ZDZISŁAW NOWAK
ZAGADKOWA
UCIECZKA HODŻY
NASREDDINA
UCIECZKA Z BAGDADU
Opowieść pierwsza o nie spełnionej karierze łucznika
w służbie bagdadzkiego wezyra, a także o tajemniczej
przeprawie przez nurty Dżejchun - Wścieklej Rzeki
Czajchana czcigodnego Temudżyna była prawdopodobnie jedyną herbaciarnią w
muzułmańskim świecie, z której pchły, nigdy nie zaznając dobrodziejstw gościnności,
powynosiły się do konkurencji. Tutaj drapanie umęczonych pleców nie było więc ową
przykrą, codzienną koniecznością, owym surowym przymusem natury gnębiącym rodzaj
ludzki od stuleci; odwrotnie, czynność tę zaliczano tu do rządu najzacniejszych przyjemności
dnia powszedniego.
I to chyba było głównym powodem - oczywiście, jeśli nie liczyć aromatu
herbacianego naparu i zawsze do połysku wyszorowanych piaskiem miedzianych
kumganów, dzbanów o pękatych brzuchach - dla którego lśniąca od czystości gospoda,
sędziwego Tatarzyna, zarówno w dni, upalne, jak i drżącego od chłodu, nie mogła narzekać
na los pustelni
Można przypuszczać, iż ścisku u Temudżyna nie rozładowałoby nawet
niespodziewane pojawienie się Proroka na miejscowym bazarze. Bo prawdą jest, co starcy
doświadczeni powiadają: ludziom, którzy raz zasmakowali w miodzie, nie zastąpi go już
wywar z gryki, a życie bez pcheł, choćby przez jedną tylko noc, warte więcej niźli odległa
wieczność z świątobliwymi mułłami w raju przyobiecanym.
Dzisiejszego wieczoru w herbaciarni tłok był jeszcze większy niż zazwyczaj.
Oczekiwano opowieści Hodży Nasreddina, który niedawno powrócił do Buchary z
dalekiej wyprawy do Samarkandy, Szachrisjabzu oraz Karszy. Młodzi niecierpliwili się.
Siwobrodzi aksakałowie gryźli wolno pestki słonecznika, na znak szacunku dla Temudżyna
wypluwając wilgotne resztki w dłoń, a nie, jak zwykle, na klepisko podłogi. Oni znali
wartość czasu Wiedzieli, że drzewo cierpliwości jest kwaśne i gorzkie, lecz słodkie są jego
owoce.
Wreszcie doczekali się.
Zaledwie mędrzec bucharski pojawił nic; w progu, natychmiast opadły go dziesiątki
pytań:
- Opowiedz nam, o afandi, co widziałeś w czasie niezliczonych wędrówek po
świecie? Wiele długich miesięcy spędziłeś na grzbiecie osła lub wielbłąda. Wiele pustyń
przemierzyłeś i dawniej, i ostatnio. Opowiedz, coś przeżył w Samarkandzie, w
Szachrisjabzie, w Kitabie i w Karszy? Jakich przygód doznałeś poprzednio wśród ludzi o
innym kolorze skóry? W krajach znanych nam tylko ze słyszenia, a leżących hen, za
siedmioma górami, za siedmioma stepami?
Hodża Nasreddin nie dał się długo prosić. Siadł wygodnie na podwiniętych nogach,
przysunął bliżej siebie imbryk z wrzątkiem zielonej herbaty, aby miał czym zwilżyć gardło,
kiedy przeschnie od przydługiej opowieści, i rozpoczął:
- Pewnego razu los nakazał mi zamieszkać w mieście, w którym panował władca
okrutniejszy od dziesięciu zgłodniałych, krwiożerczych tygrysów. Władca, na dźwięk imienia
którego trzęśli się z trwogi ludzie, drżały rumaki w stajniach, bladły róże w ogrodach i
kwiaty polne przy drogach. W mieście tym żył również kupiec imieniem Pirmuchammad.
Człowiek zamożny i prawdziwie szczęśliwy. Jego niezliczone karawany przemierzały bez-
droża pustynne i szlaki stepowe, wożąc towary w dalekie kraje, na bazary Kabulu, Heratu,
Bagdadu i Damaszku, gdzie z najwyższą niecierpliwością oczekiwano na bucharskie
jedwabie we wszystkich barwach tęczy i misternie tkane kobierce, na przepysznie
inkrustowaną broń i jubilerskie kunsztowne wyroby, dzieła rąk wielkich mistrzów Wschodu.
W odległej dzielnicy miasta Pirmuchammad wystawił wspaniały dom z ogrodem, w
którym przechowywał największy swój skarb: Firuzę, Medinę, Mochliko i Okilę. Cztery
młodziutkie córki prześlicznej urody, podobne do siebie jak cztery krople porannej, świeżej
rosy. Dopóki dziewczęta były dziećmi, szczęścia kupca nie mąciła nawet chmurka. Spokój
ojcowski zaczął jednak topnieć, kiedy dziewczęta zbliżyły się do wieku dojrzałego. Od tej
pory Pirmuchammad musiał strzec córek przed wzrokiem szpiegów emirowych,
poszukujących rozrywek dla swego pana. Niestety, nie ustrzegł.
Wiadomość o czterech migdałowookich krasawicach któregoś dnia dotarła na
dwór okrutnego władcy, do Arku. Emir, uradowany z nieoczekiwanej nowiny, wyraził
życzenie, aby ślicznookie co rychlej stały się ozdobą jego haremu. Życzenie krwiożerczego
tygrysa dla nędznych szakali zwykle jest rozkazem. Bez chwili zwłoki gromada zbrojnych
strażników pognała w kierunku odległego kwartału - machałły.
Cztery czerwone wozy zaprzężone w siwe argamaki zajechały pod domostwo
Pirmuchammada w asyście wrzeszczącej czeredy. Na próżno kupiec podparł drągiem furtę.
Nadaremnie błagał strażników o litość. Furtę wyłamano, kupca oraz jego wiernego sługę za
stawianie oporu skopano i pobito do nieprzytomności, po czym zgraja strażników
emirowych rozbiegła się po pokojach. Węsząc i myszkując wszędzie grabiła przy okazji co
cenniejsze przedmioty. Złotem i klejnotami upychała sobie kieszenie. Dziewczęta znaleziono
dopiero w iczkari - żeńskiej połowie domu. Z wrzaskiem triumfalnym uwięziono je do
pałacu.
Mroczna noc zapadła nad grodem. Następnego ranka cztery czarne arby na
wysokich kołach, zaprzężone w cztery kłapouche osły, powoli opuściły wrota twierdzy.
Mieszkańcy dobrze wiedzieli, co to znaczy. Dziewczęta nie chciały ulec emirowi i na jego
rozkaz zostały zamordowane.
Szalejący z rozpaczy ojciec postanowił uczcić pamięć nieszczęsnych córek.
Sprzedał dom wraz ze wspaniałym ogrodem i wszystkim, co ocalało po grabieżczej wizycie
strażników spieniężył stada wielbłądów i koni, zaś za uzyskane srebro kazał wybudować
muzułmańską uczelnię - medresę uwieńczoną czterema wysokimi kopułami, podobnymi do
siebie jak cztery topole posadzone o jednej godzinie. A ponieważ córki jego były piękne,
jeszcze dziś urzekają przechodniów swą niezwykłą urodą cztery turkusowe kopuły
budowli...
Zaledwie przebrzmiały stówa Nasreddinowe, z ciemnego kąta wyprysnął mułła w
śnieżnobiałym zawoju na głowie. Wściekły niczym głodny szerszeń doskoczył do mędrca
i młócąc rękoma powietrze, zaczął wrzeszczeć na całe gardło;
- Cztery minarety? Cztery turkusowe kopuły podobne do siebie jak cztery topole
posadzona o jednej godzinie? Afandi, wszakże to medresa Czor-Minor, która od dawna
sterczy w Bucharze, niedaleko stąd, pośrodku dzielnicy zamieszkanej przez ludzi prostych,
tkaczy i siodlarzy. A ten bezwzględny władca, okrutniejszy od dziesięciu zgłodniałych,
krwiożerczych tygrysów, to przecież emir bucharski, pradziad naszego miłościwego pana i
władcy. Afandi, za takie gadanie oprawca więzienny powinien wyrwać ci jęzor wraz z
korzeniami. A jeszcze lepiej postąpiłby, gdyby uciął ci tę bluźnierczą głowę i wystawił ją na
widok publiczny na Bazarze Powroźniczym ku przestrodze innym podobnym zuchwalcom.
- Cztery turkusowe kopuły w Bucharze? Czor-Minor? Pradziad naszego pana
okrutniejszy od dziesięciu krwiożerczych tygrysów? - Hodża Nasreddin zdumiał się. - Ja
tego nie powiedziałem. Wszyscy słyszeli. To ty powiedziałeś. A trudno, abym ja
odpowiadał przed władcą za słowa, które nie z moich, lecz z twoich ust wypłynęły. Na
drugi raz, bacz, co mówisz, nierozważny sługo Allacha. Za podobną paplaninę wierne
pachołki emira w każdej chwili mogą pochwycić cię i wtrącić do więzienia. Do lochów
zindana, z których człowiekowi za życia niełatwo się wydostać z powrotem. Powinieneś być
znacznie ostrożniejszy, jeśli pragniesz w zdrowiu doczekać się wnuków i prawnuków.
Mułłę o wielkich uszach znano doskonale w całej Bucharze. Wiedziano, że
niebezpieczny ten szpicel, zaprzysiężony sługus naczelnika policji, wydał w ręce kata
niejednego z ludzi porządnych, których jedynym przewinieniem było to, że w trudnej chwili
nie zdołali utrzymać języka na wodzy. Nic zatem dziwnego, że ze wszystkich stron
odezwały się głosy popierające Hodżę Nasreddina:
- Słusznie powiada afandi. Niepotrzebnie szkalujesz pradziada naszego emira.
Niepotrzebnie porównujesz go do zgłodniałego, krwiożerczego tygrysa. A nawet dziesięciu.
Za podobne ględzenie może cię spotkać kara najsroższa. Oprawca emirowy z uciechą
pozbawi cię szalonej głowy. Niebezpieczną grę prowadzisz, zuchwały sługo Allacha.
Zaskoczony mułła zaniemówił. Bez słowa toczył wściekłym wzrokiem wokoło i nic
nie pojmował. Ani rusz nie mógł zrozumieć, w jaki sposób bluźniercze słowa Hodży
Nasreddina obróciły się nagle przeciwko niemu. Kwadrans przeminął, zanim wreszcie pojął,
iż sytuacja, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł, może się dla niego bardzo smutno skończyć.
Wobec wielu mężczyzn, świadczących za tym przemądrzałym bucharskim filozofem? w
pojedynkę nie zdoła przecież przekonać głównego sędziego emiratu o dowodach winy
Hodży Nasreddina.
Niespokojnie rozejrzał się dookoła, jak gdyby chciał natrafić choćby na jednego
świadka, który stanąłby po jego stronie. Ale takiego nie znalazł. Burcząc więc pod nosem
mało zrozumiałe wyrazy, przytrzymał ręką zawój opadający na oczy i chyłkiem wysunął się
z czajchany. Umykającego pożegnały głośne śmiechy i żartobliwe docinki.
- Teraz, kiedy pozbyliśmy się już tego skorpiona w ludzkiej skórze, możesz
spokojnie mówić dalej, afandi. Nikt nam więcej przeszkadzać nie będzie w biesiadzie i w
opowieściach - odezwał się sędziwy Ibrachim, złotnik o najzręczniejszych palcach w
Bucharze, nalewając do czarki mędrca kilka łyków gorącej jak piekło, zielonej herbaty.
- Niechętnie powracam myślami do chwil młodości, o czcigodni. Niechętnie
zawracam bieg języka w kierunku jednej z przedziwnych stronic księgi mojego żywota.
Skoro nalegacie, opowiem - rozpoczął Hodża opowieść przyobiecaną jeszcze przed
wędrówką do Samarkandy. - Działo się to w Bagdadzie w owych latach, gdy na widok
hebanu mojej czupryny kruki szarzały z zawiści, a nogi moje poruszały się lekko nie
pomnąc, iż dźwigają niemałą przecież kopułę tułowia.
Bagdad, kołyska wielu marzeń młodzieńczych, to miasto z setkami łaźni i kąpielisk,
miasto baśniowych pałaców, meczetów, medres i bazarów, stolica świata, w której
zachowały się niezliczone ślady minionego przepychu i tak jeszcze niedawnego bogactwa.
Czy wiecie, o czcigodni, że w samym tylko pałacu kalifa Al Mamuna znajdowało się
trzydzieści osiem tysięcy drogocennych kobierców i dwadzieścia dwa tysiące nie mniej
wspaniałych dywanów, ręcznie tkanych przez Persów, zaś w stajniach tegoż kalifa, w
Samarkandzie, rżało niegdyś sto tysięcy czystej krwi wierzchowców?
A jednak musiałem Bagdad opuścić. Porzucić, i to jak najrychlej.
Pytacie o skorpiona przyczyny, czcigodni? Siądźcie wygodniej, opowiem.
Znęcony beztroskim i sprawiedliwym losem wojaka - wybaczcie, tak naiwne
wyobrażenie miałem naówczas o świecie i o życiu - a chyba jeszcze bardziej poganiany
biczem niedostatku, zjawiłem się któregoś poranka na dziedzińcu pałacowym w nadziei, że
los poda mi natychmiast szkarłatne, bufiaste szarawary żołnierza.
Powiada się, iż szczęście jest najwierniejszym sprzymierzeńcem śmiałości.
Widocznie w owej chwili musiał sterczeć przy mnie ten sprzymierzeniec, skoro wzrost mój i
postawa utkwiła w oku wezyra, dowodzącego oddziałami łuczników całej środkowej
Persji.
Tak więc, choć nie posiadałem krewnych ani znajomych, którzy mogliby szepnąć za
mną słowo w wysoko zawieszone ucho, zostałem dopuszczony do egzaminu.
Chcecie wiedzieć, na czym polegał ów sprawdzian bojowego ducha? Posłuchajcie
zatem, o czcigodni.
Egzamin odbywał się w obecności ministra wojny oraz świty dworskiej, spragnionej
męskiej rozrywki. Spośród chętnych do przywdziania żołnierskiego stroju namiestnik straży
pałacowej wywołał mnie pierwszego. A kiedy wyłuskałem się z tłumu ochotników, rozkazał:
- Stań tutaj, młodzieńcze. I nie ruszaj się z miejsca, jeśli chcesz zakosztować radości
oglądania jutrzejszego wschodu słońca.
Oddalony o kilkanaście kroków łucznik, z gębą zadumanego dromadera, sięgnął do
kołczana. Strzelanie do żywej tarczy w służbie wielkiego wezyra było dlań chlebem
powszednim, dla mnie chleb ten miał jednakże smak strąka pieprzu, faszerowanego ozorem
wściekłego szakala.
Wierzcie mi, czcigodni przyjaciele, nie bałem się łucznika. Nosił na głowie fez z
zielonym chwastem - co było oznaką pierwszego strzelca w całym sułtanacie. Wierzyłem
głęboko, że taki nigdy nie chybia. Obawiałem się jedynie jego strzały, która, jak każda
istota rodzaju żeńskiego, mogła mieć przecież własne kaprysy.
“Osadź rumaka bojaźni, Hodżo. Nie daj się ponieść” - powtarzałem nieustannie w
myślach. Ha, niestety. W momencie, w którym ujrzałem łuk skierowany w moją stronę,
rumak ów stanął dęba, po czym gnany batogiem strachu zaczął wyprawiać przedziwne
harce. Serce podbite kopytem bachmata lęku podskoczyło do góry, grzęznąc aż w gardle.
Zmartwiałem.
Łucznik naciągnął cięciwę.
Pierwsza strzała przedziurawiła mi chałat z prawej strony, druga z lewej. Trzeci
pocisk porwał mi nowiuteńki fez z głowy i unosząc kilkanaście kroków, wpakował go w
stertę wielbłądziego nawozu.
Głos ministra wojny nakazał powrócić do przytomności.
- Bałeś się, młodziku?
- O tak, panie - wyjąkałem z trudem.
Wezyr zaprotestował:
- Nie łżyj. Tak nie zachowuje się człowiek o naturze smrodliwej hieny.
Obserwowałem cię uważnie. Ani jeden muskuł niej drgnął na twym obliczu nawet w chwili,
gdy łucznik z mojego rozkazu wymierzył ci w oko.
Czyż miałem przekonywać wezyra, że trudno poruszać muskułami człowiekowi
skamieniałemu z trwogi? Minister wojny ciągnął dalej:
- Cieszysz me źrenice, młodzieńcze. Jeśli rękę masz równie twardą jak serce,
będzie z ciebie wkrótce znakomity żołnierz. A kiedyś i agą może zostaniesz. Potrzeba mi
ludzi nieustraszonych. Przyjmuję cię na służbę, gołowąsie. Pospiesz teraz do pałacu i zgłoś
się do strażnika pieczęci, wielmożnego Salema Ibn Wardżaniego. Łucznik zmarnował
zupełnie twoją odzież, niechaj w zamian z mojego rozkazu wydadzą ci w pałacu nowy
chałat i fez nowy.
- I spodnie, wielki wezyrze.
Minister zdumiał się:
- Przecież łucznik nie zniszczył ci spodni?
- Łucznik nie, ja sam.
I to był koniec świetnie zapowiadającej się kariery w służbie wezyra do spraw
wojny. Moja odpowiedź obuchem wściekłości zdzieliła w głowę dostojnika, a oburzenie
odjęło mu na moment dar wymowy.
Chwilę tę wykorzystałem w sposób najwłaściwszy. Cóż, w trudnej sytuacji
ucieczka jest po prostu zwykłym aktem przezorności.
Strzała wypuszczona z łuku wydawała się być kulawym żółwiem w porównaniu z
chyżością nóg mojego wiernego kłapoucha. Zwierzęcia, które nozdrzami przeczucia
pochwyciło zapach śmierci.
Wielokroć słońce przegnało księżyc z powały niebios, nim pędzony kańczugiem
lęku ujrzałem w oddali kresę Wściekłej Rzeki. Dżejchun, czyli Amudaria, matka wód
naszych, w nieskończonej swojej wędrówce spieszyła od Hindukuszu aż do Jeziora
Aralskiego, po drodze pracowicie obdzielając wodą wydrążone korytarze aryków,
kanałów niosących wilgoć ziemi.
Wyczerpany z głodu i pragnienia, popychany resztkami sił, stanąłem wreszcie nad
brzegiem Amu-darii. Rozlewne wody wściekłej rzeki z lekkim, ledwie zarysowanym garbem
zakrętu tworzyły w tym miejscu trudną do przebycia miedzę, szeroką na dwa do trzech
lotów strzały.
Jak przeprawić się na brzeg przeciwległy? Czyżby tu miał nastąpić kres mojej
ziemskiej wędrówki? Z troską w oku myszkowałem wśród rozrzuconych odłamów
skalnych. Co czynić, jeśli naukę pływania za późno? Ha, tak już jest na tym nie najlepiej
urządzonym świecie, że jeśli Allach podstawi komuś nogę, temu i Prorok nie omieszka
przyłożyć swą laską. W tym momencie gruby Czarogbaj, siedzący naprzeciwko Hodży,
odezwał się ze złośliwym uśmiechem:
- Najwidoczniej lęk przed pogonią spętał twoje myśli i pozbawił kompletnie
rozsądku, afandi. Zamiast zwalać winę na Allacha i jego Proroka, trzeba było po prostu
zbić choćby lichą tratwę z kilku kloców drewna.
Hodża Nasreddin pokiwał smętnie głową.
- Każdy jest mędrcom w cudzej sprawie, czcigodny Czarogbaju. Wokoło nie było
nawet nędznego patyka, na którym mysz mogłaby przedostać się na brzeg przeciwny. Z
piasku zaś, którego było wielkie mnóstwo, jedynie dżiny - duchy pustynne - miały uciechę,
złośliwie utrudniając umęczonym nogom moim i długouchego poruszanie się po okolicy.
A jednak źrenice opatrzności czuwały nad losem istot prześladowanych. Pod
urwiskiem nadbrzeżnym znajdowała się łódka, chytrze ukryta przed niepożądanym
wzrokiem. Niewielka ta łupina mieściła z trudem jedną tylko osobę. Sandały, acz
nieporadne, musiały zastąpić wiosła. Z najwyższym wysiłkiem udało się nam obu przedostać
przez rzekę.
Tak, tak, o siwobrodzi. Powiedziałem obu i niechaj słowo to nikogo nie dziwi.
Zapomniałem bowiem uprzedzić was, iż nad W ściekła Rzeką znalazło się w czasie,
którego dotyczy wątek opowieści, dwóch uciekinierów. Ja oraz młody Pers, płatnerz z
zawodu. Młodzieniec ten, co później z rozmowy wynikło, musiał czmychnąć z Karszy przed
zemstą zakochanego naczelnika tamtejszej straży miejskiej. Powód zemsty? Chłopak
ośmielił się zerwać pieczęć najstarszej córce sędziego. I za to oczekiwała go kara.
Po przeprawieniu się przez rzekę; ruszyliśmy uspokojeni na osiołkach w dalszą
drogę. Za Amu-durią macki pościgu sięgnąc nie powinny. Wkrótce potem przyłączyłem się
do napotkanej na szlaku karawany kupieckiej i za radą poczciwego karawanbaszy dotarłem
w te okolice. Oto źródło tajemnicy mojego powrotu do Buchary przed wielu laty...
Hodża zamilkł. Zajął się zieloną herbatą usłużnie podsuniętą przez Temudżyna.
Wysuszone gardło dopominało się kilku łyków wilgoci.
Zasłonę przedłużającej się ciszy zerwał Kamal, syn sędziwego Babanazara, młodzik
kąpany we wrzątku:
- Afandi, wielce zajmująca była dzisiejsza opowieść. Obiecałeś wszakże, iż będzie
to jedna z przedziwnych stronic żywota Nasreddinowego. Tymczasem w słowach
opowieści nic tajemniczego nie dojrzałem. Z wartkiego nurtu słów twoich, Hodżo-aka, nie
udało mi się wyłowić najlichszego nawet karaaka niezwykłości.
Mędrzec uśmiechnął się wyrozumiale.
- Młody jeszcze jesteś i zapewne ucho rośnie ci do wewnątrz, Kamalu. A może
rozmyślałeś o czarnobrewej Dżulbar, zamiast podążać ścieżką mojej opowieści? Wiedz,
ucho jest bezużyteczne, gdy umysł trwa w roztargnieniu. Była w moich słowach rzecz
niezwykła, rzecz - chyba nie przesadzam ani odrobinę - wręcz niewiarygodna. Przypomnę
ją. Niechaj zatem słowa moje staną się raz jeszcze kolczykami dla uszu waszych, o
czcigodni. Powiedziałem przecież, że nad Wściekłą Rzeką znalazło się nas dwóch, a łódka
mieściła zaledwie jedną osobę, a i tę z wielkim trudem. Mówiłem, iż sztuki pływania nie
zgłębiłem do dnia dzisiejszego. Umiejętność utrzymywania się na wodzie była także obca
Persowi uciekającemu przed sprawiedliwością wyroku. A mimo to przeprawiliśmy się przez
Amudarię. Azali nie wydaje się wam, czcigodni, ta rzecz przedziwną i tajemnicy pełną?
Zaległa w herbaciarni cisza, przerywana sapaniem ludzi zamyślonych, była jedyną
odpowiedzią na pytanie bucharskiego mędrca.
- Czcigodni, a cóżeście tak nagle zamilkli? Cicho tu niczym w mysiej jamie -
roześmiał się Hodża Nasreddin po dłuższej chwili. - Języki z gorąca przyschły wam
zapewne do podniebienia. Czym prędzej przepłuczcie usta gorącą herbatą.
- Lepiej milczeć, afandi, niźli głupstwo strzelić - odezwał się ostrożnie Kamal.
- Milcząc, niewiele zgrzeszysz. Tak przynajmniej powtarzał mój pradziad. I w życiu
dobrze na tym wychodził - poparł go Czarogbaj.
Uwagi swoich gości skwitował właściciel herbaciarni, Tatarzyn Temudżyn.
Nachylając się nad uchem Hodży, rzekł krótko:
- Słusznie obydwaj powiadają, o afandi. Wszak to milczenie sprawia, że nawet
głupek wśród uczonych może ujść za człeka roztropnego,
- Ba, lecz nie w naszym gronie - mędrzec uśmiechnął się ponownie. - Cisza niezłą
jest wymówką w trudnej sytuacji, nie zastąpi jednakże odpowiedzi na zadane wam pytanie.
A czekam na nie przecież już od kilku minut.
*
Czy także i ty, człowieku o głowie rozumnej, nie możesz przedostać się przez wrota
rozwiązania zagadki Nasreddinowej? Czyżbyś był bliskim krewnym Kamala, syna
Babanazara z Buchary?
DAR SUŁTANA ZIEMI EGIPSKIEJ
Opowieść druga o mędrcu bucharskim występującym
na dworze emira w roli cudotwórcy
oraz o niezwykłym rozmieszczeniu rumaków
w przegrodach Stajni Błękitnej
Dwie rzeczy wprawiły dzisiaj Hodżę Nasreddina w doskonały humor. Pierwsza, to
utarcie nosa wielkiemu wezyrowi w obecności emira i jego świty, zaś druga, to otrzymanie
sakwy pełnej srebra w nagrodę za pomoc udzieloną dworskiemu koniuszemu przy
rozwiązywaniu tajemniczego zlecenia, z którym nikt sobie poradzić nie potrafił.
Już ranek rozpoczął się obiecująco.
Hodża Nasreddin śpieszący zatłoczoną uliczką w stronę bazaru w pewnej chwili
omal nie zderzył się z pomocnikiem głównego sędziego Buchary. Ostatecznie w fakcie tym
nie byłoby nic szczególnego, gdyby nie przedziwne zachowanie się kulawego Abumuslima.
Pomocnik głównego sędziego dźwigał przed sobą na brzuchu olbrzymią otwartą księgę,
przystawał co chwilę, czytał kawałek pod nosem, po czym kwiczał ze śmiechu, jakby go
kto umyślnie łaskotał gęsim piórem pod pachami. Potem ruszał kilka kroków, znów
przystawał, znów czytał i znów rżał na cały głos z wielkiej uciechy.
Przechodnie mijali go obojętnie zajęci własnymi sprawami. Tylko niektórzy pukali
się dyskretnie palcem w czoło albo kiwali głowami ze współczuciem.
Pierwszym, który przystanął zaintrygowany niezwyczajnym zachowaniem się
sądowego pisarczyka, był właśnie mędrzec bucharski.
- Co tam czytasz, Abumuslimie? - zagadnął Hodża, na wszelki wypadek
przytrzymując pomocnika kadiego za rękaw. - ”Człowiek wesoły podobny jest do słońca,
albowiem rozjaśnia miejsce, w którym się znajduje” - powiedział niegdyś Poeta znający
dobrze życie. Przeczytaj, proszę, kilka zdań na głos, abym i ja mógł rozpocząć dzionek w
radosnym nastroju.
- Fantastyczna to księga, o afandi. Pełna wiadomości, o jakich nie śniło się ludziom
najmądrzejszym z mądrych. Posłuchaj choćby tego fragmentu: “W miejscach niedostępnych
dla nóg człowieka rosną czarodziejskie drzewa, których olbrzymie owoce łudząco podobne
są do ludzi. Nocą opuszczają się z gałęzi na ziemię, a z nastaniem świtu znowu wdrapują się
na swoje miejsce, aby wisieć tam do wieczora. W odróżnieniu od normalnych ludzi. są one
jednakże całkowicie pozbawione rozumu”.
- Rzeczywiście interesujące. Ale cóż w tych niezwykłościach wesołego,
Abumuslimie? - zdumiał się mędrzec.
- Rzecz po prostu w tym, czcigodny Hodżo-aka, że idę wolniutko ulicą, wypatruję
w tłumie znajomych i próbuję sobie wyobrazić, kto z nich jest właśnie takim owocem
bezrozumnym, płodem czarodziejskiego drzewa - wyjaśnił pisarczyk i znów parsknął
śmiechem.
- Hm, trudno domyślić się, o kim mówisz, Abumuslimie. Mógłbym jednak przysiąc,
iż nasz wielki wezyr jest owocem z czarodziejskiego drzewa. Tylko jakim cudem płód taki
trafił do Buchary i został prawą ręką emira? Nie, to nie mieści się nawet w najpojemniejszej
czaszce.
I również roześmiał się głośno. Kulawy Abumuslim natomiast spoważniał. Popatrzył
Popatrzył przerażony na Hodżę Nasreddina, a następnie rozejrzał się uważnie dookoła.
Zastanowił się przez moment, wystękał kilka mało zrozumiałych sylab, jeszcze raz spojrzał
na mędrca, po czym już bez słowa, klapiąc sandałami na bosych nogach, pokuśtykał
pośpiesznie w kierunku Arku, siedziby władcy. Donos dostarczony w odpowiednim czasie
może obrodzić garścią srebrnych monet. A takich owoców nie zbiera się przecież co dzień.
Oczywiście dla nikogo w Bucharze nie było tajemnicą, że kuszbega stojący na czele
rady wezyrów należał do najgłupszych dostojników w całym emiracie. Nikt mu jednak nie
śmiał tego powiedzieć otwarcie w obawie przed zemstą, jaką mógłby ściągnąć na własny
kark za czyn nierozważny. Wszyscy wiedzieli, że nawet kapuściana głowa raz odcięta, nie
odrasta. A cóż dopiero ta wypielęgnowana na szyi. Na kilku słów szczerości wobec
pierwszego wezyra mógł sobie pozwolić jedynie Hodża Nasreddin. Co zresztą potwierdziło
się w scence, jaka rozegrała się o pięćdziesiąt kroków dalej.
Na skraju ogrodu, letniej rezydencji wielkiego wezyra, krzątała się armia
pracowitych mrówek - ludzi szczęśliwych, że trafiła im się sposobność zarobienia choćby
kilku miedziaków. A może nawet całej srebrnej tańgi?
Siedmiu pomocników murarskich w pocie czoła mieszało starannie glinę z sieczką
nakrojoną z jęczmiennej słomy. Czterdziestu murarzy z tej mieszaniny lepiło ogrodzenie
wokół ogrodu i pałacu pierwszego ministra. Zgodnie ze zwyczajem Hodża Nasreddin
najpierw uprzejmie pozdrowił pracujących, a dopiero potem zagadnął:
- Na taką wysoką ścianę trzeba zużyć mnóstwo gliny i wiele worków sieczki. Czyż
nie byłoby oszczędniej uczynić ją trochę niższą? Po cóż ciągnąć mur tak wysoko?
Nadzorca pilnujący roboty i murarzy spojrzał na mędrca z góry. Warknął:
- Głupiś. Mur musi być wysoki, ażeby złodzieje tak łatwo nie przeleźli.
A na to Hodża, który kątem oka dostrzegł kuszbegę wypoczywającego w cieniu
rozłożystego drzewa:
- Przepraszam, ale chciałbym cię, mistrzu murarski, jeszcze zapytać o jedno, bo nie
jestem pewien, czy cię zrozumiałem? Żeby nie leźli w tę czy w tamtą stronę? Z ulicy do
pałacu czy z pałacu wielkiego wezyra do miasta?
Huknęli śmiechem ludzie przysłuchujący się rozmowie mędrca z nadzorcą. Pokładali
się z radości murarze i ich pomocnicy. I śmiano by się zapewne aż do samego wieczora,
gdyby nie wrzask okrutny i pracowita pałka nadzorcy. Wierny pachołek kuszbegi wolał nie
słuchać dalszych bezeceństw, głoszonych przez bezczelnego zuchwalca. Na wszelki
wypadek i on również pośpieszył potem do Arku, aby opowiedzieć komu należy o
złośliwym języku Hodży Nasreddina.
Nic zatem dziwnego, że pierwszy minister, który ze zrozumiałych powodów nigdy
nie darzył mędrca sympatią, czekał tylko na jakieś potknięcie z jego strony, na okazję do
słodkiej, a zarazem najstraszliwszej zemsty. Wydawało mu się nawet, że taka chwila
nadeszła właśnie dzisiaj, w dniu wielkiego święta w Bucharze.
Pierworodny syn panującego ukończył oto lat piętnaście i z podbródkiem mchem
pierwszego zarostu obrastającym wkroczył na ścieżkę dojrzałego wieku. W pałacu emira
już od tygodnia skarbnik padał ze zmęczenia, dzień i noc przyjmując dary od poddanych.
Ale jakich prezentów można spodziewać się po wiernych, którym drogę do wrót cytadeli
wskazywały batogi straży miejskiej?
Były też i dary szlachetne. Na dziedzińcu pałacowym uwiązany u mosiężnej klamry
rżał i sypał iskrami kopyt wspaniały podarunek sułtana ziemi egipskiej. Szesnaście
samarkandzkich tancerek nie pląsałoby wdzięczniej od pełnej krwi bachmatów o tak
szlachetnej budowie i ruchach, iż zdawać by się mogło, że ojcem ich był huragan, a matką
kwiat lilii. Chytry sułtan Egiptu znał wszelkie słabostki bucharskifgo władcy. Wiedział, że
emir uwielbia rumaki wynosząc je ponad wszelkie rozkosze tego świata. Nie darmo
wszakże nawet w najbardziej odległych prowincjach mawiano, że gdy jakiś wierzchowiec
raz, dostanie się do emirowych stajen, choćby miał tylko trzy i pół nogi zamiast czterech, już
tam ugrzęźnie do ostatnich dni swoich.
Szesnaście lotnych niczym strzała wyścigowych arabów to także dar napełniający
radością wzrok wszystkich mężczyzn i eunuchów słonecznej Buchary. Czas gonitw konnych
zapowiadał się zatem wspaniale.
Napęczniały dumą i syty zadowoleniem, bo któż śmiałby zwątpić w niedalekie już
zwycięstwa arabów, emir rozkazał.
- Niechaj nadworny koniuszy strzeże tych wierzchowców jak źrenic własnych oczu,
niech troszczy się o nie jak samica orła birkuta o swe pisklęta, niech dba o ich wygląd nie
skąpiąc nigdy chyżonogim czystego owsa i trzciny cukrowej. I niechaj umieści rumaki w
Stajni Błękitnej przy pałacu tak, aby mogły wywoływać radość - o każdej porze dnia i nocy
- na obliczu mego najstarszego syna.
Naczelnik stajen emirowych przerażony niefortunnym dlań obrotem sprawy usiłował
nieśmiało oponować:
- O prześwietny ośrodku wszechświata, w Stajni Błękitnej jest zaledwie piętnaście
przegród, a koni jest przecież szesnaście. Nie mogę spełnić twojego życzenia, o władco.
Błagam cię, racz zgodzić się, abym jednego wierzchowca mógł umieścić gdzie indziej...
- Uważaj, co mówisz, nędzniku. Język twój igra z głową twoją. Czyżbyś nie
wiedział, iż dzielenie prezentu to zła wróżba dla pierworodnego? Jak śmiesz przeciwstawiać
się mądrości moich poleceń? Wiesz, co cię czeka, marny robaku, jeśli nie wypełnisz
rozkazu?
Zaiste, ustawienie szesnastu pełnych ognia rumaków w piętnastu przegrodach stajni
tak, aby każdy z nich stał osobno, nie mogło należeć do spraw zwykłego rozumu. Wielki
koniuszy oczyma wyobraźni widział już swą głowę toczącą się z Łagodnego Pagórka
Skazańców.
Biedak pojął, iż pozostała mu ostatnia szansa. Ułamek szansy. Cień szansy. Płocha
nadzieja, że uda się zmiękczyć serce tyrana. Tylko czy kto kiedy zmiękczył kamień? Jak
długi runął na ziemię. Plackiem rozpłaszczył się przed tronem.
- O władco świata, ja cudów robić nie potrafię - wyjęczał tłukąc czaszką o płytę
kamienną, aż zadudniło. - jedynie Prorok, a i to za zgodą Allacha, mógł czynić cuda. Panie
szlachetnego serca, ostojo wyrozumiałości, nie żądaj cudów od zwykłego śmiertelnika.
- Phi, cuda, jakie robili dawniej prorocy potrafi dziś każdy śmiertelnik. Byle miał
głowę na karku - zauważył Hodża Nasreddin głosem tubalnym tak, aby usłyszano go w
najodleglejszym kącie komnaty tronowej.
Na dźwięk słów mędrca premier rady wezyrów podskoczył gwałtownie, jakby mu
skorpion wlazł na duży palec.
- Władco dostojny, słyszałeś? Słyszałeś bluźniercę? - zwrócił się w kierunku
monarszego krzesła i, nie czekając na odpowiedź, wrzasnął na Hodżę Nasreddina: - Jesteś
śmiertelnikiem, prawda? Tego nie możesz zaprzeczyć, prawda? A więc i ty mógłbyś zrobić
cud?
Mędrzec skinął głową.
- Naturalnie mógłbym.
Dostojnicy nadstawili uszu. Rozmowa między tymi dwoma zapowiadała się
interesująco. Ciekawe powinna mieć też i zakończenie.
- I wskrzesić umarłego potrafisz? - pytał dalej gorączkowo wielki wezyr w nadziei,
że wreszcie udało mu się dopaść Hodżę Nasreddina. Dokuczliwego mąciciela spokoju,
przez którego figle i psikusy nabawił się czterdziestu dolegliwości. I chronicznego kataru
kiszek, i bezsenności, i bólów głowy, i braku apetytu na najlepsze nawet smakołyki.
Tymczasem mędrzec wzruszył tylko ramionami i odpowiedział spokojnie jednym
słowem:
- Potrafię.
- Łżesz. Nikt ci nie uwierzy.
- Ależ to wcale nie takie trudne, jak się może wydawać ludziom ciężko myślącym,
pozbawionym odrobiny wyobraźni.
Dusza premiera rady wezyrów skakała z radości. Nasreddin wpadł w pułapkę. W
sidła, z których sam diabeł nie zdoła go wydostać za żadną cenę.
- Wielki emirze - zawołał dostojnik triumfalnie nie tając uciechy - przykaż temu
blagierowi, temu bezczelnemu zuchwalcy porównującemu się do świętych proroków islamu,
uczynić cud tutaj, wobec wszystkich.
- Jeśli pan nasz wyrazi łaskawie zgodę, mogę uczynić cud choćby zaraz.
To mówiąc, Hodża Nasreddin zbliżył się do naczelnika nukierów stojącego
nieruchomo tuż przy tronie. Bez słowa wyciągnął mu szablę z pochwy, zaś do sługi
sterczącego z ogromnym wachlarzem za plecami emira rzekł głośno:
- A ty pędź szybko do kuchni pałacowej i powiedz, aby mi co rychlej
przygotowano miskę klajstru z miałko zmielonej jęczmiennej mąki.
Następnie skłonił się przed tronem.
- Jestem gotów, panie wielki - oświadczył. - A teraz każ pierwszemu wezyrowi
uklęknąć tu na kobiercu.
- A po co? - zainteresował się emir.
- Wszyscy zobaczą za chwilę. Jednym uderzeniem tej oto szabli odrąbię głowę
kuszbedze. Po kwadransie posmaruję jęczmiennym klajstrem i przylepię z powrotem do
karku. Pierwszy wezyr ożyje natychmiast. Przekonasz się o tym, panie wielki, na własne
źrenice.
Władca zwrócił się do premiera rady wezyrów:
- Ten pomysł mi się nawet podoba. A co ty na to, mój wierny kuszbego?
Wielmoża zzieleniał -z przerażenia. Oczy rozbiegły mu się zezem na wszystkie
strony. Wyjąkał pośpiesznie, z trudem łapiąc oddech:
- O szlachetny władco świata, ja ani przez chwilkę nie myślałem poważnie o tej
próbie. Żartowałem tylko. Doskonale wiedziałem, że Nasreddin rzeczywiście potrafi czynić
cuda. Wspaniałe cuda. Fantastyczne cuda. Szkoda więc czasu na doświadczenia, które nic
nowego nie wniosą. A poza tym boję się, że klej może być nie najlepszej jakości i głowa mi
przyrośnie krzywo. Kto wie, czy nie nosem do tyłu?
Tymczasem Hodża Nasreddin ponownie skłonił czoło przed tronem. Nie chciał
opuścić Arku, zanim nie zdoła uratować nieszczęsnego naczelnika stajen. Wielki koniuszy
nie zasługiwał przecież na los skazańca.
- Panie wielki, pozwól, abym zamiast cudu z jęczmiennym klajstrem i czerepem
pierwszego wezyra dokonał rzeczy stokroć praktyczniejszej. A mianowicie zajął się
rozmieszczeniem rumaków egipskiego sułtana w Stajni Błękitnej,
Emir skinął głową przyzwalająco.
- Spróbuj, Hodżo. Jeśli ci się uda, otrzymasz sakwę pełną srebrnych dirhemów.
Mędrzec skrzyżował ręce na piersiach i zaczął wyjaśniać wolno i wyraźnie:
- Zawieś ucho na słowach moich, o sprawiedliwy władco Wschodu i Zachodu,
Południa i Północy. Odtrąć myśli niepokoju, zbudzone przez wielkiego koniuszego. Gdzież
on był, gdy obdzielano wszystkich rozumem? Rozkaz twój, panie wielki, rozjaśnił mi umysł.
Oto źrenicami rozsądku ujrzałem właściwe wykonanie dostojnego polecenia. Posłuchaj
tylko. Postępować należy w taki sposób: do pierwszej przegrody trzeba wprowadzić dwa
rumaki. Nie marszcz brwi, o prześwietny. Dwa bachmaty arabskie pozostaną w tej
przegrodzie zaledwie tyle czasu, ile wymaga przygotowanie najprostszego posiłku z
bakłażanów przez zręcznego kucharza. A więc, do drugiej przegrody niechaj słudzy
wprowadzą rumaka trzeciego, do trzeciej - czwartego, do czwartej - piątego, do piątej
przegrody - wierzchowca szóstego, do szóstej - siódmego, do siódmej - ósmego, do ósmej
- dziewiątego, do dziewiątej - dziesiątego, a do dziesiątej przegrody niechaj będzie
wprowadzony rumak jedenasty.
Uff, racz wybaczyć, o władco, iż język twego wiernego sługi nie nadąża za myślą,
zasapałem się... A zatem dalej, do przegrody jedenastej niech słudzy wprowadzą bachmata
dwunastego, do dwunastej przegrody - konia trzynastego, do trzynastej - czternastego, i
wreszcie do przegrody czternastej niechaj wprowadzą piętnastego wierzchowca. Wolna
pozostała już tylko przegroda piętnasta, nieprawdaż? Do niej więc wprowadzić należy
szesnastego rumaka, przebywającego - jak wszyscy doskonale pamiętamy - chwilowo w
przegrodzie pierwszej. Tym prostym sposobem szesnaście bachmatów - wielki dar sułtana
ziemi egipskiej - znajdzie się w Stajni Błękitnej o piętnastu przegrodach. Czy sprawiedliwy
władca świata jest zadowolony z rozmieszczenia chyżonogich przez jego pokornego sługę?
Emir skinął głową na znak, że zgadza się z rozwiązaniem zaproponowanym przez
mędrca Buchary. Dworacy zacmokali głośno, pełni uznania dla niepospolitych zalet rozumu
Nasreddinowego. A głowa naczelnika stajen poczuła się znów bezpieczna na swym
przyrodzonym miejscu.
Po powrocie do domu Hodża Nasreddin zamknął starannie furtę od ulicy,
woreczek nabity srebrem ukrył w tajemnym schowku w ciemnym kącie pod dywanem i
dopiero wówczas wyszedł na podwórze. Legł wygodnie w cieniu baldachimu z winogrono-
wych liści, aby odsapnąć po wrażeniach, jakich nie szczędził mu dzień dzisiejszy.
Z drzemki wyrwało go uporczywe, głośne stukanie. Dźwignął się i poszedł
otworzyć. Za furtą stał Bababułła, piekarz bucharski od dawna zaprzyjaźniony z mędrcem.
-Salam alejkum, pokój z tobą, afandi.
- Waalejkum salam, i z tobą pokój, przyjacielu. Dawno cię nie widziałem - Hodża
ucieszył się. - Wejdź, proszę, do środka. Zaraz podam zieloną herbatę i wszystko co
trzeba.
- Przybiegłem, bo niepokoję się o ciebie, afandi. Podobno znowu zadrwiłeś
publicznie z emira i z jego prawej ręki, kuszbegi, łotra spod najciemniejszej gwiazdy?
- Już słyszałeś?
- Przed chwilą ludzie opowiadali na bazarze o głowie pierwszego wezyra
podlepionej jęczmiennym klajstrem. Radowali się z figla, jakiego spłatałeś znienawidzonemu
kuszbedze. A sam wiesz, iż dobre wieści skrzydeł nie potrzebują. Lecą szybciej od
najśmiglejszego sokoła.
Mędrzec uśmiechnął się tylko.
- Powinieneś postępować rozważniej - ciągnął dalej piekarz.
- Władca ma wielkie oczy, ogromne uszy i bardzo długie ręce.
Wiem, wiem doskonale, że nie jesteś strachliwy Ale pamiętaj, co mówi przysłowie:
“W Bucharze więcej się zyska lisim ogonem niźli lwim pazurem”.
- Nie obawiaj się o całość mojej skóry, Bababułło ,,Męstwo jest cnotą, dopóki nim
rozum kieruje” - powiada przecież inne przysłowie.
- Widziałem raz pole bitwy usiane wojownikami. Po śmierci trudno było odgadnąć,
kto z nich za życia wyróżniał się męstwem, a kto miał serce zajęcze - Bababułła pokiwał
smętnie głową. - Mówisz jednak o rozumie, to dobrze. Tu bardzo dobrze. Pamiętasz,
prosiłem cię przed tygodniem, abyś wykazał rozwagę i zniknął na pewien czas z oczu emira i
zawistnych wielmożów. Na rok, na pół roku albo choćby na miesiąc. Zrób tak, może wtedy
dostojnicy zapomną o zemście?
Hodża Nasreddin uścisnął gorąco dłonie przyjaciela i wyjaśnił;
- Ja zaś powiedziałem ci wówczas, Bababułło, że dopóki żyje obecny władca,
najmniejszy włos nie spadnie mi z głowy. Postarał się o to mój wierny druh, Muchammad
Astrolog. Przed pięciu laty udało mu się wmówić emirowi, że w siedemnaście dni po moim
zgonie także i władca przeniesie się na wieki do nieba albo do piekła. A zatem w interesie
władcy jest, abym żył jak najdłużej. O własną głowę jestem absolutnie spokojny.
- A jeżeli któregoś dnia szatan porwie emira z krzesła monarszego i wrzuci do
piekła? Co wtedy, afandi? - zaniepokoił się ponownie poczciwiec.
- Jeśli diabli porwą na własność emirową duszę, nie będę mieć innego wyjścia poza
szybką ucieczką. Natychmiast zniknę z Buchary i starannie pozacieram wszelkie ślady, by
uniemożliwić pościg naczelnikowi sarbazów. Rozum tak dyktuje. Zresztą, zgodnie z
przysłowiem, które wspomniałem przed chwilą: “Męstwo jest cnotą, dopóki rozum nim
kieruje”.
- Jeszcze jedno, afandi. Na bazarze ludzie powiadali, że rozmieściłeś szesnaście
rumaków w piętnastu przegrodach stajni pałacowej tak, aby w każdej stał samotny
wierzchowiec. Czy to możliwe? Zastanawiałem się nad rozwiązaniem niezwykłego problemu
przez całą drogę, ale niczego rozsądnego nie wymyśliłem.
- Daję ci jeszcze kilka minut do namysłu, Bababułło. Zaraz tutaj wrócę. Jeśli sam
nie rozwikłasz zagadki, wyjaśnię ci wszystko.
Po tych słowach mędrzec roześmiał się wesoło, a następnie przeprosił piekarza na
moment i zniknął w drzwiach domu. W imbryku z herbatą pojawiło się dno. Pora
najwyższa, ażeby zaparzyć kolejną porcję kok-czaju ułatwiającego dysputę dwóm
dorosłym mężom.
*
Zanim Hodża Nasreddin powróci z wrzątkiem zielonej herbaty może i ty, człowieku
o głowie pełnej oleju, zdążysz rozwiązać zagadkę, która dziś uratowała życie wielkiemu
koniuszemu emiratu?
HODŻA POSZUKUJĄCY UKRYTEGO SKARBU
Opowieść trzecia o niegodziwym postępku Jangibaja
wobec biednego cholewkarza,
o trzech dostojnikach bez sumienia
o figlu najsprytniejszego z bucharczyków
Filozofowie znający doskonale wszelkie nauki powiadają, że mrówka jest wzorem
pracowitości na tym świecie. Jeśli prawdą jest, co mówią najmądrzejsi z mądrych, to
cholewkarz Mamajusup z pewnością był mrówką pośród ludzi. I to mrówką nie byle jaką,
lecz taką, która haruje każdego dnia od świtu do północy, a często jeszcze dłużej.
Przez całe swoje skromne życie cholewkarz Mamajusup wyrabiał chodaki z
twardej skóry, zaś w wolnej chwili sadził, podlewał, przycinał i pielęgnował drzewka
owocowe na kawałeczku ziemi odziedziczonej po ojcu, który przedtem odziedziczył ją po
dziadku, a który z kolei odziedziczył ją po pradziadku. Z czasem cholewkarz doczekał się
sadu, przynoszącego co roku kosze złocistych moreli, dorodnych śliw, brzoskwiń, jabłek i
soczystych granatów.
Nic zatem dziwnego, że dla cholewkarza Mamajusupa sad był wszystkim w życiu.
Natomiast dla jego sąsiada, zamożnego i chciwego Abdurasuła Jangibaja, był po prostu
łakomym kąskiem, niczym więcej. Bogacz o sercu maleńkim, a i to toczonym przez robaka
zawiści, od dłuższego czasu marzył o przyłączeniu sąsiedzkiego sadu do własnych
posiadłości. Spać nie mógł spokojnie rozmyślając po nocach nad sposobem, w jaki dałoby
się zawładnąć ogrodem upartego niczym kozioł cholewkarza. Kłopot bowiem polegał na
tym, że ilekroć bogacz wyrażał chęć zakupienia kawałka ziemi z owocowymi drzewami,
tylekroć biedak kręcił głową przecząco i odpowiadał niezmiennie:
- Nie chcę nawet słyszeć o sprzedaży sadu, czcigodny Jangibaju. To, co prawda,
niezbyt wielki ogród, ale nie masz pojęcia, jakich trudów i ilu wyrzeczeń, ile żmudnej pracy
kosztowało mnie, zanim doprowadziłem go do obecnego stanu. Dzisiaj sad ten stanowi całe
moje bogactwo, jest mi najdroższy ze wszystkiego na świecie. Przedstaw sobie, czcigodny
Jangibaju, codziennie spaceruję po jego ścieżynkach i jestem w pełni szczęśliwy. Lata
biegną, a przecież każdego dnia radują się w sadzie moje oczy, niestety, coraz gorzej
widzące i serce bijące coraz słabiej.
Po roku bezskutecznych nagabywań bogacz zrozumiał, iż z biedakiem nigdy nie
zawrze oficjalnej umowy o kupno jego sadu. Musi więc znaleźć jakieś inne wyjście, które
pozwoliłoby mu zawładnąć skrawkiem ziemi oraz drzewkami sąsiada upartego jak kulawy
kłapouch. Naturalnie wbrew woli i bez zgody dotychczasowego właściciela.
