Nowak Zdzislaw Zbojecka wyprawa Hodzy Nasredina (SCAN dal 704)

ZDZISŁAW NOWAK




ZBÓJECKA WYPRAWA HODŻY NASREDDINA


WŁADCA WŁASNEGO LOSU


Opowieść pierwsza o przybyciu Hodży Nasreddina pod mury

stolicy kokandzkiego chanatu i o niezwykłym przyjęciu,

jakie oczekiwało go tuż za bramą


Nic tak nie skraca czasu nużącej podróży jak ciekawe i myślące towarzystwo. A czyż na bezludziu może być lepsze od własnej głowy, setki razy sprawdzonej w trudnych sytuacjach? I od wiernego kłapoucha, z którym zawsze można się podzielić wątpliwościami bez obawy, że wyszydzi je lub ujawni innym?

Z takich i podobnych rozważań Hodżę Nasreddina nieoczekiwanie wyrwał wrzask:

- Ej, ty tam w łachmanach! Podjedź no tu bliżej. Pilną sprawę mamy do ciebie. Tylko ruszaj się nieco żwawiej, żółwiu pustynny na ośle!

Pod wielką morwą stało trzech jeźdźców w atłasowych strojach, kapiących od srebra i złota. Wołał najstarszy, grubas dzierżący łuk i strza­łę w dłoni.

- Czyżbyś mnie wzywał, czcigodny? - odrzekł pytaniem mędrzec bucharski, zatrzymując osiołka. Na wszelki wypadek rozejrzał się dookoła.

- A kogo, jeśli nie ciebie, żółwiu pustynny na ośle? - wykrzyknął niecierpliwie antałek łoju z długą ryżą brodą. - I czemu się wiercisz i kręcisz jak kundel za własnym ogonem? Widzisz przecież, że poza nami trzema i tobą w całej okolicy nie ma żywego ducha.

Hodża Nasreddin cmoknął na kłapoucha. Zbliżył się i zapytał spo­kojnie:

- Hm, a czegóż to spodziewasz się ode mnie, czcigodny? Jam czło­wiek ubogi.

- Nie pytaj, półgłówku, lecz słuchaj! W nosie mam twoje bogactwa niewarte złamanego miedziaka - rozsierdził się chałat haftowany szcze­rozłotą nicią. - Potrzebny mi jesteś, by osądzić sprawę zwyczajnym chłopskim rozumem.

- Koniecznie chłopskim? I koniecznie zwyczajnym? - zdumiał się Hodża. - A dlaczego? Boisz się uczonych?

- Lepiej milcz i słuchaj uważnie, żółwiu pustynny! Kiedy tędy prze­jeżdżaliśmy, na morwie siedziały cztery dzikie pawie. “Ile ich pozosta­nie na gałęzi, jeśli trafię strzałą jednego?" - zapytałem moich chłop­ców, chcąc sprawdzić, czy liczyć i myśleć potrafią. “Naturalnie trzy. To prosty rachunek" - odpowiedział mi Jusup, starszy z synów. “Nie trzy, ale jeden. Ten trafiony strzałą, bo tamte trzy przerażone odlecą" - sprostował go Said, mój młodszy.

- No i co dalej, czcigodny? Nie trafiłeś? Aha, i zapewne dlatego nie znasz odpowiedzi - domyślił się mędrzec. - Pragniesz więc usłyszeć ją ode mnie?

- Nie przerywaj mi, żółwiu pustynny na ośle! Podjechaliśmy na czter­dzieści kroków. Niestety, głupie pawie przestraszyły się mnie i moich chłopców. Zanim zdążyłem naciągnąć cięciwę, uciekły, gdzie pieprz ro­śnie. Zagadka pozostała nie rozwiązana. Co byś zatem zrobił, gdybyś był głównym sędzią Kokandu? Przyznałbyś rację starszemu Jusupowi, czy może Saidowi, młodszemu od brata o półtora roku?

- Nigdy nie bytem głównym sędzią Kokandu i mała jest szansa, że nim kiedykolwiek zostanę. Nie byłem też dzikim pawiem wypoczywa­jącym wśród konarów morwy - Hodża Nasreddin uśmiechnął się leciutko pod nosem. - Dlatego zamiast przyznawać słuszność starszemu czy młodszemu z synów, wolę wam wszystkim, czcigodni, udzielić nie naj­gorszej rady. Przedtem jednak pytanie: czy macie odrobinę czasu?

Złotem haftowany chałat skinął głową.

- O, to znakomicie - ucieszył się mędrzec głośno. - Poszukaj cię tedy innego drzewa, na którym przysiadły cztery inne pawie. Ponownie pod­jedźcie na czterdzieści kroków, tylko, na Allacha, po cichu, bez swarów, bo znowu przepłoszycie ptaki. Wystarczy ci wówczas strzelić cel­nie, o czcigodny, a będziesz miał prawidłową odpowiedź na gnębiące cię pytanie.

I nie zwlekając ruszył w dalszą drogę. Do murów Kokandu pozostały jeszcze ze dwie godziny jazdy. A kto wie, czy nawet i nie więcej.

Na szczęście kłapouch nie odczuwał zmęczenia. Niezmordowanie przebierał nogami.

Jeśli ktoś ma pecha, skręci kark nie złażąc z grzbietu osła" - pomy­ślał Hodża w pewnej chwili, patrząc na coraz dłuższe cienie i uniósł się wysoko w siodle. Dłonią przysłonił oczy przed promieniami zachodzą­cego słońca. To, co ujrzał, zmusiło go do nerwowego szarpania rzemie­niem. Jak tylko umiał, ponaglał osiołka do żwawszego biegu.

- Pędź, mój długouchy! Pędź niby na skrzydłach. Może uda się nam dogonić czas stracony na pustą rozmowę z tamtą beczką łoju. Noc niedaleko.

Rzeczywiście, dynia słońca opuściła się niziutko, dotykała już niemal linii horyzontu. Losy dzisiejszej kolacji i noclegu zależały wyłącznie od sił w nogach i pojemności płuc długouchego zwierzęcia.

Wraz z zachodem słońca zamykano bowiem wszystkie dwanaście wrót w murach obronnych otaczających szczelnie Kokand. Kto nie zdą­żył wjechać przed zmierzchem do miasta, zmuszony był nocować w polu, pod krzakami. Zamiast spocząć w którymś z gościnnych karawan-serajów na stercie poduszek i pod watowaną kołdrą, zadowalał się kępą suchej trawy i okryciem z gwiazd. A także ponurą kołysanką szakalich i wilczych gardzieli.

- Pędź, mój długouchy. Pędź!

Na próżno mędrzec bucharski poganiał kłapouchego druha. Biedne zwierzę o mało płuc nie zgubiło w miękkim, ciężkim piasku. Zdążą? Nie zdążą? A może jednak?... Nie zdążyli. Kilkudziesięciu kroków za­brakło im do pełni szczęścia i zasłużonej wieczerzy. Z niewielkiej odległości Hodża Nasreddin widział i słyszał, jak wrota zatrzasnęły się z przeraźliwym łoskotem.

Wśród złych są i ludzie dobrzy. Warto popróbować, jacy tkwią za bramą - rozmyślał mędrzec. Iskierka nadziei pobłyskiwała na dnie jego duszy. - Gdyby udało się trafić na strażnika o szlachetnym sercu, z pew­nością uchyliłby wrót i wpuścił nas do miasta".

Niestety. Kiedy osiołek na słaniających się nogach dotarł wreszcie pod mury Kokandu, we wrotach nie pozostała nawet szparka, przez którą mogłaby się przecisnąć najchudsza z pustynnych jaszczurek. Bez chwili namysłu Hodża Nasreddin grzmotnął kilka razy pięścią w bramę. Przestraszone żaby kumkające w pobliskim rowie zamilkły na moment. W głębokiej ciszy rozległy się głuche odgłosy uderzeń.

- Czemu tarabanisz, ośla głowo? Nie widzisz, że wierzeje już dawno zamknięte? - zaskrzeczał ochrypły męski głos na murach. - Zamiast szwendać się po nocy, przyjdź jutro o wschodzie słońca, jak czynią to ludzie przyzwoici. A teraz zmykaj mi precz z oczu, jeśli nie chcesz, abym zgniły melon rozbił na twej zakutej pale!

Hodża nie posłuchał życzliwej rady, nie odstąpił do tyłu. Załomotał powtórnie.

- Ej, ty tam! Na głowę upadłeś? Szukasz guza wielkiego niczym stru­sie jajo? A może życie obrzydło ci przed czasem? - odezwał się ten sam głos z góry. - Kim jesteś, barani czerepie, że nie interesują cię porządki ustalone dla wszystkich kokandczyków?

Mędrzec nie zastanawiając się ani sekundy cisnął w powietrze pierw­sze lepsze słowo, jakie wraz ze śliną spłynęło mu z języka:

- Władcą.

- Coś powiedział, przybłędo?

- Jam władcą. Głuchyś, stróżu nocy?

W pierwszej chwili strażnik sądził, że się przesłyszał. Ale zaraz potem przeraził się śmiertelnie. Włos zjeżył mu się pod baranicą. A nuż to rzeczywiście nie jakiś tam zwyczajny spóźnialski półgłówek, lecz praw­dziwy władca w lichym przebraniu i na lichym rumaku? Kokandzki chan słynął z dziwacznych pomysłów, niejeden z poddanych odczuł bo­leśnie na swej skórze skutki jego fanaberii. Dlaczego ten przed bra­mą miałby być lepszy? Na wszelki wypadek strażnik wyciągnął szyję i nadstawił ucha. Po czym odezwał się z góry tonem znacznie łagodniej­szym:

- Powtórz, proszę, troszeczkę głośniej, bo nie dosłyszałem. Kim jesteś, panie?

Hodża zadarł głowę.

- Władcą - rzekł ponownie. - Długo mi tu jeszcze każesz czekać o pustym brzuchu, stróżu nocy?

- Poczekaj odrobinkę, panie szlachetny. Maleńką minutkę. Kilka­naście sekund. Połowę chwilki - tym razem głos strażnika ociekał mio­dem. - Ja sam nie mogę decydować o otwarciu bramy. Ale już biegnę po naczelnika.

Kiedy komendant straży nocnej usłyszał od zziajanego wartownika, że przed jednymi z wrót miejskich sterczy jakiś władca, wskoczył na oklep na rumaka i okładając go knutem pognał do pałacu, ażeby o nie­oczekiwanej wizycie zameldować Salimowi, najwyższemu z rady wezy­rów.

- Władca? Do nas w gościnę? O tej porze? Bez żadnej zapowiedzi? Dziwne.

Wielki wezyr zająknął się ze zdumienia i natychmiast pośpieszył z no­winą w głąb pałacu. Roztrącając wielmożów zgromadzonych w przed­sionku, wpadł jak piorun do komnaty biesiadnej, w której chan odpo­czywał po sutym obiedzie. Leżąc na brzuchu zabawiał się grą w szachy. Grał z nadwornym bibliotekarzem, łojąc mu skórę nieustannie, choć dla nikogo nie było tajemnicą, że w przesuwaniu figur na planszy swoje­mu urzędnikowi nie dorastał do pięt.

- Co się stało, Salimie? Wściekły dżin cię goni? - władca Kokandu podniósł głowę znad szachownicy. - Uważaj, abym przez ciebie nie za­pomniał genialnych posunięć wymyślonych przed chwilką.

- Panie mój, wybacz - z trudem wysapał wielmoża. - Pod murami - miasta stanął jakiś tajemniczy władca i prosi cię o bezzwłoczne posłu­chanie. Jego ludzie łomocą w bramę, żądając otwarcia. Połowę Kokan­du wytrącili ze snu.

- No to co tu jeszcze robisz? - zirytował się chan. - Na co czekasz, wnuku ślimaka i pustynnej żółwicy? Czym prędzej z honorami należny­mi władcy przywiedź dostojnego gościa do pałacu. Towarzyszącą mu świtę rozlokuj w pokojach gościnnych u siebie, jego samego zaś wpro­wadź od razu do sali tronowej. Tam będę go oczekiwać wraz z wiel­możami.

Kuszbegę Salima jakby wichura zdmuchnęła. Na śmigłym argamaku popędził ku bramie. Za nim pognało kilkunastu jeźdźców straży przybocznej chana. Już z daleka wielki wezyr machał rękami i krzy­czał:

- Otwierać szeroko! Ruszać się, darmozjady! Witać dostojnego goś­cia! Migiem!

Zabrzmiały uroczyste tony wojskowych piszczałek i bębnów. Straż­nicy wyciągnęli się w równym szeregu. Dwóch najsilniejszych sapiąc z pośpiechu i przejęcia poczęło rozwierać ciężkie, masywne wrota, okute żelazem.

W rozszerzającym się powoli otworze ukazał się samotny jeździec na osiołku. Zakurzony, niepozorny, ze skromnym tłumoczkiem przy siodle.

Najwyższemu z rady wezyrów oczy omal nie wylazły z orbit. To ma być władca? Samotny pielgrzym, szary od siedemdziesięciu pustynnych pyłów? Człowieczek w niczym nie przypominający ani chana Chiwy, ani emira Buchary? Do tego na burym kłapouchu, zamiast na rumaku lśniącym od klejnotów i szczerego złota?

Wielmoża opamiętał się z najwyższym wysiłkiem i głos jąkający odzyskał:

- To... ty jesteś władcą?

Dopiero wówczas Hodża Nasreddin uprzytomnił sobie, iż wpadł w kałużę, z której suchą nogą wyjść się wszakże nie da. Zza niewinnego żartu, zza drobnego figlika wyjrzała gęba kokandzkiego kata. Ha, cóż na to poradzić? Kiedy już powiedziało się pierwszą literę alfabetu, trze­ba powiedzieć i drugą. Potwierdził więc znowu:

- Tak. Jam władca.

- Niezwyciężony i sprawiedliwy chan Kokandu, namiestnik Allacha na ziemi, władca całego Wschodu zaprasza cię z ogromną radością do swego skromnego pałacu, zapewne niegodnego twojej dostojnej oso­by. Pozwól, o szlachetny, że będę ci wskazywać drogę.

Po tych uniżonych słowach najwyższy z rady wezyrów rad nierad ze­skoczył z wierzchowca, pomocnikowi kucharza wyrwał lejce i ze źle ma­skowanym grymasem obrzydzenia wdrapał się na grzbiet jego na wpół wyliniałego osła. Na wszelki wypadek, aby nie wywyższać się ponad tego dziwacznego władcę, postanowił mu towarzyszyć również na kłapouchu. Podreptał przodem, nie zapominając co chwilę odwracać się i kłaniać niziutko.

Lepiej było mi pozostać przez noc poza miastem. Po co ja się tu­taj pchałem? I to jeszcze jako władca. Władca co najwyżej własnego losu. A i to nie zawsze. Ale cóż, słowo się rzekło. A słowa raz wypu­szczonego w powietrze nie przełkniesz z powrotem" - rozmyślał tym­czasem mędrzec bucharski, nieustannie zezując na lewo i na prawo. Gdyby udało się uskoczyć w bok i zniknąć w ciemnej uliczce, byłaby szansa ocalenia głowy. Tu niedaleko, za medresą Chakim-tjury, mie­szkał garncarz Achmadżan, przed ćwierćwieczem przybyły z Bucha­ry. Przyjaciel z lat szczenięcych z pewnością nie odmówiłby schronie­nia człekowi w potrzebie. Tylko jak się do niego dostać? Nie sposób uwolnić się niepostrzeżenie spod opieki zbrojnych jeźdźców, bacznie śledzących każdy ruch, każdy gest dziwacznego władcy w ubogim przebraniu.

Wkrótce niezwykły orszak złożony z dwóch osiołków postępują­cych na przedzie i kilkunastu wojskowych rumaków podążających z tyłu dotarł do urdy chana Kokandu. Wysokie ściany pałacu wykłada­ne wielobarwną mozaiką i oświetlone rzęsiście kolorowymi lampio­nami sprawiały baśniowe wrażenie, pełne uroków wschodniej po­ezji.

Tylko że tutaj poezję poprzedzała surowa proza.

Przed bramą wjazdową do pałacu w bruku ulicznym widniał okrągły zakratowany otwór. Było to okno lochu, w którym odbywali karę więź­niowie żywcem pogrzebani pod ziemią. Nie karmieni przez straż, żyjący jedynie z łaski przechodniów, wrzucających w otwór kawałki chleba, nieszczęśnicy zawodzili żałośnie, szlochając bez słów i bez najmniejszej nadziei na poprawę losu.

- Biedacy - westchnął Hodża ze współczuciem, zapominając na mo­ment o własnych kłopotach.

- Słusznie zauważyłeś, panie dostojny - kuszbega Salim z ruchu warg niezbyt dokładnie odczytał słowo wypowiedziane przez mędrca. -To łajdacy! Łajdacy najgorszego gatunku, buntownicy i wichrzyciele. Także kupcy i rzemieślnicy nie płacący podatków. Siedzieć tu i jęczeć będą aż do śmierci, przypominając innym o losie, jaki może spotkać każdego, kto choćby mrugnięciem powieki chciałby sprzeciwić się woli naszego władcy, sprawiedliwego chana Kokandu.

Na dłuższą pogawędkę chanowego dostojnika z mędrcem bucharskim zabrakło czasu. Sarbaz uzbrojony w długie szablisko i cztery sztylety uchylił kotarę osłaniającą wejście do sali tronowej. Hodża Nasreddin poprzedzany przez wielkiego wezyra wkroczył do jaskini prawdziwego tygrysa-ludojada.


*

Narzuć chałat roztropności na ramiona, człowieku śledzący przygody Hodży Nasreddina, i odpowiedz, który z synów bogacza polującego na pawie miał rację, starszy Jusup czy młodszy Said?

Może uda ci się rozwikłać niełatwą zagadkę, jeszcze zanim mędrzec z Buchary stanie przed obliczem okrutnego chana Kokandu.




KOKANDZKIE ROZRYWKI


Opowieść druga o przedziwnej wizycie na

kokandzkiego władcy oraz o niecodziennym sporze sprzedawcy oliwy

ze starszym cechu miejscowych piekarzy


Wchodzących do sali tronowej powitał głośny szmer zdziwienia. Pa­łacowi wielmoże dyskretnie przecierali powieki. Chan wychylił się gwałtownie do przodu, niewiele brakowało, by zleciał z monarszego krzesła. Z najwyższym wysiłkiem utrzymał równowagę. Przypatrywał się Hodży ze zmarszczonymi brwiami i czołem.

Wreszcie zapytał zdumiony:

- Jesteś władcą?

- Tak.

- Hm, z wyglądu nie przypominasz pana życia i śmierci swoich pod­danych. Czałma na łbie spłowiała, strój mizerny, wyblakły. Bez śladu złotej nici i klejnotów. I podobno przybyłeś do nas na ośle?

- Sądzisz po pozorach, panie dostojny - odrzekł uprzejmie Hodża Nasreddin i zaraz wyjaśnił: - Cudowne perły też najpierw tkwią w szka­radnej skorupie. Dopiero kiedy odrzucić muszlę, jaśnieją pełnym blas­kiem, ciesząc wzrok władców lub uroczych dziewczyn.

- Mądrze mówisz, przybyszu - przyznał chan łaskawie. - Oczywiście wiesz, kim jestem, ja zaś nie wiem o tobie niczego. Jestem władcą ko­kandzkiego chanatu, a ty?

- Moja historia jest znacznie dłuższa, panie dostojny. W jednym zdaniu zmieścić jej nie zdołam - odpowiedział spokojnie mędrzec bucharski. - Los nie był dla mnie zbyt łaskawy. Z samego początku bytem władcą emiratu Wielkiepole. Niestety, wrogowie odebrali mi go siłą. Potem byłem władcą chanatu Sadwinogronowy, lecz i ten odebrano mi podstępnie. Nieco później byłem władcą księstwa Domojczysty, ale i to księstwo nieszczęsne musiałem porzucić, gdyż wrogowie moi lęgli się niczym myszy na polu pszenicznym. Przez pewien czas pozostawałem władcą niewielkiego państewka Bykówibaranów, lecz i tego mnie wkrótce pozbawiono. Dzisiaj, przyznaję z przykrością i bólem, pozo­stałem już jedynie władcą Osłakłapoucha.

Z opowieści przybysza chan Kokandu zorientował się szybko, że ma przed sobą prawdziwego filuta, spryciarza kutego na cztery nogi. Znu­dzony towarzystwem dostojników pałacowych i wielmożów o tępych głowach uradował się, że oto natrafił na człowieka mogącego dostar­czyć mu rozrywki, o którą tutaj coraz trudniej. Odpowiedział niby to z powagą:

- Cieszę się, że nie ominąłeś Kokandu w swojej wędrówce po świe­cie. Każdy władca powinien troszczyć się o los drugiego władcy. Po­zwól, że zaproszę cię na wieczerzę. Potem, po napełnieniu kiszek deli­katnym jadłem i wonnymi napojami, zabawimy się wraz z moimi wiel­możami w rozwiązywanie filozoficznych problemów i zagadek, o jakich nie śniło się największym mędrcom Wschodu. W “Tysiącu i jednej nocy" Szeherezada opowiadała swemu władcy baśnie i przypowieści, by ocalić życie. Ja wolę zagadki.

Na znak dany przez chana słudzy zaczęli wnosić olbrzymie półmiski ze smakołykami upitraszonymi przez armię kucharzy. Kolacja zapo­wiadała się znakomicie.

Sławny poeta i mędrzec, Musliheddin Saadi z Szirazu, powiadał:

Góra jest ciężarem dla ziemi, a chan dla narodu". Co rzekłby, gdyby mógł poznać władcę Kokandu? Chana okrutnego, mściwego i, co gor­sza, pozującego na człowieka sprawiedliwego i przepełnionego mądro­ścią. O tym wszystkim Hodża Nasreddin jeszcze nie wiedział. O tym wszystkim miał się przekonać dopiero po wieczerzy.

