było tajemnicą, iż jeden z owych Persów zawsze mówił prawdę, drugi zaś nieustannie kła-
mał. Lecz który jest tym prawdę głoszącym, a który łgarzem o zwichniętym języku, wiedział
jedynie Allach i prześwietny władca. Trwożne rozważania biesiadników, zupełnie nie
wiedzących, co czynić, ciągnęły się godzinami. Przerwał je dopiero zniecierpliwiony kalif.
Pozwolił zadać strażnikom tylko dwa pytania, nie więcej. Po jednym każdemu z
wartujących. A teraz, pełnobrzuche istoty z Bagdadu, pomyślcie, jakie pytania należy
postawić, aby wiedzieć, którym korytarzem można udać się bezpiecznie we właściwym
kierunku, umożliwiającym ocalenie głowy?
Ruszyli ochotnicy do szturmu. Pytania posypały się hałaśliwym rojem:
- Która droga, szlachetny wojowniku, wiedzie do komnaty wypełnionej
bogactwami? Los cię wynagrodzi za właściwą wskazówkę, zdradź-ze więc tajemnicę.
- A według ciebie, mistrzu topora, który korytarz prowadzi do wnętrza skarbca?
Wskaż, na Allacha, bezpieczną ścieżkę. W nagrodę otrzymasz połowę sakwy złota. I co nie
mniej ważne, będziesz mieć zawsze sny spokojne.
Wskazywali obydwaj zbrojni Persowie na przemian, ten na jedno wyjście, ów na
drugie. Na próżno dostojnicy mnożyli pytania, nadaremnie łzawili oczy wpatrując się w
nieruchome gęby strażników. Nijak nie mogli odróżnić kłamcy od prawdomównego.
Kiedy fala rozpaczy i zwątpienia zalała serca wielmożów i zdawało się, że nie ma już
dla nich ratunku, do wyjścia zbliżył się człowiek, który mógłby być bliźniakiem obecnego tu
władcy Osłakłapoucha. Tak był do niego podobny. Człek w ubogiej szacie, lecz w mądrość
i doświadczenie przebogaty, zapytał pierwszego strażnika:
- Która droga, twoim zdaniem, waleczny mistrzu miecza, prowadzi do kalifowego
skarbca? Wysłuchał krótkiej odpowiedzi, a następnie zagadnął drugiego:
- Uchyl poły tajemnicy, waleczny mistrzu topora, i ukaż, którą drogę powinien mi
wskazać twój sąsiad z mieczem?
Strażnik bez słowa wskazał ręką.
Uzbrojony w dar rozumienia rzeczy niepojętych mędrzec bagdadzki zastanowił się,
ale tylko chwilę, bo zaraz potem ruszył pewnie przed siebie. Odpowiedzi z ust strażników
wskazały mu bezpieczne - i zasobne - wyjście. Albowiem wiadomo od dawna, o czcigodni,
że i pytać trzeba umieć, i myśleć trzeba umieć. Te same przymioty ducha liczyć się będą na
wagę złota również i dzisiaj. Na dworze wielkiego chana Kokandu czeka was za moment
podobne zadanie. Oto dwoje drzwi oraz dwóch strażników. Ten prawdę, ten zaś fałsz
głoszący. Lecz który jest który? Ba...
Bibliotekarz wysnuł przędzę opowieści do końca, beknął głośno i cofnął się na
poprzednie miejsce.
Najstarsi z kokandzkich gości znajdujący się w chanowej komnacie, trzej
siwobrodzi ulemowie, natychmiast poczęli na głos roztrząsać słowa dopiero co usłyszane:
- Gdyby pierwszy ze strażników wskazał na jedno wyjście, drugi natomiast na inne,
musiałoby to oznaczać, iż pierwszy był prawdomównym człowiekiem. Jednakże gdyby i
pierwszy, i drugi pokazał na to samo, wówczas prawdomównym byłby strażnik drugi. Tak
czy inaczej z usłyszanych odpowiedzi można stwierdzić bez wysiłku, komu należało zaufać,
kto był tym prawdę mówiącym. Nie ma co czekać na rozwiązanie zagadki przez tego
przybłędę ze świata, skoro sami znaleźliśmy właściwe. Chodźmy po nagrodę.
- Chodźmy. Należy się nam chanowa nagroda za prawidłowe rozumowanie.
- Chodźmy. Uczciwie zapracowaliśmy głowami na worek szczerozłotych monet.
Oblicza wielmożów przysłuchujących się ulemom pojaśniały w szerokim uśmiechu.
Radość wartkim nurtem przelata się w zatrwożone serca. Dobry chan. Wspaniałomyślny
chan. Zadał co prawda trudne zadanie, ale podsunął też i sposób rozwiązania. Nie
zwlekając w ślad za trzema ulemami ruszono hurmem do wyjścia.
Jedynie Hodża Nasreddin nadal stał nieruchomo. Nie drgnął nawet z miejsca,
Tymczasem władca dał nieznaczny znak ręką. Strażnicy momentalnie wysunęli do
przodu ostrza zakrzywionych szabel. Skobel dostępu do drzwi został zamknięty. Nic nie
rozumiejący tłum wielmożów zatrzymał się rozczarowany.
Wtedy chan Kokandu zwrócił się do mędrca bucharskiego sterczącego samotnie
pod ścianą:
- Ej, władco Osłakłapoucha, dlaczego nie pobiegłeś do wyjścia jak ci trzej
zasuszeni ulemowie i te pozłacane półgłówki? Nie przyrosłeś chyba do posadzki?
- Nie przyrosłem, panie sprawiedliwy - potwierdził Hodża. - A nie pobiegłem do
drzwi, gdyż mniemam, że to jeszcze nie koniec zajęć na dzisiaj. Nie sądzę, aby ślepy
przypadek był autorem usłyszanej przed chwilą historyjki. Wielce interesującej, przyznaję,
lecz jak gdyby pozbawionej właściwego zakończenia. Zagadka rozwiązana przestaje być
wszakże zagadką. Czekam więc cierpliwie na ciąg dalszy.
- I masz słuszność. Bo nie był to żaden przypadek. A czy domyślasz się, człowieku
wędrujący na ośle skądś dokądś, co przez słowa tejże opowiastki chciałem przekazać
ludziom tutaj zgromadzonym?
- Przypuszczam, panie, że pragniesz wykazać - Hodża Nasreddin uśmiechnął się
pod nosem - iż nie jesteś władcą głupszym od bagdadzkiego kalifa.
- Oczywiście zgadłeś, wędrowcze - odrzekł chan Kokandu nie kryjąc podziwu dla
przebiegłości niezwykłego włóczęgi. - O to mi właśnie chodziło. Przygotowałem na dziś
próbę, podobną nieco do opowiedzianej, lecz znacznie od niej roztropniejszą. Was
wszystkich chcę poddać mojemu egzaminowi. Dzisiejszy wieczór, nie za chłodny, ale i nie
za gorący, jest doskonałą porą na sprawdzenie charakteru i wartości umysłu wśród
dostojników pałacowych.
A teraz, gdy poznaliście opowieść ułożoną przez kalifa z Bagdadu - ciągnął dalej
chan, tym razem zwracając się już do wszystkich - zaznajcie również smaku mojej
przypowieści. Bibliotekarzu, zaczynaj.
Gacek wielkouchy ponownie dał trzy kroki do przodu i począł mleć słowa
zagadkowej historii:
- W pewnym rozkosznym pałacu pewnego uzbeckiego chana, namiestnika samego
Allacha na ziemi, w olbrzymiej sali zebrali się ludzie, wśród których byli i wielce przezorni
mężowie, i sprytni jako lisy, i doświadczeni, i myśleć potrafiący. I okazało się, że w dniu tym
wszelkie przymioty ducha i umysłu liczyć się miały na wagę życia i śmierci. Albowiem wielki
władca chanatu nie przy dwóch, jak w Bagdadzie, lecz przy siedmiu wyjściach wiodących z
sali postawił aż czternastu strażników. Po dwóch przy każdym. Wojowników nie
zwyczajnych, ale kłamiących zawsze lub zawsze prawdę mówiących. Jednakże nie
wiadomo, ilu było przy drzwiach łgarzy, a ilu prawdomównych. Żaden ze strażników nie
miał przecież napisane na czole, kim jest, oszustem czy tym drugim. Natomiast za ścianą, po
tamtej stronie drzwi, stanęli oprawcy z pomocnikami dzierżącymi mocne sznury z pętlą.
Tylko za jednymi drzwiami znajdował się nie kat, lecz dziewczyna, młoda Czerkieska o
kibici strzelistego cyprysu i wdzięku gazeli. Oto nagrody czekające na mężczyzn. Albo kat,
albo dziewczyna. Myślicie, że przy wyborze drzwi wszystko zależy od szczęścia? Nie, nie
wszystko, albowiem wielki chan o sercu gołębim i rozumnej głowie - niechaj żyje wiecznie -
w swojej niezmierzonej dobroci pozwolił ludziom chcącym opuścić komnatę, by zadali
jedno pytanie któremukolwiek z czternastu strażników. Powtarzam, jedno tylko pytanie.
Oto wątek opowieści, której zakończenie sami musicie dziś tutaj dopisać.
Człowieczek o uszach przypominających patelnie skończył opowiastkę i znów
cofnął się o trzy kroki.
- Prawdziwe są słowa bibliotekarza. Sześciu katów czeka na was. Albo jedna
dziewczyna - dodał wielki wezyr, rozstawiając zbrojnych przy pięciu wyjściach, dotychczas
nie strzeżonych.
- Wiecie już, co oczekuje was za siedmioma drzwiami - uzupełnił chan z wysokości
tronu. - Myślcie przeto pilnie, jak się stąd wydostać.
Kto nie zdecyduje się dzisiaj z własnej woli opuścić komnaty, jutro będzie musiał
wynieść się na zawsze z mojego dworu i państwa. Nie potrzeba mi pustogłowych głupków i
tchórzy o zajęczych sercach. Naturalnie majątki nikczemników zostaną od razu
skonfiskowane na rzecz kokandzkiego skarbu. Ludziom nic niewartym nie jest potrzebne
ani złoto, ani srebro, ani drogocenne klejnoty.
Naczelnik zarządzający finansami chanatu zatarł ręce z wielkiej uciechy. Dla niego
każdy, nawet najbardziej plugawy sposób zdobycia nowych monet dla zawsze głodnego
skarbca był usprawiedliwiony. A ten wydawał się wręcz doskonałym. Bez żadnych
dodatkowych wydatków gwarantował znaczne pomnożenie zasobów chanowych.
Arkan przerażenia spętał i nogi, i usta bogaczom w złocistych chałatach. Nikt nie
wiedział, jak powinien postąpić. Co zrobić dla ocalenia życia i majątku? W ponurej ciszy
słychać było jeno grające gdzieś za oknem cykady.
Sytuację próbował ratować Kasym Azizułła, miejscowy dygnitarz o dużej głowie i
równie niemałych bogactwach. Wyciągnął sakiewkę monet zza pasa i szeptem zaczął
namawiać sąsiadów zmienionych w słup soli:
- Każdy, kto zdecyduje się wejść pierwszy w drzwi i ujrzy za nimi kata, niechaj
wrzaśnie głośno, abyśmy już w ten otwór nie wleźli. Za ostrzeżenie pozostałych odważny
ów człowiek dostanie ode mnie pięćdziesiąt złotych dinarów. My zaś tym sposobem po
stracie sześciu mężczyzn oraz trzystu dinarów będziemy już doskonale wiedzieli, którędy
wyjść należy na wolność. Sześć głów warte ofiary, ażeby uratować głów kilkadziesiąt.
Tylko kto z was pójdzie pierwszy?
Właśnie, kto. Żaden ze spędzonych tutaj dostojników nie chciał podjąć obiecanych
monet i ryzyka utraty własnego czerepu. Nawet największego z łotrów nie udało się
namówić do pierwszego kroku. Grono godnych siebie wysoko urodzonych zbirów,
okrutników o zadżumionych charakterach i sercach nie znających litości, złoczyńców o
delikatnych dłoniach nie wiedzących, co to uczciwa praca i uczciwy zarobek, niecierpliwiło
się coraz bardziej.
Zewsząd słychać było szepty:
- Idź ty, Saldzie. Pomyśl sobie, pięćdziesiąt sztuk złota. Za to wiele dziś kupić
można.
- Ale nie nową głowę.
- No, przecież możesz trafić od razu na wyjście z dziewczyną. A wówczas, Saldzie,
zdobędziesz i monety od szczodrobliwego Azizułły, i czarnobrewą Czerkieskę od chana.
- Ba, lecz kto mi poręczy, że trafię w otwór właściwy, bezpieczny?
Chyba sam szatan? Rogatemu diabłu wolę jednak nie zawierzać swych losów na
ziemi. Idźże ty pierwszy, Abdułło. Ja pójdę za tobą.
Długo trwały gorączkowe szepty. Bez skutku. Wszyscy sterczeli w miejscu jak
wkopani w piasek. Nikt nie chciał wysunąć się ni kroku do przodu, aby przypadkiem nie
wzięto go za ochotnika, który podjął już niełatwą decyzję. I nie wepchnięto siłą w paszczę
groźnego otworu. Stano by tak zapewne do porannego brzasku, gdyby nie Hodża
Naseddin. Bo jego to głos w pewnej chwili zabrzmiał zdecydowanym tonem pośród
trwożnych szeptów i mamrotań.
- O panie szczodrobliwy, każ, proszę, dodać każdemu z sześciu katów po ostrym
toporze, zaś dziewczynie złotych monet sakwę. W ten prosty sposób i kara, i nagroda
nabiorą dodatkowych wartości. Uczynią z pałacowej zabawy znacznie smakowitszą
potrawę.
Tłum w złoconych chałatach jęknął przerażony. Czyżby temu niepojętemu
samobójcy mało było śmierci od wisielczego powroza? Poza stryczkiem domaga się jeszcze
gwarancji topora? A może ze strachu włóczędze pomieszały się klepki?
- Zgoda, władco Osłaklapoucha. Uczynię wyjątek dla ciebie i spełnię dodatkową
prośbę. Zresztą i j a sądzę, że do smakowitej potrawy godzi się również dodać i po
szczypcie papryki - chan kiwnął się na tronie, po czym machnął na wielkiego wezyra, by
pośpieszył za drzwi z nowym poleceniem.
- Dzięki ci z całego serca, szlachetny i szczodrobliwy panie. Twa dobroć nie ma
granic - skłonił się Hodża Nasreddin w odpowiedzi.
Dobroć? Jaka znów dobroć? Rozgorączkowany i wystraszony tłum spoglądał na
bucharskiego mędrca wzrokiem, który, gdyby mógł, sprowadziłby na niego już śmierć
siedemdziesiątą. Jakiż sens ma ględzenie o szlachetnym sercu władcy Kokandu, gdy stoi się
przed najtrudniejszym wyborem: życie albo nędza? Na obczyźnie bez jednego miedziaka?
Czyż może być dla wielmoży coś bardziej okrutnego? Łatwiej już chyba oddać własną
duszę aniżeli majątek.
Hodża Nasreddin przypatrywał się rozbawiony dostojnikom pałacowym, którzy
błyskawicznie zaczęli odsuwać się od niego, niczym od człowieka napiętnowanego
oznakami cholery lub trądu.
- Niewiedzący żyje tylko chwilę, wiedzący sto lat - mruknął wreszcie mędrzec do
siebie półgłosem, lecz tak, aby słyszano go wokół, i dźwignął spod stóp Kasyma Azizułły
sakiewkę wypełnioną złotem. Następnie pomaszerował w stronę wyjścia. Tutaj zadał jedno
pytanie strażnikowi, a kiedy ów wskazał końcem szabli, bez wahania skierował się w drzwi
gwarantujące głowie bezpieczeństwo, kieszeni zaś podwójne złoto i niewolnicę na dodatek.
- Zatrzymaj się, władco Osłakłapoucha. Wybrałeś właściwie. Do ciebie zatem
należą nagrody. I słusznie, gdyż umysł twój wielki. Zbliż się do mnie teraz, bo mam
propozycję - chan powstrzymał filozofa, nim ten zniknął za kotarą. - Może zostaniesz w
Kokandzie na stałe? Po cóż masz włóczyć się po rozległym świecie, zaznawać niewygód i
przykrości od niewdzięcznych ludzi? Mianuję cię wielkim wezyrem, zamieszkasz w pałacu i
będziesz człowiekiem najszczęśliwszym ze szczęśliwych. Zapewniam cię.
Kuszbega Salim spojrzał na konkurenta do swojego stołka wzrokiem miotającym
pioruny. Natomiast mędrzec, który od dawna wyznawał zasadę, że lepiej jest wstydzić się u
podnóża góry niźli na samym szczycie, pokręcił głową przecząco.
- Nie mogę, panie szlachetny - oświadczył. - Wiara moja mi nie pozwala.
- Coś powiedział? Wiara ci nie pozwala? Jaka znów wiara? Nie jesteś
mahometaninem? - zdumiał się władca Kokandu. - Jak żyję, nie słyszałem o religii, która
broniłaby zaszczytów człowiekowi obdarowanemu przez los z woli Allacha i chana. A cóż
to za dziwaczna wiara?
- Wiara w to, że na miarę wzniesienia następuje zwykle upadek. Kto spadnie z osła
- nos złamie, kto spadnie z góry - kark skręci. Unikam przeto w życiu zbyt wysokich
godności, o panie szczodrobliwy.
- Namyśl się, człowieku wędrujący na iszaku, dobrze ci radzę - powiedział chan
głosem, w którym prośba walczyła z groźbą o pierwszeństwo. - Jutro zaraz po wieczerzy
dasz mi ostateczną odpowiedź. Masz calutką noc i dzień cały do namysłu. Ale co tu się
zastanawiać, kiedy sprawa prosta i jasna jak to, że woda jest mokra, a mleko białe.
Tymczasem tłum wielmożów i dostojników pałacowych nic czekał na wynik
rozmowy swego władcy z łazęgą ze świata. Rzucił się hurmem we wskazane przez Hodżę
Nasreddina wyjście i uradowany, że tym razem udało się ocalić i głowę, i majątek, zmykał
pędem do domów, gubiąc po drodze złocone pantofle ku uciesze ulicznej gawiedzi.
W stronę głównego bazaru podążył wkrótce i mędrzec bucharski z Czerkieską. A
każdy krok umacniał w nim postanowienie: trzeba znikać z Kokandu. Jak najszybciej.
Natychmiast.
Od decyzji do wykonania jednakże droga daleka. Opuszczenie stolicy chanatu nie
było sprawą prostą. Zbyt wielu dostojnikom pałacowym zależało, by pozostał w mieście.
Ci, dla których ryzykował gardłem, wyciągając za nich parzące kasztany z chanowego
ogniska, śledzili go na każdym kroku, pilnowali we własnym interesie, aby przypadkiem nie
rozpłynął się im w powietrzu niczym mgła poranna w rodzącym się skwarze.
Na dobrowolne opuszczenie Kokandu nie zgodziłby się również i chan. No bo na
kim co wieczora sprawdzałby swoje przedziwne pomysły i zagadki? Na miejscowych
złoconych półgłówkach nie dostarczających dotąd tronowi żadnej satysfakcji? Ze zniknięcia
władcy Osłakłapoucha zadowolony byłby tylko wielki wezyr, od pierwszego spotkania u
bramy miejskiej marzący o jego śmierci.
Nietrudno przewidzieć, iż dalszy pobyt w pałacu nie wróżył nic dobrego ani w
dniach najbliższych, ani w odległej przyszłości. A zatem jedyne rozsądne wyjście z
kłopotliwej, ba, niebezpiecznej sytuacji to pośpieszna tajemna ucieczka oraz staranne
zatarcie śladów.
Zwłaszcza że i czas naglił. Najwyższa już bowiem pora przedostać się przez góry
do Chodżentu. Przecież tam, u teściów, oczekuje nań ukochana Guldżachon wraz z
dziećmi. Na szczęście i tym razem na spotkanie z żoną nie pójdzie z pustymi rękami. Dwie
sakiewki srebra, jedna pereł i dwie pełne złota, zdobyte ostatnio w Kokandzie, powinny
zapewnić najbliższym spokój i dobrobyt. Szkoda tylko, że nie wolno mu zabrać ze sobą
młodziutkiej Czerkieski wyrwanej z łap chana. Będzie ją musiał pozostawić w domu
Achmadżana lub obdarować wolnością. Bo łatwo sobie wyobrazić, co na widok
migdałowookiej niewolnicy powiedziałaby Guldżachon.
Tak rozmyślając Hodża Nasreddin szedł coraz wolniej, coraz usilniej natężając
głowę. Wreszcie zatrzymał się. Znalazł wyjście. Nieprzypadkowo mędrzec ocknął się przed
czajchaną u skraju głównego bazaru, dobrze widoczny w świetle lampy oliwnej zawieszonej
na haku. Chciał, aby dostrzegli go szpicle wielmożów i nożownicy wielkiego wezyra. Postał
czas jakiś, jak gdyby toczył walkę z pragnieniem albo z chętką zagrania w kości, po czym
pożegnał się z dziewczyną, a sam ostentacyjnie wkroczył w otchłań herbacianych oparów i
wrzawę rozgrzanego tłumu stałych bywalców i przyjezdnych gości.
Kiedy Hodża przekonał się, że uspokojeni szpiedzy przycupnęli w cieniu, przesunął
się niby duch wśród Uzbeków zajętych sobą i swoimi kłopotami, ażeby po chwili wypłynąć
kuchennymi drzwiami na uliczkę po przeciwnej stronie herbaciarni. W mrocznym zagłębieniu
szybko przewiązał sobie głowę chustą, chałat przewlekł na lewą stronę i, pozorując na wpół
ślepego derwisza, ruszył w kierunku uczelni Chakim-tjury, macając drogę kawałkiem
zeschłego patyka.
“Przybyłeś, bracie, do miasta ślepców, widzisz, że wszyscy ślepi, sam szturchaj
przed sobą kosturem" - roześmiał się w głębi duszy.
Zaledwie dotarł do murów uczelni, dostrzegł znajomą sylwetkę kłapouchego iszaka,
tkwiącą nieruchomo u wejścia do medresy.
“Na modlitwę wieczorną już za późno, przyjacielu" - uśmiechnął się znowu pod
nosem i świsnął cichutko:
- Fiuuu,fiuu...
Osioł zastrzygł uszami, a następnie odwrócił się i poczłapał powoli za swoim panem.
Bez przeszkód dotarli obydwaj na tyły medresy Chakim-tjury, do domu garncarza
Achmadżana. Przed opuszczeniem Kokandu wypadało przecież pożegnać się z zacnym
gospodarzem i jego żoną Diiarą, przeprosić za kłopoty i podziękować za serdeczną
gościnę.
Nazajutrz, tuż po dźwiękach bębna dającego strażom sygnał do otwarcia bram
kokandzkich, Hodża Nasreddin wraz z osłem wsunął się dyskretnie pomiędzy dwie
wysokie arby i w cieniu klekoczących i skrzypiących wozów, z głową szczelnie omotaną
gałganem, uszedł z miasta.
Jeszcze kilka chwil i oto przed podróżnym i jego kłapouchym przyjacielem,
stękającym pod ciężarem sakiewek z monetami ukrytymi przezornie na dnie worków
wypchanych bawełnianym puchem, rozlał się szeroko ocean świeżego powietrza. Jakże
odmiennego od tamtego w pałacu.
Niedaleko za murami Kokandu mędrzec bucharski na wszelki wypadek zjechał z
głównego traktu, kawałkiem szmaty zamiótł ślady oślich kopyt i dał nura między dzikie
krzewy. Wysłannicy wielkiego wezyra nie powinni go szukać na ścieżce prowadzącej
donikąd.
*
Nadziej teraz na głowę czałmę rozsądku, człowieku śledzący przygody
bucharskiego filozofa, i pomyśl, jak mogło brzmieć jedno tylko pytanie zadane przez Hodżę
Nasreddina któremukolwiek z czternastu strażników. Pytanie odmykające skobel chanowej
zagadki.
CÓŻ TO JEST PRAWDZIWE SZCZĘŚCIE?
Opowieść ósma, w której dochodzi
do dwóch nieoczekiwanych spotkań:
z zamożnym bajem i z szajką górskich łotrzyków
dowodzonych przez Jednookiego
W kraju, gdzie słońce smaży wszystko i wszystkich niczym na gigantycznej patelni,
najlepszą porą do podróży jest albo wczesny ranek, albo późne popołudnie. Prawdę tę zna
doskonale każdy z nieodrodnych synów Wschodu.
Hodża Nasreddin postąpił, jak nakazywała odwieczna tradycja i doświadczenie
dnia powszedniego. Wymknął się z Kokandu na swoim wiernym kłapouchu natychmiast po
otwarciu bram miejskich. Od pierwszej chwili osiołek dreptał żwawo skrajem drogi, a
potem ledwie widoczną ścieżyną pośród krzewów, nie zwracając uwagi nawet na sma-
kowicie pachnące pączki ostu. Płoszył jedynie barwne jaszczurki oraz powolne ropuchy
powracające do swych kryjówek po całonocnych łowach na drzemiące tu i ówdzie owady i
liszki.
Po czterech godzinach, kiedy mędrzec bucharski wydostał się na boczną drogę
wiodącą w kierunku Chodżentu, dognał go jakiś człowiek niezwykle zamożny. Bogacz. Baj
z pewnością. Co zresztą nietrudno było rozpoznać po wyszukanym stroju i ozdobnej broni.
W jedwabnym zawoju na głowie olbrzymim niby bocianie gniazdo i w atłasowym
chałacie spływającym z ramion jeździec prezentował się niezmiernie okazale. O zamożności
nieznajomego męża świadczyły również drobiazgi. Choćby taki kindżał dyndający się u pasa
w pochwie, na której z daleka lśniło siedem pereł, a każda wielkości dorodnego grochu.
Ósmy, największy z klejnotów, wpięty w zawój, tkwił na czubku głowy baja. I świecił w
promieniach słońca niczym chiński lampion nad wejściem do kokandzkiej twierdzy.
Naturalnie człowiek, którego stać na wyszukane stroje, nie mógł podróżować na
grzbiecie iszaka, pospolitego długouchego zwierzęcia. Jak świat światem, osły służyły
przede wszystkim biedakom. Nieznajomy dosiadał achałtekińskiego wierzchowca czystej
rasy. Kasztanka z białą gwiazdą na czole. Rumaka tańczącego pod siodłem z czerwonej
skóry, nabijanej szczerozłotymi guzami.
- Assalam alejkum, pokój z tobą, wędrowcze. Czy pozwolisz, abym ci towarzyszył
w dalszej drodze? - padło pytanie z wysokości końskiego grzbietu. - Człowiekowi, który
ma do kogo gębę otworzyć, czas podróży umyka dziesięć razy szybciej. W interesach
śpieszę do Chodzeniu. Później udam się do Kattakurganu, gdzie moje domostwo. A ty?
- Z Buchary pochodzę i tam właśnie chciałbym wrócić - odpowiedział Hodża
szczerze na pytanie. - Z wdzięcznością przyjąłbym twoje towarzystwo. Konia masz
jednakże o wiele szybszego. Mój długouchy za nim nadążyć nie zdoła, nawet gdybym
okładał go ostem lub pokrzywą. A na to się przecież nigdy nie zdobędę. Zbyt cenię i lubię
mego osła.
- Nic nie szkodzi. Pojadę nieco wolniej. We dwóch będzie nam z pewnością
weselej i raźniej w tych przeklętych górach, pełnych niebezpiecznych szczelin, przepaści, a
kto wie, czy i nie zasadzek zbójeckich.
To rzekłszy bogacz ściągnął trochę cugle rumakowi, dostosowując koński chód do
truchtu osiołka. Jazda ramię przy ramieniu znakomicie ułatwiła męską pogawędkę. Wkrótce
ten na koniu i ten na ośle zatopili się w poważnej rozmowie. A tymczasem droga łącząca
Kokand z Chodżentem przeskoczyła zarośla stepowe i niepostrzeżenie zaczęła piąć, się pod
górę, potem wpadła między, dwie skały, skąd głębokim wąwozem wiła się dalej niby jakaś
gigantyczna żmija.
Godziny mijały obydwu mężom na wymianie myśli, na co ciekawszych
wspomnieniach osnutych wokół podróży do wielu krajów świata. W zacnym i wesołym
towarzystwie uczucie niepokoju, jakie na początku mrocznego wąwozu ogarnęło baja,
przeminęło bez śladu Opadło zeń na podobieństwo ostatniego liścia wirującego w
grudniowym podmuchu. W wyśmienitym nastroju począł droczyć się z mędrcem
bucharskim, traktując go po trosze jak nędzarza, po trosze jak głupka. Zapomniał lub nie
chciał pamiętać, iż brak pieniędzy w sakiewce wcale nie musi oznaczać niedostatku oleju
pod czaszką.
Wychylony z siodła w stronę Hodży Nasreddina bogacz głośno rozważał :
- Pytasz, cóż to jest szczęście. Nawet niemowlę w kołysce wie, że największym
szczęściem w życiu jest przyjście na świat w bogatej rodzinie. Tylko człowiek majętny może
być szczęśliwy. Kręcisz głową? Wzruszasz ramionami? Mam rozumieć, że mi nie
dowierzasz? Głupiś jak but z mojej lewej nogi. Przecież wystarczy popatrzeć bezstronnym
okiem na nas obydwu, ażeby wysnuć właściwe wnioski. Na mojej głowie nawinięta czałma,
turban z najlepszego indyjskiego jedwabiu długości siedemnastu metrów, na plecach chałat
z prawdziwego chan-atłasu andiżańskiej roboty, na stopach buty ze skóry sprowadzonej z
dalekiej Rusi, garbowanej przez tamtejszych mistrzów. A jedwabne szarawary? A antylopi
pas? Widzisz wszystko. A teraz spójrz na siebie, czarny gnacie barani.
- Patrzę, lecz się nie wstydzę. Każdy wszakże wygląda tak, jak może i na co go
stać.
- Hi, hi, nie jedwabna czałma, lecz ścierka nawinięta na łeb. Na grzbiecie chałat
calutki w łatach. Spod łat nie widać już wcale pierwotnego wzoru. Toż to łachman
zwyczajny, a nie czapan godny prawdziwego mężczyzny. Na nogach trepy pamiętające
zapewne czasy krwawego Czyngis-chana. Albo jeszcze wcześniejszy najazd Aleksandra z
Macedonii na spokojne ziemie Uzbeków. A to przecież nie koniec porównań. Ja dosiadam
czystej krwi achałtekina, turkmeńskiego rumaka, jakiego na bazarze nie kupisz za dwie
garści srebra. A ty? Trzęsiesz się na grzbiecie osła wartego co najwyżej miedziaka. No,
może półtora. W moim bagażu kryją się drogocenne prezenty nabyte w Kokandzie za wiele
sztuk złota. A i sakiewkę pełną szczerozłotych monet dzierżę bezpiecznie za pazuchą. A cóż
ty możesz mieć w swoim węzełku, czarny gnacie barani?
- Niewiele, przyznaję. Zaledwie kilka niezbędnych w drodze drobiazgów.
- No właśnie. Koszulinę z czterdziestu łat? Zeschnięty owoc granatu? Garść
zeszłorocznych fig? Czerstwy placek jęczmienny, przechowywany na najgorszą godzinę? O
sakiewce umyślnie nie wspominam, bo jeśli ją nawet i posiadasz, to zapewne mieści same
marzenia bez pokrycia oraz odrobinę złudzeń. Za to ani jednego miedziaka. Tak, tak, Allach
dobrze wiedział, co czyni, rozdając bogactwa między ludzi w taki właśnie sposób. Łaska
wszechmogącego powinna przede wszystkim spływać na bogaczy cieszących się
szacunkiem u monarszego tronu. Na biedaków i głupków podobnych do ciebie Allach z
pewnością nie raczyłby nawet splunąć.
- Nie zawsze pieniądze są najważniejsze w życiu. Znam jeszcze inne wartości
liczące się wśród ludzkiego plemienia - odpowiedział mędrzec z gorzkim uśmiechem.
- Głupiś, czarny gnacie barani. Może miłość? Cha, cha, cha! Może szczęście? Cha,
cha, cha! Może honor i duma? Cha, cha, cha! Bo cóż one są warte? W Kattakurganie;
gdzie mieszkam od lat, liczy się głównie worek pełen złota, dwustu parobków tyrających w
polu od świtu do nocy, a także siedem pracowitych żon kupionych za solidny kałym od
biednych rodziców przymierających głodem na przednówku.
- A jednak rozumu na bazarze nie kupisz. Nawet za złote dinary - uśmiechnął się
znowu mędrzec bucharski i dodał: - Prawdziwego szczęścia nie dostaniesz ani za
najhojniejszą łapówkę wręczoną głównemu sędziemu chanatu, ani za drogocenny prezent
ofiarowany wielkiemu wezyrowi, ani za skarby Sezamu złożone u nóg chana.
- Phi, a po cóż człowiekowi zamożnemu szczęście? Nie słyszałeś przysłowia:
“Biedakowi wiatr w oczy wieje, bogatemu wiadro niesie"? Albo: “Bogaty je, kiedy mu się
zechce, a ubogi, kiedy może".
- Słyszałem też i inne - Hodża na to. - “Gdzie bogactwo, tam i wielkie łajdactwo".
Lub: “Łatwiej dwugarbnemu wielbłądowi przeleźć przez ucho igielne niźli bogatemu bajowi
wdrapać się do nieba".
- Głupiś, czarny gnacie barani - obruszył się bogacz. - Powtarzam raz jeszcze,
głupiś jak but z mojej lewej nogi, jeśli...
Ale nie zdążył swych myśli zepchnąć do końca z języka, bo oto nagle
zza skalnego
załomu i z konarów karagacza rosnącego pośrodku wąwozu wypadła chmara rozbójników,
wyjących i wrzeszczących wniebogłosy.
Wywijając krzywymi szablami, toporami i maczugami nabijanymi ćwiekami z żelaza
łotrzykowie zwalili się na bogacza. W okamgnieniu ściągnęli go z siodła na ziemię.
Pohukując z radości obdarli baja z atłasowych szat, z jedwabnego zawoju, z koszuli, a
nawet z szarawarów. Zabrali mu rasowego wierzchowca wraz z siodłem z czerwonej skóry
i z tobołkami zawierającymi wszelkie bogactwa. Na pożegnanie wygrzmocili lamentującego
pałkami i kułakami, nie żałując sił. Na koniec pozostawili go na drodze w samych majtkach,
boso i z gołą głową. Solidnie pokrwawionego i posiniaczonego.
Natomiast na skromnie odzianego człeka sterczącego z boku na burym kłapouchu
rozbójnicy nie zwrócili szczególnej uwagi. Chudy osioł i chałat prostego człowieka
najwidoczniej nie wzbudziły apetytu u rzezimieszków. Słusznie. Żaden szakal mający w
pazurach tłustego susła nie spójrzy przecież na zabiedzoną mysz z wystającymi żebrami.
Dopiero tuż przed odejściem herszt szajki z czarną przepaską na oku odwrócił się i
cisnął pytanie w stronę bucharskiego filozofa:
- Ej, a tyś kto? Nie masz chyba niczego wartościowego poza tym burym osłem?
- Mam - odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin. - Głowę na swoim miejscu.
Wartą więcej niźli wszystkie bogactwa tego tam golasa.
- O, sprytnyś. I język masz szybki - roześmiał się jednooki naczelnik łotrzyków. -
Nie zabierzemy ci kłapoucha, jeśli przekonasz nas o rzeczywistych zaletach czerepu
tkwiącego na twym karku.
- Nic łatwiejszego - odrzekł natychmiast mędrzec bucharski. - Ilu was jest,
czcigodni rzezimieszkowie? Dwudziestu? Dokładnie dwudziestu? Doskonale się składa, bo
oto mam dla was zagadkę do rozwiązania. Wracam właśnie z kokandzkiego bazaru. W
worku mam nieco bawełnianego puchu, w tym koszyku zaś wiozę owoce granatu. Popa-
trzcie. Piękne, soczyste, dorodne fergańskie granaty. Przeliczyłem je na bazarze. Jest ich
dwadzieścia jeden. I nas, oczywiście wraz ze mną, jest dokładnie tyle samo. Dwudziestu
jeden prawdziwych mężczyzn.
Tego grubasa nie liczę, bo cóż on za mężczyzna. A teraz zadanie dla głów
potrafiących myśleć nie tylko o jedzeniu. Kto z was, szlachetni łotrzykowie, potrafi
rozdzielić te owoce tak, ażeby każdy z nas dostał po jednym całym granacie, a mimo to, by
jeden z tych owoców nadal pozostał w koszyku? Sprawa nie jest wcale taka łatwa. No, ale
może wam uda się ją jakoś rozwikłać.
- Niemożliwe, wielbłądzia głowo! Bzdura większa od tej góry! Nonsens oczywisty!
Rojenia chorego umysłu - rozległy się wokoło głosy rozbójników. - Dwadzieścia jeden
owoców granatu nie da się nikomu podzielić pomiędzy dwudziestu jeden mężczyzn tak,
ażeby jeden z tych owoców pozostał jeszcze w koszyku. Chyba w ogóle nie potrafisz li-
czyć? Najwyraźniej pomieszały ci się klepki pod czaszką. A może król szerszeni użądlił cię
dzisiejszej nocy w czoło i teraz nie wiesz, co pleciesz.
- Niemożliwe? Bzdura? Nonsens oczywisty? Rojenia chorego umysłu? I to mówią
ludzie doświadczeni? Wstyd. Dla myślącej głowy nie ma rzeczy niemożliwych na tym
świecie. Zresztą zaraz sami się przekonacie.
Rzekłszy to Hodża Nasreddin zdjął koszyk z oślego grzbietu, po czym rozdzielił
granaty pomiędzy członków bandy dokładnie tak, jak zapowiedział przed chwilą.
- Mówiłem, żeś sprytny. Teraz widzę, że nie tylko język szybki masz w gębie, ale i
dowcip stosowny pod turbanem. Jeżeli znudzi ci się życie w mieście, wstąp do nas. W
moim oddziale zawsze się znajdzie miejsce dla zucha. A tym bardziej takiego jak ty - herszt
szajki mrugnął jednym okiem, roześmiał się głośno i zawołał: - Chłopcy, zmykamy stąd.
Niezdrowo jest przebywać zbyt długo w jednym miejscu. Nigdy nie zapominajcie tego,
czego nigdy zapomnieć nie wolno. A mianowicie:
“Kto nie kończy, co gotowe,
Łacno może stracić głowę".
Banda zniknęła pomiędzy skalami równie szybko, jak się pojawiła.
Zaledwie łotrzykowie rozpłynęli się w powietrzu, bogacz nabrał lwiej odwagi.
Doskoczył do Hodży i wymachując rękoma wrzasnął na całe gardło:
- Widziałeś tego łotra? Tego ślepego hultaja? Tego jednookiego bandytę? Tego
tygrysa-ludojada z gór Pamiru? Wiesz, kto to?
- Widziałem - przytaknął mędrzec. - Oczywiście, że widziałem.
Trudno go było nie zauważyć. Lecz nie mam pojęcia, kim jest ów jednooki.
- Posłuchaj więc, czarny gnacie barani - wrzeszczał baj nadal. -Przed kilkoma laty
na dworze chana Kokandu przebywał poeta. Pisał złośliwe wiersze, co ja mówię, nie
wiersze, ale straszliwe wierszydła ręką, którą prowadził mu po papierze chyba sam
Belzebub. Paszkwile te nie wiadomo czemu lubił i cenił poprzedni władca. Ludzie powiadali,
że nadworny rymopis składał owe wierszydła specjalnie po to, ażeby powtarzano je później
na wszystkich bazarach. Złośliwe rymy o pierwszym wezyrze, o głównym koniuszym, o
wielkim mirabie, o naczelniku skarbca krążyły po mieście i po okolicy. Codziennie też
dostojnicy przybiegali ze skargami do komnaty tronowej. Dopóki żył poprzedni władca,
narzekania wielmożów nie odnosiły najmniejszego skutku. Chan śmiał się na całe gardło i z
wierszy, i ze swoich urzędników. Lecz kiedy zmarł, a na tron wstąpił jego syn, obecny
władca Kokandu, sytuacja odmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Sprawiedliwość wreszcie zatriumfowała. Zaraz po pierwszej skardze chan wezwał winnego
przed swoje oblicze, aby go przykładnie ukarać.
- I co było dalej? Poeta przybył na spotkanie? - zdumiał się Hodża. - Nie domyślił
się, co oczekuje go w pałacu? Powinien czym prędzej zniknąć z miasta i ukryć się choćby w
mysiej norze.
- Hi-hi, nie zdążył! Straże schwytały go przy bramie wyjazdowej i dostarczyły do
komnaty tronowej związanego niczym rzeźnego barana.
- A biedak nie usiłował tłumaczyć się? Usprawiedliwiać sztuką? Wszakże dowcipne
fraszki i złośliwe satyry pisze się na wielu dworach świata.
- Naturalnie, że się tłumaczył. Powiadał, iż na jedno oko widzi same dobre rzeczy, a
na drugie same złe. Wszakże to już Allach tworząc życie na ziemi przemieszał dobro ze
złem. Nie godzi się więc pisać wbrew Allachowi. Jednakże wyjaśnienia poety wcale chana
nie przekonały. Za karę kazał wypalić mu jedną źrenicę, aby odtąd dostrzegał tylko rzeczy
dobre i o takich pisał.
- Odgaduję, że władca takich wierszy się nie doczekał?
- Rzeczywiście. Stało się, jak mówisz, czarny gnacie barani. Najwidoczniej przez
omyłkę wypalono łotrowi nie to oko, co należało, gdyż od dnia kaźni wszędzie widział jeno
zło. A co gorsze, widział je znacznie ostrzej niż poprzednio. Od tamtego czasu na murach
miasta i wśród bazarowej gawiedzi pojawiały się złośliwe wierszydła poświęcone nie tylko
pierwszemu wezyrowi, naczelnikowi skarbca, głównemu sędziemu, ale nawet samemu
władcy. Kiedy doniesiono o tym chanowi, ten rozkazał wydłubać poecie i to drugie oko.
Niestety, na nieszczęście dla ludzi zamożnych rozkazu tego nie zdołano wykonać. Nie
zdążono.
- Czyżby czmychnął?
- Nie inaczej, czarny gnacie barani. Niektórzy z kokandczyków twierdzą, że
znalazła się wówczas na dworze władcy jakaś litościwa dusza, która uprzedziła łotra o
grożącym mu niebezpieczeństwie. Musiało tak być, bo gdy straż pałacowa wyłamała furtę w
domostwie łotra, zastała tylko wygasający ogień pod kociołkiem z czarną farbą. Taką samą,
jaką malowano przebrzydłe wierszydła na murach bogatych pałaców. Inni z kokandczyków
powiadają, że poetę zdążono wtenczas pochwycić, lecz kiedy straż wiodła go na stracenie,
banda obszarpańców zbrojna w drągi oraz topory napadła na katowski orszak i uwolniła
skazańca. Tak czy inaczej, łotr ów zdołał zbiec z miasta i ukryć się w górach. To właśnie on
przewodził tej smrodliwej bandzie. Poznałem go od razu. Po jednym oku, po rymowanych
morałach i po czarnej duszy.
- Ja tam nie narzekam. Nijakiej krzywdy mi nie wyrządził. Straciłem zaledwie
koszyk granatów.
- Wszystko dlatego, że Allach zdrzemnął się w niewłaściwym momencie. Aj, aj,
gdzież mój koń ukochany? Aj, aj, gdzie atłasowe szaty? Aj, aj, gdzie skarby umiłowane?
Co pocznę bez złota i klejnotów?
- Widzisz teraz, wielmożny golasie, że jednak miałem rację. Nie bogactwo, lecz
odrobina rozumu i szczęścia są człowiekowi w życiu niezbędne. I to zarówno w domu, w
pałacu, jak na górskiej drodze.
- Gdyby Allach nie zaspał przed chwilą, rozum nie byłby mi potrzebny. A tym
bardziej szczęście, za które niczego kupić się nie da.
- Bardziej upartyś od mojego przyjaciela, tego z długimi uszami. - Hodża parsknął
śmiechem i już miał ruszać w dalszą drogę, gdy nagle żal mu się zrobiło uparciucha
kłapiącego zębami z zimna i podrygującego na ostrych kamieniach. - Czarny gnat barani,
którego szczęście nie opuściło ani na sekundę, jak gdyby nigdy nic uda się zaraz w dalszą
drogę. Na osiołku, z nienaruszonym tobołkiem i monetami dobrze ukrytymi w schowku. Ty
zaś będziesz musiał drałować na piechotę. I to boso. Czy w dalszym ciągu twierdzisz, iż
bogactwo jest największym szczęściem w życiu muzułmanina? Ech, znaj szlachetne serce
ubogiego człeka Tu w węzełku mam połataną koszulę. Włóż ją na grzbiet, będzie ci nieco
cieplej, wielmożny golasie. I złap się za ogon osła, będzie ci lżej przebierać nogami. Bo
droga przed nami jeszcze długa i wcale niełatwa.
*
Mędrzec bucharski znany był na całym Wschodzie z niezwykłych pomysłów,
niezwykłych zadań i niezwykłych rozwiązań. Podzielenie dwudziestu jeden granatów
pomiędzy dwudziestu jeden mężczyzn, ale koniecznie w ten sposób, aby jeden z owoców
nadal pozostał w koszyku, należy z pewnością do takich właśnie niezwyczajnych
problemów.
Czy domyślasz się, człowieku rozumny, jak należało rozdzielić owoce? Nie? Hm,
nie darmo powiedział Wielki Poeta:
- Przy rozwiązywaniu trudnych spraw odrobina szczęścia i kapka oleju bardziej
człekowi potrzebne niźli długie uszy osłu.
POCZĘSTUNEK WBREW WOLI
Opowieść dziewiąta o tym,
jak mędrzec bucharski uczestniczy w sprawiedliwej
wymianie gościńców, po której tęskni za Jednookim Poetą
“Słodko kląskający słowik żyje w kwiecistym gaju, ponury puchacz - w ruinach
pełnych jadowitych pająków i skorpionów. Dzieje się tak od stworzenia świata, albowiem
każdy zwykł budować gniazdo zgodnie z własnym obyczajem" - pisała niegdyś Zebunissa,
wielka poetka i nieszczęsna księżniczka, której nić żywota przeciął miecz rodzonego ojca.