O chytrym podstępie Abdurasuł Jangibaj myślał nieustannie. Aż w środku którejś
bezsennej nocy wreszcie zniósł długo oczekiwane jajko.
Natychmiast wyskoczył spod kołdry i na bosaka popędził do gościnnej komnaty,
do schowka pod podłogą. Z tajemnej skrytki wydobył pieniądze przeznaczone na kupno,
Mamajusupowego sadu, podzielił je na trzy nierówne części, po czym wsypał do trzech
sakiewek z jagnięcej skórki. A z samego odział się w atłasowy chałat malinowej barwy i
udał się z wizytą do ważnych osobistości grodu.
Pierwszą sakiewkę ze szczerozłotymi monetami Abdurasuł Jangibaj wręczył
głównemu sędziemu Buchary, drugą, dwa razy cięższą od poprzedniej, naczelnikowi miasta,
zaś ostatnią, aż trzykrotnie cięższą, ofiarował w pałacu wielkiemu wezyrowi, jednookiemu
Muzaffarowi. Każdemu z nich opowiedział przy tym następującą bajeczkę:
- Śniło mi się wczoraj w nocy, że zmarły ojciec mojego sąsiada był winien mojemu
zmarłemu ojcu sto monet w złocie. Dług rzecz święta. Żądam zatem w imię sprawiedliwości,
aby sąsiad mój, cholewkarz Mamajusup, zwrócił mi te ojcowskie monety, arabskie dinary,
bite z czystego złota. Jeśli natomiast nie stać go na podobnie wysoką sumę, gotów jestem
okazać dobre serce i w zamian wziąć jego niewielki sad. Co mówię, jaki sad? Wszakże to
marny sadzik z marnymi drzewkami dodzącymi równie marne owoce. Czcigodni, czy mam
rację?
- Oczywiście - odpowiedział główny sędzia Buchary nie mrugnąwszy nawet
powieką.
- Oczywiście - odpowiedział naczelnik miasta i wydął pogardliwie policzki.
- Oczywiście - odpowiedział Muzaffar, pierwszy minister emiratu i, podobnie jak
jego obydwaj poprzednicy, wsunął sakiewkę ze złotem do kieszeni bufiastych szarawarów,
Dziewięćdziesiąt monet ze szlachetnego kruszcu miało swoją wagę. Pozwalało wielkiemu
wezyrowi złożyć podpis pod najbzdurniejszym nawet wyrokiem.
W najbliższy piątek wezwano cholewkarza Mamajusupa przed oblicze głównego
sędziego Buchary. Na próżno nieszczęśnik opowiadał kadiemu o narodzinach sadu, na
próżno błagał go o odrobinę sprawiedliwości, o okruszynkę serca, o ździebełko sumienia,
na próżno zaklinał się na Allacha, że mówi szczerą prawdę, najszczerszą. Wszystko
nadaremnie. Albowiem nie zdarzyło się jeszcze na tym lichym świecie, żeby szczera prawda
wygrała ze szczerym złotem.
Po wysłuchaniu obydwu stron sędzia ogłosił przygotowany zawczasu wyrok. A na
wyroku przystawił olbrzymią, urzędową pieczęć. I klamka zapadła. Od tej chwili ogród z
owocowymi drzewami cholewkarza Mamajusupa miał należeć na wieki do wielmożnego
Abdurasuła Jangibaja.
Natychmiast po usłyszeniu wyroku Mamajusup pobiegł co tchu do naczelnika
miasta. Wręczył mu nowe buty w darze, a potem opowiedział dzieje swojej krzywdy.
Naczelnik prezent przyjął, skargi wysłuchał jednym uchem, po czym oświadczył, iż wyrok
jest jak najbardziej słuszny, i bez ceregieli kazał sługom wyrzucić biedaka na ulicę.
Cóż miał robić nieszczęsny Mamajusup? Resztki nadziei kryły się jeszcze w
monarszej łasce. Oczywiście, jeśli władca zechce ją okazać. Od tego momentu zaczął
czatować na przejazd emira przez miasto. Dzień i noc warował w pobliżu bram twierdzy.
Któregoś popołudnia poszczęściło mu się. Natrafił na władcę powracającego z polowania
w wyśmienitym humorze. Dobry nastrój sprawił, iż emir wysłuchał łaskawie skargi
przedstawionej przez cholewkarza klęczącego w piasku, a następnie polecił wielkiemu
wezyrowi, aby sprawdził, kto ma rację, stary właściciel sadu czy nowy?
Naturalnie pierwszy minister ani myślał zajmować się sprawą, która nieco wcześniej
przyniosła mu w zysku sakiewkę szczerozłotych monet. Przed władcą pochylił jednak głowę
na znak szacunku i zgody, bo inaczej nie mógł. Zaś Mamajusupowi kazał stawić się w
urzędzie za dwadzieścia cztery godziny.
Nazajutrz jednooki Muzaffar zbeształ cholewkarza najgorszymi słowy za to, że
niesłusznymi pretensjami zawraca głowę dostojnemu władcy, głowę pełną trosk o losy
całego państwa, a nie kilku nędznych drzewek. I nakazał strażnikom, aby czym prędzej
wyrzucili biedaka za bramę obdarowując na drogę kilkoma kopniakami.
Na szczęście dla cholewkarza Mamajusupa jeszcze tego samego wieczora wraz z
karawaną kupiecką powrócił z bazaru w Giżduwanie jego drugi sąsiad. Szlachetny i
rozumny, niezwykle uczynny, nigdy nie opuszczający w potrzebie innych biedaków. A
ponadto lubiący płatać figle wszelakiej maści wielmożom, zadufanym dostojnikom
dworskim oraz wezyrom. Krótko mówiąc, afandi. Czyli Hodża Nasreddin.
Kiedy tylko Mamajusup usłyszał znajomy głos dobiegający zza ogrodzenia,
bezzwłocznie pobiegł do furtki sąsiada, by zakołatać z całej siły. Rozgoryczony
niepowodzeniami, a zarazem i uszczęśliwiony z nieoczekiwanej odsieczy, cholewkarz
wyściskał najpierw mędrca serdecznie, a następnie opowiedział mu dokładnie wszystko, co
go ostatnio w Bucharze spotkało. Nie ominął najdrobniejszego szczegółu.
- Nic nowego mi nie powiedziałeś, przyjacielu. Od dawna wiedziałem, iż z
Abdurasułem Jangibajem nie można się równać najdzikszy szakal ani hiena. Miałem już z
nim do czynienia, znam go zatem dobrze - odparł Hodża przelewając z dzbanka do
bezuchych filiżanek napar zielonej herbaty. - Lecz nie przejmuj się, zacny druhu. Nie damy
się pożreć żywcem temu szakalowi w ludzkiej skórze. Ani tym dostojnym łotrom. Na
wszelkie zło wcześniej czy później musi przecież znaleźć się skuteczne lekarstwo.
- Ale gdzie je znaleźć, o afandi? - jęknął cholewkarz Mamajusup.
- Tutaj. Najlepszy środek na łotra mieści się tutaj - Hodża Nasreddin puknął się
palcem w czoło. - Jutro o świcie zajrzyj, proszę, do mnie. Wybierzemy się we dwóch do
letniej rezydencji emira. Złożymy mu poranną, nie czekana wizytę. Aha, jeszcze jedno: nie
zapomnij zabrać ze sobą motyki. Największej. Na zdrowym drzewcu. Bo ciężka robota
nas czeka.
- Mam przyjść z motyką? - zdumiał się cholewkarz. - Afandi, a po co?
- Będzie nam potrzebna. Zobaczysz na miejscu - odpowiedział mędrzec i roześmiał
się głośno.
Następnego dnia wraz ze wschodem słońca dwaj mężowie z ciężkimi motykami na
ramionach pomaszerowali na skraj miasta, gdzie w rozległym parku mieście się niezbyt
wielki, lecz śliczny pałacyk. Letnia rezydencja władcy, wykładana białym marmurem i
przyozdobiona mozaiką ułożoną z wielobarwnych kamyków i płytek. Pałac został
wystawiony przed kilkoma laty przez najznakomitszych mistrzów budownictwa oraz sztuki
uzbeckiej.
Po przybyciu na miejsce Hodża Nasreddin rozejrzał się uważnie, pomedytował,
pomruczał coś niezrozumiałego pod nosem. Wreszcie zdecydowanym krokiem podszedł do
jednej z pałacowych ścian i oświadczył:
- Tutaj będziemy pracować, przyjacielu.
To mówiąc uniósł ciężką motykę wysoko ponad głowę i opuścił z całej siły. Ostre
żelazo wbiło się głęboko w ziemię.
- A ty na co czekasz? Kop dziurę, zacny druhu - mędrzec skinął na cholewkarza nic
nie pojmującego z tego, co się tu działo. - Przekonasz się na własne oczy, że najdalej za
godzinę z tej oto jamy wylezie twój piękny sad w całej okazałości. Wraz z drzewami
owocowymi i łozami winorośli.
Mamajusup popatrzył na Hodżę Nasreddina z przerażeniem i współczuciem.
“Mędrzec z pewnością stracił rozum od wielkiego gorąca na pustyni. W piekielnym
słońcu zdarza się to często. Niepotrzebnie biedak jeździł do Giżduwanu” - przyszło mu do
głowy. I aż się przeraził straszliwej myśli.
Hodża roześmiał się na głos:
- Ha-ha-ha, sądzisz, żem zbzikował? Nie denerwuj się, jestem przy zdrowych
zmysłach. Moja głowa dawno nie pracowała tak trzeźwo jak obecnie. Jeszcze raz
powtarzam, przyjacielu, jeśli pragniesz odzyskać swój sad, bierz motykę i kop. Bo w
pojedynkę nie dam sobie rady.
Cholewkarz ujął oburącz drzewce ciężkiego ketmenia i ile sił w ramionach oraz tchu
w płucach zaczął pomagać Hodży Nasreddinowi w niezwykłej pracy. Odgłosy uderzeń
motykami roznosiły się po całym ogrodzie. Dziura z każdym uderzeniem stawała się coraz
głębsza, coraz okazalsza.
Donośna praca motyk tuż pod ścianą sypialni rozbudziła emira. Uniósł głowę znad
poduszki i nic nie rozumiejąc, począł nadsłuchiwać. Wreszcie zniecierpliwiony zawołał
zbrojnego strażnika drzemiącego pod drzwiami i polecił mu sprawdzić, co dziwnego dzieje
się tam na zewnątrz.
Łucznik wrócił po dwóch minutach i dysząc od szybkiego biegu wykrztusił:
- Panie dostojny, pod murami pałacu dwóch szalonych ludzi robi podkop. W
dziurze, jaką do tej pory zdążyli wydrążyć, z pewnością zmieściłby się największy ze słoni,
przysłanych ci wiosną w darze przez indyjskiego księcia. Panie dostojny, do podkopu w
każdej chwili może osunąć się ściana pałacu, przy , której stoi twoje łoże.
- Kto śmiał? Jakim prawem? - wrzasnął władca zrywając się na równe nogi.
- Jednym z nich jest dobrze znany ci Hodża Nasreddin. Drugim jakiś oberwaniec z
siwą brodą.
Emir czym prędzej wsunął złociste pantofle na bose stopy, na grzbiet zarzucił chałat
wyhaftowany złotą oraz srebrną nicią i pośpieszył do ogrodu. Chciał się przekonać
naocznie, co nowego wyczynia pod murami jego pałacu filozof, znany w całej Bucharze z
dziwacznych pomysłów i jeszcze dziwaczniejszych uczynków.
Na widok dwóch spoconych robaków dziabiących motykami w głębokiej jamie,
władca krzyknął:
- Afandi, zbaraniałeś? Cóż ty tam wyrabiasz? Czyżby jadowity skorpion albo kobra
ukąsiła cię w czaszkę dzisiejszej nocy? A może wczorajszy upał rozpuścił ci rozum na
podobieństwo zjełczałego masła?
- A, to ty, panie szlachetny? Czyżbyś chciał delikatnymi słowy dać mi do
zrozumienia, że zbzikowałem? Niestety, muszę cię rozczarować. Nic takiego się nie stało -
odkrzyknął mędrzec nie wyłażąc z dołu. - Po prostu śniło mi się ostatniej nocy, że mój
zmarły ojciec zakopał pod tą właśnie ścianą siedem dzbanów ze złotem i szlachetnymi
klejnotami, rubinami, szmaragdami oraz perłami z Indii. Nie gap się więc tam na górze,
niczym sroka w dziurawy gnat barani, lecz złaź tu do nas. Weź motykę i kop także. Połowa
tego, co tutaj znajdziemy, będzie należeć do ciebie, władco Wschodu. Druga połowa nam
obu przypadnie w udziale.
- Tere-fere - emir zawiosłował gwałtownie rękami. - Przestań błaznować i wyłaź z
dziury, boś nie wnuk kreta ani polnej myszy. Ten pałac wybudowano zaledwie przed
kilkoma laty. Dobrze wiesz, iż wówczas twojego ojca, mądralo, nie było już od dawna
między żyjącymi.
- Oczywiście, że wiem o tym, panie szlachetny. Skleroza mi jeszcze nie zagraża -
odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin, gramoląc się z gliniastej dziury.
- Hodżo, jeśli naprawdę wiesz, to czemu po próżnicy machasz motyką w moim
ogrodzie? I drążysz w ziemi nikomu niepotrzebną jamę?
- Przecież ci już wyjaśniłem, panie szlachetny. Nie jesteś chyba głuchy? Kopię
dlatego, że miałem taki sen. Śnił mi się olbrzymi skarb ukryty w głębi tejże dziury.
- Przestań, mądralo niepojęta, bo stracę cierpliwość. Co za dureń sprawy ze snu
przenosi na jawę? Co wspólnego może mieć sen z rzeczywistością?
Hodża Nasreddin pochylił się głęboko i podał rękę cholewkarzowi, aby wyciągnąć
go z jamy.
- Słyszałeś, Mamajusupie, co powiedział przed sekundą sprawiedliwy emir?
Najświatlejszy następca Allacha na ziemi. Zapamiętałeś jego słowa? Słusznie, bo wielka
mądrość wypłynęła z dostojnych ust.
- Nie pojmuję, o czym teraz mówisz, afandi? - władca przestąpił z nogi na nogę,
gubiąc przy tym złocony pantofel. - Na Allacha, jeśli nie wyjawisz mi tego idiotycznego
sekretu, mogę stracić cierpliwość. A ty możesz stracić głowę.
- Wszystko ci wyjaśnię, panie sprawiedliwy - odparł mędrzec. Po czym słowo po
słowie opowiedział emirowi nieszczęsną historię sadu owocowego, odebranego podstępnie
cholewkarzowi Mamajusupowi przez Jangibaja przy pomocy bucharskich wielmożów.
Opowieść zakończył pytaniem:
- A teraz, szlachetny władco, ty mi wyjaśnij rzecz, której mój rozum ogarnąć nie
zdołał. Dlaczego wśród dostojników i bogaczy sen zmienia się w rzeczywistość, zaś u
biedaków w puste marzenia i w głupotę?
Emir zmarszczył czoło. Milczał. Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
Wówczas Hodża Nasreddin podniósł z ziemi motykę i skierował się w stronę
wykopanej jamy.
- Panie wielki - rzekł odwracając na moment głowę - albo natychmiast unieważnisz
niesprawiedliwy wyrok ogłoszony przez nieuczciwego sędziego, ukarzesz winnych i
zwrócisz Mamajusupowi jego własny sad, albo będę kopać dziurę pod twoim pałacem tak
długo, dopóki nie natrafię na siedem dzbanów wypełnionych złotem i drogocennymi
klejnotami.
Emir machnął ręką zrezygnowany i roześmiał się. Na kawałku samarkandzkiego
papieru, podsuniętym mu skwapliwie przez mędrca, napisał kilka słów zmieniających
orzeczenie sędziego, zaś u dołu przycisnął starannie swoją pieczęć. Papier bez słowa
zwrócił Hodży Nasreddinowi, który również w milczeniu przekazał go Mamajusupowi. W
tym momencie niewątpliwie najszczęśliwszemu człowiekowi pod słońcem.
*
Żarłoka poznaje się po wzgórzu brzucha, człeka rozumnego por pojemności
czaszki. Zanim rozstaniemy się z cholewkarzem, który sad odzyskał dzięki roztropności
Hodży Nasreddina, spróbuj obliczyć, młodzieńcze myślący, ile złotych monet stracił bogacz
Jangibaj na przekupienie - na szczęście daremne - sędziego, naczelnika miasta oraz
wielkiego wezyra?
POJEDYNEK ZE SŁOŃCEM ALLACHA
Opowieść czwarta o człowieku
oddanym Allachowi duchem i ciałem,
o zdechłej kozie, o śnie prawdziwym,
a także o zagadce ukrytej w sakiewce ze srebrem
Prawdziwy mężczyzna leje łzy rzadko albo wcale. Płaczącego Hodży Nasreddina
nie widział nikt nigdy. I nagle, ku wielkiemu zdumieniu bucharczyków, Hodża popłakał się
rzewnymi łzami podczas piątkowego kazania wygłaszanego w świątyni przez mułłę, który
przed tygodniem powrócił z Mekki, po trzyletnim pobycie w ojczyźnie Mahometa.
A trzeba tu dodać, iż mułła Szamsułła miał o sobie niezwykle dobre mniemanie. Od
dawna zadufany w własną mądrość i talenty uważał się, za kaznodzieję złotoustego, który
kilkoma odpowiednio dobranymi zdaniami potrafi wywołać wśród słuchaczy nastrój, jaki
zechce. Uśmiech, płacz, gniew lub wzburzenie...
Usłyszawszy Hodżę Nasreddina szlochającego na głos mułła uradował się w głębi
duszy. “Moje słowa musiały wywrzeć na tym człowieku głębokie wrażenie, skoro nie jest w
stanie powstrzymać się od łkania; musiały wzruszyć go do łez, skoro kułakiem nieustannie
przeciera powieki” - pomyślał. I nie chcąc, aby nadarzająca się szczęśliwie okazja umknęła
bez śladu, natychmiast zwrócił się do wiernych zgromadzonych w meczecie:
- Spójrzcie wszyscy, oto jak płacze prawowierny muzułmanin w godzinie modlitwy.
Człowiek oddany Allachowi ciałem i duszą tak właśnie powinien reagować na słowa
kazania. A teraz, zacny przyjacielu, powstrzymaj się od szlochu na chwilę i objaśnij
wiernych, które ze słów mojego kazania tak cię wzruszyły, żeś musiał zapłakać rzewnymi
łzami.
- O świątobliwy, nie tyle słowa twoje, ile nastrój w świątyni wycisnął mi łzy z oczu.
Posłuchaj. Wczoraj zdechła mi koza. Moja ulubiona. Ach, co za mleko dawała, smaczne i
tłuste, pachnące świeżą trawą i ziołami. Widząc, jak energicznie potrząsasz swoją bródką i
słysząc twój beczący głos, przyszła mi na myśl moja zdechła ulubienica i po prostu
zapłakałem z żalu po niej - odpowiedział Hodża Nasreddin, pracowicie trąc palcami
zaczerwienione powieki.
Mężczyźni zgromadzeni w meczecie z najwyższym trudem utrzymali powagę.
Zagryzali wargi, szczypali się w uda, deptali sobie po odciskach, byle tylko nie parsknąć
głośnym śmiechem. Pofolgowali sobie dopiero po opuszczeniu murów świątyni. Jeszcze
przez długie minuty na uliczkach wokół meczetu nie milkły śmiechy i wesołe okrzyki
naśladujące beczący głos mułły.
,,Zemsta najczęściej bywa i głucha na obydwoje uszu, i ślepa na obydwoje oczu.
Niedowidząc i niedosłysząc wymachuje mieczem i nieraz samą sobie ogon przycina”. Tak
przynajmniej twierdzili od niepamiętnych czasów ludzie bogaci nie w majątki i w złoto, lecz
w lata i w doświadczenie. Tylko kto dzisiaj słucha rad prawdziwie rozumnych?
Po pamiętnym starciu w meczecie głowa mułły Szamsułły nabita była myślami o
zemście. Nic dziwnego, bo wbrew czcigodnemu imieniu świątobliwy sługa muzułmańskiej
świątyni mieścił pod chałatem duszę czarną i serce dziurawe, bardziej dziurawe od zużytego
rzeszota.
W śnieżnobiałej czałmie nawiniętej na łeb, olbrzymiej niczym bocianie gniazdo, mułła
kroczył w kierunku hali złotników, sławnej Taki-Sarrafon. Szedł wolno, nadęty, bacznie
rozglądając się wokoło. Na tłum prostych ludzi spoglądał z góry. Zresztą, inaczej nie
potrafił. Ze swym długim nosem i wiecznie ruchliwymi źrenicami przypominał czaplę na
wysokich nogach, wypatrującą w bajorze żabiej ofiary.
Na widok Hodży Nasreddina rozprawiającego z nosiwodą Bachmenjarem-bobo u
stóp minaretu Kaljan, najwyższego z minaretów Azji, mulle zaświeciły się oczy. Z tym
mędrkiem bucharskim - wielbionym nie wiedzieć czemu przez wszystkich prostaków i
nędzarzy - miał wszakże porachunki nie wyrównane od tygodnia. To już siedem dni minęło
od godziny, w której zwariowany ten filozof ośmielił się w meczecie porównać go do
zdechłej kozy, ośmieszając wobec ludzi wielu.
Chcąc w rewanżu zakpić sobie z Hodży, mułła z kilkoma siwobrodymi przyjaciółmi
z sąsiednich świątyń wydumał pytanie, na które nikomu z istot żyjących na tym święcie z
pewnością nie uda się znaleźć rozsądnej odpowiedzi. Nadeszła pora, by przygotowaną
pułapkę odpowiednio wykorzystać w działaniu.
- Mądralo, posłuchaj. I poradź mi, bo problem niełatwy mam do rozstrzygnięcia -
Szamsułła wlazł na kamień leżący tuż obok i wskazując palcem na Hodżę Nasreddina
specjalnie pytał głośno, tak aby ujrzeli go i usłyszeli wszyscy wierni zgromadzeni na placu. -
Przyśniło mi się dziś w nocy, że na drodze wiodącej do meczetu nastąpiłem na zardzewiały
gwóźdź. Rano, kiedy obudziłem się, noga bardzo mnie rozbolała, mimo że rany żadnej nie
było wcale widać. Jeszcze teraz, gdy tylko przypomni mi się tamten sen, noga zaczyna rwać
mnie przeraźliwie, łupać potwornie od stopy aż po kolano. Sądzisz, że na ból ten można
znaleźć jakieś skuteczne lekarstwo? Jeśli prawdą jest, iż połknąłeś kiedyś siedem rozumów,
z pewnością dopomożesz mi w potrzebie.
Mędrzec nie zastanawiał się ani sekundy. Natychmiast odpowiedział z powagą i
równie głośno, by nie być gorszym od sługi meczetu:
- Naturalnie, że ci dopomogę. Wiesz przecież doskonale, że wszystkie osły w
okolicy przychodzą do zdrowia tylko po moich lekach. Dam ci znakomite lekarstwo, o
świątobliwy. Bardzo skuteczne właśnie na tę dolegliwość. Wysłuchaj mnie uważnie i uczyń,
jak ci radzę. A mianowicie: dzisiaj w nocy połóż się do łóżka w butach z solidnymi
podeszwami.
Otaczający ich tłum prostych garncarzy, farbiarzy, cholewkarzy, tkaczy, kowali,
siodlarzy i nosiwodów huknął wielkim śmiechem. Mułła Szamsułła od razu pojął, iż tym
razem zemstę diabli wzięli. Bo najwidoczniej nie kto inny, lecz sam szejtan z dna piekieł
pokrzyżował mu tak dobrze obmyślane plany, stając po stronie tego prześmiewca i
bezbożnika. Poczerwieniał na gębie, prychnął pogardliwie i odwrócił się na pięcie, ażeby
odmaszerować jak najszybciej i nie narażać się na dalsze kpiny, aby nie służyć za tarczę dla
ostrych strzał Nasreddinowego języka. Ale odejść nie zdołał. W tej samej bowiem chwili
poczuł, iż ktoś pochwycił go za rękaw i przytrzymał mocno. Odwrócił się gwałtownie, by
zbesztać zuchwalca, gdy ujrzał przed nosem uśmiechnięte oblicze Hodży Nasreddina.
- Stój! Zaczekaj momencik, o świątobliwy. Czemu śpieszysz się niczym miły
pędzący na spotkanie z miłą przy blasku księżyca? - zapytał uprzejmie mędrzec, nie
wypuszczając Szamsułłowego chałata z dłoni. - Nie wypada tak czcigodnej osobie odejść
bez pożegnania. No i bez dania mi okazji do rewanżu. Bo widzisz, ja też mam za pazuchą
pytanie przeznaczone dla ciebie. Sprawę znam, co prawda, już od kilku dni, ale dopiero
dziś w nocy przyśniło mi się, że jedynie ty możesz ją wyjaśnić. Wysłuchaj zatem
zagadkowej sprawy, po czym natrzyj balsamem odpowiedzi ciekawość mej duszy.
Mułła Szamsułła popatrzył spode łba na Hodżę Nasreddina. Milczał chwilę, aż
wreszcie rozumiejąc, iż nie zdoła wyrwać się z ciasnego kręgu bez dania satysfakcji temu
upartemu mędrkowi, warknął:
- Mów.
- Posłuchaj uważnie, o świątobliwy - rozpoczął Hodża bez pośpiechu. - Dwaj
ojcowie, farbiarze, znani mi doskonale mieszkańcy kwartału Czor-Minor, dali swoim synom
pieniądze. Jeden dał swojemu synowi sto monet w czystym srebrze, zaś drugi swojemu
wręczył znacznie mniej, bo tylko pięćdziesiąt monet, również srebrnych dirhemów.
- Bzdurzysz, barania głowo! To zupełnie niemożliwe - zaprotestował mułła, pukając
się wymownie palcem w czoło. - Wszyscy bucharczycy wiedzą, że w twojej dzielnicy żyją
sami nędzarze. Ubodzy garncarze, nosiwodowie, farbiarze, kowale, cholewkarze, tkacze i
podobni im mężowie bez całych portek. Skąd by oni wzięli tyle srebrnych monet?
Człowieku, sto pięćdziesiąt dirhemów nędzarze ci nie ujrzą na oczy w ciągu wszystkich dni
swoich, od kołyski aż po mogiłkę.
- Czyżbyś, o świątobliwy, nigdy nie słyszał o dzbanach pełnych monet
odnalezionych w ruinach starych warowni? W glinianych pałacach i zamkach dawnych
władców? Palców u rąk nie wystarczyłoby ci, ażeby obliczyć wszystkie twierdze porzucone
niegdyś przez ludzi w okolicach Buchary - wyjaśnił spokojnie Hodża Nasreddin. - Słuchaj
zatem dalej i nie przerywaj. Ja ci wszakże nie przeszkadzałem, kiedy skarżyłeś się nam tutaj
na swój sen niezwykły i bolejące pięty. Słuchaj więc uważnie. Wkrótce potem okazało się,
że obydwaj ci synowie mają wspólnie nie sto pięćdziesiąt dirhemów, jak powinno wynikać
z rachunku, lecz tylko sto. Sto srebrnych dirhemów, nie więcej. Przysięgają przy tym, że nic
nie kupowali na bazarze, nikomu nie zwracali ani miedziaka długu, ani miedziaka też nikomu
nie pożyczali. I ani miedziaka nie zgubili na drodze, strzegli bowiem sakiewek niczym źrenicy
własnych oczu. O świątobliwy, znajdź teraz jakieś skuteczne lekarstwo na duszę moją
umierającą z ciekawości i spróbuj mi wyjaśnić, jakże to się stać mogło? Abdułła, sędziwy
sługa sąsiedniego meczetu, od dawna rozpowiada po mieście - podobno za twoją namową?
- że głowę masz większą od indyjskiego słonia. Dla człowieka o tak wielkim rozumie
rozgryzienie zagadkowego problemu będzie z pewnością łatwiejsze od rozgryzienia
zwyczajnej arbuzowej pesteczki.
Mułła Szamsułła zasępił się. Nie przypuszczał, że z kota czyhającego na ofiarę nagle
w mysz się przemieni. Dumał więc, dumał, ale niczego rozsądnego wydumać nie zdołał. Z
wysiłku pokraśniał na obliczu, zezem spoglądał wokoło. Nadal nic jednak nie przychodziło
mu do głowy.
- Człowieku poczciwy, na srebrnych dirhemach się nie znam i żadnymi pieniędzmi w
ogóle się nie interesuję... - zaczął wreszcie, lecz w tym momencie przerwał mu gwałtowny
wybuch śmiechu. Wrzask był tak przeogromny, że z gniazda zawieszonego na kopule
medresy Miri-Arab poderwała się para przerażonych bocianów i machając pośpiesznie
skrzydłami poczęła wzbijać się pod chmury.
Słowa mułły Szamsułły wywołały niepohamowaną wesołość wśród ludzi
zgromadzonych na placu przed minaretem Kaljan. W Bucharze stał się cud. Największy z
największych. Pojawił się oto świątobliwy mułła, który w ogóle nie interesował się
pieniędzmi. Jak świat światem o czymś takim nie słyszano ani tutaj, ani za siedmioma
pustyniami, ani za siedmioma morzami.
- Ze swym durnym pytaniem lepiej zwróć się do poborcy podatków. Urzędnik
skarbowy z cudzymi pieniędzmi ma do czynienia na co dzień - dokończył Szamsułła,
wrzeszcząc z całej siły, aby przekrzyczeć rozradowany tłum rzemieślników. Zaraz potem
wyrwał rękaw chałata z dłoni Nasreddinowej i żegnany wesołymi okrzykami oraz pacynami
gliny puścił się biegiem w kierunku wejścia do medresy Miri-Arab.
Kiedy opadł już kurz wzniecony piętami uciekającego i ucichła wesołość hucząca
ponad placem, pośród ludzi prostych poczęły rodzić się wątpliwości.
- Afandi, czy nie pomyliłeś się w rachunkach? A może ucho spuchło ci od wewnątrz
i nie dosłyszałeś, gdzie wetknięto pięćdziesiąt brakujących monet? Nie ma już między nami
Szamsułły, możesz zatem bez obawy ujawnić sekret, kryjący się w słowach twojej
opowieści.
Hodża Nasreddin słuchał w milczeniu nieśmiałych pytań podrzucanych z różnych
stron i tylko uśmiechał się dobrotliwie pod nosem. Wreszcie odpowiedział:
- W. słowach mojej opowiastki nie tkwiła żadna tajemnica, żaden sekret.
Przysięgam na brodę mojego dziada, że nie kryło się tam nic nadzwyczajnego. Zrozumiecie
wszystko, o czcigodni, gdy tylko usłyszycie imiona ojców, którzy przekazali owe pieniądze
swoim synom. Albowiem znacie ich doskonale...
Hodża zawiesił głos, a kiedy cisza pełna napięcia zapanowała na placu, dokończył:
- Ojcami tymi są doświadczeni farbiarze, Said i Salim, znakomici mistrzowie w
swoim fachu, zaś synowie ich to Salim i Karim, o czcigodni.
Tłum prostych garncarzy, farbiarzy, nosiwodów, tkaczy i siodlarzy westchnął z ulgą.
Nagle wszystko stało się jasne. Oczywiście, że w rachunku Hodży nie było pomyłki.
Oczywiście, że tak właśnie mogło się zdarzyć.
*
Kto nie chce być gorszy od bucharskich rzemieślników, ten co rychlej powinien
wyjaśnić zagadkę pięćdziesięciu brakujących monet. A ty, o głowie osadzonej na
właściwym miejscu, czy długo będziesz zastanawiać się nad Nasreddinowym problemem?
PODSTĘP NIECNEGO TILLIABAJA
Opowieść piąta o szukających sprawiedliwości
walecznych mężach:
Iskanderze sprzed stuleci oraz Iskanderze Szachrijarze,
przyjacielu Hodży Nasreddina
Ze znalezieniem sprawiedliwości na tej marnej ziemi zawsze były przeogromne
kłopoty. Tak przynajmniej od dawien dawna mawiali doświadczeni uzbeccy aksakałowie.
O sprawiedliwości słyszy już co prawda małe dziecko w kołysce, słyszy potem człek
dojrzały, słyszy wreszcie starzec przegięty nad mogiłą, ale czy kto kiedy zetknął się z nią tak
naprawdę bliżej? Oko w oko? Nos w nos?
Abdułwahhab-hodża żyjący niegdyś na ziemiach Uzbeków i Tadżyków spisał w
księdze pod wiele mówiącym tytułem “Klucz do sprawiedliwości” niezwykłe dzieje
Iskandera Zulkarnajna wielkiego wodza o sile lwa albo słonia i rozumie dziesięciu
najmądrzejszych mędrców. Iskandera, którego sława lotem błyskawicy mknęła przed
wiekami po szerokim świecie.
Posłuchajcie zatem Abdułwahhab-hodży.
Pewnej złocistej jesieni, po wielu dniach wędrówki wiodącej przez bezludne
pustynie, armie niezwyciężonego Iskandera dotarły do cudownej oazy zagubionej pośrodku
Czerwonych Piasków, daleko od spławnych rzek i szlaków podróżnych. Wielki wódz
podążający na czele oddziałów nieoczekiwanie ujrzał przed sobą ogromne stada kóz i
baranów, wielbłądów oraz wiatronogich koni. Zwierzęta pasły się swobodnie. Nigdzie nie
było widać ani śladu stróżujących czabanów. Nieco dalej zobaczył przepięknie utrzymane
sady z mnóstwem dorodnych owoców. Po dojrzałe granaty, figi, jabłka, ajwy czy
brzoskwinie wystarczyło sięgnąć ręką. Nikt ich nie pilnował. Iskander rozglądał się
zdumiony wokoło i nic nie pojmował z tego, co obserwowały oczy. Wreszcie kazał wezwać
do siebie najlepszego z zaciężnych turkmeńskich zwiadowców. A kiedy Turkmen Ałłaberdy
w ogromnej futrzanej czapie zrównał się z jego wierzchowcem, polecił:
- Pośpiesz między ludzi tutejszych i nie wracaj, dopóki nie zorientujesz się, w czym
tkwi tajemnica przedziwnych widoków. Dowiedz się też koniecznie, co za plemię ludzkie
żyje w tej oazie. I kto nim rządzi?
Zdumiony i zachwycony zarazem wielki Macedończyk wyznał ku grodu. Bez
przeszkód dotarł do bramy miejskiej. Długo włóczył się wąziutkimi uliczkami, aż trafił na
główny bazar, gdzie stragany pełne były towarów, przepięknych wyrobów mistrzów
złotniczych i tkackich, smakowitego jadła i wschodnich słodyczy. Także i na bazarze nikt
niczego nie pilnował. Kto potrzebował cokolwiek, brał sobie ze straganu, ile uważał za
stosowne. Nie mniej, ale i nie więcej. Turkmen Ałłaberdy przez kilka godzin nadstawiał
szeroko uszu i wytrzeszczał oczy, zanim zdecydował się oznajmić mieszkańcom oazy o
przybyciu niezwyciężonego Iskandera na czele potężnej armii. Usłyszawszy nowinę
mężczyźni nie przerazili się wcale, lecz wraz ze swym naczelnikiem, wysokim starcem o
szlachetnych rysach, wyruszyli natychmiast do obozu Iskandera. Przywiedli ze sobą również
siedemdziesiąt siedem mułów obładowanych pod chmury żywnością i napojami, a także
podarkami godnymi sławnego wodza.
Po wymianie powitalnych grzeczności Iskander zagadnął siwobrodego męża o to,
co intrygowało go od chwili, kiedy przekroczył granicę oazy:
- Dlaczego nikt tu nie pilnuje nagromadzonych bogactw? Ani w domu, ani w sadzie,
ani na polu, ani nawet na bazarze? W żadnym ze znanych mi krajów ludzie tak nie
postępują. Tam darmo - poza złym słowem - nikt nikomu niczego nie ofiaruje. Wszędzie
człowiek targuje się z bliźnim o byle miedziaka, oszukuje - jeśli się tylko da - nawet samego
Allacha. Tutaj wszystko na odwrót. Wyjaw mi, proszę, skąd się wzięły i jakim cudem
utrzymują się w oazie przedziwne obyczaje, niepojęte dla umysłu ukształtowanego w
świecie pełnym ułomności?
Naczelnik rzecz całą wyjaśnił w kilku zdaniach:
- To proste, szlachetny Iskanderze. Każdemu z nas, kto tylko znajdzie się w
chwilowym kłopocie, wszyscy bezzwłocznie śpieszymy z pomocą. Oddając mu po
cząsteczce własnego majątku sprawiamy, iż jego bogactwo zrównuje się na powrót z na-
szym. Oto dlaczego wśród podległego mi ludu nie spotkasz ani zawistnika z wątrobą pełną
zgniłej żółci, ani złodzieja o brudnych rękach i brudnym sumieniu.
Zdumiony i zachwycony zarazem wielki Macedończyk wyznał wówczas:
- Wyruszyłem na podbój świata z marzeniami pielęgnowanymi na dnie serca.
Chciałem stworzyć taki właśnie kraj. I takie społeczeństwo. Żyjące w pokoju,
sprawiedliwości i dostatku. Dlatego proszę cię, o czcigodny starcze, pójdź ze mną. Bądź mi
druhem i nauczycielem. A wkrótce oddam ci świat we władanie.
Naczelnik pokręcił przecząco głową. Odmówił grzecznie, lecz stanowczo:
- Nie byłbym w stanie panować sprawiedliwie nad wieloma narodami, często
różniącymi się pomiędzy sobą jak dzień i noc, jak ogień i woda. Co innego jednak oaza
pośród pustyni, co innego świat cały, nieograniczony. Nie potrafiłbym utrzymać go w
swoich dłoniach, Iskanderze.
- Żałuję. Żałuję z całego serca. Ale pojmuję cię chyba, szlachetny przyjacielu -
odpowiedział niezwyciężony wódz. Potem uściskał przywódcę plemienia serdecznie, życząc
wszystkim mieszkańcom oazy długich lat zdrowia. Szczęścia im nie życzył, bo tam gdzie
zapanowała prawdziwa równość i sprawiedliwość, tam szczęście być musi. Następnie dał
znak trębaczom, aby zadęli w surnaje. Najwyższa pora ruszać w dalszy pochód.
Po wielu tygodniach wędrówki pełnej przygód i niespodzianek, o jakich nie śniło się
największym bajarzom, Iskander wraz ze swymi armiami dotarł pod mury perskiego grodu,
silnie obwarowanego Hamadanu. I jak to było naówczas w powszechnym zwyczaju,
zażądał wysokiej daniny od Dara, władcy miasta. Zamiast odpowiedzi dumny Pers przysłał
mu przez gońca worek, na którego dnie leżała garść zgniłych fig. Miało to znaczyć, iż ani
myśli o płaceniu haraczu.
Wybuchła długa, krwawa wojna. Od świtu do zmierzchu z murów obronnych na
atakujących lała się roztopiona smoła, waliły się ciężkie głazy i kłody drewniane, spadała
chmura strzał i kamieni miotanych procami. Minął tydzień, potem drugi i trzeci, a do
zwycięstwa było równie daleko, jak i w pierwszym dniu bitwy.
Nie wiadomo, ile jeszcze czasu Iskander musiałby tkwić pod ścianami Hamadanu,
gdyby nie rada pierwszego wezyra, ministra z głową wielką jak karszyński melon. Spryciarz
wyznawał zasadę, że nie ma na świecie muru, którego nie dałoby się rozwalić taranem ze
złota. Podpowiedział więc swemu panu, aby zwrócił się do dwóch beków o czarnym
charakterze, przebywających stale na dworze Dara, z żądaniem, ażeby usunęli wodza
Persów, w zamian gwarantując im wszystko, co tylko zapragną. Iskander przystał na
propozycję wielkiego wezyra.
Pod osłoną ciemności do obozu przeciwnika wyruszył Turkmen Ałłaberdy,
zwiadowca doświadczony, zręczniejszy od jaszczurki. Jeszcze tej samej nocy w namiocie
Iskandera zjawili się dwaj bekowie.
- Jeśli usuniecie Dara z mojej drogi, zajmiecie najwyższe miejsca pośród
zwycięskich wojsk - usłyszeli z ust wodza Macedończyków.
O świcie, kiedy obie armie zaczęły przygotowania do kolejnego boju, bekowie na
podobieństwo jadowitych żmij zakradli się do komnaty Dara z zatrutymi sztyletami,
ukrytymi w fałdach strojnych chałatów. Po zamachu czmychnęli cichcem do obozu
Iskandera, pozostawiając za sobą uchylone wrota twierdzy.
Konnica Iskandera ruszyła pełnym galopem. Zaskoczeni obrońcy nie mogli stawić
skutecznego oporu. Miasto padło. Po bitwie wielki Macedończyk rozkazał pochować Dara
z honorami należnymi dostojnemu władcy, a u jego mogiły polecił wznieść dwie wysokie
szubienice i powiesić na nich obydwu zdrajców.
Kiedy bekowie usłyszeli wyrok, zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego:
- To chyba nieporozumienie? Fatalna omyłka. Zapomniałeś, coś mówił dzisiaj przy
księżycu? Przypomnieć ci? Przyrzekłeś nam najwyższe stanowiska w swojej armii, a teraz
łamiesz dane słowo, jakby to był suchy badyl nikomu niepotrzebny? Czyżbyś nie wiedział,
wodzu Macedończyków, że niedotrzymywanie obietnic jest cechą podłych tyranów,
ciemięzców bez serc i sumienia? Ale ty wszakże uważasz się za władcę
najsprawiedliwszego pod słońcem? Czyż nie tak?
Iskander wysłuchał zarzutów z kamienną twarzą, po czym odpowiedział surowo:
- Nie mam zamiaru łamać danego raz słowa. Nie cofnę go nawet wobec was,
nędznych sprzedawczyków, podstępnych hien obleczonych w człowieczą skórę. Od wielu
lat nieszczęsny Dar trzymał was na swym dworze, odnosił się z pełnym zaufaniem i
przyjaźnią, a wy zamiast odpłacić mu podobną monetą, postąpiliście gorzej niż dwa
wściekłe dżiny. Niczym jadowite gady ukąsiliście z zasadzki. Wiem, jeśli przyjdzie kiedyś
odpowiednia pora, nie zawahacie się podobnie postąpić i ze mną. Doświadczenie uczy, iż
zdrajcom ufać nie wolno. A zwłaszcza zdrajcom własnej ojczyzny, najnikczemniejszym z
nikczemnych. Obiecałem wam wysokie stanowiska pośród zwycięskich wojsk i słowa nie
cofam. Spójrzcie, oto szubienice wznoszące się pod same obłoki, szczelnie otoczone przez
zbrojne oddziały. Czyż można sobie wyobrazić wyższe stanowiska pośród moich wojsk?
I skinął na straż, aby wykonała wyrok,
Ciekawy czytelnik zapyta zapewne w tym miejscu, dlaczego przytoczono tu z księgi
Abdułwahhab-hodży ,,Klucz do sprawiedliwości” dwie przygody niezwyciężonego
Iskandera Zulkarnajna? Odpowiedź będzie niesłychanie prosta. Opowiedziano je dlatego,
że Iskander Szachrijar, sędziwy naczelnik wojsk bucharskich, a zarazem serdeczny
przyjaciel Hodży Nasreddina, pochodził - co potwierdzali najwybitniejsi historycy emiratu -
w prostej linii od wielkiego Iskandera Macedończyka, bohatera księgi Abdułwahhab-
hodży. I podobnie jak jego sławny prapradziad przez całe życie marzył o jednym: o
sprawiedliwości.
Rzeczywiście. O sprawiedliwości w emiracie Buchary można było sobie co
najwyżej pomarzyć. A los naczelnika wojsk bucharskich potwierdzał tę prawdę w sposób
oczywisty.
“Kto wstaje ze złością, siada ze stratą” - powiada stare uzbeckie porzekadło. O
wadze tych słów przekonał się ostatnio siwo-brody, pełen blizn i zasług dla emiratu
sprawiedliwy dowódca, kurbasza Iskander Szachrijar. Na naradzie wielmożów sędziwy
wódz z najwyższym oburzeniem sprzeciwił się projektowi przekształcenia oddziałów
wojskowych pilnujących bezpieczeństwa granic emiratu, strzegących spokoju rolników i
pasterzy przed zachłannością pustynnych plemion rozbójniczych, w oddziały policyjne. W
żandarmów zajmujących się ściąganiem danin i podatków pod okiem okrutnego i
bezwzględnego Tilliabaja, pupilka premiera rady wezyrów.
Tego nieostrożnego wystąpienia Tilliabaj nie mógł i nie chciał wybaczyć
siwobrodemu wodzowi. Już następnego dnia po naradzie poprosił władcę o audiencję. Z
lisim uśmiechem na gębie podsunął emirowi fałszywy dokument sporządzony w głębokiej
tajemnicy przez swoich zauszników. Dowód świadczący, jakoby Szachrijar nie dopełnił
obowiązku nakazanego tradycją. Z zeznań złożonych na łożu śmierci przez nikomu nie
znanego Dustmata wynikało, że wielki wódz przed siedemnastu laty po wyprawie
przeciwko chanowi Kokandu nie oddał do emirowego skarbca odpowiedniej ilości
zdobycznego srebra.
Podstęp powiódł się. Na próżno Iskander przysięgał przed tronem, iż jest niewinny,
że nigdy nikogo nie oszukał, że nawet mu na myśl nie przyszło, aby przywłaszczyć sobie
choć odrobinę z wojennego trofeum. Na próżno błagał władcę o sprawiedliwość. Słowa
nieszczęśnika wpadały do studni, która pozbawiona była dna. Nic dziwnego, emir zawsze
wolał wierzyć dowodom pomnażającym zasoby skarbca. I wydał wyrok skazujący.
Iskander Szachrijar powinien niezwłocznie zwrócić dług pod groźbą kary gardła
najstarszego swego syna, Abubakra. Tak oto brzmiało polecenie władcy. A dokładniej:
naczelnik skarbca w obecności głównego sędziego przed upływem czterech dni ma przejąć
od sędziwego kurbaszy tyle ozdobnych naczyń ze srebra, ile waży największy z bojowych
dromaderów znajdujących się w emirowych stadninach.
Jak przekonać się, ile ważył ów wielbłąd? To proste. Wystarczy wybrać największe
spośród zwierząt, zarżnąć je, poćwiartować i ważyć częściami. W taki sposób bez
najmniejszego trudu można poznać dokładną wagę wielbłąda. A nawet słonia, gdyby się to
okazało konieczne.
Iskander Szachrijar tak właśnie miał zamiar uczynić. Myśląc o prostym rozwiązaniu
pobiegł szybko - na ile tylko pozwalały mu stare, wciąż rozwierające się blizny - do
naczelnika zarządzającego wierzchowcami bucharskiego władcy. Zgodnie z tradycją
obowiązującą od początku świata wśród urzędników państwowych najpierw przemówił mu
do ręki wciskając dyskretnie złotą monetę, a dopiero potem poprosił o odsprzedanie
największego dromadera.
Niestety, w tym momencie odsłoniła się kurtyna prawdziwego Iskanderowego
dramatu. Oto okazało się, że największy wielbłąd w stadach emirowych jest zarazem
ulubieńcom władcy. Tego ryżowłosego wierzchowca emir dosiadał zawsze podczas
wypraw pustynnych na pobliskie Czerwone Piaski. Wiadomo, że w całym emiracie Buchary
nie znajdzie się waga tak olbrzymia, aby można było na niej zważyć żywe zwierzę w całości.
O poćwiartowaniu ulubieńca władcy nie mogło być mowy. Na samą myśl o takim
rozwiązaniu naczelnik stadnin ze strachu dostał zeza i drżączki. Co zatem należało uczynić,
ażeby ocalić życie pierworodnemu? Gdyby było nieco więcej czasu, można by po-
wędrować z wielbłądem do Damaszku lub Bagdadu w poszukiwaniu odpowiedniej wagi.
Na to jednak potrzeba nie czterech dni, lecz czterech miesięcy...
Szachrijar szedł zataczając się na nogach spętanych arkanem przerażenia. Serce
ojca skruszałe wiekiem nie było już tak odporne na przeciwieństwa losu jak niegdyś.
Przykry to był widok dla oczu uczciwych. Człowiek, który przez dziesiątki lat nie znał
uczucia lęku, zawsze dotrzymywał placu wrogowi szczerbiąc damasceńską szablę na jego
karku, teraz wlókł się i zawodził głosem pełnym rozpaczy i bólu:
- Biada mi, biada. O, ja nieszczęsny, cóż mi przyjdzie począć? Jak ocalić głowę
syna ukochanego?
Gromada sługusów emirowych z wrzaskiem uciechy opadła nieboraka, nie bacząc
na jego jeszcze do wczoraj wysoko cenione zasługi wojenne. Rada, że wreszcie, po tylu
latach obaw i niepokoju żywionych przed sprawiedliwymi wyrokami i prawymi za-
rządzeniami dowódcy, może pofolgować sobie, ile tylko wlezie na nieszczęśniku popadłym
w niełaskę.
Iskander Szachrijar nie odpowiadał jednak w ogóle na zaczepki i ordynarne
wyzwiska dworaków. Zatopiony w głębokiej rozpaczy, nie miał ani siły, ani woli na
opędzanie się przed okrucieństwem pałacowych hien, dostojnych lisów i szlachetnie uro-
dzonych szakali.
- Gdy wąż się zestarzeje, żaby jeżdżą na nim jak na łysej kobyle - mruknął do siebie
Hodża Nasreddin, mimowolny świadek okrutnej sceny. Ukryty za jaśminowym krzewem,
gdzie zażywał godzin wypoczynku, począł rozmyślać nad znalezieniem właściwego wyjścia z
niezwykle trudnej sytuacji, W jakiej znalazł się jego serdeczny przyjaciel.
Łagodny spokój panujący jeszcze przed chwilą w ogrodzie letniej rezydencji
wielkiego wezyra prysnął bez śladu. Niepokój, niczym gniewny zefir, poruszył
wierzchołkami platanów. Płaska złocona łódź o burtach wykładanych ozdobami z
zielonkawego malachitu, kołysząca się w olbrzymim pałacowym basenie na podobieństwo
gigantycznego łabędzia, drgnęła gwałtownie. Na odgłos wrzawy, wywołanej przez gromadę
przeklinających dworaków, łódź służąca do przejażdżek małżonkom pierwszego ministra,
pędzona siłą wioseł eunuchów odpłynęła pośpiesznie kanałem w kierunku wejścia do
komnat niewieścich. Podpatrujący kobiety z ukrycia rozczarowani i zawiedzeni urzędnicy
dworscy przyłączyli się do tłumu otaczającego Iskandera Szachrijara. Niemały i bez nich
tumult wzrósł siedmiokrotnie.
Wrzask bijący pod niebiosa wywabił z pobliskiej łaźni strażnika pieczęci. Leciwy
dostojnik omotany w szeroki ręcznik, bosy i ociekający wodą, dopłynął raczej niż dobiegł
do wrzaskliwego zgromadzenia.
- Precz, łajdaki, bo każę wam grzbiety wychłostać! Cisza, powiadam. O co chodzi,
zacny Iskanderze, przyjacielu mój? - strażnik pieczęci pomny na lata wspólnych wypraw
wojennych starał się dodać otuchy stroskanemu. Niestety, w sytuacji bez wyjścia niewiele
pociechy mogły przynieść słowa najbliższego nawet druha.