Gości pragnących wypełnić bezpłatnie żołądki do syta i przesiedzieć kilka godzin w majestacie dumnego władcy próżno by szukać w pałaco­wych komnatach o tak późnej porze. Po zmierzchu w pokojach przeby­wali jedynie ci, co imienne musieli przyjąć zaproszenia. No i goście przypadkowi, lecz tacy pojawiali się tutaj coraz rzadziej. Zła sława wie­czornej gościny rozniosła się bowiem szeroko po okolicy. Ba, wybiegła daleko w głąb granic sąsiedniego emiratu Buchary i w stepy kazachskie. A potem jeszcze dalej, aż do chanatu Chiwy, a nawet Heratu.

Wraz z pojawieniem się księżyca na niebie nastały godziny ulubionej rozrywki chanowej. Godziny udręki dla pałacowych dostojników.

- Dzisiaj... - zaczął władca z wysokości marmurowego tronu, spo­glądając na przybyłych.

Zgromadzeni wielmoże skulili się, pokurczyli gwałtownie jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki. Jedni poczęli czym prędzej kryć się za plecami drugich. Inni, głowy chowając głęboko w chałaty, starali się jak najmniej miejsca zająć w oku władcy. Byli nawet tacy, którzy wy­strojeni w szaty skrojone umyślnie na tę okazję z materii o barwie ścian komnaty, usiłowali zniknąć nieruchomiejąc na tle ściany.

- Dzisiaj... ty mi odpowiadać będziesz - czcigodny paluch wycelo­wał w Hodżę Nasreddina.

Mędrzec bucharski skłonił głowę z szacunkiem. Nie zaprotestował nawet cieniem grymasu ni gestu.

Zdziwienie wyrosłe w oczach nagle ożywionych dworaków przybrało rozmiary najwyższego z minaretów kokandzkiej medresy Chanhodży.

Kimże jest ów przybłęda, co bez mrugnięcia powieką zgodził się pod­jąć ciężar kłopotliwych pytań i dostarczyć wesołej rozrywki chanowi i jego świcie? Dotychczas każdy, kogo dźgnął palec chanowy, wymigiwał się, jak tylko umiał i potrafił, wyślizgiwał się niby pustynna jaszczurka z napotniałej dłoni. A to tłumaczył się wielkim bólem gardła, a to nagłym atakiem głuchoty, a to roztopieniem mózgu i dwoma tysiącami in­nych, równie przemyślnych wykrętów i wymówek. I chociaż nieszczęś­nik wywijał się, chwytając po drodze co tylko się dało, nie było wypad­ku, ażeby cokolwiek tym wskórał. W końcu musiał odpowiadać na tru­dne pytania władcy, wywołując tym niezmiennie wrzaski radości wśród dworaków. Uszczęśliwionych, wniebowziętych, że teraz oto złośliwy los dosiadł czyjegoś innego grzbietu. Lada uśmiech władcy był zatem sygnałem do potężnej uciechy, która płoszyła nawet najodważniejsze pawie spacerujące po pałacowych ścieżkach pysznego ogrodu.

Tak działo się każdego niemal wieczora w każdym niemal dniu tygo­dnia. I nikt nie potrafił sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek mogło być inaczej. A ten oto przybłęda - smrodliwy hańbiciel kokandzkich trady­cji - pogodził się z marnym losem już od pierwszej chwili. Bez protestów, bez jęków i rozpaczliwego szlochania, bez czołgania się na brzu­chu przed groźnym tronem.

- Najpierw przekonamy się, cóżeś wart, władco Osłakłapoucha. Czy w ogóle godzien jesteś, abym zaszczycił cię ciekawym problemem - zwrócił się chan do Hodży Nasreddina. - Na początek zostaniesz pod­dany niewielkiej próbie. Odpowiesz na siedem pytań. Jeśli ci się powie­dzie, dostąpisz dalszego zaszczytu.

Przez tłum wielmożów i dostojników pałacowych przebiegł dreszcz emocji. Widowisko rozpoczynało się obiecująco.

- No więc, powiedz mi... powiedz mi, człowiecze... - chan wciągnął na oblicze zasłonę zadumy. Pozorował, iż szpera uważnie pod czaszką, choć wszyscy wiedzieli doskonale, że pytania wybrał z listy przygotowa­nej od dawna przez nadwornego bibliotekarza. - Powiedz mi, człowie­cze, co jest najsłodsze w moim kraju?

- Ludzki język - odparł natychmiast Hodża Nasreddin. - O tym, pa­nie dostojny, możesz przekonać się trzysta razy dziennie. Wystarczy ci jeno porozmawiać z własnymi dworakami, a także tymi oto wielmoża­mi i dostojnikami pałacowymi.

- Hm, a w takim razie, co jest najbardziej gorzkie na świecie? -zapy­tała ponownie złotem i perłami wyszywana tiubietiejka.

- Także język człowieczy - odpowiedział spokojnie mędrzec bucharski bez chwili wahania.- Nawet jeśliś jeszcze nie miał okazji przeświad­czyć się o prawdzie tego, co mówię. Z wysokości tronu niewiele bowiem słyszy się słów prawdziwych, panie dostojny.

- Uhum, a czy wiesz, co jest bardziej kłamliwe od języka kłamcy?

- Jego serce.

- Skoro już mówimy o sercu, to mam również i takie pytanie. Może wiesz, władco Osłakłapoucha, gdzie mieści się serce głupca?

- U niego w gębie.

- A język człowieka mądrego?

- U niego w sercu.

- Dobrze mówisz. Z rozsądkiem i polotem - w głosie chana Kokandu zabrzmiała nuta z trudem tajonego podziwu. - A więc kolej na szóste pytanie, przybyszu. Odpowiedz, kto zmęczył gadatliwego?

Hodża wskazał palcem na własne ucho i odrzekł:

- Głuchy. To szósta odpowiedź, panie dostojny. Przedostatnia.

- Kto najwięcej oczu posiada?

- Zazdrośnik, panie - Hodża Nasreddin uśmiechnął się szeroko. - Mąż zazdrosny ma ich wielkie mnóstwo, rozmieszczone dookoła głowy.

- Dosyć zatem próbnych pytań na dzisiaj, władco Osłakłapoucha.

Przyznaję, zadziwiłeś mnie, przybyszu - władca zdjął złoty pierścień z palca. -Bierz klejnot. Zasłużyłeś na zacną nagrodę. Ani razu nie dostar­czyłeś okazji do radości przysłuchującym się tu wielmożom. Podobne­go do ciebie mędrka nie gościliśmy jeszcze w pałacu. Kimże jesteś na­prawdę? Chałat na grzbiecie nosisz wytarty, a głowę na karku godną masz Al-Chorezmiego*. W starej uczelni u doświadczonych mudarrisów zapewne pobierałeś nauki. W której i u kogo? W jaki sposób dosze­dłeś do niezmierzonych mądrości?

- Wiem z praktyk dnia codziennego, panie dostojny, że najdłuższa jest ta droga, którą ludzie dochodzą do rozumu - odpowiedział mę­drzec bucharski i znowu się uśmiechnął. - A ja już od długich dziesiąt­ków lat jestem wędrowcem, który wiele widział, wiele słyszał i wiele starał się pojąć, aby darmo chleba nie jeść.

- No cóż, władco Osłakłapoucha, dotąd byłeś doskonały. Za chwilę przekonamy się, jak sobie poradzisz z próbą właściwą, znacznie trud­niejszą i ważniejszą od siedmiu poprzedzających ją pytań. Nie początek bowiem, lecz koniec wieńczy dzieło człowiecze.

W tym samym momencie przy wejściu do komnaty powstał głośny tu­mult. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi. W progu trzej strażnicy powstrzymywali jakiegoś grubasa, który siłą chciał wedrzeć się do środ­ka.

- Ej, baranie głowy, co się tam dzieje? - padło pytanie z wysokości monarszego krzesła.

Grubas wyrwał się strażnikom i rymnął plackiem u stóp tronu. Zawo­dząc żałośnie tłukł czołem o posadzkę, aż zaczęły trzeszczeć i pękać de­likatne kafelki.

- Mów, na Allacha, o co ci chodzi? Czemu płaczesz jak koźlę pozba­wione kozy?

- Panie mój i władco - grubas wyrzucił z siebie istną lawinę skarg i narzekań - nazywam się Muchammadorif Kamalbek. Jestem jednym z najbogatszych mieszkańców Samarkandy i zięciem samego kuszbegi, pierwszego wezyra bucharskiego dworu. Jechałem tutaj w sprawach handlowych niezmiernie wielkiej wagi. Na drodze, tuż przed bramą miejską, twoi żołnierze ściągnęli ze mnie nowiuteńką lisią szubę podbi­tą atłasem, zloty łańcuch i siedem złotych pierścieni wysadzanych szla­chetnymi kamieniami. A wszystko to stało się w biały dzień pod mura­mi Kokandu. Rozbój oczywisty, panie mój i władco. Grabież godna i napiętnowania, i przykładnych tortur. Błagam, rozkaż ukarać niecnych opryszków w mundurach, mnie zaś zwróć zagrabione mienie.

- Zaczekaj chwileczkę, Kamalbeku - wtrącił się Hodża Nasreddin rozpoznając w grubasie swojego prześladowcę z Samarkandy sprzed roku. - Czy ten przepiękny malinowy chałat miałeś na sobie w czasie napadu?

- Tak.

- I te jedwabne szarawary?

- Tak.

- I buty z miękkiej antylopiej skóry?

- Tak. Ale co to ma do rzeczy? - zirytował się Kamalbek. - Czemu wtrącasz się, mądralo, do spraw, które ciebie wcale nie dotyczą? Nie wi­dzisz, że rozmawiam ze sprawiedliwym władcą Kokandu?

- Widzę, Kamalbeku. Lecz widzę również, że albo łżesz nikczemnie, albo nie byli to żołnierze chana - oświadczył mędrzec poważnym gło­sem. - Z tego, co wiem, żołnierze wielkiego chana zabraliby ci i malino­wy chałat, i jedwabne szarawary, i antylopie buty. Gdyby to naprawdę byli oni, nie pozostawiliby na tobie niczego poza gatkami.

- Słyszałeś? - uradował się władca. - Człowiek znający doskonale życie udowodnił ci w sposób przekonywający, że w napadzie nie mogli brać udziału moi żołnierze. Musieli cię ograbić zwyczajni opryszkowie. Rozbójnicy, jakich wielu kryje się w okolicznych górach.

- Ależ, panie mój i władco... - jęknął grubas i złapał się za serce.

- Zamilcz. Za rzucanie nieuzasadnionych podejrzeń na moich wier­nych sarbazów zostaniesz zaraz ukarany siedemnastoma pałkami -rzekłszy to chan skinął na wartowników. - Ej, straże, do roboty. Po wy­konaniu wyroku wsadźcie oszczercę na kulawego osła i odstawcie do granicy. Niechaj noga tego plugawego potwarcy nigdy więcej nie stani

ena mych ziemiach, jeśli nie chce ażeby do tych siedemnastu pałek do­dano jeszcze siedemdziesiąt.

Przerażony Kamalbek objął kurczowo jedną z kolumn przy wyjściu i zawył niczym szakal, któremu śmierć zaświeciła w ślepia. Strażnicy z najwyższym trudem rozerwali mu ręce i pomagając sobie kopniakami wywlekli przemocą z sali. Opierającego się i wrzeszczącego wniebogło­sy ponieśli na dziedziniec przed pałacowe wrota, tradycyjne miejsce kaźni dla jednych, zaś uciech publicznych dla drugich.

Tymczasem chan Kokandu uśmiechnięty i zadowolony z siebie oraz ze swoich dzielnych żołnierzy klasnął w dłonie.

Na ten dźwięk rozsunęła się kotara. Do komnaty tronowej wkroczy­ło kilku innych strażników popychając między sobą dwóch, nigdy tu nie widzianych, mężczyzn. Przygarbionego chudzielca ubielonego mąką aż po czubki uszu i tęgą beczkę sadła błyszczącą od tłuszczu.

Obaj pozostawiali po sobie ślady widoczne z daleka. Szczupły piekarzyna jęczmiennym kurzem znaczył rysunek chodaków, natomiast sprzedawca oliwy - bo nim był ów drugi - o świecących dłoniach i obli­czu plamił podłogę znacznie wyraźniej i groźniej. Tłustość sączyła się nieustannie z jego chałata, tworząc na kafelkach posadzki coraz więk­sze kałuże.

Na widok rosnących plam chan poruszył nosem, ściągnął brwi. Do­strzegł to Ibrachim Ubajdułła, pisarz nadworny, lizus i pochlebca. Bły­skawicznie doskoczył do stojących, odepchnął strażników, zerwał z grzbietu bogatą szatę i rzucił pod nogi sprzedawcy oliwy. Niechaj tłuszcz raczej zbruka jego suknie niż miałby wyzwolić źródło chanowe­go gniewu.

Uczynek wielmoży usposobił władcę przychylniej do świata. Nadsta­wił łaskawie ucha. Długo słuchał naczelnika straży, od czasu do czasu potakując głową. Wreszcie skinął na sarbazów, aby podprowadzili bli­żej piekarza oraz sprzedawcę oliwy. A kiedy podeszli, wskazał na nich ręką i zwrócił się do Hodży Nasreddina:

- Oto przypadkowa i niełatwa zagadka, władco Osłakłapoucha. Przed godziną wysłałem na bazar strażników, ażeby przywiedli przed nasze oblicze dwóch kłócących się ludzi. Takich, których nikt dotych­czas rozsądzić nie zdołał. Nawet głównemu kadiemu Kokandu wysłu­chującemu skarg ludzkich pod ścianą medresy nie udało się orzec sprawiedliwego wyroku w ich sprawie. Zagadkowy problem przerastał go o półtora rozumu. Ty, wędrowcze, spróbuj osądzić ich sprawiedliwie. Je­śli ci się nie powiedzie, zostaniesz odpowiednio ukarany. A wtedy pró­by osądu będą musieli się podjąć ludzie tutaj zgromadzeni. Pamiętaj przeto: nie jeno swój własny, lecz i ich los dzierżysz teraz w dłoni. Mu­sisz ustalić, kto ma rację. Sprzedawca oliwy twierdzący, że oddał dług piekarzowi, czy piekarz, który temu zaprzecza. Jeden i drugi przysięga na brodę Proroka, jeden kłamać więc musi. Ba, ale który?

Hodża Nasreddin stał nieruchomo i bez słowa. Zmarszczył tylko nie­co czoło i wzrokiem pełnym napięcia wpatrywał się w przybyłych, jak gdyby w ich obliczach szukał śladów trudnego rozwiązania.

Pierwszy zaniepokoił się Ibrachim Ubajdułła, nie dość, że lizus, to jeszcze i tchórzem mocno podszyty. Przysunął się do mędrca i począł zalewać go radami człowieka nasiąkłego paniką. Na szczęście Sulejman, sędziwy strażnik pieczęci na dworze kokandzkim, wiedząc, co warte mogą być wskazówki panikarza, wcisnął się pomiędzy Ubajdułłę a mędrca i szepnął w ucho Nasreddinowe:

- Nie słuchaj Ibrachima Ubajdułły, czcigodny wędrowcze przybyły z daleka. Toć to człek zbytnio pochopny, od dziecka kąpany we wrząt­ku. A ponadto ma tyle rozumu, co mysz jednodniowa. Nie śpiesz się za­tem, na Allacha. Myśl wolno i rozważnie. Słowo wypowiedziane w porę warte jest wielbłąda. Słowo wypowiedziane dzisiaj warte znacznie wię­cej: głów siedemdziesięciu.

- Zgadzam się z tobą całkowicie - odszepnął mu Hodża. - Pośpiech tu zbyteczny. Wszak cierpliwość sprawia, iż liście morwy stają się bar­wnym atłasem. Tak, tak, pomyśleć należy, zastanowić się głęboko nad niezwykłym przypadkiem, zanim postawi się pierwszy krok do przodu. Wiadomo nie od dziś i nie od wczoraj, że czas i potrzeba są rodzicami najlepszych rozwiązań.

Po dłuższej chwili medytowania w spokoju mędrzec bucharski pod­szedł do grupy zbrojnych otaczających dwóch ludzi zwaśnionych i zapy­tał:

- Czcigodni, a gdzież podziała się przyczyna sporu? Gdzie owe pie­niądze?

- Tutaj, panie - naczelnik straży wskazał na sakiewkę napuchłą od monet.

- Oddajcie mi moje dirhemy - wrzasnął w tym momencie piekarz i zaczął szarpać się w rękach sarbazów. Dopiero gdy któryś zniecierpli­wiony zdzielił go pałką z tyłu po łbie, piekarz jęknął i zamilkł, zawisł na rękach podtrzymujących go strażników. Toczył jedynie cielęcym wzro­kiem po zgromadzonych.

- Sędzio losów ludzi nieszczęśliwych, spraw, aby sprawiedliwości stało się zadość - gruba beczka oliwy pokłoniła się nisko chanowi. - Od­dałem pieniądze raz, dlaczego miałbym je oddawać po raz drugi?

- Już od dziesięciu dni mam te monety, a między nimi nie ma ani je­dnej od sprzedawcy oliwy - piekarz ocknął się i począł znowu wrzesz­czeć: - Łże ten zbiornik zjełczałej oliwy! Kłamie plugawię, usiłując wmówić wam wszystkim, iż oddał mi należny dług. On mi nawet pokło­nu codziennego nie oddaje, a cóż dopiero pieniądze.

- Hm, a w takim razie od kogo je dostałeś, piekarzu? - zapytał mę­drzec bucharski wskazując na pękatą sakiewkę leżącą u stóp naczelnika straży.

- Chcesz wiedzieć? Więc słuchaj. Od sprzedawcy sukna, czcigodne­go Achmeda, od Umurzoka nosiwody, od siwobrodego krawca Sajfulmulka, od powroźnika Mardanali, od tkacza Elmurada, który również był mi winien pieniądze za pieczywo. Miałem także od dawna kilka swoich miedziaków i siedem srebrnych dirhemów. Słowa moje każ sprawdzić, panie, a przekonasz się wtenczas, iż z czystej prawdy zostały utkane.

- Słyszałeś? Co ty na to? - zwrócił się następnie Hodża do sprzedaw­cy oliwy.

- Tylko tyle, sprawiedliwy panie, że naprawdę oddałem piekarzowi wszystko, com był winien. Wypłaciłem mu pieniądze zaledwie przed godziną, nie wcześniej. Ale ten spleśniały czerw mączny zdążył już o tym zapomnieć. Skrył dirhemy we własnej sakiewce i po raz drugi upo­mina się o srebro. W ten sposób mógłbym mu zwracać monety aż do końca świata. Albo jeszcze dłużej. Co więc mam robić?

Hodża Nasreddin nie odpowiedział. Zanurzył się w myślach. Milczał pięć minut. Dziesięć. Wreszcie minął kwardans. Zaniepokojonym wielmożom zdało się, iż zasnął.

W umysłach dostojników pałacowych zaczęło kiełkować przekona­nie, że oto arba ich losu skrzypiąc i kolebiąc się rozpoczyna toczyć swoje wysokie koła coraz prędzej i prędzej w kierunku przepaści, z której dla żywych nie może już być powrotu.

W ponurym nastroju oczekiwano na wyrok chanowy.

Zanim władca Kokandu otworzył usta, zasłonę ciszy przerwał jednakże głos filozofa Buchary:

- Panie wielki, każ sługom przynieść natychmiast naczynie pełne wrzątku. Znalazłem sposób, aby wyłowić prawdę z sakiewki piekarza.

Westchnienie siedemdziesięciu ust na skrzydłach ulgi uleciało pod chmury. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki tłum ożywił się, gwałtownie kiwając głowami i wymachując rękoma, Ibrachim Ubajdułła ogarnięty uczuciem wdzięczności podbiegł do Hodży Nasreddina z pokornie przełamanym karkiem. Przypadł do kolan mędrca. Wyszeptał gorąco:

- Bardzo to roztropne posunięcie z twojej strony, wędrowcze. Bar­dzo roztropne. Czarka wrzątku wylana za kołnierz nawet najbardziej upartego z uparciuchów musi przyśpieszyć mowę jego języka. Tańcząc z bólu obydwaj wyśpiewają prawdę potrzebną dla ocalenia głów sie­demdziesięciu.

- Tobie, Ubajdułło, nawet wiadro oleju niewiele by pomogło w po­dobnej sytuacji. Nie zmądrzałbyś ani odrobinę - Hodża Nasreddin ro­ześmiał się półgłosem. - Wrzątek bezboleśnie ujawni tajemnicę spłaco­nego długu. Przekonasz się za chwilkę. Patrz tylko uważnie.

Rzeczywiście. Nie upłynęło czasu więcej, niż potrzeba go na prze­łkniecie kilkunastu łyżek płowu, gdy okazało się, że monety sprzedaw­cy oliwy znajdowały się jednak w sakiewce piekarza.

Król kokandzkiego pieczywa zełgał, sprzedawca tłuszczów prawdę głosił - oto rezultat dociekliwości Nasreddinowej. Dociekliwości, która ocaliła siedemdziesiąt dwa czerepy, jeden zaś - piekarzowy - skazała na sześciotygodniowe rozmyślania w lochu podziemnym kokandzkiego zindana.


*

Zastanów się teraz, człowieku śpieszący tropem przygody Nasreddi­nowej, i osądź, w jaki sposób filozof Buchary wyjawił tajemnicę piekarzowego mieszka. Pamiętaj, przy tym, że ostrożność w sądach nikomu jeszcze nie przyniosła wstydu, wstyd przynosi dopiero brak sądów.