Tchnące mądrością słowa tragicznie zmarłej księżniczki nieprzypadkowo akurat w
tym momencie przyszły do głowy Hodży Nasreddinowi od rana zdążającemu samotnie
górską ścieżyną. Widok kamiennego zamku, przylepionego do zbocza wysokiej skały na
podobieństwo jaskółczego gniazda, w niejednej czaszce miał prawo rodzić takie właśnie
myśli.
W chwilę później kręta dróżka doprowadziła Hodżę do drewnianej kładki
zawieszonej nad przepaścią. Zanim mędrzec bucharski zsunął się z siodła, aby na piechotę
przeprowadzić osła na przeciwległą stronę, zza skalnego załomu wysunęło się dwóch
zbrojnych ludzi, strażników albo zbójców, odzianych w pasiaste chałaty i zielone zawoje.
Starszy o rzadkiej brodzie i gębie pomarszczonej niczym zeszłoroczna śliwka, cały
obwieszony kindżałami, oraz młodszy od niego wąsacz, dzierżący w garści długą, ostrą
pikę.
- Złaź czym prędzej ze swego kuzyna, ośli ogonie! - wrzasnął ten z capią bródką. -
Tylko szybko, abym nie musiał dopomóc ci batogiem z bawolej skóry!
- Dam sobie radę i bez twojej pomocy, o szlachetny. Jestem już wszakże dorosły -
odpowiedział pośpiesznie mędrzec i natychmiast znalazł się na ziemi.
Strażnik dźgnął Hodżę palcem w brzuch, a potem pokazał na szczyt wznoszący się
stromo nad przepaścią.
- Nasz baj, czcigodny Ałajarbek, jest człowiekiem o głowie rozumnej i sercu
olbrzymim jak ta góra - rzekł. - Nigdy nie słyszałeś o Ałajarbeku, ośli ogonie? Gdybyś
słyszał, wiedziałbyś, iż każdemu, kto zechce przekroczyć tę przepaść po moście
wybudowanym jeszcze przez jego pradziada, ofiarowuje coś dobrego na język. Spójrz
tutaj. Na jednym półmisku leży mięciutka guzarska chałwa, na drugim słodziutki meszhedzki
rachat-łukum, na trzecim samarkandzkie suszone winogrona, przesławny kiszmisz. Dzban
zaś pełny jest sorbetu doprawionego sokiem z róż chińskich. Częstuj się. Wybieraj, na co
masz ochotę.
- Nie jestem głodny... - zaczął Hodża rozmyślając, jak by tu wykręcić się od
poczęstunku, zesłanego nie wiadomo przez kogo i nie bardzo wiadomo dlaczego. Władcom
i wielmożom nigdy nie dowierzał. Taką już miał zasadę.
- Nie odmawiaj - warknął strażnik, kładąc dłoń na rękojeści największego z
kindżałów. - Nasz baj obraziłby się, gdybyś wzgardził darami jego szlachetnego serca. A
nie chcesz chyba dotknąć do żywego pana, który mimo wielu obowiązków zesłanych nań
przez Allacha nigdy nie zapomina o utrudzonych wędrowcach. Radzę ci, zastanów się
wpierw dobrze nad tym, co powinieneś teraz uczynić, ośli ogonie.
Mędrzec wolał nie ryzykować. Uśmiechnął się szeroko, skinął zgodnie głową, po
czym sięgnął po garść suszonych winogron i wepchnął je między zęby.
- Znakomity kiszmisz. Uhum, uhum, słodziutki niczym rajski ulepek - wystękał z
pełnymi ustami. - Podziękuj swojemu panu, szczodrobliwemu Ałajarbekowi, za
nieoczekiwaną gościnę. Pora mi w dalszą drogę. Chciałbym jak najszybciej znaleźć się
bezpiecznie po tamtej stronie przepaści.
Rzekłszy to Hodża Nasreddin ujął osła za uzdę i ruszył w stronę kładki. Ale dojść
do niej nie zdążył. Drogę zagrodził mu bowiem wąsaty kompan capiej bródki.
- Dokąd to? Czyżbyś nie wiedział, iż pośpiech dobry jest przy łapaniu pcheł, lecz
nie przy zastawionym suto obrusie? Przesadny pośpiech bardzo źle wpływa na trawienie -
burknął wąsacz opierając ostrze piki o brzuch mędrca. - No, a poza tym mój towarzysz
jeszcze nie skończył. Posłuchaj, ma do ciebie sprawę nie cierpiącą zwłoki.
“Owcy trzęsie się ogon, gdy wilk ma do niej sprawę" - pomyślał sobie w duchu
Hodża i na wszelki wypadek rozejrzał się dyskretnie dookoła. Niestety, o ucieczce trudno
tu było marzyć. Pułapkę na wędrowną mysz zastawiono w najodpowiedniejszym miejscu.
Wstępu na kładkę bronił wąsacz z lancą, odwrotu strzegła capia bródka z dagestańskim
kindżałem wysuniętym do przodu. A trzeciej drogi nie było.
Cóż mógł mędrzec uczynić w sytuacji bez wyjścia? Nic. W milczeniu oczekiwał na
ciąg dalszy.
- Pan nasz, szlachetny Ałajarbek, pozwolił ci wybrać, co tylko dusza zapragnie z
przygotowanych tutaj darów niebios. Nie wypada, abyś ty gorszym był człekiem w
rewanżu. Za dobre serce przystoi odpłacić podobną monetą. Sprawiedliwość tego
wymaga. Pozwól więc, abyśmy wybrali dla Ałajarbeka odpowiedni prezent z twoich
tobołków. Nie masz chyba nic przeciwko uczciwej wymianie darów, ośli ogonie?
Hodża milczał nadal.
- Nie słyszałeś, co mówił naczelnik o sprawiedliwej wymianie gościńców?
Odpowiadaj! A może kat kokandzki wyrwał ci połowę języka i poobcinał uszy? Cha, cha,
cha...
Młodszy ze strażników zerwał tobołek z osła i nie przestając rechotać, gorączkowo
zaczął go rozsupływać. Zirytowany zbyt mocno zaciśniętym węzłem sięgnął po szablę.
Z rozprutego tobołka wysypały się na ziemię liche portki, wydrążony owoc tykwy
służący Hodży za tabakierkę, trzy niezbyt już świeże jęczmienne placki, kilka owoców
granatu, dwie główki czosnku oraz prostokątny pakunek zawinięty starannie w czystą, choć
połataną koszulę.
- A to co? Skarb?
Wąsacz pochylił się i błyskawicznie wyłuskał z zawiniątka ukryty tam przedmiot.
Kiedy wyprostował się, w ręku dzierżył książkę. Obejrzał ją z obydwu stron i prychnął
pogardliwie:
- E, stara jakaś. Pewnie niewiele warta. Śmieć równy tej łataninie. W tym samym
momencie doskoczył do niego strażnik z capią bródką.
- Oddaj - wrzasnął. - Nie znasz się wcale na książkach. Gdybyś się znał choć
odrobinę, wiedziałbyś, że im księga starsza, tym cenniejsza. A ta z pewnością warta jest
majątek. Widać to już po oprawie skórzanej wzmocnionej srebrnymi okuciami. O, ma i
obrazki. Cóż za wspaniałe malunki. Barwne miniatury, na dodatek przyozdobione szczerym
złotem. Musiały wyjść spod ręki wyśmienitego mistrza.
- Zgadłeś, stara śliwko. Heracka szkoła kaligrafii. Niegdyś najlepsza na całym
Wschodzie - mruknął mędrzec pod nosem, a głośno dorzucił:
- Twój pan, czcigodny Ałajarbek, książek na pewno nie czyta. Po cóż mu zbiór
wierszy Rudakiego? Wiersze dobre są dla poetów, marzycieli, ludzi niepraktycznych.
Wielmożom nie zdadzą się na nic. Zwróć mi je lepiej, Alajarbekowi zaś wybierz coś innego.
- Uważasz mnie za bezrozumnego barana? Naprawdę przypuszczasz, że
zawiózłbym naszemu panu w prezencie od ciebie obszarpaną czałmę, portki czy koszulę, na
której widać jedynie cery i łaty? Albo czerstwe placki ciemniejsze od nocy? - zachichotał
starszy ze strażników. - Wybij to sobie z pustego łba, ośli ogonie!
- Ja jednak wiersze Rudakiego bardzo lubię - Hodża pochylił nisko głowę. -
Żołnierzu, miej serce. Zlituj się.
- Nasz baj, czcigodny Ałajarbek, którego imię wszyscy tu wymawiają z
szacunkiem, jest człowiekiem niezwykle zacnym. Dotrzymującym słowa także i wobec
włóczących się tędy darmozjadów - zachichotała znowu capia bródka. - Zawsze możesz
odkupić od niego swoją księgę, jeśli rzeczywiście cenisz ją tak wysoko. Za jaki wykup?
Naturalnie, za odpowiednio wysoki. Za woreczek śnieżnobiałych pereł. Albo za dwie
garście krwawych rubinów. Ałajarbek lubi również zielonkawe szmaragdy i szafiry o
błękicie nieba. Nie gardzi też szlachetnymi topazami, ametystami, turkusami oraz opalami
różnej barwy i kształtu. Sam więc widzisz, ośli ogonie, że wybór okupu masz wprost
nieograniczony.
- Bez księgi wierszy Rudakiego wolałbym nie pokazywać się na oczy przyjaciołom,
od dawna zajmującym się poezją i w Chodżencie, i w Taszkiencie, i w Samarkandzie. Dalej
zatem nie jadę. Nie znając ceny prawdziwego wiersza, nie pojmiesz mojej decyzji,
żołnierzu, nawet gdybyś zastanawiał się nad nią aż do końca świata - oświadczył Hodża
Nasreddin głośno, spoglądając z wysokości oślego grzbietu na starszego z bajowych
pachołków. A następnie wyjaśnił: - Muszę pośpieszyć z powrotem do Kokandu, by na
dworze chana zdobyć sakiewkę wartościowych kamieni dla Ałajarbeka.
Powiedział to i zawrócił kłapoucha na górską ścieżynę.
Osioł zastrzygł nerwowo długimi uszami, zupełnie nie rozumiejąc przedziwnego
zachowania swego pana. Usiłował zaprzeć się w miejscu. Nie ruszyć. Do przodu, bardzo
proszę, lecz nigdy do tyłu. No bo czyż po to maszerował dziesiątki kilometrów po ostrych
okruchach skał, aby teraz powtarzać trasę, od której kolana sztywnieją i drętwieją kopyta?
Wysiłki uparciucha okazały się daremne. Dłoń dzierżąca rzemienie lejce była silniejsza i
bardziej uparta.
Na nocleg mędrzec bucharski zatrzymał się w dolinie wśród kirgiskich pasterzy.
Miska orzeźwiającego kumysu w ciepłej jurcie poprawiła mu odrobinę humor. Do snu
ułożył się na owczych skórach. Szyderczy chichot capiej bródki nie odstępował go
jednakże długo. Jeszcze we śnie dzwonił mu przeraźliwie w uszach, nie pozwalając
wypocząć utrudzonemu ciału i zmęczonej duszy.
Nie darmo ludzie doświadczeni powiadają, że nawet okruchy snu warte są więcej
niźli kocioł pełny baraniny gotowanej z ryżem i indyjskimi korzeniami. Rankiem głowa
Hodży Nasreddina pracowała szybko i zdecydowanie. Zresztą jak zwykle, gdy jej
właściciel znajdował się w opałach.
Niechaj nikogo nie zmyli wczorajsza rozmowa nad przepaścią. Słowa o wyprawie
do Kokandu na dwór chana po sakiewkę drogocennych klejnotów przeznaczone były
jedynie dla uszu strażnika z capią bródką. Hodża Nasreddin doskonale wiedział, iż nie mógł
pokazać się w stolicy chanatu. Wszystkie wróble na dachach ćwierkały ostrzegawczo:
ponowne pojawienie się bucharskiego mędrca w Kokandzie będzie kosztować go drogo.
Co najmniej głowę.
Wyjścia z niełatwej sytuacji trzeba szukać bliżej. Ech, gdyby udało się uzyskać
pomoc doświadczonego złodziejaszka, który potrafiłby wykraść księgę z trudno
dostępnego gniazda Ałajarbeka. W szajce, z którą mędrzec zetknął się przedwczoraj pod
wielkim karagaczem, z pewnością znalazłby się niejeden “władca nocy" o zręcznych palcach
i nogach stąpających ciszej od myszy. Ba, lecz w jaki sposób trafić do kryjówki
rozbójników bez odpowiedniego przewodnika? Takiego, który okoliczne góry zna nie
gorzej od własnej kieszeni.
Sędziwy Kirgiz, właściciel gościnnej jurty, nagabywany delikatnie o siedzibę szajki
zbójeckiej dowodzonej przez tajemniczego poetę o jednym oku nie chciał odpowiedzieć ani
słowa. Podczas śniadania żuł kawałek łykowatej baraniny i milczał jak zaklęty. Nic nie
wiedział? Możliwe. A może wolał nie ujawniać niczego nieznajomemu, aby nie narażać się
na zemstę szajki? Cóż, i to możliwe.
Pozostawało jeszcze drugie wyjście. Nie tak co prawda pewne, ale i nie
pozbawione zupełnie szans...
- Nie, przyjacielu, nie mam najmniejszego zamiaru tracić czasu po próżnicy.
Uganiać się za łotrzykami po górach to jakby łowić wiatr afgański w stepie - szepnął
mędrzec bucharski swemu ostu do długiego ucha. - Dobry pomysł jest jednakże
lekarstwem na każdą dolegliwość. Druhu mój, wiem, co zrobię. Wszystko uczynię na opak.
Przekonasz się jeszcze dzisiaj, że to nie ja rozbójników, lecz oni mnie odszukają.
Po rozstaniu z Kirgizami Hodża Nasreddin powrócił na górską ścieżynę. Usiadł
wygodnie na płaskim kamieniu i zaczął czekać. Solidnie już przygrzewające promienie
słońca rozmarzyły go zupełnie. A powieki stawały się coraz cięższe i cięższe.
Z drzemki zbudził Hodżę dźwięk dzwoneczków, jakie przewodnicy karawan
przywieszają wielbłądom u szyi, by się nie pogubiły w drodze, w czasie burzy piaskowej na
pustyni czy w jarach górskich mroczniejszych od bezksiężycowej nocy.
“No, pora najwyższa i na mnie" - pomyślał mędrzec i dziabnął osła piętami, kiedy
tylko ujrzał przed sobą mijające go ostatnie ze zwierząt garbonośnych obładowanych
jukami po chmury. Nie pytając karawanbaszy o zgodę, dołączył do długiego sznura
wielbłądów pracowicie przemierzających trasę z Taszkientu do stolicy kokandzkiego
chanatu.
Stało się dokładnie tak, jak przewidział.
W pewnym momencie zza brył skalnych i z fistaszkowych zarośli wypadła na
podróżnych banda rozbójników, wyjących dziko i wywijających szablami, maczugami,
toporami. Nie minęło czasu wiele, gdy wielbłądy z towarami zniknęły w jakimś parowie pod
strażą nowych właścicieli, kupcy zaś wrzeszczący i pomstujący pod niebiosa, na bosaka, w
samych majtkach pomaszerowali w kierunku Kokandu. Z bogatej karawany na środku
drogi pozostał jedynie ubogi człeczyna. Siedział nieruchomo na swoim wiernym kłapouchu i
czekał, aż go zbójcy dostrzegą.
Nie czekał długo.
- O, czyżbyś to był znowu ty? A może, człowieku wożący granaty, masz brata
bliźniaka, podobnego do ciebie niczym jedna pestka moreli do drugiej? - wykrzyknął herszt
szajki zbójeckiej, a następnie podbiegł do Hodży Nasreddina z wyciągniętymi rękami,
kończąc powitanie wierszem:
“Góra z górą na tym świecie nigdy się nie zejdzie,
Mądry człek ku druhowi siedem pustyń przejdzie".
Zanim Hodża zdążył odpowiedzieć, otoczyli go pozostali łotrzykowie z radosnym
wołaniem:
- Witaj nam, włóczykiju z koszem prześmiesznych zagadek. Zapragnąłeś przyłączyć
się do naszej paczki? Wybrałeś prawdziwą wolność? Dość masz życia pod okiem
chanowych urzędników i poborców podatków? A może po prostu zawróciłeś z drogi, aby
ofiarować nam jeszcze jakiś inny problem do rozwiązania? Czyżbyś miał coś ciekawego za
pazuchą? Albo pod turbanem?
- Naturalnie. Jakżeby inaczej - Hodża Nasreddin skinął skwapliwie głową. - Mam
nową zagadkę. Nie gorszą od poprzedniej. Tyle, że nie tak smakowitą.
- Chwileczkę, przyjacielu - Jednooki Poeta uniósł dłoń wysoko, uciszając
kompanów. - Nim zadasz chłopcom zagadkę, wyjaśnij mi wpierw, co tutaj robisz. Jeśli
dobrze pamiętam, miałeś wszakże jechać do Chodzeniu? Czemuś zmienił zdanie? Dlaczego
z powrotem wlazłeś w nasze góry? I czemu smutek szpeci twe oblicze? Siadaj, proszę, tu
obok i wyjaśnij nam wszystko po kolei. Albowiem:
“W szczęściu-nieszczęściu nie słuchaj czarta,
Dobra rada przyjaciół znacznie więcej warta".
- Potrzebna mi twoja pomoc, czcigodny - mędrzec bucharski zlazł z osła i przysiadł
na zwalonym pniaku. W kilku prostych zdaniach opowiedział historię wczorajszego dnia. O
garści suszonych winogron zjedzonych nad przepaścią pod srogim przymusem i o porwaniu
księgi bezcennych wierszy Rudakiego przez strażników baja Ałajar-beka.
- Coś powiedział? Czy dobrze słyszę, przyjacielu? Klejnoty Rudakiego w łapach
tego cuchnącego sępa? - Jednooki Poeta zerwał się na równe nogi. - Okropność! Wieczna
hańba temu, kto nie wykradnie ich z gniazda drapieżnika przyobleczonego w ludzką skórę.
- Święte słowa. Właśnie o to mi chodzi - przytaknął szybko Hodża.
- Pójdziesz z nami, przyjacielu. Musimy się wspólnie naradzić - zadecydował
przywódca łotrzyków. - A teraz w drogę, chłopcy. Wracamy do domu, bo szkoda każdej
minuty. - Ejże, a obiecana zagadka? - upomniał się któryś ze zbójców. - Co z nią? Miałeś
ją nam opowiedzieć.
- Słusznie. Gdzie zagadka? Zapomniałeś, coś obiecał? Gadaj szybko - zawtórowali
jego kompani.
- Obiecałem i słowa dotrzymam - zapewnił mędrzec. - Będziecie mieli o czym
rozmyślać podczas drogi. Powiem zatem krótko, wy zaś spróbujcie odgadnąć rezultat.
Słuchajcie więc. Jeśli piąta część jest połową, to ile worków owsa czeka w Bucharze na
mojego, wiecznie głodnego kłapoucha?
W tym samym momencie do Hodży Nasreddina zbliżył się łucznik, chudy i wysoki
niczym drąg do podwiązywania winorośli. Zapytał bezceremonialnie:
- Ej ty, dobry masz wzrok?
- Nie najgorszy.
- A pamięć?
- Także nie narzekam.
Chudzielec przytrzymał mędrca za rękaw.
- W takim razie nie zgadzam się - zawołał - aby obcy przeniknął do kryjówki nam
tylko znanymi przejściami. Odpowiadam wszakże za bezpieczeństwo naszego siedliska.
Chyba... chyba że przed wyruszeniem zasłonimy mu starannie oczy jakimś gałganem.
- Nie gniewaj się na moich chłopców, przyjacielu - Jednooki Poeta poparł łucznika.
- Pojmujesz, naturalnie, że nadmiar przezorności na tym marnym padole nigdy jeszcze
nikomu nie zaszkodził.
I dorzucił wierszem:
“W trosce o zdrowie dobrze wam radzę,
Miejcie ostrożność wżdy na uwadze".
Hodża Nasreddin roześmiał się szczerze i odpowiedział bez wahania:
- Ależ nie gniewam się wcale. Na odwrót. Rozumiem was wszystkich doskonale.
Zresztą prawdę mówisz, Ojcze Pięknego Słowa. Rodzic mój również lubił powtarzać w
niełatwych sytuacjach: “Lepiej być nadto ostrożnym niż za mało".
Zawiązano mędrcowi chustą oczy, by niczego dojrzeć nie zdołał. Następnie jeden z
rozbójników ujął jego iszaka za uzdę i już bez przeszkód zapuszczono się gęsiego w ledwie
widoczną szczelinę między skałami.
Droga do kryjówki była długa i niebezpieczna. Trudno dostępna nawet dla ludzi,
którzy przemierzali ją przed i po każdej wyprawie zbójeckiej.
Po gęsiej skórce, jaka od czasu do czasu przebiegała gwałtownie po grzbiecie
kłapoucha, Hodża Nasreddin mógł domyślić się, że maszerują akurat karkołomną dróżką
nad przepaścią. Nagła wilgoć w powietrzu, muśnięcie nietoperzowego skrzydła oraz
niespokojne prychanie osła pozwalały natomiast przypuszczać, iż przekraczają mroczne
tunele jaskiń. Stała siedziba Ojca Pięknego Słowa i jego bandy była wyśmienicie osłonięta
przed wzrokiem zbyt ciekawym.
*
Nie da się jeść ustami innego człowieka, nie da się myśleć cudzą głową. Tak
przynajmniej twierdzą Uzbecy, którzy wiele w swoim życiu widzieli i wiele gorzkich
doświadczeń zapisali na własnej skórze.
A zatem, człowieku czytający te słowa, skorzystaj z doświadczeń uzbeckich
aksakałów i nim rozbójnicy dotrą do gniazda ukrytego w labiryncie gór Tien-szanu, sam
spróbuj odgadnąć, ile smakowitego owsa oczekuje w Sucharze na kłapoucha Hodży
Nasreddina?
KURA ZNOSZĄCA ZŁOTE JAJA
Opowieść dziesiąta o przemyślnym fortelu,
dzięki któremu Mohammad Mag dostał się
do Ałajarbekowego kurnika zawieszonego na niedostępnej skale
“Jeśli jest cokolwiek pewnego na tym świecie, to fakt, iż wojownicy chana
Kokandu nigdy tutaj nie trafią. Nawet gdyby sam władca piekieł zechciał posłużyć im za
przewodnika" - pomyślał Hodża Nasreddin zaraz po zdjęciu opaski z oczu, rozglądając się
dookoła z ciekawością.
Rzeczywiście. Kryjówka szajki Jednookiego Poety znajdowała się w miejscu, które
trudno byłoby sobie wyobrazić największym fantastom i bajarzom Wschodu.
Dostępu do zbójeckiej siedziby broniło kręte przejście pomiędzy dwiema skałami,
potem jar, do którego nigdy nie zaglądało słońce, wreszcie kluchowata jaskinia, mroczna i
wilgotna. Z groty wybiegała ścieżka przylepiona do zbocza nad przepaścią, tak wąziutka, że
mogłoby się na niej minąć co najwyżej dwóch zagłodzonych na śmierć chudeuszy. Ścieżka
wpadała do ślepej pieczary z rozsuwanym tajemnie otworem. Ten, komu udałoby się jakimś
cudem odkryć ową tajemnicę i przecisnąć na drugą stronę, natrafiał na studnię z wodą
stęchłą i przeraźliwie cuchnącą. Głęboką i zapomnianą przez Allacha i wszystkich mu-
zułmańskich świętych. Dalej żadnej drogi nie było. Chyba że dla samobójców.
Tylko ludzie wtajemniczeni wiedzieli, że po opuszczeniu się po drabince sznurowej
tuż nad lustrem wody można odnaleźć ciemny otwór - właz do podziemnego korytarza
prowadzącego prosto do kryjówki szajki. Do przestrzennej kotliny otoczonej zewsząd
stromymi jak ściana zboczami. Niedostępnej i dla wilków pamirskich, i dla śnieżnych
panter, zwanych tu barsami, i dla wszędobylskich kozic. Nawet archary - barany górskie o
potężnych rogach, przywykłe do skakania po skałach nie tkniętych przez inne zwierzęta -
tutaj nie zajrzały ni razu. Choć miałyby po co. W kotlinie rosła bowiem najsłodsza,
najbardziej soczysta trawa Tien-szanu.
Do kryjówki górskich łotrzyków dowodzonych przez poetę z opaską na oku bez
wysiłku zdołałby przedostać się jedynie orzeł. Władca przestworzy potrafiłby wznieść się
dostatecznie wysoko, by wtargnąć tu od strony obłoków.
- Ani szpiedzy o wielkich uszach, ani zbrojni pachołkowie chana Kokandu nigdy nie
byli i nigdy nie będą orłami. Gatunek nie ten - Jednooki zbliżył się do Hodży Nasreddina
stojącego z zadartą głową i obserwującego olbrzymiego birkuta, który zataczał kręgi na
niebie. - Tutaj nikt nas niepokoić nie zdoła. I tak być powinno. Albowiem w spokoju można
układać plany niebezpiecznych wypraw, tak aby niebezpiecznymi nie były. Wszakże nawet
niemowlę ssące pierś matki powinno wiedzieć, że:
“Kto zawczasu kroki przemyśli starannie i bacznie,
Wygra wyścig, nim przeciwnik w ogóle biec zacznie".
- Ba - mruknął Hodża zamiast odpowiedzi.
- Przyjacielu, pora zastanowić się, jak odzyskać księgę wierszy Rudakiego. W jaki
sposób niepostrzeżenie przedostać się do Szejtan-kaały, Diabelskiego Zamku Ałajarbeka.
- Ba - mruknął znowu mędrzec.
- Warto dowiedzieć się, gdzie łotr ten chowa swoje skarby. Te zagrabione
podstępem i te skradzione siłą.
- Ba - jeszcze raz mruknął Hodża.
- A ty co? - zdumiał się Jednooki. - Jąkać się zacząłeś? Powtarzasz jeno “ba" i
“ba", jak byś zdania rozsądnego nie potrafił sklecić. Papugę udajesz, czy co. Rudaki zbyt
wielkim był poetą, muzykantem i pieśniarzem, ażeby jego cudowna spuścizna miała
pozostać w brudnych łapach Ałajarbeka. Rudaki zbyt bliski jest mojemu sercu, bym mógł
na to patrzeć spokojnie.
- Słyszałem, że i ty byłeś pisarzem. Cenionym w Kokandzie poetą.
- Byłem - potwierdził Jednooki. - Skromnym wierszokletą na dworze poprzedniego
chana. Niestety, po śmierci władcy na tronie zasiadł jego syn nie kochający poetów.
Najpierw kazał mi wypalić jedno oko, a później za cztery linijki satyry, w której
porównywałem wielkiego wezyra do pękatego dzbana, głośnego, lecz pustego wewnątrz,
skazał mnie na śmierć. Kat miał mi wykłuć drugie oko, a następnie poderżnąć gardło na
bazarowym placu. Na szczęście lubili mnie i moje wiersze biedacy. Kiedy chanowa straż
wlokła mnie przez miasto, z kijami i motykami napadli na zbrojnych. Siłą wyrwali z ich rąk i
pomogli zbiec z grodu. Teraz staram się odpłacać ludziom ubogim za serce, jak tylko potra-
fię...
Przywódca zbójników przerwał nagle, uderzył się kułakiem w czoło i wykrzyknął
uradowany:
- Przyjacielu, mam przedni pomysł! Podeślemy Ałajarbekowi człowieka, który nocą
dopomoże nam przedostać się do wewnątrz. Odsunie zasuwy przy bramie. Albo spuści linę
z węzłami z okna twierdzy. Damy mu tydzień na działanie. Tamci muszą przecież do niego
przywyknąć.
- A jeśli Ałajarbek przeczuje grożące mu niebezpieczeństwo i nie wpuści obcego
człeka do swojego gniazda? - zaniepokoił się Hodża Nasreddin.
- Wpuści. Nie ma obawy, przyjacielu - Jednooki roześmiał się głośno. - Każdy
chciałby mieć w swoim kurniku kokoszkę znoszącą prawdziwe złote jajka. A właśnie taką
nioskę mu podeślemy.
- Nie rozumiem. Myśl moja nie nadąża za galopem twojej - na obliczu mędrca
pojawił się olbrzymi znak zapytania. - Czcigodny, czy mógłbyś wyrażać się nieco jaśniej?
- Zaraz wszystko pojmiesz, przyjacielu. Hej, zawołajcie mi tu natychmiast
Mohammada Maga z Giżduwanu!
Kiedy przy rozpalonym ognisku pojawił się szczupły, wysoki jak tyka mężczyzna.
Jednooki Poeta szepnął mu coś na ucho. Tamten skinął głową i zniknął w najbliższej
lepiance. Po chwili wrócił przebrany w ogromny złocisty turban nawinięty na czaszkę i pas
złocisty opięty wokół chudego brzucha. Stanął przed Hodżą, skrzyżował ręce na piersiach i
pochylił głowę. Szepnął z szacunkiem:
- Jestem gotów na twoje rozkazy, o dostojna ostojo biedaków, rzemieślników,
ludzi prostych i uczciwych.
Hodża Nasreddin uśmiechnął się niepewnie. Nie bardzo rozumiał, o co tutaj chodzi.
- Przyjacielu, czyżbyś nigdy nie widział cudownej kokoszki z Medyny, ze świętego
miasta wyznawców Proroka? - zapytał Jednooki i nie czekając na odpowiedź, polecił
przebierańcowi:
“Na Koranu święte imię, na Allacha cię tu proszę,
Złote jajko znieś kokoszę".
Mohammad Mag wyprostował się, machnął kilka razy rękami w powietrzu niczym
kura skrzydłami i zawołał:
- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak. Potem szybko sięgnął
ręką do ust i wyjął z nich nie jajko co prawda, lecz żółty krążek niemałych rozmiarów.
Monetę. Szczerozłotego dinara. Położył go u stóp Hodży i cofnął się.
- Zaczekaj, kokoszko - rozkazał Jednooki. - Gość nasz mógłby sobie pomyśleć, że
to nie żadna siła wyższa, ale jakoweś bazarowe kuglarstwo. Zręczna sztuczka magika
przeznaczona dla prostaczków. Moneta od początku ukryta naiwnie w twojej gębie. A
zatem powtórzmy raz jeszcze:
“Na Koranu święte imię, na Allacha cię tu proszę,
Drugie jajko znieś kokoszę".
Rozbójnik w złocistym turbanie znowu zatrzepotał rękami w powietrzu i znowu
zagdakał:
- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak.
Ponownie sięgnął do ust i kolejną złotą monetę położył u stóp Hodży Nasreddina.
- Mało? Chcesz jeszcze, przyjacielu? - przywódca górskich zbójników cieszył się
jak dziecko. - Cudowne zaklęcie działa bez najmniejszej przerwy, a szczęki Mohammada
pracują sprawniej niźli wrota Sezamu w baśni o Ali Babie. Nie wierzysz? Posłuchaj:
“Na Koranu święte imię, na Allacha się tu proszę,
Trzecie jajko znieś kokoszę".
Mohammad Mag podskoczył w miejscu i zakrzyczał po raz trzeci:
- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak. W okamgnieniu trzecia
złota moneta dołączyła do dwóch poprzednich.
- Genialne. Cudowne. Zachwycające - uradował się mędrzec bucharski. - Jestem
gotów przysiąc na ogon mego osła, że kurze znoszącej złote jajka nie oprze się żaden
bogacz ani na Wschodzie, ani na Zachodzie. Wyśmienity pomysł. A i wykonawca
wspaniały. Ej, Mohammadzie, czyżbyś był w poprzednim wcieleniu jarmarcznym
kuglarzem?
Rozbójnik roześmiał się i przytaknął.
- Zgadłeś, przyjacielu - potwierdził Jednooki. - Mohammad Mag całe lata zabawiał
wieśniaków magicznymi sztuczkami wędrując od wioski do wioski, od osady do osady, od
miasta do miasta. Magik to jakich mało nie tylko w chanacie kokandzkim. Czarnoksiężnik,
który potrafi wszystko. Dobry los odwrócił się jednak od niego w Szachimardanie, u
grobowca tamtejszego świętego. Iszan, opiekujący się od lat grobem i zbierający prezenty
oraz datki od wiernych, przeczuł w Mohammadzie groźnego konkurenta. Cudowne
właściwości grobowca mogły wiele stracić wobec sztuczek demonstrowanych publicznie za
pół darmo przez obcego przybłędę. Strumień dotychczasowych dochodów mógłby
zmniejszyć się lub wyschnąć zupełnie. Jednakże opiekun świętego grobowca nie był byle
głupkiem. Chytry, doświadczony lis wiedział, co należy uczynić w trudnej sytuacji. Już na
trzeci dzień obwołał Mohammada niewiernym bluźniercą i straszliwym grzesznikiem.
Następnie podjudził rozhisteryzowany tłum muzułmanów, aby ukamienowali go żywcem.
Na szczęście zdrowe nogi ocaliły biedakowi głowę. Czmychnął z Szachimardanu, aż się za
nim kurzyło. I właśnie wtenczas przystał do naszej kompanii. Na zawsze związał swój los z
losem wolnych synów gór Tien-szanu. Uzbeków, Tadżyków, Kirgizów...
W ciszy, jaka zapanowała po słowach Jednookiego, słychać było tylko pykanie
dogasającego ogniska.
- Aj, aj, zdaje się, że wiem, w jaki sposób zmusić Ałajarbeka, by porwał naszą
złotonośną kokoszkę -wrzasnął nagle mędrzec bucharski i zwrócił się do naczelnika
zbójców: - Każ przyjść tutaj najtęższemu z twoich ludzi. Pragnę mu się przypatrzyć.
- Najtęższemu w ramionach? Najsilniejszemu?
- Nie, nie. Najtęższemu nie w ramionach, lecz w pasie. Krótko mówiąc,
najgrubszemu.
Zaraz potem przy ognisku pojawił się tłuścioch grubszy od trzech beczek łoju,
- Przyjacielu, ten ci odpowiada?
- Wcale niezły - Hodża Nasreddin obejrzał uważnie grubasa. - A nawet bardzo
dobry. Trzeba go tylko stosownie ubrać. W szaty człeka prawdziwie zamożnego, aby nie
wzbudził niczyich podejrzeń. Najlepiej w jedwabie przetykane złotą nicią. I koń pod nim
musi być przedniej rasy. Wyszczotkowany i odkarmiony arab albo achałtekin.
Trzy dni trwały przygotowania grubasa do wyprawy, o jakiej nie śniło się dotąd w
górach Tien-szanu. Dobieranie wspaniałych szat, strzyżenie i farbowanie wąsów oraz brody,
nauka niełatwych zdań na pamięć wymagały wszakże niemało starania i czasu.
Aż nadszedł dzień czwarty.
Dla strażników Ałajarbeka nudzących się przy wejściu na mostek zawieszony nad
przepaścią bez dna dzień ten z początku nie różnił się niczym od poprzednich. Mało
używany kubrak zdarty z pleców jakiegoś garncarza za prawo spaceru po kładce był
jedyną zdobyczą od samego rana.
Nic zatem dziwnego, że pojawienie się nowych podróżnych na ścieżynie wielce
uradowało zarówno starszego strażnika z capią bródką, jak i młodszego od niego wąsacza.
Już z daleka widać bowiem było, iż zbliżający się nie należą do nędzarzy zapomnianych
przez Allacha.
Pierwszy jechał tłuścioch w atłasowych szatach kapiących od srebra, złota i
świecących klejnotów. Gorącokrwisty dropiaty arab tańczący pod nim wart był z
pewnością majątek. W odległości kilku kroków za wielmożą podążał jego krewniak lub
pomocnik. Chudzielec w złocistym zawoju na głowie i w jedwabnym chałacie na ramionach.
Ten dosiadał wesołego, o zaokrąglonych bokach osiołka.
- Salam alejkum. Witaj, o dostojny wędrowcze, u przeprawy nad Diabelską
Przepaścią - strażnik z kozim podbródkiem zatrzymał nadjeżdżających i wskazał uprzejmie
na półmiski kopiaste od jadła. - Pan mój, czcigodny Ałajarbek, prosi cię, byś został jego
gościem, chociaż przez pięć minut. Smakowite dania oczekują każdego, kto zechce prze-
dostać się przez most na tamtą stronę. Przeprawa to trudna, niebezpieczna. A z pełnymi
kiszkami o odwagę łatwiej, co wie każde dziecko.
- Wszyscy wiedzą, o mężny wojowniku, że zbytni pośpiech jest wymysłem szatana
- odpowiedział mu równie grzecznie wielmoża, zezując łakomie w kierunku półmisków. -
Gościnnego zaś gospodarza obrażać odmową nie wypada. Ciesz się zatem, szlachetny
sługo szlachetnego pana, albowiem przyjmuję jego zaproszenie i zaraz spróbuję co nieco.
Po tych słowach grubas zeskoczył z siodła ze zręcznością, o jaką nikt by go nie
podejrzewał, usiadł wygodnie przed półmiskami i nie zwlekając zabrał się do roboty.
Słodziutkie rodzynki, chałwa wielu gatunków, pendżykencki rachat-łukum, placuszki z
makiem, orzechy włoskie i migdały smażone na miodzie w błyskawicznym tempie poczęły
znikać w jego brzuchu. A kiedy przypiął się do pękatego dzbana z różanym sorbetem,
wkrótce nie pozostała na dnie ani kropelka.
- Oho, zaraz widać, żeś prawdziwy bogacz - z uznaniem orzekła capia bródka,
obserwująca uważnie tłuściocha czyniącego spustoszenie na półmiskach. - Biedacy zwykle
zadowalają się garstką suszonych winogron albo bryłką chałwy. I jeszcze łykiem herbaty.
Bogacze żrą wszystko pełnymi garściami i na koniec stękają, że było to niezbyt smaczne.
Nieprzypadkowo mój dziad powtarzał pięć razy co dnia: “Innym apetytem obdarował
miłosierny Allach krwiożerczego tygrysa, a zupełnie innym mysz stepową czy polną".
- Zjadłem, co było - odpowiedział grubas nie zwracając najmniejszej uwagi na
mamrotanie strażnika, po czym wskazał palcem na ogołocone półmiski. - Podziękuj
swojemu panu za skromny poczęstunek. Teraz mogę już chyba jechać dalej. A może masz
jeszcze coś na ząb?
- O nie, dostojny gościu - strażnik z kozią brodą wysunął kindżał z pochwy. -
Przyszła kolej na rewanż. Pan mój, czcigodny Ałajarbek, obdarował cię smakowitym
jadłem, a czym ty w zamian zechcesz obdarować j ego?
Tłuścioch obruszył się. Ściągnął brwi i warknął gniewnie niczym pies pozbawiony
kości:
- Masz gorączkę, pusta makówko? O czym ty gadasz? Mów jaśniej.
- Mówię po prostu o rewanżu za jadło, które wymiotłeś z apetytem.
- Zdumiałeś, pusta makówko? Za to liche żarcie, niesmaczne i ciężko strawne,
mogę co najwyżej zapłacić. Jedna moneta ci wystarczy?
- Złota?
- Nie wożę szczerozłotych pieniędzy w sakiewce, pusta makówko, ażeby nie kusić
w podróży rozbójników, a także łotrów podobnych do ciebie.
- Jeśli nie masz okruszyny złota przy sobie, gościu szlachetnego Ałajarbeka, muszę
zabrać ci wierzchowca. Naturalnie wraz z siodłem nabijanym ćwiekami ze srebra, bo
wszakże koń bez siodła obejść się nie może. I jeszcze twój chałat przetykany srebrną oraz
złotą nicią. .
- A po co chałat koniowi?
- Siodło koniowi, natomiast atłasowy chałat Ałajarbekowi. Mówiłem ci już, w
zamian za poczęstunek.
Co rzekłszy strażnik wyszarpnął lejce z rąk grubasa szykującego się do odjazdu.
- Zaczekaj chwilę, pusta makówko. A na czym udam się w dalszą drogę? Weź
sobie osła spod tamtego ciemięgi, a zwróć mi rumaka. Nie sądzisz chyba, że wielmoży z
moimi tytułami, prawej ręce wielkiego wezyra Kokandu, przystoi wędrować na grzbiecie
długouchego bydlęcia?
Tłuścioch natarł olbrzymim brzuchem na strażnika, usiłując zepchnąć go na bok.
- Zdumiałeś, gościu szlachetnego Ałajarbeka? Chcesz nadziać się na sztylet? -
strażnik czknął niezbyt przyzwoicie, nie myśląc ustąpić. -Tamten kłapouch wart co najwyżej
parę miedziaków. A tyś miał mi dać przecież sztukę złota.
- Bardziej jesteś uparty, pusta makówko, niźli osioł mego sługi -zirytował się grubas
w atłasach. - Będziesz mieć tę swoją sztukę złota, tylko puść mego konia. Ej, Mohammad,
coś się tak zapatrzył jak wół na rzeźbione wrota. Natychmiast złaź na ziemię i rób kurę.
Widzisz chyba, gamoniu, że potrzebuję pieniędzy. Zwijaj się, abym nie musiał dopomóc ci
raz czy drugi batem.
Sługa wielmoży czym prędzej zsunął się z osła i pochylił głowę w pogotowiu.
Nie czekając dłużej tłuścioch wykrzyknął zaklęcie:
“Na Koranu święte imię, na Allacha cię tu proszę,
Złote jajko znieś kokoszę".
Sługa zatrzepotał rękoma niczym kura skrzydłami i zagdakał na całe gardło:
- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak.
Po czym wyjął z ust złotą monetę i podał ją swemu panu. Ten zaś z nie ukrywanym
żalem wręczył złoto capiej bródce, osłupiałej ze zdumienia.
- To teraz mogę już jechać dalej?
Strażnik ocknął się momentalnie. Skinął na wąsacza, aby zaszedł wielmożę z drugiej
strony.
- Ani kroku, jeśli nie chcesz dziatek pozostawić sierotami - ostrzegł. - Na Allacha,
wpierw musisz nam wyjaśnić to wszystko, co się tutaj wydarzyło. Po raz pierwszy w życiu
własnym oczom zaufać nie mogę.
- E, nic takiego - tłuścioch machnął lekceważąco ręką. - Po prostu kura zniosła
jajko. Czyżbyś kur nigdy nie widział na grzędzie? A to wyjątkowo dobra kokoszka. Jeśli ją
odpowiednio karmić, potrafi znosić codziennie nie jedno, lecz dwa, a nawet trzy jajka.
Oczywiście złote. Więcej niż trzy na dobę nieść, niestety, nie zdoła. Męczy ją to zbytnio.
Ale przyznasz, że i tak jest o wiele lepsza od zwyczajnych kur wieśniaczych, które niosą się
co najwyżej raz dziennie. No i co złota moneta, to nie jakieś tam białko z żółtkiem w
skorupce.
- Co ty mówisz? Trzy złote monety w ciągu jednego dnia potraf znieść ten
człowiek-kura? Trzydzieści monet w dziesięć dni! Trzysta monet w sto dni. Sześćset złotych
dinarów w ciągu dni dwustu. Aj, aj, niewiarygodne! Aj, aj, nieprawdopodobne! Aj, aj, śnię
chyba - strażnik szalał wprost ze szczęścia, nie zwracając uwagi na niebezpieczną przepaść
ziejącą tuż obok. Podskakiwał na jednej nodze, szczypał się w policzek, klepał dłonią w
czoło.
Wreszcie ochłonął nieco i wrzasnął:
- Nasz pan, czcigodny Ałajarbek, nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy mu
dostarczyli dziś zaledwie jedno jajko ze szlachetnego kruszcu. Wielmożo, zostawimy ci
konia i chałat, lecz zabieramy kurę.
- Kurę? Jaką znów kurę? Gdzież tu widzisz kurę? Wszakże to nie żadna kura, ale
mój ukochany sługa- grubas schwycił się za głowę i zaczął wołać rozdzierającym głosem: -
Co robicie, zbóje bez sumienia? Weźcie sobie wszystko. Wszyściutko. I wierzchowego
konia, jakiego drugiego nie znajdziecie w całej Azji. I poczciwego osła. I atłasowe szaty
zdobione perłami oraz złotą nicią. I jedwabne koszule. I szarawary. Możecie mnie nawet
obedrzeć ze skóry. Pozostawcie mi tylko tego sługę. Kocham go! Jego jedynego! Bez
niego serce moje pęknie z żalu na siedemdziesiąt siedem kawałków niczym owoc granatu
dojrzały późną jesienią.
Wielmoża wrzeszczał i szlochał, lecz bez skutku. Ani capia bródka, ani wąsacz nie
mieli najmniejszego zamiaru przejmować się lamentującym wniebogłosy. Zapomnieli o
rasowym wierzchowcu, o siodle nabijanym srebrem i o atłasowym chałacie przetykanym
drogocenną nicią. Uszczęśliwieni z pochwycenia cudownej zdobyczy poprowadzili
chudzielca w złocistym zawoju stromą ścieżką pod górę, w kierunku twierdzy swego pana.
Tymczasem tłuścioch grubszy od trzech antałków sadła nie drgnął z miejsca.
Uparcie spoglądał w ślad za oddalającą się trójcą i biadolił coraz ciszej i ciszej. Kiedy
strażnicy ze swoją ofiarą zniknęli wreszcie za żelaznymi wrotami Szejtankaały, wielmoża
odwrócił się. Na jego obliczu nieoczekiwanie wy kwitł triumfujący uśmiech.
- Udało się, koniku - szepnął rumakowi prosto w ucho.- Widziałeś? Kura znosząca
złote jajka trafiła do niedostępnej twierdzy Ałajarbeka. I będzie tam musiała wytrzymać
przez tydzień, bo na tyle została przygotowana przez naszego skarbnika. Pierwszą część
zadania wykonaliśmy zatem zgodnie z poleceniem Jednookiego. Koniku mój, możemy
spokojnie wracać do obozowiska.
Następnie grubas wlazł na kamień i nie bez wysiłku wdrapał się z powrotem na
grzbiet dropiatego araba, cmoknął głośno raz i drugi, po czym bez pośpiechu zawrócił
wierzchowca w stronę wlotu do ciemnego jaru.
*
A teraz, człowieku myśleć i liczyć potrafiący, spróbuj odgadnąć zagadkę. Ile złotych
jajek zniosłaby ta niezwykła kokoszą, gdyby zbrojnym strażnikom udało się ją przetrzymać
na dworze baja Ałajarbeka nie przez sto dni, nie przez dwieście, ale przez rok cały?