W pewnej chwili zwarty kordon spleciony z wrzaskliwych sługusów dworskich i
przypadkowych gapiów począł uginać się, by wkrótce pierzchnąć na wszystkie strony pod
wpływem silnych pięści kilkunastu byłych żołnierzy Iskandera Szachrijara. Stara gwardia nie
zapominała o swym wodzu, w trudnym momencie przybywała mu z pomocą.
- Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. To wszystko przez tego łotra bez
sumienia, Tilliabaja - skarżył się półgłosem Iskander, kierując słowa ni to do siebie, ni do
osób zaprzyjaźnionych. - Jego to sprawka. Niecny łgarz i oszczerca myślący jedynie o
własnej kiesie i własnej karierze utopiłby nawet rodzonego brata w łyżce wody.
- Spokojnie, Iskanderze. I na niego przyjdzie kiedyś kolej. Wczesnej czy później
zaciągnięte długi spłacić będzie musiał. Sztylet cierpliwości ostrzejszy jest od stalowego -
uspokajał wzburzonego wodza Hodża Nasreddin. - Żyjemy w emiracie Buchary, gdzie
życie ludzkie niewarte jest złamanego miedziaka. Dobrze wiesz, że tutaj głowy niewinne
sypią się jak mak na silnym wietrze. Tu nawet los sławnego wodza wisi na języku byle
łgarza. Emirat Buchary to nie kraina sprawiedliwości zamieszkana przez ludzi uczciwych i
prawych, jaką napotkał niegdyś twój prapradziad pośród Czerwonych Piasków. Czasy się
zmieniły, zło zapanowało nad światem, Iskanderze. Bucharą włada dzisiaj krwiożerczy
tygrys, wysługujący się na każdym kroku wilkiem, szakalem lub hieną.
Otoczeni bezpiecznym pierścieniem przez kilkunastu rosłych zuchów trzej dostojni
mężowie, Iskander Szachrijar, strażnik pieczęci oraz Hodża Nasreddin zaczęli naradzać się,
co czynić dalej, aby ocalić niewinną głowę Abubakra.
- Zdaje się, że mam doskonały pomysł - szepnął w pewnej chwili Hodża. I dorzucił
głośniej: - Zacny Iskanderze, każ czym prędzej swoim dżygitom zbierać kamienie.
- Zwyczajne kamienie, afandi?
- Tak, tak, kamienie. Dużo jak największych, zwyczajnych kamieni.
- O, świetnie. Kamieniami powybijamy wszystkie okna Tilliabajowi. Dach mu
połamiemy na drobne kawałki. To mu się słusznie należy. Sprawiedliwości wreszcie stanie
się zadość - uradował się jeden z byłych wojaków i podbiegł pod mur, aby dźwignąć leżący
tam okazały otoczak.
- Prędzej tobie z głowy podobne pomysły powybijam tymi kamieniami - roześmiał
się na głos mędrzec bucharski. - Ale to trochę później, bo teraz są mi one potrzebne do
czegoś zupełnie innego.
To mówiąc Hodża pociągnął Iskandera Szachrijara oraz strażnika pieczęci w stronę
ogrodowej sadzawki, ażeby nad wodą wyłuszczyć im strategię planu, dopiero co
zrodzonego pod skorupą czaszki.
*
,,Ptakowi dano skrzydła, by wysoko latał. Człowiekowi rozum, aby go przegonił” -
powiedział Poeta. Rozwiń więc i ty, o światłogłowy, szerokie skrzydła myśli, ażeby odkryć
rozwiązanie Nasreddinowe, pozwalające poznać wagę największego wielbłąda spośród
stadnin emirowych oraz ocalić nić żywota pierworodnemu potomkowi zacnego Iskandera
Szachrijara.
ŻOŁNIERZE I DERWISZ
Opowieść szósta o dżygitach podobnych do siebie
jak dwie krople kobylego mleka oraz o derwiszu,
który uważał się za. krewniaka wszystkich władców świata
Wrota każdego pałacu stoją otworem nawet przed osłem dźwigającym złoto.
Ludzie prości, pozbawieni szlachetnego kruszcu, szukają schronienia nie w cieniu murów
pałacowych, lecz pod gęstym drzewem, jak najdalej od domostw wielmożów, dygnitarzy i
zamożnych kupców.
Szeroko rozrosły, olbrzymi platan, którego listowie zapewniało mocny, przyjemny
zapach i bezpieczną osłonę przed słońcem, od dawna stał się miejscem biesiadnym dla
mężczyzn najbiedniejszej dzielnicy Buchary. W godzinach spiekoty ubodzy garncarze,
farbiarze, tkacze, kowale, siodlarze i szewcy gromadzili się tu, by ukropem zielonej herbaty
ratować nadwerężone organizmy przed zbytnim wysuszeniem. Tutaj najczęściej w dni
słoneczne, a więc od narodzin wiosny aż do zmierzchu jesieni, wysłuchiwali słów swego
ulubieńca, Hodży Nasreddina. Mędrca, który nigdy nie żałował czasu ani języka w
obnażaniu przywar i łotrowskich zamysłów emira oraz jego wiernych zauszników.
Ale nie tylko dorosłym przynosił Hodża swoje opowieści. Także i dla dzieci miał
zawsze coś w zanadrzu. Kochały go za to. Raz wyczyniał przedziwne sztuczki z jedną i tą
samą dziurawą monetą, udając nadętego naczelnika skarbca, kiedy indziej przychodził z
jagnięciem upchanym pod chałatem, aby pokazać, jak beczy i “jęczy brzuszysko władcy
po sutym obiedzie. Do ,,czajchany pod platanem” mędrzec zachodził przy każdej okazji.
Nic dziwnego, zawsze najlepiej czuł się wśród ludzi bliskich mu duchem i ciałem. No i
brakiem majątku.
Dzisiejszy dzień był wyjątkowo upalny. Żar słoneczny przegnał wszystkich z uliczek
miasta. Nawet kłapouche osiołki, zwykle kochające włóczęgę przy bezchmurnym niebie,
wolały nie wysuwać zbytnio pysków z cienia. Natomiast pod rozłożystym platanem już
dawno nie było tak rojno, bzyczały nie tylko osy podkradające czajcziemu spod ręki
okruszynki cukru. Ku zaskoczeniu ludzi odpoczywających w rozkosznym chłodzie ciągną-
cym od aryku z wodą, tym razem Hodża Nasreddin pojawił się nie sam, lecz w
towarzystwie dwóch sympatycznych żołnierzy. Młodzieńców podobnych do siebie niczym
dwie pestki wydłubane z tego samego owocu granatu.
Jak zawsze mędrzec bucharski z szacunkiem powitał zgromadzonych przykładając
prawą dłoń do serca i nisko pochylając głowę. Podobnie uczynili postępujący za nim
obydwaj młodzi sarbazowie.
- Assalam alejkum - rzekł Hodża. - Witajcie w pokoju, czcigodni.
- Waalejkum assalam, afandi, I ty nam witaj, Hodżo-aka - odpowiedział mu
pierwszy Temudżyn, sympatyczny właściciel herbaciarni.
- Niechaj dobry los pobłogosławi drogę, która cię do nas przywiodła w najlepszym
zdrowiu, afandi. Oby szczęście i brak ludzkiej zawiści towarzyszyły nieustannie tobie i
twoim przyjaciołom w wędrówce po świecie - odezwały się zewsząd głosy. - Prosimy,
siadajcie wszyscy trzej między nami. Napijemy się zielonej herbaty i pogawędzimy trochę o
sprawach interesujących prawdziwych mężczyzn.
- Nie teraz, czcigodni. Niestety, teraz nie możemy - Hodża pokręcił przecząco
głową i uśmiechnął się tajemniczo. - Czeka nas pilna sprawa. Najpierw wszyscy trzej
musimy dostać się do cytadeli przed oblicze władcy. Słyszeliście zapewne, że emir obiecał
garść srebra temu, kto go zadziwi? Popatrzcie na tych dwóch młodzieńców przybyłych
wczoraj z Kermine, z twierdzy tamtejszego beka. Na Sabira i Muchtara, braci
identycznych, jakby jeden był kopią drugiego. Co mówię? Nie kopią, lecz wiernym
odbiciem w lustrze. Oto zagadka, za pomocą której mam zamiar zdobyć srebro obiecane
przez władcę, aby wykupić z długów nieszczęsnego Pirmata Szermuchammada, kaligrafa,
podstępnie oskarżonego przez pierwszego wezyra o kradzież jego srebra i wtrąconego do
lochów.
Następnie mędrzec pochylił się nad przyjaciółmi popijającymi orzeźwiający kok-
czaj i półgłosem zaczął im wyjaśniać strategię genialnego w swej prostocie planu. Kiedy
skończył, wyprostował się i rzucił na pożegnanie:
- Opowiedziałem wam wszystko. No, prawie wszystko. Nie ujawniłem jedynie, kim
są w istocie dwaj młodzieńcy z Kermine. Nie chciałbym, ażeby rozwiązanie zagadki dotarło
do pałacu przede mną, chodzi wszakże o sakwę srebra, i wykupienie z fałszywych długów
poczciwego Pirmata i jego najbliższych. Na odnalezienie prawidłowego rozwiązania
niezwykłego problemu macie zatem dość czasu. O zagadce porozmawiamy, gdy tylko
wrócimy tutaj z Arku. Tymczasem trzymajcie za nas mocno kciuki, abyśmy zdołali
powrócić z nagrodą.
Po czym Hodża wraz z żołnierzami pomaszerował żwawym krokiem w stronę
placyku, na którym rozsiadła się medresa Czor-Minor z czterema charakterystycznymi
minaretami. Minął ją i zapuścił się w cienistą uliczkę wiodącą wprost na Plac Piaszczysty, ku
cytadeli Ark.
Na widok Hodży Nasreddina postępującego w towarzystwie dwóch sarbazów
podobnych do siebie jak dwie krople kobylego mleka strażnik u wrót twierdzy zamienił się
w słup soli. W biednej czaszce ani rusz nie mogło pomieścić się to, co obserwowały źrenice.
Bo czyż widział kto kiedykolwiek, aby Allach stworzył jednego człowieka w dwóch
egzemplarzach?
Przed wejściem do komnaty tronowej mędrzec gestem zatrzymał obydwu
młodzieńców.
- Zaczekajcie tu na mnie chwilkę - rzekł. - Zaraz po was wrócę. Muszę
zapowiedzieć naszą wizytę. Aby poddać kaprysy władcy zagadkowej próbie, trzeba
wpierw sprawdzić, czy humor emirowy planów nam nie pokrzyżuje.
To mówiąc mędrzec zniknął za ciężką atłasową kotarą, bogato przetykaną złotem.
Emir spojrzał niecierpliwym wzrokiem na wchodzącego.
- Nudzę się, Hodżo - wystękał. - Nie bawią mnie ani walki zapaśników dworskich,
ani grajkowie, ani pląsy tadżyckich tancerek. Spać też mi się nie chce...
- Ale, ale - przypomniał sobie - miałeś mi dzisiaj dostarczyć problem trudny do
rozwiązania. Nie zapomniałeś chyba? Wytłumacz się, dlaczego przyszedłeś do pałacu z
pustymi rękami?
- Zagadkę płodzą nie ręce, lecz głowa - odpowiedział spokojnie mędrzec. - Mój
orzech niełatwy do rozgryzienia już czeka, a właściwie dwa niemałe orzeszki oczekują w
pierwszej komnacie na wezwanie.
- Co to znaczy: czekają? - ożywił się władca. - Czyżbyś, Hodżo, mówił o
niejednym problemie?
- Myślę o jednym problemie, ale występującym w dwóch młodych osobach. Czy
pozwolisz, panie, abym przedstawił ci teraz moich dżygitów?
Emir, nieco zaskoczony, skinął głową.
- Słyszałeś, czego pragnie władca? - zwrócił się mędrzec do strażnika sterczącego z
nagą szablą przy wejściu. - Każ natychmiast wprowadzić oczekujących.
Sługa podążył pośpiesznie z poleceniem władcy. Po chwili ciężka kotara uchyliła się
i nagle przed obliczem emirowym, zamiast dwóch młodzieńców w żołnierskich strojach,
pojawił się samotny, przygarbiony człowieczek o twarzy pomarszczonej jak suszona śliwka.
Spiczasta wełniana krymka pokryta haftowanymi cytatami z Koranu pozwalała domyślać
się, iż przybyły był derwiszem, zwyczajnym żebrakiem z zakonu kałandarów, od jakich roiło
się we wszystkich miastach Wschodu. Emir ściągnął brwi.
- Czy zdawało mi się tylko, Hodżo, czy rzeczywiście mówiłeś przed sekundą o
dwóch młodych osobach - zapytał gniewnie. - Tutaj zaś wyraźnie widzę jednego człowieka.
Kto jest więc tym drugim? A może chcesz mnie przekonać, filozofie, iż wzrok mój zawodzi?
Jeśli tak, to uważaj, ażeby cię kat nie dostrzegł. Wszakże wiek tego zwiędłego stworzenia
nawet maddach-fantasta opowiadający baśnie pod murami medresy nie odważyłby się
porównać do rozkwitłej rośliny.
Mędrzec, równie zaskoczony co i władca, zaprotestował natychmiast:
- Panie mój, tego derwisza spotykam po raz pierwszy w życiu. Najwidoczniej
przyszedł do pałacu we własnych sprawach. Zapewniam, że nie ma nic wspólnego z
zagadkowym problemem do rozwiązywania ani z dwoma dżygitami z Kermine, którzy
przybyli tu ze mną.
Emir wycelował palcem w nieznajomego.
- Kim zatem jesteś, przybyszu? - burknął. - Po cóż nie wołany, zabierasz nam
bezcenne chwile i mącisz zasłużony spokój?
Derwisz pochylił nisko głowę i wyseplenił:
- Przyszedłem do pałacu po wsparcie, o władco najszlachetniejszy z prześwietnych.
A jestem, jak widzisz, pokornym sługą Allacha.
- Wszyscy nimi jesteśmy - padła odpowiedź z wysokości tronu. - Nie widzę w tym
jeszcze przyczyny, dla której powinienem napełnić ci sakiewkę złotem. Sądzisz, barania
głowo, że szlachetny kruszec dobywa się na polu motyką?
Derwisz mamrotał dalej nie podnosząc głowy:
- Rzekłeś, władco Wschodu. Ale wiedz, żem nie tylko sługą Allacha, jestem
ponadto twoim dalekim krewnym. I dlatego przypuszczam, o najszlachetniejszy z
prześwietnych, iż kuzynowi twa hojność nie odmówi wsparcia.
Emir, w pierwszej chwili osłupiał. Minęła minuta, zanim głos odzyskał.
- Co takiego? Krewnym, powiedziałeś? Dalekim kuzynem? A z jakiegoż to rodu
wywodzisz się, niezwykły przybyszu? Mów wyraźnie, niechaj usłyszę godność twoich
przodków. Kimże był twój rodzic?
- Ojciec mój pochodził z bagdadzkiego rodu Dżamali Mocarnych, o
najszlachetniejszy z prześwietnych.
Emir zastanowił się.
- Z bagdadzkiego rodu Dżamali Mocarnych, powiadasz? Hm, nie pamiętam, abym
był spowinowacony z tym rodem. Ale jeśli tak twierdzisz, nie zaprzeczę. Siadaj tedy z nami,
drogi kuzynie - zwrócił się łaskawie do derwisza, po czym szeptem cisnął w ucho
nadwornemu pisarzowi: - A ty, gryzipiórku, wyszukaj co rychlej w księgach
rodowodowych miejsce, w którym gałąź mojego rodu splata się z bagdadzkimi Dżamalami.
Minęła długa chwila ciszy, przerywana od czasu do czasu siorbaniem słodkich
napojów, zanim w otworze wejściowym pojawił się pisarz. Już z daleka kręcił pracowicie
głową i rozkładał szeroko ręce.
Na widok oczywistych gestów emir obruszył się. Warknął gniewnie:
- Zdaje się, że chciałeś mnie wyprowadzić w pole, derwiszu? W moich księgach
rodowodowych nie znaleziono nawet śladu pokrewieństwa z Dżamalami Mocarnymi z
Bagdadu. Wytłumacz się, duszo robaczywa, z plugawego postępku. Spiesz się, bo zaraz
postanowię, jak należy ukarać cię za próbę nikczemnego oszustwa. A wtedy będzie już za
późno na wyjaśnienia.
- Wcale nie łgałem, o najszlachetniejszy z prześwietnych - derwisz wyciągnął
obydwie ręce ku górze, jakby niebiosa chciał przywołać na świadka. - Wiadomo ci
przecież, że wszyscy ludzie na świecie wywodzą się od dwojga wspólnych przodków Czyż
więc nie jesteśmy krewnymi, skoro tam gdzieś głęboko w pradziejach mamy wspólnych
prarodziców?
Władca zacisnął zęby. Żuchwy zaczęły mu drgać niczym u tygrysa szykującego się
do skoku na upatrzoną ofiarę. W tym samym momencie do tronu przysunął się Hodża
Nasreddin i szeptem począł coś gorąco tłumaczyć. Emir spojrzał zaskoczony na mędrca.
Wreszcie machnął ręką i zwrócił się do derwisza już znacznie spokojniej:
- A czy masz przy sobie jakiś worek? Sługa Allacha wyciągnął zza koszuli próżną”
sakiewkę i z radością wysunął dłoń w kierunku monarszego krzesła.
- Oto on, o najszlachetniejszy z prześwietnych.
- Wstydź się, derwiszu. Jak mogłeś z takim małym workiem stanąć przed obliczem
wielkiego i hojnego władcy - wtrącił mędrzec bucharski. - Każ mu wydać bezzwłocznie, o
szlachetny, sakwę znacznie większą. W przeciwnym razie staruszek nie będzie miał w czym
zmieścić monet, jakie zostaną mu ofiarowane na własność.
Emir kazał słudze pośpieszyć po worek jak największy. Od tej chwili naczelnik
skarbca z rosnącym niepokojem zaczął śledzić dalsze poczynania mędrca.
Kiedy dworak wręczył człowieczkowi o gębie pomarszczonej śliwki olbrzymią
sakwę z owczej skóry, Hodża Nasreddin wyjął dwie monety z rąk naczelnika skarbca.
Jedną ukrył w kieszeni, zaś drugą wrzucił do torby derwisza, prosząc, aby emir poszedł
jego śladem.
Władca bez słowa wyciągnął dwa srebrne dirhemy, jednego wręczył mędrcowi,
drugiego wrzucił do derwiszowego worka.
Nic nie rozumiejący żebrak z zakonu kałandarów tkwił pośrodku komnaty z
rozwartymi szeroko ustami i olbrzymim workiem, na którego dnie spoczywały zaledwie
dwie maleńkie monety.
Tymczasem Hodża skinął ręką.
- Oddal się, dobry człowieku. No, idżże już. Nie ogłuchłeś chyba z nadmiaru
szczęścia? Otrzymałeś przecież to, czego żądałeś. Zostałeś obdarowany przez emira sakwą
i pieniędzmi. Na cóż więc jeszcze czekasz? Czyżby twoja chciwość, o świątobliwy mężu,
przekraczała pojemność tego worka?
Na słowa mędrca derwiszowi powrócił dar mowy. Zaseplenił znowu:
- Panie, chyba sobie żartujesz z wiernego sługi Allacha? Po coś kazał wydać mi wór
olbrzymi, skoro monet weń wrzuconych trzeba by tam szukać z ogarkiem w dłoni co
najmniej przez tydzień?
- To dlatego, ażebyś miał gdzie zmieścić monety otrzymane od pozostałych twoich
krewnych, o świątobliwy mężu - wyjaśnił Hodża Nasreddin z całkowitą powagą. - W
samej tylko Bucharze powinieneś znaleźć ich kilkanaście tysięcy. Drugie tyle znajdziesz w
Samarkandzie. Obawiam się, że nawet ten wór nie wystarczy na zebrane od wszystkich
krewnych miedziane tańgi i srebrne dirhemy.
Sługa Allacha z zakonu żebrzących kałandarów chciał jeszcze coś powiedzieć, ale
już nie zdążył. Dzban cierpliwości emirowej wypełnił się właśnie po brzegi.
- Powyżej uszu mam tego krewniaka w derwiszowych łachach - wrzasnął władca
głosem, od którego rozdzwoniły się zęby strażników sterczących nieruchomo po obu
stronach tronu. - Kuszbego, wskaż mu natychmiast drogę do wyjścia. Niechaj jak
najszybciej zniknie mi z oczu, jeśli poza monetami nie chce wziąć na drogę czterdziestu
pałek.
Przerażony derwisz opuścił komnatę równie szybko, jak się pojawił. Natomiast
władca życia i śmierci spojrzał na Hodżę i zadumał się. Pamiętał, że miał go o coś zapytać,
lecz zapomniał o co?
- Jednego nie pojmuję zupełnie, mędrcze - przypomniał sobie wreszcie. - Czemu
spośród czterech srebrnych monet dwie zabrałeś dla siebie?
- Ponieważ nie chciałem być gorszym krewnym wobec ciebie, panie, niż ten
świątobliwy włóczęga - wyjaśnił spokojnie Hodża Nasreddin. - Gdybym nie wziął obydwu
monet, mógłbym cię dotknąć boleśnie. Udowodniłbym wszakże, iż jestem dla ciebie
człowiekiem znacznie dalszym niźli jakiś obcy natręt, derwisz w łachmanach, całymi latami
żebrzący po świecie.
- O, to mi nie przyszło do głowy. Ale masz słuszność - władca bez zastrzeżeń
zgodził się z argumentami Hodży. - Nie wypadało, abyś był mi dalszym człowiekiem niż
lichy derwisz włóczący się za jałmużną.
I znów zagłębił się w rozmyślaniach.
- Bardzo to mądre, coś uczynił z derwiszem, afandi. To był naprawdę doskonały
żart - śmiał się po chwili, gdy sens uczynku Nasreddinowego dotarł wreszcie pod złocistą
czałmę. - Proś mnie, o co chcesz, jeśli tylko będę mógł, uczynię.
- Jeżeli możesz, spróbuj mi dopomóc, o najszlachetniejszy z prześwietnych - Hodża
uśmiechnął się szeroko. - Oto dwaj żołnierze z oddziału beka Kermine. Twierdzą, że nie są
bliźniakami. A przecież jedna rodziła ich matka.
Po tych słowach mędrzec wskazał dłonią na dwóch młodych braci, którzy
wprowadzeni przez strażnika przed majestat władcy, znieruchomieli przy wejściu w
głębokim ukłonie.
- Wyprostujcie grzbiety, przyjaciele - ciągnął dalej Hodża - A ty, panie, popatrz
uważnie na ich twarze. Widziałeś kiedykolwiek w życiu dwóch ludzi bardziej podobnych do
siebie? Jeden jest lustrzanym odbiciem drugiego. Weź ścierkę i przetrzyj oblicza obydwu, o
sprawiedliwy, jeśli sądzisz, że to nie natura, lecz ręka człowiecza upodobniła ich w tak
zadziwiający sposób
Władca wybałuszył oczy. Bez słowa spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Wreszcie przetarł palcem powieki, znów spojrzał na wojaków i dopiero wtedy wystękał
niepewnie:
- Nie są bliźniakami, powiadasz? Jeżeli to nie bliźniacy, Hodżo, to może mają
trzeciego brata, który tutaj z nimi nie przyszedł? A może mają nie jednego, ale jeszcze
dwóch, trzech albo i czterech braci?
- Nie, panie. Młodzieńcy nie mają ich więcej. I wiem doskonale, że nigdy nie mieli -
pokręcił głową Hodża Nasreddin i lekko się uśmiechnął. - Wiem również, iż tego samego
dnia, w tym samym miesiącu i roku Sabir oraz Muchtar ujrzeli świat i rodziców swoich.
- Święta prawda, afandi. Tylko dwóch jest nas synów w domu. I to jest zresztą
korzeniem zgryzoty u naszego ojca. Chciałby mieć nas dużo, dużo więcej - zgodnym
chórem poświadczyli żołnierze słowa mędrca.
Emir po raz trzeci utonął w głębinach myśli. Minuty mijały, a jego wzrok błądził w
poszukiwaniu rozwiązania po ścianach komnaty tronowej, wybiegał dalej przez otwór
okienny ku kopułom medres i meczetów, ku strzelistym sylwetkom bucharskich minaretów.
Nadaremnie. Mimo wysiłków głowy i upływu czasu władca jakoś nie potrafił wyłuskać
jądra zagadki z sensu słów dopiero co usłyszanych.
A tymczasem przy wyjściu z pałacowego korytarza na Plac Piaszczysty strażnik
odprowadzający derwisza przytrzymał go za ramię. I wyszczerzył zęby w lisim uśmiechu:
- Czyż nie jestem dla ciebie, derwiszu żebrzący, takim samym krewnym, jak i wielki
emir? Jednakże ty dostałeś dwie srebrne monety jak zaś nie posiadam nawet połowy
marnej tańgi. Godzi się więc, ażebyś podzielił się ze mną sprawiedliwie, kuzyneczku. Wszak
są to twoje własne słowa, prawda? No, nie zastanawiaj się dłużej, mój ty krewniaku
nieoczekiwany, tylko dawaj jednego dirhema i ruszaj precz! I pamiętaj, żeby cię tu więcej
moje źrenice nie oglądały. O, bo takie spotkania nie wróżą ci wesołego przyjęcia. Dobrze
będzie, jeśli na worku kuksańców sprawa się zakończy.
*
Kim więc byli dwaj bracia podobni do siebie jak dwie krople kobylego mleka? Nie
bliźniacy, a przecież urodzeni tego samego dnia i w tej samej godzinie? Pomyśl, człowieku z
głową otwartą. Może uda ci się wyłowić karaska rozwiązania z sadzawki niezwykłej
opowieści, zanim Hodża Nasreddin powróci z pałacu do czajchany pod platanem i ujawni
tajemnicę dwóch młodych dżygitów, Sabira i Muchtara?
SYN BAJA WYSTRYCHNIĘTY NA DUDKA
Opowieść siódma o przygodzie ubogiego Użangi-bobo,
o złośliwym synalku bogatego baja
i o przedziwnej monecie
wypłaconej przez bucharskiego mędrca
W bucharskiej dzielnicy ubogich rzemieślników, tuż za medresą Czor-Minor -
uczelnią muzułmańską wybudowaną w indyjskim stylu - w samym końcu ślepego zaułka
sterczała lepianka sędziwego farbiarza Dżangi-bobo. Od dnia, w którym opasły
Mardżanbek, bardzo chytry i bardzo bogaty kupiec, zajmujący się również paserstwem i
lichwą, zabrał mu za długi skromniuteńką farbiarnię, starzec żył z marnych grosików
uzyskanych ze sprzedaży nazbieranego chrustu.
Codziennie rano, jeszcze przed wytoczeniem się na niebo złocistej kuli słońca,
Dżangi-bobo wyruszał za miasto, na skraj Czerwonych Piasków, aby tam pośród wydm
pustynnych szukać zeschniętych krzewów saksaułu. Rąbał suche badyle, wiązał je
rzemieniem w pęk, następnie taszczył na bazar w Sucharze, gdzie poszukiwany przez wielu
opał zamieniał na kilka garści ryżu, na jęczmienne placki, na kawałek wyschniętej baraniny
albo zwyczajnie na dwa miedziaki. No i z trudem wiązał jakoś ubożuchny koniec z końcem.
Dziś od samego rana starzec czuł się nie najlepiej. Ledwie zwlókł się z łóżka.
Czerstwy kawałeczek jęczmiennego placka popity filiżanką przegotowanej wody na
śniadanie, potem kilka godzin marszu, a jeszcze później pracowite wymachiwanie ciężkim
toporem, no i słońce wyjątkowo dzisiaj dokuczliwe sprawiły, że w drodze powrotnej
Dżangi-bobo stąpał z najwyższym wysiłkiem. Maszerował coraz wolniej dźwigając na
ramionach okazałą wiązkę drewna. A zmęczył się przy tym jak rzadko kiedy.
,,Szkoda wielka, że nie mam osiołka. Z przyjazną duszą i z silnym pomocnikiem
życie byłoby z pewnością znacznie lżejsze - marzył Dżangi-bobo w głębi serca. - Gdybym
miał kłapoucha do pomocy, zawiózłbym na bazar od razu aż siedem takich wiązek chrustu.
A wtedy mógłbym nareszcie zwrócić dług piekarzowi Bababulle. Niestety, nie mam osiołka.
Poczciwy Bababułła - oby Allach zachował go w zdrowiu jak najdłużej - będzie musiał
poczekać co najmniej tydzień na swoje miedziaki”.
W pewnej chwili siły opuściły farbiarza tak, że dalej już iść nie mógł. Musiał trochę
odpocząć. Choć odrobinę. Zwalił więc na ziemię suchy ciężar i siadł obok. Kiedy nieco
odsapnął i chciał ruszyć w dalszą drogę, okazało się, że sprawa nie jest wcale taka prosta.
Mimo wysiłków nie był w stanie dźwignąć wiązki chrustu z powrotem na plecy. Drewno
było zbyt ciężkie, a on zbyt osłabiony.
“Starość nie radość. Sił ubywa mi z dnia na dzień. A nawet z godziny na godzinę.
Słabym niczym mysz siedmiodniowa - rozmyślał markotnie Dżangi-bobo. - Nie ma się co
łudzić, widzę, że nie dam rady bez czyjejś pomocy. Może nadejdzie wkrótce jakaś życzliwa
dusza. W przeciwnym razie część drewna będę musiał tu porzucić”.
Zaledwie to sobie pomyślał, zza ruin glinianego grobowca jakiegoś zapomnianego
muzułmańskiego świętego wyjechał młodzian w bogatych szatach, na ślicznym koniu, karym
achałtekinie stąpającym po piasku lekko niczym tancerka na dworze emira.
- O, wszechwiedzący Allach zsyła cię tutaj w odpowiedniej porze, szlachetny
młodzieńcze - starzec zastąpił drogę jeźdźcowi i pokłonił mu się głęboko. - Dopomóż,
bardzo proszę, człekowi w potrzebie, jeśli serce masz pod koszulą i odrobinę szacunku dla
siwej brody.
- A o co chodzi? - spadło pytanie z wysoka, spod złocistego turbanu.
- Nie potrafię sam zarzucić ciężaru na ramiona. Przeogromny wysiłek oraz upalne
słońce najwidoczniej pozbawiły mnie resztek sił.
- Zgoda, siwa brodo. Jednakże pod warunkiem, że mi za to zapłacisz. Albo coś
dasz. Cokolwiek.
- A cóż ja ci mogę dać, szlachetny młodzieńcze? - Dżangi-bobo rozłożył bezradnie
ręce. - Nic.
- Zgoda, siwa brodo. Niech i tak będzie.
To rzekłszy bajbacza - syn zamożnego baja, bo nim był ów młodzian - uśmiechnął
się tajemniczo pod nosem, po czym zlazł z wierzchowca i w milczeniu podniósł z ziemi
wiązkę chrustu, jakby to było piórko łabędzie. I zwalił na plecy starca. Następnie wskoczył
na siodło i bez słowa pożegnania odjechał w swoją stronę.
Jakież było zdumienie ubogiego Dżangi-bobo, kiedy po czterech godzinach przed
bramą Kukeldasz wiodącą w głąb miasta ujrzał synalka baja w asyście siedmiu strażników
uzbrojonych po zęby w łuki, kindżały i zakrzywione szable. Na widok zbliżającego się
starca bajbacza wrzasnął:
- Oto on! Siwobrody powsinoga, o którym mówiłem wam przed godziną.
Wojownicy, zatrzymajcie go natychmiast. Jest mi winien zapłatę.
- Zapłatę? A za co? - zdumiał się Dżangi-bobo, przystając pokornie na moment. -
Mylisz mnie zapewne z kim innym, szlachetny młodzieńcze.
- Jak to, za co? Jeszcze się wykręcasz, pniu stuletniej wierzby? Czyżby starcza
skleroza pozbawiła cię zupełnie pamięci? Oczywiście, że za pomoc - synalek bogacza
doskoczył do siwobrodego i dźgnął palcem w wiązkę chrustu. - Dopomogłem ci dźwignąć
ten ciężar? Dopomogłem. A ty w zamian obiecałeś mi przecież zapłatę.
- Obiecałem? - Dżangi-bobo zdumiał się jeszcze bardziej. - A jaką, na Allacha?
- Nie udawaj bezmózgiego głupka, pniu stuletniej wierzby, tylko dawaj mi tu zaraz
to, coś przyrzekł na drodze - krzyczał nadal młodzik. - Obiecałeś “nic”? Obiecałeś,
przysięgam na brodę mego pradziada. Oddaj więc, bo szkoda czasu i mielenia jęzorem po
próżnicy.
Tymczasem Dżangi-bobo uginający się coraz głębiej pod ciężarem saksaułu począł
prosić gorąco bajbaczę:
- Drogi chłopcze, szlachetny młodzieńcze, czegóż ty naprawdę chcesz ode mnie?
Czy nie możesz mnie zostawić w spokoju? Po cóż drwisz z siwej brody? Masz chyba
sumienie? Puść, błagam, bo siły tracę z każdą minutą. Spójrz, nogi drżą mi już jak choremu
w indyjskiej febrze.
Ale synalek bogacza ani myślał zrezygnować z wyśmienicie rozwijającej się zabawy.
Zaczął szarpać farbiarza za rękaw chałata, wrzeszcząc przy tym na całe gardło:
- Jak to czego chcę, marny robaku? Śmiesz jeszcze pytać bezczelnie? I cóż mnie
może obchodzić twoja indyjska febra, malaria czy drżączka? Zagadnąłem cię wszakże na
pustynnej drodze, co mi dasz, jeśli włożę ci na ramiona tę oto wiązkę suchego saksaułu? A
tyś mi odpowiedział wówczas jednym słowem: ,,nic”. Pomogłem ci, a zatem zgodnie z
umową, pniu stuletniej wierzby, musisz mi teraz wręczyć przy świadkach owe “nic”.
Im dłużej ubogi Dżangi-bobo błagał bajbaczę, aby go przepuścił przez bramę, tym
bardziej upierał się przy swoim synalek baja. Nawet nie zamierzał słuchać wyjaśnień starca.
Wrzeszczał jedynie, ile sił w młodych płucach, podskakując i wymachując groźnie kułakami.
Niecodzienny harmider powiększali strażnicy trzymający się za brzuchy i ryczący
wniebogłosy z wielkiej wesołości.
Nie wiadomo, jak by zakończyło się to awanturnicze spotkanie biednego Dżangi-
bobo z synalkiem zamożnego baja i siedmioma strażnikami bez sumienia, gdyby w pewnym
momencie u wrót miejskich nie pojawiły się dwie ważne osobistości. Z lewej strony na
srokatym wierzchowcu nadjechał sędzia bucharski w śnieżnobiałym zawoju na głowie, z
prawej zaś Hodża Nasreddin na swym burym kłapouchu.
- Ej, ty tam. Zbliż się i wyjaśnij mi dokładnie, co się tu dzieje? - zapytał gniewnie
główny sędzia Buchary wskazując palcem na młodzika.
- I czemu wrzeszczysz pod niebiosa, płosząc niewinne synogarlice na dachach? -
dorzucił mędrzec siedzący na ośle.
Bajbacza opowiedział wszystko po kolei. Naturalnie opowiedział po swojemu. Jak
to dopomógł starcowi spotkanemu na pustynnej drodze, jak ten obiecał mu wynagrodzenie
za okazaną przysługę i jak teraz łotr ów wykręca się nie chcąc dotrzymać słowa danego
przed czterema godzinami.
Sędzia miejski nie złażąc z siodła wysłuchał cierpliwie relacji bogaczowego synalka,
a potem zagłębił się w rozmyślaniach. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na wyrok. Niestety,
minuty umykały jedna po drugiej, a nic jakoś nie wskazywało na to, by kadi mógł natrafić na
ścieżkę prowadzącą do rozwikłania kłopotliwego problemu.
- Widzę, o sprawiedliwy, że masz niejakie trudności z rozsupłaniem dziwacznego
węzełka - szepnął mu na ucho Hodża. - Szkoda twojej szlachetnej głowy i drogocennego
czasu na takie błahostki. Zgódź się, abym cię wyręczył. Mam pewien pomysł.
Na oblicze sędziego wypłynął szeroki uśmiech.
- Ej, wy tam. Nadstawcie uszu i wysłuchajcie uważnie tego oto człowieka, który
czaszkę ma wielką jak sagan i serce nie mniejsze! - krzyknął ucieszony. - W moim imieniu
mąż ten osądzi rzecz całą i wyda sprawiedliwy wyrok. Zaczynaj, drogi przyjacielu.
Hodża Nasreddin zwrócił się najpierw w stronę gromadki strażników:
- Kto z was jest tu najstarszy rangą?
Stróż prawa i porządku przepasany zieloną chustą wysunął się bez słowa przed
innych.
- Doskonale - skinął głową Hodża. - Przynieś mi bezzwłocznie ze strażnicy
modlitewny dywanik.
Stróż porządku publicznego pognał na wartownię, ażeby po chwili wrócić ze
zwiniętym w rulon dywanikiem, na którym zgodnie z nakazami religii pięć razy dziennie
modlił się, bijąc pokłony w kierunku Mekki, świętego miasta wszystkich prawowiernych.
Hodża Nasreddin zsunął się z oślego grzbietu. W milczeniu rozłożył niewielki
kobierczyk na glinianym klepisku, wygładził starannie, po czym dopiero rzeki do bajowego
synalka:
- Słuszność jest po twojej stronie, bajbaczo. Naturalnie, zgadzam się z tobą
całkowicie. Allach mi świadkiem, że inaczej być nie może.
- Ojejej! - jęknął głośno w tym momencie Dżangi-bobo, chwytając się za serce.
Ale Hodża Nasreddin nie zwrócił na starca najmniejszej uwagi i jak gdyby nigdy nic
ciągnął dalej:
- Obiecane musi być dotrzymane. Tak właśnie nakazuje sprawiedliwość. Z
łachmanów Dżangi-bobo można jednak wywnioskować, iż nie stać będzie biedaka na
spłatę ziemskich zobowiązań Czy pozwolisz więc, zacny młodzieńcze, abym “go zastąpił w
tej sprawie?
Synalek bogacza skinął głową na znak zgody.
Wtedy Hodża Nasreddin uniósł odrobinę róg dywanika i powiedział:
- Bajbaczo, wsuń rękę pod ten kobierczyk i przekonaj się, co tam leży.
Młodzik pogmerał dłonią pod dywanikiem, lecz oczywiście niczego nie wymacał.
- No i na co tam natrafiłeś, bajbaczo? - zapytał Hodża z ciekawością.
Synalek baja zamiast odpowiedzi wzruszył tylko drwiąco ramionami.
- Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany? - skarcił go mędrzec. - Powinieneś
wiedzieć, iż zbyteczny pośpiech jest wymysłem szatana. Poszukaj starannie.
Naburmuszony młodzik nadął się niczym ropucha w maju, ale nie rzekł nic. Jeszcze
raz wsunął rękę pod dywanik. Z takim samym skutkiem, co i poprzednio.
- No i co znalazłeś tym razem? - zagadnął znów Hodża Nasreddin z całą powagą.
- Nic - odburknął bajbacza.
- O, znakomicie - ucieszył się mędrzec bucharski. - Bo to jest właśnie tamto “nic”,
które obiecał ci na drodze czcigodny Dżangi-bobo. Zabieraj je sobie na własność i zmykaj
nam precz z oczu, jeśli nie chcesz kilku pałek dodatkowej zapłaty za czas, jaki przez ciebie
zmitrężyliśmy tutaj niepotrzebnie wraz ze szlachetnym sędzią Buchary.
*
“Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada” - mówi przysłowie znane i na
Wschodzie, i na Zachodzie. I rzeczywiście. Synalek zamożnego baja dostał znakomitą
nauczkę od Hodży Nasreddina. Popamięta ją chyba długo. Nas jednak interesuje teraz
zupełnie coś innego. Czy potrafisz obliczyć, ty, który głowę bystrą masz i oko
spostrzegawcze, ile monet był winien farbiarz Dżangi-bobo piekarzowi Bababulle?
GŁODNY WILK, GŁODNY SZAKAL I GŁODNA WYDRA
Opowieść ósma o szkrabach z sąsiedztwa,
o trzech stepowych głodomorach,
a także o podziale krasnopiórek,
rybek nieczęsto trafiających do garnka
Podejrzany szmer w ogrodzie nakazał Hodży ostrożność w postępowaniu.
“Na Allacha, któż tam może być? Złodzieje? E, chyba nie. Tyle jest przecież
bogatszych domów w Bucharze, że tylko naiwni szukaliby łupu tutaj. Hm, a może to
szpiedzy wielkiego wezyra? Dostojnik lubi wszakże wiedzieć, co się dzieje nawet w mysiej
norze”.
Tak rozmyślając mędrzec cichutko wysunął się spod kołdry, na palcach dotarł do
okna i wyjrzał dyskretnie.
Wyjrzał i roześmiał się na głos.
Pod baldachimem z winorośli stała gromadka wyrostków w różnym wieku i coś się
między sobą naradzała.
- Ej, młodzieniaszkowie, jeśli przyszliście z samego rana, by pobawić się z moimi
chłopcami, to przyszliście nadaremnie - zawołał Hodża. - Guldżachon pojechała na wieś w
odwiedziny do krewniaków i chłopców zabrała ze sobą.
Przed gromadkę bosonogich basałyków w krótkich majtkach wystąpił Askad,
jeden z wnuków Nasreddinowego sąsiada, cholewkarza Mamajusupa.
- Wujku, myśmy nie przyszli bawić się z Erkinem i Radżabem. Zresztą, wiemy
dobrze, że ich nie ma. Myśmy przyszli specjalnie do ciebie.
- Do mnie? - zdumiał się mędrzec. - O, to coś nowego. Poczekajcie chwileczkę,
młodzieniaszkowie. Już do was idę.
I nie zwlekając nasypał do miseczki cztery garście suszonych winogron, garść
morelowych pestek wydłubanych ze skorupek oraz parę bryłek chałwy domowej roboty,
do drugiej włożył kilka owoców granatu i wyszedł przed dom.
- Częstujcie się, czym chata bogata - zaprosił. - A przy okazji wyjawcie mi, proszę,
co was tu sprowadza?
- Bajka. Opowiastka. Zagadka. Jakaś przygoda - z ust pełnych smakołyków
posypały się spieszne odpowiedzi. - Najlepiej opowiedz nam bajkę. Radżab mówił, że
znasz ich bardzo wiele. A Erkin, że jeszcze więcej.
Hodża roześmiał się.
- Zgoda, młodzieniaszkowie. Opowiem z przyjemnością - przystał bez oporu. -
Tylko siądźcie wygodnie wokoło i nie przeszkadzajcie mi pod żadnym pozorem, bo boję
się, że wątek utracę. A teraz słuchajcie uważnie.
Pewnego razu nad brzegiem Amu-darii, na ścieżce wydeptanej przez stepowe
antylopy - szybkonogie dżejrany ciągnące do wodopoju, spotkał się szakal z wilkiem. I
każdy z nich coś pod pachą dźwiga.
- Ej, sąsiedzie, a dokąd ci tak pilno? I co tam kryjesz pod łokciem? - zapytuje wilk
szakala i staje pośrodku dróżki, aby mu kmotr nie czmychnął bokiem.
- Do domu śpieszę, bracie wilku - odpowiada uprzejmie szakal sąsiadowi i kłania
się nisko, niziutko. - Suseł dał mi w prezencie dwie marchewki. Najwyższa pora, bo w
kiszkach aż mi piszczy z głodu. Nie udało mi się polowanie na żółwia, zęby sobie stępiłem o
jego pancerz twardszy od żelaza. Nie udało mi się polowanie na jeża, pysk mam cały w
kolcach. Chyba więc sobie ugotuję zupkę z marchwi. Cały garnek smakowitej polewki.
Zupy, sytej, cieplutkiej, pachnącej listkiem mięty i szczyptą dzikiego kopru.
- Znakomicie się składa, bo i ja do domu idę w takim samym celu - powiada
wilczysko i szczerzy zęby na samo wspomnienie tego, co go wkrótce czeka. - Wyobraź
sobie, że i mnie suseł poczęstował marchewką. Dał mi jednak nie dwie, ale cztery sztuki.
Najwidoczniej mnie bardziej miłuje. Upiekę marchewkę w ognisku. Hm, a może lepiej
ugotować z niej zupkę? Równie smakowitą jak i twoja?
- Dostałeś cztery, boś silniejszy - mruknął pod nosem szakal. A że chytry był to
zwierz, wystarczyło mu zerknąć jednym ślepiem na zdobycz wilkową, aby zorientować się,
że marchew sąsiada jest większa, okazalsza. Pomyślał więc sobie, iż oto nadarza się
doskonała okazja, by kosztem basiora najeść się do syta. I szybko powiada:
- Mam wyśmienity pomysł, bracie wilku. Naprawdę wyśmienity. Po co mamy
rozpalać dwa ogniska? Po co ciągnąć dwie kupy chrustu? Po co brudzić dwa kociołki? Po
co dwa razy wodę taszczyć z rzeki? Wspólnie, zupę ugotujmy. I wspólnie ją zjedzmy.
Nawet najgłupsze zwierzę wie, że w zacnym towarzystwie każdy posiłek smakuje siedem
razy lepiej.
Wspólny posiłek przypadł do gustu także i wilkowi. Nie zwlekając zwierzęta
nałamały suchego saksaułu na pobliskich wydmach i rozpaliły olbrzymie ognisko, jakiego
dawno nad Amu-darią nie widziano. Ogień trzeszczał i parskał wesoło, zupa bulgotała
radośnie. Nie mogły doczekać się zwierzęta. Już-już miały zabrać się do jedzenia, gdy nagle
z sitowia wylazła wydra, caluteńka ociekająca wodą.
- Witaj, bracie wilku. Witaj, bracie szakalu - powiada wydra i zadowolona merda
energicznie ogonem, aż krople pryskają wokoło. - Cóż to tak u was smakowicie pachnie?
Zupkę gotujecie? Widzę, że w samą porę przyszłam w gości. Czemu marszczysz pysk,
bracie szakalu? Czemu krzywisz się, bracie wilku, jakbyś zgryzł przez nieuwagę ziarnko
afgańskiego pieprzu? Czyżbyście nie wiedzieli, że Allach każe gościa przyjąć nie gorzej niż
najbliższego krewniaka?
- Patrzcie ją, co za spryciara. Na samego Allacha się powołuje - powarkuje szakal
pod nosem, po czym głośno zaprasza: - Siadaj, siostro wydro, siadaj, skoro los skierował
cię do naszego ogniska. Dostaniesz trochę zupy. Dostaniesz, żebyś nie myślała, że nie mamy
serca. Ale i tyś zwierzęciem bożym, musisz i ty mieć serce. Czym nas zatem poczęstujesz w
zamian za gościnę?
- Rybek dam wam obu na deser - mówi wydra. - Mam ze sobą cały worek
krasnopiórek. Swieżuteńkich. Dopiero co wyłowiłam je w rzece.
Gadu, gadu, no i zwierzęta dogadały się. Siedli wszyscy razem w zgodnym kręgu.
Bardzo głodny wilk, bardzo głodny szakal i nie mniej głodna wydra. Naleli zupę do trzech
misek. Równo, równiutko. I zjedli.
Wydra wylizała starannie swoje naczynie i swoje wąsy, a potem wyciągnęła z
sakwy sześć rybek o srebrzystej łusce i płetwach barwy cynobru.
- Za pyszną zupkę z marchewki, którą zjadłam z apetytem, pozostawiam wam
sześć krasnopiórek. Podzielcie się sprawiedliwie, bracie wilku i bracie szakalu -
powiedziała, gładząc się po pełnym brzuchu. Po czym sakwę z resztą połowu zarzuciła na
plecy i smyk w trzcinę. Tyle ją widzieli.
No i dopiero wtedy zaczęły się spory, swary.
Szakal chciał pochwycić rybkę, ale wilk zdążył złapać go za łokieć.
- O co ci chodzi? Puszczaj, bo to boli - wrzeszczy szakal, na próżno usiłując
wyrwać się z żelaznego uścisku. - Dlaczego nie pozwalasz mi zjeść krasnopiórki na deser?
Wszakże to nie twoja zdobycz, lecz pracowitej wydry. A ona zostawiła poczęstunek dla
nas obu, a nie tylko dla ciebie. Oddaj mi moją część, samolubie.
- Co nagle to po diable. Powinieneś wiedzieć, iż pośpiech bardzo źle wpływa na
trawienie. A złe trawienie to ból głowy i brzucha - wilk na to z całym spokojem. - Trzeba
się wpierw zastanowić, bratku stepowy, jak powinniśmy podzielić sześć rybek
ofiarowanych nam przez wydrę.
- A nad czym się tu zastanawiać? Przecież sprawa jest niesłychanie prosta. Zupę
podzieliliśmy na jednakowe porcje? Na jednakowe. No to i rybki podzielimy dokładnie w
taki sam sposób. Na porcje j-e-d-n-a-k-o-w-e. Jest sześć rybek? Sześć. A żalem dla
ciebie wypadają trzy krasnopiórki. I dla mnie trzy krasnopiórki. No, a teraz puszczaj, bracie
wilku, bo rybki zjeść muszę, póki jeszcze świeże. Nie ma nic smaczniejszego nad mięsko
ryb prosto z wody.
Ale wilk ani myśli puścić łapę szakala. Szczerzy zęby gniewnie, powarkuje i
zastanawia się, jak podzielić krasnopiórki. A że nigdy nie odznaczał się zbyt szybkim
myśleniem, trwało to dość długo. Wreszcie powiada:
- O nie, bratku stepowy. Taki podział wcale nie byłby sprawiedliwy. Przecież do
zupy włożyłem cztery marchewki, a ty zaledwie dwie. Cztery i dwie to sześć, prawda?
Popatrz, rybek też sześć. A zatem i dzielić tak należy. Dla mnie cztery krasnopiórki, dla
ciebie, bratku stepowy, jedynie dwie. Właśnie tak będzie sprawiedliwie. Sądzę, że sam
wszechmogący Allach nie podzieliłby inaczej daru wydry.
- Bzdura, bracie wilku - wrzeszczy nadal szakal i tupie trzema łapami o ziemię,
wzniecając popłoch w pobliskim mrowisku. - Trzy i trzy oto sprawiedliwość. Cztery i dwie
to zwyczajny rozbój!
Na próżno jednak szakal wściekał się, nadaremnie protestował odwołując się do
wilczego sumienia. Stało się tak, jak to w podobnych wypadkach dzieje się wśród ludzi.
Krasnopiórki zostały podzielone zgodnie z wolą silniejszego. Cztery dla jednego, dwie dla
drugiego.
Jakież było zdziwienie wilka nazajutrz, gdy dowiedział się od wszędobylskiego
jeżozwierza, że szakal od samiutkiego rana biega z wywieszonym jęzorem po Czerwonych
Piaskach i plecie niestworzone historie. Każdemu, kto tylko chce go słuchać, opowiada, jak
to zdołał wyprowadzić w pole naiwnego basiora, zjadając dwie rybki krasnopiórki z porcji,
która mu się w ogóle nie należała...