WYROKI ROZWAGĄ NAPEŁNIANE


Opowieść trzecia o tajemniczych mężach:

Hassanie naiwnym jak młoda dziewczyna,

Hassanie fałsz obnoszącym po świecie

i Hassanie wielce doświadczonym


Dawna przyjaźń nie siwieje. Najserdeczniejszych słów świata zabra­kłoby na opisanie spotkania Hodży Nasreddina z garncarzem Achmadżanem. Prawie caluteńką noc przegadali obydwaj mężowie, wspomi­nając przygody młodzieńcze z bliskiej im obu Buchary. Przy wschod­nich słodkościach, herbacie gorącej jak środek dnia na środku pustyni oraz wyśmienitych potrawach przyrządzonych przez Dilarę, żonę pana domu, czas upływał im niepostrzeżenie. Nic zatem dziwnego, że świt nie był w stanie ich przebudzić. Zaspali. I aż do południa śnili o czasach, które nigdy nie powrócą.

Dopiero po obiedzie usiłowali dopędzić dzień umykający. Czym prędzej załadowali na grzbiet osła dwa worki pełne glinianych wyrobów: mis wypalonych w piecu na kamień, zgrabnych dzbanków i prześlicz­nie zdobionych piałek - bezuchych filiżanek do herbaty. W doskona­łym nastroju ruszyli w kierunku głównego bazaru Kokandu.

Nie ujechali daleko. W pewnej chwili, jeszcze przed rzeczką Soch dzielącą Kokand na dwie części, drogę zastąpił im strażnik miejski, po­szukujący kilku miedziaków tam, gdzie ich nie zgubił. Podejrzliwy stróż ładu publicznego pochwycił kłapoucha za uzdę.

- Ej, wy tam! Co ukrywacie w tych sakwach? Skradzione przedmio­ty? A może towar przewieziony przez bramę grodzką bez opłacenia sto­sownej daniny?

To mówiąc uderzył pałką w jeden z worków.

Garncarz struchlał słysząc jęk skorup.

- Jeśli jeszcze raz grzmotniesz pałką, powiem, że nie wieziemy ni­czego - odrzekł bez namysłu Hodża. - I będzie to szczera prawda. Strażnik zwrócił groźny wzrok ku mędrcowi.

- Ej, mądralo, zbliż się - warknął. - Widzę, że ozór dłuższy masz niżli osioł ucho. Nie znam cię, nie jesteś chyba tutejszy. Przyznaj się, wnu­ku czarnej ropuchy, skąd i dokąd idziesz?

- Skąd, wiem doskonale, ostojo kokandzkich porządków - odpowiedział uprzejmie Hodża Nasreddin. - Ale dokąd, nie mam najmniejszego pojęcia.

- Drwisz sobie z przedstawiciela władzy? Takiś odważny czy takiś głupek? A może coś kręcisz? - wrzasnął strażnik i ucapił mędrca za cha­łat. - Pójdziesz ze mną. Pogadamy na wartowni, wnuku czarnej ropu­chy! Mamy tam siedemdziesiąt siedem sposobów skutecznie rozplątu­jących najoporniejsze nawet języki.

Cóż miał robić Hodża Nasreddin? Pożegnał się z garncarzem życząc mu lepszego szczęścia na bazarze, a sam pod opieką stróża kokandzkich porządków pomaszerował w nieznane.

Zaraz za drzwiami wartowni strażnik zameldował setnikowi, olbrzy­mowi w baraniej czapie z ozdobnym chwostem:

- Panie mój, ten oto bezczelny łazęga naśmiewał się przy świadkach z ładu panującego w Kokandzie i w całym chanacie. A na pytanie, skąd i dokąd idzie, powiedział, iż nie ma zielonego pojęcia. Panie mój, co są­dzisz o jego słowach i zuchwałym zachowaniu? Zasłużył na czterdzieści pałek? A może gniazdo mrówek wepchnąć mu w nogawkę?

- Mówiłem jedynie prawdę. Każdy mi to przyzna - Hodża Nasreddin położył dłoń na sercu na dowód, iż nie łże. - Także i ty, panie. Bo posłuchaj. Doskonale wiedziałem, skąd idę. Z domu mojego serdecz­nego przyjaciela, garncarza Achmadżana. A dokąd? Nie, tego nie wie­działem. No bo jakim cudem mógłbym odgadnąć, że przyjdę tutaj, na wartownię?

Nie wiadomo, czym zakończyłaby się wizyta mędrca bucharskiego w gnieździe jadowitych szerszeni, gdyby nie setnik Bobodżan. Ten, zale­dwie spojrzał na twarz włóczęgi podejrzanego o ciężkie przestępstwa, rozpoznał w nim niezwykłego gościa przybyłego wczoraj wieczorem do pałacu. Człowieka, którego nadaremnie poszukiwano od wczesnego rana na polecenie kuszbegi Salima, najwyższego z rady wezyrów. Uszczęśliwiony z odnalezienia zguby skoczył naprzeciw mędrca tak gwał­townie, że barania czapa z chwostem zjechała mu na oczy. Oślepiony na moment, potknął się i jak długi gruchnął na ziemię.

- Aj, aj, jak to dobrze, żeś się tu pojawił, panie szlachetny - jęknął boleśnie, leżąc plackiem u stóp Hodży Nasreddina. - I, proszę, nie gnie­waj się na tego gorliwego matołka. To doskonały strażnik, gorliwy i pracowity, tyle że bez głowy. Nie odróżnia pospolitych łotrzyków i włó­czykijów od przyjaciół dworu. Panie szlachetny, w pałacu władcy ocze­kują cię od dawna. Poszukiwaliśmy wszyscy twej dostojnej osoby od sa­mego świtu. Bezskutecznie. Na wszelki wypadek odprowadzę cię teraz do wrót chanowej urdy, abyś nie zbłądził gdzieś po drodze. I abyśmy nie musieli szukać cię po raz drugi.

- Chodźmy zatem do pałacu - zgodził się Hodża i wyciągnął rękę do setnika. - Wstawaj. Nie będziesz wszakże leźć przez całe miasto na czworaka?

Dzień dzisiejszy zdawał się być bliźniakiem dnia wczorajszego. I znów, jak poprzedniego wieczoru, podążali szeroką strugą przez wrota pałacowe wielmoże wystrojeni w przepyszne chałaty i złocone pantof­le. Pośród tłumu bogatych, wielobarwnych i klejnotami wyszywanych tiubietiejek tylko jedno nakrycie głowy raziło czernią i skromnym bia­łym haftem. Spośród licznych wspaniałych złocistych szat zaledwie je­den strój - zwykły i codzienny - kłuł oczy wszystkich.

I znów, jak poprzednio, zabrzmiały piszczałki uroczystym tonem, za­śpiewały pod smyczkiem kaszgarskie rebaby, zadudniły głucho bębny oraz dojry. Na dźwięki te siedemdziesięciu najbogatszym wielmożom chanatu pobladły oblicza, a głowy ich pochyliły się nisko, niziutko, pokornie ścierając kurze z płyt posadzkowych tronowej komnaty. Na ugiętych nogach bogacze oczekiwali kolejnych niespodzianek walących się lawiną z góry. Pośród siedemdziesięciu przełamanych do ziemi syl­wetek zaledwie jedna sterczała dumnie wyprostowana, jeno z lekko skłonioną głową.

Tymczasem wielki chan Kokandu tylko wszedł jeszcze się dobrze nie rozejrzał, a już wyłuskał z barwnego tłumu niepozorną sylwetkę Hodży Nasreddina. Kiwnął dostojnym palcem na mędrca, by zbliżył się o kilka kroków.

- Cieszysz moje oko, władco Osłakłapoucha - rzekł z promienną gębą. - Widzę, bez wahania przybyłeś do pałacu na spotkanie z nami. Nie minie cię za to odpowiednia nagroda. Zapewne chciałbyś znów usłyszeć pytania głębokie i zagadkowe, przeznaczone dla uszu umieją­cych słuchać?

Chan kokandzki wiedział doskonale, że stawianie pytań robi z czło­wieka mędrca. Zadawał je więc wokoło przy każdej okazji, aby wśród poddanych, a także wśród posłów z odległych krain uchodzić za władcę o wielkim rozumie. Sposobność ponownego wypróbowania dowcipu wędrownego filozofa pozwalała mu ukazać się w blasku, którego nigdy nie potrafił wykrzesać z łbów miejscowych bogaczy.

- Nie będziesz mieć nic przeciwko decyzji, że i dzisiejszy wieczór po­święcimy tobie, człowieku podróżujący nie wiadomo skąd i nie wiado­mo dokąd? - ciągnął dalej chan Kokandu siadając z podwiniętymi no­gami na tronie. - Będziesz odpowiadać na trudne pytania, radując serca nasze wyrokami pełnymi rozwagi i głębokich przemyśleń.

Tłum dostojników pałacowych spoglądał z podziwem na bucharskie­go mędrca, który - uśmiechając się przy tym jak dziecko nic nie rozu­miejące lub człowiek porażony bezdenną głupotą - w milczeniu potaki­wał nieustannie słowom władcy.

- Los mój w twoich rękach, panie szlachetny - Hodża Nasreddin otworzył wreszcie usta. - Zamieniam się w słuch. Pytaj zatem, o szczodrobliwy.

Chan zrzucił pantofle i rozsiadł się wygodnie na stercie złocistych poduszeczek pokrywających tron, odczekał chwilę, aż napięcie wzrośnie pod sufit, po czym zaczął cedzić słowa przemyślane zawczasu:

- Kto jest bardziej niebezpiecznym złodziejem od najzręczniejszego z rzezimieszków? Nawet od króla włamywaczy, słynnego złodzieja z Bagdadu?

- Marnotrawca, panie.

Chan Kokandu otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Strzała Nasreddinowej odpowiedzi trafiła bowiem w sam środek problemu. Trwało chwilkę; zanim władca otrząsnął się i wypuścił spomiędzy warg następ­ną zagadkę:

- Czy wiesz, co u dorosłych istot bywa ślepe na obydwoje oczu?

I tym razem Hodża odpowiedział momentalnie:

- Tylko szczęście, o dostojny.

- Które ze wszystkich zwierząt na świecie ma największy apetyt? Które jest najgłodniejsze?

- Człowiek zawistny, panie. Zawistnik może mieć wzgórze brzucha twarde i nadęte od jadła, kiszki wypełnione po same gardło, a oczy wciąż jeszcze głodne i nienasycone.

- Tak, tak. Trudno zaprzeczyć - zgodził się władca łaskawie. - A czy wiesz, człowieku podróżujący, co jest twardsze nie tylko od brzucha łakomca, ale także od granitowego głazu?

- Mężczyzna doświadczony przez los. Wiedz, o sprawiedliwy, że nawet od najsilniejszych ciosów ślad rysy na nim nie pozostanie.

- Hm, a w takim razie co jest delikatniejsze od płatków róży?

- Również człowiek. Lecz człowiek wrażliwy, panie dostojny. Wystar­czy czasami jedno słowo, aby go złamać. I to tak, że już nigdy się nie zrośnie.

- Niezwykłe znajdujesz odpowiedzi, władco Osłakłapoucha. Ale, przyznaję, głębokie i prawdziwie słuszne. Trudny z ciebie przeciwnik dla najlepszych z filozofów Wschodu i Zachodu. No, a teraz kolej na szóste pytanie: najsmaczniejszy posiłek dla zgłodniałego mężczyzny?

- Ten, który gotowy oczekuje na stole - rzekł Hodża i od razu wyja­śnił: - Bo tak już jest na tym nie najlepiej urządzonym świecie, panie szlachetny, że sytemu nawet tłuszcz nie smakuje, głodnemu zaś woda słodką będzie.

Chan Kokandu pokiwał głową ze zrozumieniem. Natychmiast w ślad za nim poczęli cmokać z zachwytu wielmoże. Od kiwających się gorli­wie złoconych tiubietiejek oraz zawojów przyozdobionych klejnotami wiatr poszedł po komnacie.

- Zgoda, władco Osłakłapoucha. Lecz musisz przyznać, iż to pytanie nie było zbytnio uciążliwe. Inaczej, sądzę, będziesz śpiewać po pytaniu siódmym, ostatnim na dzisiaj. Bo czy wiesz, człowieku wędrujący po muzułmańskim świecie, dlaczego mimo tak wielu zalet prawej ręki, lu­dzie pierścienie noszą na lewej?

- Czyżbyś naprawdę nie wiedział, o wszechwiedzący - odparł mędrzec bucharski pytaniem na pytanie - że ludzie pełni zalet zawsze odchodzą z niczym?

Chan wyłowił sens z głębin Nasreddinowej odpowiedzi. Odczytał ukrytą aluzję. Przygryzł wargi, jednakże bez słowa przełknął dokuczli­wą uwagę. I jak gdyby nigdy nic, klasnął w dłonie.

W tej samej niemal sekundzie rozsunęły się poły aksamitnej kotary i z głębi niszy wystąpiło trzech zasuszonych mężów z długimi siwymi bro­dami.

Tłum wielmożnych gapiów wy ciągnął szyje. Napięcie w komnacie ro­sło gwałtownie, przybierając na sile niczym ałajski strumień w porze wiosennych roztopów. Kimże są ci starcy strojni w białe zawoje?

Na próżno wysilano pamięć i łzawione oczy z wielkiego wysiłku. Nikt ze zgromadzonych nie mógł sobie przypomnieć siwobrodych.

- Przypatrzcie się uważnie moim gościom, uczonym achundom - rozpoczął władca. - Wszyscy trzej noszą imię Hassan i wszyscy trzej przed laty kształcili się w samarkandzkiej medresie Tillja-Kari. Jednak­że później los rozmaicie pokierował ich krokami. Dzisiaj charaktery achundów z odmiennej są utkane przędzy. Jeden Hassan pozostał naiwny jak młoda dziewczyna, głosi tylko prawdę, przeto wcześniej czy później kat mu głowę z karku strąci. Drugi z Hassanów na odwrót, pra­wdą ust nie kala, jedynie fałsz i kłamstwo obnosi po świecie. Wreszcie trzeci Hassan, ostatni z moich gości, stał się człowiekiem wielce do­świadczonym. Mówi prawdę lub kłamie, zależnie od sytuacji, w jaką los go wpędzi. Ten - mniemam - z nich wszystkich żyć będzie najdłużej.

Dziwne. Bardzo dziwne - pomyślał sobie Hodża Nasreddin spoglą­dając na zawoje starców. - Jeśli dwie żmije ze wspólnej wypełzną nory, nie powinna jedna syczeć po persku, a druga po turecku. Ha, widocznie uczeni achundowie bardziej skomplikowane mają charaktery niźli ja­dowita gadzina".

Tok Nasreddinowych myśli zmącił głos chanowy:

- Hej, władco Osłakłapoucha, zbliż się do moich gości, zaproszo­nych tu Hassanów, i spróbuj odgadnąć, kto jaki charakter kryje pod czałmą uczonego człeka. W tym celu wolno ci każdemu z nich zadać po jednym pytaniu. Pamiętaj, po jednym, nie więcej. To ci musi wystar­czyć do wyciągnięcia odpowiednich wniosków i do rozwikłania przemy­ślnej zagadki.

Hodża Nasreddin medytował chwilę, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w pantofle władcy leżące obok tronu. Następnie odwrócił się, zerknął na sędziwą trójcę, po czym pewnym krokiem podszedł do tego z prawej strony.

- Powiedz mi, Hassanie pierwszy - zapytał - kto stoi obok ciebie?

- Hassan prawdę mówiący - odparł bez namysłu starzec o kamien­nym obliczu.

Wtedy mędrzec bucharski zwrócił się do achunda stojącego po­środku:

- A kimże ty jesteś, Hassanie drugi?

- Hassanem doświadczonym przez życie i ludzi - brzmiała natych­miastowa odpowiedź.

Trzecie i ostatnie pytanie Hodża Nasreddin zadał achundowi tkwią­cemu nieruchomo z lewej strony:

- Hassanie trzeci, czy wiesz, kto stoi obok ciebie?

- Oczywiście, panie. Hassan miłujący kłamstwo - usłyszał tym ra­zem w odpowiedzi. Hodża cofnął się.

- Wiem już wszystko, panie dostojny. Usłyszałem, co usłyszeć chciałem. Teraz muszę odrobinę pomyśleć - oświadczył. - Zanim naj­bliższy świt przedłuży moją brodę co nieco, odkryję przed wami tajem­nicę trzech Hassanów. Wyjawię, kto kim jest. I, mam nadzieję, zasłużę na szczodrą nagrodę.

- Całą noc chcesz czekać? Czyś ty z czarnej oślicy na czaszkę zleciał uderzając o kamień? - zaskrzeczał wielki wezyr.

- Słyszałeś, prawico Allacha na ziemi, co ględzi ten przybłęda?

- Słusznie powiada kuszbega Salim - władca kiwnął głową. - Węd­rowcze, nadużywasz cierpliwości mojej i ludzi oczekujących na wynik. Byłoby niesprawiedliwością, gdyby kilkadziesiąt osób traciło bezużyte­cznie wiele godzin dla kaprysów jednego zaledwie człowieka. Nawet je­śli jest nim władca Osłakłapoucha. Ostrzegam cię, czekać będziemy tylko tyle czasu, ile wyśmienity biegacz potrzebuje na przebiegnięcie wokoło murów naszego miasta. Jeśli przekroczysz wyznaczoną przeze mnie granicę, zamiast sakwy srebra spodziewaj się odpowiedniej na­grody z rąk pałacowego ogrodnika.

Tłum wielmożów zahuczał radośnie, wtórując rechotowi uszczęśli­wionego naczelnika chanowych ogrodów. Tradycyjna nagroda ogrod­nika to rozkosz dla mężczyzn w dojrzałym wieku. Oczyma wyobraźni widziano już, jak naczelnik gniazdo os w glinianym garnku wkłada deli­kwentowi pod koszulę, podwiązuje ją, po czym chodakiem tłucze kru­chą skorupę. Tego, co później wyczyniał nieszczęśnik, opisać nie spo­sób. Słów wszystkich języków świata nie wystarczyłoby na to.

- Wolę srebro w sakwie niźli niespodziankę ogrodnika, o której wiem bardzo niewiele - odpowiedział Hodża Nasreddin, powstrzymu­jąc wylew powszechnej uciechy. - I dlatego pośpieszę się, panie. Ujaw­nię tajemnice tych trzech achundów, zanim przeminie czwarta część czasu wyznaczonego mi łaskawie przez władcę.

Cisza zapanowała w komnacie. Dostojnicy zamarli w napięciu. Mi­nuty oczekiwania wlokły się niby wyboista droga przed okulałym wiel­błądem.


*

Jeśli prawdą jest, że od trzystu pięćdziesięciu pustych słów lepsze kil­ka pełnych, zważ, człowieku myślący, jakie należało powiedzieć, aby uniknąć bolesnego spotkania z garnkiem żądlących szejtanów?

Tym razem zagadka jest znacznie trudniejsza od dwóch poprzednich. Ale czyż nie takie bywa życie? Usiane na przemian problemami lekkimi jak łabędzie piórko i ciężkimi niczym młot kowalski upuszczony nieo­patrznie na palec u nogi.

UPARTY KEMINE... I NIE TYLKO


Opowieść czwarta, w której filozof bucharski najpierw wysłuchuje

Ezopowych mądrości, po czym rozprawia

o wartościach nic niewartej poezji


- Wszyscy już są? - władca Kokandu uniósł się lekko na łokciu i ro­zejrzał się uważnie dookoła. - Coś mi się wydaje, że zapomnieliście o gościu przybyłym na mój dwór z daleka. Straże, natychmiast sprowadź­cie mi tutaj człeka, który zabawiał nas i wczoraj, i przedwczoraj.

Naczelnik pałacowych głoworzezów momentalnie zniknął za kotarą.

Niewiele czasu upłynęło, gdy sześciu rosłych drabów wniosło trium­falnie na barkach dywan zwinięty w rulon. Ruchliwe stopy wystające z jednego końca pozwalały domyślić się, że nadzieniem tego olbrzymiego naleśnika był żywy człowiek. Naczelnik straży pałacowej kazał złożyć ów naleśnik przed tronem, a następnie szarpnął z całej siły za kobie­rzec. Rulon rozwinął się i oto oczom wielmożów zgromadzonych w komnacie ukazał się mędrzec bucharski we własnej osobie. Nieco wymięty i przyduszony.

- Dobrze, że nareszcie jesteś. Czekałem na ciebie z niecierpliwością, człowiecze wędrujący po świecie - uradował się chan Kokandu.

- Panie wielki, jak mogłeś pozwolić tym łotrom, aby mi sen brutal­nie przerwali. Taki sen! - jęknął mędrzec z ziemi udając, iż nie dosły­szał słów władcy.

- Sen? Śpisz w ciągu dnia? Dlaczego? A możeś ty chory na indyjską śpiączkę, władco Osłakłapoucha?

- Nie o chorobę tu chodzi i nie o spanie, panie wielki, lecz o zagadkę. Znakomitą. Taką do myślenia. Kiedy zdrzemnąłem się ociupinkę pod winogronowymi łozami, ujrzałem przed sobą najdowcipniejszego z niewolników, jacy kiedykolwiek stąpali po ziemi. Mówię o Ezopie z Frygii, greckim niewolniku cenionym przez wielu.

- Powiadasz o niewolniku? Zwyczajnym rabie? - chan Kokandu wy­dął pogardliwie wargi. - Phi, a cóż ciekawego mógł ci powiedzieć czło­wiek, który wszakże człowiekiem nie jest? I do tego wart tyle co parszy­wa koza.