WYPRAWA DO DIABELSKIEGO ZAMKU
Opowieść jedenasta, w której
znalazło zastosowanie stare przysłowie:
góra z górą się nie zejdzie,
ale człowiek z człowiekiem zawsze może
Przez siedem dni szajka zbójecka Jednookiego Poety nie wysunęła nosa z kryjówki
nawet na moment. Anielski spokój zapanował na drogach. Bogacze jeździli górskimi
szlakami z coraz wyżej podniesionym czołem. I bez dotychczasowej drżączki. Powoli
nabierali przekonania, że rozbójnicy od lat grasujący w tych okolicach najwidoczniej musieli
przekoczować w inne, dla nich o wiele korzystniejsze miejsce. Bardziej urodzajne w łupy...
Tylko sowy i nietoperze mogły zorientować się, że siódmej nocy - licząc od
porwania złotonośnej kokoszy przez wojowników Ałajarbeka - góry nagle ożyły. Na
ścieżynie wiodącej w kierunku Diabelskiego Zamku pojawiło się czterdziestu zbójników,
starannie wybranych z całej bandy. Najodważniejszych, najdzielniejszych, najzręczniejszych.
W miękkich chodakach, z bronią okutaną w szmaty, by nie zabrzęczała przed
czasem, rozbójnicy bardziej przypominali pochód zjaw nocnych, ponurych duchów
zbiegłych z cmentarza o północy niźli-zwyczajnych ludzi z krwi i kości.
W pewnej chwili Hodża Nasreddin zagadnął postępującego tuż przed nim
tłuściocha grubszego od trzech antałków łoju, owego przebierańca znad przepaści:
- Ile już przeszliśmy, przyjacielu? Daleko jeszcze do siedziby Ałajarbeka?
Grubas spojrzał uważnie na wierzchołki skał rysujące się wyraźnie na tle
gwieździstego nieba i odrzekł:
- Sądzę, szlachetny nasz gościu, że trzecią część drogi mamy już za sobą.
- O wiele bardziej interesuje mnie to, co mamy przed sobą, bo sandał okrutnie mnie
ciśnie - roześmiał się cichutko mędrzec bucharski. - Czcigodny, czy nie mógłbyś być
odrobinę dokładniejszy?
- Naturalnie mógłbym - tłuścioch, który mimo swojej tuszy kroczył po kamiennej
ścieżce ze zręcznością górskiej kozicy, zastanowił się. przez moment. Potem wyjaśnił: -
Przed nami o pięć mil więcej, niż już przeszliśmy. Mam nadzieję, szlachetny nasz gościu, że
moje słowa zdołały zaspokoić twoją ciekawość?
- W zupełności - odpowiedział półgłosem Hodża Nasreddin. Nie pytał więcej, bo
nie potrzebował. To, co chciał usłyszeć, po prostu już wiedział. Myśleć i liczyć w pamięci
umiał wszakże od dziecka.
Po kilku godzinach forsownego marszu gromada zbójecka dotarła do stóp zamku
nie zauważona przez nikogo. Niestety, żelazne wrota twierdzy były zamknięte na głucho. Na
szczęście w umówionym miejscu odnaleziono linę z węzłami zwisającą z wysoka. Nie
zwlekając rozbójnicy jeden po drugim zaczęli wspinać się do góry. Wkrótce po północy
czterdziestu zbrojnych mężów znalazło się na poddaszu, w komnacie przydzielonej przez
Ałajarbeka Mohammadowi Magowi. Tutaj też odbyła się decydująca narada wojenna.
Jednooki Poeta, Hodża Nasreddin oraz Mohammad Mag omówili ostatnie
szczegóły. Po otrzymaniu rozkazów zbójnicy cichutko stąpając pośpieszyli schodami w dół.
Jedni ku komnacie sypialnej baja, drudzy na dziedziniec, inni ku bramie, jeszcze inni w
stronę wejścia do podziemnych lochów, w których więziono pasterzy, wieśniaków i
rzemieślników z okolicznych wiosek, zalegających Ałajarbekowi z podatkami i daninami.
Rozbudzony przez Jednookiego baj wcale nie przejął się widokiem obcych twarzy.
Zaledwie uniósł powieki, zaczął ryczeć na całe gardło:
- Co za dureń budzi mnie w środku nocy? I to akurat w czasie, kiedy siedziałem na
chanowym tronie, a wielki wezyr czyścił mi buty. Taki piękny sen może się już nigdy nie
powtórzyć. Hej, a skądże się was tylu wzięło? Nie znam waszych gęb. Co tu robicie bez
mojej zgody? Zaraz wezwę strażników! Rozniosą was szablami na strzępy! Krwawe
skwarki, które z was pozostaną, każę natychmiast rozrzucić w stepie szakalom i lisom na
uciechę.
Tymczasem herszt z przepaską na oku wyjrzał przez okno i kiwnął na wielmożę.
- Podejdź bliżej, krzykaczu w koszuli. I popatrz na tych swoich dzielnych dżygitów
z szablami. Nie wiesz, gdzie oni? Nie domyślasz się, więc ci powiem. Siedzą w norze
niczym susły pustynne. I trzęsą się ze strachu jak one przed cieniem orła birkuta. Bo nie
sądzisz chyba, że suseł stanie do walki z władcą przestworzy?
Ałajarbek wyskoczył spod kołdry i na bosaka podbiegł do parapetu.
Rzeczywiście. W świetle zbójeckich pochodni dostrzegł wierzeje wartowni
zamknięte na amen. Podparte drągami od zewnątrz drzwi trzeszczały co prawda pod
uderzeniami uwięzionych w środku strażników, ale nie puszczały. Kilkunastu dobrze
uzbrojonych napastników szydziło ze śmiechem z bajowych pachołków, zgodnie z
rozkazem pilnując, aby nawet chudy skorpion nie wydostał się ze strażnicy.
Bajowi mina mocno zrzedła. Było oczywiste, że na swoich ludzi nie mógł liczyć.
- Po cóż wtargnęliście do spokojnego domu? - warknął tonem znacznie mniej
pewnym niż poprzednio. - Jakim prawem, na Allacha? I czego tutaj chcecie, łotrzykowie
spod najciemniejszej z gwiazd?
- Pytasz, czego chcemy? Sprawiedliwości - odpowiedział Jednooki spokojnie. -
Nie będę ci wyjaśniać, krzykaczu w koszuli, co to sprawiedliwość, bo i tak tego nigdy
swoim małym móżdżkiem nie ogarniesz. Zresztą sprawiedliwość bogaczy i sprawiedliwość
biedaków to wcale nie są siostry bliźniaczki. Różnią się więc znacznie. Powiem zatem
krótko. Przyszliśmy odebrać ci złoto i srebro zagrabione pod pretekstem wymyślnych
podatków, haraczy i danin u ludzi mieszkających w okolicy. Całe wioski doprowadziłeś do
ostatniej nędzy, wielmożo bez sumienia oraz serca. Czy wiesz chociaż, łotrze, że biedacy
sprzedają córki i synów na bazarach niewolników w Kokandzie i w Andiżanie, ażeby
opłacić ci się i przeżyć jakoś do następnych zbiorów? Jesteś stokroć gorszy od śnieżnej
pantery, która zabija tylko wtenczas; gdy głodna. Ty zamęczasz ludzi na śmierć nie jeno dla
zysku, lecz także dla przyjemności. A teraz wyznaj, krzykaczu w koszuli, gdzie ukryłeś
zrabowane skarby.
- Na próżno trudziliście się, łotrzykowie - na gębie Alajarbeka pojawił się chytry
uśmieszek. - Tym razem mam dla was przykrą niespodziankę. Wszelkie podatki zdążyłem
wysłać przed tygodniem na dwór chana do Kokandu. Jeśli mi nie wierzycie, mogę
przedstawić wam świadków. I kwit z pieczęcią naczelnika chanowego skarbca,
- Naprawdę łudziłeś się, że nas oszukasz, wielmożo w koszuli? Nic z tego nie
będzie - Jednooki Poeta wzruszył drwiąco ramionami. - Nie damy się oszachrować, wybij
to sobie ze łba. A i liczyć również potrafimy. I to dokładniej, niż myślisz. Przyznaję, to
prawda, że odesłałeś pod strażą dwie sakwy z pieniędzmi do Kokandu. Tej jesieni
zgromadziłeś ? jednakże nie dwa, ale piętnaście worków z monetami, z miedzianymi tangami
i srebrnymi dirhemami. Gdzie więc podziały się brakujące? Trzynaście sakw z pewnością
trzymasz w zamkowym skarbcu. Po nie właśnie przyszliśmy.
Ałajarbek zbladł jak pszenna mąka.
- A j, aj, aj... - jęknął rozpaczliwie i siadł ciężko na. koi drze chwytając się za serce.
- Na tym wcale nie koniec. Chcieliśmy zabrać ci także jedną z kokoszek. Nie, nie
ciesz się za wcześnie, krzykaczu w koszuli. Myślę bowiem nie o zwyczajnym ptaku z
kurnika, lecz o kokoszce znoszącej prawdziwe złote jajka.
- Aj, aj, aj... - baj jęczał coraz głośniej.
- I jeszcze księgę wierszy Rudakiego. Bo po co ci poezja, na której j się nie znasz.
Sam przyznaj, czy widział kto kiedy na tym świecie, by beznosa kobra cieszyła się
aromatem róży? Wiedz, iż wierszę te należą do mojego serdecznego przyjaciela, miłośnika
dobrej poezji. Twoi strażnicy odebrali mu księgę podstępem i siłą przy próbie przejścia
przez mostek nad przepaścią.
-Aj.aj.aj...
Tylu strat serce bogacza przeboleć nie mogło. Ałajarbek otworzył szeroko usta
niczym karp królewski wyciągnięty z sadzawki przez kucharza, jęknął po raz ostatni i zwalił
się z kołdry na kobierzec. Znieruchomiał.
Jednooki pochylił się nad leżącym.
- E, nic łotrowi nie będzie - mruknął. - Zemdlał po prostu. Złego tak rychło diabli
do siebie nie wezwą. Chłopcy, zabierajcie się do roboty . Czas już na nas. Wyłamuj cię
drzwi do tamtej komnaty i wynoście sakwy z pieniędzmi. Zwrócimy je później ich
prawowitym właścicielom. Biedakom ginącym z głodu i rozpaczy.
- Stójcie! Stójcie, zbóje przeklęci! Co zrobiliście nieszczęsnemu? Zamordowaliście
mojego ukochanego brata? Oby Allach wtrącił was za to na samo dno piekieł. I smażył tam
do końca wieczności. Albo jeszcze dalej.
Spod stosu poduszek i kołder z przeraźliwym wrzaskiem wyskoczył raptem jakiś
grubas ukrywający się tam do tej pory i przypadł do leżącego. Kiedy zorientował się, że
bajowi nie stała się żadna krzywda, usiłował z powrotem dać nurka pod kołdry. Zatrzymany
przez rozbójników uniósł głowę i począł krzyczeć, wymachując wściekle kułakami:
- Znam was, wnukowie Belzebuba, synowie szakala i hieny cmentarnej! Mało wam
dotychczasowego rozboju na górskich drogach? Włamujecie się jeszcze do spokojnych
domostw ludzi godnych szacunku? Ej, ty tam, łotrze plugawy o jednym ślepiu, czyżbyś mnie
już zdążył zapomnieć? Wszakże spotkaliśmy się niedawno na dzikiej ścieżynie, u zakrętu za
przełęczą, pod samotnie rosnącym karagaczem. Twoi opryszkowie zabrali mi wtenczas
wszystko. W samych majtkach i na bosaka musiałem podrałować w dalszą drogę. Na
szczęście niedaleko znajdował się dom mojego stryjecznego brata. Mojego zacnego
krewniaka, kochanego Ałajarbeka.
- Nigdy nie poznałbym cię, wielmożny golasie, gdyby nie głos twój i twoje słowa.
Nic dziwnego, bez strojnych szat i bez koszuli wyglądałeś zupełnie inaczej. Bardziej byłeś
podobny do normalnych ludzi - roześmiał się Jednooki.
- A, i ty tu jesteś, czarny gnacie barani? - grubas dźgnął paluchem w kierunku
Hodży Nasreddina. - Mogłem domyślić się, żeś w zmowie z tym szejtanem o jednym ślepiu.
Oto dlaczego opryszkowie obdarli mnie do gołej skóry, natomiast ciebie nie tknęli nawet
małym palcem, lecz wypuścili w chałacie, portkach i na ośle. Łgałeś zapewniając, iż zdążasz
z ważnymi sprawami do stolicy bucharskiego chanatu. Wiedziałeś doskonale, barani gnacie,
że gdy tylko się rozstaniemy, dołączysz cichaczem do zbójeckiej bandy.
- Mylisz się. Gdyby nie twój zacny braciszek, kochany Atajarbek, z pewnością
byłbym już w domu i cieszył się żoną oraz dziećmi - odpowiedział Hodża, rozpoznając we
wrzeszczącym wielmożę z Kattakurganu, z którym przed kilkoma dniami wspólnie
wędrował górskim szlakiem. - Przez niego musiałem zmienić plany. Twój ukochany brat, a
zarazem największy łotr i złodziej po tej stronie Amu-darii, ukradł mi bowiem rzecz
najcenniejszą ze wszystkiego, co miałem.
- Tere-fere. Nie bzdurzysz, czarny gnacie? A może obżarłeś się czarciej jagody i
poniosła cię chorobliwa fantazja? No bo cóż takiego wartościowego mógł mieć włóczęga w
łachmanach? I to jadący na kłapouchu o wyglądzie bardziej przypominającym worek
chudych kości niźli osła.
- Wiozłem prawdziwy skarb.
- Skarb? - tłuścioch momentalnie zastrzygł uszami. - A jaki? I gdzie?
- Księgę wierszy Rudakiego. W tobołku przytroczonym z tyłu do siodła.
- Coś powiedział? Księgę wierszy? Powtórz, czarny gnacie barani, bo chyba uszy
moje zasnęły na chwilkę. Wiersze Rudakiego? - grubas złapał się obiema rękoma za brzuch
i zaczął się trząść. - Cha, cha, cha! Mój brat połakomił się nie na złoto, nie na szlachetne
klejnoty, lecz na zwyczajne wierszydła? Cha, cha, cha! Ludzie, trzymajcie mnie mocno, bo
rozpęknę się zaraz ze śmiechu. Lepszego żartu nie słyszałem od czterdziestu lat.
- Zostaw tego wesołka w spokoju, przyjacielu. On ciebie nie zrozumie nigdy -
jednooki przywódca rozbójników machnął niecierpliwie ręką. - Moi chłopcy wynieśli już
stąd wszystko, co trzeba było wynieść. Teraz oczekują nas na dziedzińcu. Tylko co zrobić z
tymi dwoma godnymi siebie braciszkami? Najlepiej zamknijmy ich w ogołoconym skarbcu.
Będą mieli o czym wspominać, gdy jeden ocuci drugiego.
Do sąsiedniej komnaty wniesiono czym prędzej wciąż jeszcze nieprzytomnego
Ałajarbeka. Wepchnięto tam też opierającego się tłuściocha.
Kiedy naczelnik szajki wraz z mędrcem bucharskim i Mohammadem Magiem
zbiegli na dół, na dziedzińcu czekało na nich czterdziestu zbójników oraz kilkudziesięciu
biedaków w łachmanach. Starców i mężczyzn w sile wieku, a także wyrostków, dopiero co
wypuszczonych z lochu.
Nie zwlekając dłużej odciągnięto zasuwy i przez rozwarte wrota pośpiesznie
opuszczono Diabelski Zamek Ałajarbeka. Chodziło wszakże o to, aby przed świtem
doprowadzić uwolnionych do przygotowanej zawczasu jaskini, a sakwy ze zlotem i srebrem
oraz worki z kosztownościami dostarczyć bezpiecznie do stałej kryjówki.
Mohammad Mag postępował przodem wraz z Jednookim i Hodżą Nasreddinem.
W blasku księżyca nietrudno było dostrzec, iż Mohammadowe oblicze wyciągnęło się
solidnie podczas siedmiodniowego pobytu w twierdzy baja.
- Nie wyglądasz najlepiej, biedaku - w pewnej chwili zagadnął mędrzec sąsiada. -
Co się z tobą działo? Miałem cię o to zapytać zaraz przy potkaniu, lecz wtedy nie zdążyłem.
Zresztą ważniejsze tam mieliśmy sprawy. Powiedz, czyżby słudzy Ałajarbekanie troszczyli
się dostatecznie o kurę znoszącą złote jajka? Jeść ci nie dawali?
- Dawali, przyjacielu. Dawali aż nadto. Niestety, nadgorliwy kucharz zgodnie z
rozkazem traktować mnie jako prawdziwą kurę - odpowiedział Mohammad Mag
spoglądając na Hodżę niepewny, czy zeń sobie nie kpi. - Ale czyż ja jestem ptakiem, aby
napychać puste kiszki surowym ziarnem? Suchą pszenicą lub twardym jęczmieniem?
Śmiech, jaki rozległ się po tych słowach na górskiej przełęczy, był jedyną
odpowiedzią na tak postawione pytanie.
*
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Mędrzec bucharski odzyskał księgę
wierszy Rudakiego, więźniowie wolność, biedacy pieniądze, my zaś odzyskalibyśmy
spokój, gdybyś ty, człowieku o uchu uważnym, odpowiedział teraz na pytanie zadane
tłuściochowi przez Hodżę Nasreddina na samym początku opowieści. Ile mil dzieliło
kryjówkę zbójecką od Diabelskiego Zamku Ałajarbeka?
POWSTANIE MUKANNY
Opowieść dwunasta o tragicznych losach
“człowieka z zasłoniętym licem", a także o Magu,
który sam nie zdołał dźwignąć się ze zwyczajnego kamienia
- Nie masz chyba zamiaru wracać do Chodzeniu, przyjacielu? Władca Kokandu
mściwy jest niczym dżin pustynny i bardziej krwawy od indyjskiego tygrysa ludojada -
tłumaczył Hodży jednooki herszt rozbójników, nie przestając przy tym dorzucać suchych
badyli do ogniska. - Złotego dinara postawię przeciwko marnemu miedziakowi, że chan
wysłał już za tobą szpiegów i armię zbrojnych pachołków, aby za wszelką cenę odnaleźli cię
i żywego sprowadzili z powrotem do pałacu. Nie daruje ci potajemnej ucieczki z jego
dworu. Natomiast grzech ucieczka powiększy jeszcze skarga, z jaką Ałajarbek na pewno
od razu po naszej wizycie pośpieszył do Kokandu. Przypuszczam, że w pierwszej kolejno-
ści ludzie chana pognają właśnie do Chodżentu, by przewrócić go góry nogami dom twoich
teściów. I domy wszystkich ich krewniaków. I wszystkich znajomych. I jeszcze znajomych
ich znajomych.
- Sądzisz, że szpicle chanowi domyśla się, że wraz z żoną i dziećmi osiadłem u
teściów w Chodżencie? - zdumiał się Hodża Nasreddin. - A to jakim cudem, Ojcze
Pięknego Słowa? Nikomu wszakże nie mówiłem, gdziem znalazł gniazdo po opuszczeniu
rodzinnej Buchary.
- Osła masz niezwykle znacznego, przyjacielu. Dwóch takich jaśniutkich plamek
nad oczami w życiu nie widziałem. Kłapouch wygląda i z daleka, i z bliska, jak gdyby miał
nie dwa, lecz cztery ślepia. Podobnego pyska się nie zapomina. A i twoje oblicze również
pamięta się długo - stwierdził herszt zbójecki bez chwili wahania. - Zdaje się, przyjacielu, że
nie doceniasz chanowych szpiegów. Niesłusznie. Łotry uszy mają wielkie niby patelnie
grubego Radżaba, naszego kuchmistrza, uszy podobne do trąb słoniowych, wykręcające się
w którą zechcą stronę, oczy zaś puchaczowe, widzące nawet w noc pozbawioną księżyca.
Nie, mój szlachetny druhu, do Chodżentu nie masz po co wracać, jeśli nie chcesz rozstać
się na zawsze z własną łepetyną.
- Hm, teraz i ja jestem podobnego zdania. Przekonałeś mnie, Ojcze Pięknego
Słowa - Hodża zgodził się z jednookim przywódcą.
- Na ziemiach bucharskiego emiratu także nie możesz się pokazać. Raz wymknąłeś
się już tam z łap katowskich. No i bardzo dobrze, przyjacielu. Lecz pamiętaj, że nie warto
kostuchy drażnić po raz wtóry. I bez tego “śmierć ma siedem tysięcy drzwi, przez które
wyprowadza życie z ciała". Tak przynajmniej niegdyś powiadał wielki Dżami z Heratu, a
wspaniałemu poecie nie wierzyć nie wolno.
- Ani myślę wracać do Buchary, Ojcze Pięknego Słowa - zapewnił Hodża
Jednookiego. - A w każdym razie jeszcze nieprędko. Choć chciałbym bardzo. Człowiek
bez ojczyzny jest wszakże jak roślina pozbawiona wody. Z każdym dniem więdnie coraz
bardziej i wreszcie usycha.
- Gdzie zatem się udasz? Nie do Buchary, nie do Taszkientu, nie do Samarkandy,
nie do Chodzeniu i nie do Kokandu. Wszędzie czyha oprawca marzący o twej biednej
głowie. Najlepiej zostań z nami na zawsze, szlachetny przyjacielu. Tutaj nie grozi ci nic
złego. W naszej kryjówce pośród gór skalistych będzie ci wygodnie niczym u samego
Allacha za niebiańskim piecem.
- Pozostałbym z wami na zawsze. Pozostałbym z radością, Ojcze Pięknego Słowa.
Ale nie zostanę. Od dawna myślałem o wędrówce przez Czerwone Piaski do Chorezmu,
do Chiwy. A później jeszcze dalej, hen za Morze Kaspijskie, do Baku i do stawnej
Szemachy. Odwiedzić starych druhów, którzy przed laty musieli zbiec z Buchary. Unieśli
cało głowy tam właśnie znajdując bezpieczne schronienie.
- Nie potrafisz usiedzieć dłużej w jednym miejscu? Dlaczego, przyjacielu? - zdziwił
się zbójca z przepaską na oku. - Pięty cię swędzą? A może swędzi cię szyja i dlatego
nieustannie igrasz z nożem katowskim? Naprawdę nie boisz się samotnych wędrówek po
tym zgniłym świecie? Włóczęgę cenisz nade wszystko?
- Odgadujesz moje myśli i moje skryte pragnienia - Hodża Nasreddin uśmiechnął
się smętnie i zamilkł na moment. Po chwili uzupełnił: - Czyżbyś nie wiedział, iż woda stojąca
mętnieje i okrywa się plugawą pleśnią? Woda bieżąca zaś zawsze pozostaje czysta. No, a
ponadto przynosi ludziom i zdrowie, i mnóstwo innych korzyści.
- Ba, a żona i dzieci? Co na twoje plany powie Guldżachon? I co powiedzą
synkowie?
Hodża posmutniał jeszcze bardziej.
- Cóż mogą powiedzieć? Nic. Wiedzą przecież, że lepszy ojciec żywy, choć daleki,
niż bliski, ale martwy - odrzekł; - Pod opieką teściów mieszkać będą w Chodżencie,
dopóki nie wrócę. Pojawię się tu chyba za rok albo za dwa. A kto wie, może nawet za trzy
albo i za cztery...
Do rozbójników siedzących ciasno wokół ogniska i z zapartym tchem
przysłuchującym się rozmowie jednookiego przywódcy z uciekinierem z Kokandu podszedł
Mohammad Mag. Pochylił się nad mędrcem i zagadnął znienacka:
- Nie sądzisz, wędrowcze, że dobry uczynek bez podziękowania jest jak zupa bez
soli? Jak paw bez ogona? Lub jak koń rączy pozbawiony podków?
Hodża Nasreddin odwrócił głowę.
- Nie przeczę - zgodził się grzecznie. - A o czym mówisz, kokoszko?
- Mówię o tym, że za odzyskanie księgi wierszy Rudakiego należy mi się od ciebie
stosowna nagroda.
- Hm, lecz jaka? - zastanowił się Hodża na głos. - Wiesz przecież, że niczego
prawdziwie wartościowego poza tą księgą rymów nie posiadam. Ani rubinów, ani
szmaragdów, ani innych szlachetnych kamieni nie znajdziesz w moich torbach, choćbyś je
przetrząsał przez miesiąc albo dłużej. Zaraz, zaraz, bom zapomniał. Może chcesz złotego
dinara albo perłę?
- Złoto i drogie kamienie znajduję w sakwach kupieckich, kiedy tylko zechcę -
prychnął Mohammad Mag lekceważąco. - Od ciebie, wędrowcze, spodziewam się zupełnie
czegoś innego. Tego, czego od przejezdnych kupców ani miejscowych wielmożów nigdy
nie otrzymam .
Kompani wielkiego czarodzieja wstrzymali oddechy i pilnie nadstawili uszu. Czegóż
to może chcieć ich przyjaciel od człowieka, który za cały majątek ma jedynie wiersze i
burego osła?
Mędrzec bucharski uniósł wysoko brwi. Zdumiony zapytał:
- A o czym myślisz? Mów, proszę, otwarcie.
- Myślę o odpowiedzi na pytanie, które dręczy mnie od dawna - wyznał
Mohammad Mag.
- Pytaj więc.
- Chciałbym wiedzieć, skąd się wzięli na naszej ziemi bajowie? Bogacze i wielmoże
podobni choćby do Ałajarbeka. A również chanowie i emirowie, władcy z naszej krwi,
mówiący naszym językiem, a przy tym zupełnie do nas niepodobni.
- Jakże to niepodobni? - zdziwił się Rachim tłuścioch, który przed kilkoma dniami
udawał bogacza przed strażnikami Ałajarbeka pilnującymi mostka. - Widziałem wiosną
chana Kokandu jadącego na polowanie razem ze swoją świtą. I władca, i wielmoże mieli
głowy na swoim miejscu, a także po dwie nogi u dołu i po dwie ręce u góry. Nie zaprze-
czysz chyba, że byli niezmiernie podobni do zwyczajnych ludzi. Do takich jak ja, ty albo ten
bucharczyk.
- Coś powiedział? Dostojnicy pałacowi byliby podobni do mnie? Podobni do
zwyczajnych i uczciwych ludzi? - zdenerwowany Mohammad Mag puknął się wymownie
palcem w czoło. - Może byli i podobni, ale co najwyżej tak, jak kocur bywa podobny do
myszy. Albo jak szczupak z Amu-darii do niewinnej stynki. Albo jak tygrys do
dwudniowego jagnięcia. Jeśli nie pojmujesz prawdziwej różnicy, beczko baraniego tłuszczu,
nie wtrącaj się do rozmowy ludzi rzetelnie myślących.
Zanim grubas zdążył odpowiedzieć, jednooki naczelnik zbójników skinął energicznie
ręką.
- Uspokój się, Mohammadzie. I natychmiast siadaj przy ognisku - nakazał. -
Zapomniałeś, iż jeszcze przed tygodniem tam nad przepaścią byłeś zaledwie marnym sługą
tejże beczki baraniego tłuszczu? Zamiast dokuczać mu teraz bez przerwy, lepiej posłuchaj,
co o rodzimych wielmożach sądzi nasz przyjaciel, czcigodny gość z Buchary. Albowiem:
“Godzina gadki rozumnej więcej warta
Niźli modlitw w meczecie cały kwartał".
- No właśnie, lepiej siadaj i pilnie słuchaj doświadczonego człowieka. Bo jak nie,
przemienię cię znowu w kokoszę znoszącą złote jajka i zwrócę Ałajarbekowi. Kiedy
zamienisz jeleni udziec na suche ziarno jęczmienia, zmądrzejesz z pewnością - odciął się
Magowi gruby Rachim.
Awanturę wiszącą w powietrzu zażegnał Hodża Nasreddin nie dopuszczając
Mohammada do głosu. Uprzedził go szybko:
- Chciałbyś wiedzieć, Mohammadzie, skąd się wzięli wielmożowie i dostojnicy
pałacowi na naszej ziemi? A i was wszystkich pewnie to ciekawi? Stara to historia. Bardzo
stara. Opowiadał mi ją ze szczegółami mój dziad, który dawno, dawno temu usłyszał ją od
swojego dziada, a który jeszcze wcześniej poznał ją od swego.
Posłuchajcie zatem.
Przed wieloma stuleciami najechali nasze ziemie Arabowie pod wodzą krwawego
Kutajby Ibn Musiima. Szablą i ogniem pustoszyli spokojne miasta i wioski. Stawiającym
opór ścinali głowy. Nie szczędzili nikogo. Z głów pokonanych wojowników usypali pod
Bucharą wielką piramidę. Na ujarzmione plemiona nakładali straszliwe podatki i haracze.
Nie tylko w srebrze czy w złocie. Mało kto dzisiaj wie, że taka choćby Samarkanda
każdego roku musiała wypłacać Arabom w daninie dwieście tysięcy srebrnych dirhemów
oraz trzy tysiące młodych niewolników.
Siłą i podstępem wprowadzali tutaj Arabowie swoją religię - islam. Każdego, kto
przeszedł na muzułmanizm, uwalniali od płacenia podatków. Główną świątynię czcicieli
ognia w Bucharze przebudowali na swój meczet. Chytry Kulaj ba wy dat też rozkaz, aby
każdemu, kto przyjdzie modlić się do meczetu w piątek, wypłacano przy wyjściu po dwa
srebrniki.
O wolności czy dawnej religii strach było nawet pomyśleć. Za byle przewinienie
Arabowie karali okrutnie. W najlepszym razie winnych pozbawiali majątków, ich samych
zaś sprzedawali na bazarze w wieczystą niewolę.
Wtenczas na naszych ziemiach pojawił się niejaki Haszym Ibn Hakim, z zawodu
rzemieślnik. Przynajmniej za takiego się podawał i za takiego go uważano. Człek
niesłychanie mądry i doświadczony, o sercu szlachetnym i wielkim, lecz obliczu
nieszczególnym. Haszym był bowiem zezowaty od urodzenia, straszliwie dziobaty po
przebytej ospie, a jakby tego wszystkiego było mało, to i trochę kulawy.
Za co nieszczęsny Haszym Ibn Hakim trafił pewnego dnia do lochów arabskiego
więzienia? Za co został poddany torturom? Tego dziś już nikt nie odgadnie. Może za
szczere słowa prawdy ciśnięte w twarz arabskiemu namiestnikowi? Może za bunt zbrojny
przeciwko bezwzględnemu ciemięzcy? Może poszło o drakońskie, nieludzkie podatki? Nie
wiadomo . Wiadomo jednak, że z więzienia którejś nocy uciekł...
- I został rozbójnikiem? Tak jak my - uradował się Rachim grubasek.
- Niezupełnie - uśmiechnął się Hodża. - W naszej historii stał się kimś znacznie
ważniejszym.
- A zatem hersztem zbójnickim? Największym z wolnych ludzi po tej stronie Amu-
darii?
- Nie przeszkadzaj, beczko baraniego łoju - Mohammad Mag zerwał się na równe
nogi i począł wymachiwać kułakiem przed nosem tłuściocha. - Jeśli nie powstrzymasz choć
trochę swojego ozora na wodzy, nasz czcigodny gość nigdy nie dobrnie do celu, do końca
zajmującej opowieści. My zaś nadal nie będziemy wiedzieć, skąd się u nas wzięli rodzimi
wielmoże. Dostojne purchawki bez serca, mówiące tym samym, co i my, językiem.
- Zamilczcie wreszcie. Niby to ludzie gór, wolni i dorośli, a zachowują się niczym
niesforne szczenięta - Jednooki pociągnął Mohammada gwałtownie za szarawary, tak że ten
klapnął z powrotem na piasek. - Nie zwracaj na nich uwagi, lecz mów dalej, przyjacielu.
Hodża Nasreddin kiwnął głową na znak zgody i podjął znowu wątek przerwanej
przed chwilą opowiastki:
- Po ucieczce z arabskiego więzienia Haszym Ibn Hakim wezwał prosty lud do
walki o wolność, o zrzucenie arabskiego jarzma. Z początku poparła go garstka
rzemieślników. Potem przyłączyła się do nich miejska biedota, poza życiem niewiele mająca
do stracenia. Jeszcze później u boku Hakima stanęły tysiące pasterzy i chłopów zbrojnych
w ostre toporzyska i ciężkie drągi kute żelazem, gotowych do walki na śmierć i życie.
Wkrótce powstańcy połowę kraju oczyścili z arabskiego robactwa.
Wspominałem już, że Haszym Ibn Hakim twarz miał bardzo szpetną, brzydszą od
nocy dżdżystej, plugawej. Aby nie zrażać sobie ludzi, a może również i dlatego, ażeby
szpiedzy arabscy nie rozpoznawali go zbyt łatwo, zakrywał sobie oblicze kawałkiem
zielonego jedwabiu. I stąd wszyscy zaczęli nazywać swego przywódcę przydomkiem
Mukanna, co właśnie oznaczało: “Człowiek z zasłoniętym licem".
Na dźwięk groźnego imienia namiestnicy arabscy zielenieli z przerażenia, a nogi
trzęsły się im jak po siedmiodniowym galopie bez siodła. Nieustannie też słali błagania o
pomoc do samego kalifa. Aż wreszcie pomoc ta przyszła. Tysiące znakomicie uzbrojonych i
wyszkolonych jeźdźców arabskich nadciągnęło z Damaszku i Bagdadu i przekroczyło nurty
Wściekłej Rzeki, Amu-darii.
Dwanaście długich lat zmagali się powstańcy Mukanny z krwawym najeźdźcą.
Mimo zaciętych walk. Arabów ciągle przybywało. Nic zatem dziwnego, że ludzie słabego
serca coraz częściej opuszczali szeregi powstańców. Nie, nie otwarcie. Nocą, po kryjomu,
nic nikomu nie mówiąc. Wielu z nich przeszło na stronę arabską.
Ludzie w białych szatach - tak nazywano zwolenników Mukanny - najdłużej bronili
się w górskiej, trudno dostępnej twierdzy Sanam, niedaleko Szachrisjabzu. Dwa lata
Arabowie szturmowali twierdzę. Wreszcie zdobyli ją podstępem i głodem. Wszystkich
obrońców wymordowali.
Nie, nie wszystkich.
Kiedy Mukanna zorientował się, że nie ma już żadnych szans, wraz ze swoim
wiernym niewolnikiem, mocarzem Tadranem, wycofał się jeszcze wyżej, do kamiennej
warowni, w której schroniło się sto kobiet, żon i niewolnic powstańców.
Tam rozkazał kobietom napalić w olbrzymim piecu łaziebnym. Trzy dni i trzy noce
dokładano drew do ognia. Gdy kamienne ściany pieca rozżarzyły się do czerwoności, rzekł:
- Wybierajcie. Pohańbienie i wieczna niewola u Arabów czy kielich wina.
Zatrutego.
Niewiasty wybrały truciznę. Zginęły od razu. Wtenczas Mukanna jednym cięciem
szabli odrąbał głowę wiernemu niewolnikowi, a sam wkroczył do rozpalonego pieca. Gdy
Arabowie wtargnęli do warowni, nie zastali tam żywego ducha. Po Mukannie zaś ślad
wszelki zaginął.
Jeszcze długo potem nasi pradziadowie święcie wierzyli, że Mukanna - który umiał
czynić cuda - nie spłonął, lecz uniósł się pod obłoki i tam gdzieś, hen na gwieździstym niebie
czeka cierpliwie, kiedy znów będzie mógł wezwać prosty lud do walki o wolność i
sprawiedliwość człowieczą...
Hodża Nasreddin zamilkł. Sięgnął po dzbanek z naparem zielonej herbaty. W
głębokiej ciszy rozbójnicy zadumali się nad tragedią sprzed wieków.
- Ej, czcigodny nasz gościu z Buchary, a co z wielmożami i dostojnikami
pałacowymi, gadającymi po uzbecku oraz po tadżycku? - odezwał się nagle Mohammad
Mag. - Wszakże miałeś nam opowiedzieć, skąd się tutaj wzięli?
- Sądziłem, że domyśliliście się sami. Zdrajcy, ci słabego ducha, o charakterze hien
pustynnych i stepowych szakali, którzy cichaczem opuścili powstańcze oddziały i przeszli do
obozu wroga, otrzymali w nagrodę i ziemię, i majątki po zwolennikach Mukanny. A również
tytuły i stanowiska przy dworach arabskich namiestników. Nasi rodzimi wielmoże i
dostojnicy pałacowi to właśnie potomkowie tamtych zdradliwych hien i szakali sprzed
stuleci.
- Mam pytanie. Jak sądzisz, gościu, czy nasz Mohammad Mag może wywodzić się
z rodu szlachetnego Mukanny? - zainteresował się któryś z rozbójników. - Tamten robił
cuda przed wiekami, nasz druh dzisiaj wyczarowuje sztuki, jakich oko ludzkie nie widziało.
- Nie myślcie, że jedynie wasz Mohammad potrafi czynić czarodziejskie cuda.
Wyjmować złote dinary z ust albo żywe króliki z pustej torby, albo połykać ostre kindżały z
dagestańskiej stali, albo urywać sobie duży palec i przylepiać go z powrotem, albo
przelewać wodę z próżnego dzbana do naczynia już pełniutkiego. Albo... - Hodża przerwał
wyliczankę i wyjaśnił: - Wszyscy jego przyjaciele wiedzą doskonale, że sztuczki te polegają
po prostu na zręczności znakomicie wyćwiczonych palców. Przyznaję, wprawa i szybkość
ruchów mogą omamić gapiów na bazarze.
- I wielmożnego Ałajarbeka w jego niedostępnym Diabelskim Zamku - dorzucił
Mohammad Mag rżąc uszczęśliwiony.
- I Ałajarbeka - zgodził się mędrzec bucharski. - Ja jednakże potrafię uczynić coś,
o czym tobie, Mohammadzie, nie śniło się nawet najszczęśliwszej nocy.
- Czyżbyś i ty zajmował się czarodziejskimi sztuczkami? - zdumiał się jednooki
przywódca rzezimieszków. - Prawda, nie rozmawialiśmy dotychczas o tym. Jakiż to cud
mógłbyś nam dzisiaj pokazać, przyjacielu?
- Bez najmniejszego trudu, bez użycia siły, lecz jedynie za pomocą skutecznego
zaklęcia potrafię sprawić, iż Mohammad Mag sam nie wstanie z tego oto kamienia -
odpowiedział mędrzec, jednocześnie wskazując na podłużny głaz leżący o kilka kroków od
ogniska.
- E, głupstwa ględzisz niczym strażnik pieczęci na dworze kokandzkiego chana.
Dostojnik, który czaszkę ma maleńką i mózg nie większy od koziego bobka - żachnął się
Mohammad Mag. - Sam nie wstanę z tego kamienia? A kto mi w tym może przeszkodzić?
Ty? Nie wyglądasz na silniejszego ode mnie. Pomacaj moje bicepsy, bucharczyku, tward-
sze są od żelaza hartowanego w ogniu i w wodzie. Gotów jestem założyć się z tobą nie
wiem o co, że wstanę.
- Pojedynek dwóch umysłów zawsze będzie ciekawszy od bijatyki zwyczajnych
muskułów. I mniej sińców przyniesie w rezultacie. Naturalnie, jeśli nie liczyć tych na duszy -
roześmiał się Hodża w odpowiedzi.
Mohammad Mag spojrzał na mędrca podejrzliwie. Zastanowił się. Zagadnął
dopiero po chwili:
- Poczekaj, bucharczyku, wpierw spróbuję odgadnąć, co zamierzasz zrobić. Może
chcesz posmarować kamień klajstrem z jęczmiennej mąki rozrobionej sokiem z ajwy?
Naprawdę myślisz, że moje szarawary przykleją się na amen?
- Palcem nie tknę kamienia, klnę się na brodę mego dziada - odpowiedział Hodża
Nasreddin. - Ani ciebie, siłaczu, nie przytrzymam za spodnie. Usiądę tylko obok, aby
sprawdzić z bliska, czy ci się powiedzie na przekór temu, co powiem. Przypominam
warunek: masz sam podnieść się z głazu, gdy rozkażę: “Kary-bury, hop do góry".
Mohammad popatrzył na Hodżę z niedowierzaniem. Na wszelki wypadek obejrzał
starannie kamień ze wszystkich stron, wytarł łokciem całą powierzchnię, a dopiero potem
usiadł. Tuż obok przycupnął mędrzec bucharski.
Ciszy zapadłej w oczekiwaniu na niezwyczajną sztuczkę nie mąciło nawet bzykanie
komara.
Mohammad Mag w napięciu czekał na słowa komendy. Dwa czy trzy razy nie
wytrzymał nerwowo. Uniósł się lekko, sprawdzając, czy aby nie jest przyklejony. Albo czy
nikt za szarawary nie ucapił go cichaczem z tyłu.
- Pamiętaj, co powiedziałem przed chwilką. Jeśli zechcę, Mo-ham-ma-dzie, sam nie
wsta-niesz z gła-zu - powtórzył Hodża Nasreddin, tym, razem akcentując wyraźnie każdą
sylabę. - A teraz słuchajcie mnie uważnie, o wolni synowie gór Tien-szanu. Zaczynam od
zaklęcia podobnego do tych, jakie w zbliżonej sytuacji zwykł używać wasz czcigodny
Jednooki:
“Na Allacha polecenie, na Proroka rozkazanie,
Jak ja zechcę, niech się stanie".
Po wymówieniu zaklęcia mędrzec nabrał powietrza w płuca i wrzasnął z całej siły:
- Kary-bury, hop do góry!
Mohammad Mag momentalnie wstał z kamienia. Jednocześnie podniósł się z głazu i
Hodża Nasreddin.
- No i co, barania głowo? - wrzasnął uradowany Mag. - Nie wstałem? Może
chcesz spróbować jeszcze raz?
- Czemu nie? Możemy.
Mohammad siadł z powrotem na kamieniu. Obok niego natychmiast przycupnął i
mędrzec.
- Przygotuj się, siłaczu, bo już pora. Uważaj. Kary-bury, hop do góry!
Mohammad Mag zerwał się na równe nogi. Wraz z nim błyskawicznie powstał
Hodża Nasreddin.
- Widziałeś, barania głowo? Znowu wstałem - Mohammad wyprostował się na całą
wysokość, jak gdyby chciał sięgnąć po pisklę do orlego gniazda. - Wstałem o własnych
siłach i bez najmniejszych przeszkód. Przegrałeś.
- Nie przegrałem, siłaczu - odrzekł spokojnie mędrzec bucharski. I cóż z tego, że
dźwignąłeś się o własnych siłach, skoro nie spełniłeś uzgodnionych wcześniej warunków. A
więc ty przegrałeś.
- Nie pojmuję cię.
- Miałeś sam wstać?
- Miałem.
- No właśnie. Ale tak się nie stało.
Po czym dokładnie wszystkim wyjaśnił, dlaczego Mohammad Mag musiał przegrać
to starcie.
Ledwie mędrzec umilkł, potężny wybuch śmiechu wstrząsnął okolicznymi skałami.
A echo górskie powtarzało go jeszcze długie minuty, przyprawiając o gwałtowne bicie serc
płochliwe kozice i niezbyt odważne archary. Ze wszystkich rozbójników zgromadzonych
wokół ogniska chyba najgłośniej śmiał się sam Mohammad Mag.
- Cha, cha, cha! Dałem się podejść jak małe dziecko. Cha, cha, cha! Od lat nikt
mnie tak zgrabnie nie nabrał. Cha, cha, cha! Za ten żart gotów jestem nająć się do ciebie na
wieczną służbę, mędrcze najmądrzejszy z mądrych. Cha, cha, cha, wierzę, że przy tobie
duszy mojej smutek nigdy nie zagryzie.
- Uspokój się, kokoszko znosząca złote jajka. Daję ci słowo człowieka wolnego,
że w najbliższą podróż wyruszysz razem z naszym gościem. Będziesz mu służył za
przewodnika podczas wędrówki przez góry - wykrztusił przywódca rozbójników, wciąż
jeszcze trąc powieki załzawione od śmiechu. - Tobie zaś, przyjacielu, dzięki za dowcip, ale
przede wszystkim za opowieść o powstaniu Mukanny. Nieczęsto trafia się nam tutaj bajarz
znający dzieje-plemion, które zamieszkiwały przed wiekami i mieszkają nadal na ziemiach
pomiędzy Amu-darią a Syr -darią. Ty od pierwszej chwili wyglądałeś na człeka o języku
obrotnym i zacnej pamięci. Dzięki ci za ucztę bardziej smakowitą od najsmakowitszych
szaszłyków z młodej baraniny i słodszą od najsłodszej szachrisjabskiej chałwy.
*
Kto wygrał, Mohammad Mag czy Hodża Nasreddin? Jeśli zaś Hodża, juk twierdzi
on i rozbójnicy, to dlaczego, na Allacha?
ZBIEG POCHWYCONY POD CZAŁBEKIEM
Opowieść trzynasta o tym, jak Hodża Nasreddin
opuścił gniazdo Jednookiego Poety,
by wędrować dalej,
a również o przygodzie wielkiego ucha z Kokandu
Nazajutrz podczas śniadania. Hodża Nasreddin zwierzył się Jednookiemu:
- Nie mogę tkwić dłużej pośród tych skał. Nie jestem wszakże orłem ani górską
kozicą. Brak przestrzeni i ruchu męczy mnie, przygnębia Dlatego, Ojcze Pięknego Słowa,
zdecydowałem się opuścić wasze gościnne gniazdo.
- Szkoda, przyjacielu. Wielka szkoda.
- I ja żałuję. Myślę jednak, że tak będzie lepiej dla mnie i dla was.
- Każdy człowiek wolny odpowiada za własne decyzje i za kierunek, w którym
niosą go nogi. Chyba cię rozumiem, przyjacielu, choć smętnie mi na duszy.
- Czyż mam twój smętek rozproszyć żartem lub wesołą zagadką?
- Jaką? - ożywił się Jednooki na moment.
- Rodzinną. Posłuchaj. Ojciec mój, stary Nasreddin z Buchary, ma osiem
synowych. Każdy z jego synów ma też siostrę. Spróbuj odgadnąć, Ojcze Pięknego Słowa,
ile dzieci ma mój rodzic?
- Odgadnę, ale nieco później. Teraz powiedz mi, kiedy i dokąd zamierzasz się udać.
- Jutro wyruszam w drogę. Nie, nie do Chodżentu, lecz za Czerwone Piaski, do
Chiwy, o której wspominałem ci wczoraj. A potem jeszcze dalej, aż do azerbejdżańskiego
Baku oraz Szemachy.
- Hm, a jeśli siepacze kokandzcy złapią cię, zanim dotrzesz nad brzeg Amu-darii? -
zaniepokoił się nie na żarty przywódca zbójników. - Moi słudzy donieśli, że strażnicy i
rozmaici podejrzani przebierańcy poszukują cię wszędzie, i w wioskach, i na drogach.