Hodża Nasreddin zakończył swą opowieść. Potem sięgnął po owoc granatu,
wycisnął trochę soku wprost między zęby, popatrzył na zasłuchane buziaki i baśń uzupełnił
pytaniem:
- Jak przypuszczacie, basałyki, kto lepiej wyszedł na podziale krasnopiórek, wilk
czy szakal?
Nikt z chłopców nie zdążył ust otworzyć, albowiem w tej samej chwili mały Azam
siedzący okrakiem na wysokim murze krzyknął z całej siły:
- Wujku, chowaj się! Jadą po ciebie!
Zerwał się mędrzec na równe nogi, lecz zanim pomyślał, gdzie skryć się, furtka z
hukiem wyleciała z zawiasów i na podwórzec wtargnęła banda opryszków. A może tylko
straży miejskiej? Wyjąc z radości zbrojni dopadli Hodży, pochwycili go za ręce oraz nogi i
wynieśli na ulicę. Tam wsadzili na konia luzaka, po czym okładając wierzchowca batogami
pognali, skąd przybyli. Chmura gliniastego pyłu wzniesiona kopytami przed domostwem
mędrca była oczywistym dowodem, że zawitali tu nieoczekiwani goście. Drugim dowodem
byli świadkowie - gromada chłopców oniemiałych z przerażenia.
*
Każdą dobrą baśń morał wieńczyć musi. W Nasreddinowej opowieści kryje się on
w końcowym pytaniu. Kto lepiej wyszedł na podziale krasnopiór ofiarowanych
głodomorom przez najedzoną wydrę? Basior z wilczym apetytem i takimże sumieniem, czy
szakal, zwierz sprytny i liczyć potrafiący jak mało który mieszkaniec pustyni? Cóż, pytanie
niełatwe i odpowiedź trudna.
...a pisał kiedyś wielki Saadi: “brzuch pusty ciąży do pierwszego posiłku, głowa
pusta ciąży lata całe”.
TAJEMNE JĄDRO
Opowieść dziewiąta o konkursach na największą bzdurę
oraz na pomniejszenie tajemniczej linii,
a także o ponownych przestrogach
zacnego piekarza Bababułły
Niezbadane są labirynty dróg, jakimi krążą pomysły zrodzone pod czerepem
wielkiego pana. Na stronicach Księgi Doświadczeń widnieje kanon: im wyżej zasiadł
władca, tym trudniej uchwycić lot jego myśli. A emirat Buchary to fotel dostatecznie
wysoki, by kaprysy pana życia i śmierci spędzały sen z powiek wszystkich sług jego.
Fanaberie dziwacznych pytań przeplatały się z pomysłami z “Tysiąca i jednej nocy”,
szatańskie zadania podążały za fantastycznymi wskazówkami, cudaczne polecenia deptały
po piętach idiotycznym rozkazom. Tak oto ścieżki udręczeń, na których poddani emira
trawili życie, przechodziły nieustannie jedna w drugą nie znajdując nigdy kresu.
W czwartek ogłoszono nowy rozkaz emira Buchary. Wszyscy dostojnicy pałacowi
w samo południe mają stawić się w twierdzy, przed obliczem pana.
Nastały przeraźliwie długie godziny niepokoju i trwogi. A po nich środek południa.
- Kto potrafi opowiedzieć nieprawdopodobną historię, jakiej w życiu jeszcze nie
słyszałem, ten z rąk naczelnika skarbca otrzyma sakiewkę z antylopiej skóry, a w niej
czterdzieści srebrnych dirhemów nagrody - oświadczył emir spoglądając z uciechą na
wielmożów przybyłych na drżących nogach do wielkiej sali tronowej Arku. Potem odczekał
chwilkę i dorzucił: - Uprzedzam jednak, łby baranie, że jeśli przytoczone kłamstwo obiło mi
się choćby tylko raz o uszy, opowiadający zamiast srebrników dostanie z rąk naczelnika
straży wypłatę w postaci siedemnastu pałek na gołe plecy.
Na początku znalazło się kilku naiwnych dworaków, wielmożów pozbawionych
krzty wyobraźni, którym wydawało się, że obracaniem języka zdobędą bez najmniejszego
wysiłku sławę emirowego bajarza oraz czterdzieści sztuk srebra na dodatek. Oczywiście
przeliczyli się. Żaden z nich nie zdołał napełnić kiesy monetami wydobytymi ze skarbca.
Bowiem za każdym razem po wysłuchaniu bzdurnej opowiastki władca rzucał krótko:
- Tę blagę znam z dzieciństwa. Opowiadała mi ją już piastunka nad kołyską.
Siedemnaście pałek!
Lub:
- Opowieść ta jest równie stara jak pradziad wiekowego Mameda. Porcja pałek!
Kiedy zabrakło dalszych amatorów pobierania pieniędzy albo cięgów, emir wskazał
palcem na Hodżę Nasreddina siedzącego nieruchomo pod ścianą w towarzystwie dwóch
strażników z gołymi szablami i zapytał:
- A ty czemu milczysz, Hodżo? Chyba nie po to wysłałem ludzi zbrojnych do twego
domostwa, abyś teraz kulił się i trząsł niczym chuda mysz w kącie? Ejże, zapomniałeś języka
w gębie, czy może resztki oleju wyparowały ci ze łba na skutek czerwcowych upałów?
- Ani jedno, ani drugie, o sprawiedliwy - odpowiedział spokojnie mędrzec. -
Siwobrodzi powiadają: “Jadowitej kobrze siłą jadu nie zaimponuje ani falanga, ani
karakurt”. Ja zaś dodam: także kłamcy nie zaimponujesz byle kłamstwem. A tym bardziej
na dworze bucharskiego władcy, gdzie trudno jest zadziwić kogokolwiek blagą
najniemożliwszą z niemożliwych. Właśnie dlatego nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć
w dziwacznym konkursie. Zresztą, wszyscy wiedzą, że w pałacu znacznie łatwiej jest
zarobić pałki niźli srebro. Natomiast w chwili gdy uznasz konkurs blagierów za zakończony,
będę mieć do ciebie jeszcze pewną sprawę. Przyjechałem do Arku specjalnie, aby przypo-
mnieć ci o niewielkim długu. Bo widzisz, panie szlachetny, ostatnio u mnie się nie przelewa.
- Ejże, o jakim długu pleciesz? Gorączka cię trapi? A może Osioł kopnął cię w
czubek głowy? Nie jestem ci niczego winien - odrzekł emir marszcząc brwi. - I nigdy nie
byłem.
- Tym razem najwidoczniej pamięć ci nie dopisała, o sprawiedliwy. Nie martw się
jednak. To zdarza się również ludziom normalnym. Przypomnę ci więc sprawę pokrótce.
Niedawno w szkatule pozostawionej przez mojego zmarłego ojca natrafiłem na papier, w
którym przed kilku laty byłeś łaskawy napisać, iż obiecujesz oddać naszemu rodowi we
władanie połowę Buchary, letni pałac, a mnie dodatkowo także swoją najstarszą córkę,
księżniczkę Medinę-Chanym.
Emirowi krew uderzyła do głowy. Podskoczył z wściekłością na tronie, aż jęknął
marmurowy postument, i jak nie wrzaśnie z całej siły:
- Coś ty powiedział, barania głowo? Ja, emir błogosławionej Buchary, miałbym
obiecywać cokolwiek twojemu ojcu, zwyczajnemu garncarzowi? Lepiglinie, którego nogi
nigdy nie stanęły w żadnej z pałacowych komnat? Łotrze, jak śmiesz kłamać tak bezczelnie?
To największa bzdura ze wszystkich blag, jakie kiedykolwiek wpadły mi w uszy.
Mędrzec natychmiast dźwignął się z kobierca i wyciągnął rękę w kierunku tronu.
- Jestem dokładnie tego samego zdania, o sprawiedliwy - rzekł z lekkim
uśmiechem. - I właśnie dlatego każ naczelnikowi skarbca czym prędzej pośpieszyć po
czterdzieści srebrnych dirhemów. Jesteś mi je winien zgodnie z przyrzeczeniem złożonym
tutaj zaledwie przed godziną.
Dopiero w tym momencie władca zorientował się, że Hodża Nasreddin przechytrzył
go. Nie miał jednak innego wyjścia, zbyt wiele uszu słyszało tę obietnicę. Wykrzywił się,
jakby zgryzł nieopatrznie ziarno indyjskiego pieprzu, po czym bez słowa wysłał dostojnika
po srebro do skarbca.
Od czwartku do piątku droga niedaleka. Przeminęło zaledwie kilkanaście godzin,
gdy kolejny rozkaz władcy nakazał wielmożom stawić się w pałacu.
- Wezwałem was ponownie, słudzy wierni, aby ucieszyć serca wasze nowym
poleceniem. Wysłuchajcie zatem uważnie moich słów. Oto namalowałem tuszem na tej
płachcie jagnięcej skóry zwykłą, prostą kreskę. Ten, kto potrafi zmniejszyć ją dwukrotnie,
otrzyma z rąk naczelnika skarbca sakwę pełną bagdadzkich dinarów - oznajmił emir
dostojnikom tłoczącym się w sali przyjęć. Po czym dodał tonem nie wróżącym niczego
dobrego: - Jeśli jednak nikt tego nie zdoła uczynić, wszyscy otrzymają odpowiednią
nagrodę z rąk miejskiego hycla. Aha, jeszcze jedno. Abyście nie mieli żalu, iż obdarowuję
was zbyt łatwym poleceniem, niegodnym doświadczonych umysłów, stawiam dodatkowe
warunki: linię należy pomniejszyć dwa razy bez dotykania jej, bez wymazywania, bez cięcia
i przełamywania skóry na połowę. Niemożliwe stanie się możliwym, jeśli wystarczy wam
fantazji i dowcipu. Niechże więc zapłodni waszą myśl duch wielkiego matematyka
arabskiego, Tabita Ibn Kurracha. Mędrca, dla którego nie istniały zadania i problemy nie do
rozwiązania. A teraz do dzieła, słudzy wierni, niechaj przekonam się wreszcie, co
wartościowego ukrywacie pod zwojami czałm i turbanów złocistych.
“Chcąc otworzyć usta, otwórz wpierw szeroko oczy” - powiada przezorne
przysłowie. Dzisiaj spełniło się ono zaledwie do połowy. Wszyscy co prawda wybałuszyli
źrenice na bielejącą
kartę skóry jagnięcej z wyraźnie widocznym wizerunkiem linii, potem
jednak zaczęli spoglądać po sobie, wiercić się, niespokojnie przestępować z nogi na nogę.
Dostojnicy pałacowi jak gdyby nagle nabrali w usta kwaśnego mleka. Ani jedno słowo nie
zabrzęczało w powietrzu.
Nikt z wielmożów nie chciał pierwszy przyznać się do porażki. Na niego bowiem
mogła uderzyć najwyższa fala gniewu okrutnego władcy. A któż chciałby, aby kłębek nici
jego żywota wysnuł się wcześniej, niż mu zaplanowano? Zwłaszcza że każdy z dostojników
z łaski Allacha miał na tej ziemi niejedną żonę i wiele dziatek.
Nie wiadomo, jak długo wielmożowie trwaliby tak w milczeniu, gdyby nie premier
rady wezyrów, który w końcu szepnął coś do ucha bibliotekarzowi. Na oblicze
zarządzającego księgozbiorem pałacowym wypłynął księżyc nadziei.
Tak, to była właściwa ścieżka czynu.
Trzeba bez zwłoki posłać po Machmuda Kurbanbaja. Niechaj spieszy ocalić
niewinne dusze.
Wezwano czym prędzej z pobliskiej medresy Miri-Arab wielkiego uczonego,
profesora biegłego w Koranie, w filozofii, w matematyce i w siedemdziesięciu jeszcze
innych naukach. Na próżno. Machmud Kurbanbaj był już człowiekiem bardzo leciwym,
kruczej barwy jego brody nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy słonecznej stolicy
emiratu. Ciężar wieku przygniótł plecy starca, nie pozwalał mu rozwinąć skrzydeł myśli
pętając je silnie powrozami sklerozy. Czas świetności uczonego rozumu minął
bezpowrotnie. Z rzadkiego iłu jego odpowiedzi trudno było dzisiaj wyłowić tłustego karasia
rozsądku.
Jad zwątpienia zaczął przenikać wielkiego wezyra, strażnika pieczęci, zarządcę
pałacu, potem namiestnika straży pałacowej, a także straży miejskiej, nadwornego
bibliotekarza, naczelnika skarbca emirowego, głównego koniuszego, i tak po kolei, wędru-
jąc od dostojnika do dostojnika dotarł wreszcie do najniższego - szefa kuchni pałacowej,
który nie rozumiejąc wiele z tego, czego żądał od swych sług władca Buchary, pojął jedno:
jest źle. Bardzo źle.
Jeśli Machmud Kurbanbaj, najmądrzejszy uczony medresy Miri-Arab, człowiek,
który przez długie lata życia zajmował- się rozplątywaniem wszystkiego, co islam tak
genialnie ukrył przed oczyma niewtajemniczonych, nie potrafił znaleźć właściwego roz-
wiązania, ba, nie natrafił nawet przecież na ślad cienia cieniów tajemnicy szatańskiej linii, to
gdzież oni, zwyczajni pachołkowie emirowi, mają szukać pomocy?
Powie ktoś, że nagrody można się wyrzec? Oczywiście, ale niech powie także, jak
ustrzec się kary? Ręka bucharskiego władcy sięga daleko. Biada temu, kto ucieknie, biada
także i temu, kto nie ucieknie.
Wieczności przeminęły, zanim do karty na drżących nóżkach przysunął się Ibrachim
Ma'asiobek, główny układacz mozaik, człowieczek o czaszce pełnej nieoczekiwanych
pomysłów. Ujął skórę jagnięcą za dwa przeciwległe krańce i pochylił ukośnie, tak że
powierzchnia karty, a wraz z nią i linia, zmalały na moment o połowę.
- Spójrz, o sprawiedliwy władco muzułmańskiego świata. Zmniejszyłem ją po
dwakroć - rzekł z dumą wypinając pierś szczuplutką jak u dziecka.
Emir zerknął na kartę ze zdziwieniem. Ściągnął brwi. Zastanowił się, po czym
szeptem cisnął jakiś rozkaz naczelnikowi skarbca. Ten zniknął natychmiast. Po dłuższej
chwili pojawił się w komnacie z podręczną malachitową szkatułą. Uchylił jej wieko
skłaniając się ku Ma'asiobekowi, ale zanim ten zdążył wyciągnąć rękę po srebro, zatrzasnął
wieko szkatułki i cofnął się poza tron monarszy.
Ibrachim Ma'asiobek nic nie rozumiejąc pozostał tak z wyciągniętą dłonią i rozwartą
gębą.
Emir roześmiał się i wyjaśnił:
- Ukazałeś nam, w jaki sposób można skrócić linię tylko na moment. Taką i
otrzymałeś nagrodę. Widziałeś przecież srebro przez chwilkę. A teraz odejdź. Myśl o
rozwiązaniu trwalszym, a nie takim, przy którym trzeba nadwerężyć szyję, by dostrzec to,
co chcesz pokazać światu.
Nieoczekiwanie z mroku korytarza wypłynęła doskonale wszystkim znana sylwetka
mędrca Buchary.
- O prześwietny i potężny, każ swemu urzędnikowi wyciągnąć zza monarszego
krzesła szkatułę z bagdadzkimi dinarami. Ja zmniejszę tę linię dwakroć.
Głos Hodży Nasreddina natarł balsamem nadziei dusze zatrwożonych.
Emir wydął wargi w grymasie powątpiewania.
- Uczynisz to? - zapytał. - Zastanów się wpierw, Hodżo. Wielu próbowało, nawet
mądry mudarris Kurbanbaj usiłował dopomóc moim dostojnikom. Nikt jednak nie zdołał
wyłuskać ziarna prawdy ze strąka dzisiejszego zlecenia.
Hodża Nasreddin uśmiechnął się i odpowiedział:
- O panie, Wahid z Kazwinu już przed laty rzekł, iż ślepiec widzi jedynie na
odległość własnego kostura.
- Śmiało przemawiasz, Hodżo - osądził emir. - Czy aby nie za śmiało?
- Jeśli głowa otwarta, to i język śmiały - wyjaśnił spokojnie mędrzec.
- Pojmuję. Wiedz jednak, że język z mięsa, w którą stronę nie poruszysz, obraca
się.
- Rozsądek winien być korbą języka, panie.
- Mądrość płynie z ust twoich, Hodżo. Dlatego wierzę ci i powtarzam raz jeszcze
warunki: bez dotykania linii, bez wymazywania, bez cięcia i przełamywania skóry.
- Rzekłeś, panie.
Na znak dany przez władcę Hodża Nasreddin zbliżył się do niziutkiego stolika z laki
z jaśniejącą nań płachtą skóry jagnięcej.
Jeden ruch ręki i orzech zadania pękł na dwoje ukazując swe tajemne jądro.
Emir spojrzał na skórę i zdumiał się.
- Niezwykłe znalazłeś rozwiązanie, Hodżo.
- Z niełatwych problemów prowadzą czasami niełatwe ścieżki rozwiązań, o
sprawiedliwy.
I tym razem władca nie odpowiedział ani słówkiem. Tłumiąc uczucie rozczarowania
i wzbierającego gniewu skinął na skarbnika, ażeby podał Hodży Nasreddinowi nagrodę.
Urzędnik odsypał ze szkatuły co trzeba i pobiegł natychmiast do mędrca z sakwą
napęczniałą od bagdadzkich dinarów. Tłum dostojników niepomny, że jeszcze przed minutą
stał na progu życia i śmierci, zezował z zawiścią na objawy łaski emirowej wobec marnego
człowieka, który nie był wszakże ani dobrze urodzonym wielmożą, ani naczelnikiem wojsk
łupiących sąsiadów ku chwale wielkiego władcy, ani nawet zamożnym kupcem
wspierającym częścią swoich bogactw skarbiec państwowy.
Hodża Nasreddin opuścił pałac lekkim krokiem, choć z nielekkim sercem i z ciężką
sakiewką. Czterdzieści srebrnych dirhemów zdobytych wczoraj za dokuczliwą blagę oraz
bagdadzkie dinary wygrane dzisiaj za pomniejszenie linii to smakowity kąsek dla wszelkiego
rodzaju złodziei, pospolitych łupieżców i urzędników podatkowych. Gdzie ukryć skarb,
ażeby nie wpadł w niewłaściwe ręce? Naturalnie, nie u siebie w domu, bo tam rabusie będą
szukać w pierwszej kolejności. Najlepiej byłoby wywieźć srebro i złoto gdzieś poza miasto i
oddać pod opiekę zaufanemu człowiekowi. W Kermine mieszkał taki człowiek. Nadżaf,
przyjaciel z lat dziecięcych. Tkacz dywanów o sercu szlachetnym i nierobaczywym
sumieniu. U niego monety będą bezpieczne i jutro, i za rok, i za lat dwadzieścia.
Tak rozmyślając mędrzec bucharski minął powoli Szir-Garan, wrota w murach
obronnych miasta wiodące w kierunku pustynnych Czerwonych Piasków, po czym dopiero
piętami zmusił długouche zwierzę do żwawszego truchtu. Zdawał sobie doskonale sprawę,
że im prędzej zniknie z oczu strażnikom miejskim, tym lepiej dla niego i dla obydwu
sakiewek.
Po godzinie zjechał z głównego traktu karawanowego na ścieżynę ledwie widoczną
między piaszczystymi wydmami. Skierował osiołka na drogę co prawda znacznie
żmudniejszą, ale i znacznie bezpieczniejszą.
Słońce, które przez długi czas prażyło niemiłosiernie, troszeczkę zelżało. Na piasku
pojawiły się drobne różnobarwne jaszczurki i duże stepowe, agamy. Widomy znak, iż do
wieczora już niedaleko.
Z lewej strony ukazała się brył; mazaru o ścianach ulepionych z surowej żółtej gliny.
Miejsce spoczynku kości jakiegoś świętego czy pielgrzyma od niepamiętnych lat służyło
wędrowcom za drogowskaz pustynny: stąd do Koksaju pozostała zaledwie godzina jazdy.
Na gałązkach dzikiej akacji rosnącej samotnie tuż przy grobowcu pełno było
zawieszonych kolorowych szmatek, kawałków szarf i wstążek. Powiewające na wietrze
gałgankowe wota świadczyły najwyraźniej, iż wierni muzułmanie docierali jednak w to
odludzie, aby pokłonić się świętemu, którego imienia tak naprawdę nikt już nie pamiętał.
Hodża zamyślił się nad marnościami tego świata, gdy nagle zza opuszczonych
murów wyskoczył zbir w czarnej masce wrzeszczący ile sił w płucach:
- Stój! Stój, mówię!
Przerażony osioł stanął w miejscu takiego dęba, że Hodża Nasreddin wyleciał
ogromnym łukiem w powietrze i grzmotnął jak długi na ziemię. Znieruchomiał. Zaś kłapouch
rycząc przeraźliwie odskoczył w bok, po czym z podniesionym sztywno ogonem,
wierzgając kopytami na wszystkie strony pogalopował przed siebie. Po kilkunastu
sekundach oszalałe ze strachu zwierzę zniknęło pomiędzy piaskowymi barchanami.
Tymczasem zamaskowany mężczyzna dobiegł do Nasreddina. Ukląkł. Pochylił się
nisko nad leżącym bez przytomności. Czarny szal osłaniający mu twarz spadł na ramiona i
dopiero wtedy okazało się, że był nim dobry znajomy Hodży Nasreddina, bucharski piekarz
Bababułła.
Piekarz ostrożnie odwrócił mędrca na plecy. Starannie otarł mu twarz z piasku. Na
widok guza rosnącego błyskawicznie na czole Hodży wyciągnął nóż z pochwy. Delikatnie
przyłożył chłodne ostrze do bolejącego miejsca. Leżącemu najwidoczniej trochę ulżyło,
gdyż kurze jajo poczęło się zmniejszać. Z kurzego zamieniło się w gołębie.
Niefortunny upadek na kamień ukryty w piasku mógł mieć paskudne skutki. Na
szczęście grubo nawinięta czałma osłoniła głowę i wszystko skończyło się na przestrachu i
potężnym sińcu. Oszołomienie spowodowane upadkiem i bólem zaczęło przemijać.
Mędrzec uniósł powieki. Rozpoznał przyjaciela.
- Bababułło, po coś sobie łeb omotał czarną szmatą? Co ci strzeliło do głowy,
ażeby bawić się ze mną w przebierańca na takim odludziu? - jęknął krzywiąc się z bólu. -
Nic dziwnego, że mój wierny kłapouch przeraził się śmiertelnie. Nie poznał cię, bo niby po
czym miał rozpoznać? Najwyraźniej wziął ciebie za zamaskowanego zbója. Za rozbójnika
dybiącego na życie i majątek podróżnych.
- Za zamaskowanego zbója? - piekarz otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - Ależ
ja tylko głowę osłoniłem chustą przed piaskiem. Wiatr tnie nim straszliwie po twarzy. Mimo
chusty pełno go mam w uszach i w ustach. Mówić nie mogę, bo zgrzyta mi bez ustanku w
zębach. Nie słyszysz?
- A czemuś wrzasnął tak nieoczekiwanie? Nie mogłeś zawołać nieco spokojniej?
Widziałeś, Bababułło, osioł o mało nie dostał ataku serca z przerażenia. Mnie zrzucił, co mu
się przecież nie zdarza, a sam pognał galopem w pustynię i nie wiadomo, kiedy się zatrzyma.
Żeby tylko nie dopadły go tam szakale lub wilki - zaniepokoił się Hodża Nasreddin. -
Mądry to i doświadczony kłapouch, ale w spotkaniu ze stadem drapieżników skóry cało nie
uniesie.
- Długo czekałem na ciebie i sen powieki mi zlepił - pośpieszył piekarz z
wyjaśnieniem. - Mijałeś już mnie, kiedy się ocknąłem. Przestraszyłem się, że mnie nie
zauważysz. I dlatego krzyknąłem z całej siły.
- Kto tu się mocniej przestraszył? - westchnął boleśnie mędrzec. - Popatrz tylko na
moją głowę. I na ten siniak. I na to ogromne jajo.
- Przykro mi, afandi, lecz naprawdę nie miałem innego wyjścia. Musiałem się z tobą
spotkać jak najszybciej - tłumaczył się nadal piekarz. - Dlatego popędziłem na przełaj nie
szczędząc mojego wierzchowca. Afandi, mam bardzo niedobre wiadomości. Lepiej, żebyś
je poznał wcześniej, niż za późno. Siądź wygodniej i spokojnie wysłuchaj nowiny. A może
wolisz, abym odprowadził cię do Kermine i po drodze opowiedział wszystko?
- Wyjaw mi, choć w kilku słowach, co się stało?
- Źle się stało. Bardzo źle - w głosie piekarza pojawił się ton lęku. - Śmierć
zawiesiła ostrze szabli katowskiej nad twoją szyją, afandi.
- Opanuj się, Bababułło. Człowiek przerażony zawsze widzi podwójnie. Zresztą,
kostucha nieraz zaglądała mi w oczy. Opowiedz, proszę, dokładnie i po kolei, o co chodzi
tym razem?
- O astrologa. Nowego astrologa na dworze emira - wyrzucił z siebie jednym tchem
Bababułła.
- Co? Czyżby Muchammad...
Hodża Nasreddin chciał zerwać się na równe nogi, lecz ból mu nie pozwolił. Usiadł
ciężko z powrotem na piasku i znowu jęknął.
- Nie masz już między żywymi twojego serdecznego przyjaciela, Muchammada
Astrologa - ciągnął tymczasem piekarz. - Zginął na pustyni w drodze powrotnej ze świętej
Mekki. Jedni powiadają, że zamordowali go afgańscy rozbójnicy, inni zaś, że ludzie nasłani
przez naszego kuszbegę. Jednooki Muzaffar miał z nim od dawna na pieńku. Wielu spraw
nie mógł mu darować. Także i tego, że uchronił twoją głowę przed spotkaniem z emirowym
oprawcą. Wszystko to słyszałem z ukrycia, zza worków z mąką, które przywiozłem do
domu wielmożnego Bachira Wafy. Bachir Wafa z zausznikiem wielkiego wezyra rozmawiał
co prawda szeptem, ale słuch mam jeszcze dobry. Wymawiali twoje imię, obiecując słodką
zemstę za tyle lat kłopotów, jakich im przysparzałeś i nadal przysparzasz. Wielmoże
rechotali z uciechy opowiadając o nowym astrologu na dworze emira. Afandi, oni knują coś
złego. Strzeż się, przyjacielu,
Hodża zmarszczył brwi.
- Hm, a czy nie wymienili imienia nowego astrologa? Może go znam?
- Nie wymienili. Tego jestem pewny - piekarz nie zawahał się ani na moment. - Ale
żebyś ty słyszał, co ten Bachir Wafa wygadywał na ciebie. A jeszcze nie tak dawno w domu
strażnika pieczęci przysięgał, iż jest twoim najwierniejszym przyjacielem. Przebrzydły oszust
i smrodliwy zdrajca.
- To mnie wcale nie dziwi, Bababułło. Wiadomo, jaszczurka jest pstra na wierzchu,
a człowiek od wewnątrz. Bachir Wafa to człowieczek o słabym charakterze, po nim można
się więc spodziewać wszystkiego. Szkoda tylko, że jego zacny ojciec obdarzył syna takim
wspaniałym imieniem. Bachir Wafa w języku Arabów znaczy ,,Olśniewająca Wierność”.
Oto jak los potrafi płatać figle najzacniejszym nawet rodzicom.
- Niechaj złe dżiny pustynne porwą Bachira Wafę - zdenerwował się piekarz. - Nie
chodzi przecież o niego. Pomyśl lepiej, co teraz zrobić ze sobą, afandi.
- Najpierw rozejrzę się za moim os...
W tym momencie zza węgła glinianego grobowca wychyliła się para długich uszu, a
wraz z nią znajoma morda. Poczciwy osiołek ochłonął już najwyraźniej z przestrachu.
Wrócił, aby sprawdzić, co stało się z jego panem.
Na widok wiernego kłapoucha westchnienie ulgi uleciało z piersi mędrca.
- Podejdź bliżej, przyjacielu - skinął na iszaka. - No chodź, nie obawiaj się niczego.
Niepotrzebnie zmykałeś na podobieństwo stepowego królika. Bo popatrz, to wszkaże nie
żaden okrutny zbójca z szablą czy maczugą, lecz piekarz Bababułła. Nasz dobry znajomy.
Osiołek zbliżał się pomaleńku. Krok po kroku, na nogach sztywnych niczym kołki,
z wyciągniętą daleko szyją. Niby widział, niby poznawał, ale wciąż jeszcze nie ufał własnym
oczom i nozdrzom.
Piekarz wydobył rumiany placek z dna sakwy i podał długouchemu zwierzęciu.
- Weź świeżutki obi-non z jęczmiennej mąki, obsypany hojnie makiem - zachęcił. -
To zamiast przeprosin. No, a poza tym należy ci się nagroda za chwile strachu. A także za
to, żeś sam tutaj powrócił. W przeciwnym razie aż do Kermine musielibyśmy tłoczyć się we
dwóch na grzbiecie mojego rumaka.
Uradowany Hodża Nasreddin pochylił się gwałtownie do przodu, żeby pocałować
poczciwą mordę, gdy nagle pomarkotniał. Wyciągnięte radośnie ręce opadły bezsilnie.
- Co się znów dzieje? - zapytał niespokojnie piekarz, na wszelki wypadek
rozglądając się uważnie wokoło.
- Niedobrze. Bardzo niedobrze. Nie widzę sakiewek z monetami zdobytymi w
pałacu. Dwa razy przegrał ze mną bucharski tyran, stracił wiele srebra. Ale i osioł posiał je
gdzieś w pustyni - objaśnił mędrzec. - Oszalały ze strachu nie myślał przecież o moim
skarbie. Zresztą, dla niego skarb ten niewart garści owsa. Nie ma innej rady, Bababułło,
musimy pójść jego śladami, zanim zmierzch ich nie pochłonie. Spójrz na słońce, nie mamy
zbyt wiele czasu. Pośpieszmy się zatem, przyjacielu. A o Bachirze Wafie i o nowym
astrologu emira pogadamy sobie jeszcze po drodze. Na każdą dolegliwość da się znaleźć
skuteczne lekarstwo. Trzeba tylko ruszyć głową.
Nie zwlekając ani chwili dłużej obydwaj mężowie dosiedli swoich wierzchowców.
Skierowali się pomiędzy pustynne barchany. Czekało ich trudne zadanie. Coraz dłuższe
cienie kładące ,się na piasku nie ułatwiały poszukiwań.
*
Nim Hodża z Bababułłą odnajdą sakiewki pełne srebra, minie co najmniej godzina.
Wystarczająco dużo czasu, by raz jeszcze zastanowić się nad niezwykłym pomniejszeniem
linii.
Bądź przekonany, człowieku myślący, że rychlej wielbłądowi ogon do ziemi urośnie,
niż wielu pojmie sekret dowcipnego rozwiązania ujawniony źrenicom emira wielkiej Buchary
przez Hodżę Nasreddina, ulubieńca prostych ludzi,
NAMIESTNIK KERMINE I JEGO NIEODRODNY
SYNALEK
Opowieść dziesiąta o najgrubszej prawicy emira
na uzbeckich ziemiach,
o wykwintnej potrawie
oraz o wielkiej przezorności i wielkiej rozwadze
Na widok młodzieńca grubego niczym beczka baraniego łoju, szarpiącego ze
wszystkich sił kilkunastoletniego chłopca w podartej odzieży, Hodża Nasreddin mocnym
prztykiem w ucho zmusił osiołka do przyśpieszenia kroku, niemal do galopu. I zaczął wołać
już z daleka:
- Młody człowieku, o sercu szlachetnym, zlituj się i puść tego biedaka, bo urwiesz
mu ucho!
Antałek tłuszczu odwrócił się gwałtownie w kierunku nadjeżdżającego i nie
wypuszczając chłopca z rąk, wrzasnął na całe gardło:
- A ty czego się wtrącasz do nie swoich spraw, przybłędo na ośle? To syn mojego
sługi i nic ci do tego, co zadrą tkwi między nami dwoma.
- Oczywiście, że wasze sprawy mnie wcale nie obchodzą - odparł mędrzec
spokojnie. - Interesuje mnie tylko ucho nieszczęśnika. Zresztą, sam pomyśl, jeśli masz
odrobinę czystego oleju pod turbanem. Cóż to będzie za sługa o jednym zaledwie uchu?
Czyżbyś nie wiedział, iż śmieszny chałat ośmiesza również właściciela, który dźwiga go na
grzbiecie? Podobnie bywa z panem i z jego sługą, młody przyjacielu.
- Nie jestem żadnym twoim przyjacielem, przybłędo na ośle - obruszył się grubas,
w dalszym ciągu pracowicie tarmosząc wyrostka za ucho.
- To i lepiej - odrzekł z uśmiechem Hodża Nasreddin. - Bo gdybyś nim był,
musiałbym ci teraz powiedzieć po przyjacielsku, co myślę o podobnym postępowaniu na
środku ulicy. Przyjacielowi oświadczyłbym bez wahania, że tak czyniąc, nie różni się wiele
od cuchnącej hieny, która pastwi się nad królikiem pochwyconym podstępnie. Albo od
wściekłego szakala znęcającego się tylko dla przyjemności nad niewinną jaszczurką. Tobie
jednakże tego powiedzieć nie mogę. Nie znam cię przecież zupełnie, młodzieńcze.
- Ejże, kpisz sobie ze mnie, przybłędo na ośle?
- Skądże - odpowiedział niewinnie Hodża. - Ani mi to w głowie. Staram się
wyjaśnić ci po prostu różnicę, jaka dzieli moich bliskich przyjaciół od ludzi nieznajomych,
nawet jeśli należą oni do rodu wielmożów.
- Zgadłeś, przybłędo podobny do swego osła jak jedna połówka rzepy do drugiej -
wrzasnął znów młodzik i nadął się niczym indor na własnym weselu. - Jestem synem samego
namiestnika miasta i okręgu Kermine. Prawicy emira na tych ziemiach.
- To widać - odrzekł spokojnie mędrzec bucharski. - I nic, dziwnego, albowiem
niedaleko spadło tym razem jabłko od jabłoni. Tak przynajmniej powiadają mieszkańcy
Kermine. Podobno apetytem i wagą niewiele ustępujesz swojemu ojcu, dostojnemu
namiestnikowi emira na cały okręg?
Indor w bogatych szatach nadął się jeszcze bardziej. Zagulgotał:
- Jest właśnie tak, jak powiedziałeś, przybłędo na ośle. To chyba naturalne, że syn
bywa podobny do własnego ojca. Zarówno pod względem zalet ciała, jak i zalet umysłu.
Nie sądzisz?
- Myślę podobnie, młody człowieku. Dobry ojciec powinien w życiu postępować
tak, aby co dnia dawać właściwy przykład synom. Zaś synowie biorący wzór z takiego
ojca. pewnością wyrośliby na ludzi szlachetnych i prawych. Niestety, w życiu bywa
rozmaicie. Pewnie dlatego tak trudno spotkać dziś ludzi uczciwych wśród dostojników.
- Znowu coś zmyślasz, coś kręcisz, przybłędo na ośle?
- Nie, nie. Mówię jedynie słowa, w które szczerze wierzę - zapewnił Hodża
namiestnikowego synalka. - Nie interesuje mnie teraz stosunek ojca do syna, ani syna do
ojca, lecz coś zupełnie innego. Chciałbym mianowicie poznać przyczynę, która rozpaliła
gniew w twoim sercu. Powiedz, czym zawinił wobec ciebie chłopiec wyglądający tak
niewinnie?
- Drwił sobie ze mnie w żywe oczy. I z moich umiejętności. I z mojego wieku.
- Możesz mi to wyjaśnić dokładniej?
- To szczenię szakala ma całkowicie przewrócone we łbie. Czy wiesz, że wczoraj
przyłapałem go w pałacowej bibliotece czytającego potajemnie książki? Czy możesz mi
powiedzieć, przybłędo na ośle, po co słudze znajomość ksiąg z astronomii, z prawa, z
matematyki?
- Samo czytanie książek nie może być przejawem drwiny. Zapewne chodziło ci o
coś innego?
- Rzeczywiście - potwierdził grubas. - Poszło o umiejętność posługiwania się
liczbami. Aby przekonać sługę, że daleko jego kapuścianej głowie do mojej, powiedziałem,
iż swój wiek potrafię zapisać za pomocą pięciu cyfr, samych jedynek. Wtedy on stwierdził,
że może uczynić dokładnie to samo ze swoimi latami. A to przecież niemożliwe. Kiedy hultaj
przyszedł na świat, obchodziłem właśnie dziesiąte urodziny. Pomyśl, jestem od niego
dokładnie o dziesięć lat starszy. Jakże więc może zapisać liczbę swoich lat za pomocą tych
samych pięciu jedynek? Ten syn szakala najwyraźniej kpi sobie ze mnie. Zresztą, zaraz cię o
tym przekonam, przybłędo na ośle.
To mówiąc grubas puścił na moment ucho biedaka i zaginając palce zaczął
rachować. Wyrostek, nie czekając na rezultat, skoczył pomiędzy wielbłądy spoczywające
wraz z bagażami na placu i tyle go było widać.
Dwudziestokilkuletni synalek namiestnika rozumiejąc, iż został wystrychnięty na
dudka, przerwał liczenie i z wrzaskiem wściekłości ruszył w pogoń za zbiegiem.
Spotkanie z młodym obżartuchem przypomniało Hodży Nasreddinowi, że pomału
zbliża się pora wieczerzy. Nie zwlekając ani minuty zawrócił osiołka w kierunku domu
Nadżafa, znakomitego tkacza dywanów, przyjaciela jeszcze z lat dziecinnych, u którego
zatrzymał się na czas pobytu w Kermine.
Zaledwie uchylił znajomą furtkę, ujrzał pana domu biegającego w tę i we wtę i
biadolącego głośno:
- Co ja, biedny, pocznę? Aj, aj, aj, co ja teraz pocznę? Skąd wezmę jutro jadło
niezwyczajne?
Hodża przytrzymał Nadżafa za rękaw.
- Uspokój się, przyjacielu - rzekł. - I wyjaśnij mi, co ci się przydarzyło w
godzinach, które spędziłem z przyjemnością na tutejszym bazarze? Od kiedy to dorosły
mężczyzna trapi się zawartością garnka, pyrkoczącego nad ogniem? Po cóż nam, na
Allacha, jadło niezwyczajne? Zje się po prostu to, co zęby zgryzą, a żołądek strawi.
Czyżbyś naprawdę nie miał większych zmartwień od zapychania kiszek luksusami?
- Nic nie pojmujesz, afandi. Nie o nasze kiszki tu chodzi, lecz o żołądek
namiestnika. - Nadżaf otarł kułakiem zaczerwienione powieki i począł wyjaśniać: -
Mówiłem ci już, że przed dwoma miesiącami przybył do nas z Buchary nowy namiestnik
emira wraz ze swoją rodziną. Wiesz doskonale, druhu mój, że na tym świecie rzadko zdarza
się oglądać dostojnika pozbawionego reprezentacyjnego brzucha, nowo przybyły bije
jednakże wszelkie rekordy. Wygląda niczym sułtan obżartuchów całego Wschodu. Łeb ma
jak kocioł do warzenia płowu, a brzuch sterczący pod złocistym chałatem przypomina
przedgórza Tien-szanu. O niczym innym grubas ten myśleć nie potrafi, tylko o jedzeniu.
Żarcie mu nieustannie w głowie. Zapełnię jakby zamiast czaszki dźwigał na szyi dodatkowy
żołądek.
- W dalszym ciągu nie rozumiem, Nadżafie, co cię obchodzą kiszki namiestnika?
- Zrozumiesz, afandi, gdy ci wszystko opowiem. Zaraz pierwszego dnia
urzędowania namiestnik wezwał przed swoje oblicze co ważniejszych mieszkańców grodu i
polecił im sporządzić wykaz wszelkich potraw, jakie znali oni, ich rodzice oraz rodzice ich
rodziców. Potem według tego spisu kazał sobie dostarczać na obiad co smakowitsze dania.
Za najlepsze wyznaczył nawet nagrodę: sakiewkę pełną srebrnych monet. Od dwóch
miesięcy obżera się cudzym jadłem, a pieniędzy nikt jeszcze nie widział. I prędzej zobaczy
własne plecy niźli jego srebro.
Hodża uśmiechnął się pod nosem.
- Nie zależy ci chyba aż tak na srebrze dostojnika? Pozbądź się złudzeń,
przyjacielu. Sakiewki tej nikt nie ujrzy na oczy. Po cóż zatem zamartwiać się daremnie? Po
co myśleć o nienasyconym żołądku namiestnika?
- Po to, że jutro na mnie kolej wizyty w pałacu - wykrzyknął Nadżaf zrozpaczonym
głosem. - Przed chwilką był tutaj strażnik dworski, by zawiadomić, że na jutro mam
przygotować wymyślną potrawę na stół dostojnika. A czym ja nakarmię obżartucha? Zupą?
Pierożkami? Szaszłykiem? Smażoną baraniną z ryżem i korzeniami? Druhu mój, to go z
pewnością nie zadowoli...
Hodża machnął lekceważąco ręką.
- Nie przejmuj się. Jutro nie wstaniesz z łóżka udając chorego, a do pałacu ja pójdę
za ciebie.
- Pójdziesz? Naprawdę? - uradował się tkacz dywanów i zaraz się zaniepokoił: -
Afandi, a skąd weźmiesz potrawę godną namiestnikowego podniebienia?
- Danie mi wcale niepotrzebne - odrzekł spokojnie bucharski mędrzec, a na jego
obliczu znowu pojawił się uśmiech. - Nie sądzisz chyba, Nadżafie, że będę dźwigać do
pałacu garnki pełne jadła? Nie jestem wszakże jucznym wielbłądem. Wystarczy mi sam
przepis.
- Szczęśliwy jestem, żeś pozostał aż do dziś w Kermine. Najwidoczniej sam Allach
podpowiedział ci ten krok w trosce o moją biedną głowę - tkacz dywanów promieniał
radością. Gdybyś przedwczoraj wraz z piekarzem Bababułłą wyruszył w drogę powrotną
do Suchary, nie byłoby dla mnie ratunku. Z pewnością wylądowałbym w lochu
namiestnikowej twierdzy.
Hodża Nasreddin, znający ludzi jak nikt inny w Azji Środkowej, pojął od razu, iż
namiestnikowi Kermine można zaimponować jedynie czymś, czego jeszcze w życiu nie
próbował. A czego taki wielki pan jeszcze nie mógł mieć w ustach? Naturalnie tego, czego
w ogóle nie było na świecie. Od pomysłu do wykonania droga raz długa, raz krótka.
Mędrzec bucharski tym razem czasu nie zmarnował. Po godzinie, a może po dwóch
wymyślił nowe danie. Zupełnie nowe.
Nazajutrz pod eskortą dwóch strażników Hodża stawił się w sali przyjęć.
- Cóż mi powiesz, człowieku występujący w imieniu Nadżafa, tkacza szlachetnych
kobierców? - spadło pytanie z wysoka, z olbrzymiej sterty poduszek.
- Niechaj Allach zachowa cię w doskonałym zdrowiu aż do ostatnich dni twoich,
sprawiedliwa prawico emira - odpowiedział uprzejmie Hodża Nasreddin i, jak nakazywał
dworski ceremoniał, z szacunkiem pochylił głowę przed dostojnikiem. - Zamiast karmić cię
potrawami, które inni już dawno przetrawili, wymyśliłem przepis na zupełnie nowe danie,
jakiego do tej pory nie było jeszcze ani na Wschodzie, ani na Zachodzie. Przeznaczyłem je
specjalnie dla ciebie.
- Nowe? Specjalnie dla mnie? A jakie? Mów szybko - zainteresował się
namiestnik. Wychylony niecierpliwie do przodu kilka razy przełknął głośno ślinę.
- Znakomite. Wykwintne. Posłuchaj tylko - odrzekł mędrzec bucharski. -
Nazwałem je sarimsok-chan, co znaczy “czosnek władcy”. To, naturalnie, na. cześć
naszego emira.
Akurat w tym momencie do sali zajrzał namiestnikowy synalek. Na widok Hodży
Nasreddina podbiegł do ojca i coś mu zaczął szeptem wyjaśniać.
Ale dostojnik, z którego głowy wiadomość o cudownej potrawie wypchnęła
wszystkie inne myśli, machnął ręką raz i drugi, jakby opędzał się przed natrętną muchą, a w
końcu krzyknął:
- Później mi to zdarzenie opowiesz dokładnie. Świat się dzisiaj nie kończy. Czy nie
widzisz, że teraz jestem bardzo zajęty sprawami o państwowej wadze?
Obrażony antałek baraniego łoju spojrzał zezem na mędrca i w milczeniu opuścił
komnatę. Zaś namiestnik pochylił się jeszcze bardziej i krzyknął:
- A tyś czemu zaniemówił? Gadaj dalej. Język odgryzłeś przy ostatnim słowie?
Stoisz tak z gębą otwartą podobny do dziuplastej wierzby. Wolałbym, abyś był bardziej
podobny do normalnego człowieka.
Hodża nie przejął się grubiaństwem dostojnika. Wielmożów poznał przecież
doskonale w Bucharze i w Samarkandzie, w Bagdadzie i w Damaszku, w Mekce i w
Medynie. Wiedział, iż niezależnie od krańca świata dostojnicy pałacowi wszędzie są
jednacy. Zachłanni, ordynarni, okrutni. Jak gdyby nigdy nic, ciągnął nić przepisu:
- Sarimsok-chan to przecudowne danie. Przepyszne. I co niemniej ważne,
przygotowuje się je w bardzo prosty sposób. Zrozumiały dla każdego.
- A w jaki? - namiestnikowi zaświeciły się oczy niczym kocurowi przed mysią
dziurą. - Nie, nie, lepiej zaczekaj momencik z podaniem szczegółów. Straże, wezwać mi tu
natychmiast głównego kuchmistrza. I niechaj przyniesie ze sobą pióro oraz kartę papieru.
Kiedy zdyszany mistrz patelni rozłożył płachtę samarkandzkiego papieru na
podłodze i legł przed nią wygodnie na brzuchu z gęsim piórem w dłoni, Hodża Nasreddin
począł dyktować swój przepis głośno i wyraźnie:
- Na początek trzeba wziąć czterdzieści ząbków czosnku, najlepiej tego
sprowadzanego z Szachrisjabzu. Każdy z ząbków powinno się pokroić ostrym nożem na
siedem części, a następnie starannie przemieszać w kociołku napełnionym do połowy
wiosennym miodem, najlepiej tym sprowadzanym z Fergańskiej Kotliny. Roztopionym na
nie za silnym ogniu. Po przelaniu do misy z chińskiej porcelany i po ochłodzeniu całość
należy posypać samarkandzkim kiszmiszem z ciemnych winogron. Danie to wyśmienicie
nadaje się do spożycia na wieczerzę. Gwarantuje sen bez koszmarów, pogodny, cały w
różowych kolorach.
- Rozmaite potrawy proponowali mi miejscowi wielmożowie po przybyciu do
Kermine, nikt jednak nie wymyślił dla mnie całkowicie nowej. Jesteś pierwszy. Widzę, że
głowę nie na darmo dźwigasz na karku, człowieku o rozumie filozofa i duszy prawdziwego
poety. Należy ci się za to stosowna nagroda. Zaraz dostaniesz ode mnie dwa złote dinary.
Albo nawet trzy - oświadczył namiestnik, po czym wskazał palcem na sterczącego z boku
Karamatułłę, kupca najzamożniejszego w całym wilajacie. I rozkazał: - Handlarzu, ty mu
wypłać nagrodę w moim imieniu. Odliczę ci te pieniądze z podatków, jakie od jutra zacznie
zbierać w mieście i w okręgu mój główny poborca.
Karamatułła nie próbując oponować sięgnął za atłasowy pas, gdzie zwykle trzymał
sakiewkę. Drżącą dłonią wysupłał z woreczka trzy monety i podał je mędrcowi.
Tymczasem emirowy namiestnik nie mógł usiedzieć spokojnie w miejscu. Wiercił się
i kręcił, jakby co najmniej czterdzieści pcheł urządziło mu gonitwę pod koszulą. Kucharzowi
polecił przygotować bezzwłocznie nową potrawę o cudownej nazwie i podać na najbliższą
wieczerzę. Powstrzymując rumaka niecierpliwości z trudem doczekał do zmierzchu. Wraz z
pojawieniem się pierwszych gwiazd na niebie, na obrusie rozesłanym w największej z
pałacowych komnat pojawiła się misa ze złocistą zawartością, piegowatą z wierzchu.
Zaledwie dostojnik przełknął dwie łyżki potrawy zachwalanej przez Hodżę
Nasreddina, poczuł, iż wulkan jego brzucha wzbiera rozpaloną lawą. Z najwyższym
wysiłkiem przezwyciężając mdłości, ostrożnie, bez czynienia gwałtownych ruchów, skinął na
sługę, by czym prędzej podał mu dzban z zimną wodą. Przepłukał starannie usta raz i drugi,
po czym, z gębą czerwoną jak dojrzały arbuz, kazał Sprowadzić do pałacu Nadżafowego
gościa. Szybko. Jak najszybciej.
Kiedy straże przywlokły Hodżę przed oblicze emirowego namiestnika, ten wrzasnął:
- Rozkazuję ci dokończyć to danie!
Cóż innego Hodża Nasreddin mógł zrobić w przymusowej sytuacji? Wziął łyżkę i
usiłował przegryźć kilka ząbków czosnku namokłego w miodzie.
- No i co? Znakomite? Wykwintne? Gwarantujące sen bez koszmarów, pogodny,
cały w różowych kolorach? - zabulgotał namiestnik. - Na próżno rozglądasz się na strony,
barania głowo. Nie uciekniesz i nie wykręcisz się. I na nikogo własnej winy nie zwalisz. Tyś
sam przecież wymyślił dziwaczną potrawę. Nie mylę się chyba
- Prawda to najczystsza, prawico emira. Sam ją wymyśliłem - Hodża Nasreddin
wystękał z niemałym wysiłkiem. - Sarimsok-chan zrodziła teoria, której podniebienie
jeszcze sprawdzić nie zdążyło. Niestety, teraz widzę wyraźnie, że praktyka nie nadąża u
mnie za teorią.
- Precz mi z oczu, barania głowo, bo jeśli... - wrzasnął namiestnik. Więcej
powiedzieć nic już nie zdążył. Zatkał dłonią usta, zerwał się gwałtownie ze stosu poduszek i
popędził do sąsiedniej komnaty. Najwyraźniej zmuszony do pośpiechu przez nowe
okoliczności.
Młody grubas, który z olbrzymim batogiem uniesionym nad głową oczekiwał za
drzwiami na wyjście mędrca, na widok starego grubasa wybiegającego w popłochu z sali,
zapomniał na moment o porachunkach z Hodża Nasreddinem i zaniepokojony co sił pognał
za ojcem.
“Grzechem byłoby nie skorzystać z okazji, którą sam Allach podsuwa mi oto
wspaniałomyślnie w najodpowiedniejszej porze” - pomyślał sobie mędrzec bucharski.