- Czas udowodnił, iż ten grecki niewolnik wart był więcej niż nieje­den władcamruknął Hodża Nasreddin pod nosem, głośniej zaś dodał: - Ezop z Frygii zapytał mnie we śnie, cóż to może być takiego, co wios­ną chodzi na czterech łapach, latem na dwóch, natomiast jesienią na trzech? Akurat w chwili, gdy zastanawiałem się nad wyjaśnieniem nie­zwykłego problemu, wpadła ta piekielna banda, okręciła mnie w dy­wan i z wrzaskiem poniosła na ulicę. Ezopa i jego zagadkę twoi strażni­cy zadusili w ciasnym tłumoku.

- No i bardzo dobrze, władco Osłakłapoucha. Nie będziemy się przecież zajmować sprawami jakiegoś niewolnika - chan wzruszył ra­mionami. - Miała być znakomita zagadka do myślenia, a tymczasem słyszę od ciebie tylko o łapach. Czterech? Dwóch? Trzech? Z liczeniem zwróć się wprost do poborcy podatków. On z nas wszystkich najlepiej wyznaje się na cyfrach. Nie po to kazałem dostarczyć cię do pałacu, abyś zawracał mi głowę bzdurnymi liczbami. Dzisiaj potrzebny mi je­steś do czegoś innego.

- A o co chodzi tym razem? - wystękał Hodża Nasreddin dźwigając się powoli na nogi.

Chan pochylił się nieco do przodu i otworzył usta:

- O poezji masz jakieś pojęcie, władco Osłakłapoucha? Wiele ksiąg przeczytałeś w życiu. Tak przynajmniej twierdzi mój astrolog, który zna cię od małego dziecka. Skąd? A cóżeś się tak zdumiał? Z gwiazd oczywiście. Czytałeś więc zapewne i księgi z wierszami? Znasz Hafiza? Dżamiego? Aliszera Nawoi? Mam rację, człowieku włóczący się po świecie?

- Nie zaprzeczam, o dostojny - mędrzec bucharski wyciągnął ręce przed siebie i zaginając palce zaczął wyliczać: - Poznałem wspaniałe wiersze Rudakiego i Omara Chajjama, a również Firdausiego i Saadiego, prześliczne gazele Hafiza oraz poematy Dżamiego i Aliszera Na­woi. Wiele z nich wyuczyłem się na pamięć. Pragniesz któregoś wysłu­chać, panie?

- Mów - zgodził się łaskawie chan Kokandu. - Niechaj przekonam się, co pozostało ci z tej lektury pod czaszką.

Hodża Nasreddin spojrzał władcy w oczy i wyrecytował bez zająknienia:


Dwieście lat przeżyjesz

Albo tysiąc lat,

I tak w końcu trafisz

Mrówkom na obiad".


- Zbaraniałeś? - wzdrygnął się chan. - I to ma być według ciebie wielka poezja? Jak można podobne okropieństwa głosić u stóp tronu? Ktoś tu zbzikował. Albo ty, człowiecze wędrujący, albo ten twój autor. Kim onże jest?

- Wymieniałem już jego imię, panie szlachetny. Omar Chajjam, znakomity mistrz perskiej poezji. Czy chcesz posłuchać jeszcze innych jego wierszy?

- Ani myślę. Czasu szkoda. Zresztą, każdy woli owoce z własnego ogrodu niźli zgniłki przyniesione z cudzej zagrody. - Chan Kokandu na­dął się niczym purchawka po deszczowej porze. -Wiedz bowiem, wład­co Osłakłapoucha, iż ja również potrafię składać wdzięczne rymy. Pra­gniesz je poznać?

- Pragniemy! Bardzo pragniemy! O niczym innym nie marzymy! Osłódź nasze dusze swoją poezją, panie wielki! Namaść balsamem swo­ich rymów nasze serca, panie wielki! -zawołali chórem dostojnicy pała­cowi zgromadzeni w komnacie. Jedynym człowiekiem, który nie wziął udziału w zgodnie brzmiącym chórze, był Hodża Nasreddin. Ale na to władca już nie zwrócił uwagi. Wyprostował się na tronie i gestem uciszył dworaków. A kiedy zamil­kli, ujął kartę papieru i począł deklamować:

Perłą wśród kamieni -

Kokand,

Pszczołą wśród szerszeni -

Kokand,

Tron ponad tym światem -

Kokand,

A nad Kokandem całym -

Ja".

Zaledwie skończył, zewsząd rozległ się ponownie chór pochlebców i lizusów:

- Przeurocze! Cudowne! Zachwycające! Jakie szczere i prawdziwe. Jakie głębokie i mądre. A jakież poetyckie. Słowik pozieleniałby z za­wiści, gdyby mógł wysłuchać twojej pieśni przy blasku księżyca, panie największy i najzdolniejszy. Róża zwiędłaby ze wstydu, gdyby mogła poznać urodę twoich rymów, panie największy i najzdolniejszy.

I znowu jedynym spośród dworaków, który ust nie otworzył, był Hodża Nasreddin. Jednakże tym razem chan Kokandu dostrzegł z wy­sokości tronu, iż przybysz nie myśli przyłączyć się do powszechnej opinii.

- Czemuś zamilkł, człowiecze wędrujący po świecie? Zaniemówiłeś z zachwytu? To się często zdarza moim urzędnikom - chan roześmiał się ukontentowany. - Strażniku, podejdź i uszczypnij naszego gościa, aby się ocknął. Niechaj wróci mu wreszcie przytomność i dar mowy. Prag­niemy wszakże poznać i jego zdanie.

Mędrzec bucharski wolał nie czekać, aż strażnik dziabnie go końcem szabli pod żebra, czym prędzej otworzył usta i odpowiedział pośpiesz­nie:

- Panie wielki, zamilkłem wcale nieprzypadkowo, albowiem właś­nie w tej chwili przypomniałem sobie niezmiernie interesujące wyda­rzenie. Przed rokiem na dworze chana Chiwy byłem świadkiem spotka­nia tamtejszego władcy z Kemine, turkmeńskim poetą, którego wielbią wszyscy koczownicy wędrujący po Czarnych i Czerwonych Piaskach. Panie, czy zechcesz posłuchać opowieści o Kemine?

Złoty turban kiwnął się dostojnie.

- Mów.

Hodża sięgnął bezceremonialnie po filiżankę z zielony herbatą stoją­cą obok tronu, upił trochę, by zwilżyć gardło przed przydługą opowieś­cią, i rozpoczął:

- Sława Kemine na skrzydłach pustynnych wiatrów w krótkim czasie dotarła do uszu każdego muzułmanina. Nic zatem dziwnego, iż wielu z ludzi bodła zawiść i przeogromna zazdrość. Niejeden też pragnął, aże­by jego imię stało się równie głośne, jak imię Kemine wśród koczowni­czych plemion, aby jego poematy i dastany podobnie jak poezję Kemi­ne śpiewano wieczorami przy pasterskich ogniskach czy podczas bojo­wych pochodów. Albowiem zawiść, panie sprawiedliwy, jest niczym choroba, na którą zapadają prawie wszyscy. A zwłaszcza ci, których Al­lach i tak obdarował hojnie na tym świecie. I nieograniczoną władzą, i niezmierzonym bogactwem, i siedemdziesięcioma młodymi żonami. Krótko mówiąc, nieomal wszelkimi skarbami, oczywiście, z wyjątkiem talentu.

Któregoś dnia chan Chiwy kazał sprowadzić Kemine do pałacu. Miał do niego sprawę nie cierpiącą zwłoki. A kiedy przywieziono poetę z pu­stynnej wioski, po czym wprowadzono pod strażą do komnaty trono­wej, rzekł:

- Kemine, napisałem poemat. Chciałem, więc napisałem. Ale nie wiersz byle jaki, lecz cudowny, przeuroczy. Podobny nieczęsto rodzi się w ludzkim sercu i w ludzkiej głowie. Tak przynajmniej twierdzi wielki wezyr mego dworu. I główny sędzia chanatu. I strażnik pieczęci. I wiel­ki koniuszy. Chciałbym poznać również i twoją opinię, Kemine. Prze­czytaj feraz poemat o głębokiej miłości dwojga młodych i powiedz mi szczerze, co o nim sądzisz. Tyś poeta, twoje zdanie będzie przeto dla mnie najcenniejsze. Znacznie ważniejsze od głosów tych tam złoco­nych półgłówków.

Powiedziawszy to władca podał poecie zwój papieru przewiązany rzemykiem z antylopie j skóry.

Kemine rozwinął rulon. Przeczytał wiersz uważnie od pierwszej lite­ry do ostatniej kropki, po czym bez słowa skręcił papier z powrotem i położył u stóp tronu. Następnie cofnął się o trzy kroki, skrzyżował ręce na brzuchu, pochylił głowę i znieruchomiał. I trwał tak w milczeniu ni­czym filar z twardego drewna. Minutę, dwie, pięć...

Cierpliwość władcy dosięgnęła kresu. Co zresztą widać było gołym okiem. Komnata tronowa wraz z zaproszonymi gośćmi dygotała z przerażenia,

- No i co, Kemine? Czemuś raptem zaniemówił? - władca nie wy­trzymał i pierwszy przerwał ciszę. - Zazdrość mowę ci odjęła? A może język połknąłeś w chwili pełnej zachwytu nad prawdziwą poezją?

Kemine podniósł głowę.

Panie szlachetny, czy mogę powiedzieć prawdę?

- Mów. Po to tu jesteś.

- Różne już wiersze zdarzało mi się czytać w życiu, o szlachetny władco - zaczął Kemine. - Wiele czytałem dobrych oraz bardzo do­brych. Lecz poznałem też mnóstwo wierszy kiepskich. I bardzo kieps­kich. Na podstawie tego, co wiem, chciałbym stwierdzić, iż nawet naj­gorszy z tych bardzo kiepskich był wdzięcznym słowikiem w porówna­niu z chropowatymi zdaniami, które na tej karcie nakreśliła grzeszna ręka. Twoja ręka, panie.

- Co? Jak śmiesz, pusty gnacie wielbłądzi? - władca Chiwy podsko­czył z wściekłością na tronie. Omal przy tym nie zleciał na ziemię. Ma­chając gwałtownie rękami z trudem utrzymał równowagę. - Toż to nie sprawiedliwa ocena poematu, ale zwyczajna obelga. Plugawa potwarz! Wymysł pustej głowy. Straże, natychmiast wtrącić tego zuchwałego Turkmena na czterdzieści dni do stajni. I przetrzymać tam w zamknię­ciu wraz z osłami. Najlepiej o suchym chlebie i o wodzie. Może pobyt z długouchymi nauczy go rozumu.

Rozgniewany chan skinął ręką.

Na dany znak ludzie sterczący dotąd wzdłuż ściany wyskoczyli na śro­dek, pochwycili Kemine pod pachy i siłą zawlekli do oślej stajni.

Od tamtej pory minęło z pół roku. Władca Chiwy był łaskaw ułożyć nowy poemat.

Czterdzieści dni spędzonych w oślej stajni o chlebie i wodzie z pew­nością nauczyło Kemine postępowania w sposób bardziej przemyślany i wyrażania się w sposób bardziej oględny, dyplomatyczny" - pomyślał sobie chan i znowu wysłał naczelnika straży pałacowej w pustynię, aby raz jeszcze sprowadził sławnego turkmeńskiego poetę do miasta. Od­dział zbrojnych nie zwlekając pogalopował w kierunku bramy w mu­rach obronnych Chiwy.

Sytuacja, jaka powtórzyła się nazajutrz w południe, była podobna do tej sprzed kilku miesięcy niby jedna połówka jabłka do drugiej. Zaledwie strażnicy wprowadzili Kemine do komnaty tronowej, władca dał mu do przeczytania swój najnowszy poemat.

- Tym razem napisałem nie o miłości dwojga młodych - rzekł - lecz o zupełnie czymś innym. O cudownej róży wyrosłej na piaskowym bar­chanie pośrodku pustyni.

Poeta przeczytał wiersz w skupieniu. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego obliczu. Kiedy skończył, zwinął rulon na powrót i położył go u nóg władcy. Następnie ukłonił się nisko i w milczeniu ruszył ku drzwiom.

- Stój! Bez mojego zezwolenia nikomu nie wolno opuszczać komna­ty tronowej! - wrzasnął na ten widok chan Chiwy. - Dokąd to, pusty gnacie wielbłądzi? Zapomniałeś, po co dostarczono cię do pałacu?

Kemine zatrzymał się bez słowa.

- Dokąd się wybierasz? - ciągnął dalej chan Chiwy tonem odrobinę łagodniejszym. - Kemine, przeczytałeś wszakże poemat o róży roz­kwitłej pośród Czerwonych Piasków. Czyż nie masz mi nic do powie­dzenia?

- Tylko tyle, że idę wprost do stajni. Na czterdzieści dni pomiędzy osły. Żyć o suchym chlebie i wodzie - odrzekł spokojnie poeta. - I nie­chaj ci to wystarczy za moją ocenę, panie.

Hodża Nasreddin skończył opowieść o turkmeńskim Kemine i za­milkł. Ponieważ cisza przedłużała się w nieskończoność, władca zaczął kręcić się i wiercić na tronie coraz niespokojniej, coraz gwałtowniej. Z daleka wyglądało to, jakby nagle złożyły mu wizytę wszystkie pchły Kokandu. Wreszcie nie wytrzymał i zawołał:

- No i co, człowieku włóczący się po świecie? Czemuś zaniemówił? Wysłuchaliśmy wesołej przypowieści o chanie Chiwy oraz poecie z turkmeńskiego plemienia koczowników. No i bardzo dobrze. Nie jesteśmy jednakże w pustynnej Chiwie, lecz w zielonym Kokandzie. Na moim dworze. Czyżbyś, władco Osłakłapoucha, nie miał mi nic więcej do po­wiedzenia?

- Mam. Oczywiście mam, panie wielki. Mianowicie życzę ci długie­go zdrowia.

Rzekłszy to Hodża skłonił się głęboko, po czym skierował się ku wyj­ściu.

- Stój! Chyba jeszcze nie skończyłeś, władco Osłakłapoucha. Do­kąd się zatem wybierasz przed czasem?

- Idę zobaczyć, czy Kemine tkwi jeszcze w stajni pomiędzy ostami. Jeśli tak, będę mu tam towarzyszyć przez dni czterdzieści o chlebie i wo­dzie.

I zniknął za kotarą.

W komnacie zapanowała śmiertelna cisza. Przerażenie odjęło mowę nawet najgadatliwszym. Zamilkł również chan Kokandu znierucho­miały na złoconym tronie.

Władca myślał, dumał, medytował, aż wreszcie jak nie palnie się dło­nią w czoło i jak nie wrzaśnie:

- Ależ głupiec z tego człowieka włóczącego się po świecie! Czarny osioł! Baran pustogłowy! Makówka wytrzęsiona na wietrze! Po co po­lazł do mojej stajni z iszakami, skoro powinien wiedzieć, iż Kemine tu­taj wcale nie ma. Siedzi przecież w stajni, ale w Chiwie.


*

Powiedziano kiedyś: człowiek posiada dwa skarby, rozum oraz sło­wo. Z pierwszego korzysta sam, dzięki drugiemu przynosi korzyść in­nym.

Skorzystaj zatem, o myślący, z pierwszej skarbnicy, by dopowiedzieć to, czego we śnie Ezop wyjaśnić nie zdążył. Kim jest ten chodzący wio­sną na czterech nogach, latem na dwóch, zaś na trzech późną jesienią?



W OBCEJ SKÓRZE


Opowieść piąta o bolesnej przygodzie

fałszywego poganiacza bydląt,

a także o nieoczekiwanym spotkaniu z szajką opryszków

gadających różnymi językami


Gość człowieka skąpego zabezpieczony jest przed niestrawnością, gość wielkiego pana - przed nadmiarem spokoju. Nic przeto dziwnego, że niedobre przeczucie ogarnęło Hodżę Nasreddina, gdy następnego popołudnia chan Kokandu zatrzymał go przy sobie, pozostałym goś­ciom nakazując wynosić się czym prędzej z pałacu.

- Słyszałeś kiedykolwiek o Harunie ar-Raszidzie, władco Osłakłapoucha? Wiesz, kim był ów kalif bagdadzki? - zapytał mędrca, gdy już pozostali sami.

- Wiem, o dostojny. Sławnym kalifem z dynastii Abbasydów. Opie­kunem sztuki i nauki w państwie perskim. Ojcem szczodrobliwym, dbającym o los uczonych i poetów. Monarchą opiewanym w dziesięciu ty­siącach rymowanych kasyd i cudownych legend - odpowiedział Hodża Nasreddin od razu domyślając się, o co chanowi chodzi: Z rozmów zasłyszanych w pałacowych przedsionkach wiedział doskonale, że władca kokandzki od dawna na dnie serca hodował słabostkę, dziwaczne ma­rzenie. Pragnął, aby przyszłe pokolenia uznały go za nowego Haruna ar-Raszida. Haruna ar-Raszida krainy zamieszkałej przez plemiona Uzbeków i Tadżyków.

- A czy wiesz, człowieku o głowie uczonego, że Harun ar-Raszid w ubogim przebraniu wędrował po swoim państwie od wioski do wioski, od miasta do miasta i nasłuchiwał nie rozpoznany, co jego lud głosi, czym żyje, jakie kłopoty i troski gryzą go codziennie? A gdybym i ja uczynił podobnie? Nie jestem wszakże gorszy od sławnego kalifa z Bag­dadu. Co sądzisz o nocnej wycieczce, władco Oslakłapoucha? Niezły pomysł, prawda? Przygotuj się, będziesz mi dzisiaj towarzyszyć w wy­prawie do miasta. W mizernym stroju i na piechotę.

- Harun ar-Raszid był władcą sprawiedliwym, szanowanym i lubia­nym przez swoich poddanych - Hodża zadumał się. - Ty musisz się do­brze przebrać, panie. I jeszcze jedno. Wiedz, że prawdę trzeba umieć wysłuchać do końca, nawet jeśli nie jest najmilsza dla ucha. A to nie każdy potrafi.

- Phi, o to niech cię już głowa nie boli, ja wszystko potrafię - chan Kokandu spojrzał z góry na mędrca i wydął lekceważąco wargi. - Prze­bierajmy się zatem, bo szkoda czasu. Mógł Harun ar-Raszid wędrować pośród prostego ludu, mogę i ja. Jestem przecież równie światłym władcą, jeśli nie większym od bagdadzkiego kalifa.

- Ile razy by człowiek nie powtarzał “chałwa, chałwa", w gębie przez to bardziej mu słodko nie będzie. Uczynki świadczą bowiem o ludziach, a nie puste słowa - rzekł półgłosem mędrzec bucharski.

- Co tam znów mruczysz pod nosem? Widzę, człowieku włóczący się po świecie, że nie jesteś zachwycony moim oraz Haruna ar-Raszida po­mysłem. Dlaczego? Czyżby strach cię nagle obleciał? Nie dziwię się, mężczyzna bojaźliwy nawet na widok świętojańskiego robaczka zaczy­na wrzeszczeć o pożarze - zachichotał władca Kokandu, naciągając na ramiona wypłowiały czapan poganiacza bydląt.

- Panie wielki, a nie lepiej ten spacer odłożyć do jutra?

- Dlaczego?

- Do rana, panie wielki, może się rozmyślisz i zmienisz plany. Bo, nie ukrywam, boję się nieco, ale nie o moja, lecz o twoja skórę.

- Przesadzasz, władco Osłakłapoucha. I straszliwie marudzisz. Wi­dzisz, zmierzch ogarnął już ziemię całkowicie. W ciemnościach i w przebraniu nikt nas nie rozpozna. Zresztą, w moim towarzystwie nie musisz się niczego obawiać.

Obyś się w koniec języka ugryzł, bo ja wcale nic jestem tego taki pe­wny" - pomyślał sobie Hodża Nasreddin, ale nie odpowiedział ani słó­wka. Wolał nie drażnić zbytecznie pyszałkowatego chana.

Po kilkunastu minutach z bocznej furty pałacowego ogrodzenia wy­sunęły się dwa cienie i nie zauważone przez nikogo pomaszerowały mrocznymi uliczkami w kierunku głównego bazaru. Gdzieś tam w środ­ku miasta obydwaj poszukiwacze szarych trosk spodziewali się odnaleźć ludzi wypoczywających i plotkujących po trudach pracowitego dnia.

Szli długo. Minęli wysokie mury medresy tonące w ciemnościach, po­tem minęli kwartał zamieszkany przez dostojników dworskich, potem minęli kwartał kupiecki. Przystanęli dopiero przed skromną herbaciar­nią, odwiedzaną głównie przez najuboższych mieszkańców Kokandu. Nosiwodów, garncarzy, kowali, siodlarzy, pomocników tkaczy, paste­rzy, poganiaczy koni i wielbłądów, a również przewodników karawan, przybyłych do stolicy chanatu z rozmaitych stron świata.

Przed przestąpieniem progu czajchany Hodża Nasreddin zawahał się sekundę, po czym szepnął wprost w ucho towarzyszowi nocnej wędrów­ki:

- Mnie tu znać mogą, o sprawiedliwy. Wejdę przeto pierwszy i rozej­rzę się. A ty wsuń się za mną dopiero po chwili. Pragnąłeś posłuchać, o czym prosty lud gada, przygotuj więc ucho i serce. I rozsądek. Rozsą­dek koniecznie, panie.

Weszli po kolei. Siedli wygodnie na kobiercu, podwijając nogi. Momentalnie pojawił się przed nimi brzuchaty mosiężny kumgan i dwie niewielkie filiżanki na tacy.

Nie dane było jednak Hodży tego wieczoru rozkoszować się spoko­jem i smakiem świeżutkiej herbaty. Jeszcze nie dopił pierwszej filiżanki zielonego wrzątku, gdy usłyszał pytanie podrzucone przez chana w stronę siorbiącego napój jednookiego mężczyzny, grubego i tłustego jak chodżencki baran. Persa, sądząc z brody farbowanej chną na rudo i ze stroju uwieńczonego wysokim czerwonym fezem.