Mędrzec bucharski machnął lekceważąco ręką.
- E, dziesiątki razy Azraił, Anioł Śmierci, zastawiał na mnie najprzeróżniejsze sidła i
jakoś dotychczas nie pochwycił mnie w swoje łapy. Mam nadzieję, że i tym razem chanową
pogoń uda mi się szczęśliwie wystrychnąć na dudka. Cóż, Ojcze Pięknego Słowa, ja po
prostu wierzę w swoją szczęśliwą gwiazdę.
- Pewnie, szczęście wiele może, więc wierzyć w nie trzeba - zgodził się herszt
zbójecki. - Jednakże nie zapominaj, przyjacielu, że:
“Gdzie szczęście zbyt długo panuje,
Tam i ostrożność, i rozum szwankuje".
Hodża uśmiechnął się pod nosem.
- Nie sądzę - odpowiedział niemal bez namysłu - aby rozum nagle odfrunął mi wraz
z wiatrem pod obłoki. Ani by wleciał do którejś z licznych tu przepaści i kark skręcił. Nie,
Ojcze Pięknego Słowa, dobry los mnie nie opuści.
Jednooki na to krótko:
- Ja zaś powiadam ci, przyjacielu, iż:
“Ślepy los figle brzydkie płata,
Zwłaszcza gdy głowa lichowata".
Hodża Nasreddin roześmiał się głośno:
- Cha, cha, cha! Dawno nikt mi nie wypominał niedomagań głowy. Ostatnim chyba
był mułła nauczający nas czytania liter z Koranu. No proszę, a już wydawało mi się, że o
zawartość czaszki mogę być spokojny.
- Bo też ja i nie o twojej głowie powiadam, przyjacielu. Chodzi mi jedynie o to, że
człek roztropny swojemu szczęściu powinien dopomóc, nie czekając ani na łaskę
Allachową, ani na szczęśliwe zrządzenie losu. Właśnie o tym chciałbym z tobą
porozmawiać.
- Z przyjemnością, Ojcze Pięknego Słowa. Ale wpierw chciałbym cię prosić o
przysługę.
- Zgoda, z góry. A jaką?
- Ponieważ nie mogę pokazać się w Chodżencie, chciałbym, abyś cztery woreczki
monet, zdobytych uczciwie w Kokandzie, dostarczył potajemnie do domu rodziców
Guldżachon. Dwie sakiewki srebra, jedna pereł i dwie pełne złota pozwolą moim
najbliższym doczekać w spokoju do powrotu syna, męża i ojca z przymusowych dalekich
podróży.
- Nie kłopocz się, przyjacielu. Skarb ów dotrze bezpiecznie do rąk twojej
Guldżachon. Lecz nie teraz, a dopiero za miesiąc lub za półtora, kiedy już chan Kokandu i
jego siepacze dojdą do przekonania, żeś zdołał umknąć za granicę. Albo żeś zginął marnie
gdzieś w górskich przepaściach.
Po tych słowach jednooki przywódca zbójników ujął mędrca pod ramię i wraz z
nim przysiadł w cieniu pod płachtą zawieszoną na żerdziach wetkniętych w skalne szczeliny.
A że w chłodzie głowy pracują znacznie żwawiej, od razu zaczęli ustalać strategię dalszego
działania.
Nazajutrz z samiutkiego rana zbójeckie obozowisko opuścił samotny jeździec na
burym osiołku. Na kłapouchu z dwiema jasnymi plamkami nad oczami. Odprowadzany
serdecznymi okrzykami życzącymi mu szczęścia w podróży, mąż ten wyruszył w stronę
stepów za Syr-darią.
Niemal w tym samym czasie w przeciwległym kierunku udało się trzech innych
wędrowców. Dwóch na zwierzętach długouchych, burym oraz dropiatym. Trzeci
pomaszerował piechotą pomagając sobie długą pasterską laską.
Po kilku godzinach czterooki osiołek dźwigający samotnego jeźdźca w ubogich
szatach okrytych kurzem podróżnym zatrzymał się przed przydrożną czajchaną.
Najwidoczniej wędrowiec zdecydował się wzmocnić nadwątlone siły kawałkiem pieczonej
baraniny i jęczmiennym plackiem, zieloną zaś herbatą ugasić pragnienie.
Właściciel gospody najpierw dostrzegł przedziwną mordę osła, potem spojrzał
bacznie w twarz przybyszowi i zmarszczył czoło, jakby sobie usiłował coś przypomnieć.
Następnie pochylił się głęboko i wymamrotał półgłosem:
- Afandi, chciałem cię...
- Tsss, ciszej, zacny druhu. Tutaj z pewnością nawet ściany mają uszy - szepnął w
odpowiedzi nieznajomy, kładąc palec na ustach. - Nie zwracaj się tak do mnie. Albowiem
ja, przyjacielu, tak naprawdę to wcale nie ja. Pomyliłeś mnie zapewne z zupełnie kimś
innym.
Niestety, chwila ta, komu trzeba, wystarczyła całkowicie. Oto gość w wypłowiałym
chałacie siedzący w pobliżu drzwi nagle zastrzygł uszami, po czym niespiesznie odsunął
imbryk z wrzątkiem herbaty, gospodarzowi rzucił niedbale miedziaka oraz słowo
“rachmat" - dziękuję - i wyszedł na dwór. Pracowicie dłubiąc palcem w nosie poczłapał
wolnym krokiem w głąb wąwozu. Jednakże zaledwie zniknął za skałami, puścił się biegiem,
gubiąc obydwa sandały w wielkim pośpiechu. Do Czałbeka kawał drogi, a czas czekać nie
myśli.
Zasapany i z bólem w płucach, na miękkich nogach, ledwie żywy ze zmęczenia
biegacz dopadł drewnianej furty w wysokim glinianym murze otaczającym bogate
zabudowania i zaczął w nie tarabanić, wrzeszcząc przy tym z całych sil:
- Otwierać, na Allacha! Otwierać czym prędzej, bękarty żółwia! Otwierać, jeśli
życie wam miłe!
Nad glinianym murem pojawiła się tłusta gęba właściciela domostwa.
- Czemu się drzesz, przybłędo z parchami? Nie jesteśmy tutaj głusi - rozległ się
rozdrażniony głos z góry. - Dlaczego w samo południe niepokoisz umęczonych ludzi,
przerywając im zasłużoną drzemkę? I kimże jesteś, ośli zadku, bo nie znam cię wcale.
- Jam Wielkie Ucho prześwietnego wezyra Kokandu. Sprawę mam straszliwie
pilną. Migiem otwieraj wierzeje, pasibrzuchu, inaczej gorzko tego pożałujesz.
Na ludzi bogatych może krzyczeć tylko albo ktoś bardzo ważny, albo głupek
pozbawiony całkowicie rozumu. Ten przed bramą na durnia bez piątej klepki nie wyglądał.
Baj wolał nie ryzykować. Nie zwlekając rzucił się odciągać zasuwę.
- Wołaj mi natychmiast kilku silnych ludzi - szpieg kokandzki nie marnował czasu. -
Niechaj łapią drągi i topory. I kawał rzemienia lub sznura. W gospodzie przy drodze siedzi
groźny zbrodniarz. W dodatku uciekinier z Kokandu. Poszukiwany przez wszystkich.
Poznałem go po niebieskim turbanie i pasiastym chałacie z olbrzymią łatą na plecach. I po
czterookim ośle.
- Czterookim? Nie mylisz się? - baj popatrzył podejrzliwie na bosonogiego
urzędnika. - E, takich kłapouchów nie ma na naszym świecie.
- Nie o osła się teraz martw, pasibrzuchu, lecz o niebezpiecznego przestępcę. Jeśli
schwytamy go, nie minie cię sowita nagroda z rąk samego kuszbegi Kokandu, natomiast
jeżeli łotr umknie, nie chciałbym być ani w mojej, ani w twojej skórze. Słuchaj zatem, co
mówię, i ruszaj się żywo. Dawaj mi też dobrego konia. I jakieś buty, bo swoje straciłem w
tych przeklętych górach.
Nie minęło czasu wiele, gdy na drogę wypadła gromadka jeźdźców na osiołkach
oraz koniach. Wymachując groźnie siekierami i wyjąc wniebogłosy popędziła na złamanie
karku w stronę przydrożnej czaj-chany.
Na wędrowca spokojnie siorbiącego herbatę w kącie zbrojni spadli gwałtownie
niczym żarłoczna szarańcza na soczystą zieleń.
- Mamy cię nareszcie! Już nam, lisie pustynny, nie zwiejesz! W pętach zawleczemy
cię do chanowego pałacu! - zawołał Wielkie Ucho z Kokandu.
- Mamy go - zawtórował mu triumfalnie baj. - Nie uciekniesz nam, ośli zadku!
- Macie. Trudno zaprzeczyć, czcigodni - wystękał gość w niebieskim zawoju,
przytrzymywany przez szesnaście silnych rąk. Szpieg kokandzki nie zwlekając przystąpił do
przesłuchiwania jeńca:
- Byłeś w Kokandzie?
- Byłem. Nieraz.
- I na dworze władcy?
- I na dworze.
- A ten osioł twój?
- Mój. A bo co, nie mogę mieć takiego osła?
- Jesteś więc Hodżą Nasreddinem? Przebrzydłym mądralą i wypędkiem z Buchary?
Łotrem poszukiwanym przez sprawiedliwego władcę Kokandu?
- Nie. Nie jestem Hodżą Nasreddinem.
- Łżesz.
- Prawdę mówię.
- Ha, może nawet, lisie pustynny, nie słyszałeś nigdy w życiu o afandim, o Hodży
Nasreddinie?
- Tego nie powiedziałem. Słyszałem.
- A co?
- Chcecie posłuchać?
- Gadaj.
- Opowiem, tylko niechaj ten wielmożny grubas przestanie wreszcie ciągnąć mnie z
całej siły za kołnierz, bo dech wkrótce stracę i nie zdołam dokończyć tego, co usłyszałem o
afandim od bucharczyków napotkanych w podróży.
Baj rad nierad rozluźnił uchwyt. Nie wypuszczając całkowicie jeńca z garści
warknął mu wprost do ucha:
- Gadaj, ośli zadku! Jeno migiem. Dopóki ci ozora kat cęgami nie wyrwie.
Zatrzymany wciągnął powietrze głęboko w płuca i rozpoczął swoją opowieść:
- Podobno całkiem niedawno, przed miesiącem albo przed dwoma, emir Buchary
kazał naczelnikowi strażników miejskich sprowadzić Hodżę Nasreddina do pałacu, do
twierdzy zwanej Arkiem. A kazał go sprowadzić, gdyż chciał się koniecznie przekonać, czy
Hodżą jest nie tylko mądry, jak o nim opowiadają, ale i czy jest odważny. Kiedy strażnicy
przywlekli afandiego do komnaty tronowej, władca zmarszczył się gniewnie i wrzasnął
srogim głosem: “Niech kat natychmiast powiesi tego mądralę nad wrotami twierdzy! Aby
wszyscy dowiedzieli się, że ze mną żartów nie ma". Hodżą Nasreddin nie odpowiedział na
to ani słowa, strażnicy zaś złapali go za włosy i za ręce i od razu zaczęli wlec po ziemi.
Kiedy byli już przy drzwiach, emir zatrzymał ich i zapytał afandiego: “Czy masz jakieś
życzenie, mądralo? Jeśli masz, wyjaw je teraz, albowiem nastała ostatnia twoja minuta".
“Żadnego życzenia nie mam - odpowiedział mu mędrzec spokój nie. - Ale mam jedną
maleńką prośbę". “Prośbę? A jaką?" - zainteresował się władca Buchary. “Mam łaskotki.
Nie mogę znieść, gdy ktoś dotknie mojej szyi - odrzekł Hodżą Nasreddin. - I dlatego
proszę w ostatnim życzeniu, abyś katu kazał powiesić mnie nie za szyję, lecz pod
ramionami".
Słysząc ucieszną opowiastkę o ulubieńcu wszystkich prostych ludzi, wieśniacy
obecni w czaj chanie wybuchnęli gromkim śmiechem. Nie śmiał się tylko szpieg kokandzki,
bogacz oraz jego słudzy.
Wielkie Ucho wezyra Kokandu nasrożył się na wszelki wypadek, niepewny, czy
jeniec sobie z niego nie szydzi, i wściekle zawarczał:
- Poczekaj! Odechce ci się głupich żartów, lisie pustynny, gdy trafisz do głębokiego
lochu, z którego za życia się już nie wychodzi. Albo wprost pod nóż chanowego kata. Ej,
pasibrzuchu, gdzie masz sznury? Starannie zwiąż łapy temu dowcipnisiowi. Tak będzie
bezpieczniej. A wiadomo, strzeżonego Allach strzeże.
Tłuścioch czym prędzej wyciągnął zza pazuchy kłębek wołowego rzemienia,
wykręcił nieszczęśnikowi ręce do tyłu j, mocno je skrępował.
- W porządku. A teraz brać go, dżygici - rozkazał szpieg kokandzki, kopniakami
torując sobie drogę do wyjścia. - Za mną! Najwyższa pora gnać z łupem do Kokandu.
Szesnaście silnych rąk ponownie capnęło biedaka, wywlekło na dwór i wsadziło na
burego osła z czterema oczami. Ponaglany przez wezyrowe ucho bogacz kawałkiem
rzemienia związał też więźniowi stopy pod brzuchem kłapoucha.
- Nie uciekniesz nam, choćbyś się nie wiem jak starał, lisie pustynny - zapewnił
Wielkie Ucho swego jeńca, sprawdzając zaciągnięte supły. Po czym zakomenderował: -
Wszyscy na koń. Broń trzymać w pogotowiu. Ty zaś, pasibrzuchu, uzdy Nasreddinowego
zwierzęcia nie wypuszczaj z garści ani na moment. I niechaj nikt nie próbuje w drodze
zdrzemnąć się choćby przez sekundę. Chwila nieuwagi może was potem kosztować zbyt
drogo. Kto wie, czy nie utratę własnego czerepu. Łotr ten ma tu gdzieś w górach swoich
wiernych kamratów, wspólników z piekła rodem. Ostrzegam więc wszystkich zawczasu. A
teraz naprzód, dzielni dżygici! Za mną do Kokandu po zasłużoną nagrodę!
Pohukując radośnie kawalkada zbrojnych jeźdźców otoczyła burego kłapoucha z
nieszczęśnikiem tkwiącym nieruchomo w siodle. Z miejsca ruszyła z impetem, wznosząc
tumany kurzu. I odprowadzana bezsilnym wzrokiem przez gromadę wieśniaków wkrótce
zniknęła za skalnym zakrętem.
Następnego dnia około południa nieszczęśnik przywiązany do osła pod troskliwą
opieką dotarł do Kokandu. Ściślej, do wrót w murach obronnych grodu pilnowanych przez
dwóch uzbrojonych drabów oraz naczelnika pochrapującego pod ścianą.
- A kogóż tam wieziecie związanego na podobieństwo rzeźnego barana? -
zaciekawił się naczelnik miejskich strażników, otwierając jedno oko. - Złodziejaszka?
Mordercę? A może jednego i drugiego zarazem? Bo gębę ma taką jakąś nieszczególną. I
ślepia niczym u stepowego sępa.
Szpieg kokandzki wypiął dumnie pierś i odpowiedział pytaniem na pytanie:
- Nie słyszałeś o ucieczce Hodży Nasreddina? Przed dziesięcioma dniami bucharski
mądrala zniknął potajemnie z dworu naszego dostojnego chana. Za odszukanie łotra
znalazca otrzyma w pałacu sowitą nagrodę. A nawet dwie. Jedną z rąk wielkiego chana,
drugą zaś od kuszbegi.
- Słyszałem - kiwnął głową naczelnik strażników i otworzył drugie oko. -
Oczywiście, że słyszałem. Nie wiem tylko, co wspólnego może mieć nagroda chana i
nagroda wezyra z tym tutaj na ośle?
- Jak to co? Oślepłeś, gamoniu? Przetrzyj zatem powieki - zirytował się Wielkie
Ucho. - Wszakże to uciekinier z chanowego dworu. Przypatrz mu się. Oto sam Hodża
Nasreddin. Przebrzydły mądrala z Buchary. Pochwyciliśmy go w górach, gdy zamierzał
ukryć się wśród dzikich Kirgizów. Lecz nie zdążył. Byliśmy szybsi. Dostarczymy
zbrodniarza do pałacu, a w zamian otrzymamy nagrody. Sakwy szczerozłotych monet. A
może i kilka ślicznych niewolnic na dodatek.
- Sakwy szczerozłotych dinarów za tego tu oto? I kilka migdałowookich niewolnic
na dodatek? Cha, cha, cha, trzymajcie mnie, bo ze śmiechu rozpadnę się na siedemdziesiąt
siedem kawałków - naczelnik straży miejskiej chwycił się oburącz za brzuch i zaczął
podrygiwać w miejscu. - Dwa worki złota za zwykłego zająca niewartego nawet mie-
dziaka? Urodziwe niewolnice za tę pomarszczoną glistę? Cha, cha, cha, dawno podobnej
bzdury nie słyszałem z ust człeka bądź co bądź dorosłego. Ten robak ma być prawdziwym
Hodżą Nasreddinem? Chyba nie masz oczu. A może tyś spadł z wielbłąda i rozbił sobie
czaszkę o kamień, naiwny przyjacielu?
- Co powiadasz, stróżu bram kokandzkich? Mój więzień nie jest Hodżą
Nasreddinem z Buchary? - Wielkie Ucho pobladł ze złości i gniewu. - Nie łżesz? Naprawdę
nie łżesz? Popatrz, a ta niebieska czałma nawinięta na ryżawy łeb? A ta olbrzymia łata na
grzbiecie? Czy według ciebie nie są to wystarczające dowody?
- Są - naczelnik straży począł krztusić się ze śmiechu. - Są, ale co najwyżej twojej
bezdennej głupoty. Czyżbyś myślał, że jedynie Hodża Nasreddin łazi po tym świecie w
niebieskim zawoju? I tylko on jeden nosi łaty na grzbiecie?
- Masz słuszność, czcigodny naczelniku armii - przytaknął skwapliwie jeździec
przywiązany do kłapoucha. - Każdemu z biedaków łatwiej o łatę niż o nowy chałat. Wie to
każde dziecko nie tylko w Kokandzie. Wystarczy rozejrzeć się w bazarowym tłumie i w
Andiżanie, i w Taszkiencie, i w Samarkandzie, i w Bucharze, i w Chiwie...
- A ten bury osioł? To nie dowód? Popatrz na jego dziwaczną mordę. Na te cztery
ślepia. Na te dwie jasne plamki udające dodatkowe źrenice - wrzasnął Wielkie Ucho łapiąc
osła za pysk i wykręcając mu łeb w stronę naczelnika straży. - Na takim ośle jeździł jedynie
tamten przybłęda z Buchary.
Naczelnik wsunął palec do ust i poślinionym przejechał po oślim czole.
- Namalowane, półgłówku. Dałeś się nabrać niczym dzieciuch w kołysce. Trzeba
było zrobić to, co ja, zanim porzuciłeś góry. Czasu nie zmitrężyłbyś nadaremnie.
Złość szpiega skierowała się przeciwko więźniowi. Począł szarpać go i wrzeszczeć
na całe gardło:
- Skąd wziąłeś tego podrobionego osła, nędzny szakalu? Chciałeś mnie
wprowadzić w błąd? Oszukać? Ośmieszyć? Dlaczego? Łotrze, kto za tobą stoi?
- Za mną, panie? Z tyłu? Ten oto wielmożny tłuścioch z Czałbeku. Przede mną zaś
czcigodny naczelnik straży kokandzkiej. Czemu pytasz? Przecież sam widzisz dokładnie.
Szpieg wielkiego wezyra zapienił się, jakby go cyrulik namydlił.
- Nie kręć i nie udawaj, że mnie nie rozumiesz! - ryknął. - Pytam, skąd wziąłeś tego
osła, szakalu!
- Pasł się w górach. Samotny jak palec. Pomyślałem sobie, że jemu będzie lepiej ze
mną, a mnie z nim. Dosiadłem go więc nie zwlekając i w dalszą drogę puściliśmy się już we
dwóch. Gdybym przewidział, iż cię z nim coś łączy, przysięgam na Allacha, że nigdy bym
nie wlazł na jego grzbiet, parszywy i pechowy. Wolałbym sam iść na czworakach.
Nie wiadomo, czym skończyłoby się to starcie dla nieszczęśnika z gór, gdyby nie
baj i jego ludzie. Zirytowani, że obiecywana solennie nagroda rozpłynęła się bez śladu w
powietrzu, zaczęli poszturchiwać szpiega ze wszystkich stron i wołać:
- Natychmiast zwróć nam, ośli zadku, pieniądze za godziny zmarnowane na
włóczęgę bez celu! Masz jakieś monety, srebro albo złoto ukryte za koszulą? Oddaj je,
baranie bez wyobraźni, jeśli nie chcesz stanąć przed obliczem sprawiedliwego sędziego.
Ściągaj też chodaki. I chałat zdejmij z pleców. Dobre i te kilka miedziaków, które za twoje
łachy dostaniemy zaraz na bazarze.
Nieoczekiwana awantura ocaliła biedaka na ośle. Z tłumu gapiów wysunął się ktoś i
cichaczem przeciął więzy krępujące mu ręce. Ktoś inny pochylił się i jednym cięciem noża
uwolnił mu nogi. Na dalszy rozwój wypadków nie było co czekać. Niedoszły Hodża
Nasreddin zsunął się z oślego grzbietu i błyskawicznie zniknął w tłumie. Zadanie, które miał
wykonać, wykonał najdokładniej, jak tylko potrafił. Prawdziwy mędrzec bucharski
zdążający w przeciwnym kierunku z pewnością znajdował się już hen daleko, wiedziony
przez zbójnickich przewodników po trudno dostępnych górskich ścieżynach.
Tymczasem strażnicy miejscy i dwóch poborców podatków stanęli solidarnie po
stronie Wielkiego Ucha wezyra Kokandu. Bez ceregieli przetrzepali skórę bajowi i jego
pachołkom, po czym lamentujących wniebogłosy wypchnęli poza bramę i poszczuli psami.
Dopiero wtenczas okazało się, że jedyną zdobyczą, jaka pozostała w rękach
kokandzkiego szpiega, był bury osiołek z farbowanym czołem. Kłapouch sterczał teraz
nieruchomo pośrodku placu i flegmatycznym wzrokiem obserwował burzę szalejącą
wokoło.
Na próżno strażnicy rozbiegli się na wszystkie strony poganiani gniewnymi
okrzykami swego naczelnika i Wielkiego Ucha pierwszego wezyra. Nadaremnie przetrząsali
każde podwórko i każdy zakamarek, nadaremnie zaglądali do koszy z zakupami i do skrzyń
oraz worków z towarem. Nie przepuścili nawet mysiej norze. Bez rezultatu. Więzień
sprowadzony z głębi gór rozpłynął się w powietrzu na podobieństwo chanowej nagrody
wyznaczonej za pojmanie Hodży Nasreddina.
*
Nietrudno domyślić się, że fałszywy Hodża umknął w góry Tien-szanu, do kryjówki
Jednookiego. Trudniej odpowiedzieć na pytanie postawione Jednookiemu przez
bucharskiego mędrca: ile dzieci miał stary Nasreddin, ojciec młodego Nasreddina?
AWANTURA NAD PRZEPAŚCIĄ
Opowieść czternasta o wędrówce przez góry Tien-szanu,
o straszliwym spotkaniu ze śnieżną panterą
i o obeldze najnieprzystojniejszej z nieprzystojnych
Niechaj nikt nie myśli, że podniebną wyprawę przez szczyty Tien-szanu da się
porównać do jakiejkolwiek innej wędrówki na tym świecie. Wąska ścieżynka przylepiona
do stromego zbocza tuż obok bezdennej przepaści musiała przyprawiać o ciarki każdego,
kto zdecydował się wstąpić na drogę wiodącą za życia poprzez piekło.
Po takiej to właśnie dróżce kozic i górskich baranów posuwali się gęsiego trzej
mężczyźni w zawojach. Ludzie, którzy przed dwoma dniami opuścili bezpieczną zbójecką
kryjówkę. Hodża Nasreddin oraz Rachim grubasek na osłach i Mohammad Mag
maszerujący piechotą.
- Nie zdziwiłbym się wcale, gdybyśmy na tej szatańskiej ścieżynie napotkali władcę
gór, mocarnego niedźwiedzia - szepnął w pewnej chwili Rachim, odwracając głowę do
podążających z tyłu. - Myśliwi z naszego obozowiska powiadali, że jest tu ich niemało,
Przed rokiem na tej oto przełęczy zwierz kosmaty zwalił w przepaść calutki oddział stra-
żników beka z Szachrisjabzu. Niewiarygodne to, a jednak prawdziwe, czcigodny nasz
gościu z Buchary. Niedźwiedź w pojedynkę poradził sobie z czternastoma jeźdźcami
uzbrojonymi po zęby. W łuki, szable i piki. Żywot ocalił wtenczas jedynie bek jadący na
końcu orszaku. Widząc, co się przed nim dzieje, zawrócił rumaka i uciekł. Kiedy kosmaty
zwalił w przepaść ostatniego ze zbrojnych pachołków, po dostojnym beku nie było już
nawet najmniejszego śladu. Jeno zapach po nim został.
- Phi, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, że niedźwiedzisko poradziło sobie z
całą drużyną strażników - zauważył Mohammad Mag. - Popatrzcie, straszliwie ciasno tutaj.
Gromadą zwierza zaatakować się nie da. No, a pachołkowie mocni są, lecz nie w
pojedynkę. Prawdziwi dżygici, ale tylko w dużej kupie.
Po kilkudziesięciu krokach, tuż przed kolejnym zakrętem, idący przodem osiołek
Rachima chrapnął niespokojnie raz i drugi. A potem nagle stanął.
- A ty co? Zdrętwiałeś z przerażenia nad przepaścią bez dna, kłapouchu? Nie gap
się więc na boki - grubas szarpnął mocno lejcami. - Idźże wreszcie, uparciuchu, bo czasu
zbyt wiele nie mamy. Pogoń może być już blisko.
Osioł ani drgnął. Wyciągnął tylko szyję i trwożnie zastrzygł uszami.
- Oho, z pewnością ktoś obcy znajduje się na ścieżce przed nami. Zwierz chyba?
Bo przecież nie człowiek. Przed ludźmi osioł respektu nie czuje. Czyżbyś, Rachimie,
wykrakał nam tamtego mocarnego niedźwiedzia? - mędrzec bucharski zlazł z siodła i
przecisnął się ostrożnie obok tłuściocha, starając się nie spojrzeć w przepaść. - Pójdę
zobaczyć, kogo Allach postawił nam na drodze. Nie będziemy tu wszakże sterczeć w
niepewności aż do końca świata.
- Zaczekaj, ja pójdę pierwszy - zawołał półgłosem Mohammad Mag, przytrzymując
Hodżę Nasreddina z tyłu za czapan pasterski. - Jestem od ciebie znacznie silniejszy. I
bardziej zaprawiony do walki z dzikim zwierzem. A i laskę mam z solidnego drewna, okutą
ostrym żelazem. W pojedynku lepsza jest od żołnierskiej piki. Za pasem zaś mam siekierę,
która już niejedną nić żywota przecięła na dwoje.
- Daj mi ten toporek - Hodża wyciągnął rękę. - Pójdę z tobą, czarodzieju. We
dwóch zawsze i raźniej, i bezpieczniej. Ty natomiast, Rachimie, popilnuj przez chwilę
również i mojego kłapoucha. Gdybyśmy nie powrócili w ciągu kilku minut, bierz nogi za pas
i pędź do obozu Jednookiego Poety z żałobną nowiną. A potem nie zwlekając do
Chodżentu, do domu teściów, do mojej Guldżachon i moich chłopaków.
- O, a to co znowu? Czyżby sprzykrzył ci się już żywot na tym marnym świecie?
Wybierasz się w odwiedziny do Allacha? - mimo niepewnej sytuacji Mohammad Mag
zdobył się na żart. - Afandi, nie śpiesz się tak do nieba, bo cóż tam będziesz robił. Modlić
się godzinami za chmurką? Obłapiać rajskie hurysy? Popijać niebiańskie winko? To
wszystko zdążysz uczynić i potem. Wpierw na ziemi doczekaj się wnuków. A najlepiej
jeszcze i prawnuków.
Mędrzec bucharski odwzajemnił mu się uśmiechem, następnie położył palec na
ustach i gestem głowy wskazał przed siebie. Postąpili na palcach.
Do skalnego załomu dotarli w głębokim milczeniu. Pierwszy zza skały wyjrzał
Mohammad Mag. Za nim wysunął nos także i Hodża Nasreddin.
Kiedy mędrzec ujrzał to, co ujrzał, cała armia mrówek przebiegła mu po plecach.
Niedaleko, w odległości nie większej od piętnastu kroków, na ścieżce stał zwierz
dziki. Ale nie kosmate niedźwiedzisko, lecz ogromna pantera. Śnieżna pantera z ciemną
pręgą na grzbiecie i ciemnymi plamami na szarożółtym futrze. Z łbem czujnie zwróconym ku
nadchodzącym. Z wyszczerzonymi kłami, lekko pochylona, przyczajona, gotowa do skoku.
Puszysty ogon poruszał się na pozór leniwie. Tylko ludzie gór wiedzieli, że była to u
zwierzęcia oznaka albo wielkiego niepokoju, albo wielkiej wściekłości.
“Krwawy irbis. Drapieżnik okrutniejszy od bengalskiego tygrysa" - przemknęło
Hodży przez myśl, na plecach zaś poczuł kolejne szeregi mrówek biegających trwożnie w tę
i we wtę.
- Co robimy? - szepnął Mohammadowi wprost w ucho. - Zawracamy?
- Nie ma sensu - Mag odpowiedział również szeptem. - Nic by nam to nie dało.
Gdybyśmy się teraz wycofali, pantera pojęłaby na swój sposób, że jesteśmy słabi jak stare
susły i że stchórzyliśmy. Niewątpliwie podążyłaby naszym tropem niczym za dziką kozą,
kulawą kozicą albo tłustą owcą. W górach już byśmy się od niej nie odczepili. Dobrze znam
te drapieżniki. Wcześniej czy później musiałoby dojść między nami do starcia na śmierć i
życie.
- A więc nie ma co odkładać walki na potem. Bierzmy się za panterę, dopóki
jeszcze widno. Po zmierzchu ona będzie górą. Nocą wszystkie koty widzą jak za dnia.
Przyjacielu, zaczekaj na mnie moment.
Rzekłszy to Hodża błyskawicznie ściągnął z pleców czapan pikowany bawełnianą
watą. Owinął nim kilkakrotnie lewą rękę i tak zabezpieczoną, niby wojownik tarczę,
wysunął przed siebie. Drugą ujął siekierę.
- Jestem gotów, czarodzieju. Idziemy?
- Idziemy, afandi. Ale bez pośpiechu. I nie nerwowo. Na wszelki wypadek
postępuj dwa kroki za mną. Gdyby zwierz obalił mnie w pierwszym ataku, natychmiast
doskakuj i wal toporem z góry. Celuj w łeb wielki jak arbuz. Tylko, na Allacha, bacz,
ażebyś nie chybił. Ja w tym czasie bronić się będę od dołu. Nożem.
Mohammad Mag wziął ostry kindżał w zęby, tę swoją pikę pochwycił mocno
oburącz i ruszył przodem. Za nim podążył Hodża Nasreddin.
Na widok dwóch mężczyzn zbliżających się wolnym, lecz stanowczym krokiem
pantera zawahała się. Nie bardzo wiedziała, co robić dalej. Doświadczenie podpowiadało
jej, że tym razem ma do czynienia nie z byle pastuchami podszytymi zajęczą skórką, ale z
dobrze uzbrojonymi i doświadczonymi łowcami. Z myśliwymi nie obawiającymi się naj-
ostrzejszych nawet kłów i pazurów.
“Wdawać się w bójkę? Zaryzykować? Czy pobiec do młodych pozostawionych w
pieczarze?" Niepewna zaczęła pomaleńku cofać się tyłem, ani na chwilę nie spuszczając
wzroku z nadchodzących.
Tymczasem ludzie byli coraz bliżej.
Narastającego napięcia pierwsza nie wytrzymała śnieżna pantera. A może po prostu
zrezygnowała ze śmiertelnej walki na wspomnienie dwojga dzieci oczekujących na nią w
trudno dostępnej jaskini. Dość, że cofając się powoli, w pewnym momencie skoczyła w
bok na ledwie widoczny stopień skalny, potem na wystający nieco wyżej kamień, jeszcze
na jakąś platforemkę i błyskawicznie wspięła się do góry, by po kilku sekundach zniknąć
ludziom z oczu.
Hodża rękawem koszuli otarł czoło calusieńkie zroszone zimnym potem.
- Ufff, udało się - westchnął z głęboką ulgą. - Nigdy bym nie przypuścił, iż tak
szczęśliwie zakończy się to nasze nieoczekiwane spotkanie z władczynią Tien-szanu.
- Lepsza w życiu garstka szczęścia niźli worek chińskich pereł - zgodził się z
mędrcem Mohammad Mag, po czym odwrócił się i wykrzyknął radośnie:
- Rachimie, idziemy dalej! Droga wolna, grubasku. Jedyną odpowiedzią była cisza.
Zupełnie jakby za skalnym załomem nie było żywej duszy.
- Ej, Rachimie, zbudź się! Panterę licho wzięło. Ruszamy dalej. I tym razem nic nie
zmąciło ponurej ciszy. Nawet jaszczurka zastygła na sekundę w bezruchu w szparze tuż
obok Nasreddinowego ucha.
- Cóż się tam mogło stać? Czyżby pantera wyszła na łowy nie sama? Może... może
miała tu gdzieś wspólnika? Nas zaś specjalnie odciągnęła od łatwego łupu? Podobno
drapieżne koty polują w taki właśnie sposób na stada owiec strzeżone przez pasterzy i
owczarki - zastanawiał się głośno Hodża Nasreddin i jęknął: - Na Allacha, co ja zrobię bez
mojego wiernego kłapoucha?
- Jakże powrócę bez Rachima do naszego obozowiska? Co powiem Jednookiemu?
Że opuściłem druha w śmiertelnej chwili? - zawtórował mu Mohammad.
Z duszą na ramieniu co tchu pognali z powrotem. Najszybciej, jak się tylko dało, po
wąziutkiej ścieżynie zawieszonej nad straszliwą przepaścią, pełną kości nieostrożnych ludzi i
zwierząt. Tuż za zakrętem ujrzeli dwa znajome osły. Kłapouchy stały spokojnie skubiąc
jakieś zeschłe osty wyrosłe pod skałą. Na jednym z nich siedział Rachim z zamkniętymi
oczami i rękoma mocno zaciskającymi uszy.
Mohammad Mag nie wytrzymał. Doskoczył do grubasa, z całej siły grzmotnął go w
łokieć i wrzasnął:
- Nie słyszałeś, że cię wołamy, tłusty baranie? Co robisz na ośle? Czemuś zatkał
sobie uszyska?
Rachim otworzył oczy i opuścił ręce. Rozejrzał się dookoła wystraszonym
wzrokiem i wymamrotał:
- Bo się boję.
- Czego?
- Jak to czego? Śnieżnej pantery.
- Przecież jej tu już nie ma.
- A gdzie się podziała? Ubiliście ją?
- Niestety, antałeczku sadła, zwiała nam. Wdrapując się w popłochu po skałach
uciekła, gdzie pieprz afgański rośnie. Jest tam teraz w górze. Gdzieś wysoko ponad nami.
- To ja dalej nie jadę. Zawracam. Zawracam natychmiast - zdecydował się
tłuścioch szarpiąc gwałtownie lejce. - Ta przeklęta samka, okrutna i nienażarta, specjalnie
wlazła na sam wierzchołek. Zaraz zeskoczy na nas z góry i strąci nieboraków w przepaść.
Sobie pozostawi jedynie mojego osiołka na obiad lub na kolację.
- Rachimie, co się dzisiaj z tobą dzieje? Nie poznaję cię. Zachowujesz się niczym
prawdziwy poborca podatków - Mohammad Mag machnął pogardliwie ręką i wydął
policzki. - Phi, dzielny, lecz tylko wobec słabych. Silnych omijający z daleka. Kradnący w
imieniu prawa.
Na całym Wschodzie nigdy nie było i chyba nigdy nie będzie gorszej obelgi.
Nazwanie kogoś poborcą podatków zwykle kończyło się bójką. Dobrze, jeśli tylko na
pięści.
Nic dziwnego, że i w Rachima raptem lew wstąpił. W okamgnieniu poczerwieniał
gwałtownie na gębie upodabniając się do chodżenckiego arbuza rozkrojonego na pół. Z
furią zeskoczył z osła i nie zwracając uwagi na ziejącą tuż obok przepaść rzucił się z
wyciągniętymi rękami w stronę Maga. Ryczał przy tym jak czarny niedźwiedź zraniony
strzałą w delikatne miejsce.
- Coś powiedział, marna duszo? Sztukmistrzu najlichszy z lichych? Ukochana
kwoko baja Ałajarbeka? Jam poborcą podatków? Ta zniewaga krwi wymaga.
Zapewne wziąłby się z Mohammadem za bary, gdyby nie Hodża Nasreddin, który
w ostatniej chwili złapał go wpół i zaczął uspokajać:
- Poczekaj, gorąca pałko, dokąd ci tak spieszno? Nie widzisz, że Mohammad Mag
jedynie sobie zażartował? Nie najmądrzej, przyznaję. Ale czyż każdy dowcip bywa mądry?
Przyjacielu, klnę się na głowy moich ukochanych synów i umiłowanej Guldżachon, iż w
niczym nie przypominasz prawdziwego poborcy podatków. A zapewniam cię, że na
urzędnikach państwowych znam się jak mało kto na tym świecie.
Długo trwało, zanim Rachim uspokoił się na tyle, by mógł dosiąść kłapoucha i
wyruszyć w dalszą podróż. Jednakże aż do wieczora jechał na samym końcu nie odzywając
się do nikogo ani słowem. Od czasu do czasu pomrukiwał tylko pod nosem wyrazy mało
zrozumiałe nawet dla jego osiołka.
Na słowa przeprosin i na grzeczne pytania zadawane przez Mohammada Rachim
nie reagował w ogóle. Traktował Maga jak zepsute powietrze. Odwracał jeno głowę.
Wyrzuty sumienia coraz bardziej doskwierały zbójnikowi. Rozumiejąc, iż sam wiele
nie zdziała, dopędził Hodżę Nasreddina jadącego na przedzie i szepnął błagalnie:
- Afandi, zrób coś, by poprawić grubasowi humor. Zobacz, wygląda niby
siedemdziesiąt nieszczęść. Zajmij go czymś, ażeby wreszcie przestał myśleć o tym
nieszczęsnym poborcy podatków. Nie masz czegoś odpowiedniego w zanadrzu? Wesołej
anegdoty lub zajmującego zadania?
- Może i mam.
Mędrzec bucharski zwolnił nieco, a kiedy jego kłapouch zrównał się z iszakiem
Rachima, zagadnął zbójcę jak gdyby nigdy nic:
- Druhu mój serdeczny, od godziny gnębi mnie problem, którego sam rozwiązać nie
potrafię. Może więc tobie uda się rozsupłać mój węzeł?
- Co masz na myśli? O jakim znów węźle mówisz, afandi?
- O węźle, który sam sobie zawiązałem na końcu języka, a teraz rozsupłać nie
mogę, choć dokucza mi jak ciasny but mroźną porą. Bardzo proszę, przyjacielu serdeczny,
jeśli tylko zdołasz, dopomóż mi uporać się z tym zadaniem.
- Słucham cię, afandi - Rachim podniósł głowę. - Mów. We dwóch przy robocie
zawsze łatwiej niż jednemu.
- Wyobraziłem sobie, że z Kokandu do Chodżentu prowadzi przez góry osiem
różnych dróg, traktów ciągnących się wąwozami i ścieżek omijających szczyty, natomiast z
Chodżentu do Termezu aż dwanaście. . Jeżeli mogłaby to być prawda, to na ile rozmaitych
sposobów da się przewędrować z Kokandu przez Chodzeni do Termezu?
Rachim zamyślił się. Zaraz potem wyciągnął rękę przed siebie i zaginając powoli
palce począł liczyć. Zapewne odgadłby Nasreddinową zagadkę, gdyby nie swąd dymu,
który nieoczekiwanie otarł się o jego nozdrza. Dym, a zatem i ognisko? Ognisko, a zatem i
jurta pasterska? Jurta, a zatem i gościnna wieczerza? I nocleg w cieple, pod owczymi
skórami?
- Jutro pomyślimy o twojej zagadce, afandi! - wykrzyknął ucieszony. - Dym czuję
przed nami. Żołądek mój przysięga, że w tamtej kotlinie oczekuje nas szaszłyk barani z
cebulką. I winogrona dojrzewające
na zboczach. I palone fistaszki. I dzban świeżego
kumysu z kobylego mleka. Afandi, przyśpieszmy kroku, bo nie wydzierżę i zemdleję z gło-
du, zanim dotrzemy do progu jurty.
*
Swąd szaszłyków pieczonych na węglu drzewnym z saksaułu niejednemu z
filozofów myśli zmącił w trudnej chwili. A tobie, człowieku o głowie otwartej? Czy nie
przeszkodzi ci w rozplataniu Nasreddinowego węzła? Czy odgadniesz, na ile rozmaitych
sposobów da się przewędrować dwudziestoma drogami z Kokandu przez Chodżent do
Termezu nad Amudarią?
SKARB ALEKSANDRA WIELKIEGO
Opowieść piętnasta o gościnie u tadżyckich pasterzy,
o ujawnionej tajemnicy oraz o glinianym dzbanie ze złotem
i cudacznej przysiędze chytrego mułły
Przed północą trzej wędrowcy dotarli do obozowiska tadżyckich pasterzy w
niewielkiej dolinie. W ciepłej wojłokowej jurcie najpierw napełnili zgłodniałe kiszki pieczoną
baraniną i jęczmiennymi plackami, potem odpoczęli przy gorącej herbacie naparzonej z ziół
Pamiru, a wreszcie legli spać na baranich skórach.
Że snu wyrwała Hodżę Nasreddina głośna rozmowa prowadzona przed wejściem
do jurty.
- Słuchaj no ty, wielbłądzi ogonie - mówił chrapliwy głos nie należący do radnego z
trzech pasterzy. - Czy nie przejeżdżał tędy samotny jeździec na ośle? Dziś albo wczoraj? A
może przedwczoraj?
- Samotny? Nie, panie wielmożny - odpowiedział glos najstarszego czabana, ojca
dwóch synów. - Takiego tu nie było. Na brodę Proroka przysięgam, iż nie łżę.
- Przypomnij sobie dobrze, wielbłądzi ogonie, jeśli chcesz za nic zarobić miedziaka.
Ten, o którym gadam, nosi na łbie niebieski zawój. Na grzbiecie zaś chałat z wielką łatą
pośrodku. A wędruje na burym ośle z takimi dwiema jasnymi plamkami nad lewym i
prawym ślepiem. To Hodża Nasreddin z Buchary. Łotr spod ciemnej gwiazdy, sprytniejszy
od lisa i zwinniejszy od jaszczurki. Zbrodniarz buntujący spokojnych ludzi. Na pewno tędy
nie przejeżdżał?
- Nie, panie wielmożny. Mam przecież wzrok jeszcze nie najgorszy. Wilka
wypatrzę przez dwie góry i dwie doliny. Czy myślisz, że nie zauważyłbym niebieskiej czaimy
na głowie i łaty ogromnej na jego plecach? A do tego i plamkowego iszaka, jaki nieczęsto
się tutaj trafia? Nie, panie. Ani ja, ani moi synkowie podobnego włóczęgi jeszcześmy nie
widzieli w naszych stronach.
“Dobrze się stało, żem niebieski zawój wymienił ze zbójnikiem Furkatem na
malinowy - pomyślał sobie mędrzec wstrzymując oddech. - I że Jednooki Poeta ofiarował
mi nowy chałat na drogę. I że zgniłą jagodą starannie zamazał plamki nad oczami mojego
wiernego kłapoucha".
- Zapamiętałeś, wielbłądzi ogonie, kogo masz zawiadomić, gdyby niebieski zawój
pojawił się w waszej dolinie? Jeśli będziesz mieć szczęście, możesz zarobić nie miedziaka,
lecz srebrnego dirhema. A kto wie, czy nawet i nie prawdziwego złotego dinara.
Zdawało się Hodży, że słyszał już odgłosy kopyt oddalających się koni, gdy wtem
ktoś uchylił zasłony i wszedł do ciemnej jurty z płonącym łuczywem. Mimo na wpół
przymkniętych powiek nagły blask oślepił mędrca całkowicie.
Ktoś pociągnął delikatnie za baranią skórę, pod którą leżał bucharczyk, i szepnął:
- Afandi, zbudź się. Szukają cię strażnicy wysłani z Kokandu. Byli tutaj przed
chwilą.
Słysząc znajomy głos sędziwego właściciela jurty Hodża Nasreddin uspokoił się
momentalnie. Odpowiedział równie cicho, by niepotrzebnie nie budzić towarzyszy
zmęczonych całodzienną wędrówką:
- Nie śpię. Słyszałem waszą rozmowę. Dlaczego przypuszczasz, czcigodny, że
akurat ja jestem Hodżą Nasreddinem, owym łotrem spod ciemnej gwiazdy, sprytniejszym
od lisa i zwinniejszym od jaszczurki?
Zbrodniarzem buntującym spokojnych ludzi? Mało to rozmaitych hultajów depcze
górskie ścieżki? Jakże odróżnić jednego od drugiego?
Stary zachichotał półgłosem:
- Hi, hi, hi! Nie uważasz mnie chyba za miastowego głupka? Zamiana niebieskiego
zawoju na malinowy, łatanego chałata na taki bez łat oraz dobranie sobie dwóch kompanów
do podróży może wprowadzić w błąd chanowych pachołków, ale nie człowieka gór od
dziecka umiejącego patrzeć. No i trochę myśleć. Rozpoznałem cię, afandi, od razu.
Ledwieś stanął w progu mojej jurty.
- Czyżby? A po czym? "Nie można przecież odgadywać z niczego? A i na czole
nikt mi nie wypisał, jaka rodziła mnie matka - zaniepokoił się mędrzec bucharski. - Czy aby
nie mylisz się, czcigodny?