Wolał nie czekać na powrót dostojnika i jego mściwego synalka. W powstałym zamieszaniu
wymknął się niespostrzeżenie na korytarz, a potem szybkim krokiem dotarł do bramy. Z
westchnieniem ulgi wmieszał się w wrzaskliwy tłum handlujący czym się tylko dało na głów-
nym bazarze, tuż przed twierdzą namiestnika Kermine.
Dalszy pobyt w mieście nie gwarantował bezpieczeństwa głowie. To było jasne
nawet dla człeka o czaszce nadmuchanej powietrzem, a do takich Hodża nigdy nie należał.
Zatem czas w drogę. Ludzie doświadczeni nie darmo powiadają, że “wycofanie się z gry we
właściwym momencie jest dowodem i wielkiej przezorności, i wielkiej rozwagi”. Dla nikogo
na Wschodzie nie było tajemnicą, iż pod turbanem Hodży Nasreddina nie brakowało ani
jednego, ani drugiego...
Księżyc z jasnym obliczem wyjrzał ciekawie zza obłoków, by ze zrozumieniem
pokiwać głową na widok znajomej sylwetki jeźdźca na osiołku, akurat znikającej pośród
ciemnych zarośli. Gęste zagajniki saksauiowe rozsiadłe na skraju stepu nie raz, nie dwa i nie
dziesięć razy ułatwiały ucieczkę ludziom, którzy nie pragnęli spotkania ze zbrojnymi zbirami
działającymi w imieniu emirowej władzy.
*
Hodża Nasreddin z pewnością na swym wiernym kłapouchu dobrnie do Buchary,
ale czy ty, o myślący, dobrniesz do rozwiązania odpowiadając na niełatwe pytanie: ile lat
miał synalek namiestnikowy, a ile chłopiec, syn jego sługi?
PRZEPRAWA PRZEZ CZERWONE PIASKI
Opowieść jedenasta o nowym astrologu przy tronie emira,
a również o pewnym podstępie umożliwiającym Hodży
Nasreddinowi unieść cało głowę z piekła Kyzył-kumów
Siwobrodzi Uzbecy, którzy wiele już na tej ziemi doświadczyli w długim życiu,
powtarzają nieustannie swoim dzieciom i wnukom: “Człowieka nie sądź ani po brodzie; ani
po języku, ani po duszy. I kozioł ma brodę, i papuga ma język, i osioł ma duszę. Człowieka
sądzić należy po uczynkach”.
Wkrótce po tajemniczej śmierci Muchammada Astrologa nowym wróżbitą u boku
emira Buchary został wierny sługa Allacha Sadriddin-iszan. Kościsty staruch z capią
bródką, zawsze paradujący w czałmie z białej materii kilka razy omotanej wokół głowy,
ogromnej niczym bocianie gniazdo zawisłe na jednym z czterech minaretów Czor-Minor.
Sługa boży o duszy czarnej jak smoła z samego dna piekieł w pamięci mieszkańców
Buchary zapisał się uczynkami godnymi Czyngis-chana.
Najpierw namówił władcę, aby skazał na śmierć wszystkich nieboraków
pokutujących za długi państwowe w podziemnych lochach zindana. Następnie do
opróżnionych cel kazał wtrącać kupców i rzemieślników, którzy niezbyt pilnie oddawali się
modłom w świątyniach, a ich majątki przekazywał na użytek meczetów i medres.
Astrolog bez odrobiny serca i sumienia ponadto co wieczora odczytywał w
gwiazdach imiona ludzi niebezpiecznych dla tronu. Oczywiście wybierał mężów
sprawiedliwych i mądrych usiłujących przeciwstawić się złu, jakie królowało w całym
emiracie na podobieństwo dżumy lub cholery. I za przyzwoleniem władcy pod oszczerczym
pretekstem wpychał ich w ręce kata.
Azraił, Anioł Śmierci rozhulał się w Bucharze, jak nigdy przedtem.
W piątek, choć to dzień świąteczny piekarz Bababułła przybiegł do domostwa
Hodży z samiutkiego rana. Zdenerwowany i zadyszany z trudem wykrztusił kilka zdań
gwałtownych:
- Afandi, podsłuchałem rozmowę dwóch mułłów w naszej czajchanie. Podobno
Sadriddin-iszan - oby Allach co prędzej uwolnił świat od tej jadowitej żmii, zsyłając ją na
zawsze w czeluście piekielne - natrafił wczoraj pośród gwiazd także i na twoje imię.
Niedobry to znak. Paskudny. Strzeż się więc, afandi. A jeszcze lepiej: uciekaj z nieszczęsnej
Buchary. Czym prędzej przebierz się w szaty niewieście i ukryty szczelnie pod parandżą
znikaj, gdzie pieprz rośnie.
- Nie denerwuj się zbytnio, przyjacielu. Raczej wspomnij przysłowie naszych
pradziadów: “Mimo że nietoperz nie kocha słońca, słońce świecić nie przestanie” -
odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin i sięgnął po imbryk z wrzątkiem zielonej herbaty,
aby podjąć gościa jak należy.
Zaledwie umilkł, furtka od ulicy z hukiem wypadła z zawiasów. Na podwórze
wtargnęło kilkunastu sarbazów z gołymi szablami w dłoniach. Wrzeszcząc opętańczo
pochwycili mędrca pod ręce i powlekli ku wyjściu.
Zapłakanej i lamentującej Guldżachon Hodża zdążył jeszcze wrzucić w ucho
szeptem:
- Nie martw się o mnie, miła. Skrzywdzić drabom się nie pozwolę. Dbaj o dzieci. I
do zobaczenia w Chodżencie. Pamiętaj, w Chodżencie.
- Ej, ty tam, piegusie. Wyciągnij również jego osła z obórki - krzyknął naczelnik
sarbazów na jednego z żołdaków. - Mądrala nie będzie przecież człapać za nami na
własnych szczudłach z wlokącym się na piechotę nie dotarlibyśmy do celu nawet przed
końcem świata.
Kawalkada jeźdźców pomknęła z kopyta. Przecięła miasto, minęła medresę Miri-
Arab pełną wiernych o tej porze, potem minęła Ark, emirową cytadelę na wzgórzu
usypanym niegdyś pośrodku grodu rękoma tysięcy niewolników, wreszcie minęła cmentarz
ze świętym mauzoleum Samanidów i przez wrota Telipacz pośpieszyła w kierunku pustyni.
Biedny kłapouch Hodży Nasreddina z najwyższym wysiłkiem nadążał za rumakami
żołnierzy. Sapiąc i prychając przebierał szybciutko nogami, aby nie pozostać zbyt daleko w
tyle. Bo to groziło batami.
- Hej, czcigodni, dokąd właściwie jedziemy? - zagadnął w pewnej chwili mędrzec. -
I po cóż ten zwariowany pośpiech? Nic jestem przecież babką od porodów.
- Nie zadawaj głupich pytań, mądralo. Wszystkiego dowiesz się o odpowiedniej
porze i w odpowiednim miejscu - warknął naczelnik sarbazów w odpowiedzi. - A teraz
poganiaj staranniej swego wyliniałego kłapoucha, bo coś mi się wydaje, że to bezrozumne
bydlę opóźnia marsz umyślnie.
- Tempo marszu nie zależy od pojemności czaszki lecz długości nóg zwierzęcych -
wyjaśnił Hodża nie przejmując się zbytnio słowami naczelnika. - A kłapouch nogi ma
krótsze od końskich. To wie każdy osioł.
Naczelnik wojaków nie pojął aluzji. Warknął tylko:
- Nie rezonuj po próżnicy, mądralo. Lepiej chwyć za batog albo badyl ostu i
poganiaj zwierzę, jeśli nie chcesz, abyśmy wzięli je na arkan.
Po dziesięciu kilometrach szalonej jazdy orszak towarzyszący Hodży Nasreddinowi
dotarł do sporej kępy drzew na skraju pustyni. Kilkanaście jurt z białego wojłoku
zdobionego złotym haftem świadczyło o miejscu postoju emira i jego świty. Drużyna
Kirgizów na koniach, z tresowanymi orłami na ramionach zdradzała cel wyprawy.
Przed najokazalszą z jurt na stosie poduszek siedział władca w stroju podróżnym.
Otaczała go gromada wysokich dostojników emiratu. Obok premiera rady wezyrów,
strażnika pieczęci i ministra skarbu sterczał także Sadriddin-iszan. Na widok przybyłych
staruch wyciągnął przed siebie kościste szpony i wykrzyknął z ulgą:
- Dobrze, że już jesteś, marny człowieku. Gwiazdy nakazują ci wyruszyć
niezwłocznie w pustynię. W pojedynkę musisz dotrzeć do wioski Kokbułbul leżącej po
drugiej stronie Czerwonych Piasków. Na drogę dostaniesz wodę i żywność na dwanaście
dni. Ani kropelki, ani okruszyny więcej.
- Ależ czcigodny, do Kokbułbulu dwadzieścia cztery dni drogi na zdrowym
kłapouchu, ty zaś dajesz mi wodę wystarczającą zaledwie na połowę trasy. Chcesz, abym
skonał z pragnienia pośrodku pustyni?
- Tak chciały gwiazdy, marny człowieku. Ja z tym nie mam nic wspólnego -
zaskrzeczał znów kościsty staruch. - Nie obawiaj się przesadnie o swój los w Kyzył-
kumach. Prawdziwemu mężczyźnie to nie przystoi. Allach miłościw dla swoich wiernych
sług, z pewnością nie pozwoli ci zginąć. W połowie drogi ześle gwałtowną ulewę, która cię
ocali. Tak przynajmniej powiadają gwiazdy.
Mędrzec bucharski spojrzał astrologowi prosto w oczy. I wycedził wolno:
- Rzęsista ulewa w końcu lata na pustyni? Pleciesz chyba bajki albo wierzysz w
cuda?
- Znowu rezonujesz, mądralo. Chcesz być mądrzejszy od własnego losu? - wtrącił
się naczelnik sarbazów z wysokości końskiego grzbietu. - Nadaremnie sprzeciwiasz się
gwiazdom. Mówiłem ci już, że szkoda na to wszystko czasu. Bierz bukłak z wodą, kilka
jęczmiennych placków i ruszaj w swoją drogę. I niechaj prowadzą cię dżiny pustynne.
Tak się stało.
Emir zajęty łowami na śmigłonogie dżejrany, antylopy o smakowitym mięsiwie i
futerku delikatniejszym od indyjskiego aksamitu, nawet nie spostrzegł, iż minął tydzień od
chwili, w której mędrzec bucharski zniknął - oby na zawsze - pomiędzy pustynnymi
barchanami Kyzył-kumów.
Ósmego dnia, późnym wieczorem już przy świetle księżyca, ku zaskoczeniu
wszystkich, w obozie pojawił się Hodża Nasreddin na swym wiernym kłapouchu. W
poszarpanej odzieży, pokryty warstwą piaskowego pyłu ośmielił się nie wezwany stanąć
przed obliczem władcy.
- Wybacz, panie wielki, ale szakale złodziejskie napadły mnie nocą - rzekł
przygnębionym głosem. - Powróciłem więc do obozowiska. Czy mogę wziąć po raz drugi i
wodę i żywność, aby o wschodzie słońca raz jeszcze spróbować szczęścia w pustyni pełnej
złych dżinów i dzikiego zwierza?
Emir bez słowa spojrzał na pierwszego ministra rady wezyrów. Pierwszy minister
przeniósł wzrok na strażnika pieczęci, strażnik pieczęci zezował na głównego tabiba, tabib
na rachmistrza dworu, rachmistrz zaś na astrologa. Szachriddin-iszan poczuł się niesłychanie
ważny. Nadął się niczym indor w zalotach i z sykiem wypuścił powietrze:
- Weź.
- I obyś żył wiecznie - dorzucił emir z przyzwyczajenia. Naturalnie, mówiąc to
myślał “jak najdłużej”. Nie przypuszczał, iż słowa jego nabiorą proroczego sensu. Nie mógł
przecież przewidzieć, że jeszcze w wiele, wiele lat po tym wydarzeniu najsędziwsi Uzbecy i
Tadżycy opowiadać będą swoim wnukom wesołe przypowieści o przygodach
bucharskiego mędrca, ci zaś, kiedy z dziecięcych pąków przeobrażą się w mężów
siwobrodych, powtarzać je będą znowu swoim wnukom. Ze w anegdotach prze-
kazywanych z ust do ust Hodża Nasreddin żyć będzie aż do końca świata. Albo jeszcze
dłużej.
Tymczasem minął kolejny tydzień. Ósmego dnia przed wieczorem do obozowiska
przygalopował jeździec na spienionym achałte-kinie. Na widok świty, stojącej nieruchomo
przed namiotem władcy, począł wrzeszczeć już z daleka:
- Panie najdostojniejszy, Hodża Nasreddin zwariował od wielkiego żaru. Słońce
wypaliło mu rozum. Zamiast podążać co spieszniej do celu, on tutaj zawraca. Głupek
pustogłowy mitręży czas na drogę, która oddala go od wioski Kokbułbul. Zaraz tu
przybędzie.
Rzeczywiście. Po godzinie przed jurtą wyszywaną złotą nicią ponownie pojawił się
Hodża Nasreddin. Tym razem w jeszcze gorszym stanie niż poprzednio.
Na obliczu emirowym zakwitł grymas uśmiechu.
- Znów szakale?
- Nie, panie wielki - odpowiedział spokojnie mędrzec. - Odwiedziły mnie hieny
pręgowane z grzywami jak u łysiejących koni. Obrzydliwe i cuchnące potwory. Żerujące
przy blasku gwiazd i księżyca.
Emir wyciągnął przed siebie rękę. Gdyby Hodża Nasreddin nie zdążył cofnąć
gwałtownie głowy, z pewnością wpakowałby mu palec w oko.
- Przyznaj się, marna istoto, może to nie szakale i hieny, lecz najzwyklejszy strach
pęta ci nogi i nie pozwala samotnemu zagłębić się, w Czerwone Piaski? Wiem, to się często
zdarza ludziom o sercach zajęczych.
- Zające też mają swój rozum - mruknął na to pod nosem mędrzec bucharski.
- Coś powiedział? Powtórz, bo nie dosłyszałem. Bluźnisz pewnie?
- Skądże, panie wielki. “Po prostu nie śmiałem zbyt głośno prosić cię o nowy zapas
wody i żywności na dwanaście dni wędrówki, którą rankiem chciałbym rozpocząć od
nowa. Może teraz dopisze mi szczęście?
Emir skinął na Rizamata, naczelnika straży przybocznej. Ten zaś wezwał kucharza.
Wkrótce Hodża otrzymał, czego pragnął. Mógł zasnąć spokojnie. O świcie ściągnął brzuch
mocno satynowym belbogiem - chustą zastępującą pasek - aby głód za wcześnie nie
nawiedził nadwątlonych kiszek, po czym odprowadzany głośnymi drwinami wielmożów
wyruszył w pustynię.
Przeminęło siedem dni. A i ósmy zamierzał już wsunąć się pod kołdrę nocy, gdy
nagle śpiew cykad zagłuszył narastający tętent. Do obozowiska dostojników bucharskich
wpadł jeździec wrzeszczący wniebogłosy:
- Znowu tu jedzie! Znowu tu jedzie!
Dobrze wszystkim znana sylwetka mędrca na kłapouchym iszaku ukazująca się w
świetle dziesiątków pochodni zburzyła godziny wypoczynku. Co robić z uparciuchem?
Premier rady wezyrów pochylił się w stronę władcy i wycedził półgłosem:
- Chyba skorpion nocą użądlił łotra w czaszkę, bo do cna mu rozum odjęło. Spójrz,
panie wielki, na Hodżę. Gania w popłochu tam i z powrotem, niczym lisica pojmana i
zamknięta w klatce.
Emir spojrzał spode łba na przybyłego. Ściągnął brwi. Wreszcie zazgrzytał zębami:
- Szakale i hieny już były. Co teraz?
- Lisy stepowe, panie wielki. I dwa borsuki o workach bez dna zamiast żołądków. I
jeszcze waran nienasycony, jaszczur olbrzymich rozmiarów - odpowiedział Hodża
Nasreddin na dostojne pytanie pochylając nisko głowę. Pokrwawione resztki odzieży
zwisające na nim w strzępach świadczyły dobitnie, że minione dni należały do naprawdę
trudnych.
Stało się jak poprzednio. Następnego ranka, a dokładniej to już przed wschodem
słońca, z nowym zapasem wody oraz z kilkoma jęczmiennymi obi-non mędrzec bucharski
po raz czwarty zniknął na swoim kłapouchu w piekle Czerwonych Piasków. Zaś pierwszy
minister rady wezyrów, który przez caluteńką noc łamał sobie głowę usiłując zrozumieć
cokolwiek z tajemniczego postępowania Hodży, tak rano tłumaczył emirowi rozciągnięty
plackiem przed jego łożem:
- Panie szlachetny, wiem wszystko. Pojąłem wszyściuteńko. Hodża Nasreddin
zawraca tu ciągle, ażeby oddalić od siebie bolesne chwile konania. Liczy z pewnością na to,
że wcześniej czy później serce twoje zmięknie. Oto prawdziwy powód, dla którego ten
smrodliwy nędznik krąży wokół obozowiska. Ucapił się nas, niczym rzep miotełki oślego
ogona. Panie szlachetny, przysięgam na brodę mojego ojca i dziada, ten łotr przebiegły gra
wyraźnie na zwłokę.
Emir zmarszczył groźnie brwi i wrzasnął na naczelnika straży, a kiedy ten przybiegł,
zdecydował:
- Jeśli Hodża Nasreddin przybędzie tutaj jeszcze raz, nie dajcie mu ani kropelki
wody, ani okruszynki chleba, lecz od razu poszczujcie go wygłodniałymi psami, najlepiej
wilkodławami. Nawet bliskiemu krewniakowi nie pozwoliłbym drwić z wydanych poleceń,
a cóż dopiero nędznemu mędrkowi, nad którym zgasła na zawsze szczęśliwa gwiazda.
Bałwanowi, któremu wydaje się, że pod brudnym zawojem kryje siedemdziesiąt siedem
wspaniałych rozumów.
Nie wiadomo, czy jakaś życzliwa dusza uprzedziła Hodżę o dodatkowym
niebezpieczeństwie zawisłym nad jego głową, czy też sam domyślił się, że naciągniętej struny
szarpać mocniej nie wolno. Dość, że więcej przed jurtą emira nie stanął. Za to po pewnym
czasie do obozowiska przygalopował kolejny sarbaz z zaskakującym meldunkiem:
- Panie najdostojniejszy, dni mijają, a Hodża Nasreddin wędruje na osiołku przez
pustynne barchany i śpiewa wesoło piosenki, których słów nigdy bym się nie ośmielił
powtórzyć w twojej obecności.
- Niczego nie przeoczyłeś w gwiazdach, Sadriddin-iszanie? - emir zdenerwował się
na myśl, że Hodża może uniknąć zastawionych sideł. - Ponownie spróbuj odczytać los
Nasreddinowy na niebie. Bo minęło dni o wiele za dużo, a mądrala wciąż jeszcze żyje. I
drwi sobie z nas w najlepsze.
- Już niedługo, panie szlachetny. Już niedługo - premier rady wezyrów tłukł czołem
o podnóżek przenośnego tronu, aż dudniło. - Jeszcze się taki spryciarz nie narodził, co by
pokonał Czerwone Piaski bez odpowiedniego zapasu wody oraz jadła. Wierz mi, panie
szlachetny, godziny Hodży Nasreddina zostały dokładnie policzone. Zadbał o to Sadriddin-
iszan z pomocą gwiazd i wszechmogącego Allacha.
Uspokojony emir wydał polecenia. Pora szykować się do polowań na dziką
zwierzynę. Dosyć czasu zmarnowano na zajmowanie się nędznym robakiem, który nie miał
odwagi walczyć o swe życie. Nastał czas męskich rozrywek. Czas łowów na tęponose
suhaki i stepowe lisy.
Dni pogoni za antylopami pozwoliły zapomnieć o losie marnej istoty człowieczej
zmagającej się z siłą lotnych piasków gdzieś tam w pępku Kyzył-kumów.
Niestety, czas męskich rozrywek zakłócił piorun spadający z bezchmurnego nieba.
Któregoś dnia do obozowiska przygalopował wojak na czarnym achałtekinie okrytym gęstą
pianą. Osadził rumaka przed jurtą władcy i wrzasnął pełnym głosem:
- Panie najdostojniejszy, stała się rzecz niesłychana! Hodża Nasreddin to nie
człowiek śmiertelny, lecz czarnoksiężnik, syn wściekłego dżina i pustynnej giurzy. Panie
najdostojniejszy, łotr ów przebył Czerwone Piaski i w najlepszym zdrowiu dotarł do wioski
Kokbułbul.
Wszyscy zdrętwieli z przerażenia. Bali się oddychać. Nawet muchy zamarły na
moment na wojłokowych ścianach jurty.
Emirowi krew napłynęła do głowy. Poczerwieniał straszliwie, otworzył szeroko
gębę, niczym dziki karp wydobyty nagle z rzeki przez rybaka i zabulgotał coś
niezrozumiałego. Zanim struchlali ze strachu dostojnicy zdążyli doskoczyć, aby go
podtrzymać, władca osunął się bezwładnie z monarszego krzesła. Znieruchomiał na
kobiercu. Nieoczekiwany atak apopleksji zerwał nędzną nić żywota.
Śmierć władcy sprawiła, że Hodża Nasreddin drogę powrotu do rodzinnej Buchary
miał odciętą na zawsze. Następca zmarłego, emir Salim-chan o przydomku Okrutny, wydał
polecenie siepaczom, ażeby pochwycili mędrca i nie zwlekając ani sekundy poddali
najwymyślniejszym torturom. A potem odcięli mu język, nalali do brzucha roztopionego
ołowiu i wreszcie oddzielili głowę od tułowia. A wszystko, co z niego jeszcze zostanie,
porzucili w pustyni szakalom i hienom na uciechę.
Nikt nie chciałby służyć dzikiej zwierzynie za przekąskę. Hodża Nasreddin pojął od
razu, że jedynym skutecznym sposobem ocalenia życia jest zniknięcie z oczu
prześladowcom i staranne zatarcie śladów. Szybka ucieczka poza granice emiratu była
najlepszym wyjściem z trudnej sytuacji. Zaś rozumne komórki pod skorupą zagrożonej
czaszki, a także zdrowe nogi wiernego kłapoucha pozwalały wierzyć, iż ucieczka się
powiedzie.
*
“Na cudzych skrzydłach latać się nie da. Cudzą głową myśleć równie trudno” -
powiadają przewodnicy karawan przemierzający pustynię od stuleci.
Samemu zatem spróbuj odgadnąć, człowieku śledzący nurt niniejszej opowieści, w
jaki sposób Hodża Nasreddin przetrzymał dwadzieścia cztery dni w Czerwonych Piaskach?
Na ulewę w porze bezdeszczowej i na inne cuda ze strony Allacha liczyć przecież me mógł.
Liczyć mógł jedynie na siebie.
PRZY OGNISKU
Opowieść dwunasta o spotkaniu z dwoma czabanami
zdążającymi do Samarkandy,
sprzeczce upartego swata z niedoszłym żonkosiem
oraz nieoczekiwanej wizycie Bababulły
Księżyc cienki, z równie jak u filozofa pustym brzuchem, dreptać począł po niebie
oświetlając drogę zgłodniałym wędrowcom, gdy ścieżynka wijąca się przez tugaj, dzikie
zarośla skarłowaciałych krzewów o szarych i suchych liściach, doprowadziła Hodże
Nasreddina i jego kłapoucha do polanki, na której płonęło niewielkie ognisko. W
krwawych odblaskach poruszały się leniwie dwa cienie. Trzaskające w żarze badyle
wybuchały pękami iskier. Noc szemrała mieszaniną przeróżnych odgłosów.
Mędrzec zlazł ostrożnie z osła i przystanął na skraju zarośli, aby posłuchać, kim są
nieznajomi. Ludźmi dobrymi czy szakalami w skórze człowieczej, którym lepiej w drogę nie
wchodzić. Jednakże z tej odległości, mimo wysiłków uszu, trudno było cokolwiek rozróżnić.
Delikatnie stąpając podszedł kilka kroków do j przodu. I jeszcze kilka. Słowa dobiegające
od ogniska nabrały teraz sensu. Hodża Nareddin słyszał wyraźnie rozmowę dwóch
mężczyzn.
- Jeżeli nie chcesz chyżonogiego achałtekina, Ibrachimie, weź chociaż młodą żonę.
Jeśli i tego nie uczynisz, kup sobie futro, żeby ci było ciepło. Ale najlepiej zrobisz
przyjmując do swego domu Dżamilę, córkę Dustmata, właściciela farbiarni. Dżamila w
języku Arabów znaczy “Przepiękna”. I rzeczywiście, natura j musiała być w doskonałym
nastroju, gdy tworzyła tę dziewczynę. Znam ją dobrze i dlatego, przyjacielu, radzę ci ze
szczerego serca, pojmij Dżamilę za żonę, a nie pożałujesz. Kałym - narzeczeński okup -
rodzicom dasz nie za wielki, kilka kóz albo owiec wystarczy w zupełności. Powiadał mi
stary Dustmat, iż czarnobrewa cię miłuje. Znakomicie się zatem składa, Ibrachimie.
Będziesz mieć prawdziwy raj w domu.
Odpowiadał drugi:
- Ależ co mówisz, Babadżanie. Jaki raj? Przecież to niemowa od urodzenia.
- Świetnie, Ibrachimie. Spokój to wielki dar w rodzinie, nie każdemu dostępny za
życia. Długi język kobiety wielu już wciągnął w przepaść nieszczęścia. Czyżbyś nie wiedział,
że język niewiasty bywa groźniejszy od kleszczy kata urzędującego w bucharskich lochach?
- I głucha jest jak pień wiekowej wierzby.
- Wspaniale. Bo czyż może być coś milszego nad małżonkę, która nigdy od nikogo
niczego nie usłyszy o interesach i sprawkach swego pana i męża?
- A do tego kulawa na prawą nogę.
- Ciesz się, przyjacielu. Taka znacznie lepsza od innych. Nie będzie wałęsać się po
próżnicy, będzie ci zawsze pilnować domu i dobytku.
- Ależ Dżamila widzi na jedno oko.
- I zębów nie ma.
- Znakomicie. I bez tego ci się nie przelewa.
- Babadżanie, czy zauważyłeś przynajmniej, że Dżamila, ta twoja “Przepiękna”, jest
garbata?
- Aj, aj, wymagający jesteś, przyjacielu. I kapryśny jak książę. Chciałbyś natrafić
na kobietę zupełnie bez skazy? Zastanów się. Jedna drobna wada na tyle zalet nie może
przecież zaważyć na szczęściu małżeńskim. Ulubionego wielbłąda oddam ci za połówkę
oślego ogona, jeśli choć jedną bez skazy pokażesz mi w całym bucharskim emiracie.
Hodża Nasreddin doszedł do przekonania, ze zbliżył się odpowiedni moment, aby
wkroczyć na arenę przyjacielskiej zwady. Wystąpił z mroku ze słowami:
- Assalaro alejkum, pokój z wami, czcigodni. Przyjmijcie do kompanii
zmordowanego długą drogą wędrowca i jego osła ledwie powłóczącego nogami. Słyszałem
ostatnie zdania z waszej rozmowy. Rozumiem doskonale młodego człowieka. Ukąszony
przez żmiję boi się później nawet suchego patyka. Może on już ma jedną małżonkę, w
domu. i teraz tylko przezorność przemawia przez usta doświadczone?
Młodszy z pastuchów spojrzał z wdzięcznością na przybysza. Szybko odrzucił
pakunki do tyłu robiąc mu miejsce przy ognisku. O tej porze chłód nocy dawał się dobrze
we znaki i ludziom, i zwierzętom. Potem sięgnął do torby, rozłożył przed Hodża kilka
jęczmiennych placków, garść fig na wpół ususzonych i skórzany bukłak z wodą.
- Wybacz skromny poczęstunek, wędrowcze. Długo już jednak stado owiec
karakułowych pędzimy na sprzedaż do Samarkandy - objaśnił mędrca. - Rodzinny kiszłak
pozostał daleko za nami. Zapasy mają się więc ku końcowi, a głodne dno sakwy widać
coraz wyraźniej. Całe szczęście, że zaledwie dzień drogi dzieli nas od celu.
- Z pełnym brzuchem nikt od stołu nie wstanie, gdy głodny gości głodnego -
mruknął z zażenowaniem starszy z czabanów, spoglądając na zapadnięte policzki przybysza.
- A samym dobrym słowem kiszek napełnić się nie da - dorzucił młodszy.
- Brzucha nie, ale serce można - odpowiedział Hodża Nasreddin uśmiechając się
dobrotliwie, po czym rozwinął serwetkę, w której zwykle przewoził garść soli. Przed
oczyma pasterzy w blasku migotliwych płomieni pojawił się napis wyhaftowany ręką
Guldżachon:
“Gdy chcesz uniknąć cierpienia I ujść lekarskiej grabieży, Na głodno siądź do
jedzenia I nim się najesz, wstań świeży”.
- Oto słowa Dżamiego. wielkiego Tadżyka żyjącego przed laty w Heracie.
Wielkiego poety i wielkiego uczonego. A zarazem najwierniejszego druha Aliszera Nawoi.
Mądrego człowieka, który wiedział, co mówi. Dobrze mi z jego radami i w domu, i w
drodze. Zapewniam was, czcigodni.
Smakowite odgłosy towarzyszące skromnej uczcie zagłuszyło w pewnej chwili
poszczekiwanie rozbójników nocy, zgłodniałych szakali. Zaniepokojony Ibrachim wyciągnął
z ogniska płonącą żagiew i gwizdnął na psy, cztery ogromne wilkodławy. Pojętne brytany
błyskawicznie przygnały obydwa wielbłądy i owce bliżej ognia i pokładły się między stadem
a zaroślami.
Chwilową nieobecność młodzika wykorzystał Babadżan, aby zagadnąć mędrca:
- Poradź, wędrowcze doświadczony, jak mam postąpić z Ibrachimem? Ani
małżonki, ani wierzchowego konia nabyć sobie nie chce. I to ma być mężczyzna? Najpierw
proponowałem mu kupno wiatronogiego achałtekina z turkmeńskiej hodowli, znanej w
całych Kara-kumach. Nie zgodził się. Żeby choć żonę chciał wziąć. Dżamila, najstarsza
córka Dustmata, to naprawdę wspaniała dziewczyna. Krew z mlekiem. Źródło samych
zalet. Gdzież on drugą taką znajdzie? Ech, trudno dziś młodym dogodzić.
- Zbytek troski, Babadżanie. Sam sobie poszukam odpowiedniej dziewczyny.
Obejdę się bez swata, który znacznie lepiej pojmuje interesy siwobrodego Dustmata, niźli
pragnienia młodzieńczego serca.
To Ibrachim obruszył się, kiedy wracając zdążył usłyszeć końcowe zdania,
Nie wiadomo, jak zakończyłaby się sprzeczka dwóch pasterzy, gdyby nagle gdzieś
w pobliżu nie rozległ się trzask przydeptanego chrustu. Wszyscy trzej zerwali się na równe
nogi.
- Na Allacha, to chyba nie szakale? - wykrzyknął Ibrachim rozglądając się
pośpiesznie za jakimś tęgim drągiem. - I chyba nie niedźwiedź?
- Jaki tam ze mnie szakal? A tym bardziej niedźwiedź. W świetle ogniska pojawiło
się roześmiane okrągłe oblicze Bababułły, piekarza z Buchary, a zarazem serdecznego
przyjaciela Hodży Nasreddina.
Mędrzec nie wytrzymał. Skoczył przybyszowi naprzeciw z radosnym wołaniem:
- To naprawdę ty, Bababułło? Pójdź, niech cię uściskam. Och, uszczypnij mnie
mocno, bo nadal oczom nie dowierzam. Skąd się tutaj wziąłeś? Co za szczęśliwa gwiazda
doprowadziła cię do ogniska zagubionego w zaroślach, pełnych dzikiego zwierza i
niedobrych dżinów?
Długo tańczyli obydwaj mężowie wokół ogniska spleceni w serdecznym uścisku.
Dopiero kiedy zmęczyli się nieco, przysiedli na derce. Nadeszła pora wyjaśnień.
- Pytasz, skąd jadę? Oczywiście ze stołecznej Buchary. A dokąd? Do
Samarkandy. Z pieczywem własnego wypieku. Cztery worki świeżutkich obi-non
załadowałem na konia, pożegnałem się z żoną i z dziećmi i wyruszyłem na szlak wielkich
nadziei. Nie ukrywam, iż u kresu wyprawy spodziewani się zacnego połowu. Majątku.
Sakwy pełnej srebrnych monet.
- Jedziesz ze świeżym pieczywem z Buchary do Samarkandy? Taki kawał drogi? -
zdumiał się Ibrachim. - Czcigodny, a po co? Czyżby wszystkich piekarzy w Samarkandzie
pomór zabrał z tego świata?
- Najwidoczniej nie odróżniasz smaku chleba dobrego od złego, młodzieńcze.
Gdybyś podniebienie miał w należytym porządku, nie pytałbyś o sprawy oczywiste dla
każdego - odpowiedział piekarz i mrugnął do Hodży.
Mędrzec zorientował się w mig, o co chodzi, i szybciutko zmienił temat rozmowy.
Jak przystało na troskliwego kompana zapytał o zdrowie wędrowca i jego najbliższej
rodziny, także dalszych krewnych, a dopiero potem o Bucharę i przygody w podróży.
Jeszcze co najmniej godzinę Bababułła rozwijał motek opowieści o wędrówkach przez
bezludne stepy i gęste tugaje. O bucharskich plackach jakby zapomniano.
Na koniec Babadżan obłożył ognisko wysuszonym wielbłądzim łajnem, aby
utrzymało ciepło do samego rana. A kiedy wszyscy legli na spoczynek, powrócił do
sprawy, która zasnąć mu nie pozwalała:
- Zastanów się raz jeszcze Ibrachimie. Brakuje mi tylko jednej drachmy. Gdybym ją
miał, sam kupiłbym dorodnego wierzchowca. Widziałem odpowiedniego achałtekina w
stadzie Kamala Suchraba. Powiadam ci, młodziku, ani smok skrzydlaty, ani dżin pustynny
nie dognałby go w pełnym galopie.
- Przecież już mówiłem, że konia nie pragnę. Wielbłąd mi pod siodło wystarczy w
zupełności. Zresztą, Babadżanie, do ceny wyznaczonej za rumaka brakuje mi sporo,
dwudziestu monet w srebrze.
- A gdybyśmy złożyli się i kupili wierzchowca za wspólne pieniądze? - Babadżan nie
zwracał uwagi na słowa młodzieńca obstając przy swoim. - Jakoś się potem pogodzimy,
dosiadając wiatronogiego rumaka na przemian.
- I to się na nic nie zda, bo nie wystarczy nam obu pieniędzy. Musisz obyć się
smakiem - Ibrachim machnął ręką. - A wierzchowca kupi jakiś wielmoża. Dla niego nie
będzie to żaden wydatek. Jeden koń więcej, jeden mniej w stajniach wielkiego pana nic nie
znaczy.
- Zapewne, zapewne. Bogacze posiadają mnóstwo rzeczy, o których nawet pojęcia
nie mają. I nie tylko w stajniach - potwierdził uprzejmie słowa młodzika Hodża Nasreddin i
podciągnął derkę do samej brody. Ciepło dnia umknęło pod gwiazdy, zaś chłód nocy
wciskał się pod koszulę najdrobniejszą szparką.
Wkrótce nad obozowiskiem unosiło się lekkie pykanie ogniska i pochrapywanie
śpiących.
Młody Ibrachim śnił o rozkoszach miejskich oczekujących go niebawem w
Samarkandzie, Babadżan o sakwie srebrnych monet, które mógł otrzymać od starego
Dustmata za wydanie nieudanej córki za mąż, piekarz bucharski Bababułia o szczęśliwej
sprzedaży całego towaru, natomiast Hodża Nasreddin o wygodnej macie rozłożonej pod
drzewem morelowym w ogrodzie teściów mieszkających w dalekim Chodżencie, gdzie ręka
nowego emira dosięgnąć go już nie powinna.
*
Zanim zbudzą się ze snu podróżni wypoczęci i gotowi do dalszej wędrówki, pomyśl
bez pośpiechu, człowieku umiejący rachować, ile właściwie kosztował ów achałtekin ze
stadniny Kamała Suchraba, na którego miał taką chrapkę Babadżan, starszy z. dwóch
czabanów?
JAJECZNICA CHCIWEGO MUSY
Opowieść trzynasta o dziejach
nieszczęsnego księcia uczonych,
a także o jajecznicy z dziesięciu jaj kurzych
oraz o przedziwnych argumentach bucharskiego mędrca
Dwaj jeźdźcy utytłani w mące, jeden na koniu, drugi na zwierzęciu długouchym,
zbliżali się do Samarkandy nie za wolno, ale i nie za szybko od strony wzgórz Czupan-ata.
U podnóża najwyższego ze wzniesień zatrzymali wierzchowce.
W dali, w prześwicie między wzniesieniami, widać było miasto. Olbrzymie ściany
meczetu Bibi-Chanym, nadwerężone przez trzęsienie, ziemi, mimo pokaźnych szczerb robiły
na przybyszach imponujące wrażenie, nawet z tej odległości.
- Siądźmy tu i odpocznijmy trochę. Poczekamy na większą karawanę zdążającą do
grodu. W tłoku łatwiej niepostrzeżenie przedostać się przez bramę miejską. Strażnicy zajęci
przetrząsaniem pakunków na wielbłądach nie będą zwracać specjalnej uwagi na ubogich
jeźdźców, których jedynym bogactwem są worki zwyczajnego pieczywa.
Mówiąc to Hodża Nasreddin rozesłał derkę w cieniu samotnego drzewa,
karagacza zasadzonego nie wiadomo kiedy i przez kogo u podstawy wzgórza.
Bababułła przysiadł obok mędrca. Wyciągnął jajowatą tabakierkę sporządzoną ze
zdrewniałego owocu tykwy. Wysypał na dłoń dużą szczyptę wilgotnego naswaja, tytoniu o
barwie głębokiej zieleni, i uniósł do ust. Żuł długo.
Tymczasem Hodża rozejrzał się uważnie dookoła i rzekł:
- Tutaj, gdzieś na jednym z tych wzgórz, może nawet na tym, pod którym
wypoczywamy, ślepy fanatyzm i głupota zniszczyły na długie stulecia uzbecką naukę, kulturę
i myśl swobodnie szybującą pod niebiosa.
Ale posłuchaj po kolei, Bababułło.
Po śmierci Timura, zwanego przez wszystkich “Żelaznym Kuternogą”, na tronie
mocarstwa zajmującego połowę ówczesnego świata zasiadł jego syn Szachruch, który
przeniósł stolicę do Heratu. Samarkandę pozostawiając we władanie swojemu synowi
Uługbekowi. Kiedy sędziwy Szachruch zmarł po trudach wyprawy wojennej przeciwko
własnemu wnukowi, zuchwałemu Sułtanowi Muchammedowi, w kraju rozgorzały krwawe
walki o spadek. Synów, wnuków, a nawet dalszych krewnych ogarnęła wściekła gorączka.
Mieczem lub trucizną usiłowali utorować sobie drogę do niezmierzonych bogactw i potęgi. I
do władzy nad innymi.
W przeciwieństwie do swego okrutnego dziada, “Żelaznego Kuternogi”, sypiącego
piramidy z głów jeńców, aby “przechowały imię zwycięzcy na wieczne czasy”, Uługbek nie
marzył o pochodach wojennych, d łupach oczekujących go w sąsiednich krajach, o sławie
grabieżcy i rozbójnika. Pociągała go nauka. Matematyka i astronomia wskazywały mu
drogę postępowania w życiu. Budował medresy - uczelnie muzułmańskie - w Bucharze i w
Samarkandzie, zapraszał w gościnę najwybitniejszych uczonych Wschodu i Zachodu. Na
jednym ze wzgórz poza Samarkandą kazał wybudować niezwykłą budowlę. Wysoki, oka-
zały cylindryczny budynek, w którym ustawił kilkudziesięciometrowej długości łuk z
marmuru, instrument nazywany przez astronomów sekstansem. Za jego pomocą w
bezchmurne noce ustalał położenie gwiazd, sporządził mapę nieba, jakiej do tej pory nie
było na świecie.
To nieustanne grzebanie się w niebie, “królestwie Allacha”, nie mogło podobać się
duchowieństwu. Jątrzyło rozfanatyzowane umysły. Święci imamowie, szejkowie i ulemowie
- wszelkiej maści słudzy Allacha - wciągnęli do spisku przeciwko własnemu ojcu jego
najstarszego syna Abdułłatifa. Młodzieńca wojowniczego, lecz o sercu robaczywym,
pełnym zawiści i chorobliwych ambicji.
Wielkie armie pod zielonymi sztandarami Proroka z Abdułłatifem na czele wyruszyły
potajemnie przeciw wojskom prawowitego władcy Samarkandy. Przekupstwo i zdrada
dokonały reszty. Uługbek poniósł porażkę w bitwie. Naczelnik cytadeli zamknął przed nim
bramę. Nieszczęsny musiał zdać się na łaskę zawistnego syna i jego zauszników.
Za radą duchowieństwa postanowiono nakłonić Uługbeka do odbycia pielgrzymki
do Mekki, do świętego miejsca wszystkich muzułmanów, aby tam “modlitwami zmazał
swoje grzechy”. Oczywiście nie chodziło o żadne modlitwy. Szło po prostu o to, by opuścił
Samarkandę, gdzie nadal miał zbyt wielu swoich stronników, gdzie wielu lubiło go i ceniło.
Tajemny sąd duchowieństwa za cichym przyzwoleniem Abdułłatifa wydał wyrok
śmierci na wciąż niebezpiecznego, choć pozbawionego władzy Uługbeka. Pewnej nocy
pielgrzyma odpoczywającego na skraju pustynnej wioski dognał zawodowy oprawca
Abbas ze swymi zbirami. Przy świetle pochodni wywleczono nieszczęśnika z chaty, obalono
na kolana, zaś Abbas jednym cięciem szabli odrąbał mu głowę.
Tłum rozhisteryzowanych mułłów, wyjąc z radości, wyruszył na wzgórze Czupan-
ata, gdzie wznosił się ósmy cud ówczesnego świata, obserwatorium astronomiczne
nieszczęsnego księcia. Grzeszne dzieło urągające potędze Allacha wkrótce przestało istnieć.
Głupota i zaślepienie zrównały je z ziemią. Kamień na kamieniu nie pozostał z dzielą, którym
ludzkość powinna szczycić się i wtedy, i później.
Resztki obserwatorium Uługbeka śpią tu pewnie gdzieś pod piaskami. Lata zatarły
wszelkie ślady. Pozostały jedynie legendy powtarzane przez czabanów, pasterzy owiec i
wielbłądów, w gwiaździste noce przy ogniskach.
Hodża Nasreddin skończył swą opowieść. Z nie ukrywanym wzruszeniem rozejrzał
się po wzgórzu. W tej samej chwili z oddali dobiegły go dźwięki dziesiątków dzwonków.
Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Muzyka dzwonków zawieszonych, na
wielbłądzich szyjach świadczyła, że zbliżająca się karawana musiała być niemała.
- Bababułło, szykuj się do drogi. Ładuj szybko sakwy na konia i osła. Ja zaś zwinę
derkę i pozbieram naczynia. Z karawaną spróbujemy przeniknąć do miasta.
Piekarz zerwał się z ziemi i czym prędzej zaczął wiązać worki na grzbiecie
kłapoucha. Z wrażenia omal nie połknął przeżutego tytoniu, który w ostatniej sekundzie
zdążył splunąć osłu pod nogi.
Stało się tak, jak przewidział Hodża.
Na widok trzystu wielbłądów obładowanych bogactwami pod same obłoki
strażnicy miejscy u bramy Szachi-Zinda poszaleli. Z wypiekami na gębach rzucili się do
sprawdzania zawartości skrzyń, worków i pakunków. Na ubogich włóczęgów nie zwrócili
najmniejszej uwagi.
Przebrani za piekarzy, ubieleni mąką od stóp aż po tiubie-tiejki na głowach,
obydwaj wędrowcy bez przeszkód dotarli do domostwa Jusupa Madrasuła, złotnika o
dłoniach pracowitych i sercu szlachetnym.
Zaskoczony pan domu ż radością powitał przyjaciela z lat młodzieńczych nie
widzianego w Samarkandzie od roku. Natychmiast rozesłał obrus na wspaniałym kobiercu.
Ludziom zdrożonym podróżą należał się wszakże odpoczynek i solidne jadło Gorąca
herbata, słodycze i mnóstwo owoców, a zaraz potem zawiesista szurpa z kluskami, pierożki
manty oraz baranie szaszłyki z rożna przywracały gościom siły i chęć do snucia wspomnień z
ostatnich wędrówek.
- A co macie w tych sakwach? Z towarem jeździcie po świecie? - Jusup
przypomniał sobie worki, które zrzucili z grzbietów zwierzęcych w rogu podwórka. -
Czyżbyś na stare lata, afandi, zabrał się do kupieckiego rzemiosła? To jakoś do ciebie nie
pasuje.
- I słusznie, przyjacielu - mędrzec uśmiechnął się smutno. - Worki z pieczywem są
jedynie pretekstem do wędrówki z bazaru na bazar, coraz bliżej granicy z chanatem
kokandzkim. Pewnie jeszcze nie wiesz, że oddziały sarbazów z rozkazu nowego władcy
poszukują Hodży Nasreddina w całym emiracie? Muszę więc umknąć do Taszkientu, zanim
któryś z oprawców emirowych wyciągnie po mnie krwawą łapę.
Jusup otworzył usta, aby o coś zapytać, gdy w tej samej chwili w furtę od ulicy ktoś
mocno załomotał.
Pan domu spojrzał z niepokojem na Hodżę, na furtę, i znowu na mędrca.
- Kto to może być? - jęknął. - O tej porze? Chyba nie ludzie emira?
Hodża Nasreddin rozłożył bezradnie ręce.
- Otwórz, a przekonasz się. I nie zwlekaj, jeśli nie chcesz, i żeby wyważono furtkę
siłą.
Gospodarz, ile tylko tchu w płucach, popędził do wyjścia. Trzęsącymi się dłońmi
odsunął rygiel. Wyjrzał. Na ulicy sterczał jednooki Musa Manuczer, właściciel dużej
czajchany przy Regislanie.
- Assalam alejkum, pokój z tobą, czcigodny Jusupie - rzekł przybysz i na wszelki
wypadek wsunął natychmiast stopę za furtkę, aby gospodarz nie mógł Jej zamknąć zbyt
wcześnie. - i dobre nowiny lecą szybciej od strzały. Słyszałem, że gościsz pod własnym
dachem wędrowca o głowie wielkiej jak chorezmijski nelon? Tego, który przed rokiem
będąc tu ośmieszył nie raz, nie dwa razy, wszechwładnego Muchammadorifa Kamalbeka,
uważającego się za pępek Samarkandy. Powiedz, na Allacha, czy to prawda, że mędrzec
ów zatrzymał się u ciebie?
Jusup Madrasuł spojrzał podejrzliwie na natręta. Odpowiedział powoli:
- Może. A co chciałbyś od niego, gdyby to rzeczywiście była prawda.
Jednooki wyciągnął zza pazuchy sakiewkę i postukał w nią palcem.
- Jest mi winien pieniądze. Przed rokiem zjadł u mnie jajecznicę z dziesięciu jaj i nie
zapłacił. Obiecał zwrócić monety nazajutrz, ale zaraz potem rozpłynął się w powietrzu. Nikt
go więcej w Samarkandzie nie widział. Pojawił się tutaj dopiero teraz, po dwunastu
miesiącach. Niechaj zatem włóczęga odda dług, bo nie lubię, gdy moje monety pętają się
tak długo w cudzej kieszeni.
- Za jajecznicę? Z dziesięciu jaj? Przez okrągły rok pamiętałeś o niewielkim długu?
Przyjacielu, zadziwiasz mnie. - Jusup roześmiał się, po czym pogmerał za pasem, za
barwnym jedwabnym belbogiem, skąd wydobył monetę. - Masz tu srebrną tańgę. Reszty
nie trzeba. A teraz żegnaj, przyjacielu, bo obowiązki gospodarza wzywają mnie do
gościnnej komnaty.
- Ejże, chciałbyś się wykpić jedną tanga? Po roku? - Musa podnosił głos z każdym
słowem. -Dzisiaj za jajecznicę należy mi się co najmniej sto monet w czystym srebrze.
- Zbzikowałeś? Sto monet za jajecznicę? Sakwę srebra za smażone jajka? Puknij
się wpierw w czoło - na krzyk Jusup odpowiadał równie głośno. - A może wytrąbiłeś
bukłak kumysu na pusty żołądek i myśli ci się plączą? Przyjdź zatem ponownie, kiedy
wytrzeźwiejesz.
I zatrzasnął furtkę ze złością,
- Nie daruję! Ani miedziaka nie popuszczę - wrzeszczał jednooki na ulicy. -
Spotkamy się jutro u sędziego. Główny kadi Samarkandy osądzi, kto z nas ma rację.
Sprawiedliwość nakazują zwrot długów, niezależnie od tego, kto jest dłużnikiem, mądrala
czy głupek.
Tymczasem Jusup machając rękoma, jakby chciał opędzić się od wściekłej osy lub
szerszenia, podbiegł do gości siedzących za dastarchanem.
- Słyszałeś, afandi, po co przyszedł ten łupieżca? - mówił, z trudem panując nad
gniewnym językiem. - Sto tang w srebrze zażądał za jajecznicę z dziesięciu jaj kurzych. Co
robić dalej, afandi? Poradź, bo z pewnością jednooki z samego rana pogna ze skargą do
sędziego.
Hodża Nasreddin zastanawiał się tylko przez moment.
- Zdaje się, że wiem, o co chodzi temu przebiegłemu lisowi. Damy mu nauczkę.
Przyjacielu, czy masz w domu trochę pszenicy lub prosa?
Gospodarz spojrzał zdziwiony na Hodżę, ale odpowiedział szybko.
- Niejeden worek, afandi.
- Znakomicie. Wystarczy duży dzban. Ugotuj ziarno na miękko i rankiem przez
sługę poślij sędziemu w prezencie. Resztę mnie pozostaw. I nie kłopocz się więcej o dzień
jutrzejszy, Jusupie. Zbyteczne troski popsuć nam mogą dzisiejszą biesiadę. A ponadto nie
najlepiej wpływają na trawienie.
Pan domu postąpił, jak mu gość doradził. Z wieczora postawił na kuchni sagan
pszenicznego ziarna, a z samego rana ugotowane krupy przesłał kadiemu.
Około południa wezwani przez strażnika Hodża Nasreddin i Jusup Madrasuł stawili
się w urzędzie głównego sędziego Samarkandy. W komnacie poza kadim i pisarczykiem
oczekiwał ich również Musa Manuczer.
Na widok wchodzących właściciel czajchany podskoczył, jakby nadepnął na
kobrę, i wrzasnął na całe gardło:
- Oto włóczęga i darmozjad, który przed rokiem zeżarł jajecznicę z dziesięciu jaj i
do dziś zapłacić nie chce. Panie sprawiedliwy, każ mu zwrócić sto monet w czystym
srebrze, bo tyle jest mi winien.