- Nakłoń ucha ku moim ustom, człowieku z przepaską na obliczu, bo chcę cię zapytać o rzecz dla mnie niesłychanie ważną. Co sądzisz o porządkach panujących tu w Kokandzie, a także całym rozległym cha­nacie?

Grubas wydął policzki niczym dwa arbuzy, a następnie ze świstem wypuścił powietrze. Nie odrzekł ani słowa. Popatrzył podejrzliwie na pytającego, pokiwał głową, po czym odwrócił się i znów zaczął głośno siorbać herbatę. Władca odczekał chwilę, wreszcie machnął niecierpliwie ręką i zaczepił pytaniem sąsiada siedzącego z prawej strony:

- A co ty, przyjacielu, myślisz o poczynaniach wielkiego chana Ko­kandu? Hę? Nie jesteś chyba głuchy, jak ten jednooki tłuścioch?

- Pozwól, pasterzu wędrujący, abym odpowiedział ci słowami prze­świetnego poety i wybitnego mędrca. To nie ja, lecz mistrz składający cudowne poematy, nieśmiertelny Sanai, i to już przed wielu, bardzo wielu laty w swoim “Ogrodzie prawd” orzekł, iż “władca, który uciska i łupi swoich poddanych, jest szaleńcem przygotowującym pieczeń z własnego udźca” - odparł uczenie sędziwy pomocnik pisarza sądowe­go, spoglądając krzywym okiem na natręta, ośmielającego się przerwać mu głębokie rozmyślania nad marnościami doczesnego świata.

Chan Kokandu podskoczył na dźwięk słów staruszka. Rozwarł gnie­wnie usta. Lecz nie zdążył wypuścić w powietrze nawet sylaby. Poruszył tylko gębą niby karp w pałacowej sadzawce i znieruchomiał. Odczuł dotkliwie szturchaniec-ostrzeżenie.

- Spokojnie, panie. Tutaj jesteś zwyczajnym wędrowcem, pogania­czem zwierząt garbonośnych, z którym nikt cackać się nie będzie. Trzy­maj więc język na postronku. Bo możemy oberwać guzów zbyt wiele jak na dwie osoby - szepnął Hodża Nasreddin do towarzysza.

Nie na długo chanowi wystarczyło cierpliwości. Wrzucił na język kil­ka ziarenek słodkiego kiszmiszu z granatowych winogron i już po minu­cie zaczepił sąsiada z lewej strony:

- A co u ciebie słychać, zacny stróżu zwierząt? Co myślisz o swoim władcy?

- Ja? A cóż bym miał myśleć? Nic nie myślę - odpowiedział szczerze pastuchów zniszczonym chałacie, szczęśliwy, że ktoś do niego zagadał. I dodał stanowczo: - W mojej wiosce chan nie rządzi.

- Coś ty powiedział, barania głowo? Jak należy rozumieć twoje słowa? - towarzysz Nasreddina podskoczył gwałtownie. - Władza chana nie sięga nawet granic jego własnego kraju? Czy dobrze cię słyszę, po­ganiaczu bydląt?

- A tak. W moim kiszłaku chałup dwadzieścia, a nieszczęść dwieście czterdzieści. Największym zaś namiestnik chanowy, przybyły przed ro­kiem z Kokandu. On rządzi ludźmi i dobytkiem, a nie władca wylegują­cy się w odległym pałacu.

Tym razem chan bez zmrużenia powiek przełknął gorzką pigułkę. Pytał dalej:

- Czy często zmieniają się u was urzędnicy? Czy potrafisz powie­dzieć, zacny stróżu bydląt, ilu ich było za twojej pamięci?

- Tylu, ile lat sobie liczę, przyjacielu - odpowiedział czaban bez na­mysłu. - Namiestnicy zmieniali się i zmieniają nadal rokrocznie. Każdy z nich przybywał do wsi na jednym chudym koniu grzechoczącym że­brami, po dwunastu zaś miesiącach opuszczał ją wlokąc za sobą kara­wanę wypasionych wielbłądów, obładowanych bogactwami po same chmury. A wszystko to z danin, podatków i innych urzędowych zło­dziejstw.

I tę pigułkę chan jakoś przełknął. Spróbował się nawet uśmiechnąć.

- Hm, a jak sądzisz, poganiaczu bydląt, który z chanowych namiest­ników był najlepszy? - rzucił kolejne pytanie. - Trafił się chyba w wa­szym kiszłaku choć jeden o mniejszym, niż u innych, apetycie?

Pasterz zamyślił się. Pytanie nie należało do najłatwiejszych. Począł gmerać w zakamarkach pamięci. Wreszcie wykrzyknął radośnie:

- A był taki! Był, przyjacielu! Pewnego razu przystano nam z Ko­kandu namiestnika, który już w drodze umarł. Ten był bardzo dobrym namiestnikiem, najlepszym ze wszystkich. Niczego nie zabrał, niczego nie ukradł.

Ryk śmiechu wstrząsnął herbaciarnią. Śmiali się ludzie, śmiały się wróble pod powalą, śmiały się nawet czajniki podskakujące na ogniu.

Krew uderzyła chanowi do głowy. Oczy zaszły mu mgły. Nic potrafił się już opanować. Długo powstrzymywany przez Hodżę Nasreddina, umknął nareszcie z uwięzi opiekuńczego arkana, “Szabli języka dobył - powiada o takim Wielki Poeta - i w najwyższym gniewie począł ciąć na oślep".

- Ach, wy hultaje o skarłowaciałych mózgownicach! - wrzasnął z ca­łej siły. - Osły przebrane za ludzi! Muły bezrozumne! Ładne macie wyobrażenie o tkliwym sercu waszego władcy i o porządkach panujących w jego kraju. Batogiem trzeba by było wcisnąć wam odrobinę szacunku do własnego pana. Oćwiczyć by was wilgotnymi rzemieniami i przetrzy­mać na słońcu godzin dwanaście albo i dłużej.

Początkowo tłum zwyczajnych pastuchów i ludzi prostych rzemiosł zamarł zaskoczony, ale zaraz potem z krzykiem oburzenia zerwał się na równe nogi.

Wybuchła awantura, jakiej dawno w Kokandzie nie widziano. Ciśnięty zręczną dłonią zgniły melon wylądował na głowie fałszywego po­ganiacza bydląt, momentalnie upodabniając go do sterty świeżego wiel­błądziego łajna. Posypały się nań gęsto zepsute owoce i czerstwe szturchańce. Jakaś laska gorliwie zaczęła masować mu plecy. Wreszcie dwa miłosierne kopniaki wyrzuciły dostojnego przebierańca za drzwi, prze­rywając bolesną gehennę.

Hodża Nasreddin ruszył na dwór, aby dźwignąć z ziemi zalepioną do cna kukłę.

- A mówiłem, przestrzegałem cię, o szlachetny. Nie posłuchałeś rad człowieka doświadczonego, dobrze znającego swoich rodaków. I oto skutki pochopnej wyprawy. Zapewne nie takich mocnych wrażeń ocze­kiwałeś od ludzi mających i honor, i charakter?

- Żywcem każę z nich skórę zedrzeć! I żmijom jadowitym rzucić! A to, co pozostanie, na pal wbić każę! I do przepaści strącić! I poćwiarto­wać - jęczał chan Kokandu bolesnym szeptem, wyciągając zza kołnie­rza skorupę rozpaćkanego zgniłego melona.

- Spokojnie, o szlachetny. Nerwy nie są najlepszym doradcą w po­dobnej chwili.

Jednakże chan ani myślał słuchać mędrca. Jęczał nadal, i to tonem coraz groźniejszym:

- O, zaraz tutaj powrócę z oddziałem sarbazów, a wtedy wszystkich tych oberwańców zaproszę w gościnę do pałacowych lochów. Już ja z nimi tam zatańczę. Czajchanę zaś każę rozwalić natychmiast, aby naj­drobniejsza bryła gliny, najmniejszy nawet ślad nie pozostał po tym gnieździe szerszeni, po tym legowisku jadowitych skorpionów i gadów dotkniętych wścieklizną! Jakże ci łotrzykowie śmieli podnieść nieczystą rękę na swojego pana i władcę? Jak śmieli tknąć nietykalną osobę cha­na, namiestnika Allacha na ziemi?

Mędrzec pojął, iż zajście przybrało niefortunny obrót. Dla całej dzie­lnicy może skończyć się katastrofą. Nie przestając obierać dostojnej ku­kły z lepiących się zgniłków, zaczął łagodnie

- Gorączka przez ciebie przemawia, o szlachetny. Ochłoń nieco, proszę, i rozważ sprawiedliwie całe zdarzenie. Wszakże ci tam w czajchanie to ludzie prości, nie znający swego chana. Nigdy go przecie nie widzieli, o miłosierny. Za wysokie są bowiem pałacowe progi dla nóg bosych, nie obutych w złocone pantofle. Jakże więc mieli cię poznać? Ha, bolesna to prawda, że skórę przetrzepali ci bardzo sumiennie. Ale prawdą jest, iż przetrzepali ją nie chanowi Kokandu, lecz zwyczajnemu czabanowi, który podejrzanym zachowaniem zasłużył sobie na męskie potraktowanie. Ukarzesz tych ludzi? Naturalnie możesz to uczynić, bo któż jest w stanie przeciwstawić się kaprysom wielkiego władcy. Ale zważ, o szlachetny, że i siebie w ten sposób ukarzesz.

- A to jakim cudem?

- Nie postawisz tamy ludzkiej ciekawości. Na podobieństwo błyska­wicy rozniesie się po mieście i po okolicznych kiszłakach przyczyna nie­zwykłej awantury. Ludziom nie zwiążesz przecież języków na supeł? Tysięcy gęb zamurować się nie da. W rezultacie wszyscy będą się naigrawać z wielkiego chana Kokandu, obitego przez najzwyklejszych pastuchów. A pomyśl, o szlachetny, cóż wart jest śmieszny władca?

- Jednak...

- Tsss - przerwał Hodża chanowi w pół słowa, pociągając go gwałto­wnie za sobą.

W tej samej niemal chwili z herbaciarni wytoczył się w ciemność ów czerwonobrody grubas z przepaską na oku. Momentalnie podbiegło do niego kilka zjaw nocnych. Nie zauważywszy dwóch postaci ukrytych w mroku, duchy półgłosem zaczęły naradzać się z Persem.

Hodża Nasreddin wyciągnął ucho w kierunku rozprawiających. Już po pierwszych sekundach błogosławił ostrożność, która nakazała mu skryć się w cieniu sprzętu nagromadzonego w zaułku. Sądząc z rozmo­wy, jaka toczyła się obok, sąsiedzi zza sterty koszy przybyli do Kokandu , w poszukiwaniu łatwych łupów. Łatwych, albowiem wiedzieli doskona­le, że mirszobowie - strażnicy miejscy - zajęci tropieniem i chwytaniem przeciwników chana oraz ściąganiem grzywien, kar i podatków nie mie­li już ani odrobiny czasu na gnębienie zwyczajnych “dzieci nocy", pospolitych złodziejaszków, niebezpiecznych rabusiów i łupieżców wyro­słych z robaczywego nasienia.

Mędrcowi nietrudno było zorientować się, że nieznajomi tworzący szajkę groźnych rozbójników pochodzili z różnych krajów, różnymi też gadali językami. I chociaż każdy ze zbójów władał językami dwóch na­rodów, to jednak wspólnego, w którym wszyscy naraz mogliby prowa­dzić rozmowę, nie znali.

Przysłuchując się uważnie słowom płynącym zza dzbanów i sterty ko­szyków, Hodża zapamiętał imiona łotrzyków, rozróżnił języki, jakimi się porozumiewali. Wkrótce wiedział już o nich naprawdę dużo. Skrzę­tnie układał w pamięci zauważone szczegóły.

Szajka składała się z czterech mężczyzn posługujących się językami: perskim, tureckim, greckim i ormiańskim.

Najmłodszy z rzezimieszków, Ormianin Salal, nic znający wcale per­skiego, odgrywał rolę tłumacza, gdy otyły Pers Adbul chciał porozu­mieć się z Mohammedem.

Natomiast pochodzący z Izmiru Mohammed mówił doskonale po turecku i swobodnie porozumiewał się z Jusupem, chociaż ten w języku Turków nie potrafił sklecić prostego zdania.

Z prowadzonych w ciemnościach rozmów wynikało ponadto, że Sa­lal, Abdul i Jusup nie znali takiego języka, w którym wszyscy trzej mo­gliby porozumiewać się jednocześnie bez przeszkód. Musieli pomagać sobie wzajemnie, przekładając potrzebne słowa tak, aby być zrozumia­nym przez partnerów.

Po dłuższym nasłuchiwaniu Hodża Nasreddin nabrał przekonania, że w szajce nie było zbójnika, który mówiłby i po ormiańsku, i po turecku.

Gdy gwiazdy nieco przybladły, co było niechybną oznaką zbliżającego się powoli świtu, mędrzec bucharski cichuteńko wysunął się spomię­dzy koszy i skrzynek. Ciągnąc chana za rękę i ostrożnie stawiając nogi, oddalił się od niebezpiecznego miejsca. Odprowadził władcę do pała­cu, sam zaś zawrócił do domostwa garncarza Achmadżana. W mieście, w którym trudno liczyć na naczelnika straży, trzeba jak najszybciej uprzedzić rzemieślników o groźbie zawisłej nad majątkami spokojnych mieszkańców Kokandu.

Znał liczebność szajki, znał imiona zuchwałych łotrzyków. Na pod­stawie podsłuchanych rozmów wiedział, jakimi językami władni każdy z nich. Jedno i drugie z pewnością będzie wielce pomocne rzemieślnikom w pochwyceniu i przepędzeniu z miasta czterech drabów dybią­cych na mienie i życie innych.


*

A ty człowieku o uchu i umyśle wrażliwym, czy wiedząc to, co wiedział Hodża Nasreddin, potrafisz odgadnąć, jakimi dwoma językami rozprawiał każdy z cudzoziemskich zbirów? Jakimi językami posługi­wał się owej nocy Salal, jakimi Mohammed, jakimi Abdul, a jakimi Ju­sup?



PERŁY MASUDA UMARKUŁA


Opowieść szósta o pułapce zastawionej na

Hodżę Nasreddina w domostwie Masuda Umarkuła, kokandzkiego bogacza

o sercu podstępnym i mściwym


Mułła i derwisz pod wspólną chowali się kołdrą. Od nich nigdy słowa prawdy nie usłyszysz. Nawet przyciśnięci do muru. zawsze się jakoś sia­nem zdołają wykręcić. Zapytasz mułłę albo derwisza, kim jego ojciec, odpowie bez mrugnięcia powieką: moja ciotka kobyła.

Tak przynajmniej opowiadają o sługach Allacha siwobrodzi aksakałowie znający doskonale życie.

O przestrogach doświadczonych ludzi zapomniał wielmoża bogatego rodu, Masud Umarkuł, śpieszący co sił w nogach na Most Ściętych Głów, zawieszony ponad bystrymi wodami miejscowego kanału. Tam pośród zwariowanego tłumu wróżbitów, kuglarzy, magów, tabibów - znachorów, zielarzy z gór Pamiru, hinduskich zaklinaczy węży i zamawiaczy najpaskudniejszych choróbsk zwykł urzędować pewien tajemni­czy derwisz. Wysuszony, kościsty starowina o duszy równie pomarszczonej, jak i oblicze.

Świątobliwy ów sługa Allacha wiedział wszystko o wszystkich. Wie­dział doskonale, kto przybył do miasta, a kto je opuścił. Wiedział, kto trafił do lochów podziemnych chanowego zindana, za co i przez kogo został tam wtrącony. Wiedział, kto zginął w mrocznym zaułku przebity nożem lub przeszyty strzałą. Ba, co więcej, często znał imię zabójcy, mimo że w tym samym czasie strażnicy miejscy bezradnie dreptali w kółko, nie mogąc natrafić na najmniejszy ślad sprawcy zbrodniczego uczynku.

Mułłowie powszedni i uczeni w islamie ulemowie w olbrzymich, śnie­żnobiałych turbanach, kilkudziesięciu wszędobylskich biegaczy z cechu nosiwodów, a również niezliczona armia ulicznych żebraków donosiła staremu derwiszowi o najdrobniejszym wydarzeniu, jakie zrodziło się w chanowym pałacu, w domach wielmożów, dygnitarzy i dostojników pałacowych, w kantorach kupieckich na wszystkich bazarach Kokandu, a nawet w lepiankach nędzarzy, najbiedniejszych z biednych. Z cegie­łek donosów rósł potężny gmach wiedzy derwiszowej.

Jakąż to sprawę nie cierpiącą zwłoki mógł mieć dostojny wielmoża do przywódcy kokandzkich podsłuchiwaczy, nie darmo nazywanego przez ludzi ubogich Wielkim Uchem Kokandu? Co gnało Masuda Umarkuła bez chwili wytchnienia w kierunku Mostu Ściętych Głów?

Niełatwo odpowiedzieć na te pytania. Zwłaszcza że rozmowa boga­cza ze świątobliwym derwiszem - mnichem z zakonu żebrzących kałandarów - toczyła się w głębokim cieniu rozłożystego plątana, bez zwy­czajowych gestów, a jedynie szeptem nieuchwytnym dla postronnych uszu. Dopiero ostatnie zdania rozdarły nieco zasłonę tajemnicy, ponie­waż zabrzmiały odrobinę głośniej i wyraźniej. Mówił Masud Umarkul:

- A teraz, kiedy wiesz, o kogo mi chodzi, odpowiedz szczerze. Czy słyszałeś coś o nieznajomym włóczędze? Poznałeś tajemnicę, jaka go okrywa?

- Jeszcześ w polu nie zasiał, panie dostojny, a już chciałbyś plon zbierać - to mówiąc derwisz flegmatycznym ruchem wysunął przed sie­bie keszkul, głęboką miseczkę ze skorupy orzecha kokosowego, trady­cyjne naczynie żebracze.

Umarkuł cisnął miedziaka.

- Z lichego ziarna płodów trudno czekać - odparł półgłosem Wiel­kie Ucho Kokandu nie cofając miseczki.

Bogacz sięgnął za pas, pogmerał, po czym podał derwiszowi pół srebr­nego dirhema.

- Z nasion ogórka szlachetny bakłażan nigdy nic wyrośnie, panie niezbyt szczodrobliwy - odezwał się znów Wielkie Ucho Kokandu.

Wielmoża rad nierad wyciągnął całego dirhema i bez, słowa rzucił derwiszowi.

- Czyżbyś, panie, nie wiedział, że nawet najlepsze ziarno trzeba po­dlać, by zakiełkowało? - po raz trzeci upomniał się monarcha kokandzkich szpiclów.

Z bólem serca Umarkuł dorzucił kolejne pół dirhema. I po chwili za­stanowienia jeszcze pół.

- A teraz powiedz, co wiesz o nieznajomym powsinodze, który dzień po dniu, a właściwie wieczór po wieczorze zdążył już wycyganić od cha­na Kokandu dwie sakiewki srebra.

- Nic. Na razie nic.

Wielmoży krew uderzyła o powałę czerepu. Z wściekłością porwał z powrotem monety z miseczki.

- Co czynisz, panie? Gorączka jest kiepskim doradca, zastanów się wpierw. Pomyśl - wrzucił mu w ucho derwisz pochylając się gwałtownie do przodu. - Dobry gospodarz nie zarzyna przecież owcy, której brzuch grubieje.

Bogacz popatrzył nań uważnie, a następnie zwrócił monety i odpo­wiedział równie cicho:

- Zgoda, daruję ci monety i trzy godziny. Tyle czasu powinno ci wy­starczyć, o świątobliwy. Przyniesiesz wiadomość o nieznajomym włó­czędze, otrzymasz pękatą sakiewkę. Nie przyniesiesz...

Ostatnich słów wielmoża nie dopowiedział, zabulgotał jedynie poły­kając groźbę okrutną.

Derwisz zerwał się z ziemi, jakby skorpiona ujrzał tuż przy nodze. Pośpiesznie zebrał rozłożone wokół siebie tajemnicze naczynia sporzą­dzone z wysuszonych owoców tykwy rozmaitej wielkości oraz przeróż­ne miseczki nie wiadomo do czego służące. Zwinął wyświechtany dywa­nik, otrzepał kolana i szybkim krokiem podążył w kierunku karawanseraju, gdzie przed kilkoma dniami zatrzymały się na dłużej dwie karawa­ny kupieckie przybyłe na kokandzkie bazary z zamożnych grodów, z Samarkandy i Taszkientu. Szczwany lis wiedział od dawna, że kto chce zgłębić tajemnicę aromatu szlachetnego wina, powinien udać się naj­pierw do winnicy.

Tymczasem Masud Umarkuł powracał do domu w wesołym nastro­ju. Nogi niosły go lekko, niepomne na ciężar siedmiopudowy. Na razie wszystko układało się po jego myśli. Strategia chytrego planu z pewno­ścią wyda wkrótce dorodne owoce.

Dwukrotnie nie udało się chanowi pognębić zagadkowego wędrow­ca. Dwukrotnie włóczęga wyślizgnął się z pułapki niczym wąż pustynny z dziurawego worka - rozmyślał wielmoża. - No, ale do trzech razy sztuka. Przyszła zatem kolej i na trzecią próbę. A tej nie przegapię. Mi­łościwy chan - oby żył wiecznie - czuł się dzisiaj niezdrów. Podobno nosa nie wysunął spod kołdry. Już z samego rana odwołał wieczór przy­jęć, nie chciał nikogo ani widzieć, ani słyszeć. Choroba władcy to wszakże nic dobrego, jednakże grzechem byłoby nie pochwycić za ogon okazji, jaką zsyła miłosierny Allach w takiej właśnie chwili".