Czaban nie odpowiedział na pytania, lecz spokojnie wyjaśniał dalej:
- Kiedy tylko strażnicy wielkiego wezyra pognali szukać cię gdzie indziej, polazłem
się upewnić, co warte są moje domysły. W blasku łuczywa mogłem przekonać się bez
większego trudu, że jeden z waszych kłapouchów czoło ma wysmarowane jakimś burym
zgniłkiem. Afandi, nie zaprzeczysz chyba moim słowom: ośli łeb przemalowała ludzka ręka
specjalnie dla zmylenia śladów.
- Poddaję się. Rację masz, ojcze czcigodny. Jestem Hodżą Nasreddinem z
Buchary, ostatnio zaś uciekinierem z dworu kokandzkiego władcy. - Mędrzec wygramolił
się spod baranich skór, zarzucił chałat na ramiona i ruszył ku wyjściu, pociągając sędziwego
pasterza za rękaw. - Chodźmy sobie spokojnie pogawędzić przy księżycu i przy gwiazdach.
Nie przeszkadzajmy we śnie tym dwóm zacnym ludziom, straszliwie umordowanym
dzisiejszą przeprawą przez Szatańską Przełęcz oraz spotkaniem ze śnieżną panterą.
Zaledwie usiedli na ciepłym kamieniu, nie wystygłym jeszcze po całodziennym
słońcu, Hodża Nasreddin rozpoczął rozmowę od prośby:
- Przede wszystkim wyjaw mi, ojcze czcigodny, czym się zdradziłem. Czyżbym
popełnił jakąś nieostrożność? Gdzie tkwi błąd, o którym nie wiem i którego sam domyślić
się nie potrafię. Powiedz, bardzo proszę, abym mógł go uniknąć w dalszej wędrówce. Nie
wszędzie przecież trafię na ludzi o sercach podobnych do twojego.
- Ależ rzecz nie w braku ostrożności, afandi. Po prostu ja znałem cię dużo
wcześniej. Przed kilku laty byłem w Bucharze. Oddałeś mi tam przysługę, za którą nigdy ci
się odpłacić nie zdołam. Nie wystarczyłoby mi na to wszystkich skarbów Sezamu. Aj, zdaje
się, że zaczynam pleść głupstwa. Bo niby skąd ja, biedak pasący konie, osły i owce
bogacza, miałbym wziąć jakiekolwiek skarby?
- Co ty powiadasz? Pamiętasz mnie z Buchary? Z mojego rodzinnego miasta? A
zatem jesteśmy starymi znajomymi - uradował się Hodża Nasreddin, spoglądając na
czabanową twarz wyraźną w świetle księżyca. - Czy nie spotkaliśmy się tam przed
czterema laty? Pod murami uczelni Miri-Arab? A mówiąc dokładniej, w cieniu minaretu
Kaijan, zwanego też przez wielu Minaretem Śmierci.
Starzec na znak największego szacunku przyłożył prawą dłoń do serca i skłonił
nisko głowę przed młodszym od siebie. Przytaknął.
- Właśnie, afandi. Wówczas ocaliłeś życie mojemu pierworodnemu. Do Buchary
przyjechałem z najstarszym synem Radżabem w dniu, w którym u podnóża najwyższego
minaretu miasta położono nowe płyty kamienne i chciano je wypróbować. Mirszab -
naczelnik bucharskiej policji - kazał więc w samo południe zrzucić na ziemię z wierzchołka
minaretu jakiegoś złodzieja, aby przekonać się, czy na nowych płytach łotr skręci kark od
razu, czy też będzie konać powoli, godzinami. Zamiast sprowadzić odpowiedniego
skazańca z więzienia, strażnicy ułatwili sobie sprawę i pochwycili na bazarze pierwszego
lepszego biedaka. Okrutny los sprawił, iż tym pierwszym lepszym był akurat mój Radżab,
mój syn pierworodny. Na próżno szlochałem, na próżno błagałem o litość, na próżno
przysięgałem, że chłopiec jest niewinny, że jest porządnym pasterzem owiec karakułowych,
a nie żadnym złodziejaszkiem czy innym przestępcą.
- Pamiętam wszystko, Jakby to było wczoraj, ojcze czcigodny. Naczelnik policji
odtrącił cię kopniakiem i kazał wlec chłopca na górę twierdząc, iż nawet najgroźniejsi
przestępcy zawsze są wpierw młodymi chłopcami. A przeto wcześniej czy później i z niego
musi wyrosnąć rzezimieszek, który po prostu tym razem wyjątkowo poniesie karę i złamie
kark odrobinę wcześniej, jeszcze przed popełnieniem swojej pierwszej zbrodni.
- Tak było, afandi. Dokładnie tak. A kiedy myślałem, że nie ma już dla nas szansy
ocalenia, dobry Allach zesłał ciebie.
- Nie Allach, lecz mój osioł - mędrzec uśmiechnął się. - Na nim wszakże
przyjechałem na bazar.
- Nieważne, Allach czy osioł. Ważne, że podszedłeś do naczelnika policji i coś mu
szepnąłeś do ucha. Dostojnik zbladł straszliwie. W okamgnieniu stał się bieluśki na gębie
niczym turban wielkiego imama. Z przerażenia zamienił się w nieruchomą skałę. I zaniemówił
na dłużej. Wykorzystałem tę chwilę właściwie. Wyrwałem chłopca z rąk nic nie
rozumiejących strażników i skryłem się w tłumie takich jak i ja biedaków. Dobrzy ludzie
przebrali nas potem w swoje szaty i ukrytych pomiędzy koszami z towarem wywieźli przed
wieczorem w pustynię. Nawet nie zdążyłem ci wtenczas podziękować za życie mojego
pierworodnego. I do dzisiaj nie wiem, coś wtedy szepnął na ucho naczelnikowi bucharskiej
policji. Hodża roześmiał się wesoło.
- Cha, cha, to proste, ojcze czcigodny. Powiedziałem mu, że znam stokroć, nie,
tysiąckroć większego złodzieja od tego wyrostka. Zbrodniarza, którego godzi się strącić z
Minaretu Śmierci, bo dawno sobie na podobny koniec zasłużył swoimi plugawymi
uczynkami.
- I podałeś jego prawdziwe imię?
- Naturalnie. Bez wahania.
- I nie żal ci było skazywać człowieka na śmierć tak straszliwą?
- Ani trochę.
- Afandi, a kto był tym wielkim złodziejem i groźnym przestępcą?
- Abdurachim. Wielki wezyr. Prawa ręka władcy. Podpora tronu. Największy
złodziej emiratu. Krwiożerczy tygrys i smrodliwa hiena w jednej skórze. Gnębiciel i ludzi
wielkich, i zupełnie maluczkich.
- Hi, hi, hi! - zachichotał czaban znowu. - Teraz, afandi, już się nie dziwię, że
naczelnik zbladł wówczas niczym ryżowa mąka. Każdy dostałby drżączki z przerażenia,
gdyby usłyszał imię tak wielkiego złodzieja. Naczelnik policji wolałby strącić z wieży własną
matkę niźli wielmożę zasiadającego tuż przy emirowym tronie.
- Oczywiście, ojcze czcigodny - Hodża Nasreddin co do tego nie miał
najmniejszych wątpliwości. - Wielkiemu wezyrowi nigdy nie groziło nic przykrego i nadal
mu to nie grozi. Na odwrót, łotr bez sumienia cieszy się zaufaniem swojego władcy i
najlepszym zdrowiem. W tłuszcz spokojnie obrasta. Z każdym rokiem staje się coraz
grubszy i coraz cięższy. Ostatnio, dobrze to pamiętam, trzech silnych mężczyzn musiało go
wsadzać na wierzchowca, konia lub wielbłąda. Sam nie uniósłby nogi nawet do strzemienia.
Siwobrody wysłuchał z uwagą opinii bucharskiego mędrca i dodał:
- Poza tym, tak sobie przynajmniej myślę, afandi, naczelnik straży miejskiej ma za
krótkie ręce, by dosięgnąć głowy wielkiego wezyra.
- Za krótkie ręce? Ależ, ojcze czcigodny, o czym ty powiadasz? Tutaj wcale nie
chodzi o długość rąk tego czy tamtego łotra. Po prostu zgodnie z odwieczną tradycją
państwowy złodziej państwowego złodzieja kryje, a nie karze. Świat musiałby przewrócić
się do góry nogami, aby było inaczej.
Obaj mężowie zamilkli, przysłuchując się dźwięcznemu graniu cykad dobiegającemu
z zarośli, z pistacjowych krzewów rozsiadłych kilkadziesiąt kroków dalej, nad ledwie
cieknącym potoczkiem.
Chwilę zadumy pierwszy przerwał Hodża:
- Ojcze czcigodny, a co się dzieje z Radżabem, twoim pierworodnym, a moim
starym znajomym z Buchary. Nie było go tu dzisiaj, prawda?
- Orli wzrok masz, afandi. I pamięć, która w słońcu nie płowieje - siwobrody skinął
z uznaniem. - Faktycznie, chłopcy, których widziałeś przy ognisku, to moi młodsi synowie,
Farhad i Gajrat. Radżab pojechał przed trzema dniami do Pendży kentu, do tamtejszego
sędziego. Zresztą już po raz drugi. Boję się jednak, że jak poprzednio, tak i teraz powróci z
Pendży kentu z wielką zgniłą figą.
- Z czym, ojcze czcigodny? - mędrzec bucharski nadstawił ucha. - Nie rozumiem
zupełnie, o czym opowiadasz. Wysłałeś chłopca do Pendżykentu po zgniłki? A po co ci
one? Na karmę dla karakułów?
- Powiedziałem, że przyjedzie z figą - powtórzył smętnie czaban. - Bo tak się
właśnie mówi. A znaczyć to ma, że powróci z pustymi rękami. Że sprawy znowu nie
załatwi.
- A cóż to za sprawa nie do załatwienia trapi ciebie i twojego Radżaba? -
zainteresował się Hodża.
- Bardzo trudna, afandi - westchnął pasterz boleśnie. - Trudna niesłychanie.
- Nawet najbardziej zaciśnięty węzeł da się rozplatać, jeśli posłużyć się
cierpliwością. Albo odpowiednim fortelem. A najlepiej i jednym, i drugim, ojcze czcigodny.
- My ludzie prości, nieuczeni. Daleko nam do rozumu doświadczonego sędziego z
Pendżykentu. A skoro on nie może sprawy rozwikłać, znaczy, że i przy największej
cierpliwości owoc na tym drzewie nigdy nie dojrzeje. A nawet jeśli i dojrzeje, do naszych
ust na pewno nie trafi.
Hodża Nasreddin położył dłoń na ramieniu męża siwobrodego i rzekł:
- Mówisz zagadkami, ojcze czcigodny. Pojmuję powód - gorycz cię zżera. Czyżbyś
spotkał się z czyjąś niewdzięcznością? Gdzie? Tu, na tym bezludziu? Mów jaśniej, bardzo
proszę. Niechaj zrozumiem - o co tutaj chodzi.
- Chodzi, chodzi, afandi, ale nie o mnie, lecz o Radżaba. Przed miesiącem w
głębokim i wąskim jarze, na którego dno zsunął się po nieostrożną owieczkę, chłopiec
znalazł gliniany dzban, a w nim garść złotych monet. Bardzo grubych i ciężkich. I bardzo
starych. Chyba jeszcze z czasów Aleksandra Wielkiego. Greckiego wodza, który ponoć
właśnie tędy szedł ze swoimi wojskami na Samarkandę.
- Co było dalej, ojcze czcigodny? Co stało się z tym złotem? Bo domyślam się, że o
monety greckiego Aleksandra toczy się sprawa przed obliczem sędziego Pendżykentu.
- Słusznie odgadujesz, afandi - przytaknął starzec z goryczą. - Skrajem parowu
przejeżdżał akurat na swoim osiołku mułła z sąsiedniej wioski. Radżab zawołał, aby mu
dopomógł. I podał duchownemu wpierw owieczkę ze złamaną nogą, a potem dzban ze
znalezionym skarbem. Kiedy jednakże wdrapał się na górę, zastał tam tylko owieczkę i
dzban. Mułła, nie czekając na podziękowanie, odjechał w swoją stronę. Dopiero gdy
Radżab zerknął do dzbana, pojął przyczynę, która zmusiła duchownego do pośpiechu.
Dzban był pusty. Puściuteńki.
- Nie dziwię się. Ludzie nieuczciwi mają na rękach klajster, do którego lepi się i
srebro, i złoto. No, a co było potem, ojcze czcigodny? Oczywiście mułła zaprzeczył, iż wziął
cokolwiek?
Siwobrody spojrzał zdumiony na Hodżę Nasreddina. Jąkając się lekko potwierdził:
- Afandi, mówisz, jakbyś był przy tym ukryty za kotarą. Tak właśnie było.
Dokładnie tak.
Hodża uśmiechnął się pod nosem i pytał dalej:
- Mułła wyparł się wszystkiego?
- Niezupełnie, afandi. Wszystkiego wyprzeć się nie mógł. Albowiem mój Radżab
miał świadka, który w każdej chwili mógłby potwierdzić, iż chłopiec zatrzymał mułłę, podał
mu zranioną owieczkę, a potem i gliniany dzban znaleziony na dnie parowu. Całą tę scenę
widział Alimdżan, parobek wioskowego baja pasący kozy w pobliżu.
- A co mułła opowiedział sędziemu?
- Przysięgał na Allacha oraz święty Koran, iż pozostawił nad tamtym wąwozem i
owcę, i gliniany dzban. No i że zwrócił Radżabowi znalezione złoto do ostatniej sztuki. Że
sobie nie pozostawił nawet nędznego miedziaka. Nie pojmuje więc, o co może być
oskarżony. O złodziejstwo? Jakie, skoro zgodnie z prawem i własnym sumieniem caluteńki
skarb wręczył natychmiast znalazcy.
- Hm, jeszcze raz mi wszystko opowiedz, ojcze czcigodny. Dokładnie i po kolei.
Niczego nie opuszczaj. Nawet najdrobniejszego szczegółu. Kiedy Radżab wszedł do
sędziego Pendżykentu, mułła już tam był?
- Był, afandi. Gdy tylko wkroczyliśmy do komnaty sędziego, mułła wstał z
poduszek, gruby kij, którym się podpierał, podał Radżabowi mówiąc: “Weź, chłopcze", a
następnie położył rękę na Koranie leżącym przed sędzią i przysiągł na świętą księgę
prawowiernych, iż zwrócił Radżabowi wszystkie monety znalezione w dzbanie na dnie
tamtego wąwozu.
- Przysięgał na Koran, powiadasz? Na świętą księgę? Hm, ryzykowałby życiem,
gdyby wyszło na jaw, że krzywoprzysięgał. Ukamienowano by go za to publicznie na placu
przed piątkowym meczetem. Czegoś tutaj nie pojmuję - rozmyślał półgłosem Hodża. -
Opowiedz mi dokładnie, jak brzmiała przysięga mułły. Naturalnie, jeśli jeszcze nie chce ci
się spać, ojcze czcigodny.
- Spać? Ależ, afandi, oczu zmrużyć nie mogę - czaban zamilkł. Odwrócił głowę,
przyłożył dłoń do ucha i czas jakiś pilnie nasłuchiwał. - Niepokoję się o chłopca. Już
powinien wrócić z Pendżykentu. A i monet złotych mi szkoda. Pewnie, część znalezionego
skarbu trafiłaby do państwowego skarbca, część do kieszeni sędziego za wysiłek i za papier
z pieczęcią potwierdzający prawo własności Radżaba do tego, co pozostałoby po
opłaceniu należnych danin i podatków. Podatku od szczęśliwego losu, podatku od
znaleźnego, podatku od nagłego wzbogacenia się, podatku od nadmiernego, a
nieprzewidzianego luksusu, podatku wyrównawczego, a również podatku od opłaconych
podatków. Przypuszczam jednak, afandi, że po opłaceniu tych wszystkich podatków naka-
zanych przez prawo z trzydziestu sztuk złota ze trzy przypadłyby w udziale także i mojemu
Radżabowi. Hodża machnął niecierpliwie ręką.
- Nie mów mi o podatkach, bo interesuje to głównie poborców oraz naczelnika
państwowego skarbca. Powtórz mi raczej słowa przysięgi złożonej przez niecnego mułłę.
Bo cały czas byłeś z Radżabem u sędziego, prawda? Musiałeś je zatem słyszeć na własne
uszy.
- Naturalnie, afandi. Mówiłem już, że byłem w Pendżykencie. Nie mogłem przecież
puścić chłopca samego, bez opieki i bez świadka. Mułła to syn szczwanej lisicy i
podstępnego szakala. Z pewnością oszukałby niedoświadczonego chłopca bez skrupułów i
bez najmniejszego wysiłku.
- Pytałem cię o słowa przysięgi, ojcze czcigodny. Zapomniałeś?
- Kiedy tylko mułła oddał swoją laskę Radżabowi, natychmiast położył prawą dłoń
na otwartym Koranie i głośno rzekł takie oto słowa:
“Przysięgam na Allacha i jego proroka Mahometa, iż złote monety znalezione przez
tego tu Radżaba na dnie górskiego parowu zwróciłem mu osobiście do rąk własnych. Jeśli
zełgałem choć pół słowa, choć ćwierć, niechaj obracam się na rożnie nad ogniem
wieczystym, dopóki nie wysmażę się na skwarek".
- A co było potem?
- Potem już nic nie było. Mułła odebrał po prostu od Radżaba swoją laskę, pokłonił
się nisko sędziemu i podpierając się nią polazł precz. Myśmy pozostali z pustymi rękami i z
bólem w sercach. Z najwyższym trudem udało mi się ubłagać sędziego, ażeby jeszcze dwa
razy w miesięcznych odstępach zmusił mułłę do powtórzenia przysięgi. Bo może to wcale
nie duchownego wina, że zapomniał to, o czym powinien pamiętać. Może pamięć zaczyna
mu szwankować? Wiek starczy ma wszakże swoje prawa.
- A zatem Radżab po upływie miesiąca pojechał do Pendżykentu, aby po raz wtóry
wysłuchać przysięgi mułły?
- Tak, afandi. Jeśli i tym razem mułła przysiągł na świętą księgę, iż zwrócił złoto
Radżabowi, przyjdzie nam czekać jeszcze miesiąc na trzecie spotkanie przed obliczem
sędziego. Boję się, afandi. Po trzeciej - takiej samej - przysiędze mułła może z kolei
oskarżyć Radżaba o niesłuszne podejrzenie, o rzucanie błotem w duchowną osobę. Wiesz,
czym się ta cala sprawa może zakończyć dla chłopca?
Hodża Nasreddin zamiast dzielić z pasterzem niepokój o los pierworodnego,
roześmiał się głośno.
- Afandi, czemu się radujesz? - zapytał siwobrody z goryczą. - Tu płakać trzeba.
Łzy ronić z bólu i bezsilności, lecz nie ze śmiechu. Na współczucie ludzkie liczyłem, a nie na
wesela w tak ciężkiej chwili.
- Współczuciami piekło wybrukowane, ojcze czcigodny. Nie współczucia twój
Radżab potrzebuje, ale dobrej rady. Mądrej wskazówki, takiej, która odsłoni światu
prawdziwą duszę mułły. Duszę podstępnego lisa, chytrego, choć - przyznaję z uznaniem -
nie krzywoprzysięzcy.
- Naprawdę sądzisz, że mułła nie złożył fałszywej przysięgi przed sędzią? Nie ufasz
mi? I nie wierzysz mojemu Radżabowi?
- Ależ wierzę. Wierzę jak najbardziej. I właśnie dlatego chcę cię prosić, ojcze
czcigodny, abyś na trzecie spotkanie z mułłą w domostwie sędziego Pendżykentu udał się
wraz z Radżabem. No i żebyś nie zapomniał wziąć ze sobą solidnej laski. Mocnej i sękatej.
- Mam go wygrzmocić kijem? - zdumiał się pasterz. - Afandi, myślisz, że niecnota
przyzna się wtenczas do wszystkiego? A jeżeli sędzia nie zgodzi się na taki bolesny środek?
- Źle mnie zrozumiałeś, ojcze czcigodny - Hodża roześmiał się znowu. - Nie chodzi
o wygarbowanie skóry podstępnemu mulle. Nakłoń ucha w moją stronę, bo nie chcę, aby
ktokolwiek obcy mnie usłyszał. W takich sprawach nie dowierzam ani nocnej sowie, ani
polnej myszy, ani nawet mrówce.
Następnie mędrzec bucharski szeptem cichszym od jaskółczego lotu wyjaśnił
sędziwemu czabanowi strategię dalszego postępowania. Działania pozwalającego odzyskać
złote monety Aleksandra Macedońskiego.
Długo trwało, zanim zaskoczony pasterz przemówił:
- Afandi, jesteś więcej niż święty. Przed czterema laty ocaliłeś chłopcu życie, teraz
ratujesz mu dobre imię oraz zwracasz należne monety. Mów, czym może odpłacić ci się
ojciec wdzięczny za wszystko?
- Czym? - Hodża roześmiał się raz jeszcze. - Kilkoma godzinami snu przed dalszą
drogą, a rano gorącą herbatą i skromnym posiłkiem
- Idź spać, dobry duchu biedaków i ludzi cierpiących, oczekujących w potrzebie.
Będę czuwać, by nie zmąciła ci snu nawet pojedyncza muszka.
*
W jaki sposób odzyskać skarb zagrabiony podstępnie przez mułłę wiedziało dwóch
ludzi, Hodża Nasreddin i pasterz siwobrody. Pomyśl człowieku czytający, może będziesz
tym trzecim.
...I SKARB KULAWEGO ARSŁANA
Opowieść szesnasta, w której Hodża Nasreddin udowadnia,
iż zdrowa głowa szybsza jest od najszybszego rumaka,
czym uspokaja i Radżaba, i lepiglinę
“Serce ponure zmienia świat w mroczną ciemnicę. Serce pełne wdzięczności nawet
ze srogiej zimy czyni środek lata". Wobec Hodży Nasreddina i jego zbójeckich przyjaciół
aforyzm Wielkiego Poety spełnił się dziś rano. Serdeczna życzliwość sędziwego czabana i
jego synów sprawiła, że trzej wędrowcy opuścili gościnną jurtę w wyśmienitym nastroju. Po
śniadaniu złożonym ze świeżutkich, rumianych i chrupiących jęczmiennych placków, z
owczego twarogu przyprawionego ziarenkami dzikiego maku, a także z suszonych winogron
i moreli oraz słodkich jak ulepek maleńkich jabłuszek świat nabrał wesołych kolorów.
Przy akompaniamencie radosnego podśpiewywania indyjskich szpaczków Hodża
Nasreddin i dwaj jego towarzysze podążyli skrajem doliny.
Wypoczęte i objedzone do syta osiołki dreptały żwawo po kamienistej ścieżce, nie
zwracając najmniejszej uwagi na smakowite pęki ziół, rosnących tuż obok na gliniastym
poboczu.
- Dokąd pędzicie, długouche stwory? Świat nie kończy się wszakże dzisiaj.
Pozostawcie kawałek drogi również i na jutro - pogderywał żartobliwie Mohammad Mag
wyciągając swoje długie nożyska, by nie pozostać w tyle.
- No właśnie, dokąd teraz. Czemu skręciliśmy w prawo? - Rachim grubasek
szturchnął Hodżę w łokieć. - Nie pomyliłeś się, przybyszu z Buchary? Do Termezu
powinniśmy jechać prosto. O, pomiędzy tamtymi dwoma szczytami, co to sterczą pod
chmury niby ogromne ośle uszy.
- Zawsze, kiedy tylko zagna mnie los w okolice Pendżykentu, odwiedzam mogiłę
Rudakiego - odpowiedział mędrzec bucharski nie odwracając głowy. - A taka okazja jak
dziś nieszybko się nadarzy. Jeden Allach zna dzień, w którym będę mógł znowu powrócić
w te strony.
- A po cóż pchasz się na mogiłkę poety? Przecież go nie znałeś? - zainteresował się
tłuścioch. - Nigdy nie wspominałeś o tym że Rudaki był twoim krewniakiem. Bardzo
bliskim? Czy może dalekim?
- Powiedział, co wiedział. A wiedział ociupinkę, tyle co nic - roześmiał się
Mohammad Mag wesoło i pochwycił Rachimowego osła za ogon, aby ułatwić sobie drogę
pod górę. Po czym zaraz uzupełnił: - Rudaki żył przed wieloma stuleciami. O jakiej
znajomości, a tym bardziej pokrewieństwie może więc być mowa? Od razu widać, że
zaszkodziła ci gościnna jurta. Brzuszysko pełne jadła napiera ci od wewnątrz na głowę i
myśleć rozsądnie nie pozwala.
- A tobie, złotodajna kwoko baja Ałajarbeka, nadmiar żarcia nie przeszkadza? To
po coś złapał za ogon mojego osła? Bo chyba nie z przypływu nagłej, a wielkiej miłości? -
odciął się natychmiast Rachim.
Zapewne długo tak jeszcze przekomarzaliby się dwaj łotrzykowie złączeni starą
przyjaźnią i oślim ogonem, gdyby w tym samym momencie na ścieżce nie pojawił się osiołek
idący z naprzeciwka. Kłapoucha dosiadał młodzian z wąsem i brwiami czarnymi niczym
krucze skrzydło.
- Salem alejkum. Witaj, Radżabie - Hodża Nasreddin zatrzymał młodzieńca
serdecznym gestem. - Wracasz z Pendżykentu? Od tamtejszego sędziego? Domyślam się,
że i tym razem niczego nie załatwiłeś?
- Alejkum assalam. I ty witaj, wędrowcze - odpowiedział uprzejmie czarnooki,
gwałtownie ściągając cugle. Zdumiony zapytał: - Skąd nasz moje imię? Nigdy cię nie
widziałem. I skąd wiesz, że byłem w Pendżykencie i co tam robiłem? Nie jesteś chyba
magiem odgadującym ludzkie myśli? A może czytasz z gwiazd?
- Magiem jest ten drągal, który zdąża z tyłu na piechotę. Jest to jednakże
czarnoksiężnik dobry, o niezwykle szlachetnym sercu, płatający figle dostojnikom
pałacowym i bogaczom, nigdy zaś biedakom - mędrzec bucharski wskazał na Mohammada
Maga i ciągnął dalej: - Powiadasz, że nigdy mnie nie widziałeś. Nieprawda, synku.
Widziałeś. Tyle że bardzo dawno. A skąd wiem, kim jesteś? To proste. Jesteś podobny do
swego ojca jak ubiegłoroczna morela do tegorocznej. Zresztą spodziewałem się spotkać cię
po drodze. Wiem, gdzie byłeś i po co. Przed dwiema godzinami popijaliśmy herbatę w
waszej jurcie. Wraz z twoim ojcem oraz braćmi, Farhadem i Gajratem. Mądrego masz ojca
i dzielnych braci, Radżabie.
- Im dłużej ci się przyglądam, czcigodny wędrowcze, tym jestem pewniejszy, że
rzeczywiście gdzieś cię już widziałem. Ale gdzie i kiedy, zupełnie nie pomnę.
- Nie szkodzi. Pośpieszysz do ojca, Radżabie, a on z pewnością opowie ci historię
naszego spotkania przed laty. Zanim się rozstaniemy, chciałbym cię jednakże jeszcze o coś
zapytać.
Młodzian popatrzył zaciekawiony na Hodżę Nasreddina i odparł:
- Pytaj, bardzo proszę. Odpowiem na wszystko, szlachetny przyjacielu mego ojca.
Naturalnie, jeśli tylko potrafię.
- Potrafisz, Radżabie. Albowiem ani pytania nie są zbyt trudne, ani odpowiedzi
skomplikowane. Szukam po prostu potwierdzenia moich domysłów. Kiedy przybyłeś do
Pendżykentu, mułła z sąsiedniej wioski był już u sędziego?
- Był.
- I jak poprzednio, tak i teraz tuż przed przysięgą wręczył ci swoją laskę na chwilkę
do potrzymania?
- Wręczył.
- A wtenczas niecny ten mułła przysiągł na świętą księgę, że zwrócił ci wszystkie
złote monety znalezione w glinianym dzbanie na dnie wąwozu?
- Przysiągł.
- Zaś po złożeniu przysięgi odebrał z powrotem swoją laskę i poszedł nie oglądając
się więcej na ciebie?
- Poszedł.
- Ty zatem wracasz do ojca z niewesołą wieścią. Druga próba z mułłą również się
nie udała. Łudzisz się, Radżabie, że może za trzecim razem powiedzie ci się lepiej. Sądzisz,
że stary lis przechera odzyska nagle pamięć i zwróci, co nie jego. Chłopcze, czyżbyś liczył
na cud?
Radżab spoglądał na Hodżę Nasreddina oczyma coraz szerzej rozwartymi ze
zdumienia. Chwilę trwało, zanim wreszcie zdołał wyjąkać:
- Było dokładnie tak, jak powiedziałeś, szlachetny przyjacielu mojego ojca. Lecz
skąd wiesz to wszystko, jeżeli wówczas znajdowałeś się zupełnie gdzie indziej? A... a może
byłeś obecny w sędziowskiej komnacie, tyle że przemieniony w muchę spacerującą po
turbanie głównego kadiego Pendżykentu? Albo w synogarlicę gruchającą na oknie? Pa-
miętam, siedziała tam taka. Jednakże coś mi się tutaj nie zgadza. Wszakże przed chwilą sam
stwierdziłeś, iż nie jesteś żadnym czarnoksiężnikiem. Jeśli nie łżesz, to skąd wzięła się ta
mucha na głowie sędziego? Albo synogarlica przysłuchująca się w oknie?
- Bajki opowiadasz, synku. Spójrz na mnie uważnie. Czyż jestem podobny choć
trochę do gruchającej synogarlicy? A tym bardziej do maleńkiej muchy? Na to jestem
stanowczo za ciężki. Widziałeś kiedy takie ogromne muszysko, Radżabie? Sędzia
rozpaćkałby się na posadzce niczym dojrzały pomidor, gdybym przysiadł mu na turbanie
choćby tylko na moment - mędrzec uśmiechnął się szeroko, ubawiony miną młodzieńca.
- Już wiem. Ktoś mnie musiał wyprzedzić na rączym koniu, aby opowiedzieć ci
dokładnie o tym, co działo się w domu sędziego Pendżykentu - Radżab próbował
zgadywać. Zaraz potem zrezygnował z tej myśli. - Nie, to niemożliwe. Nikt mnie przecież
dzisiaj nie mijał, a innej drogi przez te góry nie ma.
- Zdrowa głowa szybsza jest od najszybszego rumaka - Hodża Nasreddin nie
przestawał się uśmiechać. - Najważniejsze, synku, że te monety powrócą do ciebie
dokładnie za miesiąc. Podczas trzeciego, a zarazem ostatniego spotkania u głównego
kadiego Pendżykentu.
- Naprawdę?
- Daję ci słowo uczciwego bucharczyka, że tak właśnie będzie. Niecny mułła odda
ci skarb Aleksandra Wielkiego, w zamian naje się wstydu do syta.
- Ba, wszakże dopiero co powiedziałeś, iż na cud liczyć nie możemy, mi ja, ani mój
ojciec.
- Bo też i nie o cud chodzi, lecz o głowę myślącą. Tutaj - mędrzec puknął się
wymownie palcem w czoło - znalazło się rozwiązanie, jakiego nadaremnie poszukiwaliście
na stronicach Koranu. Reszty dowiesz się od ojca.
- Dzięki ci za słowa pociechy - uradował się młodzik. - Czy mogę już jechać?
Chciałbym jak najszybciej poznać tajemnicę, która umożliwi nam odzyskanie skarbu
Aleksandra Macedońskiego.
- Jedź, synku. Jedź. Widzę przecież, iż ciekawość spokoju ci nie daje, a i uszy
twoje rozpaliła do czerwoności. Raz jeszcze pokłoń się od nas ojcu, podziękuj mu za
gościnę i przypomnij, co radziłem. Na spotkanie z lisim mułłą w Pendżykencie winien zabrać
tęgą laskę.
Radżab nie zwlekał już ani chwilki. Jednym tchem wyrzucił z siebie słowa
pożegnania i zaczął poganiać osiołka energicznie piętami oraz prztyczkami w długie ucho,
wołając przy tym głośno:
- Naprzód! Chyk, chyk. Galopem pędź, mój wiatronogi. Chyk, chyk.
Biedny osioł oszołomiony nagłym wrzaskiem i szturchańcami zadarł ogon do góry i
pogalopował, jakby goniło go stado wygłodniałych wilków lub szakali.
Zaledwie młodzian zniknął za zakrętem, trzej wędrowcy ruszyli w dalszą drogę. Po
kilkudziesięciu krokach Mohammad Mag jednakże nie wytrzymał i zagadnął mędrca:
- O czym rozprawiałeś z tym młodym dżygitem? Przyznaję, nie wszystko udało mi
się zrozumieć. Cóż to za historia ze skarbem Aleksandra Wielkiego, który raz się znajduje,
to znów znika w tajemniczy sposób? Gdzież mogły się podziać owe monety, na Allacha?
- O, właśnie. Ja również tego nie pojąłem - Rachim tłuścioszek pośpiesznie wsparł
druha. - Wyjaw nam, przybyszu z Buchary, co wspólnego może mieć jakiś wioskowy mułła
z monetami bitymi ze szczerego złota przed stuleciami.
- Oho, widzę, że i wasze uszy rozpaliła ciekawość do czerwoności upodabniając je
do arbuzowych plastrów - roześmiał się Hodża wesoło. - Czyżbyście i wy mieli chętkę na
szlachetne monety znalezione przez Radżaba?
- Jak możesz? - obruszył się Mohammad Mag. - Wiesz doskonale, że porządny
zbójca z drużyny Jednookiego Poety biedaków nie ograbia.
- Pewnie, lubimy i klejnoty, i złote monety - gorąco poparł go Rachim - lecz tylko
te, które da się wyciągnąć z kieszeni bogaczy i chanowych wielmożów. Obedrzeć
biedaków ze skóry to tak, jak gdyby okraść własnego ojca albo brata.
- Wybaczcie mi ostatnie zdanie - zmitygował się Hodża Nasreddin. - Mocno żałuję,
bo nie to chciałem powiedzieć...
- Ale powiedziałeś - przerwał mu Mohammad, ciągle jeszcze dotknięty na
zbójeckim honorze.
- Powiedziałeś. Nie próbuj zaprzeczać - natychmiast dorzucił Rachim.
- A cóżeście tak obydwaj na mnie wsiedli jak na kulawego wielbłąda? Niczemu nie
zaprzeczam, lecz co mam zrobić, skoro słowa wypowiedzianego przełknąć z powrotem się
nie da. Mam milczeć przez całą drogę niczym głucha i niema ciotka wielkiego wezyra
Kokandu?
- Ani się waż zostać ciotką wezyra - parsknął śmiechem Mohammad Mag,
chwytając się za brzuch.
- Nie chcemy tu żadnej ciotki wielkiego wezyra - dorzucił Rachim protestując
gwałtownie rękami. - Nie zapominaj, czcigodny nasz gościu z Buchary, że do Termezu
mieliśmy towarzyszyć człowiekowi mądremu i prawemu, poszukiwanemu przez armię
chanowych szpiegów. O głuchej i niemej ciotce nie było wcale mowy. Nie zgadzam się na
żadną starą ciotkę.
- No, już dobrze, przyjaciele. Daję więc wam słowo porządnego bucharczyka, że
nadal pozostanę sobą - Hodża Nasreddin roześmiał się również. - A teraz przybliżcie się
nieco, bo będę mówił półgłosem. Wolałbym, ażeby nikt obcy nie poznał przedwcześnie
fortelu, przy którego pomocy Radżab powinien odzyskać złote monety skradzione przez tę
nieuczciwą hienę w białym zawoju mułły.
Zaciekawiony Rachim czym prędzej zrównał swojego osiołka z Nasreddinowym. Z
drugiej strony do mędrca zbliżył się Mohammad Mag.
Szepcząc Hodża opowiedział im o znalezieniu przez Radżaba złotych monet na dnie
wąwozu i o kradzieży skarbu przez wioskowego mułłę, który akurat tamtędy przejeżdżał. A
także o sprytnym podstępie mułły oraz o przysiędze, jaką już po raz drugi złożył przed
głównym sędzią Pendżykentu.
- Ależ parszywa gnida. Trzeba przyznać, iż chytrze sobie to wszystko
wykombinował - zauważył Rachim grubasek po wysłuchaniu Nasreddinowej historyjki do
końca. - Nie darmo mój dziad zawsze twierdził, że mułła przychodzi na świat nie w chacie
jak normalni ludzie, lecz w norze jadowitej żmii; i że z mlekiem gadziny wsysa też i jej
paskudne przywary.
- Całe szczęście, że dobry los zawiódł nas na nocleg do obozowiska tego
poczciwego pasterza - dorzucił Mohammad. - Gdyby nie przypadek, mułła skradłby
chłopcu złoto, a kto wie, czy ponadto nie oskarżyłby go jeszcze przed sędzią o obrzucanie
błotem. Nie da się zaprzeczyć, antałeczku sadła, iż twój dziadek miał całkowitą słuszność.
Mułła nie różni się niczym ani od kobry, ani od jadowitej giurzy, ani od pustynnej efy.
Kula słońca wtaczała się na niebo coraz wyżej. I paliła coraz mocniej
- Najwyższa pora dać odrobinę wytchnienia naszym osiołkom - zdecydował
Hodża. - A i nam przyda się rozprostować kości umęczone ni tych kamienistych ścieżynach.
Godziny południowego odpoczynku trzej wędrowcy postanowili spędzić w cieniu
fistaszkowych drzew, gęsto porastających zachodnie zbocze doliny.
Zaledwie legli na derkach, raptem za krzakami coś się poruszyło. Zaszeleściło liśćmi
i natychmiast umilkło.
- Tsss, tam ktoś jest - szepnął Mohammad i sięgnął po swój kij podróżny. - Nie ma
rady, trzeba przekonać się, kogo szejtan postawił na naszej drodze.
- Daj mi siekierę, czarodzieju - mruknął mędrzec. - Pójdę z tobą.
- A jeśli to tamta przeklęta pantera? - jęknął rozpaczliwie Rachim. - Mówiłem, że
irbis jest straszliwie mściwy i tak łatwo nie rezygnuje ze zdobyczy, na którą ma apetyt. Na
pewno cały czas podążał za nami, czekając na odpowiedni moment do ataku. Piekielna
pantera. A teraz jest groźniejsza niż przedtem, bo bardziej głodna. Minęło wszakże
mnóstwo godzin od spotkania na przełęczy,
- Z dwojga złego wolę spotkanie z górską panterą niźli z oprawcami wysłanymi
przez chana Kokandu. Afandi, może zbiry urządziły sobie na nas tutaj zasadzkę?
- Może. Choć to mało prawdopodobne. Bo skąd wiedzieliby, że właśnie tędy
droga nam wypadnie? - zastanowił się Hodża półgłosem.
-Pytanie, ilu ich tam jest? Jeśli trzech, to damy sobie jakoś radę. Naturalnie, jeżeli
Rachim nie opuści nas w ciężkiej chwili.
- Kpisz sobie? Boję się śnieżnej pantery, ale nie ludzi. Nieważne, zbirów chana
Kokandu czy miejscowego beka - żachnął się tłuścioch i z kindżałem w garści wskoczył w
fistaszkowe zarośla. Za nim pośpieszył Hodża z siekierą i Mohammad z nieodłącznym kijem
podróżnym zakończonym ostrym żelazem, do złudzenia przypominającym żołnierską pikę.
Do krwawej bójki ze zbirami chana jednakże nie doszło. Nie doszło też do walki ze
śnieżną panterą. Po prostu ani jednych, ani drugiej tam wcale nie było.
Spośród gęstych krzewów Rachim wyciągnął za kołnierz starszego już mężczyznę,
chudzielca zielonego na gębie i drżącego ze strachu na całym ciele niczym trzcina pod
uderzeniami wiosennej wichury.
- A cóż to za cudak? Nie wygląda mi ni na wielkie ucho władcy Kokandu, ni na
strażnika pendżykenckiego beka. Biedaczysko najwyraźniej boi się własnego cienia -
mruknął Mohammad Mag na wpół do siebie, na wpół do Hodży.
- Coś za jeden? - zapytał mędrzec bucharski opuszczając siekierę. - I co robisz w
tych krzakach daleko od ludzkiego siedliska?
- Chowam się - wystękał z trudem chudzielec.
- Przed kim? Nas możesz się nie obawiać - Hodża Nasreddin mówił głosem
łagodnym, starając się uspokoić nieznajomego. - Nie jesteśmy grzesznymi łotrami spod
ciemnej gwiazdy. I sumienie, i zamiary mamy czyste.
- Kiedy ja nie chowam się przed rozbójnikami - wymamrotał znowu chudzielec -
lecz przed ludźmi Nusrata. Przed Zawrakiem i Malikiem, łotrami o duszach czarniejszych od
środka nocy. I przed ich ostrymi nożami.
- Kimże jest ten twój Nusrat? - zainteresował się mędrzec. - No i kim ty jesteś,
dobry człowieku?
- Ja? - chudzielec westchnął z wyraźną ulgą. - Jam Arsłan Sadułła. Mieszkam w
wiosce za tą górą o trzech wierzchołkach. Garncarzem jestem. Kiedyś byłem myśliwym.
Niestety, śnieżna pantera poszarpała mi nogę na strzępy i od tamtego dnia straszliwie kuleję.
O łażeniu po górach nie mogło być mowy. Od dwudziestu lat lepię więc z gliny dzbany i
miski, które potem sprzedaję na bazarze w Pendżykencie i jakoś z tego żyję.
- A Nusrat? Pytałem i o niego, dobry człowieku.
- Nusrat to baj. Bogacz z naszej wioski. Właściciel tysiąca kóz i tysiąca
wełnorodnych zwierząt. Łotr stokroć gorszy zarówno od górskiej pantery, jak i od
skalistego niedźwiedzia.
- Skrzywdził cię?
- On wszystkich krzywdzi. Niewinną mrówkę zdepcze bez powodu, pracowitej
pszczole nie przepuści, jeśli pochodzi nie z jego, lecz z obcego gniazda. Dba tylko o swój
majątek i o swoje ciemne interesy. Nie liczy się z nikim ani z niczym. Gdyby mógł, okradłby
nawet samego Allacha.
- Domyślam się, dobry człowieku, że i ciebie okradł?
- Ukradł mi skarb znaleziony przypadkiem w rowie doprowadzającym wodę na
pole. Złote i srebrne monety. Bardzo stare i bardzo cenne. Z podobizną Aleksandra
Wielkiego.
- Na Allacha, gdzieśmy trafili?! - wykrzyknął zdumiony Mohammad Mag chwytając
się za głowę. - Czyżby te góry całe były nafaszerowane szlachetnymi monetami Aleksandra?
Afandi, może zamiast jechać dalej, wzięlibyśmy się za grzebanie po tutejszych szczelinach,
rowach i pieczarach?
- Coś rzekł, czcigodny? Afandi? Czy dobrze słyszałem? Naprawdę afandi? A zatem
jesteś Hodża Nasreddinem, najsławniejszym z bucharczyków? - garncarz padł plackiem do
stóp mędrca wołając: -Najwyraźniej dobre duchy zesłały cię w te strony, abyś ocalił życie
niewinnemu i zwrócił mu skarb podstępnie przywłaszczony przez Nusrata.
- Wstań, przyjacielu. Nie godzi się, by jeden zwykły człowiek leżał u nóg drugiego
zwykłego człowieka - Hodża pochylił się i dźwignął za ramiona Arsłana Sadułłę.
Chudzielec ukląkł. Na jego obliczu pojawił się uśmiech. Po przeoranych
zmarszczkami policzkach płynęły łzy radości.
- Afandi, nie masz chyba zamiaru zmienić naszych planów dla tego worka kości?
Wszakże miałeś pokazać nam miejsce, gdzie znajduje się mogiła sułtana poetów,
nieśmiertelnego Rudakiego - zauważył Rachim, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
- Afandi, a może raczej pozostańmy tu i poszukajmy trzeciego skarbu
niezwyciężonego Aleksandra z Macedonii - Mohammad Mag powrócił do myśli
wypowiedzianej przed chwilą.
- Nie pora na szukanie tego, czegośmy w ogóle nie zgubili - roześmiał się Hodża
Nasreddin. - Poszukiwanie kolejnego skarbu odłóżmy na kiedy indziej. Mogiła również
może poczekać. Natomiast żywy człowiek nie może. Dlatego najpierw udamy się z
garncarzem do głównego sędziego. A zatem do Pendżykentu, przyjaciele.
- Zgoda, do Pendżykentu! - powtórzył za Hodża Rachim i zwrócił się do garncarza:
- Zdołasz dorównać nam kroku, worku kości? Nie zazdroszczę ci. Masz już pewnie ze sto
lat?
- Gdyby udało mi się przeżyć jeszcze połowę wieku, który osiągnąłem właśnie
wczoraj, i do tego jeszcze jeden rok, to wtenczas miałbym akurat te twoje sto lat. Dziś do
tej granicy brakuje mi co nieco. Ile? Ha, jeśli masz odrobinę oleju pod czaszką, sam
obliczysz bez trudu, które urodziny obchodziłem wczoraj pod tym krzakiem.
Zdumiony Rachim otworzył szeroko usta. Takiej odpowiedzi nie spodziewał się po
prostym garncarzu. Lepiglinie niewartym - tak mu się przynajmniej zdawało - pięciu
marnych miedziaków.
- Cha, cha, cha! Utarł ci nosa tenże worek kości - Hodża parsknął śmiechem. -
Arsłanie, wsiadaj na mojego osła, ja przejdę się trochę piechotą, by wyprostować
kręgosłup i rozruszać nogi.
Kulawy garncarz wgramolił się na grzbiet Nasreddinowego kłapoucha. Zaledwie
wyruszyli, opadły go wątpliwości:
- Afandi, a jeżeli gdzieś w tych górach natkniemy się na nożowników niecnego
Nusrata? Kto obroni niewinnego biedaka przed kindżałami Zawraka i Malika?
- Możesz się niczego nie obawiać, Arsłanie - uspokoił go mędrzec. - Moi
przyjaciele zręcznie władają bronią. Dla dobra Nusratowych nożowników byłoby lepiej,
gdyby nie wchodzili nam w drogę.
*
Zanim czterech mężów, dwóch na piechotę oraz dwóch na osłach, dotrze do
Pendżykentu, może i tobie, człowieku mający odrobinę oleju pod turbanem, uda się
obliczyć, które urodziny obchodził garncarz pod fistaszkowym krzakiem?