- Za jajecznicę z dziesięciu jaj żądasz stu monet? - zdumiał się sędzia i na wszelki
wypadek przetarł palcem ucho. - Dlaczego? Czyżby twoje kury niosły złote jaja?
- Panie sprawiedliwy, wysłuchaj uważnie skargi człowieka poszkodowanego.
Darmozjad rok temu w mojej czajchanie zeżarł dziesięć jaj. Z tych dziesięciu jaj wyklułoby
się dziesięć piskląt. Po sześciu miesiącach pisklęta przemieniłyby się w kury. A dziesięć kur
przez dalsze pół roku zniosłoby tysiąc jaj. Za dziesięć dorodnych kur i tysiąc jaj na bazarze
dostałbym z pewnością sto monet. Właśnie tyle, w imię sprawiedliwości, żądam od
darmozjada i włóczęgi bez krzty uczciwości.
- Hm, hm - mruknął pod nosem sędzia, nie bardzo wiedząc, co myśleć o
argumentach wyłożonych starannie przez m właściciela jadłodajni.
Wtedy do przodu wystąpił Hodża Nasreddin. Pochylił głowę z szacunkiem i rzeki:
- O sprawiedliwy kadi, zanim ogłosisz wyrok, odpowiedz na pytanie: czy
otrzymałeś dziś rano dzban pełny dorodnej pszenicy? Kiedy każesz wysiać ją w polu? Ze
znakomitego ziarna zbierzesz z pewnością znakomite plony.
Główny sędzia Samarkandy zmarszczył brwi. Chwilkę się zastanawiał, mruczał coś,
wreszcie wzruszył ramionami i roześmiał się głośno:
- Człowieku nieznajomy, brak ci chyba kilku najważniejszych klepek pod czaszką?
Czy słyszałeś kiedykolwiek, ażeby z ziarna rozgotowanego na miękko wyrosła roślina z
ziemi? Brodę masz pokrytą szronem wieku, a gaworzysz jak małe dziecko. A może... może
ty pragniesz zadrwić sobie z nas wszystkich?
Ostrzegam cię, że tego nie lubię.
- Ani mi w głowie kpiny, o sprawiedliwy kadi - odpowiedział Hodża w głębokim
ukłonie. - Chciałem jedynie...
W tym samym momencie w ogrodzie zaryczał przeraźliwie kłapouch sędziego.
Zakochane zwierzę na swój sposób wyznawało miłość młodziutkiej oślicy sąsiadów. W
oślim wrzasku utonęły dalsze słowa mędrca z Buchary. Dosłyszał je tylko kadi siedzący
najbliżej.
- Masz słuszność, człowieku nieznajomy - sędzia pokiwał dostojnie głową. Po czym
odwrócił się i wskazując palcem na Musę Manuczera krzyknął w głąb domu: - Ej, słudzy,
wyrzućcie natychmiast za bramę tę beczkę chciwości i fałszu! I dołóżcie łotrowi na drogę
kilka pałek, aby zapamiętał, że z sędziego nie wolno robić tarczy dla własnych ciemnych
interesów.
*
“Księżyc pożyteczny jest w nocy, słońce w dzień, a rozum o każdej godzinie” -
powiada uzbeckie porzekadło.
I słusznie powiada. Mądrość potrzebna jest również przy rozwiązywaniu dzisiejszej
zagadki. Czy zdołasz więc, o myślący, odgadnąć, co Hodża Nasreddin mógł powiedzieć
sędziemu, by udowodnić bezsens żądań chciwego właściciela herbaciarni?
JAK BAJBACZE EGZAMIN ZDAWALI
Opowieść czternasta o bazarze na samarkandzkim Registanie,
o rajskich dziewczynach
oraz niecodziennej wyprawie Achmada
do Giżduwanu i Rachima do Buchary
Tylko ten, kto choć raz w życiu odwiedził Samarkandę, zaś w Samarkandzie jej
centralny plac Registan, a do tego uczynił to w piątek, w dzień świąteczny tygodnia, dzień
największego bazaru, może wyobrazić sobie, co działo się tu dzisiaj od samego rana.
Wraz z brzaskiem porannym tysiące mieszkańców okolicznych wiosek i odległych
kiszłaków nieustannymi strumieniami poczęło wlewać się do miasta, zdążając w kierunku
Registanu. Setki dwukołowych arb zaprzężonych w konie, wielbłądy, woły albo osły
zatarasowały ulice i zaułki, od sześciu bram miejskich aż po Plac Piaszczysty.
Tłok i ścisk wszędzie panował ogromny. Zdawało się, że pomiędzy bazarowe
stragany szpilki już wetknąć się nie da. A przecież z każdą godziną napływali coraz to nowi
goście, zakurzenia niewyspani, ale radośni. I mieścili się jakoś.
Registan przyjmował wszystkich i wszystko. Od orgii barw ludzie nieprzywykli
dostawali zeza, od nieustannego hałasu głuchli na obydwoje uszu, a jednak szczęśliwi, że
dotarli na czas do sławnego grodu, zwanego przez poetów ,,Jaśniejącym Punktem Ziemi”,
nie myśleli umykać stąd przed zapadnięciem zmroku.
Bazar to nie tylko okazja dla handlarzy i przybyszów z wiosek. Bazar to także
okazja dla złodziejaszków i wszelkiego rodzaju kanciarzy. Bazar to również okazja dla
duchowieństwa spod znaku Proroka, rozmaitych imamów, iszanów, ulemów, mułłów i
derwiszów. Muzułmańskich przepowiadaczy tego, co dziać się będzie jutro na ziemi i po
śmierci w niebie.
Najdonioślej ze wszystkich wrzeszczał wróżbita sterczący na olbrzymim głazie
przed wejściem do medresy Uługbeka. Cudownymi słowy zachwalał wiernym drugie życie.
- Wysłuchajcie mnie z uwagą, wierni muzułmanie, albowiem doskonale wiem, co
oczekuje was wkrótce w raju - wołał donośnie, co chwila podsuwając gapiom wydrążoną
połówkę orzecha kokosowego, imitującą naczynie na datki i jałmużnę. - Od godziny
opowiadam o wspaniałych nektarach i smakowitych potrawach, które z woli Allacha nigdy
się w niebie nie wyczerpią. Wciąż nowe i nowe pojawiać się będą na niebiańskich
dastarchanach. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że po sutym jadle prawdziwy mężczyzna lubi
też solidnie wypocząć. Kiedy zacni mężowie napełnią szczelnie kiszki, zza różanych
obłoczków wyjdą młode niewolnice, aby każdemu obmyć i ręce i nogi, a całe ciało natrzeć
wonnymi olejkami z róży i jaśminu. Następnie pojawią się prześliczne peri w zwiewnych
sukniach, rajskie piękności, o jakich na ziemi nikomu się nawet nie śniło. Przecudownej
urody dziewczyny, wysokie niczym indyjskie topole, z warkoczami długości dziesięciu łokci,
sięgającymi talii.
- Wyjaśnij mi, o świątobliwy, rzecz, której mój rozum nie pojmuje - wtrącił się
Hodża Nasreddin, do tej pory słuchający wróżbity w głębokim milczeniu. - Jeżeli
dziesięciołokciowy warkocz sięga zaledwie do talii, to jakiego wzrostu są te rajskie
dziewczęta?
- Głupie pytanie - wróżbita klepnął się w czoło. - Oczywiście odpowiednio
wyższego. Co najmniej z piętnaście łokci.
- Wysłuchajcie mnie teraz z uwagą, wierni muzułmanie - wykrzyknął na to mędrzec
z miną niesłychanie poważną. - Pamiętajcie, niechaj nikt z was, kiedy nadejdzie jego pora,
nie zapomni wziąć ze sobą na tamten świat siedemdziesięciu siedmiu kawałków drewna.
- Siedemdziesiąt siedem kawałków drewna? Aż tyle? - wyjąkał zdumiony wróżbita.
- A po co? Koran o kawałkach drewna nigdzie nie wspomina.
- Głupie pytanie - mędrzec klepnął się w czoło naśladując gesty wróżbity sprzed
chwili. - Aż czego zrobisz w raju drabinę, o świątobliwy, jeśli poczujesz nagle wiosnę w
kościach i najdzie cię chętka, by pocałować którąś z niebiańskich ślicznotek?
Tłum mężczyzn otaczający wróżbitę zahuczał od śmiechu. W tym samym nieomal
momencie jakieś ręce pochwyciły mocno Hodżę Nasreddina z tyłu za czapan i wciągnęły do
ciemnej wnęki przy bramie. Nad uchem mędrca rozległ się głos:
- Uf, dobrze że cię widzę, afandi. Pomożesz mi w kłopotliwej sytuacji. Głowa mi
spuchła jak szachrisjabzki melon od nieustannego myślenia. Rozum topi się w gorączce nie
tylko od słońca. I wszystko nadaremnie. Nie puszczę cię, dopóki mi nie pomożesz. Nie
gniewaj się zatem, afandi, żem cię wziął siłą w jasyr, ale naprawdę nie widziałem już innego
wyjścia. Bo, przysięgam na brodę samego Mahometa, ja z tymi baranami dłużej nie
wytrzymam.
W półmroku ciasnego pomieszczenia mędrzec rozpoznał znajome rysy.
Człowiekiem, który go zatrzymał, był Mustafa Dadabaj, dawny naczelnik bucharskich
łuczników, od kilku lat służący w garnizonie samarkandzkim.
- A o co chodzi, przyjacielu? - zdumiał się Hodża Nasreddin. - Czyżbyś przerzucił
się na hodowlę owiec? O jakich baranach mówisz?
- O synalkach bajów, samarkandzkich bogaczy - jęknął rozpaczliwie Mustafa. -
Dostałem polecenie, aby jednego z nich, najmądrzejszego, mianować swoim zastępcą.
Czuję nosem, że głowy ich niewiele są warte. Puste jak dojrzałe makówki po przejściu
wichury. Ale czy można to udowodnić?
- A gdzież ci bajbacze?
- Tam wewnątrz. Na dziedzińcu medresy.
- Pójdźmy więc przekonać się, czy w makówkach ocalała choć odrobina oleju.
Weszli do środka.
Na dziedzińcu uczelni założonej niegdyś przez Uługbeka, pod wschodnią jej ścianą,
gdzie cień przyjemny chłód dawał, rozsiadło się kilkunastu młodzieńców, synów okolicznych
obszarników i miejscowych wielmożów. Bajbacze, przepysznie ubrani w atłasy przetykane
złotą i srebrną nicią, siedzieli dłubiąc w nosie z nudów, albo grając w kości.
Do nich zwrócił się Hodża Nasreddin:
- Wysłuchajcie bacznie, młodziankowie, tego co powiem, a na koniec postarajcie
się odpowiedzieć dokładnie na zadane pytanie. Słuchajcie zatem uważnie.
Wczoraj o świcie wyjechał z Buchary do Giżduwanu na rączym rumaku Achmad,
powiernik bogatego kupca Rachimbaja. Dokładnie w tym samym czasie z Giżduwanu do
Buchary wyruszył ubogi Rachim, który na osiołku jechał trzy razy wolniej od Achmada.
Niedaleko przed Babkentem Achmad zatrzymał się w przydrożnej czajchanie, bo wyruszył
w podróż bez śniadania. Godzinę - ani sekundy dłużej, ani sekundy krócej - jadł i od-
poczywał w herbaciarni, a dopiero kiedy poczuł, iż w brzuch już niczego więcej nie wciśnie,
ruszył dalej. Natomiast Rachim jechał cały czas. Biedakowi żal było minut marnowanych na
odpoczynek. Jęczmienny placek zjadł po drodze, nie schodząc ani na chwilkę z siodła. Po
trzech godzinach jeźdźcy spotkali się.
Jak sądzicie, o bajbacze, kto w tym czasie był dalej od Buchary, Achmad na
rączym rumaku, czy Rachim na zwierzęciu długouchym, drepczącym trzy razy wolniej od
konia?
Synalkowie wielmożów natychmiast podnieśli rumor i wrzask przeokropny. Darli się
wszyscy na raz:
- Achmad na rumaku. Oczywiście, że Achmad na rączym rumaku odjechał dużo
dalej. Nawet głupek wie przecież, że koń jest znacznie szybszy od marnego osła.
Zwierzęcia o długich co prawda uszach, ale nogach krótkich. A poza tym zausznik
bogatego Rachimbaja nie mógł być gorszy od jakiegoś tam biedaka w łachmanach z
Giżduwanu. Naturalnie Achmed był dalej.
Najgłośniej ze wszystkich wydzierał się kluchowaty młodzik, niski i gruby niczym
gliniany tandyr do pieczenia chleba i pierożków samsy.
- Ciszej, synu, bo uszy bolą - Hodża bez skutku usiłował uspokoić antałek sadła. -
Gdyby wrzask świadczył o rozumie, nadzorca więzienny mógłby zostać profesorem
matematyki w medresie, zaś mój osioł jego przełożonym. Olej w czaszce, a silne płuca, to
jednak nie to samo.
Dalszy ciąg egzaminów przerwał nieoczekiwanie Jusup Madrasuł wpadając na
dziedziniec medresy. Bez słowa pochwycił mędrca za rękę i odciągnął na bok.
- Co się stało, przyjacielu? - zdumiał się Hodża. - Czemu drżysz na całym ciele
niczym młodzian przed pierwszą randką? A może febra trzęsie cię w kolanach?
- Nie żartuj, afandi - jęknął półgłosem Jusup, rozglądając się na wszystkie strony. -
Daleko mi do śmiechu. Przed chwilą rozpytywał się o ciebie Muchammadorif Kamalbek,
bogacz i dusigrosz, łotr bez odrobiny sumienia, szejtan w ludzkiej skórze. Pamiętam, w
ubiegłym roku wystrychnąłeś go kilka razy na dudka. Podobno również za twoją namową
wydał mnóstwo pieniędzy na zorganizowanie wyprawy do Grecji, która miała mu przynieść
znaczne korzyści, przede wszystkim miliony srebrnych oboli. Tymczasem nie przyniosła ani
miedziaka zysku. Za to straty przeogromne. Cała Samarkanda trzęsła się od śmiechu na
wieść o wynikach bezrozumnej wyprawy. O, skąpiec nigdy nie daruje ci strat ani
kompromitacji. A gdy jeszcze dowie się, że i jego ukochanego kuzynka, tę oto beczułkę
łoju, potraktowałeś gorzej niźli zwyczajnego osła, wścieknie się z pewnością. Szalejący z
gniewu Kamalbek zdolny jest do najgorszego łotrostwa.
Afandi, prawdziwe nieszczęścia są jak dwie kulawe owieczki, jedno łazi nieustannie
za drugim. Jakby mało nam było kłopotów z Kamalbekiem, do Samarkandy przybył
dzisiejszej nocy posłaniec z Buchary. Przywiózł list gończy. Za głowę Hodży Nasreddina
nowy emir wyznaczył nagrodę: sakwę szczerozłotych monet i dwadzieścia młodziutkich
niewolnic z Dagestanu. Gdyby Kamalbek domyślił się, że ubiegłoroczny spryciarz i Hodża
Nasreddin to jedna i ta sama osoba, życie twoje niewarte byłoby nawet złamanego
miedziaka.
Po tych słowach Jusup złożył błagalnie ręce i szepnął:
- Boję się o ciebie, afandi. Błagam, bierz nogi za pas, póki jeszcze pora. Potem
może być za późno.
- Masz chyba rację, przyjacielu - zgodził się mędrzec. - Trzeba mi zniknąć z
Samarkandy. Tak przynajmniej nakazuje przezorność. Bo bać się nie ma czego. Nie na
darmo powiada przysłowie: “Strach jest bratem śmierci”. Człowiek bojaźliwy traci rozsądek
i popełnia błędy. A wtedy znacznie łatwiej wpaść w szpony prześladowcy. Pewnie, żal mi
będzie opuścić rodzinne strony. Człowiek bez ojczyzny, jak słowik bez sadu. I żyć mu
ciężko, i śpiewać nie ma komu.
- Afandi, a... - Jusup zawahał się - ...a ten naczelnik, który cię tu wciągnął? Czy to
człowiek pewny? Widziałem, że się skądś znacie. Czy aby nie wyda cię w ręce emirowych
siepaczy dla nagrody, worka złota i dagestańskich niewolnic? Bogactwo w niejednym już
zatruło sumienie.
- Wykluczone. To Mustafa Dadabaj, człowiek o złotym sercu i takiej samej duszy,
a nie żaden zdrajca. Nasi ojcowie przyjaźnili się od kołyski, mieszkali w jednej machalle.
Przed kilku laty, szczęśliwy los tak sprawił, ocaliłem życie ojcu Mustafy ranionemu przez
rozbójników w piaskach pustynnych niedaleko Chiwy. A zapewniam cię, Jusupie, że
wdzięczność dobrego syna warta jest więcej od wszystkich skarbów świata.
- Wierzę ci, afandi. Tym niemniej śpiesz się, nie przeciągaj struny. Zmykaj z grodu,
zanim wieści o wyznaczonej nagrodzie złe języki nie rozniosą po ulicach i bazarach
Samarkandy. Piekarza Bababułłę już uprzedziłem. Szykuje zapasy oraz wierzchowce do
podróży.
- Chodźmy mu dopomóc. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za godzinę powinniśmy
być w drodze do granicy.
Nie zwlekając mędrzec bucharski omotał sobie starannie twarz chustą, jak to czynią
pasterze lub poganiacze wielbłądów przybyli z pustyni, po czym dopiero zanurzył się wraz z
przyjacielem w rozwrzeszczanym tłumie handlarzy, nabywców oraz gapiów kłębiących się
na całym Registanie i w czterdziestu przylegających do placu uliczkach.
*
Do granicy z chanatem kokandzkim droga daleka. Czasu jest przeto dosyć, abyś,
człowieku rozumny, zastanowił się i odpowiedział na pytanie zadane bajbaczom przez
Hodżę Nasreddina na dziedzińcu samarkandzkiej medresy Uługbeka.
PRZYGODA NA GRANICY
Opowieść piętnasta o przeprawie dwóch piekarzy
z sakwami pełnymi czerstwego pieczywa
przez punkt graniczny emiratu
oraz o kilku figach małego Alima
“Nikt nie potrafi oddychać nosem drugiego człowieka” - powtarzają od narodzin
świata sędziwi uzbeccy aksakałowie. I mają niewątpliwie rację. Prawdy tej Hodża
Nasreddin doświadczył na własnej skórze nie raz, i nie dwa razy. Także i obecnie pojmował
doskonale, że kłody problemów rzucane mu pod nogi przez los i nowego emira Buchary
musi odsuwać sam, jeśli tylko chce ocalić głowę. Potajemna ucieczka za granicę była chyba
najważniejszym krokiem na nowej drodze życia. Jednakże wobec listów gończych i srogich
poleceń rozesłanych w najodleglejsze zakątki emiratu nie był to krok wcale taki łatwy.
W zamyśleniu mędrzec nawet nie spostrzegł, iż stepowy trakt, udeptany przez
ciągnące tędy karawany kupieckie, doprowadził obydwu zbiegów do ubożuchnej wioski,
ulepionej z surowej gliny przemieszanej z sieczką. Z głębokiej zadumy wyrwał go dopiero
głos Bababułły:
- Afandi, może zatrzymalibyśmy się na odpoczynek w którejś z chałup? Słońce
praży potwornie. Czuję się, jakbym siedział nie na ośle, lecz we wnętrzu rozpalonego
piekarniczego tandyra. Od godziny marzę jedynie o dzbanku zielonej herbaty. A i w brzu-
chu burczy mi coraz głośniej.
- Szkoda czasu, przyjacielu. Tu gdzieś w pobliżu powinna być granica. Jeszcze
godzina lub dwie i wreszcie znajdziemy się na ziemiach podległych chanowi Kokandu.
Bezpieczeństwo głowy ważniejsze jest od pełnego żołądka. Nie marudź więc, lecz poganiaj
długouche zwierzę.
W milczeniu przemierzyli wioskę wyludnioną przez żar spływający z nieba. Kto
żyw, ukrył się pod dachem albo wlazł w beczkę z wodą. Nawet psom nie chciało się ujadać
na włóczęgów podążających w samym środku słońca.
Niedaleko za kiszłakiem, tuż przy wielbłądzim trakcie, wyrosła nieoczekiwanie kępa
drzew, złożona z kilku wiekowych platanów o gęstych, rozrośniętych koronach. W
głębokim cieniu, całkowicie osłonięci przed wzrokiem nadjeżdżających, siedzieli żołnierze.
Pięciu wojaków ze straży granicznej emira grało zapamiętale w kości, skracając czas
wyczekiwania na klientów pozwalających się trochę oskubać, zanim przekroczą granicę.
- Ojeju... - wystękał piekarz Bababułła na widok sarbazów w baranich czapach.
Krew odpłynęła mu momentalnie z twarzy, która przez to nabrała barwy dobrze zmielonej
mąki z pszenicznego ziarna.
- Tsss, tylko spokojnie, przyjacielu. Opamiętaj się. Nerwy nie są najlepszym
doradcą w trudnej sytuacji. Umówiliśmy się, że ja jestem piekarzem, ty zaś moim
pomocnikiem. Siedź więc cicho. Mnie pozostaw żołdaków. Jakoś sobie z nimi poradzę.
W tej samej chwili zza potężnego pnia wyskoczyła na drogę sylwetka uzbrojona po
zęby. Kukła obwieszona kindżałami rozmaitej wielkości.
- Stać! Kim jesteście? Skąd i dokąd jedziecie? I co wieziecie w tych sakwach?
Skradzione przedmioty? Broń? A może naczynia ze złota? - strażnik wskazał końcem
szabliska na cztery pękate worki.
- Jestem spokojnym piekarzem, to zaś mój pomocnik. Chłop poczciwy, lecz mało
rozgarnięty. A wieziemy skarb stokroć cenniejszy od szlachetnego kruszcu. Bez złota ludzie
obyć się mogą, ale nie bez chleba. Bo widzisz, o wielki naczelniku, wieziemy pieczywo z
Samarkandy do Taszkientu. Pyszne samarkandzkie obimon z jęczmiennej mąki, żizzali-non
ze skwarkami, zogora-non z kukurydzianej mąki i bogato zdobione szirmoj-non, obsypane
makiem albo kminkiem - odpowiedział Hodża Nasreddin jednym tchem nie usiłując nawet
zleźć z konia.
- Zaraz się przekonam, czy mówisz prawdę - warknął strażnik.-- Ej, ty na ośle,
rozwiąż sznurki. Tylko migiem, czarny gnacie barani.
Bababułła bez słowa zeskoczył z Nasreddinowego kłapoucha i szybko rozwiązał
wszystkie cztery worki. Strażnik odepchnął go nieco w bok, tak na wszelki wypadek, aby
nie przeszkadzał mu w służbowych czynnościach, po czym wsunął rękę głęboko do sakwy.
Gmerał długo i starannie. Następnie sprawdził drugi worek, potem trzeci i czwarty. Poza
stwardniałymi na kamień plackami nigdzie niczego jednak nie wymacał.
- Po co wam tyle suchego pieczywa? - zdumiał się. - Czy to nie dziwne?
Bababułła odwrócił się .momentalnie i zaczął coś pilnie poprawiać przy siodle.
Jedynie Hodża nie tracił zimnej krwi. Odrzekł bez namysłu:
- Tłumaczyłem ci już, o wielki naczelniku. Jedziemy na bazar do Taszkientu.
Słyszeliśmy, że taszkientczycy płacą podwójną cenę za suche pieczywo. Świeżego nie lubią.
Im twardsze i starsze, tym dla nich lepsze, smaczniejsze. I tym wyższą można za nie
osiągnąć cenę. Dziwny naród ci taszkientczycy. Bardzo dziwny.
Strażnik zerknął podejrzliwie na Hodżę.
“Kpi sobie ze mnie ten pomylony piekarz czy mówi serio? - zastanowił się. - E, na
drwinę chybaby sobie nie pozwolił. Widocznie to po prostu dureń. Półgłówek, od jakich z
łaski Allacha roi się na świecie. Brak rozumu nie zwalnia jednakże nikogo od obowiązkowej
opłaty”.
Tak rozważając wyciągnął rękę przed siebie i znów warknął:
- Należy się opłata graniczna od dwóch osób.
Hodża Nasreddin wrzucił w nadstawioną dłoń dwie srebrne monety.
Tymczasem strażnik nie opuszczając ręki dodał:
- I jeszcze dwie monety za przejazd wierzchowców. Za konia i za osła.
Hodża dorzucił” kolejne dwie tańgi.
- I jeszcze za przewożony towar.
- Wielki naczelniku, przecież to tylko suche pieczywo. Sam sprawdzałeś -
Bababułła nie zdzierżył i pośpieszył z pomocą sakiewce przyjaciela. - Zastanów się. Czy
widział kto kiedy taki towar?
- Milcz, czarny gnacie barani. Nie do ciebie mówię - strażnik pogroził piekarzowi
szablą, nie spuszczając wzroku z mędrca. - Jeśli nie zapłacicie teraz, zarekwirujemy
wszyściuteńko. A to z kolei zaoszczędzi wam wyprawy do Taszkientu; No, bo po co
mielibyście jechać tak daleko z próżnymi workami?
- Nie czyń tego, błagam cię na Allacha, szlachetny naczelniku - jęknął Hodża
Nasreddin, udając wielkie przerażenie. - Pozbawieni wartościowego towaru, bylibyśmy
także pozbawieni godziwego zysku, w który ciągle wierzę. Nie słuchaj zatem piekarczyka.
To naprawdę dobry chłopina, tyle że głowę ma pełną zakalca. W moją stronę raczej nakłoń
ucho i rękę, o zastępco emira na granicy. Weź, bardzo proszę, dwie tańgi. Oto należna
opłata za towar.
Strażnik wcisnął kolejne monety do sakiewki i mile połechtany dostojnymi tytułami
odsunął drąg zagradzający drogę, ażeby przepuścić dwóch półgłówków taszczących na
drugi kraniec ziemi zeschnięte pieczywo.
Kiedy utytłani w mące jeźdźcy zniknęli w oddali “szlachetny naczelnik, zastępca
emira na granicy” pomaszerował do wioski pogwizdując wesoło. Chciał opowiedzieć
właściwemu naczelnikowi straży o zabawnym spotkaniu z piekarzem i jego pomocnikiem,
których Allach najwidoczniej za jakieś grzechy pokarał sprawiedliwie, choć ciężko, na
umyśle.
- Przed półgodziną dwóch mężczyzn przekroczyło granicę... - zaczął swą opowieść,
zaledwie przestąpił próg glinianej chaty, zamienionej przed laty na strażnicę.
- A Hodży Nasreddina między nimi nie było? - przerwał mu dowódca w połowie
zdania.
- Skądże. Afandi jest wszakże człowiekiem mądrym. A to dwóch jakichś
bezrozumnych przejechało. Udawali się do Taszkientu z czerstwymi lepioszkami. Te baranie
głowy wierzą, że w kokandzkim chanacie za suche pieczywo uzyskają znacznie wyższą
cenę niż za świeże. Cztery worki czerstwych placków taszczyli ostrożnie, jakby to były
kruche naczynia z chińskiego szkła albo z giżduwańskiej glinki.
- Coś powiedział? - naczelnik zerwał się gwałtownie ze stosu poduszek. - Suche
pieczywo wieźli z Samarkandy do Taszkientu? Nabrali cię, ośla szczęko. Na Allacha,
zakpili w żywe oczy z emirowego urzędnika. Choćby tylko po tym uczynku poznałbym
Hodżę Nasreddina nawet wtedy, gdyby był przebrany nie za piekarza, lecz za wielbłąda
lub słonia,
Rycząc niczym zraniony tygrys wyskoczył na drogę. Za późno, jak okiem sięgnąć
nie było widać żywej duszy. Dwaj zbiegowie znajdowali się już w bezpiecznej odległości, na
ziemiach podległych chanowi Kokandu. A więc o zorganizowaniu pościgu trudno było
myśleć. Spotkanie z oddziałem kokandzkim mogłoby się zakończyć paskudnie.
Wrócił wściekły do izby. Nagroda umknęła mu sprzed nosa. A kto wie, czy i nie
szansa znacznego awansu? Może pozwolono, by mu wreszcie porzucić tę dziurę i
przeniesiono z powrotem na służbę do Buchary? Gniewny pochwycił pękaty dzban oleju i
wcisnął go strażnikowi wrzeszcząc:
- Masz, ośla szczęko! Natychmiast wypij do dna. Trochę prawdziwego oleju
przyda się tej pustej czaszce, nadmuchanej powietrzem niczym kozi pęcherz. Następnym
razem może ruszysz mózgownicą na widok groźnego przestępcy, poszukiwanego w całym
kraju z rozkazu wielmożnego emira.
Przerażony strażnik przypiął się do dzbana. Wydoił zawartość do połowy. Więcej
nie zdołał. Oczy wylazły mu z orbit. Z wysiłkiem łapiąc powietrze odstawił naczynie. Potem
otarł dłonią tłuste usta i jęknął:
- Panie mój, lepiej nie przyznawać się nikomu, że ci dwaj przejechali tędy
bezkarnie. Czy wiesz, co by nas spotkało, gdyby na dworze władcy dowiedziano się
któregoś dnia, że mieliśmy ptaszka w ręku i wypuściliśmy go na wolność?
Naczelnik straży granicznej spojrzał na podwładnego szeroko rozwartymi oczyma.
- No widzisz, olej już zaczyna działać - burknął złośliwie. - Dobrze radzisz. Tak
właśnie postąpimy. Zapamiętaj więc sobie raz na zawsze, ośla szczęko, co powiem. Nigdy,
ale to nigdy, nawet w mogile, nie wolno ci puścić ani pary z ust o tych dwóch fałszywych
piekarzach.
Kiedy tak strażnicy w trosce o własne głowy starali się ustalić strategię dalszego
postępowania, obydwaj zbiegowie popędzali i konia, i osła, ażeby jak najszybciej oddalić
się od niebezpiecznej granicy.
Po czterech lub pięciu godzinach szaleńczej galopady dotarli do grobowca jakiegoś
muzułmańskiego świętego, przy którym droga rozwidlała się. Główny, karawanowy trakt
biegł dalej, natomiast w bok skręcała ścieżyna wydeptana przez owce i pojedyncze
wielbłądy. Pod ścianą mazaru Bababułła zatrzymał zwierzę długouche i zaproponował:
- Rozstańmy się tutaj, afandi. Dalej pojedziesz bezpiecznie. Ja zaś muszę wracać do
domu, bo nieobecność dostawcy pieczywa na dwór emirowy nie może ciągnąć się w
nieskończoność. Byłoby to zbytnio podejrzane. Nie, nie obawiaj się o moją skórę,
przyjacielu. Pojadę inną drogą, aby nie wpaść w łapy strażników z wartowni granicznej pod
platanami. Z pewnością już zwąchali, żeśmy ich wystrychnęli na dudka za pomocą suchych
placków. Jedno mnie tylko niepokoi, afandi. Co zrobić ze stwardniałym na kamień
pieczywem? Grzechem byłoby je wyrzucić. Szkoda też taszczyć ze sobą ciężar
bezużyteczny w dalszej drodze.
- Pozbędziemy się wszystkich placków. I to z pożytkiem. Zaraz się przekonasz.
Hej, zuchu, zbliż się, proszę, na chwilkę - zawołał Hodża na kilkuletniego brzdąca,
przepędzającego w pobliżu stado kóz i owiec, najwidoczniej w poszukiwaniu resztek
stepowej roślinności,
Malec podjechał na wychudzonym jak i on osiołku.
- Kim jesteś, synku? - zagadnął mędrzec. - U kogo pracujesz? Masz rodzeństwo?'
- Malikszer moje imię, panie. U bogatego baja najmuję się za pastucha, aby
wykarmić trzy małe siostrzyczki. Rodzice pomarli z głodu ostatniej zimy. Nie jedli, abyśmy
mogli przeżyć do wiosny.
- Jesteś głodny, synku? Może chcesz żizzali-non ze skwarkami?. Tyle, że suchy.
- Nie ma nic słodszego nad kawałek czerstwego chleba rozmiękłego w czystej
wodzie - westchnął chłopiec, głośno przełykając ślinę.
- Synku, oto cztery worki zeschłego pieczywa - Hodża wskazał na pękate sakwy. -
Jeśli będziesz moczyć placki w “wodzie albo w mleku, wystarczy ci ich aż do wiosny.
Głodu nie zaznasz, ty i twoje rodzeństwo.
Natomiast poczciwy Bababułła wsunął chłopcu w dłoń srebrnego dirhema.
- Zatrzymaj srebro na czarną godzinę - rzekł. - Nigdy nie wiadomo, kiedy ci się
przyda. I jeszcze jedno zapamiętaj sobie, synku. Bajowi nie piśnij ani słówka z tego, co dziś
się tutaj zdarzyło.
Na koniec obydwaj mężowie pomogli Maliszerowi umocować worki na grzbiecie
osiołka, a gdy odjechał uszczęśliwiony, zaczęli się żegnać długo i serdecznie. Rozstawali się
z sercami ściśniętymi z bólu. Bo trudno przewidzieć, kiedy kapryśne fatum pozwoli im znów
popatrzeć na swoje oblicza.
Każdy ruszył we właściwą stronę. Piekarz Bababułła pocwałował na koniu z
powrotem do rodzinnego gniazda, do Buchary, zaś Hodża Nasreddin na wiernym
kłapouchu podreptał ku swemu przeznaczeniu, do Taszkientu. Później, jeśli łaskawy los ze-
zwoli, z pomocą Allacha i własnych szarych komórek spróbuje przedostać się do stolicy
chanatu, do Kokandu, a potem jeszcze dalej, do Chodzeniu, na umówione w domu teściów
spotkanie z umiłowaną Guldżachon.
Bez dalszych przeszkód mędrzec bucharski dotarł do Taszkientu. Ostrożnie minął
wysokie ściany twierdzy, wzniesionej przez kokandczyków wkrótce po zajęciu grodu i
przez Wrota Szeichantaurskie, wybite w murach miejskich dokładnie naprzeciwko cytadeli,
wjechał do środka.
Za placem Czorsu zatłoczonym jarmarcznymi straganami, pomiędzy medresą
Kukeldasz zdobioną barwną majoliką i znacznie skromniejszą w wystroju medresą Hodży
Achrara, wyglądającą przy swojej sąsiadce jak ruda kwoka przy złotopiórym bażancie,
mędrzec odnalazł wąziutką uliczkę, zaś w jej głębi domek kaligrafa Pirmata
Szermuchammada, uciekiniera z Buchary.
Podstępnie oskarżony przez premiera rady wezyrów i wtrącony za wyimaginowane
długi do więziennego lochu, a następnie wykupiony przez Hodżę Nasreddina za sakwę
srebra kaligraf wolał zniknąć ze świętego miasta. Któregoś dnia zabrał rodzinę i nic nikomu
nie mówiąc, wyniósł się poza granice emiratu. Dwa tygodnie wędrował od wioski do
wioski, od kiszłaka do kiszłaka, aż wreszcie dobrnął do Taszkientu i tu osiadł na stałe. A że
zręcznie władał pędzelkiem i tuszem, szybko zdobył sławę mistrza niezrównanego w trudnej
sztuce kaligrafii, czyli w sztuce pięknego, ozdobnego pisania. Resztki Nasreddinowego
srebra oraz zamówienia płynące z pałacu bekliarbeka - namiestnika chana Kokandu w
Taszkiencie - a także od niektórych wielmożów pozwoliły uchodźcy stanąć mocno na
nogach.
W niepozornym domku Pirmata Szermuchammada zawsze było rojno i gwarno
niczym na pobliskim bazarze. Tutaj szukali i znajdowali schronienie ludzie prześladowani,
zbiegli z Buchary przed zemstą krwawego emira i jego siepaczy, pozbawionych całkowicie
człowieczych odruchów. Na czas pobytu w Taszkiencie pod gościnnym dachem
Pirmatowego domostwa zatrzymał się również i Hodża Nasreddin, ulubieniec prostych ludzi
całego Wschodu.
Wieść o przybyciu człowieka z dalekiej Buchary lotem błyskawicy rozleciała się
wśród uciekinierów z emiratu. Wkrótce dom kaligrafa zapełnił się ludźmi w różnym wieku,
młodszymi i starszymi, lecz jednako złaknionymi nowin z rodzinnego miasta. Mędrzec
języka nie szczędził. Jak umiał, odpowiadał na pytania, tłumaczył, wyjaśniał. Godziny mijały
niepostrzeżenie, a spragnieni wiadomości mężowie nie pozwalali mu odetchnąć ani przez
moment. Nie zwracali uwagi na jadło i napoje, nie zwracali uwagi na porę coraz późniejszą.
Głód ciekawości był stokroć silniejszy...
Dopiero kiedy na niziutkim stoliczku pojawiła się misa z parującym płowem -
narodową potrawą uzbecką z ryżu, baraniny, marchewki i przypraw korzennych, zwykle
wieńczącą przyjęcie - Hodża Nasreddin zerwał nić opowieści i nieco odsapnął. Jednym
tchem wychylił cały imbryk gorącej, zielonej herbaty, po czym spojrzał z zadowoleniem na
mężczyzn siedzących wokół z podwiniętymi nogami i powiedział:
- Pora powrócić już z Buchary, o czcigodni. Możemy tam udać się znów jutro. A
teraz zajmijmy się jadłem. Dobrej potrawie zawsze warto dodać jeszcze smaku.
Zauważyłem, że w twoim ogrodzie, Pirmacie, pod morelowym drzewkiem w olbrzymim
koszyku, leżą wyśmienite figi czterech gatunków: bucharskie, an-diżańskie, samarkandzkie i
karszyńskie. Alim - zwrócił się do kilkuletniego syna pana domu - pobiegnij do ogrodu i
przynieś mi dwie figi jednego gatunku. Podrobione na kawałeczki i wrzucone do ryżu,
dodadzą mu aromatu i delikatnego smaku.
- Dwie figi jednego gatunku? - powtórzył chłopiec i rozłożył bezradnie ręce. - Ależ
ja się nie znam zupełnie na figach. Dla mnie one wszystkie niczym się nie różnią, są
jednakowo słodkie i jednakowo żółte. Nie wiem, o czym mówisz, wujku, bo nigdy w życiu
nie słyszałem ani o figach bucharskich, andiżańskich, samarkandzkich, ani o karszyńskich.
Znam tylko figi słodkie i smaczne.
Hodża roześmiał się:
- No, to przynieś tyle sztuk, aby mieć pewność, że masz przynajmniej dwie figi tego
samego gatunku. Ale, ale... liczyć chyba umiesz?
Mały Alirn nie ruszył się z miejsca. Długo medytował, powtarzał coś, szeptem,
rachował w pamięci. Wreszcie pobiegł w stronę drzwi, wołając radośnie:
- Wiem, wiem, ile sztuk mam przynieść, wujku. Zaraz wracam tu z figami.
*
“Z każdego naczynia to się sączy, co w nim jest” - powiedział niegdyś bardzo wielki
poeta i bardzo wielki filozof, Musiiheddm Saadi z Szirazu.
Czy potrafisz przeto, człowieku czytający te słowa, ulać odrobinę rozsądku z
własnego naczynia, by odpowiedzieć na pytanie: ile fig powinien przynieść Alim, aby mieć
pewność, że ma w garści przynajmniej dwie sztuki tego samego gatunku?
PIĘKNA GULSARA
Opowieść szesnasta o sprzedaży jeziora
oraz smagłolicej Czerkieski,
a także o zagadkowych turbacjach
wynikających z prostej - zdawałoby się - transakcji
W słodkich słowach cukru i prawdy tyle, ile kot napłacze. Ostatnia rozmowa z
namiestnikiem chana kokandzkiego w Taszkiencie potwierdziła po raz nie wiadomo który
trafność starego przysłowia.
W głębokim zamyśleniu Hodża Nasreddin kiwał się na kłapouchu drepczącym
skrajem drogi. Otulony szczelnie w dżubbę, aby wieczorny wiatr - knot chłodu - nie
dokuczył zmęczonemu ciału, mędrzec powracał z letniej rezydencji namiestnika, gdzie ku
zdumieniu obecnych tam dygnitarzy odmówił przyjęcia państwowej posady. Mimo słodkich
słówek płynących strugą z warg namiestnikowych, odrzucił ponętną dla wielu propozycję
zostania doradcą pierwszej głowy Taszkientu.
Bez względu na przykrości mogącą dotknąć go za nierozważny krok, Hodża
Nasreddin wolał nadal pozostawać w domu ubogiego kaligrafa Pirmata Szermuchammada,
w sąsiedztwie ludzi prostych i pracowitych. Ani myślał zamieniać odpowiadające mu
towarzystwo serdecznych przyjaciół na próżność bogaczy i zadufanie pałacowych
wielmożów.
Nigdy przedtem, a tym bardziej obecnie, Hodża Nasreddin nie pragnął przenosin na
dwór dostojnika. Rozumiał bowiem, iż kto w cudzym cieniu siedzi, sam cienia nie daje. Czy
obawiał się braku dostępu do wrót pałacowych w przyszłości? Tu albo gdzie indziej? Nie,
albowiem wiedział i to, że władcy bardziej potrzebują rady ludzi mądrych, niźli ludzie
mądrzy zażyłości z wiadrami.
Zanurzony po czubek nosa w rozmyślaniach mędrzec nie dostrzegł na drodze
szybko rosnącego tumanu kurzu. Widomej oznaki czyjegoś najwyższego pośpiechu...
Tymczasem, o czcigodni, porzućmy Hodżę Nasreddina i sunące mu naprzeciw
przeznaczenie, a przenieśmy się czym prędzej na drugi kraniec Taszkientu, na podwórzec
domostwa zamożnego Sabira Bachriddina, gdzie toczył się główny nurt niniejszej opowieści
.
Sabir Bachriddin, jeden z najbogatszych w chanacie kokandzkim handlarzy
brokatami, a zarazem właściciel pięćdziesięciu Persów tkających w ziemi, wielkim był w
życiu szczęściarzem. Czego się tylko dotknął, wszystko mu się wiodło, pomnażając
nieustannie okazałe dobra. Łaskawa fortuna nie odstępowała go najwidoczniej ani na
moment na ścieżce zawiłych spraw dnia powszedniego. Wierzono, że gdyby nawet Allach
przez omyłkę obdarował Bachriddina siedmioma ślepymi i kulawymi córkami i tak
wszystkie na czas za mąż by wydał. I to za bogaczy.
Ostatnie transakcje, które Sabir Bachriddin przeprowadził w poniedziałek, wtorek i
środę, mogły zadziwić każdego. Przyprawiły też o wielkie bóle głowy i brzucha zawistnego
Abbasa, Bachriddinowego sąsiada, współzawodniczącego z nim w handlu jedwabiami,
przetykanymi złotem albo srebrem.
Pierwszego dnia Sabir Bachriddin sprzedał niejakiemu Szamsulle za mnóstwo
drachm jezioro, a także czarnobrewą piękność, Czerkieskę imieniem Gulsara, przed
kilkoma zaledwie miesiącami nabytą w Heracie. Jednakże już nazajutrz odkupił jedno i
drugie, po nieco niższej cenie, ażeby w trzecim dniu sprzedać ponownie jezioro i niewolnicę
za jeszcze pokaźniejszą ilość monet, tym razem nadwornemu malarzowi i układaczowi
mozaiki, Raszydowi Erkinbajowi.
Ale zazdrość wiele oczu posiada. Nie minęło czasu więcej, niż potrzeba go na
przebycie dziesiątej części drogi dzielącej Samarkandę od Taszkientu, gdy ludzie o sercach
nadziewanych zawiścią donieśli głównemu poborcy podatków Sajfulle o sprzedaży,
odkupieniu i ponownej sprzedaży użytecznych wód oraz pięknej Czerkieski.
Główny poborca podatków w Taszkiencie, nie na darmo noszący imię pełne grozy,
zatarł ręce z uciechą. Końcowe tygodnie przed pierwszymi zbiorami zawsze były
najtrudniejszym okresem dla taszkienckiego skarbca. A każdy marny nawet miedziak
zdobyty w tym czasie nabierał wartości szlachetnej, srebrnej drachmy. Nauczony bolesnym
doświadczeniem poprzednich lat Sajfułła rozumiał doskonale, że w porze suszy państwowy
młyn miele tym, czym mysz nasiusia. Pojmował, iż podatek Bachriddinowy akurat teraz
mógłby odegrać ważną rolę załatajdziury w taszkienckim budżecie.
W towarzystwie strażnika obwieszonego od góry do dołu bronią tak, że
przypominał ruchomy arsenał, oraz trzech pomocników, główny poborca pogalopował
przeto bezzwłocznie do domu Sabira Bachriddina, gdzie przez posłańca nakazał stawić się
również Erkinbajowi ż dowodami kupna, kwitem oraz niewolnicą.
Gromadka urzędników skarbowych pędząca co koń wyskoczy w obłokach kurzu
w pewnej chwili wytrąciła z rozmyślań Hodżę Nasreddina, jadącego spokojnie i bez
pośpiechu od strony bramy miejskiej.
Krótko trwała rozmowa głównego poborcy z filozofem, o którego zaletach rozumu
wiele już wiedziano w Taszkiencie, Hodża nie dal się długo prosić. Uległ argumentom
Sajfułły i zawrócił kłapoucha. Wiedziony ciekawością popłynął z prądem interesów
taszkienckiego skarbca.
Dwie rzeczy są na ziemi bardzo szpetne, powiadają Uzbecy. Chudy koń i chuda
kobieta. Gulsara - “Wspaniały Kwiat” - była jednakże kęskiem niezwykle apetycznym, a
ciała w żadnym miejscu jej nie brakowało. Nic zatem dziwnego, że już wkrótce główny
poborca podatków i trzej jego pomocnicy, równie jak i on sędziwi mężowie, pod pozorem
sprawdzenia jakości sprzedawanego towaru podszczypywali niewolnicę i mlaskali z
zachwytem, czując lube mrówki rozkoszy biegające wokół serc steranych wiekiem i
kłopotami urzędowymi.
Raszyd Erkinbaj, nowy właściciel Gulsary, odpędzał natrętnych urzędników od
ślicznej niewolnicy, machając nerwowo rękami i wołając nieustannie:
- Wystarczy już tych oględzin, o czcigodni siwobrodzi. Wystarczy w zupełności.
Pozostawcie czarnobrewą w spokoju, a pobiegnijcie teraz do jeziora, które także było
przedmiotem handlowych transakcji. I jego wód skosztujcie, o czcigodni siwobrodzi.
Wszakże ono jest. znacznie więcej warte niźli ta czerkieska dziewczyna.
Nie słuchano go jednak. Poprzestano na ocenie Czerkieski. Zresztą, dziwić się
takiemu postępowaniu nie sposób. Bo trudno przypuszczać, żeby pod skórą urzędnika
chanatu kryła się natura zwyczajnego wieśniaka, zawsze wyżej ceniącego wartości wody od
wdzięków młodej, najurodziwszej nawet niewolnicy.
- Hej, kupcze, płać podatek za handel czarnobrewą. Zgodnie z prawem połowa
zysku z pierwszej i drugiej sprzedaży powinna trafić do taszkienckiego skarbca. Płać więc, i
to szybko - pierwszy napadł na Sabira Bachriddina strażnik towarzyszący głównemu
poborcy. Nic dziwnego, dźwigana na plecach zbrojownia dokuczała mu coraz bardziej.
Handlarz jedwabiami skrzywił się i potrząsnął głową tak gwałtownie, że tiubietiejka
haftowana srebrną nicią zsunęła mu się na oczy. Zaprotestował gorąco:
- A dlaczego miałbym płacić podatek od każdej sumy, czcigodni? Nie zaprzeczam,
sprzedałem Czerkieskę w poniedziałek za pięćset trzydzieści drachm, odkupiłem zaś we
wtorek za pięćset i sprzedałem znów we środę za pięćset pięćdziesiąt srebrnych monet.
Pomyślcie jednak, jeśli to co nosicie na karkach, można nazwać nie dekoracją, lecz
prawdziwymi głowami. Po pierwszej sprzedaży otrzymałem z powrotem i jezioro, i
niewolnicę, które wszakże miałem już przed rozpoczęciem transakcji. Nic mi nie przybyło,
nic mi nie ubyło. Od czegóż zatem miałbym płacić podatek? Dopiero od drugiej sprzedaży
ewentualnie mógłbym wpłacić kilka miedziaków do sakiewki poborcy. Tak sądzę. Bo
przecież wtedy pozbyłem się, jeziora i niewolnicy na zawsze, a w zamian otrzymałem
pieniądze.
- A ja ci powtarzam, kupcze, nie zwlekaj i piać podatek zarówno od jednej, jak i
drugiej transakcji handlowej. Szkoda czasu na mielenie jęzorem po próżnicy. Powinieneś
wiedzieć, iż skarbiec zapełnia się srebrem, ale nie ględzeniem - ponowił żądanie strażnik,
wymownie przesuwając ogromne szablisko boku na sam środek brzucha.
- Wysłuchajcie mnie, czcigodni, bo wiem najlepiej, ile monet kupiec powinien
wpłacić do kasy - wtrącił się do sprzeczki siwobrody pomocnik poborcy. - Jeśli wielmożny
Bachriddin sprzedał czarnobrewą za pięćset trzydzieści monet w srebrze, a odkupił za
pięćset, to zarobił na niej trzydzieści drachm, gdyż miał z powrotem swoją niewolnicę i
trzydzieści srebrników ponadto. Ponowna sprzedaż pięknej Gulsary to już tylko wymiana
handlowa dziewczyny na pieniądze nie przynosząca ani zysku, ani straty. Nie ma więc nic
wspólnego z pierwszą transakcją, w czasie której kupiec zarobił na czysto trzydzieści
drachm. A zatem nie jakieś tam miedziaki, lecz połowę zysku, piętnaście monet w srebrze,
według mnie Bachriddin powinien wpłacić do taszkienckiego skarbca.
- Od wszystkiego niechaj płaci podatek. Najlepiej od każdej monety. Stać go
przecież na to - wrzasnął po raz trzeci strażnik i ujmując w dłoń rękojeść potężnego
szabliska, natarł brzuchem na kupca.
- Mniemam, iż mój wielce szanowny przyjaciel popełnił maleńką omyłkę -
zaoponował drugi pomocnik poborcy, niewiele młodszy od swego kolegi, za to dużo od
niego grubszy. - Wielmożny Bachriddin rozpoczął transakcję czarnobrewą niewolnicą
wartości pięciuset trzydziestu drachm, no bo za tyle ją sprzedał. Ponieważ pierwsza
sprzedaż ślicznej Gulsary była prostą zamianą na monety, nie mogła przynieść ani zysku, ani
straty. Ale kiedy odkupił dziewczynę za pięćset drachm, a sprzedał za pięćset pięćdziesiąt,
zarobił na niej na czysto pięćdziesiąt srebrników. Od tej właśnie sumy powinien zapłacić
podatek. A więc nie piętnaście, lecz dwadzieścia pięć monet w srebrze musi wpłacić co
rychlej do skarbca.
- Tak, tak. Szybko niechaj pasibrzuch płaci podatek od każdej wymienionej tu
sumy. Po co to przelewanie słów z jednych ust do drugich? - jeszcze raz wrzasnął strażnik. I
machnął szablą w powietrzu, tnąc na pół motyla niebacznie przelatującego w pobliżu
rębajły.
Hodża Nasreddin nie wytrzymał dłużej, parsknął śmiechem.