Masud Umarkuł dogodnych sposobności nie przegapiał wżyciu. Ina­czej nigdy by nie doszedł do znacznych stanowisk i znacznych mająt­ków. I tym razem nie zawahał się ani przez moment. Całe miasto wie­działo, że chanowi nie udało się upokorzyć sprytnego włóczęgi. Gdyby więc jemu się powiodło, wdzięczność władcy z pewnością nie będzie mieć granic.

Wielmoża oczyma wyobraźni widział już worek nabity złotem lub drogocennymi kamieniami, albo tabun rączych argamaków, albo stado wytrzymałych turkmeńskich wielbłądów, albo siedemnaście niewolnic przecudnej urody. Zrobiło mu się błogo na duszy. Zaledwie dotarł do domu, sięgnął po papier i czernidło. Czym prędzej wystosował pismo nasiąkło słodyczą i kadzidłem. Następnie posłał sługę z listem do lepia­nki garncarza Achmadżana, u którego zatrzymał się wędrowiec.

Mędrzec bucharski nie dał na siebie długo czekać. Przebiegł wzro­kiem równe szeregi arabskiego pisma i sięgnął po chałat. Nic dziwnego, późne wieczory dokuczały chłodem, a kto Odgadnie, kiedy będzie mógł powrócić do domu? Potem wiedziony przez posłańca udał się na drugi kraniec grodu, do dzielnicy bogaczy,

Tutaj, na podwórcu Umarkułowego domostwa, w cieniu morelowych drzew i baldachimu z winorośli, oczekiwano go już z niecierpliwo­ścią. Kilkunastu najbogatszych wielmożów chanatu spoczywało wygodnie na drewnianych okrytych kobiercami tachtach - szerokich tapcza­nach - zezując w stronę furty. Palenie nargilów i pląsy czerkieskich tan­cerek nie mogły jednakże zastąpić prawdziwych emocji zbliżających się z każdym krokiem Hodży.

Pułapka zastawiona dziś przez Umarkuła była znakomitej konstruk­cji. Przemyślana do najdrobniejszego szczegółu. Tak przynajmniej ocenili ją wielmoże wtajemniczeni przez gospodarza w arkana zasadz­ki. Pojęli, że kto raz wsadzi głowę w potrzask, ten jej już nie ocali. Dla pojmanej zwierzyny nie będzie szansy ratunku ani jutro, ani za tydzień, ani za miesiąc. Nawet jeśli zwierzyną tą okaże się największy filozof spośród wędrowców przemierzających w tym stuleciu niezbadane szla­ki muzułmańskiego świata.

- Zgodnie z tradycją panującą od dawna na dworze wielkiego wład­cy Kokandu i my pragnęlibyśmy rozpocząć dzisiejszy wieczór od sied­miu niezwyczajnych pytań - przemówił uroczyście Masud Umarkuł, za­ledwie mędrzec bucharski pojawił się w progu. - Czy zgadzasz się ze mną, człowieku wędrujący od miasta do miasta?

- Tradycja dwukrotnie pozwoliła mi odpowiedzieć na stawiane pyta­nia. I dorzuciła dwie sakiewki pełne srebrnych monet Hodża Nasreddin uśmiechnął się szeroko. - Nie mam zatem nic przeciwko tradycji, panie.

Wielmoża sięgnął dyskretnie pod chałat, gdzie miał ukrytą kartkę z przebiegłymi pytaniami, przepisanymi pośpiesznie z dzieł starożytnych mędrców przez uczonego mudarrisa za kilkanaście marnych miedzia­ków. Zerknął jednym okiem na pismo i otworzył usta:

- Zastanów się głęboko, szlachetny mój gościu, zanim właściwe sło­wo zepchniesz z języka, albowiem liczyć się będzie pierwsza odpo­wiedź. Pomyśl więc i odpowiedz. Co u ludzi starzeje się najszybciej?

Hodża odrzekł krótko:

- Wdzięczność, panie. O tym wiedzieli już mądrzy ludzie przed stu­leciami.

- No, no, rychło znalazłeś właściwe słowo - kiwnął bogacz głową i zaraz dorzucił: -Czy równie szybko odpowiedziałbyś, gdybym zapytał, co to jest prawdziwa wolność?

- Czyste sumienie.

- Myśl twoja na rączym rumaku bieży, przyznaję - wielmoża spoj­rzał na mędrca bucharskiego ze źle ukrywanym podziwem. - Pora za­tem na trzecie pytanie. Czy wiesz, co jest mocniejsze od zemsty?

Hodża Nasreddin wepchnął w usta garść słodkiego kiszmiszu, suszo­nych rodzynków granatowej barwy. Kiedy przegryzł, odpowiedział:

- Przebaczenie.

- Zgoda. A oto kolejne niezwykłe pytanie, szlachetny mój gościu - Umarkuł udał, iż się zastanawia. - Jaka rzecz największa mieści się w najmniejszej?

- Serce szlachetne w człowieczym ciele. Oto odpowiedz najzwyklej­sza, panie.

Wielmoża przesunął powoli aksamitną tiubietiejkę na tył głowy. Wy­cedził przez zęby:

- Hm, a kto z ludzi według ciebie jest najbogatszy na tym świecie?

- Ten, panie, który w życiu na najmniejszym zwykł poprzestawać.

Masud Umarkuł znowu pokiwał głową. Usiłował się nawet uśmiech­nąć, ale nie bardzo mu to wyszło.

- Zadziwiasz mnie, gościu - mruknął po dłuższej chwili i zerknął na papier. Zdenerwował się. Mimo tylu wysiłków, jakoś nic nie zapowia­dało, aby ten przeklęty przybłęda zwichnął sobie szyję na pytaniach wy­szperanych w starożytnych księgach. Nie miał jednakże innego wyjścia, musiał ponowić kolejną próbę. Zapytał więc: - Czy wiesz, szlachetny mój gościu, kto jest najbardziej nieszczęśliwy z ludzi?

- Oczywiście ten, kto nie potrafi znosić własnego nieszczęścia.

Umarkuł z wściekłością zezował na kartkę. Spis pytań dobiegał końca.

- Wylicz - sapnął - które ze zwierząt jest najdziksze?

- Nawet dziecko wie - odpowiedział Hodża z promiennym uśmie­chem - że w górach i pustyniach żmije oraz tygrysy. Zaś w miastach po­borcy podatków.

Goście Masuda Umarkuła poruszyli się niespokojnie. Tę odpowiedź pojął każdy z nich. Nawet opasły kupiec brokatów Ismatułła, zwany dla przewiewnej czaszki Ismatułłą Pustaczkiem, nie miał wątpliwości, że niezmiernie zuchwały musi być ten włóczęga. I o sercu nieulękłym, sko­ro pozwala sobie na głoszenie sądów, jakich nikt ze zgromadzonych tu­taj nie odważyłby się wybąknąć na odległość nosa. Co więcej, wypowia­dał je zagryzając beztrosko łakociami: słodkim kiszmiszem, nugatami z migdałów i orzechów, chałwą chodżencką, suszonymi morelami i jab­łkami smażonymi na miodzie. Niepojęte.

- Przebrnąłeś szczęśliwie przez siedem zagadek zrodzonych w umy­słach mędrców dawnych wieków. Dobrze to świadczy o pilności twojej i twoich nauczycielach. - Masud Umarkuł dźwignął się ze sterty pucho­wych poduszeczek. - Wędrowcze, czy gotów jesteś przystąpić do skosz­towania najsmakowitszego dania dzisiejszej wieczerzy? Naturalnie my­ślę o posiłku nie dla kiszek, lecz głowy.

Hodża Nasreddin, nie tylko czytający księgi filozofów starożytności, ale mający i swój rozum zaprawiony w nieustannych potyczkach z wład­cami, wezyrami, sędziami czy ulemami uczonymi w Koranie, odrzekł spokojnie:

- Tam gdzie przejechało pierwsze koło wozu, powinno przejechać drugie. Jestem gotów, panie.

- Doskonale. Pójdźmy przeto do komnaty, w której oczekuje was wszystkich, o czcigodni, smakowita uczta oraz czarnobrewe tancerki ciebie zaś, wędrowcze, także i zadanie niezwykłe. Naprawdę niezwykłe.

Ruszono żwawo na pokoje. Pierwszy kroczył Umarkuł z olbrzymią klepsydrą pod pachą.

W wielkiej sali przyjęć ujrzano pięć wysokich dzbanów ustawionych w koło. Gospodarz wskazał na nie ręką.

- Spójrzcie, mili sercu mojemu goście, i ty, wędrowcze przemierza­jący świat na kłapouchu - powiedział. - Oto pięć dzbanów. a w każdym garść ziarna. Wiedzcie, w czterech znajduje się groch wyłuskany z łu­sek, w jednym zaś na dnie pod grochem ukryta jest sakiewka z prawdzi­wymi perłami. Domyślasz się, człowieku wędrujący. że zagadka polega na ujawnieniu dzbana z perłami. Jeśli w czasie wyznaczonym przez pia­sek uda ci się odkryć drogocenną zawartość, stanic się ona twoją włas­nością. Jednakże bez zaglądania do wnętrza dzbanów. Zresztą oczy tu nic nie dopomogą, albowiem sakiewka została równo przysypana gro­chem. Nie podpatrywać, lecz liczyć musisz, szybko i uważnie. Racho­wać należy od jednego do tysiąca, obracając się wokoło. Liczenie trze­ba rozpocząć od aftoby najwyższej, tej ze srebrnym ornamentem. Dzban tysięczny będzie owym Sezamem, kryjącym w swoim brzuchu skarb Ali-Baby. Nie zdążysz doliczyć do tysiąca, otrzymasz natychmiast dwieście kijów poniżej pleców oraz przewodnika, który bez zwłoki wy­wiedzie cię z Kotliny Fergańskiej i porzuci w piaskach stepowych. Bia­da twojej głowie, jeśli ponownie pojawisz się kiedyś w murach Kokandu.

Po tych słowach Umarkuł podniósł klepsydrę, odwrócił ją i dodał:

- Pamiętaj, wędrowcze, liczyć możesz tylko do chwili wskazanej przez czasomierz.

Wielmoża mówił głosem spokojnym, gdyż dobrze wiedział, co mówi. Nie darmo zabezpieczył klepsydrę przed przykrą niespodzianką. Z sa­mego rana odsypał z niej piasku tyle, że Bobonazarowi, najszybszemu rachmistrzowi Kokandu, wystarczało go zaledwie na dobrnięcie do dwustu pięćdziesięciu. Na liczeniu do tysiąca musi się więc potknąć nie­znajomy włóczęga. Nic go dzisiaj nie zdoła ocalić. Aj, aj, to będzie wspaniałe. Druga rzecz nie mniej wspaniała to wdzięczność ze strony chana za przełamanie sprytu zagadkowego władcy Osłakłapoucha. Wdzięczność, która powinna wyrazić się nie jeno w złocie, ale i w dworskich zaszczytach.

Uszczęśliwionemu i zadufanemu wielmoży umknęła z pamięci prze­stroga zapisana w kronikach przez wielkiego poetę Wschodu, Muhammada Hafiza, a głosząca, iż “najlepszym reżyserem przygotowywanych widowisk bywa nie człowiek, lecz los". Gdyby Masud Umarkuł znał ów werset, nie cieszyłby się przed czasem niczym wół orzący ziemię na wspomnienie pełnego żłobu.

Dostojnicy zgromadzeni w komnacie nie zwracali uwagi na misy pa­chnącego jadła, z napięciem wpatrywali się w Hodżę Nasreddina i mie­dziane naczynia, bogato zdobione przez mistrzów czekanki.

Otwór każdego dzbana przykrywała dłońmi piękna dziewczyna, o licu brzoskwini, krągłych jabłkach piersi i wargach czerwieńszych od granatu, do tego strojna w szaty zwiewne, wiele obiecujące. Oczywiście smagłolice Czerkieski nie pojawiły się tutaj przypadkowo. Ich widok miał zmącić myśli mężczyzny, nie pozwolić mu na skupienie uwagi i nazbyt szybkie rachowanie dzbanów.

Pomny na blask urody czarnobrewych niewolnic mędrzec bucharski - mężczyzna wszakże - przesłonił oczy starannie dłonią i zastanowił się chwilkę. Potem obrócił się dookoła i rzekł wskazując na jedną z mie­dzianych aftob:

- Ta oto będzie dzbanem tysięcznym.

Głuchy jęk wyrwał się spod zawiedzionych serc wielmożów Kokandu.

- Co? Jakże to? - wystękał przerażony Umarkuł. - Skąd wiesz? Kto ci podpowiedział? Niemożliwe, abyś o własnych siłach równie szybko rozwikłał tajemnicę bezpiecznie ukrytą przed wzrokiem śmiertelnych istot. Jedynie z pomocą smrodliwych dżinów mógłbyś przeskoczyć gra­nicę wyznaczonego czasu. Spójrzcie, o dostojni świadkowie, wszakże Tadżyk Bobonazar, rachmistrz niezmiernie biegły w swym rzemiośle, nie dobrnął jeszcze do pierwszej setki. A piasek w klepsydrze dopiero zaczął się sączyć...

- Panie, aby poznać głębię rzeki, wcale nie trzeba wyczerpywać z niej wszystkiej wody - odpowiedział zagadkowo Hodża Nasreddin, wy­trząsając z brzucha aftoby sakiewkę śnieżnobiałych pereł ukrytą pod warstwą grochu. Po czym, nie zatrzymywany przez nikogo, opuścił go­ścinne nad wyraz progi Umarkuł owego domostwa.

Dostojnicy rozeszli się w ponurym milczeniu. I tym razem nie udało się pognębić tajemniczego włóczęgi. Masud Umarkuł z wściekłości do­stał ataku indyjskiej drżączki. Zieleniał i czerwieniał na przemian.

Ostatnia szansa ocalenia honoru - a może i pereł? - tkwiła jeszcze w informacjach zgromadzonych przez Wielkie Ucho Kokandu. Świąto­bliwy derwisz zapewne znalazł już coś, co pozwoliłoby skompromito­wać nieznajomego łazęgę w oczach władcy. Skrywając niepokój na dnie duszy Umarkuł wrzasnął na sługi, aby podprowadzili mu wierz­chowca. Nie zwlekając wdrapał się na siodło i okładając achałtekina batogiem pogalopował nad kanał, gdzie na Moście Ściętych Głów go­dzinami zwykł wysiadywać przywódca szpiegów kokandzkich.

Nadaremnie wielmoża zaglądał pod spiczaste czapy derwiszów. Na próżno wypytywał o wszystkowiedzącego starucha-kałandara. Na nic zdały się groźby, na nic przesłodzone słowa i obietnice. O losach wielouchego derwisza nikt nic nie słyszał. Albo nie chciał słyszeć.

Siły opadły Umarkuła. Raptem pociemniało mu w oczach. Powoli osunął się na gliniany występ muru. Jęknął rozpaczliwie z trudem łapiąc oddech. Łatwiej igłą studnię wykopać niźli dowiedzieć się czegokolwiek o zaginionym bez śladu Wielkim Uchu Kokandu.

Wielmoża nie wiedział - bo wiedzieć przecież nie mógł - iż świątobli­wy derwisz, który w karawanseraju nie zdołał natrafić na żaden ślad mogący wyjaśnić tajemnicę nieznajomego łazęgi, co zresztą przytrafiło mu się po raz pierwszy od lat bez mała czterdziestu, ukrył się przezornie poza miastem. W odległym grobowcu patrona muzułmańskich pielg­rzymów, pod opieką duchownych doglądających mazaru czuł się bez­piecznie.

Nie koronowany monarcha szpiclów kokandzkich był przekonany, że zagadkowy włóczęga wcześniej czy później opuści stolicę chanatu, a wtenczas i on będzie mógł powrócić spokojnie do Kokandu, ażeby do­starczyć wielmoży, co prawda z małym opóźnieniem, mnóstwa cieka­wych informacji zebranych z drzewa obłudy i fałszu.


*

Mędrzec nie potyka się dwa razy o ten sam kamień. Pomyśl zatem, człowieku o głowie nasiąkłej olejem, co byś uczynił, gdyby i tobie kie­dyś przyszło rozstrzygnąć zagadkowy problem, podobny do Nasreddinowego? W jaki sposób, kręcąc się wokoło i licząc po kolei, równie szybko odkryłbyś pomiędzy pięcioma ów dzban tysięczny?






OSTATNIA WIZYTA


Opowieść siódma o chorobie Hodży Nasreddina

i perypetiach z tabibem miłującym złoto

oraz o ryzyku utraty nieostrożnego czerepu

na dworze kokandzkim


Żonę sobie człowiek wybiera, lecz nie chorobę" - powiada stare uz­beckie porzekadło. Z wizyty u Masuda Umarkuła Hodża Nasreddin powrócił wesół jak wiosenny szpaczek. Brzuch pełen łakoci i sakiewka śnieżnobiałych pereł za pazuchą poprawiłyby humor nawet skazańco­wi. A mędrzec wszakże był człowiekiem wolnym. Z najdrobniejszymi szczegółami opowiedział garncarzowi o niecodziennej gościnności Umarkuła, gęsto krasząc relację żartami. Potem w doskonałym nastro­ju wsunął się pod kołdrę. O tym, że dopadło go jakieś okrutne chorób­sko, dowiedział się dopiero rano, kiedy o własnych siłach nie zdołał dźwignąć się z pościeli.

- Aj, coś mi się chyba stało - jęknął Hodża. - Podaj mi rękę, przyja­cielu. Pora przecież wstawać. Aj, nic z tego nie będzie. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. I we łbie kręci się i łomocze niby w młynie.

Daremne wysiłki mędrca przeraziły Achmadżana. Ile tchu w płucach pobiegł do sąsiedniej machałły po znajomego znachora leczącego i lu­dzi, i zwierzęta.

Tabib, suchy starowina w olbrzymiej czałmie na głowie i z wypchaną jaszczurką dyndającą na szyi, przyszedł natychmiast i już w progu zażą­dał pięciu złotych monet za wizytę.

- Tylko nie sknerz, garncarzu. Życie druha warte więcej niźli wszys­tko złoto świata.

Biedny garncarz dawno złota nie widział na oczy, w skrytce pod pro­giem miał jeno srebrne tańgi. I to nie pięć, a zaledwie cztery. Znachor wykrzywił się, jakby mu ktoś ciężki nadepnął na palec, lecz monety wziął. Potem wymruczał pod nosem coś, co miało przypominać cudow­ne zaklęcia, splunął siedem razy pod wytarty kobierzec, okadził chore­go dymem z diabelskiego ziela, wreszcie natarł balsamem bolejącą i roz­gorączkowaną głowę. Kiedy skończył, zwrócił się ponownie do Achmadżana:

- A teraz, garncarzu, daj trzy barany. Poczciwy lepiglina w pierwszej chwili osłupiał. Głosu nie mógł wydo­być z gardła. Wieczność przeminęła, zanim z trudem najwyższym wystękał:

- Bądź uczciwym człowiekiem, lekarzu. Wziąłeś już pieniądze. Jeśli nie masz serca, miej chociaż sumienie.

Tabib obruszył się. Zmarszczył czoło.

- Cena jest uczciwa - burknął. - Cztery tańgi i trzy marne barany za leczenie ciężko chorego to dużo? A czy ty myślisz, pustogłowy garnkolepie, że ja za zioła zbieraczom nie płacę? I za uzdrawiający balsam z ty­grysiego tłuszczu? I za mazidła sprowadzane przez ludzi-kozice z niedo­stępnych pieczar Ałaju i jaskiń Pamiru? Zwątpić w uczciwość doktora to jakby zwątpić w nauki samego Abu Ali Ibn-Siny.

Słysząc słowa znachora Hodża Nasreddin uniósł powieki i wyszeptał z wysiłkiem:

- Wszystko to prawda, czcigodny spadkobierco nauk przesławnego Abu Ali Ibn-Siny. Znałem i ja przed laty podobnego do ciebie lekarza, z którego wiedzy korzystali lekarze przez kilka stuleci. Na Awicennę powoływali się również rozmaici zielarze i znachorzy w całej niemal Azji.

- Bardzo uczciwego i bardzo porządnego człowieka, o sumieniu i sercu wrażliwym jak rzadko. Pamiętam, kiedy przechodził koło miejscowego cmentarza, zawsze sobie szczelnie naciągał chałat na głowę.

- Zasłaniał sobie chałatem głowę? A po co? - zdumiał się znachor.

- Uczciwość tak mu nakazywała. Wstydził się własnych pacjentów, których kiedyś leczył.

Garncarz zagryzł wargi, ale nie wytrzymał długo i parsknął głośnym śmiechem. Zawtórował mu słabym głosem Hodża Nasreddin. Dopiero wówczas zaświtało w głowie tabiba, że mędrzec zadrwił sobie z niego.

- Dla was, grzeszne dusze, nie ma nic świętego na tej ziemi! - wrza­snął pieniąc się na gębie. - Nie potrzebuję twoich kościstych baranów, garnkolepie! Nawet gdybyś miał całe stado tłuściochów, nie wziąłbym ani jednego. Za zapłatę wystarczy mi widok tego oto barana, który za­padł na ciężką chorobę. Nieuleczalną. Jego dni zostały policzone. Zo­baczycie, wkrótce zjawi się tutaj Azraił, Anioł Śmierci, aby zabrać nę­dznika i wtrącić do piekła.

- Nie przejmuj się bredzeniem tego skorpiona w zawoju wielkim jak, gniazdo bocianie, a móżdżku maleńkim jak dwa ziarnka maku - szep­nął mędrzec do przyjaciela.

- Coś powiedział? - wrzasnął tabib po raz drugi. - Ja skorpionem? O maleńkim móżdżku? Przekonasz się, nie doczekasz piątku.