ZAGADKA NAMIESTNIKA PENDŻYKENTU
Opowieść siedemnasta o smakowitej wizycie w domu kaligrafa,
a także o problemie, którego rozwiązanie
miało kosztować czterysta złotych monet
Wąwóz, z początku wąziutki niczym horyzonty głupca, powoli zaczął się rozszerzać.
Niebotyczne do niedawna szczyty, poszarpane i powykręcane straszliwie przez naturę,
stawały się coraz niższe i coraz łagodniejsze. Około południa wąwóz przeistoczył się w
rozległą dolinę pełną soczystej zieleni, środkiem której płynęła rzeka Zerawszan - Złoto
Niosąca.
Najbliższą noc Hodża Nasreddin i jego towarzysze spędzili w wiosce rybackiej nad
samą rzeką. Kolacja ze świeżutkich krasnopiór oraz dzikich karpi pieczonych na węglu
drzewnym smakowała im nie mniej niźli wyszukane potrawy z kociołków mistrzów patelni u
Jednookiego Poety,
Wraz z pierwszymi promieniami słońca wszyscy czterej opuścili gościnny kiszłak i
powędrowali wzdłuż rzeki Złoto Niosącej.
Zgodnie z oczekiwaniem najpierw ujrzeli wysokie wieżyczki minaretów, a zaraz
potem mury obronne szczelnym pierścieniem okalające Pendżykent. Zanim dotarli do bram
miasta, z minaretów na cztery strony świata popłynął śpiewny głos muezinów nawołujących
wiernych do kolejnej modlitwy. Było akurat południe.
Tuż przed wrotami Mohammad Mag pociągnął Hodżę delikatnie za chałat i rzekł
niegłośno:
- Afandi, gdzie zatrzymamy się w Pendżykencie? Wiem, moglibyśmy w którymś z
licznych tu karawanserajów. Jednakże myślę, że byłoby to zbyt duże ryzyko. Wśród tłumu
przyjezdnych kupców, przewodników karawan i poganiaczy wielbłądów zawsze kręci się
mnóstwo szpiegów pierwszego wezyra. Pchły w psich kudłach nie czują się tak dobrze, jak
szpicle w ludzkim mrowisku.
- Zastanawiałem się i ja nad spokojnym schronieniem, przyjacielu. Przyznaję, że
poza domem Furkata niczego rozsądnego nie wymyśliłem. Nie mamy chyba innego wyjścia,
musimy skorzystać z gościny kaligrafa, człeka uczciwego i sprawiedliwego, mimo że od
bardzo dawna siedzącego na urzędowym stołku. Jedźmy zatem do niego. Ja poprowadzę.
Przy bramie wrzucili w nadstawioną dłoń strażnika po miedziaku za prawo wjazdu
do miasta, po czym bez słowa minęli siedzibę beka Pendżykentu, nowo wzniesione mury
medresy Alim-Dodcho, by zatrzymać się dopiero przed furtą domostwa Furkata, sądowego
pisarza. Człowieka, któremu przed laty Hodża Nasreddin ocalił życie, zmyślnym fortelem
wyrywając nieszczęśnika z rąk katowskich w Samarkandzie. Po tamtym wydarzeniu pisarz
na wszelki wypadek bezzwłocznie ulotnił się z miasta i osiadł na stałe za łańcuchem gór,
właśnie w Pendżykencie. Dzięki talentowi w trudnej sztuce kaligrafii wkrótce stał się prawą
ręką głównego sędziego Pendżykentu. Oczywiście o swoim wybawcy nigdy nie zapomniał.
Ilekroć mędrzec bucharski pojawiał się w grodzie, tylekroć witał go z ogromną radością w
swoich progach, goszcząc jak rodzonego syna. Albo jeszcze serdeczniej.
Tak było i dzisiaj.
Uradowany pisarz mimo sędziwego wieku biegał wokół nieoczekiwanych gości
niczym zakochany młodzieniaszek. Na olbrzymiej tacy podał im od razu rozmaite słodkości:
pendżykencką dwubarwną chałwę z migdałami, świeże figi w cukrze, podpalane orzeszki
pistacji, śnieżnobiałe plastry melona i rubinowe arbuza, jasne i granatowe winogrona, a
także ubiegłoroczne rodzynki wysuszone w słońcu. Zaparzył również zieloną herbatę
najlepszego gatunku. I zarządził przygotowanie świątecznego obiadu.
Pan domu troszczył się o Hodżę Nasreddina i trzech jego towarzyszy nie pytając ni
słówkiem o powody, jakie przywiodły ich do miasta. Jeśli są to sprawy urzędowe -
rozumował prawidłowo - to mogą się trochę odleżeć. Poczekać na odpowiedniejszą chwilę.
Bo nie ma na wiecie takiej urzędowej sprawy, która czekając nie nabierałaby wartości".
Dopiero podczas poobiedniej sjesty Hodża zdecydował się wyjawić kaligrafowi
przyczynę, dla której musieli się tu drapać przez góry.
- Sprawę tego oto Arsłana Sadułły chcieliśmy przedstawić sędziemu. Chodzi o
odzyskanie znalezionego skarbu z rąk nieuczciwego bogacza. Ponieważ rzecz nie jest
prosta, dobrze by było, gdybyś wprowadził nas przed oblicze kadiego wówczas, kiedy
będzie w wyśmienitym humorzę.
Furkat pokręcił głową i uśmiechnął się gorzko.
- Boję się - odpowiedział - iż szybko to nie nastąpi. O dobrym nastroju u mojego
pana trudno teraz marzyć. Zdenerwowany jest i nie bardzo wie, co robić dalej z jajkami.
- O czym mówisz, Furkacie? O jakich znowu jajkach? - zdumiał się Hodża
Nasreddin. I nagle zachichotał wesoło: - Chyba nie o złotych? Bo widzisz, od znoszenia
złotych jaj mamy wśród nas specjalistę.
- Nie o żadnych złotych, lecz zwyczajnych. Kurzych. Surowych, ale także
gotowanych na twardo.
- Wyrażaj się jaśniej, o czcigodny.
- A cóż tutaj może być niejasnego? Wszystko jasne, afandi. Po prostu wczoraj w
południe namiestnik Pendżykentu założył się z moim panem o czterysta złotych monet, iż ten
nie rozwiąże zadanej mu zagadki. Jajowej właśnie.
- Zagadki? - uradował się mędrzec bucharski. - Bardzo dobrze się składa.
Zapomniałeś, iż niejedną już rozwiązałem w życiu. O czym ta głosi? Zaraz spróbuję
dopomóc sędziemu.
Furkat znowu pokręcił głową.
- Niestety, afandi - wystękał markotnie. - Nie o taką zagadkę chodziło, jak
przypuszczasz. Ta nie miała nic wspólnego ani z dowcipnym wierszem, ani ze
skomplikowanymi rachunkami, ani z rozsądnym myśleniem.
- Na czym więc polegała?
- Na odróżnieniu surowych jaj od gotowanych.
- Ot, ludzie uczeni! Głowy wielkie, a rozumu jak za paznokciem. Gdzie tu zagadka?
-wtrącił się szybko Mohammad Mag. -Wystarczyło stłuc skorupkę. Jajko gotowane różni
się wyraźnie od surowego. I inaczej smakuje. Wie to nawet jednoroczne dziecko. Dziwne,
że człowiek dorosły jeszcze tego nie wie.
Pomocnik sędziego westchnął głośno:
- Ba, kiedy namiestnik postawił warunek: nie wolno uszkodzić skorupki i nie wolno
zaglądać do wewnątrz.
- A podmienić namiestnikowych jajek na inne nie można? - zapytał pośpiesznie
Rachim grubasek. - Na takie, o których wie się, czy są gotowane , czy też jeszcze surowe.
- Mowy nie ma. Namiestnik dostarczył sędziemu na tacy trzy kurze jajka, każde z
własnoręcznym znakiem.
Hodża Nasreddin podrapał się w czubek nosa. Zamyślił się. Ale tylko na moment.
- Czcigodny Furkacie, prowadź nas co rychlej do sędziego! - wykrzyknął. -
Najwyższy czas poprawić mu humor. Zwłaszcza że nasza sprawa jest jednakże odrobinę
trudniejsza.
Kaligraf popatrzył z niedowierzaniem na Hodżę.
- Naprawdę domyślasz się, w jaki sposób odróżnić jajko surowe od ugotowanego
na twardo? - zapytał i nie czekając na odpowiedź dodał:
- Jeśli jesteś tego pewny, nie zwlekajmy ani chwili, afandi. Po co biedny sędzia ma
sobie łamać głowę nadaremnie nad problemem, który przerasta zawartość jego skołowanej
czaszki?
- No to chodźmy do niego wszyscy - mędrzec bucharski skinął na towarzyszy. -
Może za jednym zamachem uda się nam załatwić także sprawę garncarza Arsłana.
Przed wyjściem na ulicę Hodża Nasreddin zatrzymał się i przymknął furtkę.
- Aha, mam jeszcze prośbę, przyjaciele. Niechaj nikt z was nie zwraca się do mnie
więcej po imieniu. Zwłaszcza odnosi się to do ciebie, szlachetny Arsłanie, oraz do ciebie,
czcigodny Furkacie. Jeżeli nie pragniecie mojej zguby, zapomnijcie - przynajmniej na czas
naszego pobytu w mieście - że znaliście kiedykolwiek Hodżę Nasreddina z Buchary.
- Ukrywasz się? Z jakiego powodu? - zapytał garncarz ściszając głos. - Naturalnie,
afandi, jeśli to nie sekret.
- Powód zawsze się znajdzie, Arsłanie - mędrzec bucharski uśmiechnął się pod
nosem i uzupełnił przysłowiem: - Jeszcze się taki na świecie nie rodził, co by wielmożom
dogodził.
- Domyślam się, że znów zalazłeś za skórę możnym dostojnikom. Albo wielkiemu
wezyrowi. A może nawet samemu władcy? Znam cię doskonale, więc mnie to specjalnie nie
zaskoczyło - zauważył pendżykencki kaligraf.
- Nie mylicie się. Obydwaj macie rację. Ukrywać się muszę, bo właśnie przed
tygodniem przypiekłem nieco skórę chanowi Kokandu. Odrobinę wcześniej przyczyniłem
się do niesławnej śmierci emira Buchary. Tak przynajmniej stwierdziła rada wezyrów oraz
następca bucharskiego tronu. Nic zatem dziwnego, że i Czerwone, i Czarne Piaski prze-
mierzają galopem emirowi jeźdźcy w pościgu za moim burym kłapouchem. Jakby jednego
nieszczęścia było nie dość, ostatnio po górach zaczęli się za mną uganiać również i szpiedzy
władcy Kokandu.
- Pierwszy raz w życiu zobaczyłem cię dopiero dzisiaj, człowieku nieznajomy. Kim
jesteś? Pojęcia zielonego nie mam - rzekł na to Furkat i wzruszył ramionami. - Trudno
przecież gospodarzowi znać każdego włóczęgę, który u furty poprosi o czarkę zimnej
wody.
- A skąd ja mogę wiedzieć, w której jurcie świat boży ujrzałeś? Mało mam swoich
kłopotów, by zajmować się jeszcze losem jakiegoś powsinogi? - dorzucił natychmiast
kulawy garncarz. - Zresztą, znam cię dopiero od wczoraj. Ślepy traf sprawił, iż poznałem
cię wędrującego wzdłuż brzegu Zerawszanu w tym samym co i ja kierunku.
Mohammad Mag i Rachim spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Zawtórował
im Hodża Nasreddin.
- Wyśmienicie gracie swoje role - klasnął z uznaniem. - Kocham ludzi szybko
myślących. Teraz już możemy jechać bez obawy przez miasto.
W pobliżu uczelni Alim-Dodcho w Hodżę maszerującego wraz z Furkatem na
czele wlepił wzrok jakiś garbus z blizną ogromną na gębie. Z wyglądu poganiacz
wielbłądów, tyle że w podejrzanie odświeżonych szatach.
“Pewnie szpieg. Mędrca chyba jeszcze nie rozpoznał, boby narobił wrzasku. Może
widział go tylko przelotnie gdzieś w Sucharze? Albo na dworze władcy w Kokandzie?" -
przemknęło Mohammadowi przez myśl. Nie zastanawiając się długo, podstawił garbusowi
nogę. A gdy ten runął jak długi na ziemię, pochylił się nad nim, zaczął go przepraszać i niby
to pomagając, tak długo przeszkadzał mu we wstawaniu, dopóki Hodża Nasreddin nie
zniknął za rogiem,
Kiedy Mohammad Mag dopędził przyjaciół, Rachim akurat wkraczał w drzwi
domostwa głównego sędziego Pendżykentu, mówiąc głosem pewnym siebie:
- Kto powiedział, iż nie przekonam kadiego, aby nas bezzwłocznie przyjął i
wysłuchał uważnie? To, że nie chciał cię dzisiaj widzieć na oczy, zacny Furkacie, wcale nie
świadczy, iż nie będzie rozmawiał ze mną. Wszakże niosę mu w zanadrzu nowinę, która
pozbawi go bólu głowy, a ponadto napełni kieszenie złotem wygranym od beka. Poczekaj-
cie tutaj na mnie. Pogadam chwilkę z sędzią i zaraz po was wrócę.
Wrócił znacznie szybciej, niż zamierzał.
Nie zdecydowano się jeszcze, czy ruszać w ślad za Rachimem od razu, czy też
odczekać, aż załatwi przyjęcie przez kadiego, gdy oto drzwi otworzyły się gwałtownie i
tłuścioch wyskoczył na ulicę, jakby go wystrzelono z potężnego łuku.
- Co się dzieje, Rachimie? - zagadnął niewinnie Hodża, z trudem utrzymując
powagę. - Czyżbyś uczył się fruwać? Zazdrościsz orłom?
Grubas rozłożył bezsilnie ręce.
- Nie kpij sobie, bardzo proszę, af...-nagle ugryzł się w koniec języka i szybko
rozejrzał się dookoła, czy aby ktoś nie dosłyszał tego, co nieopatrznie zamierzał powiedzieć.
Wszakże, na Allacha, miał zapomnieć o istnieniu afandiego na tym marnym świecie.
Również i towarzysze mędrca pełni obaw poczęli zezować na boki. Jednakże życie
ulicy toczyło się nadal normalnie. Kramarze zachwalali towar wrzeszcząc na różne tony,
nabywcy kłócili się zawzięcie o ceny za wysokie na produkty zbyt liche, poborca podatków
w asyście miejskich strażników pohukiwał na opieszałych, ociągających się z sięgnięciem do
sakiewek, gdzieś niedaleko wył jakiś obłąkany, zza rogu wtórowały mu osły przeraźliwym
rykiem. Krótko mówiąc, mało prawdopodobne było, ażeby w tym piekielnym hałasie
ktokolwiek zdołał usłyszeć słowo, jakie grubas miał zamiar zepchnąć z języka.
- Główny sędzia jest w domu, lecz nie chce o niczym ani nikim słyszeć - jęknął
Rachim już nieco uspokojony, po czym zaczął pracowicie rozcierać bolące miejsce. - Zanim
zdążyłem wyjaśnić, co mnie do niego sprowadza, wrzasnął na strażników, a ci pochwycili
mnie pod ręce i nie dopuszczając do głosu pomogli wyjść z domu. Wszystko po to, bym
nie przeszkadzał sędziemu w rozwiązywaniu problemu, który przed naszym af... - tu
ponownie ugryzł się w język, ale zaraz dokończył z triumfującą miną: - który przed naszym
af... Afgańczykiem nie ma żadnych tajemnic.
- Co zatem robimy? - Furkat spojrzał niepewnie na Hodżę Nasreddina. - Idziemy
naprzód czy zawracamy do stołu? Może warto przyjść tu jutro? Albo dopiero pojutrze?
Afgańczyku, a co ty o tym sądzisz?
- Idźcie teraz, lecz ja tutaj na was poczekam. Przed domem sędziego i spokojniej, i
stokroć bezpieczniej - wzdrygnął się Rachim grubasek na wspomnienie dopiero co
zakończonej wizyty, nie przestając masować obolałych pośladków.
- Kto nie zaryzykuje, plonu z lichej gleby nigdy nie zbierze - mruknął mędrzec
bucharski ni to do siebie, ni do kaligrafa Furkata. I dodał odrobinę głośniej: - Nie możemy
przecież tkwić w mieście tak długo, dopóki główny kadi nie upora się z problemem
najwyraźniej przerastającym możliwości jego czaszki. Czerw sklerozy toczy dawną
świetność umysłu. Przyjaciele, starcowi trzeba pośpieszyć na ratunek.
I ruszył energicznym krokiem w kierunku wejścia. Za nim natychmiast podążył
kaligraf Furkat, dwa kroki z tyłu postępowali garncarz Arsłan Sadułła wraz z
Mohammadem Magiem. Rachim wolał pozostać na zewnątrz.
Na widok nowych twarzy główny kadi Pendżykentu omal nie dostał mi padu furii.
Zerwał się z miejsca i potrząsnął groźnie pięściami. Na szczęście Furkat zdążył krzyknąć, iż
towarzyszący mu profesor największej uczelni Bagdadu znalazł wyśmienity lek na
sędziowskie kłopoty.
Kiedy sędzia usłyszał o przybyciu odsieczy aż z Bagdadu, uspokoił się
momentalnie. Siadł, odetchnął kilka razy głośno z ulgą, po czym ze szczegółami, jak tylko
potrafił najdokładniej, opowiedział wielkiemu uczonemu i jego przyjaciołom całą tę
przedziwną jajkową historię, która wyżęła go całkowicie i fizycznie, i psychicznie.
- A więc to są te sławne jajka beka Pendżykentu? - Hodża Nasreddin pochylił się
nad tacą, na której leżały bielusieńkie niczym śnieg Pamiru trzy kurze owoce i wyciągnął
rękę.
Sędzia błyskawicznie poderwał się z poduszek i własnym ciałem zasłonił tacę.
- Stój, człowieku uczony! - wykrzyknął. - Pamiętaj, że te jajka warte są czterysta
monet w złocie. Zanim uczynisz cokolwiek, zastanów się wpierw głęboko nad ceną.
- Ależ, panie sprawiedliwy, nie mam zamiaru narażać cię na stratę czterystu złotych
dinarów - wyjaśnił mędrzec łagodnie. - Wierz mi, jajkom nic nie grozi. Chciałem je po
prostu dotknąć. Zaledwie dotknąć. Choćby trzema, choćby dwoma, choćby jednym
palcem. Czy mogę? Zapewniam cię, że będę się z nimi obchodził jak najtroskliwsza kwoka.
Sędzia odsłonił tacę.
- Możesz - zgodził się. - Dotknąć możesz, uczony gościu z Bagdadu, lecz pod
żadnym pozorem nie wolno ci zaglądać do środka. Jeśli uszkodzisz skorupkę chociażby
tylko jednego z tych jajek, kat miejski natychmiast uszkodzi skorupę twojej czaszki.
Pamiętaj.
Hodża Nasreddin jak gdyby nie dosłyszał ostatnich słów sędziego. Pytał dalej:
- Mam sprawdzić, które jajko zostało ugotowane, a które pozostały nadal surowe?
Tak głosiły warunki beka Pendżykentu. Nie mylę się, panie sprawiedliwy?
- Nie mylisz się, uczona głowo - przytaknął skwapliwie sędzia. - Podobno jedno z
jajek jest ugotowane na twardo. Czy już wiesz, które?
- Zaraz będę wiedział - Hodża ponownie wyciągnął rękę. - Nie takie problemy
rozwiązywałem i w Bagdadzie, i w Damaszku, i w Kabulu, i w Heracie. Ale, ale, mam
jeszcze jedną prośbę, ostojo sprawiedliwości. Czy wysłuchasz mnie uważnie?
- Mów. Tylko szybciej, uczona głowo. Sumienia chyba nie masz? - zniecierpliwił się
sędzia nie mogąc spokojnie usiedzieć w miejscu.
- Chciałbym, abyś potem, kiedy już rozwiążemy zagadkę trzech jajek namiestnika
Pendżykentu i dostaniesz od niego swoje złoto, rozpatrzył życzliwie sprawę tego oto tu
garncarza, poczciwego Arsłana Sadułły. Też niełatwą. No, ale jeśli zajdzie potrzeba,
dopomogę ci w niej również.
- Zgadzam się z góry, uczona głowo z Bagdadu. Osądzę sprawę sprawiedliwie.
Tylko, na Allacha, wskaż wreszcie palcem na to gotowane jajo. Czemu zwlekasz? Czyżbyś
coś kręcił?
- Czasami i z kręcenia może wykluć się coś pożytecznego. Nawet najbardziej
skomplikowana zagadka wydaje się dziecinnie łatwą, gdy pozna się jej tajemnicę -
odpowiedział filozoficznie Hodża i dwoma palcami ujął pierwsze z brzegu jajko.
Wszyscy powyciągali szyje niczym indory i zamarli w bezruchu. W napięciu i
głębokiej ciszy spoglądali na niezrozumiałe poczynania bucharskiego mędrca.
- To jest surowe - oświadczył Hodża stanowczo po pierwszej próbie.
- I to także - dorzucił zaraz potem, odkładając na bok drugie jajko.
- No, a to trzecie najwyraźniej leżało we wrzątku. Tak, tak, nie mylę się. To oto
zostało ugotowane na twardo. Jak więc widzisz, ostojo sprawiedliwości, zagadka
namiestnika Pendżykentu już nie istnieje. Nadęty wielmoża zasłużenie dostał prztyczka w
nos, ty zaś nie mniej zasłużenie torbę monet ze szlachetnego kruszcu. Czy jesteś
zadowolony?
- Zadowolony? Ja jestem szczęśliwy, uczona głowo z Bagdadu - zapiał zachwycony
sędzia. - I z pozyskania złotych dinarów, i z udzielenia lekcji tamtemu zadufkowi.
Bagdadczyku, proś mnie teraz, o co zechcesz. Zasłużyłeś na nagrodę.
Ledwie główny sędzia Pendżykentu zamilkł, zza Nasreddinowych pleców wychylił
się garncarz Arsłan Sadułła i szepnął błagalnie:
- Mnie wysłuchaj, panie sprawiedliwy. Mam prośbę. Bardzo pilną.
Sędzia machnął niecierpliwie ręką.
- Cicho siedź, marny robaku - burknął. - Nie tobie winienem wdzięczność, lecz
uczonemu gościowi z dalekiego Bagdadu. Osądzanie trudnych spraw to wcale nie to samo,
co lepienie z gliny garnków albo dzbanków. Tu zręczne palce nie wystarczą. Tutaj trzeba
wielkiej głowy na karku i szlachetnego oleju w tej głowie.
- Mądrość szeroką rzeką płynie z twoich ust, panie sprawiedliwy - przytaknął
gorliwie garncarz i ciągnął nie zrażony: - Właśnie dlatego przybyliśmy do ciebie. Zacny ten
bagdadczyk przyjechał, aby ci się tylko pokłonić. Ciężka sprawa nie jemu, ale mnie ramiona
przygniata do ziemi, wieczorem zaś oczu zmrużyć nie pozwala.
- Zgadza się - Hodża Nasreddin nie zwlekając poparł garncarza. - Do Pendżykentu
przywiodła mnie jedynie sława twej mądrości roznoszona przez karawany kupieckie po
całym Wschodzie. Sprawę nie cierpiącą zwłoki ma natomiast garncarz Sadułła.
Wspominałem o niej przed chwilą. Pamiętasz chyba? Jeśli pragniesz wynagrodzić mnie za
pomoc w rozwiązaniu zagadki beka Pendżykentu, proszę, dopomóż teraz Arsłanowi.
Sędzia nie protestował.
- Niechaj będzie, jak mówisz, uczona głowo z Bagdadu - rzekł. - Powiadaj zatem
ty, lepiglino, co dręczy cię i spać nocami nic daje.
Garncarz w kilku zdaniach opowiedział historię złotych monet znalezionych w
starym dzbanie, a następnie skradzionych przez podstępnego bogacza.
Kadi wysłuchał uważnie opowieści kulawego Arsłana, po czym kwadrans drapał się
za uchem w wielkiej zadumie. Wreszcie otworzył usta:
- Obiecałem, więc słowa dotrzymam. Bogacza z twojej wioski, lepiglino, wezwę tu i
rzecz całą osądzę jak należy. Jutro z samego rana wyślę zbrojnych ludzi, aby przywiedli go
do Pendżykentu. Za siedem dni staw się w moim domu wraz ze świadkami. Zobaczymy
wtenczas, kto z was dwóch prawdę powiada, a kto łże. Kłamstwo na podobieństwo szydła
w worku długo zataić się nie da.
- Za tydzień? Za siedem dni? Ojej - jęknął garncarz. - Panie sprawiedliwy, dlaczego
nie jutro, nie pojutrze, a dopiero za tydzień?
- No właśnie. Nie dałoby się odrobinę wcześniej? - wtrącił się mędrzec bucharski. -
Chciałbym pozostać w Pendżykencie aż do końca sprawy, a czasu nie mam zbyt wiele.
Długa droga przede mną.
- Mowy nie ma o pośpiechu - główny sędzia Pendżykentu energicznie zaprzeczył. -
Czyżbyś zapomniał, uczony mężu z Bagdadu, że przysłowie prawdę gada? Na przysłowiu
nikt się nie zawiódł. Ani wczoraj, ani przed stu laty.
- Przysłów znam wiele. Rozmaitych - wyznał Hodża Nasreddin i zapytał: - O
którym myślisz, ostojo sprawiedliwości?
- “Gdy się głupek śpieszy, to się szatan cieszy" - wysylabizował kadi i zatarł ręce z
uciechą. - Albo takie: “Z wielkiego pośpiechu bywa kupa śmiechu". Sam więc widzisz,
uczona głowo z Bagdadu, że pośpiech ludziom przezornym pożytku nie przynosi. O
głupcach zaś wolę nie wspominać. Zresztą innego wyjścia nie mamy. Jutro bowiem wyje-
żdżam w pilnej sprawie w góry. Wracam za kilka dni. Za pięć, a może za sześć.
- Gdybyś wyznał od razu, że zamierzasz opuścić Pendżykent, nie musiałbyś szperać
pod turbanem w poszukiwaniu przysłów. Stare przysłowia nie są wszakże laską, by
podpierać się nimi co kroku - odpowiedział Hodża Nasreddin i skłonił głowę w geście
pożegnania. - Idziemy. Powrócimy w te progi za tydzień. Niechaj Allach w tym czasie darzy
cię, ostojo sprawiedliwości, krzepkim zdrowiem i spokojem.
Przy furcie Mohammad Mag zatrzymał Hodżę za połę chałata i rzekł półgłosem:
- Zaczekaj chwilkę w cieniu, bagdadczyku- bucharczyku. Popatrzę wpierw, czy
zezowatego poganiacza wielbłądów nie ma tu gdzieś w pobliżu.
Po czym wyjrzał ostrożnie na ulicę.
- O jakim poganiaczu mówisz? - zagadnął mędrzec bucharski niewiele pojmując z
poczynań zbójnika.
- Nie pytaj, lecz czym prędzej przewiąż opaską jedno oko. Natomiast wąsy
posmaruj mokrą gliną, by kolor z czarnego zmieniły na ryży. I chałat przewlecz na lewą
stronę. Chodzi o to, bagdadczyku-bucharczyku, ażeby fałszywy poganiacz wielbłądów nie
rozpoznał cię po raz wtóry.
- Czyżbyś przypuszczał, czarodzieju, że szpieg chana dotarł aż tutaj?
- Czyżbym przypuszczał? - Mohammad Mag wzruszył drwiąco ramionami. - Ja nie
przypuszczam. Ja wiem. Zezowaty garbus, szpieg chana Kokandu lub emira Buchary,
zauważył cię, gdyś mijał mury medresy Alim-Dodcho zagadany po uszy z Furkatem.
- Rozpoznał mnie i nie usiłował zatrzymać? Nie pojmuję dlaczego.
- Bo potknął się i gruchnął jak długi w piasek. Zanim zdążył się pozbierać, zniknąłeś
za rogiem.
- Potknął się na równej drodze? O co? Przecież nie o kamień, którego tam nie było
i nie ma.
- A czy ja mówiłem, że o kamień? O moją nogę.
Wszyscy roześmieli się. W dalszą drogę pomaszerowali jednak już z
przebierańcem.
Niestety, nie było im dane przejść w spokoju przez miasto. Tuż za głównym
bazarem Pendżykentu zza jakiegoś straganu nagle wyłazi wprost na nich zezowaty garbus w
szatach poganiacza wielbłądów. Na widok znajomej gromadki szpicel zawahał się co
prawda przez qhwilę, ale zaraz potem wyciągnął ręce przed siebie i ruszył w kierunku
Hodży Nasreddina.
Mohammad momentalnie zorientował się w sytuacji. Otworzył szeroko ramiona i
skoczył mu naprzeciw wołając głośno:
- Sława Allachowi, panie mój poczciwy, że widzę cię całego i zdrowego. Czy aby
nic ci się nie stało przy tamtym bolesnym upadku?
Fałszywy poganiacz usiłował minąć Mohammada bokiem, lecz nie zdążył. Zbójnik
pochwycił go bowiem w objęcia rycząc nadal wniebogłosy:
- Naprawdę nie stało ci się nic złego, panie mój poczciwy? Chwała Allachowi,
Prorokowi i wszystkim świętym.
- Puść mnie, durniu - syknął mu szpieg w ucho, nadaremnie usiłując wyrwać się z
mocarnych ramion.
- Przepędzasz mnie? Za co, panie mój poczciwy? - wrzeszczał żałośnie drągal. - Za
moje dobre serce? Za troskę, jaką pragnę ci okazać?
- Idź precz, półgłówku - syknął znowu poganiacz. - Przeszkadzasz mi w pracy.
- Ależ ja będę cię w pracy wyręczać. I zimą, i latem. W domu, na polu, przy stadzie
wielbłądów albo osłów. Na mnie możesz liczyć bardziej niźli na rodzonego brata czy
krewniaka! - ryczał wciąż Mohammad Mag nie wypuszczając szpicla z żelaznego uścisku.
- Odczep się, baranie.
- Tak, tak, barany również będę ci wypasać nad rzeką i w stepie. I owce
karakułowe. I zwyczajne kozy - grzmiał zbójca bez ustanku, tańcząc z garbusem pośrodku
bazarowego placu. - Tylko nie nazywaj mnie, proszę, półgłówkiem i durniem. Albowiem,
panie mój poczciwy, przysięgam na brodę Proroka, nie jestem wcale głupszy ani od
wielkiego wezyra Kokandu, ani od strażnika pieczęci na dworze władcy, ani od naczelnika
skarbca, ani od ulubionego astrologa chana.
Kiedy tłum gapiowskiej biedoty i ciekawskich bogaczy otoczył ciasnym kręgiem
ryczącego przeraźliwie olbrzyma, który dzierżył w ramionach zezowatego garbusa,
widowisko skończyło się równie szybko, jak i rozpoczęło. W pewnej chwili drągal
wrzasnął: “Hip, hip, niechaj żyje pan mój poczciwy", a następnie podrzucił go z całej mocy
do góry, sam zaś skoczył między ciżbę.
“Co za dżin przeklęty postawił dziś na mej drodze durnia silniejszego od słonia? -
zastanowił się poturbowany poganiacz, z wysiłkiem chwytając oddech i dźwigając się na
nogi. - Przez tego ćwierćgłówka straciłem z oczu przestępcę poszukiwanego w górach i na
pustyni. Zbrodniarza zbiegłego z Buchary i z Kokandu, za którego na dworze chana mógł-
bym wytargować worek złotych monet. Albo sakwę szlachetnych kamieni. A może i siedem
pięknookich niewolnic na dodatek? Zaraz... zaraz... a jeśli ten tu wcale nie był wariatem?
Jeśli on to wszystko robił umyślnie? Dwukrotnie wlazł mi w drogę, gdy już-już miałem
pochwycić zbiega. To pewnie nie przypadek! Aj, aj, gdzież jest ów szakal przebiegły?
Wspólnik tamtego łotra z Buchary?"
Utykając na bolącą nogę szpicel począł przedzierać się przez tłum gapiów,
rozczarowanych nieoczekiwanym zakończeniem tak znakomicie zapowiadającego się
widowiska. Kiedy wreszcie zdołał wydostać się z tłoku, na ulicy nie było widać nikogo z
podejrzanych. Hodża Nasreddin i jego czterej towarzysze jak gdyby rozpłynęli się w
upalnym powietrzu.
*
Mąż doświadczony wie, jak odróżnić jajko gotowane od surowego. A ty, śledzący
przygody Nasreddinowe, czy jesteś też i doświadczonym?
NAD MOGIŁĄ RUDAKIEGO
Opowieść osiemnasta o nieśmiertelnym sułtanie poetów,
któremu nie poświęcono ani grubej, ani nawet cienkiej księgi
oraz o dziwnym przeczuciu Rachima
Powiedział Mahomet, Prorok samego Allacha:
“Stwórca Najwyższy ofiarował niebiosom słońce, księżyc, a także gwiazdy. Ziemię
zaś przyozdobił trzema wartościami: uczonym człowiekiem, deszczem oraz sprawiedliwym
władcą".
O sprawiedliwym władcy na ziemi dawno już nikt: nie słyszał. Deszczu w środku
lata również trudno się było spodziewać. Nie zawodziła jedynie obecność uczonego męża z
Buchary. Nic zatem dziwnego, że jego przede wszystkim słuchano podczas wieczerzy w
domu kaligrafa Furkata. - Dwa mamy wyjścia. Albo siedzieć pod tym dachem przez siedem
dni, aż do powrotu głównego sędziego Pendżykentu - wyjaśniał Hodża Nasreddin
przyjaciołom - albo niepostrzeżenie opuścić bramy miasta i powędrować ku mogile
Rudakiego, by pokłonić się wielkiemu poecie. Co radzicie, o druhowie?
- Jedźmy. Nie będziemy przecież gnuśnieć w miejskich murach. Nikt z nas nie jest
wszakże kucharzem przywiązanym do warząchwi i kotła - odpowiedział natychmiast
Mohammad Mag pamiętający o planach bucharskiego mędrca.
- W domu pisarza sądowego chyba bezpieczniej niż na górskiej drodze. Czyżbyście
zapomnieli o szpiegach tropiących wszędzie afandiego? - zaniepokoił się garncarz.
- W mieście także nie brak szpicli. Zasnąłeś, gdym opowiadał o dwukrotnej
przeprawie z Wielkim Uchem? Owym zezowatym garbusie w stroju poganiacza
wielbłądów?
- Hm, a nie boisz się, że ludzie chana rozpoznają afandiego? I że mogą go uwięzić?
Albo skrócić o głowę?
- Łatwiej wodę czerpać sitem, łatwiej wiatr złapać do ptasiej klatki, łatwiej wodę
tłuc w moździerzu i węzeł wiązać na silnym wietrze niźli schwytać naszego Hodżę
Nasreddina - pan domu roześmiał się serdecznie, sięgając po pękaty imbryk ze świeżym
naparem zielonej herbaty.
- Poddaję się. Uczynię, co będziecie chcieli - garncarz uniósł ręce na znak
rezygnacji. - Pozostaniecie w domu, zostanę i ja z radością. Postanowicie jechać za miasto,
pojadę z ochotą. Zwłaszcza jeśli czcigodny Furkat wypożyczy mi osła na tydzień. W
górach, w których znam każdą ścieżynę, przydać się wam mogę nie raz i nie dwa razy.
- A więc zdecydowaliśmy. Jutro o świcie wyruszamy ku mogile Rudakiego. Teraz
pora kończyć z opychaniem się łakociami. Najwyższy czas wsunąć się pod kołdrę, by
odpocząć przed podróżą - oświadczył Hodża wstając od półmisków. - Na gospodarstwie
pozostawimy jedynie Furkata. Miejmy nadzieję, że szpiedzy chanowi nie zorientowali się
jeszcze, że w jego domu znaleźliśmy schronienie.
Noc minęła wszystkim spokojnie.
Wszystkim z wyjątkiem Rachima grubaska, który rano zbudził się cały roztrzęsiony.
Nic dziwnego, ujrzał we śnie dwa skarby Aleksandra Macedońskiego, ten znaleziony przez
młodego Radżaba i ten przez sędziwego Arsłana.
“Posłuchaj - szepnął mu jakiś głos we śnie - jeżeli młodzik ze swego skarbu
oddałby staruchowi dziesięć złotych monet, obydwaj mieliby tę samą ilość złota. Natomiast
jeśli Arsłan oddałby ze znalezionego skarbu dziesięć monet Radżabowi, wówczas młodzik
miałby dwa razy więcej złota niźli staruch. Jeżeli odgadniesz, zbójniku, ile monet liczyły
obydwa skarby, podpowiem ci, gdzie szukać skarbu trzeciego, tego wyłącznie dla ciebie".
Akurat w chwili, gdy Rachim miał już odpowiedź na końcu języka, zaszczekał pies.
Grubas podniósł powieki. I, oczywiście, sen i złoto diabli wzięli. Jakże więc się nie
denerwować?
Słońce, które po nocnej drzemce zaczęło wspinać się po drabinie niebios, w
pewnym momencie omal nie ugryzło się ze zdumienia w palec Mimo wczesnej pory,
bardziej stosownej do spania niż uciążliwej podroży, wzdłuż rzeki Złoto Niosącej
wędrowała ludzka gromadka;
Trzech jeźdźców na osiołkach i jeden piechotą.
Hodża Nasreddin i jego towarzysze nie zwracali najmniejszej uwag ani na chłód
poranny, ani - później - na wzmagający się upał, lecz żwawo podążali naprzód. Dopiero
koło południa, kiedy nieznośny żar spływający z nieba coraz bardziej dawał się we znaki
wszystkiemu, co żywe wędrowcy pomyśleli o jadle i o odpoczynku,
Do gęstych zarośli górskiej arczy i fistaszków gwarantujących dostatek cienia
pozostawało jeszcze z pół godziny jazdy, gdy garncarz Arsłai Sadułła pochylił się w siodle i
szepnął nieśmiało wprost w ucho maszerującemu tuż obok Mohammadowi:
- Jedno mnie trapi od wczoraj, przyjacielu. Jedziemy pokłonić sil mogile Rudakiego,
a ja do tej pory nie wiem zupełnie, kim był ów Rudaki. Wielkim wodzem? Wielkim
uczonym? A może wielkiej świętym?
Zbójnik aż usta otworzył ze zdziwienia.
- Ejże? Nie znasz imienia Rudakiego? Naprawdę nie znasz? Na Allacha, gdzieś ty
się chował, człowiecze? Chyba żyłeś na drugim krańcu świata? Albo w kreciej norze? Tutaj
o największym poecie naszych prapradziadów wie nawet niemowlę w kołysce. Ale, ale...
jeśli dobrze pamiętam, o nieśmiertelnym sułtanie poetów wspominał Rachim już chwili, gdy
wyciągnęliśmy cię z ukrycia w fistaszkowym gaju. Także afandi mówił o Rudakim w domu
kaligrafa, chyba podczas wczorajsze wieczerzy. Chrapnąłeś sobie przy herbacie czy co?
- Żyję nie na drugim krańcu świata, lecz tu niedaleko. Tyle że w wiosce maleńkiej,
zagubionej w kotlinie otoczonej zewsząd wysokimi szczytami, przez które nie góralom
przeleźć niesłychanie trudno. Przyjaciele, czy możesz zaspokoić ciekawość siwej brody
znającej się jedynie na poezji glinianych garnków? Chciałbym usłyszeć coś więcej o
Rudakim.
- To się da zrobić bez najmniejszego kłopotu. Zaczekaj momencik, człowiecze -
Mohammad Mag przyśpieszył kroku i pociągnął Nasreddinowego osła za ogon. - Afandi,
nadstaw ucha. Wielką prośbę mamy do ciebie.
Hodża odwrócił się.
- A jaką?
- Długa droga przed nami, nic zaś tak nie skraca czasu podróży, jak ciekawe
słowo. Opowiedz nam, bardzo prosimy, garść szczegółów z życia Rudakiego. Wiem, że był
wspaniałym poetą wielbionym przez ludzi prostych, a także przez niektórych światlejszych
wielmożów. Wiem, że był i tworzył na dworze władcy Buchary. I wiem, że zmarł gdzieś w
tych stronach i tutaj został pochowany. Ale poza tym, co powiedziałem, nie wiem ani
okruszyny więcej.
- Zgoda, opowiem, lecz dopiero tam w cieniu. Przy herbacie zaparzonej nad
ogniskiem gawędzi się i słucha znacznie wygodniej niż w tej szatańskiej spiekocie. No i
języka przyciąć sobie nie można, co na oślim grzbiecie grozi przy każdym niefortunnym
stąpnięciu. Wkrótce potem czterech podróżnych legło wygodnie na miękkiej murawie
pachnącej ziołami. Pod baldachim z gęstego fistaszkowego listowia słońce wedrzeć się nie
mogło, choć bardzo chciało. Błogosławiony odpoczynek w cieniu spowodował, iż
zmęczenie ustępowało błyskawicznie.
Po przełknięciu kilku łyków orzeźwiającej cierpkiej herbaty Hodża Nasreddin
wsparł się na łokciu i zaczął snuć przędzę zadziwiającej opowieści:
- Dla Rudakiego dworscy kronikarze nie byli, niestety, zbyt łaskawi Nie poświęcili
mu ani grubej księgi, ani nawet cienkiej. Najwidoczniej uznali, że szkoda ich mozołu dla
robaka, który pewnego dnia utracił przychylność swego pana i władcy. Na szczęście
zachowało się trochę jego wspaniałych wierszy. W ludzkiej pamięci przechowało się
również nieco legend, anegdot i historyjek związanych z człowiekiem, którego nasi
prapradziadowie z dumą nazywali “Adamem poetów”.
Ustod Rudaki urodził się przed wieloma stuleciami w tych właśnie górach.
Dokładnie tam, gdzie dziś leży jego mogiłka.
Abu Abdułia Dżafar Ibn Muhammad Ibn Chakim Ibn Abdurrachman Ibn Adam to
jego pełne rodowe imię. Na świat przyszedł w maleńkiej góralskiej osadzie, o której
istnieniu nikt by zapewne nigdy nie usłyszał, gdyby nie on, wielki Rudaki.
Tamtymi czasy, podobnie jak bywa to jeszcze i dzisiaj, wędrowali od wioski do
wioski muzykanci z pieśniami opiewającymi albo wspaniała nieśmiertelną miłość, albo
bohaterskie czyny dawnych herosów. Jeden z takich pieśniarzy, przesławny Bachtijar,
zwrócił uwagę na maleńkiego Abu Abdułłę i jego cudowny glos do złudzenia
przypominający słowicze trele.
Legenda powiada, że Bachtijar został jak gdyby drugim ojcem chłopca, opiekował
się nim jak własnym synem i szkolił, przekazując młodzikowi swoje doświadczenie i
przebogatą wiedzę. A kiedy sam zestarzał się i nie mógł już wędrować górskimi ścieżkami,
wręczył Abu Abdulle swój ukochany sześciostrunowy czang i poprosił, aby przedłużał jego
dzieło wśród prostych ludzi Tien-szanu, niósł im chwile wytchnienia, umilał ciężki znój
pieśnią i muzyką. Odtąd sława młodziutkiego pieśniarza rosła z każdym dniem.
Wieści o niezwyczajnych talentach młodzieńca wkrótce dotarły Buchary, na dwór
Samanidów. Władca zażyczył sobie, aby górski słowika dostarczono do pałacu. Oddział
zbrojnych czym prędzej opuścił bramy miasta. Nie zwlekając i nie pytając młodzika o
zgodę, wsadzono go na konia i pogalopowano z powrotem.
Od tamtej pory młody pieśniarz układał wiersze, melodie i pieśni nic dla
zwyczajnego prostego ludu, lecz dla złotego tronu, dla nadętych wielmożów i pałacowych
dostojników. Wtedy to z żalu i tęsknoty za dawnym życiem wśród pracowitych pasterzy i
górali młodzian przybrał nowe imię. Od wioski rodzinnej nazwał się Rudakim. Już jako
Rudaki najpierw zasłynął w całym imperium Samanidów, a nieco później także i za jego
granicami.
Hodża zwilżył gardło kilkoma łykami zielonej herbaty i ciągnął dalej:
- O wpływie wierszy sułtana poetów na życie samanidzkiego władcy mówi znów
inna legenda.
Któregoś lata emir bucharski Nasir II gościł wraz ze swoim dworem w dalekim
Heracie. Powoli upływały dni, tygodnie, a potem i miesiące, władca zaś ciągle odkładał datę
powrotu do Buchary. Kto wie, może nawet myślał o przeniesieniu stolicy na tamtą stronę
Amu-darii, bliżej centrum arabskiego kalifatu?
Prości żołnierze tęskniący za widokiem Buchary i swoich najbliższych przybyli więc
do Rudakiego z prośbą:
- Mistrzu, błagamy cię na kolanach, spraw, ażeby emir zatęsknił wreszcie za
Bucharą. Ileż czasu można czekać na obczyźnie? Ty jeden potrafisz nakłonić dostojnego
uparciucha do powrotu.
Rudaki skinął głową na znak zgody.
Nazajutrz podczas śniadania stanął za złoconym krzesłem władcy, trącił w struny
czanga i zaśpiewał nową pieśń o Bucharze, najpiękniejszym mieście świata. Pieśń, do której
tekst ułożył ostatniej nocy.
Zaledwie przebrzmiały słowa tęsknoty za Bucharą, władca zerwał się na równe
nogi, wrzasnął krótko: “Za mną" i tak jak stał, wybiegł na pałacowy dziedziniec. Tam
wskoczył na nie osiodłanego rumaka. Nie układając się za siebie, pogalopował w kierunku
Amu-darii.
W popłochu dosiadano wierzchowców, koni i wielbłądów, aby pognać na złamanie
karku za emirem znikającym już na horyzoncie. Dopędzono go dopiero przy przeprawie
przez wielką rzekę. Przed wejściem do wody wręczono mu złocone buty. Okazało się, że w
pośpiechu władca wskoczył na koński grzbiet w domowych papuciach.
Lata pobytu na dworze władcy Buchary sprawiły, że Rudaki stał się człowiekiem
zamożnym. Obsypywany złotem i klejnotami za wspaniale wiersze i pieśni, nie wiedział, co
robić z pieniędzmi. Część rozdawał ubogim, część przeznaczał na budowę nowych szkół.
Wraz ze wzrostem sławy i majątku Rudakiego rosła też robaczywa zawiść wśród wielmo-
żów.
Zapewne pajęcze intrygi i ciągłe podszepty dostojników sprawiły, iż któregoś dnia
“Adama poetów" uwięziono i wtrącono do lochu.