A kiedy nieco ochłonął, zapytał:
- Przyjacielu, czyś ty aby nie w szóstym miesiącu na świat przyszedł? Dokąd ci tak
spieszno? Trzeba ociupinę rozwagi i czasu, ażeby z powodzi słów wyłuskać istotny sens.
Szabla dobra na wojnie, lecz nie przy rachunkach.
- Nie wtrącaj się, przybłędo. Nie jesteś mądrzejszy ode mnie. Czapki mamy z tego
samego wojłoku.
- Hm, to prawda, ale zawartość pod czapką różni nas znacznie.
- Zamilczże wreszcie - fuknął na strażnika główny poborca. - A wy wszyscy
wysłuchajcie mnie uważnie, bo choć zgadzam się zarówno z jednym, jak i z drugim moim
pomocnikiem, mówić będę o jeszcze wyższym podatku. Słuchajcie zatem. Jeżeli Sabir
Bachriddin sprzedał piękną niewolnicę za pięćset trzydzieści , drachm, po czym odkupił ją
za pięćset, to zarobił na pierwszej transakcji trzydzieści srebrnych monet. Następnie
sprzedał dziewczynę po raz drugi, ale już za pięćset pięćdziesiąt drachm, uzyskał więc
dalsze pięćdziesiąt monet. Trzydzieści i pięćdziesiąt to razem osiemdziesiąt drachm. Od tej
właśnie sumy musisz, Bachriddinie, zapłacić podatek. Połowę zarobku, czyli czterdzieści
monet w srebrze, powinieneś natychmiast oddać do kasy namiestnika Taszkientu.
- Aj, aj, aj, staremu przyjacielowi liczysz tak niesprawiedliwie? - zaczął biadolić
Bachriddin w nadziei, że uda mu się zmiękczyć serce głównego poborcy. - Osiemdziesiąt i
czterdzieści drachm, powiadasz? I nie wstydzisz się ludziom spojrzeć w oczy? Czyżbyś
serce i resztki sumienia pozwolił sobie ukraść na bazarze? Jakże mógł do tego dopuścić ten
arsenał, ta chodząca krok w krok za tobą taszkiencka zbrojownia? Srogo się zawiodłem na
przyjaźni z tobą. Widzę teraz, że nieszczęsny ten, kto ci dziś zaufa.
Dobry urzędnik nie powinien mieć ojca ani matki. A co dopiero przyjaciół. Sajfulle
nie drgnął najmniejszy mięsień na obliczu podczas odpowiedzi:
- Nie widzę innego wyjścia, kupcze. Tylko to jedno jest sprawiedliwe i słuszne.
- O, właśnie, właśnie. Rację ma poborca. Zęby zjadł na wymierzaniu podatków.
Zna swój fach, jak nikt inny. Niechaj zatem pasibrzuch płaci podatek od jednego i od
drugiego zarobku - wrzasnął znowu strażnik potrząsając szablą i kindżałem, który również
zdążył wyciągnąć z pochwy. - Niech płaci, i to szybko. Zanim moja cierpliwość nie
dobiegnie kresu.
- Przyjacielu wojowniczy, przestań machać tym nożykiem w gorączce, bo wąsa
sobie przytniesz. I nie krzycz tak przeraźliwie, gdyż uszy puchną tu obecnym. Jeśli
wrzaskiem można byłoby cokolwiek zrobić, osioł codziennie siedem chałup by postawił -
Hodża Nasreddin usiłował uspokoić swarliwego strażnika. - Każdą rzecz należy osądzić
sprawiedliwie. A tutaj jedno i wydaje się niezbyt jasne. Kto wie, czy podatek nie powinien
być jeszcze większy?...
Tymczasem Sabir Bachriddin ani myślał przystać na stawkę wyznaczoną przez
poborcę podatków. Najpierw obrzucił wyzwiskami urzędników, a potem wysłał
pośpiesznie syna po kadiego. Skoro główny sędzia w sprawach nie cierpiących zwłoki
wyjechał do Kokandu i jeszcze nie wrócił, niech przynajmniej sędzia miejski spróbuje
rozstrzygnąć kłopotliwy spór o pieniądze.
Przybyły po godzinie kadi wysłuchał cierpliwie wszystkich. Niestety, nie potrafił
wybrnąć z labiryntu kilku różnych rozwiązań. Jeden Allach wie, kto ma tutaj rację. Może
główny poborca podatków stojący na straży interesów taszkienckiego skarbca? Może jego
pomocnicy, chudszy albo grubszy? A może i sam kupiec, choć to człek pazerny na każdą
drachmę?
W pewnej chwili wzrok sędziego miejskiego spoczął na Hodży , Nasreddinie.
Afandi to podobno człowiek niezwykle doświadczony przez życie, a jego broda nie w
młynie zbielała. Niechaj pomoże, jeśli potrafi,
- Człowieku roztropny, serdeczny przyjacielu kaligrafa Pirimata Szermuchammada,
który jest także i moim serdecznym przyjacielem, pomyśl i odpowiedz. Czy wiedza i
doświadczenie nagromadzone pod skorupą twej dostojnej czaszki wystarczą, by odszukać
właściwe rozwiązanie niełatwego problemu?
- ...właściwe rozwiązanie niełatwego problemu? - powtórzyli jak echo za kadim
obydwaj pomocnicy głównego poborcy. Jedynie trzeci z pomocników poborcy nie otwierał
ust. Od początku dłubał zapamiętale w nosie nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co nie
dotyczyło bezpośrednio jego osoby. Taki po prostu miał charakter.
- Zapamiętajcie sobie, o czcigodni, moje słowa na zawsze - odrzekł mędrzec
bucharski niemal bez namysłu. - “Wiedza jest skarbem, ale kluczem do niej jest pytanie”.
Tak powiedział niegdyś Poeta. Pytajcie przeto przy każdej okazji, ponieważ aż czworo na
tym zyskuje. Człowiek pytający, człowiek wiedzący, człowiek słuchający i człowiek
kochający uczonych.
Następnie Hodża Nasreddin wezwał zarządcę majątku Bachriddinowego, który
nigdy nie rozstawał się na dłużej ze swoim panem i zadał mu tylko jedno pytanie. I od razu
stało się jasne, że bez zaspokojenia ciekawości mędrca, bez odpowiedzi na postawione
pytanie, nie na wiele zdały się żmudne dociekania taszkienckich urzędników.
Główny poborca podatków i dwaj jego sędziwi pomocnicy zwiesili czaszki
napełnione wstydem. Trzeci z pomocników nadal kopal pracowicie w nosie. Jedynie sędzia
miejski wykazał szybki refleks. Wyciągnął szyję i spojrzał na wszystkich z góry. Po czym
skinął aprobująco głową z miną, jakby wiedział od samego początku, że bez tej właśnie
wiadomości nie da się obliczyć pełnego zarobku Bachriddina, a więc i nie można było
wyznaczyć sprawiedliwego podatku od dochodu.
*
“Bez owcy nie ma wełny, bez mądrości nie ma przysłowia” - powiadają
doświadczeni Uzbecy. Powinni dodać jeszcze: ,,A bez chwili namysłu nie ma i rozwiązania”.
Pomyśl zatem, człowieku rozumny, śledzący pilnie wątek opowieści, co byś uczynił,
gdyby posadzono cię na niewdzięcznym stołku sędziego? Czy domyślasz się, jak mogło
brzmieć pytanie Nasreddinowe, mające umożliwić sprawiedliwe obliczenie pełnego zarobku
z dwukrotnej sprzedaży migdałowookiej Gulsary?
WIELKA PRÓBA MYSZY
Opowieść siedemnasta
o zaginięciu sakiewki Karabeka
na głównym bazarze Taszkientu
oraz o dziwacznym egzaminie z uczciwości
złożonym przed obliczem sędziego
“Kiedy złodziej u złodzieja kradnie, biada ostatniemu złodziejowi” - powiedział
gdzieś kiedyś Ktoś Bardzo Doświadczony I tak się właśnie stało. Dziś w południe na
głównym bazarze Taszkientu, przylegającym do murów sławnej uczelni Kukeldasz,
okradzione naczelnika straży miejskiej.
Po kilku godzinach wałęsania się między straganami sakiewka naczelnika,
prześwietnego Tachira Karabeka, dzięki szczodrobliwości miejscowych kupców i
przyjezdnych handlarzy napęczniała okazale, upodobniając się do wymienia dorodnej kozy.
I nagle nieszczęście. Katastrofa. Na próżno naczelnik macał się w popłochu po brzuchu i po
plecach, na próżno w nieskończoność przewracał kieszenie i przetrząsał szarawary,
wszystko to czyniąc ku uciesze pilnie podpatrującej go gromady młodych oberwańców. Nie
czuł już w pasie lubego ciężaru napchanego mieszka. Monety rozpłynęły się w tłumie,
niczym mgła w promieniach wschodzącego słońca.
O podobnym wydarzeniu nic słyszano dotąd w Taszkiencie. Owszem, sakiewki na
podobieństwo kulawego osła często zmieniały tutaj właścicieli. No, ale żeby
poszkodowanym był sam naczelnik straży miejskiej? Nie, to nie mieściło się w głowach
nawet największym śmiałkom. Istny szczyt zuchwalstwa! Prawdziwy Ararat bezczelności!
Klepsydra na dworze chanowego namiestnika nie zdążyła przesączyć zbyt wiele
piasku, gdy straże przywlekły przed oblicze Tachira Karabeka trzech podejrzanych.
Ospowaty Afgańczyk, prawe ramię dowódcy, pośpieszył czym prędzej nad brzeg
chauzu, basenu leżącego przed meczetem Dżarni, aby solidnie wymoczyć czernienie
batogów. Wkrótce rozpocznie się przecież przesłuchanie.
Nadbiegli pierwsi świadkowie. Z miejsca ruszyli do szturmu przekrzykując się
wzajemnie:
- To ten, kręcił się przez godzinę wokół mojego straganu ze złotem, oby go szatan
porwał do piekła, zanim mu palce na rękach wyrosły.
- Nie, ten złodziejem! Ten drugi, ospowaty. Córkę mi chciał uwieść, oby Allach
zamienił mu ręce na nogi i cuchnącej hienie oddał za męża.
- Tamten złodziejem, tamtego ukarzcie! To złodziej, jest mi winien siedem drachm,
a zwrócić nie chce. I brodę ma ryżą, to jeszcze jeden dowód.
Rozpętał się wściekły samum awantury. I trwał tak już blisko czterdzieści minut.
Świadkowie atakowali zawzięcie, starając się upiec przy tym ogniu choć niewielką dla
siebie pieczeń, zaś pochwyceni bronili się uparcie, gasząc wszelkimi sposobami wzniecane
płomienie oskarżeń. To jedna, to znów druga strona obejmowała prowadzenie, by po chwili
odstąpić zdobyczne pozycje. Potyczka przeciągała się. Wiadomo, kozłu drogie życie -
rzeźnikowi jego skóra i mięso.
Mijały długie minuty znaczone po obu stronach coraz to nowymi guzami, a śledztwo
dreptało w miejscu nie mogąc natrafić na wąską ścieżynkę prawdy. I chyba doszłoby w
końcu do samosądu, gdyby na drodze wiodącej wzdłuż ścian medresy nie pojawił się
Hodża Nasreddin na swym wiernym osiołku.
Mędrzec widząc z daleka szalejący orkan wściekłości zmusił kłapoucha do biegu.
- Czcigodni, co czynicie? Aj, aj, aj, czyżby szatan opętał dzieci ojców waszych?
Czemu karcicie pałkami tych trzech niegodnych? Opamiętajcie się choć na chwilę - zaczął
wołać napierając osłem na zwartą gromadę. Mięśniami iszaka usiłował rozdzielić dwie
strony sczepione kleszczami nienawiści, ale nie było to łatwe. Wołał przy tym nadal: - Co
mówicie, skradziono monety naczelnikowi straży miejskiej, prześwietnemu Tachirowi Kara-
bekowi? Aj, aj, czyżby w tym mieście zabrakło już ludzi uczciwych, których w spokoju
można pozbawić mieszka i pieniędzy? Kto śmiał wyciągnąć dłoń po własność urzędnika? Ile
sakiewek skradziono zacnemu naczelnikowi? Jedną tylko? Czemuż więc, jeśli jeden zawinił,
aż trzech podejrzanych zbiera guzy? Czcigodni, ograniczcie swą szczodrość w rozdzielaniu
razów. Nie odbierajcie chleba powszedniego kadiemu Taszkientu. Orzekanie winy do
sędziego bowiem należy.
Tego już Karabekowi było za wiele. Odwrócił się w stronę Hodży i wrzasnął z całej
siły:
- Czemuż się wtrącasz, mądralo, jeśli nikt cię o pomoc nie prosił? Nie waż się
wstrzymywać ręki sprawiedliwości. To, że schwytano nie jednego, a trzech, świadczy po
prostu o przezorności mojej straży. Gdyby tego nie uczyniła, do wieczora z pewnością
zginęłyby jeszcze dwie sakiewki. I o to, czy między nimi znajduje się główny przestępca, też
się nie kłopocz. Znane mi są przemyślne sposoby, które nawet z wielbłąda potrafią
wycisnąć pot zeznań. Wierz mi, nie minie tych trzech łotrów schadzka z katem. Straże, do
lochu z nimi.
Sprawiedliwość jest jak nasz czcigodny sędzia - istotą mocno kulawą - więc się też
nigdy nie śpieszy. Tym razem zdążyła w ostatniej chwili.
- Cóż to za zbiegowisko? Kto czyni harmider w spokojnym mieście? - zagrzmiał
dobrze znany wszystkim złodziejom i opojom burkliwy głos kadiego. Sędzia miejski
nadszedł nie zauważony przez powaśnionych.
Karabek pierwszy pośpieszył z wyjaśnieniami, przedstawiając go swojemu przebieg
wydarzeń.
- Przyjacielu, a jakie jest twoje zdanie? - sędzia zwrócił się do Hodży Nasreddina
siedzącego na kłapouchu tuż obok naczelnika straży. - Czy wiesz, który z trzech
podejrzanych zasłużył na sprawiedliwą karę?
- Jeden Allach wie, czy między nimi naprawdę znajduje się rzeczywisty sprawca -
odpowiedział powoli bucharski mędrzec. I natychmiast uzupełnił: - Świadkowie są jak
przekupki na bazarze. Dużo krzyczą, lecz mówią niewiele. Zaś prześwietnemu Karabekowi
utrata złota całkowicie przesłoniła wzrok rozsądku. To niejasna sprawa, o kadi.
- Co zatem radzisz, przyjacielu? - sędzia podrapał się w potylicę tak energicznie, że
śnieżnobiała czałma zjechała mu prawie na nos.
Hodża Nasreddin zawahał się na moment. Potem uniósł dłoń ku górze i rzekł:
- Jest sposób, o sprawiedliwy. Co byś powiedział, o kadi, gdybyśmy wzorem
naszych przodków poddali zatrzymanych Wielkiej Próbie Myszy?
- Hm, jeśli nie ma już innej drogi... Czy zgadzasz się, szlachetny Karabeku, na
przeprowadzenie próby pradziadów wobec podejrzanych?
Naczelnik straży miejskiej skinął przyzwalająco głową, bo już sobie chytrze
wydumał, że nazajutrz i tak ściągnie podwójne datki na wszystkich bazarach taszkienckich
motywując to dzisiejszą stratą, a przecież nie ma żadnej pewności, iż kat rozżarzonymi
kleszczami wyciągnie z podejrzanych równowartość skradzionego mieszka. Ta trójca nie
wyglądała na dostatecznie zamożnych.
- Ruszajmy przeto do urzędu głównego sędziego Taszkientu.
Tylko on ma prawo zastosować wobec podejrzanych Wielką Próbę Myszy. A wy
wszyscy uspokójcie się. Uszy puchną od ciągłego wrzasku - oświadczył kadi głośno, aby
usłyszano go w najodleglejszym kącie bazaru. Potem kiwnął palcem na Hodżę. Z
człowiekiem, o którym wiele dobrego słyszał od kaligrafa Pirmata, chciał podzielić się
kilkoma wątpliwościami.
- Wszystko będzie w porządku - powiedział półgłosem - jeśli okaże się, że główny
sędzia zdążył już powrócić z wyprawy do Kokandu. Przed dwoma tygodniami wyjechał
tam nieoczekiwanie, nie bardzo wiadomo na jak długo i po co? Hm, a co, zrobimy, jeżeli
furtkę jego ogrodu zastaniemy zamkniętą na kłódkę?
- Dojedziemy, zobaczymy. Po co martwić się zawczasu? Zgryzota bez powodu
wywołuje niepotrzebne bóle brzucha, szkodzi i również nerwom - uspokoił sędziego
mędrzec bucharski. - A może ty w imieniu kadi-kaliana Taszkientu przeprowadzisz Wielką
Próbę Myszy? Zastanów się.
Człowieku czytający tę opowieść, jeśli w tym momencie zaswędział cię świerzb
ciekawości wywołany słowami Hodży Nasreddina, dowiedz się, że Wielka Próba Myszy
była próbą zbliżoną do tej, jaką niewierni w krajach dalekiej Europy praktykowali niegdyś
w stosunku do czarownic, dzieci Belzebuba i wyznawców szatana, znaną w dziejach pod
niewinnym mianem “próby wody”. Była więc także egzaminem orzekającym stopień winy
człowieka poddanego śledztwu. Wielka Próba Myszy została; wprowadzona
prawdopodobnie w czasach Kulawego Timura,; przez któregoś z jego wielkorządców
przysłanych ze stołecznej Samarkandy do Buchary, a potem i do Taszkientu.
Pod krwawym panowaniem Timura zbiór przepisów prawnych islamu już nie
wystarczał. Czasy wymagały doskonalszego sposobu udowadniania winy. Takim sposobem
była właśnie Wielka Próba Myszy. Polegała ona...
Wybacz, człowieku czytający te słowa, iż jednak zaoszczędzone ci będzie
pokonywanie technicznych szczegółów opisu owej Wielkiej Próby Myszy. Pradawna próba
służyła - jak się rzekło - do udowadniania winy i niemal wszystko w niej zależało od ka-
prysu demona losów ludzkich, a tylko niewielka reszta od umysłu samego skazańca.
Dowiedz się również, człowieku, że podejrzani i sądzeni, którym demon nie podał
we właściwej chwili ogona ratunku, przekraczali wątłą kładkę między życiem a śmiercią
dźwigając własną głowę pod pachą.
Wszystko to jednak rozpadająca się już mumia historii. Niechaj jej poświęca swój
trud zmurszały badacz dziejów tego świata. Nam pora najwyższa zawrócić na wąskie
uliczki starego Taszkientu.
Barwny tłum z kadim i Karabekiem na czele, a także z trzema więźniami pod
zbrojną strażą, podążał w kierunku domostwa głównego sędziego.
Na samym końcu, w obłokach kurzu poderwanego piętami dziesiątków
wrzaskliwych piechurów, dreptał kłapouchy iszak unosząc na grzbiecie postać milczącą.
Hodża Nasreddin rozmyślał.
Nadszedł czas pożegnania się z Taszkientem i ruszenia w drogę do Chodżentu. Całe
szczęście, że wysłuchał gorących próśb kaligrafa Pirmata i wstrzymał się z odjazdem do
jutra, bo gdyby wczoraj opuścił miasto, kto dziś stanąłby w obronie trzech włóczęgów
oskarżonych bezpodstawnie przez Tachira Karabeka, naczelnika o wielkiej głowie, wielkiej
sakiewce, lecz sercu maleńkim? A tak, pierwsze zadanie zostało wykonane. Podejrzani uszli
z rąk rozhisteryzowanego tłumu, nie trafili również do lochu miejskiego zindana. Zatem
szansa na ocalenie ich skóry wzrosła niepomiernie - medytował mędrzec. - Teraz wszystko
zależało od lotności umysłu, od zawartości oleju w czaszkach tej szacownej trójcy. Jeśli
potrafią myśleć i wnioskować logicznie, ujdą cało. A jeżeli to dla nich za trudne? Ha, trzeba
będzie znów uciec się do jakiegoś fortelu.
Mędrzec ocknął się z zadumy dopiero, gdy piesza karawana ludzkiej ciekawości,
zawiści i zemsty dotarła pod bramę siedziby głównego sędziego Taszkientu.
i Kadi zniknął w drzwiach domostwa swojego zwierzchnika. Po minucie pojawił się z
rozradowanym obliczem.
- Mamy szczęście. Główny sędzia powrócił wczoraj z Kokandu i jest gotów nas
przyjąć - oświadczył. - Ty, ty i ty, i jeszcze wy dwaj pójdziecie teraz ze mną. Pora
najwyższa na długo oczekiwaną próbę.
W asyście Hodży Nasreddina, Karabeka i dwóch strażników wprowadzono
pierwszego z obwinionych do sędziowskiej komnaty. Żądny sensacji tłum statecznych
kupców i obszarpańców ulicznych zgodnie zamarł w oczekiwaniu tego, co z łaski
przeznaczenia musiało wkrótce nastąpić.
O Allachu, spraw, ażeby sprawiedliwość dokonała właściwego wyboru.
Tymczasem w komnacie, w której sprawiedliwość miała wskazać palcem winnego,
na niziutkim stoliku stały trzy ciemne, drewniane szkatułki, bogato inkrustowane kością
antylop i szłachetnym metalem. Na wieczku każdej z nich widniały sporządzone z malachitu
zielonkawe sylwetki dwóch myszy.
Uważny obserwator musiałby dostrzec, iż gryzonie różniły się między sobą jednym,
wspólnym dla wszystkich sylwetek drobiazgiem - kolorem oczu. Oto na wieczku
pierwszego pudełka, myszy miały paciorki oczu sporządzone z krwawych rubinów, na
drugim z niebieskawych turkusów, wreszcie na trzecim pudełeczku jedna miała oczy
rubinowe, druga zaś turkusowe. Wewnątrz szkatułek ukryto sześć malachitowych myszy,
po dwie w każdej. Zgodnie z sylwetkami widniejącymi na wieczkach trzy ukryte myszy
miały oczy czerwone, trzy - zielonkawe.
- Nędzny robaku, rylcem uwagi wyryj me słowa w swoim sparciałym mózgowiu -
rozpoczął z powagą główny sędzia Taszkientu zwracając się do ryżowłosego, pierwszego z
oskarżonych. - Nadszedł czas decyzji. Wiedz, iż pary myszy znajdujące się w pudełkach
różnią się od myszy widocznych na wieczkach. tychże szkatułek. Tobie, z którego zechcesz
pudełka, wolno wyciągnąć jedynie jedną mysz. Z jej oczu musisz wyczytać, które myszy w
jakich ukryte są szkatułkach. Jeśli odpowiesz zgodnie z prawdą, będziesz człowiekiem
wolnym. Jeśli nie, zamienisz swoją lepiankę na loch podziemny w murach taszkienckiego
zindana.
- Chwileczkę, panie. Oczka myszy na pudełku nie mogą odpowiadać oczkom
myszy w środku. Spójrz, na tej tam szkatułce myszy mają oczy rubinowe, a więc oznacza
to, że te w środku mają albo oczy turkusowe, albo jedna mysz turkusowe, zaś druga,
rubinowe. Czy dobrze cię zrozumiałem, panie?
- Doskonale -... przytaknął głową kadi-kalian Taszkientu. - Pojmujesz wszystko
prawidłowo. Dlatego mogę oświadczyć z czystym sumieniem: los twój spoczywa teraz w
rękach twoich. Ciągnij sprawiedliwie.
Oskarżony wahał się krótko. Sekundę, może dwie. Sprawiedliwość źrenicami
rozsądku wskazała mu właściwą drogę. Sięgnął po mysz. I ogłosił prawdę.
Po nim przyszedł drugi. Również i on dostrzegł kątem oka ledwie zauważalny gest
uczyniony przez Hodżę Nasreddina. Sięgnął więc. Odgadł.
Potem odgadł trzeci.
I rozeszli się do domów ludzie rozczarowani. Gapie spodziewali się większych
emocji, nie takich...
Podwórzec sądowy opustoszał. Także i mędrzec bucharski wyprowadził osiołka na
ulicę. Bez słowa wdrapał się na grzbiet i ruszył w kierunku placu Czorsu, tam gdzie
znajdował się domek Pirmata Szermuchammada, kaligrafa, który udzielił mu gościny na czas
pobytu w Taszkiencie.
Nagle na widok młodej niewiasty z dwoma roześmianymi urwisami Hodża zatrzymał
w miejscu nic nie rozumiejącego kłapoucha. Długo spoglądał w ślad za chłopcami
przypominającymi jego urwipołciów. Na sercu zrobiło mu się dziwnie ciepło. Pod powieką
zakręciła się łza.
“Guldżachon z chłopcami pewnie dotarła już do teściów - pomyślał mędrzec ze
wzruszeniem. - Umówiliśmy się, że do Chodżentu udadzą się wraz z karawaną grubego
Muchtara. Szlak handlowy nie tylko krótszy, ale i bezpieczniejszy. Ja zaś dotrę tam drogą
okrężną, przez góry. To dla zmylenia śladu”.
*
Dowiedz się, człowieku czytający te słowa, że każdy ma na tym świecie jakąś
sakiewkę i każdy ma jakiegoś - prześladującego go - Karabeka. Pomyśl zatem, o rozumny,
do której z trzech szkatułek sięgnąłbyś po mysz, by w trudnej chwili ocalić własną skórę na
grzbiecie?
W OPARACH HAZARDU
Opowieść osiemnasta o pobycie
Hodży Nasreddina w Chodżencie.
o nieprzyjemnym starciu z Ajubdżanem
oraz o zagadkowej grze płomiennowłosego dżygita
- Uff, nareszcie.
Hodża Nasreddin westchnął głośno z ulgą. Gdyby nie uciążliwe ssanie w dołku,
pewnie by nie zauważył czajchany zawieszonej na skarpie gliniastej ponad uliczką,
albowiem prawdę mówi przysłowie: “Syty nie dostrzeże pieczonych przy drodze szaszły-
ków, głodny potknie się o pestkę słonecznika”.
Po wąziuteńkich stopienkach mędrzec wdrapał się na górę, odnalazł wolne miejsce
na kobiercu i przysiadł z podwiniętymi nogami, aby wreszcie odsapnąć choć trochę.
Z tarasu herbaciarni rozciągał się wspaniały widok. Z jednej strony na Syrdarię,
przelewającą swoje wody korytem szerokości co najmniej dwustu pięćdziesięciu kroków.
Zaś z drugiej na miasto, na prawie cały Chodzeni. Na płaskie prostokąty dachów
przetykane gęsto smukłymi wieżyczkami minaretów i błękitnymi kopułami muzułmańskich
świątyń.
Mędrzec zamyślił się.
Chodżent. Miasto niezwykłe. Pracowite i bohaterskie. Od niepamiętnych czasów
leżące na ważnym szlaku karawanowym, narażane na nieustanne najazdy wrogów,
poszukujących łatwych łupów, bogactw, nowych niewolników i nowych niewolnic, miasto
trwające na przekór złemu losowi. Deptane przez obcych tyranów trwało ku zdumieniu
największych dziejopisów Wschodu.
Bo Chodzeni można było splądrować, spalić, zburzyć do ostatniej cegły. Ale
wymazać z mapy świata? Nie, na to nie znalazł skutecznego sposobu żaden z ciemięzców
przybyłych tu z mieczem w dłoni.
Zniszczony całkowicie przez wojska Aleksandra Macedońskiego zwanego przez
swoich i wrogów Wielkim, Chodżent dźwignął się z ruin po latach upartego trudu.
Zrównany z ziemią przez watahy arabskie, przybyłe pod wodzą okrutnego Ibn-MusIima,
odbudował się znowu. Splądrowany i puszczony z dymem przez drapieżne hordy
mongolskie Czyngis-chana, odbudował się raz jeszcze. Jak gdyby tego wszystkiego było
nie dość, później również nie zaznał spokoju. Leżąc na pograniczu dwóch skłóconych do
cna muzułmańskich mocarstw, bez ustanku musiał odczuwać skutki krwawych wojen,
toczących się całymi latami pomiędzy emiratem Buchary a chanatem Kokandu.
Chodżent, niezależnie od umiejętności cudownego odradzania się ze zgliszcz i
popiołów, miał także wiele innych zalet. Przede wszystkim szczycił się pracowitymi jak
mrówki mieszkańcami,, o sercach ogromnych niczym młyńskie koła. Od stuleci słynął też z
wyrobu wspaniałych jedwabiów, poszukiwanych na dworach Kokandu, Buchary, Chiwy, a
nawet Heratu, Bagdadu czy dalekiego Kairu Nic zatem dziwnego, że drzewo morwowe
było
rośliną najczęściej spotykaną w okolicy, było jej prawdziwym błogosławieństwem. I nic
dziwnego, że cała niemal oaza chodżencka utrzymywała się z hodowli jedwabników i
produkcji oszałamiającej wręcz ilości kokonów.
Hodża rozmyślał...
Tak. Wszystko to było niesłychanie ważne dla mieszkańców oazy. Natomiast dla
niego samego niebagatelne znaczenie miał właśnie ów fakt, iż Chodżent leżał w pobliżu
granicy z emiratem bucharskim, a więc na wieści z rodzinnego grodu nie trzeba było tu
oczekiwać całymi miesiącami. Zwłaszcza że karawany kupieckie w godzinach pokoju
płynęły nieustannym strumieniem przez miasto. Stąd też w razie zagrożenia można było dać
drapaka i ukryć się bezpiecznie w pobliskim masywie górskim Mogołtau, w jego labiryncie
parowów, trudnych przejść i pieczar niedostępnych dla obcych intruzów.
- Przyjacielu czcigodny, poczęstuj się, bardzo proszę, kok-czajem z mojego
dzbanka.
Sympatyczny głos zabrzmiały tuż nad uchem wyrwał mędrca z głębokiej zadumy.
Zanim właściciel czajchany oderwał się od kipiących mosiężnych kumganów
zawisłych nad ogniem, Hodża Nasreddin przełknął kilka łyków orzeźwiającej, cierpko
smakującej herbaty z piałki usłużnie podsuniętej przez sąsiada, młodzieńca o czuprynie
barwy niezwykłej w tych stronach. Na głowie młodego człowieka płonęło ognisko. I na nic
zdała się przyduża tiubietiejka, mocno wciśnięta na czoło. Ryżego włosa nie da się przecież
ukryć pod największą nawet czapką.
Hodża Nasreddin zrewanżował się sąsiadowi miłym słowem oraz garścią
samarkandzkich solonych migdałów, a dopiero potem zerknął w prawo. Tuż obok
hałasowało niemiłosiernie czterech graczy. Mężczyźni dojrzali, o brodach gęsto tkanych
siwizną, wyrzucali co chwilę kości, mieszane starannie w naczyniu złożonym z dwóch piałek,
po czym z wrzaskiem rzucali się na nie, by sumować oczka.
Już po kilkunastu minutach mędrzec bucharski wiedział o tych czterech wszystko.
Rodowici mieszkańcy Pendżykentu przed siedmioma dniami przybyli nad Syr-darię w
jakichś ciemnych sprawach. Teraz grali w asziczki na pieniądze, szastając ogromnymi
sumami. Ogarnięci hazardem miotali kości zapamiętale, podawali stawki, co moment kłócąc
się i warcząc, niczym psy z czterech różnych wiosek. Wśród grających rej wodził Dżalol
Ikromuddin, opasły Tadżyk z potrójnym podbródkiem, w poplamionym chałacie i w
tiubietiejce tak przetłuszczonej, że można było na niej placki smażyć.
W przerwie, w której pomocnik właściciela czajchany zamieniał puste imbryki na
pełne, grubas rozejrzał się wokoło, prychnął pogardliwie i wycedził:
- Wszyscy wiedzą, że gra w kości znakomitą jest rozrywką dla mężczyzn w sile
wieku. Ja zaś powiadam wam, iż najbardziej zaciekłego pojedynku na kości nie da się
porównać z prawdziwą walką na prawdziwe szable. W. zeszłym roku pod wodzą beka
Szachrisjabzu brałem udział w wyprawie wojennej na Herat. Bitwa była tam straszliwa.
Chmury strzał lecących z obydwu stron całkowicie zasłoniły słońce. I nastał mrok w środku
południa. W ciemnościach nie spostrzegłem, gdy w pewnej chwili znalazłem się sam pośród
tłumu wrogów, walecznych Pusztunów. Któryś dosięgnął mnie szablą i rozwalił mi porządnie
głowę. Mimo krwawiącej rany nie wycofałem się z pola walki. W dalszym ciągu rąbałem
szablą na prawo i lewo. Nieprzyjacielskich wojowników kładłem tysiącami, jakby to byli nie
żołnierze, lecz mrówki pod stopą słonia. Jakby...
Dłużej chwalipięty Hodża słuchać nie mógł. Przerwał mu w połowie zdania:
- Klnę się na Allacha, że wszystko to święta prawda, co mówisz, dzielny dżygicie.
Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj. Bo w bitwie z Pusztunami pod Heratem,
gdzie cię tak straszliwie pokiereszowano, ja również brałem udział. I także walczyłem jak
lew, nie zwracając najmniejszej uwagi na rany. Co więcej, nie przestawałem rąbać wroga
nawet wtedy, gdy odcięto mi zupełnie głowę.
Salwa śmiechu wstrząsnęła czajchaną. Jedynie gruby Dżalol Ikromuddin
poczerwieniał, fuknął gniewnie i odwrócił się z powrotem do swoich partnerów. Sięgnął
znów po kubek z kośćmi.
- Co sądzisz, czcigodny, o naszych sąsiadach? - zauważył płomiennowłosy, kiedy
śmiech już odrobinę przycichł.
- Uhum, niektóre ludy wierzą w wędrówkę duszy człowieczej. Są przekonane, że
po śmierci, w tym drugim życiu, istnieć będą na ziemi w skórze jakiegoś zwierzęcia -
odpowiedział głośno mędrzec bucharski. I dodał nieco ciszej: - Próbuję odgadnąć,
przyjacielu, w jakich zwierzętach odrodziliby się tamci czterej w następnym wcieleniu.
- Ja pewnie przeistoczę się w lisa albo w czerwoną jaszczurkę. Już teraz niewiele mi
do nich brakuje - roześmiał się młodzieniec.
Przeciwieństwo cech Ikromuddinowych, Ajubdżan, chudy karzeł z garbem
dromadera i uszach wszystko słyszących, odwrócił się raptownie do tyłu i zagadnął Hodżę
spode łba:
- Ej, mądralo, myślisz, że dotyczy to każdego człowieka? Moja dusza po śmierci
również przemieści się w skórę jakiegoś bydlęcia?
- Twoja nie potrzebuje - odrzekł Hodża Nasreddin spokojnie, nie mrugnąwszy
powieką - przecież to jest już twoje drugie życie.
Na sąsiednich kobiercach rozległy się chichoty. Karłowi oczy na wierzch wylazły ze
zdziwienia, ale nie odezwał się. Mimo wysiłków głowy, nie mógł pojąć, co mędrzec miał na
myśli. Nic dziwnego, darem rozumowania natura nie wszystkich obdzieliła w jednakowej
mierze.
Tymczasem Dżalol Ikromuddin pociągnął za rękaw Ajubdżana, besztając go
bezceremonialnie przy partnerach i gapiach:
- Nie gadaj z obcymi łazęgami. Czasu i śliny dla nich szkoda. Co za pomysły lęgną
ci się we łbie? Serdeńko, pomyśl lepiej o podwojeniu stawki. Bo, na mą brodę, dzisiaj
drachmy każdemu są potrzebne. Karakułów w tym roku nie przybyło za wiele, winorośle
zbyt mało wydały owoców. Chwała Allachowi choć za to, że po wstąpieniu na tron
obecnego chana czarna ospa zniknęła z naszego kraju bez śladu.
- Allach zbyt łaskawy - dorzucił znów Hodża Nasreddin - ażeby posyłać swym
rabom dwa nieszczęścia naraz.
Ognistowłosy młodzieniec, który z uwagą przysłuchiwał się wymianie zdań, na te
słowa roześmiał się głośno i zaraźliwie. Wesołość ogarnęła całą herbaciarnię.
Jedynie czterej gracze z Pendżykentu siedzieli naburmuszeni, . w milczeniu,
niepewni, z kogo śmieje się czajchana. Potem, kiedy wesołość zatraciła rumieńce, jeden
przez drugiego, na wyścigi zaczęli przechwalać się szczęściem w grze w kości, niezwykłymi
sukcesami, odnoszonymi nie tylko w czajchanach, lecz i w domach znakomitych
wielmożów Kokandu, Andiżanu, Samarkandy, Taszkientu, Buchary, a także dalekiej
Chiwy, leżącej hen za Czerwonymi Piaskami.
I znowu roześmiał się głośno zaraźliwym śmiechem młodzieniec płomiennowłosy, a
gdy kolejna fala wesołości przepłynęła przez herbaciarnię, rzekł:
- To, czym przechwalacie się przed nami na podobieństwo papug gadających w
ogrodzie chana Kokandu, nie należy do wydarzeń nadzwyczajnych. Każdy, kto choć trochę
grał w kości, wie, że takie historie przytrafiały się nieraz. W grze hazardowej najłatwiej
odnosić bezkrwawe zwycięstwa, choć i najłatwiej doznawać bezkrwawych pogromów.
Zawsze jeden przegrywa, by wygrać mógł drugi. Wiedzą o tym nawet wielbłądy
bezrozumne. Jednakże to, co chcę wam tutaj ujawnić, nie z baśni “Tysiąca i jednej nocy”
pochodzi, lecz z życia. Słuchajcie zatem uważnie, spryciarze z Pendżykentu. Kiedyś całą
noc graliśmy w sześciu w znakomitym towarzystwie. Było to w emiracie bucharskim, na
dworze beka Szachrisjabzu. Słońce żegnało nas siadających do gry, a powitało wstających.
Zmęczonych, znużonych, lecz uradowanych. Nic dziwnego, okazało się bowiem nad ranem,
że każdy z nas podnosząc się, miał więcej srebrnych monet, niż w chwili, gdy zasiadał do
gry. Trudno się było nie cieszyć, skoro nikt z grających nie czuł się pokrzywdzonym, a tang
srebrzystych przybyło nam znacznie w sakiewkach.
Po tych słowach młodzieniec z ogniskiem na głowie dopił herbatę, cisnął czajcziemu
monetę, podjął oparty o pień drzewa i rebab afgański o trzech strunach, pokłonił się z
szacunkiem Hodży i ruszył ku schodkom.
Dżalol Ikromuddin, nie tylko chwalipięta i pyszałek, ale także stary sknera i
dusigrosz - bohater niezliczonych kpin od lat i wielu oraz dowcipów zrodzonych ostatnio,
zwłaszcza kiedy dowiedziano się, że napisał i złożył u sędziego testament, w którym siebie
samego ustanowił spadkobiercą - zamyślił się głęboko, i Skąpiec łasy na monety, niczym
kocur na barani kurdiuk lubił zawsze wiedzieć, ile kto zarobił. W pewnej chwili, gdy zapo-
mniano już zupełnie o słowach młodzieńca, cisnął kości o ziemię i skoczył na równe nogi z
wrzaskiem:
- O, łotr bez sumienia! Oszust i szachraj o duszy czarnej i na podobieństwo
gawroniego brzucha. I równie czarnej mózgownicy.
- Aj, aj, aj, co się stało, przyjacielu? Komu urągasz? Gramy przecież uczciwie.
Przywidziało ci się. Przetrzyj lepiej oczy i siedź spokojnie.
- Komu urągam? Jeszcze się pytacie? Oczywiście, że temu niegodziwcowi, którego
rodzicielka w niestosownej porze zapatrzyła się na czerwone szarawary naczelnika
kokandzkich sarbazów. Zakpił sobie z nas ten lisi pomiot. Oszukał, omamił i czmychnął.
Oby spadł z osła na pierwszym zakręcie i kark sobie połamał na siedemnaście maleńkich
kawałków.
- Uspokój się, Dżalolu. Myśl raczej o kościach, co je posiałeś gdzieś po podłodze.
W jaki sposób nieznajomy młodzik mógłby nas oszukać, skoro ani przez moment nie siadł z
nami do gry? Powiadani, coś ci się pomieszało pod turbanem. To pewnie z gorąca -
Ajubdżan zaniepokoił się na serio o przyjaciela. Krzyknął w stronę kuchni: - Gospodarzu,
podaj szybko mokrą ścierkę, człowiekowi okład trzeba przyłożyć na głowę.
- Na twój próżny garniec i dziesięć okładów niewiele pomoże - wrzeszczał nadal
Dżalol Ikromuddin, purpurowy na gębie ze złości. - Nic żeście nie spostrzegli, łby baranie?
A ja od razu nosem wyczułem swąd oszustwa, zaśmierdziały w powietrzu. Nie wszystko
zgadzało się w słowach ryżowłosego. Pomyślcie, na Allacha, jakim cudem ta czerwona
jaszczurka ze swymi kompanami mogła zakończyć grę tak, aby każdy z nich wstając miał
więcej srebra niźli w chwili, gdy zasiadał do gry? To przecież niemożliwe. Absurd.
- A czy to takie ważne? Nie myśmy uczestniczyli w tamtej grze, nie do naszych
kiesek wpadły tamte drachmy. Po co więc
brać sobie do serca słowa byle przybłędy - Ajubdżan usiłował uspokoić kompana.
- Machnij na niego ręką. Myśl lepiej o tym, co do ciebie należy. Twój rzut. I nie zapomnij
przypadkiem wymieszać porządnie alczików, zanim wytrząśniesz je z piałek.
- Jak to nieważne? Zastanów się tylko, próżna makówko. Zarobek większy od
możliwego zawsze musi być ważny dla człowieka potrzebującego pieniędzy - grubas z
purpurowego stał się sinogranatowy. - Chyba szejtan grał z nimi w spółce? A może to
wszystko nieprawda? Może łotr wypalił zbyt wiele haszyszu i chorobliwe omamy rozsądek
związały mu w supeł?
Przytrzymywany za brokatowy chałat Dżalol Ikromuddin z trudem dał się namówić
do powrotu nad kości. Siadł ciężko. Widać było jednak, iż nie gra w alcziki wypełnia
rozbolała czaszkę. Przykuty myślami do ryżowłosego, co chwilę podskakiwał w miejscu.
Nieustannie powarkiwał pod nosem: “Łotr bez sumienia. Opiumojad. Wnuk szachrajów i
krętaczy. Oby wieczny liszaj wykwitł mu pośrodku mózgu”.
Jedynie Hodża Nasreddin zaśmiewał się w duchu. Przejrzał sprytnego młodzika od
razu. Wiedział doskonale, że właściciel rubaba postąpił uczciwie, nie zełgał ani słówkiem. A
czyż można było winić płomiennowłosego za ociężałość umysłu ludzi, którzy myśleli tylko o
grze i o pieniądzach?
*
Dzieje każdego ze stąpających po tej ziemi utkane są z czterdziestu tysięcy
kłopotów i utrapień. Dorzucenie do tysięcy jeszcze jednego nie uczyni chyba nikomu tak
wielkiej różnicy, by nie mógł odpowiedzieć na pytanie: w czym tkwiła tajemnica
niezwyczajnego dochodu młodzika i jego pięciu towarzyszy?
ZAGADKA KAMALAKARY
Opowieść dziewiętnasta o biesiadzie
w domu rodziców Guldżachon,
o opowieści przechowywanej w pamięci ludu
żyjącego nad Gangesem i o zagadce indyjskiego wampira
Na przyjęcie wyprawione w domu teściów Hodży Nasreddino zwalił się tłum gości.
Bo trzeba przyznać, że i pretekst do wystawnej uczty był wcale nie najgorszy.
Zanim mędrzec bucharski poprzez Czerwone Piaski przedostał się do Samarkandy,
a później i dalej do Taszkientu, skąd zawędrował w góry. Guldżachon oczekiwała już na
niego w Chodżencie. Zjechała tu z dziećmi wprost z Buchary. Zatrzymała się u swoich
rodziców, którzy po kilkuletnim pobycie w Margilanie nie tak dawno powrócili na stałe do
rodzinnego miasta.
Rodzice Guldżachon przyjęli córkę i wnuków, a potem także i zięcia z otwartymi
ramionami. Ludzie dobrzy i serdeczni zawsze marzyli o dłuższej gościnie córki i zięcia wraz z
ich dziećmi przemiłymi urwisami, nie na darmo nazywanymi ,,małymi Nasreddinami, synami
mądrego Nasreddina”. Teraz, dzięki nowemu emirowi w Bucharze, marzenia staruszków
ziściły się. I to w ich życiu było owym promyczkiem, o którym powiada przysłowie:
“Nawet w najczarniejszym nieszczęściu pojawia się błysk słońca oświetlający drogę
ludziom, którzy wierzą w lepszy dzień jutrzejszy”.
Aby radość wraz z nimi dzielili i inni, staruszkowie zdecydowali się właśnie urządzić
wspaniałe przyjęcie z otwartą furtą: kto wejdzie, będzie witany jako gość najmilszy.
Pierwszy przyczłapał Atabaj, sędzia miejski. Jak zwykle pojawił się w towarzystwie
swego pomocnika, pisarczyka Karima, całego w plamach i piegach od inkaustu. Tuż za nim
wkroczył nowy iman z dostojną długą brodą i w nowiutkiej śnieżnobiałej czałmie na głowie.
Przybyli także najbliżsi sąsiedzi, mistrzowie pożytecznych zawodów. Usto Bułat - siodlarz,
usto Ismatułła - garncarz, usto Nazarmuchammad - szewc i usto Sangin - kowal o złotych
rękach i żelaznych muskułach. I jeszcze wielu, wielu innych.
Przyjęcie odbywało się na świeżym powietrzu, w ogrodzie, pod listowiem
olbrzymiego plątana, przy lampkach oliwnych. Rozpoczęło się zgodnie ze zwyczajem od
zielonej herbaty, słodyczy i nowości z różnych krańców świata. Potem zjawiły się pierożki
manty w śmietanowym sosie, baranie szaszłyki pieczone na węglu drzewnym, bażanty
nadziewane figami i jeszcze czterdzieści siedem innych potraw, równie smakowitych i
równie pachnących.
Rozradowani goście zajęci stołem nawet nie spostrzegli, że Hodża Nasreddin
zniknął w drzwiach domu, aby po minucie pojawić się w ogrodzie w asyście nie widzianego
tu nigdy mężczyzny. Chyba cudzoziemca? Szczupłego, wysokiego, o oliwkowej cerze,
migdałowych oczach i ujmującym uśmiechu.
Kiedy z bażantów pozostały już tylko wspomnienia i gole kości na półmiskach,
Hodża zabrał głos:
- Mądre uzbeckie przysłowie głosi: “Ozdobą pustyni jest woda, ozdobą wody
łabędź”. Ja zaś dodam od siebie: “Ozdobą uczty jest smakowite jadło, ozdobą jadła
przypowieść”. Zanim jednakże przejdę do najwartościowszego z klejnotów dzisiejszej
biesiady, pozwólcie, że usiądę. Bo je się i gada lepiej na siedząco.
- Afandi, siadaj. Bardzo prosimy, spocznijcie obydwaj. Siądźcie tu, między nami, na
miękkich poduszkach.
Mędrzec skinął głową w uprzejmym podziękowaniu i ze skrzyżowanymi nogami
przycupnął na kobierczyku, pociągając za sobą cudzoziemca. I natychmiast począł snuć nić
opowieści z motka zaczętego przed chwilką na stojąco:
- Niezliczone razy zabawiałem przyjaciół, w tym kiedyś także i was, o czcigodni,
opowiadaniami sięgającymi minionych lat chwały, czy też wywodzącymi się z mniej
chwalebnych - za to doskonale wam znanych - dni Buchary, Samarkandy, Chiwy,
Taszkientu, Kokandu albo Chodżentu. Pozwólcie, że dzisiaj zastąpi mnie kto inny. Oto
przyjaciel mój serdeczny, Hindus imieniem Kamalakara, przybyły wczoraj z Andiżanu, gdzie
mieszka od wielu już lat pośród naszych współplemieńców. Przyprowadziłem go na to
spotkanie, aby odczytał przypowieść z cudownej księgi indyjskiej, z którą nigdy nie zwykł
się rozstawać. Przywiązany do umiłowanej ojczyzny wozi ów zbiór ze sobą w najdalsze
podróże. Wiem, tęsknoty za krajem słowo ojczyste nie zastąpi, ale ukoić ją może nawet na
krańcach świata. A teraz, sprawdzeni wysłuchiwaniem cierpliwym mądrości uzbeckich,
nadstawcie przychylnie uszu przed mądrościami innego narodu.
- Cieszymy się z niespodzianki, o afandi. Witamy Kamalakarę w naszym gronie z
całego serca i prosimy: niechaj czyta i tłumaczy. Słuchać będziemy pilnie uchem
zewnętrznym, ale i rozumem.
Hindus odwinął z jagnięcej skórki niewielką księgę, spisaną - co było widać od
pierwszego spojrzenia - przez wyśmienitego kaligrafa, położył ją na kolanach i rzekł:
- Przeczytam wam, o przyjaciele mego przyjaciela, jedną z opowieści
zagadkowych, od wielu stuleci przechowywanych w pamięci ludu żyjącego nad Świętą
Rzeką, Gangesem. Wysłuchajcie niezwykłej zagadki, jaką wampir okrutny poczęstował
króla dawnych Indii, dybiąc na jego życie. Marny los władcy, jeśli nie potrafi jej rozwiązać,
jeśli nie dokona właściwego wyboru.
Posłuchajcie zatem opowieści wampira.
Istniało niegdyś na ziemiach Indii miasto o dźwięcznym imieniu Madanapura.
Grodem tym władał monarcha o równie dźwięcznym imieniu Madanawira, a jednym z jego
poddanych był właściciel niezliczonej ilości składów i karawan, kupiec o imieniu
Chirańjadatta. Kupiec ów poza niezmierzonymi bogactwami miał w domu jeszcze klejnot
nad klejnotami, córkę urodziwą, Madanasenę, przy której prawdziwe perły swój blask
szlachetny traciły, upodobniając się do ziaren zwyczajnego grochu.
Pewnego razu, gdy urodziwa Madanasena zabawiała się z przyjaciółkami w gaju
niedaleko domu, zobaczył dziewczynę młodzieniec kupieckiego stanu, Dharmadatta.
Ujrzawszy szlachetną rzeźbę postaci, szyję łabędzią, czubki dzbanów piersi na wpół
odsłonięte, ugodzony celną strzałą Mary - tym imieniem nazywamy naszego boga Miłości -
młodzian zmysły i rozsądek stracił. Ukrył się natychmiast za gęstwiną magnoliowego krzewu
i wzroku od czarnobrewej nie odrywał ani na sekundę. Dzień cały chwilką ulotną mu
przemknął. Po powrocie do domu miotał się na posłaniu, usiłując zapomnieć o cudownej
dziewczynie. Nadaremnie. Bo jak słońca na niebie gliną nie zamażesz, tak piękności oblicza
nie skryjesz za ciemności nocy.
Z bólem głowy i serca doczekał Dharmadatta świtu. O brzasku porannym zakradł
się ponownie do wiadomego gaju. Dostrzegł tam samotną Madanasenę. Czym prędzej
zbliżył się do niej, pochwycił za rękę i przemawiając najczulszymi słowy, błagał o
przychylność, o jeden tylko pocałunek.