I wybiegł rozwścieczony. Furtą od ulicy grzmotnął tak, że zawiasy nie wytrzymały znachorowej złości. Z przeraźliwym łoskotem furta runęła na ziemię.

- Mówiłem już, abyś się nie przejmował - powtórzył Hodża. - Le­piej, Achmadżanie, pośpiesz na bazar i kup trzy garści ziół, jakie ci wskażę.

Garncarz popędził na bazar, gdzie w najodleglejszym kącie godzina­mi przesiadywali siwobrodzi mężowie w zawojach wypłowiałych od słońca. Siedzieli w kucki z niepozornym towarem, który potrafili ocenić jedynie ozdrowieńcy. Z leczniczymi ziołami znalezionymi wysoko w górach. W miejscach niedostępnych dla zwyczajnych ludzi, na skalnych występach odwiedzanych jedynie przez fergańskie gronostaje, zręczne wielkorogie archary i śnieżne pantery.

Po czterech dniach choroba zaczęła ustępować. Po pięciu gorączka spadła, boleści zniknęły zupełnie. Szóstego dnia mędrzec bucharski po­prosił druha, aby dopomógł mu wyjść przed dom, na świat hoży, popa­trzeć na ludzi, posłuchać ptasich treli, powąchać woni szaszłyków sma­żonych na węglu drzewnym przez ulicznych sprzedawców.

Achmadżan nie potrafił przyjacielowi odmówić niczego. Bez słowa protestu wyprowadził go przed furtę. Na dywaniku złożonym we czwo­ro, w uzdrawiających słonecznych promieniach mędrzec od razu poczuł się inaczej. Pojął, iż życie weń wstępuje od nowa.

Akurat w tym czasie od strony głównego bazaru nadszedł kościsty znachor w ogromnym zawoju na głowię. Ten sam, który nie dostał od garncarza ani złota, ani trzech baranów. Ujrzawszy siedzącego pod mu­rem bladego, wymizerowanego Hodżę Nasreddina pomyślał sobie, że oto nadchodzi godzina słodkiej zemsty. Przystanął i odezwał się głoś­no, aby usłyszeli go sąsiedzi i przechodnie:

- Oj, kiepsko wyglądasz, ruino człowiecza. Z daleka widać, że led­wie zipiesz. Pewnie dopiero co powróciłeś z tamtego świata. Cóż nowe­go słychać w niebie? Spotkałeś tam może któregoś ze świętych? Albo z proroków?

- Niestety, czcigodny wnuku Abu Ali Ibn-Siny, nie poszczęściło mi się w niebie. Nie widziałem tam ani świętego, ani proroka - odpowie­dział mu Hodża ze stoickim spokojem. - Mimo to powodów do narze­kań nie mam.

- Nie masz? A dlaczego? Trafiłeś na kogoś innego mieszkającego pod gwiazdami?

- Zgadłeś, czcigodny wnuku Abu Ali Ibn-Siny. Na czarnym obłoku spotkałem Azraiła, Anioła Śmierci. Uciąłem sobie z nim dłuższą poga­wędkę.

- I cóż ci powiedział Azraił? - zaciekawił się tabib.

- Ważną rzecz. Bardzo ważną. Zwłaszcza dla lekarzy.

- Co ty gadasz? A jaką? - znachor zamienił się w znak zapytania.

- W przyszły piątek Azraił wybiera się w odwiedziny na ziemię. Z ognistym mieczem, jak na zwiastuna śmierci przystało. Obiecywał, że w swojej podróży nie zapomni i o Kokandzie.

- A po co go tu licho niesie? Nie mówił ci tego, ruino człowiecza?

Mędrzec bucharski uśmiechnął się leciutko.

- Mówił. Zamierza zabrać ze sobą ciebie i pozostałych tabibów. By wtrącić do piekła.

- Aj, aj, aj - zatrwożył się znachor. - Dlaczego? Jam przecie nie-grzeszny.

- Wszystko dlatego, że doktorzy nie pozwalają ludziom umierać w porze wyznaczonej im przez Allacha - wyjaśnił mędrzec cierpliwie. - Sam wiesz doskonale, iż leczenie przedłuża pacjentowi życie. Tymcza­sem Anioł Śmierci czeka nadaremnie na spodziewaną duszyczkę. Roz­gniewany wybiera się na ziemię, ażeby was przykładnie ukarać za psu­cie boskich planów. Przez cztery stulecia będziecie siedzieć w kotłach piekielnych z roztopioną smołą.

- Aj,aj,aj!

- Nie jęcz. Ty jeden możesz się nie obawiać o swoje cenne życie. Udało mi się przekonać Azraiła, że z ciebie żaden lekarz. Nie uzdrowił­byś nawet myszy, nie mówiąc już o ludziach. Na odwrót, lichutkimi le­kami i absolutnym brakiem wiedzy medycznej niejedną nić życia prze­rwałeś znacznie wcześniej, niźli było to zapisane w księdze przeznacze­nia. Wszakże połowa cmentarza w Kokandzre to twoi pacjenci. Słucha­jąc moich wyjaśnień Azraił aż podskakiwał z radości, że ma na ziemi ta­kiego wspaniałego pomocnika. Mógłbym przysiąc, iż Anioł Śmierci nie tknie ciebie nawet małym palcem. Przybędzie przecież na ziemię tylko po prawdziwych lekarzy.

Gromada przechodniów, która z uwagą przysłuchiwała się rozmowie dwóch mężów, gruchnęła zgodnym śmiechem. Natomiast znachor po­czerwieniał gwałtownie na gębie. Zorientował się, że już po raz drugi gość garncarza Achmadżana zakpił sobie z niego. Otworzył usta, lecz nie zdołał wypchnąć na język nawet jednego marnego przekleństwa. Gniew odebrał mu dar mowy. Splunął jeno, po czym odwrócił się i kla­piąc sandałami, jak mógł najszybciej zniknął za rogiem.

Jeszcze nie przebrzmiał śmiech u furty lepigliny, gdy nagle w rozba­wiony tłum wdarło się kilka osób pracujących silnie łokciami.

- Jest! Jest tutaj! Kto mówił, że chanowego ulubieńca zmogła zła choroba? Przecież widać, iż zdrów jest niczym szczupak w rzece - wrza­snął jakiś głos. Jakieś mocne ręce pochwyciły bucharskiego mędrca i dźwignęły wysoko nad głowy. Zanim Hodża Nasreddin zdołał zorien­tować się, o co napastnikom chodzi, poniesiono go triumfalnie w głąb miasta.

Kwadrans nie minął, gdy do pałacu chanowego eskortowany przez gromadę uszczęśliwionych dostojników wkroczył - a raczej został tam przez nich wniesiony - Hodża Nasreddin. Ostatnia deska ratunku kokandzkich bogaczy.

Tuż przed zapadnięciem zasłony zmierzchu u wejścia do komnaty tronowej pojawił się władca w asyście największego z wezyrów, nacze­lnika skarbca, wielkiego miraba zawiadującego wodami chanatu, straż­nika pieczęci oraz reszty dworskiej świty. Wielmoże pochylili kornie głowy, na wszelki wypadek przytrzymując za szarawary Hodżę, by nie czmychnął korzystając z uroczystego zamieszania.

Tymczasem chan Kokandu, utykając lekko na nogę od pamiętnej no- i\ cnej wyprawy do ubogiej herbaciarni, przemierzył całą salę. Zatrzymał się dopiero przed mędrcem bucharskim. Rzekł uradowany:

- O, dawno cię nie widziałem, człowieku wędrujący poświecić. Do­niesiono mi, iż chorowałeś?

- Tak, panie. Byłem niezdrów.

- Dobrze, że już jesteś, wędrowcze. Skargę na ciebie złożono przed tronem. Podobno oszachrowałeś człowieka zacnego, sakiewkę pereł zdobywając za pomocą diabelskich sztuczek. Czy to prawda?

Aha, Masud Umarkuł zdążył się poskarżyć" - pomyślał Hodża i od­powiedział głośno:

- W drzewo, które owoców nie daje, nikt kamieniami nie ciska. Tak przynajmniej napisał przed wielu laty Musaheddin Saadi z. Szirazu. Poeta rozumiejący bogów, a zarazem filozof znający doskonale ludzi. Tych uczciwych, ale i tych podstępnych, pozbawionych sumienia.

- Hm, a nie obawiasz się, władco Osłakłapoucha, że poszkodowany może zechcieć poszukać satysfakcji innymi drogami? Poza moim dwo­rem?

- Mąż uczony żyje wiecznie, nawet po swojej śmierci, kiedy kości jego już dawno w ziemi spróchnieją, nieuk zaś martwym, choćby stąpał jeszcze po ziemi i łykał powietrze pełnymi płucami To również powiedzenie wielkiego Saadiego, panie.

Chan wydął policzki. Po czym głośno przełknął powietrze. I dopiero wówczas cisnął w mędrca pytaniem:

- Czy nie nazbyt śmiało językiem obracasz, władco Osłakłapoucha?

- Kto nauki pobierał i nie wykorzystuje ich wcale, podobny jest do tego, co ziemię zaorał, ale ziarna nie rzucał. I to także słowa Saadiego z Szirazu, panie.

- A cóż ty mielesz dzisiaj jedynie sławami Musliheddina Saadiego? Własnych ci już zabrakło? Czyżbyś po tygodniu nieobecności w pałacu stępiał niczym stara motyka? Najwyższa pora przekonać się o tym, wędrowcze. Najpierw przebiegnijmy przez kilka tradycyjnych pytań, ażeby rozruszać zgnuśniałe umysły ludzi zgromadzonych tutaj. Na koniec pozostawimy sobie przemyślną zagadkę, którą nie ślepy przypa­dek, lecz rozumna głowa powinna rozwikłać. Spójrzcie w okno, czcigo­dni, wieczór w noc pomału się zmienia. Nie zwlekajmy dłużej. Zaczy­najmy zabawę.

- Nie zwlekajmy, panie szlachetny - zgodził się spokojnie Hodża Nasreddin. - Zaczynajmy zabawę.

- A zatem pierwsze pytanie, człowieku wędrujący po świecie - chan wysunął z rękawa kartkę i zerknął na nią jednym okiem. - Powiedz nam, kto w ciemnościach widzi najlepiej ?

Mędrzec odparł jednym słowem:

- Ślepiec.

- Słusznie mówisz. Bardzo słusznie - powtórzył chan z podziwem. - A w takim razie, czy wiesz, władco Osłakłapoucha, co dla człowieka niewidzącego na obydwoje oczu może być bardziej przykre od jego śle­poty?

- Ślepota rozumu zawsze jest gorsza od ślepoty oczu, panie sprawie­dliwy.

- Trzecie. Kto jest biedniejszy od najnędzniejszego z nędznych?

- Skąpiec. Bo biedak nie ma tylko tego, czego nie ma naprawdę - od­powiedział filozoficznie Hodża Nasreddin - skąpiec zaś nie ma nawet tego, co posiada na własność.

- Rzeczywiście, mądrze mówisz. Odpowiedź warta pytania, wędro­wcze. Kolej więc na czwarte. Jaka trucizna jest lepsza od miodu?

- Człowiek mądry wie, że trucizna prawdy zawsze będzie lepsza od miodu kłamstwa.

- Dość, władco Osłakłapoucha - chan nieco się zirytował. - Wysta­rczy tych pytań i odpowiedzi na dzisiejszy wieczór. Daruję ci dwa po­zostałe, albowiem czas najwyższy, by zabrać się do problemu bar­dziej złożonego. Przetrzyj teraz uszy i słuchaj uważnie. I wy wszyscy także.

Po czym skinął dłonią.

Na znak dany przez władcę Kokandu do przodu wysunął się pałaco­wy bibliotekarz. Zasuszony, szary człowieczek o olbrzymich patelniach uszu, prawdziwy nietoperz. Z jego ust rozlała się struga niezwykłej opowieści:

- Dawno, dawno temu, w roku, którego nie pamiętaliby dziadkowie najstarszych nawet wnuków, w pałacu prześwietnego kalifa Bagdadu zgromadzili się ludzie zaproszeni na wspaniałą ucztę. Po dwustu smako­witych potrawach, kiedy każdy już czknął i beknął ze czterdzieści razy, wszyscy otrzymali na deser zagadkę. Jednakową. Dopiero bowiem wtenczas okazało się, że biesiadną salę można opuścić przez dwa różne wyjścia. Jedno wiodące do kalifowego skarbca, drugie wprost do celi skazańców. Kto z biesiadników potrafi domyślić się, którym z dwóch korytarzy należy podążyć, aby trafić do skarbca po nagrodę, sakwę szczerozłotych monet? Jak ustrzec się wizyty w komnacie, w której naj­łatwiej o zgubienie głowy? W jaki sposób ujawnić to korzystniejsze roz­wikłanie zagadkowego deseru? Czy można i czy w ogóle warto pytać ci­chaczem o drogę któregoś z dwóch strażników strzegących wyjść? Zwłaszcza że dla nikogo z pałacowych bywalców nie było tajemnicą, iż jeden z owych Persów zawsze mówił prawdę, drugi zaś nieustannie kła­mał. Lecz który jest tym prawdę głoszącym, a który łgarzem o zwich­niętym języku, wiedział jedynie Allach i prześwietny władca. Trwożne rozważania biesiadników, zupełnie nie wiedzących, co czynić, ciągnęły się godzinami. Przerwał je dopiero zniecierpliwiony kalif. Pozwolił za­dać strażnikom tylko dwa pytania, nie więcej. Po jednym każdemu z wartujących. A teraz, pełnobrzuche istoty z Bagdadu, pomyślcie, jakie pytania należy postawić, aby wiedzieć, którym korytarzem można udać się bezpiecznie we właściwym kierunku, umożliwiającym ocalenie głowy?

Ruszyli ochotnicy do szturmu. Pytania posypały się hałaśliwym ro­jem:

- Która droga, szlachetny wojowniku, wiedzie do komnaty wypełnio­nej bogactwami? Los cię wynagrodzi za właściwą wskazówkę, zdradź-ze więc tajemnicę.

- A według ciebie, mistrzu topora, który korytarz prowadzi do wnę­trza skarbca? Wskaż, na Allacha, bezpieczną ścieżkę. W nagrodę otrzy­masz połowę sakwy złota. I co nie mniej ważne, będziesz mieć zawsze sny spokojne.

Wskazywali obydwaj zbrojni Persowie na przemian, ten na jedno wyjście, ów na drugie. Na próżno dostojnicy mnożyli pytania, nadaremnie łzawili oczy wpatrując się w nieruchome gęby strażników. Nijak nie mogli odróżnić kłamcy od prawdomównego.

Kiedy fala rozpaczy i zwątpienia zalała serca wielmożów i zdawało się, że nie ma już dla nich ratunku, do wyjścia zbliżył się człowiek, który mógłby być bliźniakiem obecnego tu władcy Osłakłapoucha. Tak był do niego podobny. Człek w ubogiej szacie, lecz w mądrość i doświad­czenie przebogaty, zapytał pierwszego strażnika:

- Która droga, twoim zdaniem, waleczny mistrzu miecza, prowadzi do kalifowego skarbca? Wysłuchał krótkiej odpowiedzi, a następnie zagadnął drugiego:

- Uchyl poły tajemnicy, waleczny mistrzu topora, i ukaż, którą dro­gę powinien mi wskazać twój sąsiad z mieczem?

Strażnik bez słowa wskazał ręką.

Uzbrojony w dar rozumienia rzeczy niepojętych mędrzec bagdadzki zastanowił się, ale tylko chwilę, bo zaraz potem ruszył pewnie przed sie­bie. Odpowiedzi z ust strażników wskazały mu bezpieczne - i zasobne - wyjście. Albowiem wiadomo od dawna, o czcigodni, że i pytać trzeba umieć, i myśleć trzeba umieć. Te same przymioty ducha liczyć się będą na wagę złota również i dzisiaj. Na dworze wielkiego chana Kokandu czeka was za moment podobne zadanie. Oto dwoje drzwi oraz dwóch strażników. Ten prawdę, ten zaś fałsz głoszący. Lecz który jest który? Ba...

Bibliotekarz wysnuł przędzę opowieści do końca, beknął głośno i co­fnął się na poprzednie miejsce.

Najstarsi z kokandzkich gości znajdujący się w chanowej komna­cie, trzej siwobrodzi ulemowie, natychmiast poczęli na głos roztrząsać słowa dopiero co usłyszane:

- Gdyby pierwszy ze strażników wskazał na jedno wyjście, drugi na­tomiast na inne, musiałoby to oznaczać, iż pierwszy był prawdomów­nym człowiekiem. Jednakże gdyby i pierwszy, i drugi pokazał na to samo, wówczas prawdomównym byłby strażnik drugi. Tak czy inaczej z usłyszanych odpowiedzi można stwierdzić bez wysiłku, komu należa­ło zaufać, kto był tym prawdę mówiącym. Nie ma co czekać na rozwią­zanie zagadki przez tego przybłędę ze świata, skoro sami znaleźliśmy właściwe. Chodźmy po nagrodę.

- Chodźmy. Należy się nam chanowa nagroda za prawidłowe rozu­mowanie.

- Chodźmy. Uczciwie zapracowaliśmy głowami na worek szczero­złotych monet.

Oblicza wielmożów przysłuchujących się ulemom pojaśniały w sze­rokim uśmiechu. Radość wartkim nurtem przelata się w zatrwożone serca. Dobry chan. Wspaniałomyślny chan. Zadał co prawda trudne za­danie, ale podsunął też i sposób rozwiązania. Nie zwlekając w ślad za trzema ulemami ruszono hurmem do wyjścia.

Jedynie Hodża Nasreddin nadal stał nieruchomo. Nie drgnął nawet z miejsca,

Tymczasem władca dał nieznaczny znak ręką. Strażnicy momental­nie wysunęli do przodu ostrza zakrzywionych szabel. Skobel dostępu do drzwi został zamknięty. Nic nie rozumiejący tłum wielmożów zatrzy­mał się rozczarowany.

Wtedy chan Kokandu zwrócił się do mędrca bucharskiego sterczące­go samotnie pod ścianą:

- Ej, władco Osłakłapoucha, dlaczego nie pobiegłeś do wyjścia jak ci trzej zasuszeni ulemowie i te pozłacane półgłówki? Nie przyrosłeś chyba do posadzki?

- Nie przyrosłem, panie sprawiedliwy - potwierdził Hodża. - A nie pobiegłem do drzwi, gdyż mniemam, że to jeszcze nie koniec zajęć na dzisiaj. Nie sądzę, aby ślepy przypadek był autorem usłyszanej przed chwilą historyjki. Wielce interesującej, przyznaję, lecz jak gdyby po­zbawionej właściwego zakończenia. Zagadka rozwiązana przestaje być wszakże zagadką. Czekam więc cierpliwie na ciąg dalszy.

- I masz słuszność. Bo nie był to żaden przypadek. A czy domyś­lasz się, człowieku wędrujący na ośle skądś dokądś, co przez sło­wa tejże opowiastki chciałem przekazać ludziom tutaj zgromadzo­nym?

- Przypuszczam, panie, że pragniesz wykazać - Hodża Nasreddin uśmiechnął się pod nosem - iż nie jesteś władcą głupszym od bagdadzkiego kalifa.

- Oczywiście zgadłeś, wędrowcze - odrzekł chan Kokandu nie kry­jąc podziwu dla przebiegłości niezwykłego włóczęgi. - O to mi właśnie chodziło. Przygotowałem na dziś próbę, podobną nieco do opowiedzia­nej, lecz znacznie od niej roztropniejszą. Was wszystkich chcę poddać mojemu egzaminowi. Dzisiejszy wieczór, nie za chłodny, ale i nie za go­rący, jest doskonałą porą na sprawdzenie charakteru i wartości umysłu wśród dostojników pałacowych.

A teraz, gdy poznaliście opowieść ułożoną przez kalifa z Bagdadu - ciągnął dalej chan, tym razem zwracając się już do wszystkich - za­znajcie również smaku mojej przypowieści. Bibliotekarzu, zaczynaj.

Gacek wielkouchy ponownie dał trzy kroki do przodu i począł mleć słowa zagadkowej historii:

- W pewnym rozkosznym pałacu pewnego uzbeckiego chana, na­miestnika samego Allacha na ziemi, w olbrzymiej sali zebrali się ludzie, wśród których byli i wielce przezorni mężowie, i sprytni jako lisy, i do­świadczeni, i myśleć potrafiący. I okazało się, że w dniu tym wszelkie przymioty ducha i umysłu liczyć się miały na wagę życia i śmierci. Albo­wiem wielki władca chanatu nie przy dwóch, jak w Bagdadzie, lecz przy siedmiu wyjściach wiodących z sali postawił aż czternastu strażników. Po dwóch przy każdym. Wojowników nie zwyczajnych, ale kłamiących zawsze lub zawsze prawdę mówiących. Jednakże nie wiadomo, ilu było przy drzwiach łgarzy, a ilu prawdomównych. Żaden ze strażników nie miał przecież napisane na czole, kim jest, oszustem czy tym drugim. Natomiast za ścianą, po tamtej stronie drzwi, stanęli oprawcy z pomoc­nikami dzierżącymi mocne sznury z pętlą. Tylko za jednymi drzwiami znajdował się nie kat, lecz dziewczyna, młoda Czerkieska o kibici strze­listego cyprysu i wdzięku gazeli. Oto nagrody czekające na mężczyzn. Albo kat, albo dziewczyna. Myślicie, że przy wyborze drzwi wszystko zależy od szczęścia? Nie, nie wszystko, albowiem wielki chan o sercu gołębim i rozumnej głowie - niechaj żyje wiecznie - w swojej niezmie­rzonej dobroci pozwolił ludziom chcącym opuścić komnatę, by zadali jedno pytanie któremukolwiek z czternastu strażników. Powtarzam, je­dno tylko pytanie. Oto wątek opowieści, której zakończenie sami musicie dziś tutaj dopisać.