Nuch I, syn i następca na tronie zmarłego Nasira, jak prawie każdy władca tego
świata, okazał się człowiekiem mściwym i bez serca. Pojawił Rudakiego wszelkiego
majątku i kazał przepędzić go z miasta. Przedtem wydał polecenie katu: oślepić pieśniarza!
Oprawca spełnił rozkaz. Biedakowi wypalono oczy i wyrwano język. Natomiast zbiory
jego wierszy puszczono z dymem u stóp emirowej twierdzy.
Są tacy, którzy opowiadają, że Rudaki był niewidomy od urodzenia. Ale to
nieprawda. Nie natura, lecz zemsta okrutnego Nucha spowodowała, że wielki Rudaki
kończył żywot w nędzy, nie widząc świata, który tak ukochał...
W dalszą drogę wyruszono w milczeniu. Hodża Nasreddin nie odezwał się ni
słówkiem. Nie odzywali się również trzej jego towarzysze. Każdy rozmyślał w duchu nad
losem nieszczęsnego poety i jego nieśmiertelnych pieśni, które na przekór usiłowaniom
okrutnego władcy przetrwały stulecia.
Ciszę przerwało melodyjne granie. A zaraz po nim śpiew, jakiego podróżni nie
słyszeli w życiu. Wszyscy zaczęli się rozglądać wokoło w poszukiwaniu tajemniczego
pieśniarza.
Na skalistym odłamie siedział młody chłopiec i śpiewał starą piesi Rudakiego,
przerywając ją od czasu do czasu melodią wygrywaną na pasterskim flecie. U podnóża
skały pasło się niewielkie stado karakułów.
- Prawdziwy słowik gór - zachwycił się Rachim grubasek, zatrzymując osiołka.
- Uszczypnij mnie, garncarzu, bo zdaje mi się, że śnię - dorzucił półgłosem
Mohammad Mag. - Czy to nie sułtan poetów śpiewa tam na skale?
- Rzeczywiście, chłopiec gra i śpiewa przecudownie - przytaknął mędrzec
bucharski. -A co najważniejsze, śpiewa słowa Rudakiego. Jeszcze jeden dowód na to, że
wielkiemu poecie można wypalić oczy i wyrwać język, ale nikt nie zdoła zgładzić wolnej
pieśni.
Następnego dnia Hodża Nasreddin i jego przyjaciele przebyli długi wąwóz i
wydostali się na dość szeroką, jak na góry, przestrzeń. Dolinę pełną zieleni. Wkrótce
przeciął im drogę strumień. Potem drugi i trzeci. Nieco dalej czwarty i piąty.
- Okolicę tę miejscowi górale zowią Pandżrud, co znaczy “Pięć Rzeczułek" -
objaśnił Hodża. - Odrobinę wyżej, nad jednym ze strumieni leży wioska Rudak, do której
zdążamy. Rudak zaś znaczy “ruczaj, rzeczułka".
A zatem Rudaki oznaczało po prostu “Z rzeki" - domyślił się Mohammad Mag. -
Sądzę, że to przybrane imię poety musiało przeraźliwie kuć w oczy pałacowych wielmożów.
Nie pachniało przecież ani trochę dworskim pochodzeniem. Na odwrót, z daleka
śmierdziało im pasterską jurtą.
Jeszcze z godzinę albo i ze dwie wędrowano pod górę, zanim dotarto do cienistego
gaju, który mieszkańcy wioski nazywali Emirowym Sadem. Tuż za nim znajdował się
stareńki cmentarz. A na nim mogiła wielkiego poety, tworzącego nie po arabsku, czego
żądał namiestnik kalifa i nakazywała moda, lecz w języku farsi - staroperskim - używanym
przede wszystkim przez ludzi prostych, chłopów na wsi, rzemieślników w mieście.
Hodża Nasreddin, Mohammad Mag i garncarz pochylili się nad mogiłą Rudakiego
bez ruchu.
Jedynie Rachim grubasek przystanął nieco z boku. Zachowywał się dziwnie
niespokojnie. Pomrukiwał pod nosem, wiercił się bez ustanku, jakby przeczuwał coś bardzo
niedobrego.
Na nienormalne zachowanie tłuściocha pierwszy zwrócił uwagę jego najbliższy
kompan, Mohammad Mag.
- Czemu się kręcisz? Mrówki cię oblazły i spokoju nie dają? - szepnął mu w samo
ucho, starając się nie przeszkadzać Hodży w rozmyślaniach. - A może przywidział ci się
jadowity skorpion?
Kachim machnął ręką i odpowiedział przyjacielowi równie cicho:
- Nie o mrówki tutaj chodzi, Mohammadzie. I nie o żądlącego skorpiona.
Więc o co? Sumienie cię gryzie z jakiegoś powodu?
- Nic podobnego. Po prostu coś źle mi pachnie w powietrzu. Boję się nie bardzo
wiem czemu, o los afandiego.
- Strach ma oczy wielkie niczym chorezmijskie melony. Nie denerwuj się i siedź bez
obawy, antałeczku sadła - Mag klepnął druha lekko po ramieniu. - Tego by tylko
brakowało, ażeby cię jeszcze jaki niedobry dżin usłyszał na tym bezludziu. Raz już nam
paskudne licho wykrakałeś.
- Kiedy? Jakie znów licho? - obruszył się tłuścioch. - Dlaczego mi dokuczasz?
- Bo to szczera prawda. Już zapomniałeś o śnieżnej panterze na Diabelskiej
Przełęczy? Widzę, że pamięć masz jeszcze krótszą niźli zając ogon - roześmiał się
Mohammad Mag cichutko, po czym mimo woli zerknął w stronę Emirowego Sadu i raptem
spoważniał. Błyskawicznie ostrzegł przyjaciół: - Nie odwracajcie się! Na ucieczkę za
późno. Udawajcie, że się pilnie modlicie. Zaraz będziemy tu mieć nieproszonych gości.
- Jej, wojacy chana Kokandu - jęknął rozpaczliwie Rachim. - pewnie po nas.
- Tsss, siedź cicho. Jutro pogadam z tobą inaczej, pechowy tłuściochu.
- Pogadasz, jeśli dożyjemy jutra - jęknął znowu Rachim grubasek. Lecz zamilkł
natychmiast, czując bolesnego kuksańca pod żebrami.
Na dalsze przekomarzanie nie było już zresztą czasu. Mogiłę Rudakiego nagle
otoczyło kilkunastu zbrojnych jeźdźców dosiadających rumaki całe w pianie od długiego
galopu.
Dowódca oddziału, zapewne dziesiętnik, w baranicy z zielonym chwostem, o gębie
pełnej dziobów po ospie, przypatrzył się uważnie gromadce zatopionej w modłach,
wreszcie dźgnął szablą w kierunki Hodży Nasreddina, klęczącego najbliżej. I wrzasnął bez
ceregieli:
- Kim jesteście, baranie głowy? Skąd się tutaj wzięliście? I dokąd zamierzacie
jechać?
- Jesteśmy ubogimi derwiszami - Hodża podniósł głowę - żyjącym z jałmużny. A
jedziemy z Pendżykentu. Wędrujemy od grobowca jednego świętego do drugiego.
Modlimy się. I tak jakoś żyjemy z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc,
- Ejże, nie wyglądacie mi na zwyczajnych derwiszów - ospowaty popatrzył
podejrzliwie na bucharskiego mędrca. - No bo gdzie macie miseczki na jałmużnę? Mnich
żebraczy powinien nosić ją na rzemieniu u boku. I dlaczego nie widzę u was spiczastych
kołpaków wyróżniających derwiszów od innej biedoty i codziennych żebraków?
Hodża Nasreddin nie stracił zimnej krwi. Momentalnie odpowiedział:
- Bo my należymy do najuboższego bractwa spośród wszystkich derwiszów pod
słońcem. Nie stać nas ani na specjalne miseczki żebracze kokosowego orzecha, ani na
derwiszowe kołpaczki. Żywimy się korzonkami jadalnych roślin, dzikimi owocami oraz tym,
co skapnie nam z stołu człowieka o sytym brzuchu i nie najtwardszym sercu. Panie, bądź
miłościw dla świątobliwych i okaż nam swą łaskę. Daj choć jedną monetę, srebrnika albo
miedziaka. Lub kawałeczek chleba. Lub przynajmniej kilka pestek granatu.
To mówiąc wyciągnął rękę do dziesiętnika.
Jeden ze strażników, widząc bezczelność bez granic, zamachnął się batogiem, ale
dziesiętnik powstrzymał go groźnym warknięciem, a następnie zwrócił się do mędrca z gębą
rozjaśnioną przymilnym uśmiechem:
- Ciężki macie żywot, lecz i niezmiernie ciekawy. Dużo łazicie po lecie, po
pustyniach i górach, a więc co dnia musicie i wiele widzieć. I wiele słyszeć. Prawdę mówię,
derwiszu?
- Prawdę. Świętą prawdę. Przenajświętszą - przytaknął Hodża nie cofając ręki.
Ospowaty sięgnął do sakwy przytroczonej z tyłu do siodła, wydobył z niej kawał
dobrze wysuszonego owczego sera i wrzucił w nadstawioną dłoń. Przez calutki ten czas
gadał z lisim uśmiechem przylepionym pod nosem:
- Szukamy samotnego jeźdźca. Niebezpiecznego zbiega. Ojca wszystkich łotrów.
Jeśli dopomożecie nam w pochwyceniu tego Belzebubowego prawnuka, zasłużycie na łaskę
władcy Kokandu. Dostaniecie po dwa łokcie barwnego jedwabiu na nowe zawoje. Bo te,
które noście teraz na głowach, bardziej przypominają stare derki niż przybranie czaszek
zacnych mężów i wiernych sług Allachowych.
- Naturalnie, że pomożemy ci, wielki naczelniku -zgodził się mędrzec skwapliwie. -
Znasz imię tamtego zbiega, ojca wszystkich łotrów? Wiesz, jak wygląda?
- Mówiłem już. Jedzie samotnie na burym ośle. To Hodża Nasreddin z Buchary.
Grzeszny diabeł, który przyczynił się do śmierci tamtejszego emira.
Hodża Nasreddin? Powiedziałeś, Hodża Nasreddin z Buchary? - Hodża rozwarł
szeroko oczy i usta ze zdumienia. - Ten, który zawsze podśmiewał się ze swojego
szlachetnego władcy i układał na niego złośliwe wierszydła, kłujące niczym stepowy oset w
gołą piętę? Ten, który naigrywał się nieustannie z wielmożnych dostojników pałacowych
porównująć ich do rozmaitych zwierząt? Ten, który szydził na każdym kroku i z imama, i z
mułły, i z wszystkich innych świętych sług meczetu?
- Ten sam! - wrzasnął ospowaty. Z przejęcia podskoczył w siodle, omal przy tym
nie spadając z konia. - Derwiszu, widziałeś go może?
- Widziałem. Pewnie, że widziałem. Całego. Bo nie myśl, wielki naczelniku, że na
jedną źrenicę widzę tylko połowę tego, co inni widzą na obydwoje oczu. Powtarzam więc,
widziałem bucharskiego mędrka w całej okazałości, jak i ciebie teraz widzę. A także dobrze
słyszałem. Jakiś obdarty tkacz zwracał się do niego bez ustanku po imieniu: “Hodżo - mówił
- to, Hodżo, sio, Hodżo, tamto, Hodżo, owamto".
- Gdzie to było? Derwiszu, gadaj szybko,
- Gdzie? Nie mówiłem, wielki naczelniku? W Pendżykencie. Bucharski mędrek
kręcił się tam po głównym bazarze. Na pewno szykował się do dalekiej podróży. W
rozmowie z tkaczem wspominał coś o Chinach. Słyszałem wyraźnie.
- I był w niebieskim turbanie? - dziesiętnikowi zaczęły drgać wąsy niby kocurowi na
widok kulawej myszy. - Z łatą olbrzymią na wytartym chałacie? I miał osła z dwiema
jasnymi plamkami, o tutaj, nad ślepiami?
- E, nie - Hodża Nasreddin pokręcił głową przecząco. - Bucharskiego mędrka
znam przecież doskonale. To nie tylko wielki łotr, jak powiadasz, ale i wielki spryciarz.
Bardzo wielki. Swego burego kłapoucha już dawno zamienił na zwyczajnego konia. I
przeodział się, abyście tak łatwo nie rozpoznali.
- Prze... przeodział się? A za kogo? - dziesiętnik aż się zająknął. - Derwiszu, mów
szybciej, na Allacha. Jak teraz ów łotr wygląda?
- Inaczej niż W Bucharze. I zupełnie inaczej niż jeszcze niedawno w Kokandzie.
Przede wszystkim schudł, pochylił się i udaje garbatego - mędrzec ściszył głos i począł
objaśniać ospowatego spoglądając jednocześnie na prawo i na lewo, jak gdyby w obawie,
czy nie podsłuchuje go ktoś, kto nie powinien. - Bucharski mędrek przebrał się za
poganiacza wielbłądów. Łatwo go jednakże rozpoznać po nowiuteńkich szatach Widziałeś
kiedy, wielki naczelniku, poganiacza zwierząt garbonośnyci w szatach czystych i białych jak
śnieg z gór Pamiru? To on właśnie. Aha, byłbym zapomniał o jeszcze jednym znaku, panie.
Hodża Nasreddin dla zmylenia pogoni udaje nie tylko garbatego, ale i zezowatego. A trzeba
przyznać, że mu to nawet wcale nieźle wychodzi.
Ospowaty z przejęcia dostał czkawki. Chwilę trwało, nim z powrotem głos
zrozumiały odzyskał:
- Powiadasz, poganiacz wielbłądów? Udający garbusa? Chudy? I do tego
zezowaty? W nowiutkich szatach? Na zwyczajnej chabecie? Masz tu miedziaka, a nawet
dwa, szlachetny derwiszu, za wspaniałą nowinę. Ej, dżygici, szybko za mną. Nie żałować ni
batów, ni koni. Musimy wpaść do miasta, zanim łotr zdoła je po kryjomu opuścić. Z
pewnością będzie usiłował zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Ale jego niedoczekanie.
Dziesiętnik cisnął Hodży Nasreddinowi dwie tańgi, w miejscu zawrócił argamaka i
tratując ubożuchne mogiłki puścił się galopem w stronę drogi. Za nim, wrzeszcząc i wyjąc z
radości, pognało kilkunastu zbrojnych.
- Allach dziś łaskaw - uradował się Rachim grubasek. - Przepędził szarańczę na
inne pole.
Mohammad Mag puknął się palcem w czoło.
- Co ty pleciesz, antałeczku sadła? Czyżby szerszeń użądlił cię w środek ucha?
Ogłuchłeś na amen. Wszakże to nie Allach, lecz nasz afandi sprawił, iż banda kokandzkich
strażników udała się w pilnej sprawie do miasta.
- Przy odrobinie szczęścia zdarza się upiec dwie pieczenie nad tym samym ogniem -
mędrzec bucharski klasnął w dłonie z uciechą. - Pozbyliśmy się kokandzkich strażników.
Oto pieczeń pierwsza. Przy ich pomocy z pewnością pozbędziemy się również i
pendżykenckiego szpiega. Będzie to pieczeń druga. A zatem wcale nieźle.
Po trzech dniach spędzonych w Emirowym Sadzie Hodża Nasreddin i jego
druhowie wyruszyli na umówione spotkanie z głównym sędzią Pendżykentu.
Niedaleko miasta Mohammada Maga opadły wątpliwości.
- Afandi - zagadnął mędrca - a jeżeli ospowaty odgadł, że wprowadziłeś go w
błąd? Że umyślnie skierowałeś na fałszywy trop? Co stanie się wówczas?
- E, chyba niepotrzebnie się niepokoisz, czarodzieju. Bo niby po czym mieliby to
poznać?
- No, choćby po rozmowie z fałszywym poganiaczem. Przebieraniec mógł im
przecież wyznać, kim jest naprawdę.
- Na pewno wyznał im to od razu, Mohammadzie. Jestem jednak przekonany, że
im goręcej zapewniał łotr strażników, iż nie jest Hodża Nasreddinem z Buchary, lecz
wezyrowym uchem wędrującym po górach i dolinach w poszukiwaniu zbrodniczego zbiega,
tym mniej mu wierzyli. Wielkie pieniądze zaślepiają i oczy, i uszy, i resztki rozsądku. A
dziesiętnik i jego ludzie liczą na wielką nagrodę. Zresztą gdyby zaufali poganiaczowi,
wyjechaliby nam spiesznie naprzeciw. Tego wszakże nie uczynili.
- Nie musieli wyjeżdżać, afandi, jeśli rozmawiali również z głównym sędzią
Pendżykentu. Wiedzieli, że wrócimy za dni kilka. Po prostu mogli zorganizować zasadzkę
przy bramie, przy wjeździe do miasta.
- Nie sądzę, Mohammadzie, by czekali cierpliwie, aż sami wpadniemy w ich sieci
niczym tłustobrzuche karpie - Hodża Nasreddin przymrużył oko. - Co z tobą, czarodzieju?
Nie poznaję cię. Czyżbyś dostał gęsiej skórki na myśl o powrocie do Pendżykentu? Wolisz
poczekać na nas poza murami grodu? Jeżeli tak, pozostań gdzieś w tych zaroślach. Po
dwóch dniach powinniśmy opuścić gościnne domostwo Furkata i ruszyć dalej. Wtedy do
nas dołączysz.
- Nie o gęsią skórkę tu idzie, lecz o przezorność - obruszył się Mohammad Mag i
przyśpieszył kroku. - Afandi, idę z wami, choćby w bramie miało oczekiwać nas całe
wojsko chana Kokandu wraz z armią emira Buchary. Wolę zginąć jako człek odważny niźli
deptać tę ziemię uznany za smrodliwego tchórza.
Na widok wierzei miejskich, już uchylonych, ale niezbyt szeroki trzech jeźdźców na
osiołkach i piechur jak gdyby zawahali się na moment.
Tak przynajmniej wydawało się agamie, niebieskonogiej, czerwono nakrapianej
jaszczurce, wyglądającej ze szczeliny pomiędzy kamieniami. Po krótkiej chwili agama
straciła jednakże podróżnych z oczu. I ludzie, i osły zniknęli bowiem za wrotami
Pendżykentu.
Przez bramę w murach miejskich Hodża Nasreddin i trzej jego towarzysze
przedostali się bez najmniejszych przeszkód. Nikt ich nie usiłował zatrzymać, nikt ich nie
niepokoił. Naturalnie, jeśli nie liczyć krzywonogiego stróża porządku. Strażnika
pobierającego urzędowe podatki od wszystkiego: za minięcie wierzei, za niszczenie bruków,
których zresztą nigdy tu nie było, a także za picie wody z tutejszych zbiorników oraz za
psucie miejskiego powietrza.
Mędrzec bucharski pochylił się nad maszerującym obok Mohammadem Magiem.
- Widziałeś, czarodzieju? - szepnął. - Miałem rację. Po ospowatym i jego bandzie
nigdzie ani widu, ani słychu. Mam nadzieję, że po zezowatym przebierańcu także już ślad
wszelki zastygł.
- I bardzo dobrze, af... Afgańczyku - przytaknął zbójnik poprawiając się szybko. -
Przez najbliższe dwa dni spokój będzie nam niesłychanie potrzebny.
Do domostwa zacnego kaligrafa, a zarazem pomocnika głównego sędziego
Pendżykentu wędrowcy dotarli bez kłopotu.
Furtę uchylił im sam Furkat. Na widok całych i zdrowych uśmiech rozjaśnił mu lica.
Ledwie weszli do ogrodu, wykrzyknął z przejęciem:
- Słyszeliście nowinę? W dwa dni po waszym wyjeździe na pendżykenckim bazarze
pochwycono Hodżę Nasreddina. Rzemieślnicy i biedacy chcieli go nawet odbić, lecz nie
zdołali. Byli na to stanowczo za słabi. Kamieniem i pałką trudno walczyć z ostrą szablą,
kopią i łukiem. I udzie prości, nie wyćwiczeni we władaniu bronią, przegrać musieli. Po
krótkiej walce oddział strażników powędrował wraz z jeńcem przez góry do Kokandu.
Namiestnik Pendżykentu ze swoją strażą zdecydował się towarzyszyć im na dwór władcy.
Liczył na wdzięczność chana. Czyli na wysoką nagrodę. Na worek szczerego złota, nowe
ziemie, stado dorodnych wielbłądów lub przynajmniej kilkanaście perskich niewolnic.
Rachim grubasek aż się zatoczył ze śmiechu.
- Hi, hi, hi! Liczyć na wdzięczność kokandzkiego władcy to jakby oczekiwać od
rzeki, że popłynie pod prąd za podmuchem byle wietrzyka. Coś mi się wydaje, o czcigodni,
że tym razem złota nie dostanie ani ospowaty dziesiętnik, ani pendżykencki namiestnik. Co
najwyżej mogą, zarobić po czterdzieści pałek na gołe plecy.
*
Okazje przemijają jak na niebie chmury, by nie pojawić się więcej. Jedną z nich
stracił Rachim grubasek, gdy zbudził się zbyt wcześnie. A może ty, człowieku rozumny,
okazałeś się szybszy od zbójnika i odkryłeś, ile sztuk złota liczyły obydwa skarby
Aleksandra Wielkiego? Te znalezione przez młodego Radżaba i sędziwego Arsłana w
wąwozach gór Tien-szanu.
Jeśli tak, masz szansę, ażeby przyśnił ci się skarb trzeci.
GADAJĄCA MORWA
Opowieść dziewiętnasta, w której wydały się wszelkie matactwa
Baja Nusrata dzięki pułapce chytrze zastawionej
przez mędrca z Buchał;
Siódmego dnia o wyznaczonej godzinie Hodża Nasredin w towarzystwie Furkata i
Arsłana Sadułły oraz Mohammada Maga i Rachima grubaska wkroczył w progi domostwa
głównego sędziego Pendżykentu.
Siwobrody kadi przywitał się ze swoim pomocnikiem, a także z gośćmi, po czym
wysłał sługę, by przywiódł do komnaty sędziowskiej również i bogacza.
- Dziwny człowiek z tego baja. Bardzo dziwny. A co najgorsze, straszliwy zeń
uparciuch - westchnął głęboko. - W żaden sposób nie potrafię się z nim porozumieć.
Wszystko ma mi za złe. Nie podoba mu się komnata gościnna w moim domu. Nie podoba
mu się jadło z mojej kuchni. Przeszkadza mu paw spacerujący w ogrodzie. Ba, skrzyczał
nawet papugę w klatce, że odzywa się zupełnie nie wtedy, kiedy powinna.
- Nie dziw się, panie sprawiedliwy - pośpieszył mędrzec z wyjaśnieniem. -
Człowiek normalny zachowywałby się w gościnie inaczej, spokojnie i godnie. Niestety,
bogacze nie są ludźmi normalnymi. Bogacze poza sobą nie ufają nikomu.
- Myślisz tak naprawdę, uczona głowo z Bagdadu? - zdumiał się sędzia.
- Naturalnie, panie sprawiedliwy. No bo cóż to jest bogactwo? Majątek odebrany
słabszym. Zawładnięty zbrojną przemocą, gwałtem albo łotrowskim podstępem. Już to
samo sprawia, że ludzie majętni nie znają uczucia ni żalu, ni winy wobec tych, których
kiedyś skrzywdzili. Oni albo ich ojcowie. Na odwrót, nienawidzą podwójnie swe ofiary.
Baj z wioski Arsłana Sadułły, poczciwego garncarza, nie może być inny. Zaraz przekonasz
się o tym na własne źrenice.
Opinie Hodży Nasreddina sprawdziły się co do joty po upływie sekund.
Zaledwie bogacz pojawił się w progu, zaczął biadolić, że nie ma czasu na sterczenie
w domu sędziego nie wiadomo jak długo i z jakiego powodu. Dopiero kiedy za pisarzem
sądowym dostrzegł znajome oblicze siwobrodego garncarza, domyślił się wszystkiego.
Przystanął, poczerwieniał na gębie, nabrał powietrza głęboko w płuca i jak nie wrzaśnie:
- Co robi tutaj ten kulawy lepiglina? Czyżby stary krętacz i kłamca największy w
naszej wsi był przyczyną, dla której sprowadziłeś mnie siłą do Pendżykentu? Ani myślę
przebywać z nim pod wspólnym dachem! Sędzio, albo każesz natychmiast wyrzucić
przebrzydłego kuternogę za drzwi, albo każ siodłać mojego wierzchowca! Pojadę ze skargą
mi ciebie choćby na dno piekieł do samego Belzebuba. A najlepiej wprost do chana
Kokandu.
- Odważny jesteś - roześmiał się mędrzec bucharski zza pleców sędziego. - Człek
tchórzem podszyty nigdy by sobie nie pozwolił na porównywanie wielkiego chana Kokandu
do czartowskiego Belzebuba z głębi piekieł. I to tak głośno. Wobec tylu świadków nie
głuchych i nie ślepych.
- A ty czego się wtrącasz, wielbłądzia szczęko? Pytał cię ktoś o zdanie? W nos
chcesz? A może wolisz w ucho? - warknął bogacz potrząsając kułakiem, wielkim i tłustym,
podobnym do wieprzowego ryja. - Nie jestem głupim baranem, aby twierdzić, że nasz
dostojny władca i Belzebub z piekła rodem to jedno i to samo.
- Nie mówię, żeś głupi jak bezrozumny baran - Hodża Nasreddin roześmiał się po
raz wtóry - tylko, że jesteś nieprzytomnie odważny. Choć, jeśli się głębiej zastanowić,
można dojść do wniosku, że czasami między pierwszym a drugim różnica niewielka. Ot,
tycia-tycia.
- Kręcisz coś bardzo uczenie, wielbłądzia szczęko - bogacz nie przestawał warczeć.
- Zamiast tkwić w pendżykenckiej dziurze, jedź lepi do świętej Mekki albo Medyny. Tam
mieleniem uczonego jęzora możesz dojść nawet do wielkich dostojeństw i do olbrzymiej
fortuny. Tu możesz co najwyżej stracić tę przemądrzałą głowę.
Sędzia miał najwyraźniej dość tych powarkiwań. Machnął niecierpliwie ręką na
baja.
- Nie gulgocz mi tu za uszami na podobieństwo rozsierdzonego indora. Przez ciebie
czuję się, jakbym ogłuchł na obydwoje uszu. Jeżeli nie zamilkniesz wreszcie, każę ci w gębę
wetknąć solidną rzepę i zawiązać gałganem, abyś jej nie wypluł. A może wolisz
siedemnaście batów na dostojne siedzenie? To także nie najgorsze lekarstwo na
uspokojenie i niepohamowane nerwy.
Bogacz usiłował jeszcze coś wrzasnąć, otworzył już usta, ale wizja chłosty nakazała
mu przełknąć przekleństwa cisnące się na język. Ucichł więc, nadal machając wściekle w
powietrzu pięściami i miotając nienawistne spojrzenia, które - gdyby tylko mogły -
zamieniłyby sędziego Pendżykentu i jego czterech gości w marną kupkę popiołu.
- Pora na ciebie, garncarzu - sędzia skinął w stronę Arsłana Sadutły. - Mów, o co
masz żal do obecnego tu Nusrata, baja z twojej wioski. Uprzedzam, mów prawdę.
- Opowiedz wszystko po kolei, przyjacielu - dodał Hodża Nasreddin. - I nie
obawiaj się niczego. Włos ci z głowy niewinnej nie spadnie. Sędzia z pewnością ogłosi
wyrok sprawiedliwy. Takiego, a nie innego oczekujemy od człowieka, o którym w
Pendżykencie i całej okolicy powiada się, że rozum ma wielki, serce szlachetne, a dłoń
nieprzekupną.
Zgromadzeni w komnacie sędziowskiej poczęli słuchać niezwykłej opowieści o
skarbie sprzed stuleci.
Rzecz się miała tak,
Przed miesiącem Arsłan Sadułia, ubogi garncarz wiejski, pośpieszył z pomocą
innemu biedakowi, sąsiadowi złożonemu ciężką chorobą. Nie zważając na dokuczliwe
kalectwo udał się na jego poletko położone daleko od wioski, hen w szerokim wąwozie.
Tam ciężką motyką przekopywał na wpół zasypany kanał, którym dałoby się doprowadzić
wodę do umierających roślin.
W pewnej chwili pod uderzeniem motyki trzasnęło coś głośno. Gliniana szyjka
starego dzbana zakopanego niegdyś w ziemi odskoczyła na bok i oczom zaskoczonego
garncarza ukazało się nagle mnóstwo złotych i srebrnych monet.
Uszczęśliwiony Arsłan zapomniał o rowie, o życiodajnej wodzie oraz o calutkim
bożym świecie. Czym prędzej siadł pod wielkim drzewem morwy rosnącym tuż na skraju
poletka i zaczął liczyć bogactwo tak nieoczekiwanie zesłane przez szczodrobliwą
opatrzność.
Akurat w tym czasie przejeżdżał tamtędy Nusrat. Baj z tej samej wioski, właściciel
urodzajnej ziemi i dwóch tysięcy zwierząt dających i wełnę, i mleko.
Kiedy bogacz zobaczył stertę złota i srebra, z wrażenia omal nie spadł z siodła.
“Szczęściarz z tego kulawca. Zbiera, gdzie nie posiać - pomyślał z zawiścią. - Allach dziś
wielce niesprawiedliwy. Mnie nie podrzucił nawet złamanego miedziaka, natomiast lepiglinie
skarb, jaki spotkać można jedynie w starych baśniach". Natychmiast zatrzymał wierzchow-
ca i zapytał głosem słodszym od lipcowego miodu:
- Komu ukradłeś tyle srebra i złota? Obrabowałeś cichaczem skarbiec namiestnika
Pendżykentu czy może obłupiłeś bogatego kupca wędrującego tędy z Indii lub Kaszmiru?
Przyznaj się, Arsłanie. Przecież wiesz, że i tak nie wyjawię nikomu twojej tajemnicy, nawet
gdyby miano mnie obracać jak szaszłyk nad ogniskiem.
- Ależ nic podobnego, czcigodny. O co mnie posądzasz? - żachnął się garncarz. -
W życiu nikomu niczego nie ukradłem. Ten skarb po prostu znalazłem.
- Znalazłeś? Ejże?
- Naprawdę, czcigodny. Tu pod kamieniem w starym dzbanie. Podczas pogłębiania
kanału.
- Wierzę, wierzę. Poszczęściło ci się, szlachetny Arsłanie. Jesteś teraz człowiekiem
prawdziwie zamożnym. Ho, ho, możesz sobie kupić nowy dom, nowy ogród i nowe pole. I
dwie albo trzy młodziutkie żony. I ponadto kilka urodziwych, pracowitych niewolnic. A i
jeszcze pozostanie ci odrobinę złota na czarną godzinę. Bądźże jednak ostrożny, szlachetny
Arsłanie. Ludzie na tym świecie przypominają podstępne hieny, rozbójnicy zaś gorsi są od
krwiożerczych tygrysów ludojadów. Czyżbyś nie słyszał, że ostatnio w naszych górach
grasuje szajka Jednookiego Poety? Banda łakoma i bez sumienia? Gdyby łotrzykowie
pojawili się tutaj, na tym ośle im nie uciekniesz. Dopadną cię błyskawicznie. A wówczas z
pewnością stracisz i skarb, i życie. Ja natomiast na rączym achałtekinie zawsze zdążę im
umknąć. Daj mi, proszę, te monety wraz z dzbanem, przewiozę je bezpiecznie do domu i
tam oddam ci w całości. Za drogę ofiarujesz mi jedną monetę. Albo złotego dinara, albo
srebrną drachmę. Co będziesz wolał.
- Tylko jedną? Nie pragniesz więcej, czcigodny? Dlaczego? Mam ich wszakże
dużo.
- Jedną, szlachetny Arsłanie - potwierdził bogacz z poważną miną. - A i to nie tyle
za pomoc udzieloną przyjacielowi w potrzebie, ile na pamiątkę wielkiego szczęścia, jakie cię
dzisiaj spotkało.
Arsłan Sadułła był człowiekiem szczerego serca. Zaufał Nusratowi. Postąpił, jak mu
bogacz doradził.
Bezzwłocznie po powrocie do wioski nie zsiadając z kłapoucha garncarz zajechał
pod dom zamożnego sąsiada i upomniał się o swój skarb.
- Skarb? Jaki znów skarb? Cóż to za aftoba pełna monet złotych i srebrnych? Nie
rozumiem, o czym mówisz, kuternogo! - Nusrat otworzył szeroko oczy ze zdziwienia,
udając, iż pierwszy raz słyszy o znalezisku.
- Nie pamiętasz, czcigodny? Mówię o monetach, które liczyłem pod wielką morwą,
kiedyś tamtędy przejeżdżał - garncarz rozpaczliwie usiłował przypomnieć bogaczowi
wydarzenie sprzed kilku godzin.
Na słowa ubogiego lepigliny baj Nusrat zareagował dokładnie tak, jak powinien
zareagować bogacz na słowa biedaka. Chwycił się obiema rękami za potężny brzuch i
parsknął głośnym śmiechem:
- Hi, hi, hi! Przedni kawał! Znakomity! Podobnego dowcipu moje uszy dawno nie
słyszały. Kuternogo, co ty bredzisz? Najwidoczniej obdarłeś się niepotrzebnie blekotu lub
wilczej jagody gdzieś w stepie i rozum odmawia ci teraz posłuszeństwa. Nie mam zielonego
pojęcia, o jakim skarbie mi tu bełkoczesz. Ja nawet nie wiem, gdzie leży poletko twojego
sąsiada i rów, o którym opowiadasz. Po prostu nigdy tam nie byłem. Nie wiem też nic o
drogocennych monetach sprzed wieków. Popatrz lepiej na swoje łachmany i sam przyznaj,
czy tak wygląda prawdziwy bogacz, właściciel wielu sztuk srebra i złota. Śniłeś o skarbie
pewnie w nocy, lecz nie na jawie. I nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, wszakże
przysłowie naszych pradziadów powiada wyraźnie: “Co tkwi za dnia w myśli, to się nocką
przyśni".
Słowo rodzi słowo, zdanie ciągnie zdanie. Coraz ostrzejsze, coraz gwałtowniejsze.
Pomiędzy biedakiem i bogaczem wybuchła sprzeczka, która wkrótce przeistoczyła się we
wściekłą awanturę.
Wiele minut minęło, nim garncarz pojął, iż prędzej zobaczy własne uszy niźli
pieniądze przywłaszczone sobie przez bogacza. Wówczas pobiegł na skargę do naczelnika
wioski. Aksakał dał się namówić na spacer do zagrody baja. Niestety, w domu Nusrata
ponownie doszło do potężnej awantury. Biedak wykrzykiwał uparcie o kradzieży dzbana
pełnego cennych skarbów, bogacz zaś wrzeszczał jedynie o widziadłach sennych chorego
umysłu. Kto z tych dwóch mówił prawdę, a kto łgał w żywe oczy? Tego nie mógł wiedzieć
sam Allach obserwujący ziemię z niebios, a cóż dopiero zwyczajny naczelnik maleńkiej
górskiej wioski.
Od wysłuchiwania zdań takich samych powtarzających się dwa tysiące razy
naczelnika kiszłaka rozbolała w końcu głowa. Zmęczony i zirytowany kazał wyrzucić
garncarza za furtkę, sam zaś zasiadł przy suto zastawionym obrusie. Smakowite dania i
pachnące napoje pozwoliły mu zapomnieć o sprawie, której i tak nie byłby w stanie
rozwikłać.
Nieszczęście rzadko chodzi po tym świecie w pojedynkę. Tak było i tamtego dnia.
Nie dość, że Arsłan Sadułła nie zdołał odzyskać nawet pojedynczego srebrnika ze
znalezionego skarbu, to jeszcze musiał ukrywać się w trudno dostępnej górskiej pieczarze.
Mściwy bogacz wystał bowiem do jego lepianki dwóch potwornie silnych zbirów, Zawraca
i Malika, ażeby za oczernianie, za skarżenie bez dowodów spuścili garncarzowi tęgie lanie i
wyrwali język. Do dziś pewnie musiałby żywić się w samotności orzeszkami fistaszków i
dzikim czosnkiem, gdyby nie pomoc życzliwych serc wędrujących akurat przez góry,
znakomitego uczonego z Bagdadu i dwóch jego towarzyszy zręcznie władających bronią.
Pod ich opieką przybył do miasta w dolinie, by szukać sprawiedliwości u
najsprawiedliwszego ze sprawiedliwych głównego sędziego Pendżykentu.
Po opowieści nieszczęsnego garncarza w komnacie sędziowskiej zapadła długa
cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu pociąganiem nosa przez zamyślonego kadiego
oraz głuchym powarkiwaniem Nusrata.
Minuty niepewności ciągnące się jak baranie kiszki świadczyły dobitnie, iż sędzia nie
ma żadnego konceptu na rozwiązanie trudnej zagadki. Hodża Nasreddin zdecydował się
pośpieszyć mu z pomocą.
- Wysłuchaj mnie, panie sprawiedliwy - rzekł. - Zdaje się, że dobre duchy
podszepnęły mi niezgorszy pomysł. Sposób wyjaśniający wszystko.
- Pomożesz mi? - staruszek z radości podskoczył na stercie złoconych poduszek.
Lecz zaraz potem opadły go wątpliwości. Z niepewną miną zapytał: - A... a czy aby
potrafisz, uczona głowo z Bagdadu? Widzisz przecież, że sprawa garncarza jest niezwykle
skomplikowana. Przyznaję, dawno równie twardego orzecha nie miałem pomiędzy zębami.
- Dla mnie to drobiazg. Nie orzech, a pestka, panie sprawiedliwy. Zaraz się
przekonasz - uspokoił go mędrzec bucharski i zwrócił się do Arsłana Sadułły:
- Przyjacielu, czy przy tej historii z dzbanem pełnym monet byli jeszcze jacyś
świadkowie? Ktokolwiek?
Garncarzowi wydłużyła się twarz. Posmutniały oczy. Zwiesił głowę i odpowiedział
głosem markotnym:
- Dokładnie o to samo pytał mnie nasz aksakał, naczelnik wioski. Niestety,
czcigodny bagdadczyku, muszę cię rozczarować. Żadnych świadków na polu wówczas nie
było. Pod drzewem morwy siedziałem samiutki jak palec. Wysypałem monety z dzbana i
liczyłem je spokojnie aż do chwili, kiedy nadjechał na swoim karym achałtekinie baj Nusrat.
On jest moim jedynym świadkiem. Tylko że to on właśnie podstępem pozbawił mnie
skarbu, a teraz wszystkiemu zaprzecza. Innych ludzi w okolicy nie widziałem. Nie, poza
mną i bajem nikogo tam nie było na pewno,
- Nie było, powiadasz? Hm, tak ci się tylko wydaje, przyjacielu. Jeśli dobrze
poszukać, wszędzie znajdzie się jakiś żywy świadek - Hodża Nasreddin usiłował podnieść
biedaka na duchu. - A zatem liczyłeś pieniądze pod drzewem? Pod drzewem więc musiał
zatrzymać się i Nusrat?
- Tak. Właśnie tak było.
- A pod jakim drzewem? Pamiętasz, przyjacielu?
- Czy pamiętam? - garncarz uniósł głowę. - Nie muszę pamiętać, bo wiem
doskonale. Mówiłem już, było to pod morwą, czcigodny bagdadczyku. Pod ogromną,
rozłożystą i wiekową morwą, z której nieraz zbierałem liście dla jedwabników oraz
słodziutkie jagody dla moich ukochanych wnucząt, Zulejki i Ardaszira.
- Pod wiekową morwą, powiadasz? No to doskonale. Cudownie nawet - uradował
się nieoczekiwanie mędrzec. - Nareszcie znalazł się naoczny świadek. Arsłanie, siadaj czym
prędzej na osła i śpiesz w góry, na tamto poletko z morwą. Jak najrychlej sprowadź
świadka tutaj, przed oblicze głównego sędziego Pendżykentu. Niechaj opowie nam wszyst-
ko, co widział. Na to zeznanie będziemy oczekiwać tu z wielką niecierpliwością.
- Co ty pleciesz, czcigodny bagdadczyku? Jakiego znów świadka? Starą morwę?
Oczekujesz od niej opowieści? Przecież drzewo ani nie gada, ani nie chodzi. Jakże je tutaj
sprowadzę? - garncarz omal się nie rozpłakał myśląc, iż Hodża Nasreddin drwi sobie z
niego.
- Uspokój się, przyjacielu. Wiem dobrze, co mówię. Wsiadaj teraz na kłapoucha i
śpiesz na pole. Kiedy tam przybędziesz, zleziesz z osła, staniesz dokładnie o siedem kroków
przed drzewem, pokłonisz mu się nisko i powiesz wyraźnie te słowa: “Morwo szlachetna,
posłuchaj. Wielki mędrzec z Bagdadu mówiący językami wszystkich zwierząt i wszystkich
roślin świata prosi cię z całego serca, abyś nie zwlekając przybyła na jego wezwanie do
domu głównego sędziego Pendżykentu". Następnie, nie oglądając się za siebie ani razu,
wracaj do nas. Przekonasz się, że morwa posłucha mnie i przybędzie tu za tobą.
Garncarz popatrzył na mędrca z niedowierzaniem.
- Naprawdę? Nie żartujesz, czcigodny bagdadczyku? - wystękał.
- Nie w głowie mi dowcipy, przyjacielu, gdy sprawa wymaga powagi. Jedź i zrób,
co ci kazałem, bo szkoda czasu na próżne mielenie jęzorem. Słowami nikogo o swoich
racjach nie przekonasz. Do tego konieczny jest świadek. Jedźże więc wreszcie po niego.
Arsłan Sadułła zerwał się z miejsca i wybiegł na ulicę. Wskoczył na burego
kłapoucha, po czym poganiając go piętami i okrzykami zniknął w obłokach kurzu.
- Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak czekać cierpliwie na powrót garncarza i
przybycie morwy. Naoczny świadek rozstrzygnie całą sprawę. Wkrótce ciężar jednego z
najtrudniejszych problemów spadnie ci z serca i z głowy, o panie sprawiedliwy - oświadczył
Hodża pochylając się przed sędziwym kadim w geście pełnym szacunku.
“Różnych durniów widziałem w życiu, ale podobnego półgłówka, który kazałby
drzewu przejść kilkadziesiąt kilometrów, jeszcze nie spotkałem. Cóż sobie myśli ta pusta
makówka? Czyżby nie wiedział, iż ziemia trzyma morwę mocno za korzenie? - Nusrat
zaśmiewał się w duchu z naiwności nieznajomego wędrowca. - Głowę ma dużą, myśli zaś
niczym niedorozwinięte źrebię dzikiego osła. No i proszę, co komu po stodole, kiedy
wewnątrz pusta?"
W komnacie sędziowskiej zabrano się do picia zielonej herbaty. Do północy
opróżniono ze dwadzieścia brzuchatych imbryków. Zjedzono też całą stertę suszonych na
słońcu owoców brzoskwini oraz trzy półmiski winogron. Przed udaniem się na spoczynek
Hodża Nasreddin zagadnął Nusrata:
- Jak przypuszczasz, czcigodny, czy do rana garncarz zdoła dotrzeć na swoim
osiołku do tamtej starej morwy?
- Na moim koniu miałby szansę, ale nie na zwyczajnym kłapouchu ledwie
przebierającym nogami. Zawszeć co koń, to koń. Dawny kanał, a także poletko wraz z tą
gadającą morwą leży aż pod Czarcią Skałą - odpowiedział bogacz i nadął policzki, by
parsknąć pogardliwie: - Phi, nie sądzę, bagdadczyku, ażeby kulawy lepiglina i jego
dziwaczny świadek pojawili się tutaj wcześniej niż za trzy dni. Do tego czasu ogołocimy
sędziego z wszelkich zapasów.
- Trudno, poczekamy, skoro innego wyjścia nie ma - zgodził się mędrzec bucharski
z Nusratem, nie zwracając najmniejszej uwagi na wyraźną drwinę w jego głosie.
Stało się, jak bogacz przewidział. Dopiero trzeciego dnia, i to już niemal przed
północą, w furcie od ulicy pojawił się zakurzony garncarz nas zziajanym osiołku. Przed
domostwem sędziego Arsłan Sadułła obejrzał się za siebie i nie widząc nikogo, zaczął jęczeć
płaczliwie:
- Aj, aj, nieszczęście! Aj, aj, prawdziwe nieszczęście! Postąpiłem, jak mi
przykazałeś, czcigodny bagdadczyku. Odmierzyłem dokładnie siedem kroków, pokłoniłem
się morwie aż do samej ziemi i powtórzyłem jej na głos twoje słowa. Niczego nie
przekręciłem, A teraz widzę, że wszystko to nadaremnie. Niepotrzebnie przegnałeś mnie i
mojego kłapoucha taki kawał drogi. Żadne drzewo nie potrafi chodzić o własnych siłach i ty
o tym doskonale wiedziałeś.
- Nic podobnego, przyjacielu - odrzekł spokojnie Hodża Nasreddin. - Stara
morwa już tu była. I zmusiła złodzieja, by przyznał się do zawładnięcia twoim mieniem.
- Coś rzekł, kłamco z rodu kłamców? Łżesz bezczelnie wobec głównego sędziego i
wielkiej armii świadków! - ryknął bogacz na całe gardło. - Czy widział tu ktoś tę waszą
łażącą i gadającą morwę? Czy słyszał na własne uszy, abym przyznawał się do kradzieży
skarbu kulawego lepigliny? Przez całe życie mówiłem tylko prawdę, dlaczego teraz miałbym
kłamać?
Zanim Hodża Nasreddin zdążył otworzyć ponownie usta, główny sędzia
Pendżykentu skinął na strażników stojących w pobliżu, aby pochwycili bogacza, i
powiedział surowo:
- Natychmiast zamilcz, złodzieju cudzego mienia. Nie dość, że przywłaszczyłeś
sobie skarb znaleziony przez biedaka, jeszcze i nam skradłeś mnóstwo cennego czasu. Na
szczęście ten oto mąż uczony przybyły z Bagdadu, człowiek o głowie pełnej zacnego oleju,
podszedł cię na podobieństwo króla lisów. Morwa przemówiła przez twoją własną gębę,
łotrze bez sumienia. Ludzie, słuchajcie teraz uważnie. Ogłaszam bowiem wyrok. A zatem po
pierwsze: baj Nusrat bezzwłocznie odda garncarzowi to, co mu ukradł pod wiekową
morwą. Po drugie : baj Nusrat poniesie koszty sprawy sądowej wpłacając do mojej kasy
dziesięć złotych dinarów, bo proces nie był łatwy. Wreszcie po trzecie: baj Nusrat, aby
zapamiętał dzień dzisiejszy nieco dłużej, otrzyma tu na miejscu siedem pałek wyliczonych mu
przez najsilniejszego z moich pomocników. Dalsze czterdzieści pałek dostanie wtenczas,
gdy dotrze do moich uszu wieść, iż garncarza spotkała jakaś krzywda. W trosce o twoją
własny skórę radzę ci, Nusracie, abyś czuwał nad krokami Zawraka i Malika, zbirów,
którymi zwykłeś się wysługiwać w ciemnych sprawach. A teraz, złodzieju cudzego mienia,
bierz, co ci się należy, i pędź do domu po monety garncarza. I nie zapominaj, że czekamy tu
na ciebie.