Odmówiła:
- Nie, twoją być nie mogę. Słowo moje otrzymał kto inny. Za cztery dni ojciec
wydaje mnie za mąż za syna zacnego kupca Amadatty. Odejdź zatem jak najszybciej i
niechaj cię tu nikt nie zobaczy, bo mogłoby to się źle skończyć i dla ciebie, i dla mnie.
Ale młodzieniec słów rozsądnych nic słyszał. W gorączce miłości wołał bez ustanku:
- Naciągając cięciwę brwi, dziewczyno, śmierć mi zadajesz okrutną. Zlituj się, bo
żyć bez ciebie nie mogę. Pocałuj choć raz.
Madanasena przeraziła się, aby szaleniec nie porwał jej gwałtem. Pragnąc go jakoś
uspokoić, powiedziała łagodnie:
- Pozwól, proszę, aby moje zaślubiny odbyły się najpierw. Niechaj ojciec mój
dotrzyma danego słowa i wyda za mąż córkę niewinną. Potem, piątego dnia po ślubie,
przybędę po kryjomu do twego domu i pozwolę się pocałować.
Dharmadatta jęknął boleśnie:
- Po ślubie? Dopiero piątego dnia? Zważ, czy radowałaby się pszczoła kwiatem
lotosu, którym się drugi owad nasycił? Nie, nie dopuszczę, by ktokolwiek objął cię i
pocałował przede mną.
Zrozumiała Madanasena, że nie ma innego wyjścia. Musiała obiecać oszalałemu z
miłości młodzianowi:
- Dobrze, przyjdę do ciebie, gdy tylko umowa o małżeństwie zostanie podpisana
wobec świadków i gości, a dopiero potem udam się do prawnie zaślubionego małżonka.
Po złożeniu przysięgi, że słowa dotrzyma, dziewczyna odeszła bez przeszkód.
Kiedy zbliżył się dzień, wskazany przed czasem przez najlepszych astrologów
Kalkuty, w domu kupieckim odbyła się od dawna oczekiwana ceremonia zaślubin.
Następnie goście weselni towarzyszyli Madanasenie do domostwa męża, gdzie ucztowano
jeszcze przez dzień cały. O północy młoda para pozostała sama. Madanasena przysiadła na
kobiercu zgnębiona i smutna. Nie wiedziała zupełnie, co robić. Od pocałunków usuwała się,
unikała mężowskiego wzroku. Wreszcie wybuchnęła głośnym szlochem.
“Najwidoczniej miła moja nie kocha mnie wcale” - przemknęło przez myśl
małżonkowi. Rzekł więc z bólem i goryczą:
- Jeśli miłujesz innego, o ślicznooka, nie będę ci czynił wymówek, ani zatrzymywał
przemocą. Z sercem napełnionym rozpaczą powiadam: miłość jest ważniejsza. Idź do
ukochanego bez obawy, o imię jego nawet nie zapytam. I zemsty szukać nie pragnę. Bo
widocznie taki los zapisany był w księdze przeznaczenia.
- Miłuję cię nade wszystko, o szlachetny - wyszeptała dziewczyna przez łzy - i
dlatego błagam, wysłuchaj słów moich uważnie. Wpierw jednak przysięgnij, że nie ukarzesz
mnie za to, com uczyniła nieszczęsna.
Kiedy przysiągł, opowiedziała:
- Przed kilkoma dniami syn czcigodnego kupca, młodzian o imieniu Dharmadatta,
zaskoczył mnie samotną w gaju i opętany przez boga Miłości chciał mnie siłą porwać.
Broniąc czci dziewczęcej i honoru ojca, który niewinną za mąż powinien wydać,
przysięgłam młodzieńcowi, że zaraz po zaślubinach do niego najpierw przyjdę, by mógł mnie
pocałować. Nie wolno mi łamać przysięgi. Zgódź się zatem, panie mój, abym wpierw tam
poszła, a dopiero później wróciła do ciebie na zawsze.
Nieoczekiwane słowa gromem ugodziły pana młodego w samo serce. Nie umiał
odnaleźć języka w ustach. Wreszcie szepnął:
- Nie mogę cię zmuszać do łamania przysięgi. Idź.
Zapłakana Madanasena zniknęła w drzwiach.
Nocne ciemności są porą odpowiednią dla żeru wszelkiego mrocznego robactwa.
Także dla rozbójników, opryszków i złodziei. Kiedy tak dziewczyna przemykała się w
kierunku domostwa Dharmadatty, okrutny los wypuścił kolejną strzałę w jej stronę.
W pewnej chwili, jak spod ziemi, wyrósł przed Madanasena rozbójnik, szakal
nocny poszukujący łatwej ofiary i łupu. Schwycił ją za rękę.
- Dokąd ci tak spieszno, o szybkonoga? W noc przeraźliwie ciemną i głuchą?
- Przepuść, błagam. Godziny mają dla mnie cenę niezmiernie wysoką.
- Dla rozbójnika wszystko może mieć wartość niemałą. Przekonam się, gdy
zobaczę, co niesiesz ze sobą.
- Weź mój naszyjnik z pereł i bransolety ze szlachetnego kruszcu, i pierścienie
wysadzane drogimi kamieniami. Tylko nie zatrzymuj mnie, proszę.
Tymczasem zaciekawiony księżyc wychylił się spoza obłoku, by zobaczyć, co się
stało? Chwila wystarczyła. Rozbójnik ujrzał dziewczynę w pełnym świetle. Wykrzyknął w
zachwycie:
- Dla mnie ty jesteś najcudowniejszym klejnotem, jaki kiedykolwiek wpadł w ręce
łotrowskie. Oczy błyszczące - turkusy i zielone, usta - rubiny, zęby - najprawdziwsze perły,
piersi twarde niczym dwa diamenty. Pomyśl, czy widział ktoś cenniejsze klejnoty na całym
Wschodzie? Nie puszczę cię, dopóki nie skradnę ci całusa, dziewczyno.
Po raz drugi tej nocy Madanasena zmuszona była wyjawić swą historię. Opowieść
zakończyła słowami:
- Pozwól mi dotrzymać przysięgi. W zamian przyrzekam, iż od Dharmadatty
powrócę wpierw do ciebie, jeśli poczekasz wśród tych krzewów na mnie, a dopiero potem
pobiegnę do domu.
Kiedy to rozbójnik usłyszał, puścił ją wolno. Bez obawy oczekiwał powrotu
Madanaseny, wiedząc doskonale, że danego słowa nigdy nie złamie.
Syn kupiecki, Dharmadatta, najpierw osłupiał ze zdziwienia, gdy spostrzegł
dziewczynę samiuteńką pośrodku nocy, po czym poprosił, aby ujawniła mu wszystko, co
działo się z nią ostatnio.
Po raz trzeci Madanasena musiała opowiedzieć historię minionych godzin, a także
rozmowę z mężem oraz rozbójnikiem.
Wzruszony młodzieniec padł przed czarnobrewą na kolana.
- Wybacz, o najmilsza, żem naraził cię na gniew małżonka i oddał w ręce okrutnego
zbójcy - zaszlochał. - Serce moje pragnie cię nadal, ale rozsądek i szacunek nakazują
zwolnić z danego nieopatrznie słowa. Cóż mi po pocałunku żony drugiego mężczyzny?
Wracaj, oby szczęśliwie, do domu.
Przy ścieżce, w umówionym miejscu pośród krzewów, zastała rozbójnika
oczekującego cierpliwie na pewną zdobycz.
- Prędko wracasz, dziewczyno. Dlaczego? - zapytał ów zaciekawiony.
Opowiedziała mu to, co spotkało ją w domu kupieckiego syna.
- Wzruszyłaś mnie do głębi. Nie chcę być gorszy od kupieckiego synalka.
Pośpieszaj wolna do młodego męża, dziewczyno. A klejnoty swoje zachowaj na pamiątkę
dzisiejszej nocy.
Po tych słowach zbójca, aby osłonić Madanasenę własną maczugą przy spotkaniu z
innym łotrzykiem, towarzyszył jej niemal do furty domostwa.
Uszczęśliwiona natychmiast pobiegła do pokoju męża. Po raz ostatni opowiedziała
dzieje tej nocy, nieszczęsnej i radosnej zarazem. Małżonek widząc, iż Madanasena
dotrzymała przysięgi, a także ocaliła honor, wziął ją w objęcia,
I od tej chwili aż do ostatnich dni swoich żyli w szczęściu pozbawionym wszelkich
niepokojów.
Tym zdaniem wampir zakończył swą opowieść i zapytał monarchę:
- Powiedz, o władco, który z trzech mężczyzn postąpił najwspaniałomyślniej wobec
dziewczyny? Mąż, syn kupiecki czy, nocny rozbójnik? Pamiętaj, nie odpowiesz, głowa
rozleci ci się na sto kawałeczków...
Gość z Andiżanu zamknął księgę. Rozejrzał się uważnie wokoło i ponowił pytanie.
Tym razem kierując je do przyjaciół i znajomych Hodży Nasreddina, zgromadzonych tuż
obok.
Cisza zapadła pośród ludzi biesiadujących w ogrodzie świadczyła najlepiej, że nie
ma między nimi nikogo, kto zgodziłby się lekkomyślnie, aby głowa rozpadła mu się w
kawałeczki. Każdy usiłował natrafić na właściwą odpowiedź. Gdyby tylko jeszcze swąd
baranich szaszłyków pieczonych na węglu uwagi nie mącił...
*
Jeśli, człowieku czytający te słowa, nie zdołasz sam wskazać mężczyzny najbardziej
wspaniałomyślnego spośród trzech wymienionych przez Hindusa, pośpiesz co rychlej po
radę do Chodżentu, do ogrodu teściów Hodży Nasreddina, gdzie sklepieniem Swych
szerokich liści platan wiekowy osłaniał zamyślonych ludzi. Może im uda się odpowiedzieć
na pytanie indyjskiego wampira?
NA GŁÓWNYM BAZARZE CHODŻENTU
Opowieść dwudziesta i ostatnia o bogatym Ibrachimie,
który nigdy nie przepuścił okazji, aby pomnożyć majątek,
oraz o mędrcu sprzedającym zwierzęta wełnorodne
Leniwy arbuz słońca dźwignął się dopiero z legowiska, ażeby wstąpić na ścieżkę
codziennej wędrówki, kiedy Hodża Nasreddin wjeżdżał w główną bramę chodżenckiego
bazaru poprzedzany dwoma beczącymi stworzeniami, owcą i jagnięciem. Nierad zajmował
się Hodża sprzedażą zwierząt wełnorodnych. I tym razem zżymał się w głębi duszy, gdy
żona nakazała mu wyruszyć na targowisko, ale z ust jego nie uleciał najlżejszy jęk protestu.
Wiedział, iż nawet wielką mądrością nikt jeszcze nie napełnił choćby najmniejszego garnka.
Hodżę Nasreddina trudno byłoby nazwać człowiekiem handlu. Kupcem trzeba się
ponoć urodzić. Pradawny zwyczaj w wielu rodach muzułmańskich nakazywał rodzicom
nowo narodzonego kłaść przed kołyską dwie sakiewki. Jeśli maleństwo wybierało mieszek
napełniony miedziakami, zostawało z czasem kupcem lub złodziejem. Powszechną tajemnicą
było, iż Hodża niemowlę sięgnął rączką po sakiewkę próżną, co miało oznaczać, że czeka
go przyszłość poety albo filozofa.
Nawet mierny filozof nie jest w stanie zgłębić tajników wymiany handlowej, a
Hodża Nasreddin wielkim był myślicielem. W dusznym powietrzu targowiska uniósł się
nieoczekiwanie orzeźwiający zapach niezwykłej okazji,
Tłum handlarzy ciągnący za zyskiem i nędzarzy wiedziony bezinteresowną
ciekawością otoczył mędrca ciasnym, gwarnym kordonem.
- Ile żądasz za owcę i jagnię, afandi?
- Zaledwie pięćset pięćdziesiąt dirhemów w srebrze, o czcigodni.
- Coś powiedział? Pięćset pięćdziesiąt monet za półtorej owcy? Afandi, czyżby one
miały złote runo? A może kryją w sobie jakieś inne cudowne zalety, które trudno dostrzec
gołym okiem?
- Ależ nie, o czcigodni. Po prostu to nie są wszystkie moje zwierzęta wełnorodne -
wyjaśnił Hodża spokojnie. - Resztę pozostawiłem w domu. Po cóż miałbym je tutaj pędzić
całym stadem? Czyż tylko po to, by - jeżeli nie sprzedam - wracać z nimi do domu? Wielki
to kłopot, czcigodni. A tak, przywiodłem jedynie próbkę. Jeśli najprzezorniejszy nawet
kupiec nabywa bele jedwabiu na podstawie próbki, dlaczego wy nie moglibyście postąpić
jak ów przezorny? Oto są próbki mojego towaru, a tu mam zapisane, ile ważą wszystkie
pozostałe zwierzęta. Jeśli dobijemy targu, nazajutrz przywiodę resztę...
Do pozornych dziwactw i niezwykłych pomysłów wielkiego mędrca dawno już
wszyscy przywykli na calutkim Wschodzie, zaś w to, że Hodża Nasreddin był człowiekiem
uczciwym i nigdy danego słowa nie łamał, nie zwątpiłby nawet największy z oszustów
pośród mieszkańców Chodzeniu.
- Ile ważą twoje owce, afandi? Także i te, które pozostały w domu?
- Ile waży całe stado, afandi?
- Chwilę cierpliwości, dostojni - Hodża gestem dłoni poprosił o milczenie. -
Przychylcie wszyscy uszu, ażebym nie musiał czytać po kilkakroć. Tryk i owca ważą trzysta
dziesięć perskich funtów, najstarsze jagnię siedemdziesiąt, dwoje starszych jagniąt sto
trzydzieści funtów, średnie jagnię sześćdziesiąt, dwoje młodszych waży sto dziesięć, zaś
najmłodsze pięćdziesiąt funtów perskich. Oto całe moje stado.
Kupcy zaczęli dodawać wagę owiec, ciężar zwierząt był wszak istotą handlu.
Szybsi sumowali wytężając pamięć, przezorniejsi kreślili znaki patykiem na piasku. Jedni i
drudzy otrzymali identyczny wynik. Para dorosłych owiec 310 funtów, najstarsza 70, dwoje
starszych 130, średnie 60, dwoje młodszych 110 oraz najmłodsze ze zwierząt
wełnorodnych 50 funtów, razem czyniło to 730 funtów perskich. A 730 funtów żywego
mięsa warte było nawet najżmudniejszych manipulacji handlowych. Zwłaszcza że w
najbliższych miesiącach władca Kokandu miał wyruszyć z wyprawą wojenną przeciwko
dokuczliwym sąsiadom. Plemionom kazachskim łupiącym karawany miejscowych i
przyjezdnych kupców. Szykowano też w tajemnicy wyprawę po niewolników na ziemie
Chorezmu. Wszyscy rozumieli zatem doskonale, że wkrótce przed dostawcami dworskimi
miały się uchylić wrota wyjątkowych zarobków na skórach, wełnie oraz suszonej baraninie
przeznaczonej dla wojska.
Pośród dostawców zaopatrujących dwór namiestnika w Chodżencie, a nawet dwór
chana w Kokandzie, główną rolę odgrywał już od wielu lat ospowaty I'brachim
Mardomkuł. To on na bazarze dyktował warunki kupcom i hodowcom, ustalał ceny,
pośredniczył we wszelkich transakcjach dotyczących dworu. Do jego kiesy płynął więc
bezustannie rwący strumyk arabskich dinarów, indyjskich i afgańskich rupii, tatarskich
ałtynów, chińskich czengów, a także srebrnych talarów i złotych dukatów bitych w
odległych frankońskich i germańskich krainach.
Ale Ibrachim Mardonkuł był nie tylko wielkim kupcem, był również wielkim
oszustem, największym ze wszystkich kanciarzy w całym kokandzkim chanacie.
Łotr pozbawiony serca i sumienia bez najmniejszych skrupułów pisał donosy na
ludzi uczciwych, wtrącał ich do lochów, a potem grabił podstępnie bezbronne kobiety i
dzieci, nieustannie pomnażając swoje bogactwa. Majątek ospowatego szakala obliczono
powszechnie na dwadzieścia tysięcy złotych tumanów,
Nie na darmo powiadano, że nawet wielki chan Kokandu liczył się ze zdaniem
swego głównego dostawcy, oczywiście szczególną łaską darząc jego kiesę.
Mimo tak niezmierzonych dochodów Mardonkuł przywdziewał szaty, które były
zaprzeczeniem jego bogactwa. Maskarada ta była mu wielce użyteczna. Zwykle nędznie
ubrany - co należało od , lat do jego strategii kupieckiej - mógł przecież nabywać towary,
po cenie niższej, zwłaszcza od przyjezdnych, nie pojmujących tajników chytrego manewru.
Jedynie mieszkańcy Chodzeniu wiedzieli, że najnędzniej obleczony, ale najrychlej
liczący z kupców, który teraz zwrócił się do Hodży Nasreddina był samym Ibrachimem
Mardonkułem, nie koronowanym monarchą miejscowych naciągaczy i oszustów.
- Kupię twoje stado owiec, afandi, za cenę, którą wymieniłeś. Pójdźmy teraz
sporządzić umowę na papierze, a wypłacę ci całą należność, ty zaś resztę zwierząt
wełnorodnych przywiedziesz tu jutro. Wierzę ci i ufam, Hodżo. Zresztą, mamy przecież
świadków.
Magia ostatnich słów Mardonkuła sprawiła, że otaczający mędrca tłum kupców i
żebraków przerzedził się momentalnie. Wyglądało to, jak gdyby czupryna młodego Hassana
zmieniła się raptownie w wyliniałą brodę stuletniego Mohammeda-derwisza. Nic dziwnego,
któż, chciałby być świadkiem ciąganym po sądach? Wielka to strata czasu, a pożytku
wcale.
Ospowaty Mardonkuł wywodził się z rodu tych kupców, którzy nie gardzili nawet
jednym chińskim czengiem, jeśli tylko można go było zarobić na czymkolwiek, choćby na
sprzedaży psiej skóry skradzionej hyclowi. A tutaj dochód szykował się znaczny. W
miesiącach drożyzny funt baraniny kosztował srebrnego dirhema. A więc 730 funtów mięsa
kupionego od filozofa za 550 dirhemów dawało 180 monet czystego zysku.
Właśnie te 180 monet kazało kupcowi zaciągnąć Hodżę Nasreddina do sędziego
miejskiego, który w cieniu mauzoleum szejka
Muslichetdina grał z pisarzem w kości, co wydatnie skracało obydwóm czas
oczekiwania na ludzi potrzebujących pisemnego dowodu zawartej umowy.
Kadi dobrze wiedział, co robi obierając sobie miejsce pod murami sławnego
grobowca. Mury mazaru szejka Musłichetdina z barwnymi ornamentami niepowtarzalnej
urody oraz przepięknymi ozdobami rytymi w śnieżnobiałym alabastrze przez uzbeckich i
tadżyckich mistrzów stanowiły bowiem znakomite tło dla poczynań sędziego. Pieczęć
przystawiona na dokumencie w takim otoczeniu nabierała dodatkowej wagi. A w sprawach
handlowych oprawa zawsze miała niemałe znaczenie.
Tutaj, w cieniu świętego mazaru ospowaty Ibrachim Mardonkuł wyłuszczył
dokładnie, acz w sposób dość zawiły, sprawę, która przywiodła ich obu przed oblicze
sędziego. Długą tyradę, mającą na celu zagmatwanie istotnego obrazu transakcji tak, aby
sędzia nie zorientował się, iż sprzedający nie ma pojęcia o tajnikach handlu, zakończył
pytaniem skierowanym do mędrca:
- Czy zgadzasz się, afandi, na zawarcie umowy zgodnie z tym, co przedstawiłem
kadiemu?
- Rzekłeś, o panie - Hodża Nasreddin skinął głową. - Dotarły do twoich uszu,
sprawiedliwy sędzio, słowa czcigodnego Ibrachima Mardonkuła, każ zatem pisarzowi
sporządzić bezzwłocznie umowę kupna.
Sędzia spojrzał zdziwiony na mędrca i zapytał:
- Sprzedaży, chciałeś chyba powiedzieć, afandi?
- Nie, o sprawiedliwy. Powiedziałem wyraźnie umowę kupna, gdyż dwa dirhemy za
sporządzenie umowy nabycia owiec wpłaci kupujący ode mnie czcigodny Ibrachim
Mardonkuł. Nie można spisywać umowy sprzedaży, gdyż nie otrzymałem jeszcze pieniędzy
za wełnorodne, a więc nie miałbym czym wynagrodzić pisarza za jego trud. Tylko pod
takim warunkiem mogę sprzedać zwierzęta. Przecież to nie ja przyszedłem do ciebie, o
kadi, lecz kupiec Mardonkuł tutaj mnie przyciągnął. Kto z nas w takim przypadku ma
opłacać pisarza?
Chmura zadumy pokryła oblicze sędziego. Dopiero po dłuższej chwili - a i to
poszturchiwany przez pomocnika - kadi otworzył usta:
- Sprawiedliwie powiadasz, afandi. Koszt powinien ponieść kupujący.
Z żalem rozstał się Mardonkuł z dwiema dodatkowymi monetami. Nie miał wszakże
innego wyjścia. Wiedział doskonale, że gdyby Hodża uparł się obstając przy swoim,
pozostałyby mu co prawda te dwa dirhemy, ale reszta czystego zysku czmychnęłaby
niechybnie z sakiewki.
Po dopełnieniu formalności obydwaj rozeszli się wielce z siebie zadowoleni.
Ibrachim Mardonkuł z umową w garści natychmiast pośpieszył do domu chorego sąsiada,
także zamożnego kupca, by nacieszyć oczy zawiścią tamtego, zaś Hodża Nasreddin z
sakiewką pełną monet zawrócił w kierunku bazarowej czajchany, ażeby w gronie przyjaciół
wychylić uczciwie zapracowany imbryk herbacianego wrzątku.
Porwali się z miejsca świadkowie niedawnej transakcji i ciskać poczęli w mędrca
dzirytami wyrzutów, ledwie się pojawił w progu.
- Afandi, jak to się dzieje, że ty, człowiek światłego rozumu, pozwoliłeś, aby
Ibrachim Mardonkuł, największy oszust i sknera całego Wschodu - oby w przyszłym życiu
zamieszkał w dziurawej sakiewce - oszukał cię na sto osiemdziesiąt monet bitych w czystym
srebrze? Afandi, nawet najgłupszy z nas nie pozwoliłby się tak oszachrować skąpcowi bez
serca i sumienia.
- O, wam nie sprzedałbym zwierząt wełnorodnych na podobnych warunkach,
czcigodni - uspokajał wzburzone umysły Hodża, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. -
Gdybyście rachowali uważnie, przekonalibyście się, że zamiast ponieść sto osiemdziesiąt
srebrnych dirhemów straty, zyskałem na czysto sześćdziesiąt monet. Pieniądze wydobyte
podstępem z kieszeni Ibrachima Mardonkuła, oszusta i złodzieja, przydadzą mi się podczas
wyprawy do Buchary. Potajemnie, pod przybraną postacią derwisza, poganiacza
wielbłądów lub wędrownego grajka mam zamiar udać się tam wkrótce, bo sercu tęskno za
rodzinnym miastem, choć rozum przed drogą się wzbrania. Zwlekać z wyprawą nie mogę,
muszę bowiem zniknąć na pewien czas z Chodzeniu. Ibrachim mi nie daruje, żem sobie
zakpił z niego w oczywisty sposób. Jeżeli zaś nadal, o czcigodni, chcecie litować się nad
głupotą, to przelejcie swą litość na rachunek ospowatego szakala.
Odstąpili bucharskiego mędrca ludzie zadumani. Głęboka studnia myśli
Nasreddinowych nie pozwalała im dojrzeć dna rozwiązania. Nie mogli przeto pojąć, czy
rzeczywiście filozofia Hodży przyniosła mu 60 srebrnych dirhemów zysku, czy raczej 180
monet straty?
*
A ty, człowieku rozumny, potrafisz odgadnąć, w jaki sposób powita Hodżę
Nasreddina jego małżonka, umiłowana Guldżachon, gdy usłyszy cenę, za którą pozbył się
na bazarze zwierząt wełnorodnych? Osądź, rzuci weń uśmiech promienny czy miotłę, zdartą
i zbrukaną?
WYJAŚNIENIE ZAGADKOWYCH
PRZYGÓD HODŻY NASREDDINA
(do których należy zaglądać tylko w ostateczności)
UCIECZKA Z BAGDADU
Opowieść pierwsza
Z treści opowiadania bucharskiego mędrca wynikało, że w pewnej chwili nad Amu-
darią znalazło się dwóch uciekinierów, Hodża oraz młody Pers (ale zauważcie: nigdzie nie
było powiedziane, że znaleźli się na tym samym brzegu rzeki). W krzakach nadbrzeżnych
Hodża Nasreddin natrafił na ukrytą maleńką, zaledwie jednoosobową łódkę, wsiadł więc
do niej i przeprawił się na przeciwległy brzeg. Tam zaś do łódki wsiadł Pers (uciekający z
Karszy, miasta położonego właśnie, po tej stronie Arnu-darii) i także przeprawił się na drugi
brzeg rzeki. Po czym każdy pojechał w swoją stronę. Oczywiście w tej sytuacji Hodża
musiał dosiąść osiołka Persa, zaś młody Pers w dalszą drogę musiał udać się na kłapouchu
bucharskiego filozofa.
Naturalnie, gdyby wszyscy wiedzieli, gdzie leży Karszy (dodajmy, stare handlowe
miasto w Azji Środkowej położone na sławnym karawanowym ,,jedwabnym szlaku”), nie
byłoby tej zagadki. No, ale kto zna tak dobrze geografię?
DAR SUŁTANA ZIEMI EGIPSKIEJ
Opowieść druga
Po przeczytaniu rozdziału wydaje się początkowo, że Hodża Nasreddin rozwiązał
trudne zadanie za pomocą jakiegoś genialnego - by nie rzec cudownego - sposobu.
Gdybyście jednak wzięli teraz kawałek papieru i narysowali piętnaście przegród
stajennych, po czym postarali się - zgodnie ze słowami bucharskiego mędrca - ustawić w
nich po kolei szesnaście rumaków, wszystko by się wydało. Cudów nie ma. I oczywiście w
taki sposób koni rozmieścić nikomu się nie uda. Tajemnica łamigłówki polegała, po prostu,
na sprytnym zasugerowaniu emirowi oraz dostojnikom pałacowym przez Hodżę, że rumak
drugi jest - nieco później - koniem - szesnastym. Tak -naprawdę, to właściwy rumak
szesnasty ani przez chwilkę nie znalazł się w tej stajni. Najważniejsze, że udało się Hodży
Nasreddinowi odsunąć niebezpieczeństwo zawisłe nad głową naczelnika emirowych stajen.
HODŻA POSZUKUJĄCY UKRYTEGO SKARBU
Opowieść trzecia
Ile złotych monet stracił niecny bogacz Jangibaj na przekupienie nieuczciwego
sędziego, naczelnika miasta oraz wielkiego wezyra, aby wydali niesprawiedliwy wyrok?
Z tekstu opowieści wynikało, że pierwszą sakiewkę ze szczerozłotymi monetami
Jangibaj wręczył głównemu sędziemu Buchary, drugą, dwa razy cięższą od poprzedniej,
naczelnikowi miasta, zaś trzecią, trzykrotnie cięższą, ofiarował wielkiemu wezyrowi,
jednookiemu Muzaffarowi. Natomiast z dalszego ciągu Nasreddinowej przygody
dowiedzieliśmy się, że Muzaffar otrzymał sakiewkę z dziewięćdziesięcioma monetami. Z
tego już nietrudno wywnioskować, iż naczelnik miasta musiał dostać sakiewkę zawierającą
sześćdziesiąt monet, zaś główny sędzia Buchary sakiewkę, w której znajdowało się
zaledwie trzydzieści monet w złocie. Razem bogacz Jangibaj stracił więc sto osiemdziesiąt
monet.
POJEDYNEK ZE SŁOŃCEM ALLACHA
Opowieść czwarta
Zadanie to tylko pozornie jest nie do rozwiązania. Lecz jeśli, się odrobinę pomyśli...
Przypomnijmy, o co chodziło w łamigłówce. “Dwaj farbiarze dali dwóm swoim
synom pieniądze. Jeden dał swojemu synowi sto monet w czystym srebrze, zaś drugi
swojemu synowi wręczył znacznie mniej, bo tylko pięćdziesiąt monet”. A jednak obydwaj ci
synowie mieli wspólnie nie sto pięćdziesiąt dirhemów, jak powinno wynikać z prostego
rachunku, ale zaledwie sto. W jaki zatem sposób można wyjaśnić tajemnicę zagadki?
Sprawa okaże się niesłychanie prosta, jeśli zorientujemy się, że bohaterami
opowiastki Hodży Nasreddina był dziad, ojciec i syn. Dziad Said wręczył swojemu synowi
Salimowi sto monet, zaś Salim z tych pieniędzy oddał pięćdziesiąt swojemu synowi
Karimowi. Ot i cała tajemnica zagadki została wyjaśniona.
PODSTĘP NIECNEGO TILLIABAJA
Opowieść piąta
W jaki sposób można dowiedzieć się, ile ważył największy wielbłąd, a zarazem
ulubieniec władcy? Skoro nie można zważyć go w całości (bo nie ma tak dużej wagi),
trzeba mimo wszystko zrobić to na raty. No, a ponieważ poćwiartować go nie wolno,
należało znaleźć nieco inny sposób, który to umożliwiłby.
Pamiętacie złoconą łódź kołyszącą się w olbrzymim pałacowym basenie? I dużo
zwyczajnych, jak największych kamieni, o które prosił Hodża Nasreddin? Naprawdę nic to
wam nie mówi?
Rozwiązanie bucharskiego mędrca było proste. Lecz - przyznajmy - bardzo
pomysłowe.
Aby zorientować się, ile ważył ryżowłosy wierzchowiec emira, należało go
wprowadzić na chwilę do łodzi. Pod jego ciężarem łódź musiała się odpowiednio zanurzyć.
Wtedy wystarczyło na burcie łodzi kreską zaznaczyć linię zanurzenia, po czym wyprowadzić
dromadera z powrotem na brzeg. Następnie trzeba było do łodzi kłaść kamionkę tak długo,
dopóki nie zanurzy się równie głęboko, jak i pod wpływem ciężaru wielbłąda. Na koniec
pozostało jeszcze zważyć poszczególne kamienie, podsumować rezultaty i oto rozwiązanie
gotowe.
ŻOŁNIERZE I DERWISZ
Opowieść szósta
Kim byli dwaj żołnierze z oddziału beka Kermine, podobni do siebie jak dwie
krople kobylego mleka?
Z tekstu wynikało, że młodzieńcy “nie są bliźniakami. A przecież jedna ich rodziła
matka”. Wiadomo również, “iż tego samego dnia, w tym samym miesiącu i roku Sabir oraz
Muchtar ujrzeli świat i rodziców swoich”.
Młodzi żołnierze musieli więc być braćmi. No, a skoro nie byli bliźniakami, a braci
również więcej nie mieli, musieli mieć siostrę (o którą emir przecież w ogóle nie pytał,
interesowali go jedynie bracia). Tę właśnie historię rodzinną trojaczków (dwóch chłopców
+ dziewczynka) wykorzystał Hodża Nasreddin do ułożenia zagadki dla władcy, aby zdobyć
pieniądze na wykupienie nieszczęsnego kaligrafa z więziennego lochu oraz z długów.
SYN BAJA WYSTRYCHNIĘTY NA DUDKA
Opowieść siódma
Nieprzypadkowo w ostatnim zdaniu odwołujemy się do czytelników o głowie
bystrej i oku spostrzegawczym. Czytelnik spostrzegawczy z pewnością bowiem zauważył, iż
Dżangi-bobo wiązkę chrustu przydźwiganą na plecach zamieniał na bazarze bucharskim
albo na żywność, “albo zwyczajnie na dwa miedziaki”. Z dalszego tekstu opowieści
wynikało również, że sędziwy farbiarz na osiołku mógłby przywieźć do miasta naraz aż sie-
dem takich wiązek. A po sprzedaniu ich mógłby wreszcie zwrócić dług piekarzowi
Bababulle. Z tego oczywisty wniosek, iż Dżangi-bobo był winien piekarzowi (7 X 2) 14
miedziaków.
GŁODNY WILK, GŁODNY SZAKAL I GŁODNA WYDRA
Opowieść ósma
Ile rybek należało się szakalowi za zupę z marchwi zjedzona przez wydrę? Tak
naprawdę to ani jednej.
Rozważmy fakty. Wilk dal do zupy cztery marchewki, szakal dwie. Potem zjedli
zupę w trójkę - każdy jednakową porcję. Czyli że wilk zjadł zupę z dwóch marchewek,
wydra z dwóch: oraz szakal z dwóch (a zatem zjadł dokładnie tę część, którą włożył do
zupy). Natomiast wydra zjadła dwie marchewki wilka i jemu w zamian powinna ofiarować
swoje krasnopiórki.
TAJEMNE JĄDRO
Opowieść dziewiąta
Co zrobił mędrzec bucharski, aby zmniejszyć linię o połowę?
Przypomnijmy odpowiedni fragment:
“Na znak dany przez władcę Hodża Nasreddin zbliżył się do niziutkiego stolika z
laki z jaśniejącą nań płachtą skóry jagnięcej.
Jeden ruch ręki i orzech zadania pękł na dwoje ukazując swe tajemne jądro.
Emir spojrzał na skórę i zdumiał się.
- Niezwykłe znalazłeś rozwiązanie, Hodżo.
- Z niełatwych problemów prowadzą czasami niełatwe ścieżki rozwiązania, o
sprawiedliwy.
Rzeczywiście, rozwiązanie przedstawione przez Hodżę Nasreddina było
niecodzienne. I niesłychanie pomysłowe. Choć i odrobinę abstrakcyjne. Mianowicie, obok
linii widniejącej już na skórze jagnięcej mędrzec bucharski jednym ruchem narysował linię
dwa razy od niej dłuższą. Tym sposobem linię emirową o pewnej długości, dotychczas do
niczego nie porównywaną, nagle uczynił dwukrotnie mniejszą. Naturalnie w stosunku do
nowej linii. Teraz dla oczu patrzących była ona dwa razy krótsza,
Gdyby to nieco filozoficzne rozwiązanie Hodży nie wszystkich przekonywało,
spróbujmy jego decyzję podeprzeć jeszcze dodatkową opowiastką.
W koszarowej izbie pośród grona szeregowców zasiadł pułkownik, szarża wielka i
poważna, górujący wyraźnie nad zgromadzonymi. W pewnej chwili do izby wkroczył sam
generał. I co się okazało? W oczach żołnierzy pułkownik zmalał gwałtownie (choć swego
stopnia przecież nie utracił), o ileż większy od niego był teraz generał.
NAMIESTNIK KERMINE I JEGO NIEODRODNY SYNALEK
Opowieść dziesiąta
Przede wszystkim należało odpowiedzieć na pytanie, ile lat miał ów synalek
namiestnika Kermine? Z tekstu opowieści wynikało, że był to młodzieniec
dwudziestokilkuletni. Wiadomo też, że potrafił zapisać swój wiek za pomocą pięciu cyfr,
samych jedynek. Mógł to więc uczynić tak:
11 + 11 - l = 21
albo tak:
11 + 11 + l = 23
Prawidłowy rezultat to oczywiście nie 21, lecz 23 (bo był to przecież
“dwudziestokilkuletni synalek namiestnika”). A zatem syn jego sługi - młodszy dokładnie o
dziesięć lat - w tym czasie musiał mieć lat 13. Liczbę tę można również zapisać za pomocą
pięciu jedynek. Choćby w taki sposób:
11 + l + 1/1 = 13
A o to wszakże chodziło.
PRZEPRAWA PRZEZ CZERWONE PIASKI
Opowieść jedenasta
Przede wszystkim przypomnijmy sobie treść zadania oczekującego Hodżę
Nasreddina.
Sadriddin-iszan, zaufany człowiek emira, zwrócił się do bucharskiego mędrca takimi
słowy:
“- W pojedynkę musisz dotrzeć do wioski Kokbułbul leżącej po drugiej stronie
Czerwonych Piasków. Na drogę dostaniesz wodę i żywność na dwanaście dni. Ani
kropelki, ani okruszyny więcej.
- Ależ czcigodny, do Kokbułbulu dwadzieścia cztery, dni na zdrowym i
wytrzymałym kłapouchu, ty zaś dajesz mi wodę wystarczającą na połowę trasy. Chcesz,
abym skonał z pragnienia pośrodku pustyni?”
Emirowi Buchary oraz wielmożom o to właśnie chodziło, Hodża Nasreddin nie
może przeprawiać się zdrowy i cały przez bezwodną pustynię, na zawsze powinien złożyć
kości gdzieś tam pośród piasków. A jednak nie na wiele zdały się knowania dostojników
emiratu, mędrzec i tak zdołał wyprowadzić ich w pole.
W jaki sposób?
Za pierwszym razem Hodża Nasreddin zniknął z obozu na 8 dni. Z czego można
wysnuć wniosek, że 4 dni wędrował w głąb pustyni - gdzie ukrył zapas wody i żywności na
4 dni - i 4 dni wędrował z powrotem.
Jeszcze raz wyruszył mędrzec bucharski z obozu emira w drogę przez pustynię.
Znów z zapasem produktów na 12 dni. A powrócił po 8. Nietrudno domyślić się, że i tym
razem ukrył zapasy na 4 dni.
Za trzecim razem historia dokładnie się powtórzyła. A zatem zapasy wody oraz
żywności powiększyły się mędrcowi o kolejne 4 dzienne porcje.
Kiedy za czwartym razem Hodża Nasreddin wyruszył na pustynię, jak poprzednio
zabierając z obozu produkty na 12 dni, mógł już spokojnie wędrować przez całą pustynię.
Niestraszne mu były 24 dni podróży, gdyż na drugą połowę trasy miał odpowiednią rezerwę
wody i żywności, schowaną wcześniej w kryjówce gdzieś na drodze do Kokbułbulu.
PRZY OGNISKU
Opowieść dwunasta
Ile mógł kosztować wierzchowy koń, o którym tak marzył Babadżan, starszy z
dwóch czabanów?
Ze słów Babadżana wynikało, iż do ceny rumaka brakowało mu ,,tylko jednej
drachmy”.
Natomiast Ibrachim, młodszy z pasterzy, stwierdził otwarcie: ,,do ceny,
wyznaczonej za rumaka brakuje mi sporo, dwadzieścia monet w srebrze”.
Ponadto z rozmowy obydwu wynikało, że gdyby nawet złożyli się i chcieli kupić
konia za wspólne pieniądze, i tak by im ich nie wystarczyło.
Ile zatem mógł kosztować ów rumak achałtekińskiej rasy?
Spróbujmy teraz przemyśleć wszystko po kolei.
Po pierwsze: wiadomo, że Babadżanowi do ceny konia brakowało zaledwie jednej
drachmy.
Po drugie: wiadomo, że gdyby Ibrachim dołożył swoje pieniądze do pieniędzy
Babadżana, to i tak nie wystarczyłoby im na kupno wierzchowca. .
Z tych dwóch zdań można wyciągnąć ważny wniosek: Ibrachim nie mógł mieć
nawet jednej drachmy (no bo gdyby miał, to rumaka by wspólnie nabyli), a więc młodszy z
czabanów miał co najwyżej trochę miedziaków.
Rozumujmy dalej:
Jeśli Ibrachim nie miał nawet jednej drachmy (bo to już wiemy, a powiedział, iż do
ceny wierzchowca brakuje mu dwudziestu monet w srebrze, czyli drachm, to możemy
wyciągnąć ostateczny wniosek: rumak musiał kosztować właśnie dwadzieścia drachm
(ewentualnie dwadzieścia srebrnych drachm i jeszcze trochę miedziaków, ale obiecaliśmy
przecież sobie w tekście zadania, że o te grosiki martwić się nie będziemy).
JAJECZNICA CHCIWEGO MUSY
Opowieść trzynasta
Tym razem większych kłopotów ze znalezieniem prawidłowej odpowiedzi chyba nie
było? Jeśli, jednak komuś się to nie udało, śpieszymy z pomocą.
Na początek przypominamy słowa sędziego, który na pytanie Hodży, czy zasieje w
polu ziarna ugotowanej pszenicy, odpowiedział z oburzeniem:
“- Człowieku nieznajomy, brak ci chyba kilku najważniejszych klepek pod czaszką?
Czy słyszałeś kiedykolwiek, ażeby z ziarna rozgotowanego na miękko wyrosła roślina z
ziemi?”
Wyjaśnienie Hodży Nasreddina zagłuszył co prawda przeraźliwym rykiem kłapouch
sędziego, ale domyślić się sensu możemy. Zwłaszcza że nieprzypadkowo przecież mędrzec
bucharski posłał nieco wcześniej kadiemu dzban ziarna pszenicy ugotowanej na miękko.
Można domyślić się, że filozof Buchary powiedział coś w tym rodzaju
- Chciałbym jedynie oświadczyć, sprawiedliwy sędzio, że tak jak z ugotowanej na
miękko pszenicy nigdy źdźbło nie wyrośnie i nigdy ziarna człowiek nie otrzyma, tak samo z
jajecznicy usmażonej z dziesięciu jaj nigdy chciwy Musa nie otrzymałby ani wesołych
kurcząt, ani kur znoszących później jajka. Czy zatem powinienem, płacić za coś więcej niż
tylko za jajecznicę, którą zjadłem?
JAK BAJBACZE EGZAMIN ZDAWALI
Opowieść czternasta
Przypominamy. Z Buchary do Giżduwanu na rączym rumaku pędził Achmad,
powiernik bogatego kupca Rachimbaja, zaś z Giżduwanu do Buchary zdążał ubogi Rachim,
jadący na osiołku trzy razy wolniej od Achmada. Po trzech godzinach dwaj jeźdźcy spotkali
się na drodze.
Tyle mówiło zadanie przedstawione synalkom bajów przez Hodżę Nasreddina.
Zadanie kończyło się jeszcze pytaniem: “Kto w tym czasie był dalej od Buchary,
Achmad na rączym rumaku, czy Rachim na zwierzęciu długouchym, drepczącym trzy razy
wolniej od konia?”
Odpowiedź jest niezwykle prosta. W chwili spotkania obydwaj jeźdźcy -
niezależnie od prędkości, z jaką jechali - znajdowali się w jednakowej odległości od
Buchary. Nie mogło być inaczej, prawda?
PRZYGODA NA GRANICY
Opowieść piętnasta
W koszu leżały figi czterech gatunków: bucharskie, andiżańskie, samarkandzkie i
karszyńskie. Ile ich powinien przynieść mały Alim, aby mieć całkowitą pewność, że ma
przynajmniej dwie sztuki tego samego gatunku?
Pięć fig absolutnie wystarczy. Przy czterech gatunkach jeden z nich musi się przecież
powtórzyć.
PIĘKNA GULSARA
Opowieść szesnasta
Piękną czerkieskę Sabir Bachriddin sprzedał dwukrotnie. Raz za pięćset trzydzieści
drachm, a potem po odkupieniu za pięćset sprzedał powtórnie, tym razem za pięćset
pięćdziesiąt. Po odkupieniu zarobił na transakcji trzydzieści drachm, zaś po powtórnej
sprzedaży jeszcze pięćdziesiąt. Wyglądało na to, że na wszystkich tych transakcjach grubas
zarobił ostatecznie osiemdziesiąt monet w srebrze.
Tymczasem Hodża Nasreddin, nie żałując ani przez moment opasłego handlarza,
oświadczył wyraźnie, że “każdą rzecz należy osądzić sprawiedliwie. A tutaj jedno wydaje
mi się niezbyt jasne. Kto wie, czy podatek nie powinien być jeszcze większy?...”
Po czym kazał wezwać “zarządcę majątku Bachriddinowego, który nigdy nie
rozstawał się na dłużej ze swoim panem, i zadał mu tylko jedno pytanie”.
Kto potrafi domyślić się, “jak mogło brzmieć pytanie Nasreddinowe, mające
umożliwić sprawiedliwe obliczenie pełnego zarobku z dwukrotnej sprzedaży
migdałowookiej Gulsary?”
Wszyscy, którzy zwrócili uwagę na fakt, iż handlarz przed kilkoma zaledwie
miesiącami nabył Gulsarę w Heracie, mogli odgadnąć, po co Hodża Nasreddin wezwał
zarządcę majątku towarzyszącego zawsze swemu panu. Oczywiście po to, by dowiedzieć
się, ile drachm zapłacił grubas za piękną Gulsarę na bazarze niewolników w Heracie, bo
dopiero wówczas można ustalić. ile zarobił na niej sprzedając ją po raz pierwszy za pięćset
trzydzieści drachm.
WIELKA PRÓBA MYSZY
Opowieść siedemnasta
No właśnie, do której z trzech szkatułek należało sięgnąć, aby ujawnić tajemnicę
ukrytych w nich myszy?
Rozważmy po kolei.
Gdyby oskarżony sięgnął do szkatułki, na której wieczku obydwie myszki miały
oczka z czerwonych rubinów, i wyjął z niej jedną mysz (na przykład z oczami turkusowymi),
wiele by się nie dowiedział. Zgodnie z regułami obowiązującymi w Wielkiej Próbie Myszy
druga mysz bowiem mogła mieć zarówno oczy turkusowe, jak i oczy rubinowe.
Podobnym niepowodzeniem mogłaby zakończyć się próba wyjęcia myszy ze
szkatułki, na której obydwie sylwetki miały oczy turkusowe.
Prawidłowe rozwiązanie zagadki dawało tylko sięgnięcie do szkatułki, na której
wieczku znajdowały się myszy z różnymi oczami, jedna mysz z turkusowymi, druga z
rubinowymi.
Gdyby z tego właśnie pudełeczka wydobyć jedną mysz ze ślepkami na przykład
rubinowymi - musiałoby to oznaczać, iż pozostała w szkatułce mysz ma takie same oczy.
A zatem - rozumując prawidłowo - w drugiej szkatułce, na której wieczku obydwie
myszki miały oczy rubinowe, w środku muszą znajdować się myszki ze ślepkami
turkusowymi. Z tego zaś płynie kolejny wniosek: w trzecim pudełeczku - musi znajdować
się para o różnych oczkach, turkusowych oraz rubinowych. Z takim rozumowaniem
zgadzacie się chyba?
Podczas rozwiązywania takich i podobnych łamigłówek polecamy używanie ołówka
i kartki. Spoglądanie na rysunek trzech pudełek z odpowiednimi sylwetkami myszy znacznie
ułatwia myślenie. Naprawdę.
W OPARACH HAZARDU
Opowieść osiemnasta
Czy jest to w ogóle możliwe, aby sześciu młodzików po całonocnym graniu wstało
od gry mając więcej pieniędzy, niż w chwili, gdy do niej zasiadali?
To zależy. Naturalnie zależy od tego, co to było za granie. Dżalol Ikromuddin
potraktował płomiennowlosego młodzieńca od razu jako niecnego łgarza i oszusta. I nic
dziwnego. Stary hazardzista głowę miał nabitą jedynie grą w kości, w popularne na
Wschodzie alcziki.
Natomiast Hodża Nasreddin nie dał się nabrać na figiel młodzieńca. Może dlatego,
że zauważył u niego rebab afgański - instrument muzyczny o trzech strunach? I domyślił się
prawdy.
A prawda przedstawiała się następująco. Młodzian wraz z pięcioma partnerami na
dworze beka Szachrisjabzu grał przez calutką noc na... instrumentach muzycznych. No, a że
za muzykowanie otrzymali z rąk naczelnika okręgu odpowiednie wynagrodzenie, nie
dziwota, iż wstali od gry ze znacznie większą sumą pieniędzy, niż do niej zasiedli,
ZAGADKA KAMALAKARY
Opowieść dziewiętnasta
Wypada tu chyba powtórzyć pytanie wampira z indyjskiej księgi, odczytane przez
Kamalakarę, serdecznego przyjaciela Hodży Nasreddina. Brzmiało ono:
“Który z trzech mężczyzn postąpił najwspanialomyślniej wobec dziewczyny? Mąż,
syn kupiecki czy nocny rozbójnik?”
Przyznajemy ze skruchą, że tym razem podpatrzyliśmy odpowiedź w księdze gościa
z Andiżanu. Na pytanie wampira władca odrzekł oto po głębokim namyśle:
- Szlachetnie postąpił młody mąż wypuszczając dziewczynę z domu. Ale nie
wypadało mu zatrzymywać czarnookiej, która kochała innego. Szlachetnie postąpił syn
kupiecki wypuszczając dziewczynę. Ale może uczucie w nim już nieco zwietrzało, a może
zaczął obawiać się późniejszej zemsty męża? Najszlachetniej, najwspaniałomyślniej postąpił
jednakże rozbójnik. Nikomu nie znany, działający w ciemnościach mógł się przecież nie
obawiać niczego, a mimo to z dobrej woli wypuścił z rąk klejnot nad klejnotami. I jeszcze
odprowadził dziewczynę bezpiecznie do domu, by w drodze nie spotkała jej jakaś
krzywda. Postąpił jak człowiek najszlachetniejszy ze szlachetnych.
Przyznacie, że z takim rozumowaniem trudno się nie zgodzić?
NA GŁÓWNYM BAZARZE CHODŻENTU
Opowieść dwudziesta
Czy naprawdę sądzicie, że Ibrachim Mardonkuł - największy oszust w całym
chanacie kokandzkim, rzeczywiście zarobił na kupnie owiec od Hodży te sto osiemdziesiąt
dirhemów? A może sześćdziesiąt monet stracił?
Stracił. Naturalnie, że stracił. Hodża Nasreddin nie pozwoliłby się przecież oszukać
nawet największemu z kanciarzy chanatu. Podstęp bucharskiego mędrca polegał po prostu
na niezwykle przemyślanym zaprezentowaniu swego stada owiec na chodżenckim bazarze.
Aby zrozumieć sekret stada przeznaczonego na sprzedaż, oznaczmy owce Hodży
Nasreddina kolejnymi literami: tryk (A) i dorosła owca (B) oraz trzy owieczki (C, D oraz
F), z których najstarsza (C) ważyła osiemdziesiąt funtów, średnia (D) ważyła sześćdziesiąt
funtów, zaś najmłodsza (F) ważyła pięćdziesiąt funtów.
A oto pomysłowy sposób, w jaki Hodża Nasreddin przedstawił stado kupcom:
- Tryk i owca (A i B) ważą trzysta dziesięć perskich funtów, najstarsze jagnię (C)
siedemdziesiąt, dwoje starszych jagniąt (C i D) sto trzydzieści funtów, średnie jagnię (D)
sześćdziesiąt, dwoje młodszych (D i F) waży sto dziesięć, zaś najmłodsze (F) pięćdziesiąt
funtów perskich. Oto całe moje stado.
Nietrudno spostrzec, iż Hodża wymieniając zwierzęta w ten sposób, niektóre z nich
liczył po kilka razy. A zatem stado przeznaczone na sprzedaż nie składało się z dziewięciu
zwierząt ważących siedemset trzydzieści funtów, jak mniemał Ibrachim Mardonkuł, lecz
zaledwie z pięciu sztuk ważących czterysta dziewięćdziesiąt funtów. Oczywiście w tej
sytuacji Hodża nie tracił stu osiemdziesięciu dirhemów, lecz zyskiwał na czysto sześćdziesiąt
monet w srebrze.