Kiedy strażnicy pociągnęli bogacza do sąsiedniej komnaty, aby wy płacić mu
zaliczkę przyznaną przez sędziego, kadi zwrócił się do Hodży Nasreddina:
- Natomiast ciebie, uczona głowo ż Bagdadu, i was wszystkich zapraszam do
ogrodu. Przy blasku chińskich lampionów podadzą nam zaraz smakowity płow z baraniną i
indyjskimi korzeniami, jakiego zapewne jeszcze nie próbowaliście ani w Kokandzie, ani w
Bucharze, ani w Chiwie.
Pięciu mężów przyjęło zaproszenie z wielką ochotą. Nic dziwnego, na calutkim
Wschodzie próżno by szukać człowieka, który z własnej woli zrezygnowałby ze spędzenia
miłych chwil przed półmiskiem z wyborną potrawą.
*
Nim pośpieszysz, zachęcony dobrym przykładem, do pełnego stołu, odpowiedz,
człowieku myślący, na pytanie. W którym miejscu potknął się nieuczciwy bogacz ujawniając
wszystkim, iż łże jak najęty?
POŻEGNANIE Z PENDŻYKENTEM
Opowieść dwudziesta i ostatnia o bazarowych uciechach,
o nieoczekiwanym pojawieniu się strażnika z Diabelskiego Zamku
oraz o pożegnaniu prawdziwych przyjaciół
“Ani w żadnym kraju, ani w żadnym mieście na bazarze szczęścia nie kupisz" -
powiedział kiedyś Muhammad Urfi, poeta dwóch narodów, Persji oraz Indii.
Gdyby Mohammad Mag znał ów werset z twórczości Muhammada Urfiego, z
pewnością nie namawiałby równie gorąco Hodży Nasreddina, a również i Rachima
grubaska do odwiedzin największego z pendżykenckich bazarów. I to akurat w dniu, w
którym z gór spływały wartkim strumieniem gromady i gromadki kupujących, sprzedających
oraz biedaków bez grosza przy duszy, za to ciekawych i cen, i nowinek ze świata. Niestety,
zbójnik sprawom poezji zbyt wiele czasu nigdy nie poświęcał.
- A czy nie obawiasz się, czarodzieju, że ktoś może nas tam rozpoznać? - mędrzec
bucharski zawahał się, zanim położył dłoń na skoblu od furtki.
- Niby kto? - Mohammad Mag wzruszył lekceważąco ramionami. -
Najniebezpieczniejsi, czyli namiestnik Pendżykentu i wielkie ucho wezyrowe, zniknęli z
miasta. Powiedli wszakże do Kokandu pojmanego tu Hodżę Nasreddina. fałszywego co
prawda, lecz oni tego jeszcze nie wiedzą. Marzy im się wysoka nagroda. Góra. srebra lub
złota. Nie wiedzą też, puste łby, że w Kokandzie nie dostaną nawet złamanego miedziaka.
- Mało to innych podejrzanych typów włóczy się dzisiaj po górach Tien-szanu? -
Hodża, wciąż niezdecydowany, przestąpił z nogi na nogę. - Nie zapominaj, czarodzieju, że
znajdujemy się na ziemiach należących do emira Buchary. Tego samego, który wyznaczył
pękaty trzos złota za moją biedną głowę. Jeden Allach wie, który z tych dwóch tygrysów
ludojadów jest groźniejszy, emir Buchary czy chan Kokandu.
- E, chyba przesadzasz, afandi. Nawet gdyby pojawiło się teraz tutaj cztery tysiące
szpiegów i wojowników bucharskiego emira lub kokandzkiego chana, nie będą cię przecież
szukać po bazarach, gdy dowiedzą się, że przed kilkoma dniami pochwycono cię w mieście
i pod srogą strażą odprowadzono poprzez góry do Kokandu, na dwór samego władcy.
- Może masz i słuszność, przyjacielu - Hodża pomaleńku zaczął ulegać perswazjom
rozbójnika. - Ale przyznaj, cóż cię tak ciągnie pomiędzy kupieckie stragany?
- Mężczyzna bez bazaru jest jak szczupak bez wody, jak świeca bez knota -
westchnął głośno Mohammad Mag. - Prawdziwy mężczyzna nie targujący w dzień bazaru
od świtu do zmierzchu, nie zbijający cen wyznaczonych przez kupców jest niczym krzew
bawełny wystawiony na słońce i pozbawiony wilgoci. Marnieje z każdą godziną i wreszcie
usycha, upodabniając się do bezużytecznego ostu.
- Czarowniku, a czy masz jakieś monety na owo męskie targowanie? Zbójnik
ożywił się momentalnie.
- Zaraz je zarobię, afandi. To naprawdę nic trudnego. Na bazarze ludzi ciekawych i
mających nadmiar pieniędzy nigdy nie brakowało i nigdy nie zabraknie. Trzeba ich tylko
umiejętnie zachęcić do rozsupłana sakiewek.
Hodża Nasreddin nie opierał się dłużej. W kierunku placu mieszczącego stragany i
kramy kupieckie wyruszyli we trzech. Wraz z Rachimem, którego na bazarową wyprawę
nie trzeba było specjalnie namawiać. Jedynie Furkat nie mógł im towarzyszyć, choć miał na
to wielką chętkę. Dzień targowy w domu głównego sędziego Pendżykentu rodził wszakże
huk roboty, zaś bez doświadczonego w swym rzemiośle pisarka ani aktu poważnego
kupna, ani aktu poważnej sprzedaży sporządzić się przecież nie dało.
- Wy sobie troszeczkę pospaceruj cię, popatrzcie na wystawione towary,
popróbujcie chałwy, migdałowych ciasteczek na miodzie, fistaszków, świeżych winogron
albo moreli, ja tymczasem odrobinę popracuję - oczy Mohammada Maga pojaśniały dawno
nie widzianym blaskiem. - Nie chciałbym, ażeby palce wyszły mi zupełnie z wprawy. A i
garść dodatkowych miedziaków też się nam w drodze przyda.
Zgodnie z naturą ciągnącą uparcie wilka do lasu Mohammad, który aż do
wstąpienia do szajki Jednookiego Poety utrzymywał się z demonstrowania sztuczek
magicznych, począł rozglądać się wokoło. Wreszcie wypatrzył to, czego szukał. Obok
straganu miejscowego siodlarza dostrzegł starą skrzynkę, nie za wąską i nie za długą, w sam
raz. Wyciągnął ją na środek placyku, postawił na sztorc i nie zwracając uwagi na to chy-
botliwe podwyższenie zaczął wrzeszczeć z wysoka:
- Ludzie rozsądni i mądrzy. Ludzie doświadczeni i wiele w swoim życiu widzący.
Chodźcie teraz wszyscy do mnie, albowiem ukażę wam cuda, jakich rozum wasz nigdy
ogarnąć nie zdoła. Czy widzieliście kiedy, aby owoc granatu wyrósł i dojrzał w ludzkim
uchu? Hokus-pokus, bul-bul i oto prawdziwy czerwoniutki granat. Czy widzieliście kiedy,
aby niewidzialna kokoszka zniosła jajko człowiekowi za kołnierzem? Hokus-pokus, bul-bul
i oto świeżutkie jajeczko. Ludzie ciekawi, zbliżcie się tutaj i patrzcie uważnie, albowiem to,
co wam za moment pokażę, można ujrzeć jedynie w pałacach wielkich władców tego
świata. W Bucharze, w Kokandzie lub w Chiwie.
Wkrótce placyk wokół skrzynki z szalejącym na niej czarnoksiężnikiem obrósł
potężnym zbiegowiskiem. Mrowiskiem ludzi zamożnych, rzemieślników, pasterzy kóz i
owiec, ubogich górali oraz nędzarzy, poza żywotem nie mających niczego.
Wszyscy radowali się, klaskali w dłonie, wybuchali głośnym śmiechem, zwłaszcza
że powodów było dosyć. Mohammad Mag przechodził bowiem samego siebie. Zabawiał
widzów nie tylko niezwykłymi sztuczkami, lecz i poczuciem humoru nieczęsto okazywanym
publicznie.
Naśladował chana Kokandu, z wielkim trudem siedzącego na tronie trzęsącym się
za byle podmuchem, wyciągał muchy z nosa pierwszego wezyra, pokazywał, jak naczelnik
skarbca połyka monety, zamiast wrzucać je do szkatuły emira Buchary, naśladował
świątobliwych mułłów obżerających się darami znoszonymi przez wiernych na mogiłę
któregoś z potomków Proroka.
Uciechom nie było końca. Czapka zbójnika powoli zaczęła napełniać się
miedziakami. Trafiały się w niej również i obce monety.
Niestety, tak już jest na tym nie najlepiej urządzonym przez Allacha świecie, że tam,
gdzie są mrówki, wcześniej czy później zjawić się musi i mrówkojad.
W pewnej chwili między bazarowe stragany wkroczył człek o gębie pomarszczonej
niczym ubiegłoroczna śliwka, z kozią bródką, cały obwieszony kindżałami. Jeden ze
strażników Ałajarbeka, bogacza z Diabelskiego Zamku. Oczywiście natychmiast dostrzegł
sztukmistrza sterczącego na skrzynce i oczywiście rozpoznał go od razu. Wrzeszcząc rzucił
się w jego stronę.
- Ej, ludzie prawowierni, oto kura wielmożnego Ałajarbeka. Łapcie ją! Już raz
uciekła nam z zamku. Ludzie prawowierni, łapcie kokoszę znoszącą zło... znoszącą jajka
wiele warte. Za schwytanie zbiega czeka was nagroda. Sowita nagroda z rąk wdzięcznego
baja. A także zwolnienie od niektórych danin. Ludzie prawowierni, łapcie kokoszę Ałajar-
beka! Nie pozwólcie jej uciec!
Wywijając potężnym batogiem na prawo i lewo, smagając gapiów po głowach, po
ramionach, po plecach i po czym się dało, koziobrody strażnik parł do przodu niczym byk
szarżujący na czerwoną płachtę.
Źle by się to wszystko mogło skończyć dla Maga, gdyby nie przytomność umysłu
filozofa stojącego w pobliżu. Hodża błyskawicznie pochwycił ze straganu jakiś pusty worek
i zarzucił go na głowę Ałajarbekowego sługi przebiegającego tuż obok. Oślepiony
znienacka, popychany i okładany kułakami przez tych, których sam batożył przed chwilą,
koziobrody potknął się i gruchnął jak długi na twarde gliniane klepisko. Na środku placu
powstało potworne zamieszanie.
Mohammad Mag naturalnie nie czekał, aż capia bródka zdoła się pozbierać, tylko
jednym susem zeskoczył ze skrzynki i w okamgnieniu zniknął pomiędzy kramami. Zanim
strażnik zerwał worek ze łba i postękując boleśnie dźwignął się na kolana, Hodża
Nasreddin wskazał palcem kurę dziobiącą spokojnie okruchy przed straganem piekarza
krzyknął z całej siły, naśladując dyszkant capiej bródki:
- Ej, ludzie prawowierni, oto właśnie ona! Kura wielmożnego Ałajarbeka.
Niesforna kokoszą, która już raz uciekła z zaniku mego pana. Ludzie prawowierni, łapcie ją
czym prędzej! Za schwytanie ptaka, będącego ulubieńcom baja, czeka was wysoka
nagroda. Sakwa nabita srebrnymi monetami. Albo garść dinarów ze szczerego złota.
Tłum biedaków pragnących skorzystać z okazji, jaka w życiu nieczęsto się trafia,
puścił się w szaleńczą pogoń za kurą. Dołączyli doń również i ludzie bogatsi, którym nigdy
nie dość złota. Łamiąc stragany, rozrzucając kosze z towarami, tratując melony i arbuzy
usiłowano dopaść bezcennego zbiega. Na razie bez skutku. Wystraszone ptaszysko umy-
kało, uskakiwało, podfruwało z przeraźliwym gdakaniem. Na nic też zdały się protesty
równie przerażonego właściciela kury, niewiele rozumiejącego z tego, co się tu nagle
wydarzyło.
- Skryjmy się za tamtym straganem, przyjacielu - Hodża pociągnął Rachima
grubaska za rękę. - Poczekajmy odrobinę, bo warto przekonać się, ilu ludzi Ałajarbeka jest
w mieście. Nie chce mi się wierzyć, ażeby ta pomarszczona śliwka przywędrowała tutaj w
pojedynkę.
Istotnie, koziobrody nie był sam. Wkrótce dołączyło do niego pięciu zbrojnych,
wąsacz z włócznią i czterech strażników w pasiastych chałatach. Gestykulując wściekle
koziobrody zaczął im wydawać rozkazy.
- Sześciu drabom nie damy rady. Lepiej wycofajmy się, póki pora. Przezorność jest
aktem rozwagi, ale bywa, że i odwagi - szepnął mędrzec bucharski do zbójnika. - Szkoda
jeno daremnego wysiłku naszego Mohammada. Zarobił nieco miedziaków, lecz nie zdążył
ich zabrać ze sobą.
- A to co? - roześmiał się cichutko Rachim grubasek, wyciągając zza koszuli
Mohammadową tiubietiejkę prawie pełną monet. - Nie mogłem przecież pozwolić, aby
uczciwie zapracowane pieniądze wpadły do jakiejś przypadkowej kieszeni.
- Zuch. W takim razie nic tu po nas. Zmykamy. Wracamy do domu Furkata.
Mohammad zapewne już tam dotarł. Przez trzy dni nie wysuniemy nosa poza ogród
kaligrafa. Dziś i jutro strażnicy Ałajarbeka będą węszyć za nami po mieście niby psy
gończe. Potem dojdą do wniosku, że jednak zdołaliśmy opuścić mury Pendżykentu.
Dopiero wówczas pognają w góry, aby tam szukać szczęścia oraz kwoki znoszącej złote
jajka. Wtedy wymkniemy się stąd w przebraniu i pośpieszymy do Termezu. Do kresu
waszej wędrówki. Bo, niestety, jeszcze nie mojej. Ja muszę udać się dalej. Łodzią do
Chiwy, a później przez piaski pustynne i wielką wodę aż do Baku i do Szemachy, gdzie
macki emira Buchary czy chana Kokandu sięgać nie powinny.
Trzeba być dobrym znawcą duszy człowieczej, ażeby przewidzieć tak dokładnie
poczynania innych. No, ale Hodża był wyśmienitym psychologiem. Ludzie Ałajarbeka
rzeczywiście przez dwa dni biegali po mieście gorączkowo niczym mrówki przed burzą.
Zaglądali przechodniom w oczy, podejrzanych szarpali za brody, by sprawdzić, czy nie są
doklejone, wpadali do sklepików i kramów przewracając towary do góry nogami, wdzierali
się do pracowni złotniczych, płatnerskich, tkackich i garncarskich, nie darowali nawet
golasom w łaźni miejskiej. Wszystko nadaremnie. Po zwierzynie, którą usiłowali wytropić,
ślad wszelki zaginął. Drugiego dnia wieczorem, tuż przed zatrzaśnięciem bram w murach
obronnych grodu, Ałajarbekowcy opuścili jednakże Pendżykent. Nie żałując końskich nóg
pogalopowali górskimi ścieżynami w kierunku Kokandu. Tam gdzieś wszakże mieściła się
kryjówka bandy Jednookiego. Może złotonośna kokoszka zawróciła po prostu do swoich?
Trzeciego dnia mędrzec bucharski i dwaj jego zbójniccy towarzysze wyściskali
serdecznie Furkata dziękując mu za pomoc i gościnę. Pożegnali się również z garncarzem
Arsłanem Sadułłą, który w tym celu przybiegł z domu sędziego, gdzie wciąż jeszcze
oczekiwał na powrót baja Nusrata oraz na zwrot zagrabionego skarbu.
Przebrani za poczciwych garncarzy wędrujących z towarem od osady do osady,
Hodża Nasreddin, Mohammad Mag i Rachim grubasek przekroczyli główne wrota
Pendżykentu. Poganiając osiołki obwieszone glinianymi dzbankami i misami już bez
przeszkód powędrowali w stronę Amu-darii. A dokładniej do Termezu, starego grodu z
ruchliwym portem nad Wściekłą Rzeką.
Po ośmiu dniach ujrzeli w oddali wysokie sylwetki niezliczonych wieżyczek
minaretów i kopuły medres lśniące krwawo w blaskach zamierającego słońca. Przed nimi
leżało duże miasto. Termez.
Ostatnie wspólne godziny trzej mężowie spędzili na pogawędce, wspomnieniach i
na krótkiej drzemce w kopie siana na polu jakiegoś bogacza. Rano nadeszła pora
pożegnania.
Pierwszy do bucharskiego mędrca zbliżył się Rachim z wyciągniętymi rękoma.
- Żegnaj, afandi. Zgodnie z wolą Jednookiego Poety doprowadziliśmy cię cało i
bezpiecznie do Termezu. Dalej udasz się sam. Żegnaj więc. My musimy powrócić co
najrychlej do zbójnickiej kryjówki, aby uspokoić naszego przywódcę. Jednooki miłuje cię
jak brata. Przez te dni spać pewnie nie może lękając się, ażeby nie pochwycili cię wojowni-
cy kokandzkiego chana lub bucharskiego emira. Na drogę masz tu od nas prezent, czapkę
pełną pieniędzy. Zostawiliśmy sobie zaledwie po trzy tańgi, dokładnie ćwierć połowy
ćwierci tego, co Mohammadowi udało się zebrać wśród gapiów na bazarze.
- Dzięki za prezent, przyjaciele. A Jednooki niepotrzebnie obawia się o moją skórę.
Choć, przyznaję, milo usłyszeć, że jest na świecie ktoś, komu los drugiego człowieka nie
jest obojętny - odpowiedział Hodża wzruszony i przetarł palcem powiekę. Po czym
dokończył: - Doświadczenie pokoleń podpowiada jednak, iż złego diabli tak łatwo nie
wezmą. A może piekło mają już nabite chanami i wielmożami, więc za byle kim się nie
rozglądają?
Tymczasem Mohammad Mag przypomniał sobie coś i sięgnął do sakiewki.
- Afandi - rzekł - przy rozstaniu miałem ci wręczyć jeszcze taki oto podarek.
- Cóż to za niezwykły pierścień, czarodzieju? Srebrny, bez kamienia. Tylko z jakimś
dziwnym znakiem. Podobnego w życiu nie widziałem.
- Srebrny - przytaknął Mohammad - lecz wart znacznie więcej od grubaśnego
pierścienia z najczystszego złota. To sygnet Jednookiego. Prosił, abyś nosił go zawsze, lecz
koniecznie na dużym palcu lewej ręki. Bo to znak dla wtajemniczonych. Jednooki ma wielu
przyjaciół rozsypanych jak Wschód szeroki i długi. Jego przyjaciele będą i twoimi
przyjaciółmi. Jeśli zajdzie potrzeba, pomogą ci w najgorszej biedzie.
- Od nadmiaru prawdziwych przyjaciół głowa nie boli, za to serce raduje się
szczerze - odparł mędrzec wkładając sygnet na wskazany palec. - Biorę ten pierścień nie
dlatego, że szukam pomocy u innych, bo sam radzę sobie całkiem nieźle, ale dlatego, że
ilekroć nań zerknę, będzie mi przypominać Jednookiego oraz jego zacną gromadę, a już
szczególnie ciebie, Mohammadzie, i ciebie, Rachimie.
Rzekłszy to Hodża uścisnął obydwu przyjaciół na pożegnanie, następnie wdrapał się
na osiołka i skierował go na drogę wiodącą ku miastu. Zbójnicy postali chwilę, popatrzyli za
odjeżdżającym, po czym zniknęli w zaroślach.
Po kilkudziesięciu krokach bury iszak Nasreddina odwrócił łeb i ryknął żałośnie.
Osioł Rachima grubaska natychmiast odpowiedział mu tym samym. Najwidoczniej żal było
rozstawać się długouchym zwierzętom, przywykłym do swego towarzystwa. Można sobie
wyobrazić, z o ile cięższym sercem rozstawali się ludzie związani przyjaźnią i tyloma
niebezpiecznymi przygodami w górach Tien-szanu.
Wkrótce potem w emiracie Buchary i w chanacie Kokandu opowiadali sobie ludzie
prości przedziwne historie o tajemniczym zniknięciu Hodży Nasreddina. “Podobno pojawił
się w domu teściów w Chodżencie - mówili - podobno przekazał ostatnie rady mężowskie
ukochanej Guldżachon i po raz ostatni ucałował dzieci. Podobno siedmiu aniołów sfrunęło
wtenczas na ziemię i wraz z nieodłącznym osiołkiem umieściło naszego afandiego obok
gwiazd na niebie".
Tylko nieliczni wiedzieli, że aniołami tymi byli rybacy znad Amu-darii. I że to razem
z nimi mędrzec bucharski popłynął w górę rzeki na poszukiwanie nowych przygód. I,
oczywiście, nowych przyjaciół.
*
Kto dokonał dzieła? Naturalnie ten, kto przywiódł je do szczęśliwego końca. Tak
przynajmniej zapewniają ludzie mądrzy na Wschodzie. Pora zatem i na ciebie, człowieku
rozumny, abyś rozsupłał węzeł ostatniej już zagadki i odgadł, ile monet otrzymał Hodża na
drogę od zaprzyjaźnionych łotrzyków, Mohammada Maga oraz Rachima grubaska.
WYJAŚNIENIE ZAGADEK HODŻY NASREDDINA
(do których należy zaglądać tylko w ostateczności)
WŁADCA WŁASNEGO LOSU
Opowieść pierwsza
Na początku taki sobie żart matematyczno-logiczny.
Cztery dzikie pawie siedziały na gałęzi morwy. Ile by ich pozostała gdyby bogacz
trafił jednego z łuku? “Naturalnie trzy. To prosty rachunek” - odpowiedział na to pytanie
Jusup, starszy syn baja. “Nie trzy, ale jeden. Ten trafiony strzałą, bo tamte trzy przerażone
odlecą" - sprostował go Said, młodszy syn bogacza. Który z nich miał rację?
Ani Jusup, ani Said. Prawidłowa odpowiedź bowiem brzmi: żaden ptak nie
pozostałby na gałęzi. Ponieważ ten trafiony celną strzałą zleciałby na ziemię, trzy zaś
pozostałe odfrunęłyby w popłochu.
KOKANDZKIE ROZRYWKI
Opowieść druga
Tym razem Hodża Nasreddin znalazł proste, lecz zarazem i bardzo pomysłowe
wyjście z sytuacji niełatwej do rozwiązania,
Można przypuścić, iż mędrzec bucharski rozumował w sposób następujący:
Jeśli prawdą jest, że sprzedawca oliwy ociekający tłuszczem zaledwie przed
godziną wręczył swój dług - kilka czy kilkanaście monet - piekarzowi, który temu
zaprzeczał, to wystarczy monety wrzucić do naczynia z wrzątkiem. Jeżeli na powierzchni
gorącej wody pojawią się wyraźne oka tłuszczu - prawdę mówił sprzedawca oliwy. Jeżeli
tłuszcz nie pokaże się - słuszność byłaby po stronie piekarza,
Hodża Nasreddin wnioskował chyba prawidłowo. Czy myśleliście podobnie?
WYROKI ROZWAGĄ NAPEŁNIANE
Opowieść trzecia
Przyznajemy od razu, zadanie to nie należało do zbyt łatwych. Choć oczywiście
można je było rozwiązać, jeśli się tylko cierpliwie przyjrzał każdej z trzech odpowiedzi
udzielonych na pytanie Hodży Nasreddina
Przypatrzmy się więc im uważnie.
• Na pytanie: “kto stoi obok ciebie?", starzec sterczący z prawej strony
odpowiedział:
- Hassan prawdę mówiący.
Już z tej odpowiedzi płynie pierwszy wniosek: Hassan ten nie mógł być
prawdomównym (no bo gdyby nim był, nie mógłby tak powiedzieć o kimś innym, skoro
wiadomo, że prawdomówny był tylko jeden). Mógł więc być albo kłamcą, albo tym, który
raz mówi prawdę, a raz łże.
• Na pytanie: “kim jesteś, Hassanie drugi?", starzec stojący pośrodku odparł:
- Hassanem doświadczonym przez życie i ludzi.
Także i ten środkowy starzec nie może być achundem prawdomównym (bo gdyby
nim był, musiałby odpowiedzieć, iż jest tym, który zawsze głosi prawdę).
• Skoro ani pierwszy Hassan, ani drugi Hassan nie może być Hassanem
prawdomównym, musi nim być Hassan trzeci. Pamiętamy również, że Hassan ten na pytanie
Hodży, kto stoi obok niego, odpowiedział:
- Hassan miłujący kłamstwo.
Jeśli człowiek prawdomówny wskazał na stojącego pośrodku jako na łgarza,
możemy też wysnuć wniosek końcowy: Hassan stojący z prawej strony jest tym, który raz
mówi prawdę, drugi raz znów kłamie. I oto zadanie zostało rozwiązane.
UPARTY KEMINE... I NIE TYLKO
Opowieść czwarta
Zagadka opowiedziana przez Hodżę Nasreddina (i rzeczywiście przypisywana
Ezopowi, legendarnemu bajkopisarzowi z Frygii) ma zaskakujące rozwiązanie.
“Co wiosną chodzi na czterech łapach, latem na dwóch, natomiast jesienią na
trzech?" - zapytał Ezop mędrca we śnie.
Odpowiedź: człowiek. W dzieciństwie poruszający się na czworaka, potem już na
nogach, natomiast w późnej starości podpierający się laską.
W OBCEJ SKÓRZE
Opowieść piąta
Do rozwiązywania wszelkich zadań i łamigłówek o charakterze logicznym, w
których występuje mnóstwo rozmaitych elementów niematematycznych, najpraktyczniej jest
sporządzić taką oto prostą tabelkę, znakomicie ułatwiającą uporządkowanie danych oraz
zapisywanie kolejnych wniosków wyciąganych z tej czy innej opowiastki.
Zresztą prześledźcie wraz z nami sposób rozwiązywania łamigłówek logicznych.
Na początku rysujemy tabelkę z rubrykami sporządzonymi według informacji, które
są oczywiste od pierwszej chwili. Przede wszystkim wiemy, że było czterech opryszków:
Ormianin Salal, Pers Abdul, Turek Mohammed i Grek Jusup. Wiemy również, że
posługiwali się czterema językami: ormiańskim, perskim, tureckim oraz greckim. A zatem
zapisujemy to w tabelce:
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
Język turecki
Język grecki
Język ormiański
Pierwszy wniosek, jaki się od razu nasuwa, to stwierdzenie, że Ormianin musi
mówić po ormiańsku, Pers po persku, Turek po turecku, Grek zaś po grecku. Wnioski te
zapisujemy znakiem + w odpowiednich rubrykach.
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
+
Język turecki
+
Język grecki
+
Język ormiański
+
Z kolei przypatrzmy się zdaniu z opowiadania: “Najmłodszy z opryszków, Ormianin
Salal, nie znający wcale perskiego, odgrywał rolę tłumacza, gdy otyły Pers Abdul chciał
porozumieć się z Mohammedem".
Już z tego zdania można wyciągnąć kilka ważnych wniosków. Ormianin Salal nie
znał języka perskiego, ale języka tego nie znał również Turek Mohammed (bo z Persem
musiał porozumiewać się przez tłumacza), natomiast Pers Abdul z całą pewnością nie znał
języka tureckiego (bo i on wówczas nie musiałby porozumiewać się z Turkiem przez tłu-
macza). Wszystkie te wnioski zapisujemy w tabelce znakiem - .
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
-
+
-
Język turecki
-
+
Język grecki
+
Język ormiański
+
Z następnego zdania w opowieści można się dowiedzieć, iż “Mohammed mówił
doskonale po turecku i swobodnie porozumiewał się z Jusupem, chociaż ten w języku
Turków nie potrafił sklecić prostego zdania".
Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak w rubryce “język turecki" postawić
Jusupowi znak - .
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
-
+
-
Język turecki
-
+
-
Język grecki
+
Język ormiański
+
Z dalszego tekstu opowiadania wynika, że “Salal, Abdul i Jusup nie znali takiego
języka, w którym wszyscy trzej mogliby się porozumiewać bez przeszkód". Po uważnym
przypatrzeniu się zapełnionym rubrykom dochodzimy jednak do wniosku, że z tego zdania
na razie nie da się jeszcze skorzystać.
Spójrzmy więc na zdanie następne. “W szajce nie było rzezimieszka, który mówiłby
i po ormiańsku, i po turecku”.
O, z tego zdania wniosek nasuwa się od razu: Ormianin nie znał języka tureckiego,
zaś Turek ormiańskiego. Uwagi te zaznaczamy w odpowiednich rubrykach tabelki znakiem
- .
Tabelka nabrała więc już takiego wyglądu:
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
-
+
-
Język turecki
-
-
+
-
Język grecki
+
Język ormiański
+
-
Ponieważ z treści opowiadania wiadomo, że “każdy z rzezimieszków władał
językami dwóch narodów", wystarczy popatrzeć na tabelkę, aby dojść do wniosku, że
Ormianin Salal poza ormiańskim musiał znać grecki (bo tylko ta rubryczka u niego nie
została wypełniona), ten sam język musiał znać również Turek Mohammed. Wnioski
zapisujemy znakiem + .
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
-
+
-
Język turecki
-
-
+
-
Język grecki
+
+
+
Język ormiański
+
-
Jeśli teraz przypomnimy sobie zdanie, z którym jeszcze przed chwilą nie mogliśmy sobie
poradzić, a mówiące o tym, że “Salal, Abdul i Jusup nie znali takiego języka, w którym
wszyscy trzej mogliby porozumiewać się bez przeszkód" i spojrzymy na powyższą tabelkę,
to zobaczymy, że Abdul nie mógł znać języka greckiego, gdyż znał go zarówno Salal, jak i
Jusup (w odpowiedniej rubryce stawiamy mu więc znak -), jako drugi z języków musiał
zatem znać ormiański (stawiamy znak +). Z tego samego powodu Jusup nie mógł znać
języka ormiańskiego (stawiamy znak -), musiał zatem znać perski (stawiamy znak +). I oto
rubryczki tabelki zapełniły się, a zadanie dobiegło końca.
Salal
Ormianin
Abdul
Pers
Mohammed
Turek
Jusup Grek
Język perski
-
+
-
+
Język turecki
-
-
+
-
Język grecki
+
-
+
+
Język ormiański
+
+
-
-
Z tabelki odczytujemy (z góry na dół): Ormianin Salal znał język ormiański oraz
grecki, Pers Abdul znał perski oraz ormiański, Turek Mohammed znał turecki oraz grecki,
zaś Grek Jusup znał grecki oraz perski.
PERŁY MASUDA UMARKUŁA
Opowieść szósta
W jaki sposób wskazać tysięczny dzban spośród pięciu glinianych aftob
ustawionych w koło, jeśli nie ma czasu na dokładne liczenie? Czy to w ogóle możliwe?
Hodży się powiodło. Wskazał palcem na dzban, który powinien być tym
tysięcznym, a zatem powinien zawierać ukryty woreczek z perłami.
Na pytanie zdumionego Masuda Umarkuła, jakim cudem to uczynił, mędrzec
odpowiedział spokojnie:
“- Panie, aby poznać głębię rzeki, wcale nie trzeba wyczerpywać z niej wszystkiej
wody”.
Z odpowiedzi mędrca można było domyślić się sposobu, jakim się posłużył. A
mianowicie policzył tylko do... dziesięciu. Zakładając“że liczba 1000 to wielokrotność
liczby 10 (10 x 10 x 10) zaryzykował, bo innego wyjścia przecież nie miał. I trafił.
Nie wierzycie? Narysujcie na kawałku papieru pięć dzbanów ustawionych dookoła
i policzcie do dziesięciu, a potem dalej, aż do tysiąca, Przekonacie się wówczas, iż rację
miał Hodża Nasreddin.
OSTATNIA WIZYTA
Opowieść siódma
Tym razem zadanie było naprawdę trudne. Hodża Nasreddin rozsupłał je jednak w
sposób mistrzowski. Nie wiemy, czy ktokolwiek poza mędrcem bucharskim zdobyłby się
na równie pomysłowe rozwiązanie.
Jak postąpił mędrzec? Podszedł do pierwszego lepszego strażnika, pokazał
starannie ręką na wszystkie siedem wyjść wiodące z komnaty i zapytał:
- Wyjaw mi, waleczny żołnierzu, które z tych oto wyjść nie prowadzi do
dziewczyny i sakiewki z monetami ze szczerego złota? Jeśli natrafił na strażnika mówiącego
zawsze prawdę, ten powinien w odpowiedzi wskazać na sześć drzwi, za którymi sterczeli
oprawcy z ostrymi toporami.
Jeśli natomiast natrafił na strażnika zawsze kłamiącego, ten mógł wskazać tylko na
jedno wyjście, właśnie to prowadzące po nagrodę i na wolność.
CÓŻ TO JEST PRAWDZIWE SZCZĘŚCIE?
Opowieść ósma
Wydaje się, że zadanie to nie sprawiło nikomu zbytniego kłopotu. Wymagało
jednak odrobiny wyobraźni i poczucia humoru. W jaki sposób rozdzielić dwadzieścia jeden
owoców granatu pomiędzy dwudziestu jeden mężczyzn tak, aby jeden granat pozostał w
koszyku? Proste. Hodża Nasreddin rozdał każdemu z dwudziestu rozbójników po jednym
owocu, sobie zaś wziął również jeden granat, ale... wraz z koszykiem. Wszystko zatem
zgadzało się z warunkami zadania.
POCZĘSTUNEK WBREW WOLI
Opowieść dziewiąta
“Jeśli piąta część jest połową, to ile worków owsa czeka na mojego kłapoucha w
Bucharze?" pytał Hodża Nasreddin w tekście opowiastki. Ano, zastanówmy się bez
pośpiechu nad odpowiedzią. Możliwości są tu chyba dwie.
Pierwsza: piąta część (worka) jest połową (owsa). A więc dwie połowy - czyli
całość - stanowiłyby zaledwie dwie piąte worka. Zapas, jak widać, zaiste skromniutki.
Jednakże jest jeszcze możliwość druga: piąta część (owsa) jest połową (worka). A
zatem pięć połówek stanowiłoby dwa i pół worka owsa. I to jest prawidłowa odpowiedź
na pytanie zadane przez bucharskiego mędrca (zwłaszcza że potwierdza je pytanie Hodży
mówiące wszakże wyraźnie: “Ile worków owsa czeka na mojego kłapoucha w Bucharze?").
KURA ZNOSZĄCA ZŁOTE JAJA
Opowieść dziesiąta
No właśnie. “Ile złotych jajek zniosłaby ta niezwykła kokoszą, gdyby zbrojnym
strażnikom udało się ją przetrzymać na dworze baja Ałajarbeka nie przez sto dni, nie przez
dwieście, ale przez rok cały?"
Z odpowiedzią na to pytanie nie trzeba było się śpieszyć. Wpierw należało
pomyśleć. Jedno jest pewne: przemnożenie trzech jajek przez liczbę dni w roku do niczego
dobrego nie prowadzi.
Mohammad Mag - owa niezwykła kokoszą - mógł wszakże wyczarować tylko tyle
jajek, na ile zawczasu został przygotowany przez skarbnika górskich łotrzyków. Z treści
rozdziału wynikało zaś wyraźnie, że zapas złotych monet wystarczał mu na siedem dni, nie
dłużej (wspomniał o tym Jednooki mówiąc: “Damy mu tydzień na działanie", jeszcze
dokładniej określił to przebrany grubas: “Kura znosząca złote jajka trafiła do niedostępnej
twierdzy Ałajarbeka. I będzie tam musiała wytrzymać przez tydzień, bo na tyle została
przygotowana przez naszego skarbnika").
Wniosek? Niezwykła kokoszą mogła dostarczyć Ałajarbekowi 21 złotych monet.
Więcej po prostu nie miała.
WYPRAWA DO DIABELSKIEGO ZAMKU
Opowieść jedenasta
Nie tylko Hodźa Nasreddin, ale zapewne i każdy z was potrafiłby obliczyć w
pamięci odległość pomiędzy zbójecką kryjówką a Diabelskim Zamkiem na podstawie
informacji udzielonych przez tęgiego rozbójnika. W tym celu wystarczyło uważnie
przeczytać tekst i chwilkę się zastanowić. No bo posłuchajcie:
Po przejściu trzeciej części drogi (czyli 1/3) pozostało do przebycia jeszcze 2/3
drogi. A te 2/3 według słów grubasa składało się z 5 mil oraz tego, co już przeszli (czyli
właśnie 1/3). Z czego prosty wniosek, iż 1/3 drogi równała się 5 milom, cała zaś droga
dzieląca zbójecką kryjówkę od Diabelskiego Zamku baja Ałajarbeka wynosiła 15 mil.
POWSTANIE MUKANNY
Opowieść dwunasta
Przypomnijmy zadanie.
- “Bez najmniejszego trudu, bez użycia siły, lecz jedynie za pomocą skutecznego
zaklęcia potrafię sprawić, iż Mohammad Mag sam nie wstanie z tego kamienia" - orzekł
mędrzec bucharski wskazując na kamień leżący opodal ogniska.
I faktycznie tak się stało. Hodża Nasreddin wygrał zakład. Co prawda nie dzięki
magicznym zaklęciom, tylko dzięki chytremu fortelowi. Dzięki dowcipowi.
Rozwiązanie było proste. Za każdym razem mędrzec siadał na kamieniu tuż obok
Mohammada i po wymówieniu zaklęcia podnosił się wraz z nim. Tym sposobem
Mohammad Mag ani razu sam nie wstał, ponieważ ciągle dźwigali się we dwóch.
ZBIEG POCHWYCONY POD CZAŁBEKIEM
Opowieść trzynasta
Hodża Nasreddin zadał Jednookiemu zagadkę:
“Ojciec mój, stary Nasreddin z Buchary, ma osiem synowych. Każdy z jego synów
ma też siostrę. Spróbuj odgadnąć. Ojcze Pięknego Słowa, ile dzieci ma mój rodzic?"
Kto z was domyślił się, że stary Nasreddin, ojciec młodego Nasreddina miał ośmiu
synów i tylko jedną córkę?
AWANTURA NAD PRZEPAŚCIĄ
Opowieść czternasta
Na ile rozmaitych sposobów można przewędrować z Kokandu przez Chodżentu do
Termezu, jeśli z Kokandu do Chodżentu daje się przejechać ośmioma drogami, z
Chodżentu zaś do Termezu aż dwunastoma?
Odpowiedź na to pytanie nie jest trudna: z Kokandu do Termezu można przejechać
na 96 różnych sposobów (np. z Kokandu do Chodżentu drogą pierwszą, natomiast dalej
jedną z dwunastu, a zatem na 12 nie powtarzających się sposobów. Następnie drogą drugą
i dalej znów na 12 sposobów. Potem drogą trzecią, czwartą, piątą aż do ósmej. Krótko
mówiąc 8 x 12 = 96).
SKARB ALEKSANDRA WIELKIEGO
powieść piętnasta
Najpierw przypomnijmy relację starego czabana:
“Gdy tylko wkroczyliśmy do komnaty sędziego, mułła wstał z poduszek, gruby kij,
którym się podpierał, podał Radżabowi mówiąc:
“Weź, chłopcze", a następnie położył rękę na Koranie leżącym przed sędzią i
przysiągł na świętą księgę prawowiernych, iż zwrócił Radżabowi wszystkie monety
znalezione w dzbanie na dnie tamtego wąwozu".
Po złożeniu przysięgi multa odebrał swój kij od chłopca i udał się spokojnie do
domu.
Słysząc to Hodża Nasreddin doradził pasterzowi, aby na kolejne spotkanie u
sędziego zabrał ze sobą solidną laskę, mocną i sękatą. I to wcale nie dlatego, by
przetrzepać skórę nieuczciwemu mulle. A więc po co?
Naturalnie po to, ażeby wymienić ją na gruby i ciężki kij mułły (ten, który duchowny
oddawał Radżabowi do potrzymania na czas przysięgi). Mędrzec domyślił się bowiem od
razu, że mułła skradzione złoto ukrył w wydrążonym kiju, po czym zwracał je chłopcu,
przysięgał, iż zwrócił, a następnie odbierał je z powrotem. Tym sposobem i przysięgi nie
łamał, i złota się nie pozbywał. Ale, jak się okazało, tylko do czasu.
...I SKARB KULAWEGO ARSŁANA
Opowieść szesnasta
I tym razem zacznijmy od przypomnienia treści zadania.
Mówił garncarz: “- Gdyby udało mi się przeżyć jeszcze połowę wieku, który
osiągnąłem właśnie wczoraj, i do tego jeszcze jeden rok, to wtenczas miałbym akurat te
twoje sto lat.. Dziś do tej granicy brakuje mi co nieco. Ile? Ha, jeśli masz odrobinę oleju
pod czaszką, sam obliczysz bez trudu, które urodziny obchodziłem wczoraj pod krzakiem".
Wiek sędziwego garncarza da się łatwo odszukać przy pomocy równania z jedną
niewiadomą. Ale nie o układanie równań chodzi wszakże w przygodach mądrego Hodży.
Do prawidłowego rezultatu można - i należy - dojść drogą rozumowania. A zatem
pomyślmy.
Garncarzowi do stu lat brakowało roku oraz połowy tego, co już zdołał przeżyć
(inaczej mówiąc, zabrakło mu roku oraz 1/3 wobec 2/3, które już przeżył). Dalej sprawa
prosta: 100 - l = 99,1/3 tej liczby to 33, 2/3 zaś to 66.1 to jest właśnie wiek garncarza.
ZAGADKA NAMIESTNIKA PENDŻYKENTU
Opowieść siedemnasta
Kto z was potrafi odróżnić jajko gotowane od surowego? Naturalnie zgodnie z
warunkami podanymi przez namiestnika Pendżykentu, czyli bez rozbijania skorupki i
zaglądania do środka? I czy to w ogóle możliwe?
Możliwe. Oczywiście, że możliwe. Sposób rozwiązania tejże łamigłówki (nie logika,
nie matematyka, lecz fizyka kłania się w tym miejscu) podpowiedział nieco Hodża
Nasreddin zapytując sędziego, czy może dotknąć jajka. Po czym dwoma palcami ujął
pierwsze z brzegu jajko leżące na tacy i... rozwiązał zadanie.
W jaki sposób? Zwyczajnie. Zakręcił je palcami energicznie i popatrzył. Jajko
obracające się wolno i zatrzymujące się po chwilce jest jajkiem surowym, natomiast jajko
wirujące długo i szybko będzie jajkiem ugotowanym na twardo. Kto Hodży nie wierzy,
niechaj sam sprawdzi to w domu. Tylko czy odgadnie, dlaczego tak się dzieje?
NAD MOGIŁĄ RUDAKIEGO
Opowieść osiemnasta
I znowu wypada przypomnieć treść zadania, jakie przyśniło się Rachimowi
grubaskowi.
“Posłuchaj - szepnął mu jakiś głos we śnie - jeżeli młodzik ze swego skarbu
oddałby staruchowi dziesięć złotych monet, obydwaj mieliby tę samą ilość złota. Natomiast
jeśli Arsłan oddałby ze znalezionego skarbu dziesięć monet Radżabowi, wówczas młodzik
miałby dwa razy więcej złota niźli staruch. Jeśli obliczysz, zbójniku, ile monet liczyły obydwa
skarby, podpowiem ci, gdzie szukać skarbu trzeciego, tego wyłącznie dla ciebie".
Ponieważ w chwili, gdy Rachim miał już odpowiedź na końcu języka, zaszczekał
pies, który go obudził, nie pozostaje nic innego, jak samemu znaleźć rozwiązanie
łamigłówki.
I tym razem można ustalić prawidłowy rezultat układając równanie z jedną
niewiadomą. Ale i bez równania, a jedynie przy pomocy myślącej głowy da się odnaleźć
rozwiązanie.
Skarb młodego Radżahu składał się z siedemdziesięciu monet, natomiast skarb
siwobrodego Arsłana z pięćdziesięciu monet. Zatem skarb trzeci - ten wyśniony przez
Rachima grubaska - powinien składać się ze stu dwudziestu złotych dinarów. Czy taki
rezultat otrzymaliście?
GADAJĄCA MORWA
Opowieść dziewiętnasta
Kto odgadł, w którym miejscu potknął się nieuczciwy bogacz ujawniając
wszystkim, iż łże jak najęty?
Nic trudnego. Najpierw baj Nusrat oświadczył, że nie ma zielonego pojęcia, o
jakim skarbie mowa, zapewniał, że nie wie, gdzie leży poletko i rów, w którym lepiglina
znalazł złote monety, nieco zaś później, na pytanie Hodży Nasreddina, czy biedak mógł już
dotrzeć na osiołku do tamtego rowu i wielkiej morwy, odpowiedział dokładnie (“dawny ka-
nał, a także poletko wraz z tą gadającą morwą leży aż pod Czarcią Skałą") ujawniając, iż
doskonale wiedział, o czym mowa. I tak kłamstwo wylazło na wierzch.
POŻEGNANIE Z PENDŻYKENTEM
Opowieść dwudziesta
Ile miedziaków otrzymał Hodźa Nasreddin od Mohammada Maga i Rachima
grubaska na dalszą podróż?
Wiadomo, że zbójnicy wzięli sobie zaledwie po trzy tańgi (razem sześć), czyli
dokładnie ćwierć połowy ćwierci tego, co udało się zebrać wśród gapiów na bazarze.
Teraz chwilka zastanowienia. Jeśli sześć monet jest ćwiercią połowy ćwierci, musi
to oznaczać, iż ta połowa ćwierci jest czterokrotnie większa (6x4= 24), natomiast cała
ćwierć jest jeszcze dwa razy większa (24 x 2 = 48). Ponieważ w całości znajdują się cztery
ćwierci (48 x 4 = 192), wnioskujemy, że mędrzec bucharski dostał od rozbójników (192 -
6 = 186) sto osiemdziesiąt sześć monet.