Człowieczek o uszach przypominających patelnie skończył opowias­tkę i znów cofnął się o trzy kroki.

- Prawdziwe są słowa bibliotekarza. Sześciu katów czeka na was. Albo jedna dziewczyna - dodał wielki wezyr, rozstawiając zbrojnych przy pięciu wyjściach, dotychczas nie strzeżonych.

- Wiecie już, co oczekuje was za siedmioma drzwiami - uzupełnił chan z wysokości tronu. - Myślcie przeto pilnie, jak się stąd wydostać.

Kto nie zdecyduje się dzisiaj z własnej woli opuścić komnaty, jutro bę­dzie musiał wynieść się na zawsze z mojego dworu i państwa. Nie po­trzeba mi pustogłowych głupków i tchórzy o zajęczych sercach. Natural­nie majątki nikczemników zostaną od razu skonfiskowane na rzecz kokandzkiego skarbu. Ludziom nic niewartym nie jest potrzebne ani zło­to, ani srebro, ani drogocenne klejnoty.

Naczelnik zarządzający finansami chanatu zatarł ręce z wielkiej ucie­chy. Dla niego każdy, nawet najbardziej plugawy sposób zdobycia no­wych monet dla zawsze głodnego skarbca był usprawiedliwiony. A ten wydawał się wręcz doskonałym. Bez żadnych dodatkowych wydatków gwarantował znaczne pomnożenie zasobów chanowych.

Arkan przerażenia spętał i nogi, i usta bogaczom w złocistych chała­tach. Nikt nie wiedział, jak powinien postąpić. Co zrobić dla ocalenia życia i majątku? W ponurej ciszy słychać było jeno grające gdzieś za ok­nem cykady.

Sytuację próbował ratować Kasym Azizułła, miejscowy dygnitarz o dużej głowie i równie niemałych bogactwach. Wyciągnął sakiewkę mo­net zza pasa i szeptem zaczął namawiać sąsiadów zmienionych w słup soli:

- Każdy, kto zdecyduje się wejść pierwszy w drzwi i ujrzy za nimi kata, niechaj wrzaśnie głośno, abyśmy już w ten otwór nie wleźli. Za ostrzeżenie pozostałych odważny ów człowiek dostanie ode mnie pięć­dziesiąt złotych dinarów. My zaś tym sposobem po stracie sześciu męż­czyzn oraz trzystu dinarów będziemy już doskonale wiedzieli, którędy wyjść należy na wolność. Sześć głów warte ofiary, ażeby uratować głów kilkadziesiąt. Tylko kto z was pójdzie pierwszy?

Właśnie, kto. Żaden ze spędzonych tutaj dostojników nie chciał pod­jąć obiecanych monet i ryzyka utraty własnego czerepu. Nawet naj­większego z łotrów nie udało się namówić do pierwszego kroku. Grono godnych siebie wysoko urodzonych zbirów, okrutników o zadżumionych charakterach i sercach nie znających litości, złoczyńców o delika­tnych dłoniach nie wiedzących, co to uczciwa praca i uczciwy zarobek, niecierpliwiło się coraz bardziej.

Zewsząd słychać było szepty:

- Idź ty, Saldzie. Pomyśl sobie, pięćdziesiąt sztuk złota. Za to wiele dziś kupić można.

- Ale nie nową głowę.

- No, przecież możesz trafić od razu na wyjście z dziewczyną. A wów­czas, Saldzie, zdobędziesz i monety od szczodrobliwego Azizułły, i czarnobrewą Czerkieskę od chana.

- Ba, lecz kto mi poręczy, że trafię w otwór właściwy, bezpieczny?

Chyba sam szatan? Rogatemu diabłu wolę jednak nie zawierzać swych losów na ziemi. Idźże ty pierwszy, Abdułło. Ja pójdę za tobą.

Długo trwały gorączkowe szepty. Bez skutku. Wszyscy sterczeli w miejscu jak wkopani w piasek. Nikt nie chciał wysunąć się ni kro­ku do przodu, aby przypadkiem nie wzięto go za ochotnika, który pod­jął już niełatwą decyzję. I nie wepchnięto siłą w paszczę groźnego otworu. Stano by tak zapewne do porannego brzasku, gdyby nie Hodża Naseddin. Bo jego to głos w pewnej chwili zabrzmiał zdecydowanym tonem pośród trwożnych szeptów i mamrotań.

- O panie szczodrobliwy, każ, proszę, dodać każdemu z sześciu ka­tów po ostrym toporze, zaś dziewczynie złotych monet sakwę. W ten prosty sposób i kara, i nagroda nabiorą dodatkowych wartości. Uczynią z pałacowej zabawy znacznie smakowitszą potrawę.

Tłum w złoconych chałatach jęknął przerażony. Czyżby temu niepo­jętemu samobójcy mało było śmierci od wisielczego powroza? Poza stryczkiem domaga się jeszcze gwarancji topora? A może ze strachu włóczędze pomieszały się klepki?

- Zgoda, władco Osłaklapoucha. Uczynię wyjątek dla ciebie i speł­nię dodatkową prośbę. Zresztą i j a sądzę, że do smakowitej potrawy go­dzi się również dodać i po szczypcie papryki - chan kiwnął się na tronie, po czym machnął na wielkiego wezyra, by pośpieszył za drzwi z nowym poleceniem.

- Dzięki ci z całego serca, szlachetny i szczodrobliwy panie. Twa do­broć nie ma granic - skłonił się Hodża Nasreddin w odpowiedzi.

Dobroć? Jaka znów dobroć? Rozgorączkowany i wystraszony tłum spoglądał na bucharskiego mędrca wzrokiem, który, gdyby mógł, spro­wadziłby na niego już śmierć siedemdziesiątą. Jakiż sens ma ględzenie o szlachetnym sercu władcy Kokandu, gdy stoi się przed najtrudniej­szym wyborem: życie albo nędza? Na obczyźnie bez jednego miedziaka? Czyż może być dla wielmoży coś bardziej okrutnego? Łatwiej już chyba oddać własną duszę aniżeli majątek.

Hodża Nasreddin przypatrywał się rozbawiony dostojnikom pałacowym, którzy błyskawicznie zaczęli odsuwać się od niego, niczym od człowieka napiętnowanego oznakami cholery lub trądu.

- Niewiedzący żyje tylko chwilę, wiedzący sto lat - mruknął wreszcie mędrzec do siebie półgłosem, lecz tak, aby słyszano go wokół, i dźwig­nął spod stóp Kasyma Azizułły sakiewkę wypełnioną złotem. Następ­nie pomaszerował w stronę wyjścia. Tutaj zadał jedno pytanie strażni­kowi, a kiedy ów wskazał końcem szabli, bez wahania skierował się w drzwi gwarantujące głowie bezpieczeństwo, kieszeni zaś podwójne zło­to i niewolnicę na dodatek.

- Zatrzymaj się, władco Osłakłapoucha. Wybrałeś właściwie. Do ciebie zatem należą nagrody. I słusznie, gdyż umysł twój wielki. Zbliż się do mnie teraz, bo mam propozycję - chan powstrzymał filozofa, nim ten zniknął za kotarą. - Może zostaniesz w Kokandzie na stałe? Po cóż masz włóczyć się po rozległym świecie, zaznawać niewygód i przykrości od niewdzięcznych ludzi? Mianuję cię wielkim wezyrem, zamieszkasz w pałacu i będziesz człowiekiem najszczęśliwszym ze szczęśliwych. Zape­wniam cię.

Kuszbega Salim spojrzał na konkurenta do swojego stołka wzrokiem miotającym pioruny. Natomiast mędrzec, który od dawna wyznawał zasadę, że lepiej jest wstydzić się u podnóża góry niźli na samym szczy­cie, pokręcił głową przecząco.

- Nie mogę, panie szlachetny - oświadczył. - Wiara moja mi nie po­zwala.

- Coś powiedział? Wiara ci nie pozwala? Jaka znów wiara? Nie je­steś mahometaninem? - zdumiał się władca Kokandu. - Jak żyję, nie słyszałem o religii, która broniłaby zaszczytów człowiekowi obda­rowanemu przez los z woli Allacha i chana. A cóż to za dziwaczna wiara?

- Wiara w to, że na miarę wzniesienia następuje zwykle upadek. Kto spadnie z osła - nos złamie, kto spadnie z góry - kark skręci. Unikam przeto w życiu zbyt wysokich godności, o panie szczodrobliwy.

- Namyśl się, człowieku wędrujący na iszaku, dobrze ci radzę - po­wiedział chan głosem, w którym prośba walczyła z groźbą o pierwszeń­stwo. - Jutro zaraz po wieczerzy dasz mi ostateczną odpowiedź. Masz calutką noc i dzień cały do namysłu. Ale co tu się zastanawiać, kiedy sprawa prosta i jasna jak to, że woda jest mokra, a mleko białe.

Tymczasem tłum wielmożów i dostojników pałacowych nic czekał na wynik rozmowy swego władcy z łazęgą ze świata. Rzucił się hurmem we wskazane przez Hodżę Nasreddina wyjście i uradowany, że tym razem udało się ocalić i głowę, i majątek, zmykał pędem do domów, gubiąc po drodze złocone pantofle ku uciesze ulicznej gawiedzi.

W stronę głównego bazaru podążył wkrótce i mędrzec bucharski z Czerkieską. A każdy krok umacniał w nim postanowienie: trzeba zni­kać z Kokandu. Jak najszybciej. Natychmiast.

Od decyzji do wykonania jednakże droga daleka. Opuszczenie stoli­cy chanatu nie było sprawą prostą. Zbyt wielu dostojnikom pałacowym zależało, by pozostał w mieście. Ci, dla których ryzykował gardłem, wyciągając za nich parzące kasztany z chanowego ogniska, śledzili go na każdym kroku, pilnowali we własnym interesie, aby przypadkiem nie rozpłynął się im w powietrzu niczym mgła poranna w rodzącym się skwarze.

Na dobrowolne opuszczenie Kokandu nie zgodziłby się również i chan. No bo na kim co wieczora sprawdzałby swoje przedziwne pomy­sły i zagadki? Na miejscowych złoconych półgłówkach nie dostarczają­cych dotąd tronowi żadnej satysfakcji? Ze zniknięcia władcy Osłakłapoucha zadowolony byłby tylko wielki wezyr, od pierwszego spotkania u bramy miejskiej marzący o jego śmierci.

Nietrudno przewidzieć, iż dalszy pobyt w pałacu nie wróżył nic do­brego ani w dniach najbliższych, ani w odległej przyszłości. A zatem je­dyne rozsądne wyjście z kłopotliwej, ba, niebezpiecznej sytuacji to po­śpieszna tajemna ucieczka oraz staranne zatarcie śladów.

Zwłaszcza że i czas naglił. Najwyższa już bowiem pora przedostać się przez góry do Chodżentu. Przecież tam, u teściów, oczekuje nań uko­chana Guldżachon wraz z dziećmi. Na szczęście i tym razem na spotka­nie z żoną nie pójdzie z pustymi rękami. Dwie sakiewki srebra, jedna pereł i dwie pełne złota, zdobyte ostatnio w Kokandzie, powinny zape­wnić najbliższym spokój i dobrobyt. Szkoda tylko, że nie wolno mu za­brać ze sobą młodziutkiej Czerkieski wyrwanej z łap chana. Będzie ją musiał pozostawić w domu Achmadżana lub obdarować wolnością. Bo łatwo sobie wyobrazić, co na widok migdałowookiej niewolnicy powie­działaby Guldżachon.

Tak rozmyślając Hodża Nasreddin szedł coraz wolniej, coraz usilniej natężając głowę. Wreszcie zatrzymał się. Znalazł wyjście. Nieprzypadkowo mędrzec ocknął się przed czajchaną u skraju głównego bazaru, dobrze widoczny w świetle lampy oliwnej zawieszonej na haku. Chciał, aby dostrzegli go szpicle wielmożów i nożownicy wielkie­go wezyra. Postał czas jakiś, jak gdyby toczył walkę z pragnieniem albo z chętką zagrania w kości, po czym pożegnał się z dziewczyną, a sam ostentacyjnie wkroczył w otchłań herbacianych oparów i wrzawę rozgrzanego tłumu stałych bywalców i przyjezdnych gości.

Kiedy Hodża przekonał się, że uspokojeni szpiedzy przycupnęli w cieniu, przesunął się niby duch wśród Uzbeków zajętych sobą i swoimi kłopotami, ażeby po chwili wypłynąć kuchennymi drzwiami na uliczkę po przeciwnej stronie herbaciarni. W mrocznym zagłębieniu szybko przewiązał sobie głowę chustą, chałat przewlekł na lewą stronę i, pozorując na wpół ślepego derwisza, ruszył w kierunku uczelni Chakim-tjury, macając drogę kawałkiem zeschłego patyka.

Przybyłeś, bracie, do miasta ślepców, widzisz, że wszyscy ślepi, sam szturchaj przed sobą kosturem" - roześmiał się w głębi duszy.

Zaledwie dotarł do murów uczelni, dostrzegł znajomą sylwetkę kłapouchego iszaka, tkwiącą nieruchomo u wejścia do medresy.

Na modlitwę wieczorną już za późno, przyjacielu" - uśmiechnął się znowu pod nosem i świsnął cichutko:

- Fiuuu,fiuu...

Osioł zastrzygł uszami, a następnie odwrócił się i poczłapał powoli za swoim panem. Bez przeszkód dotarli obydwaj na tyły medresy Chakim-tjury, do domu garncarza Achmadżana. Przed opuszczeniem Kokandu wypadało przecież pożegnać się z zacnym gospodarzem i jego żoną Diiarą, przeprosić za kłopoty i podziękować za serdeczną gościnę.

Nazajutrz, tuż po dźwiękach bębna dającego strażom sygnał do otwarcia bram kokandzkich, Hodża Nasreddin wraz z osłem wsunął się dyskretnie pomiędzy dwie wysokie arby i w cieniu klekoczących i skrzypiących wozów, z głową szczelnie omotaną gałganem, uszedł z miasta.

Jeszcze kilka chwil i oto przed podróżnym i jego kłapouchym przyja­cielem, stękającym pod ciężarem sakiewek z monetami ukrytymi prze­zornie na dnie worków wypchanych bawełnianym puchem, rozlał się szeroko ocean świeżego powietrza. Jakże odmiennego od tamtego w pałacu.

Niedaleko za murami Kokandu mędrzec bucharski na wszelki wypadek zjechał z głównego traktu, kawałkiem szmaty zamiótł ślady oślich kopyt i dał nura między dzikie krzewy. Wysłannicy wielkiego wezyra nie powinni go szukać na ścieżce prowadzącej donikąd.


*

Nadziej teraz na głowę czałmę rozsądku, człowieku śledzący przygo­dy bucharskiego filozofa, i pomyśl, jak mogło brzmieć jedno tylko pyta­nie zadane przez Hodżę Nasreddina któremukolwiek z czternastu stra­żników. Pytanie odmykające skobel chanowej zagadki.



CÓŻ TO JEST PRAWDZIWE SZCZĘŚCIE?


Opowieść ósma, w której dochodzi

do dwóch nieoczekiwanych spotkań:

z zamożnym bajem i z szajką górskich łotrzyków

dowodzonych przez Jednookiego


W kraju, gdzie słońce smaży wszystko i wszystkich niczym na gigan­tycznej patelni, najlepszą porą do podróży jest albo wczesny ranek, albo późne popołudnie. Prawdę tę zna doskonale każdy z nieodrodnych synów Wschodu.

Hodża Nasreddin postąpił, jak nakazywała odwieczna tradycja i do­świadczenie dnia powszedniego. Wymknął się z Kokandu na swoim wiernym kłapouchu natychmiast po otwarciu bram miejskich. Od pierwszej chwili osiołek dreptał żwawo skrajem drogi, a potem ledwie widoczną ścieżyną pośród krzewów, nie zwracając uwagi nawet na sma­kowicie pachnące pączki ostu. Płoszył jedynie barwne jaszczurki oraz powolne ropuchy powracające do swych kryjówek po całonocnych ło­wach na drzemiące tu i ówdzie owady i liszki.

Po czterech godzinach, kiedy mędrzec bucharski wydostał się na bo­czną drogę wiodącą w kierunku Chodżentu, dognał go jakiś człowiek niezwykle zamożny. Bogacz. Baj z pewnością. Co zresztą nietrudno było rozpoznać po wyszukanym stroju i ozdobnej broni.

W jedwabnym zawoju na głowie olbrzymim niby bocianie gniazdo i w atłasowym chałacie spływającym z ramion jeździec prezentował się niezmiernie okazale. O zamożności nieznajomego męża świadczyły ró­wnież drobiazgi. Choćby taki kindżał dyndający się u pasa w pochwie, na której z daleka lśniło siedem pereł, a każda wielkości dorodnego grochu. Ósmy, największy z klejnotów, wpięty w zawój, tkwił na czub­ku głowy baja. I świecił w promieniach słońca niczym chiński lampion nad wejściem do kokandzkiej twierdzy.

Naturalnie człowiek, którego stać na wyszukane stroje, nie mógł podróżować na grzbiecie iszaka, pospolitego długouchego zwierzęcia. Jak świat światem, osły służyły przede wszystkim biedakom. Nieznajo­my dosiadał achałtekińskiego wierzchowca czystej rasy. Kasztanka z białą gwiazdą na czole. Rumaka tańczącego pod siodłem z czerwonej skóry, nabijanej szczerozłotymi guzami.

- Assalam alejkum, pokój z tobą, wędrowcze. Czy pozwolisz, abym ci towarzyszył w dalszej drodze? - padło pytanie z wysokości końskiego grzbietu. - Człowiekowi, który ma do kogo gębę otworzyć, czas podró­ży umyka dziesięć razy szybciej. W interesach śpieszę do Chodzeniu. Później udam się do Kattakurganu, gdzie moje domostwo. A ty?

- Z Buchary pochodzę i tam właśnie chciałbym wrócić - odpowie­dział Hodża szczerze na pytanie. - Z wdzięcznością przyjąłbym twoje towarzystwo. Konia masz jednakże o wiele szybszego. Mój długouchy za nim nadążyć nie zdoła, nawet gdybym okładał go ostem lub pokrzy­wą. A na to się przecież nigdy nie zdobędę. Zbyt cenię i lubię mego osła.

- Nic nie szkodzi. Pojadę nieco wolniej. We dwóch będzie nam z pe­wnością weselej i raźniej w tych przeklętych górach, pełnych niebezpie­cznych szczelin, przepaści, a kto wie, czy i nie zasadzek zbójeckich.

To rzekłszy bogacz ściągnął trochę cugle rumakowi, dostosowując koński chód do truchtu osiołka. Jazda ramię przy ramieniu znakomicie ułatwiła męską pogawędkę. Wkrótce ten na koniu i ten na ośle zatopili się w poważnej rozmowie. A tymczasem droga łącząca Kokand z Chodżentem przeskoczyła zarośla stepowe i niepostrzeżenie zaczęła piąć, się pod górę, potem wpadła między, dwie skały, skąd głębokim wąwo­zem wiła się dalej niby jakaś gigantyczna żmija.

Godziny mijały obydwu mężom na wymianie myśli, na co cieka­wszych wspomnieniach osnutych wokół podróży do wielu krajów świa­ta. W zacnym i wesołym towarzystwie uczucie niepokoju, jakie na po­czątku mrocznego wąwozu ogarnęło baja, przeminęło bez śladu Opa­dło zeń na podobieństwo ostatniego liścia wirującego w grudniowym podmuchu. W wyśmienitym nastroju począł droczyć się z mędrcem bucharskim, traktując go po trosze jak nędzarza, po trosze jak głupka. Zapomniał lub nie chciał pamiętać, iż brak pieniędzy w sakiewce wcale nie musi oznaczać niedostatku oleju pod czaszką.

Wychylony z siodła w stronę Hodży Nasreddina bogacz głośno roz­ważał :

- Pytasz, cóż to jest szczęście. Nawet niemowlę w kołysce wie, że największym szczęściem w życiu jest przyjście na świat w bogatej rodzi­nie. Tylko człowiek majętny może być szczęśliwy. Kręcisz głową? Wzruszasz ramionami? Mam rozumieć, że mi nie dowierzasz? Głupiś jak but z mojej lewej nogi. Przecież wystarczy popatrzeć bezstronnym okiem na nas obydwu, ażeby wysnuć właściwe wnioski. Na mojej gło­wie nawinięta czałma, turban z najlepszego indyjskiego jedwabiu dłu­gości siedemnastu metrów, na plecach chałat z prawdziwego chan-atłasu andiżańskiej roboty, na stopach buty ze skóry sprowadzonej z dale­kiej Rusi, garbowanej przez tamtejszych mistrzów. A jedwabne szara­wary? A antylopi pas? Widzisz wszystko. A teraz spójrz na siebie, cza­rny gnacie barani.

- Patrzę, lecz się nie wstydzę. Każdy wszakże wygląda tak, jak może i na co go stać.

- Hi, hi, nie jedwabna czałma, lecz ścierka nawinięta na łeb. Na grzbiecie chałat calutki w łatach. Spod łat nie widać już wcale pierwot­nego wzoru. Toż to łachman zwyczajny, a nie czapan godny prawdziwe­go mężczyzny. Na nogach trepy pamiętające zapewne czasy krwawego Czyngis-chana. Albo jeszcze wcześniejszy najazd Aleksandra z Mace­donii na spokojne ziemie Uzbeków. A to przecież nie koniec porów­nań. Ja dosiadam czystej krwi achałtekina, turkmeńskiego rumaka, ja­kiego na bazarze nie kupisz za dwie garści srebra. A ty? Trzęsiesz się na grzbiecie osła wartego co najwyżej miedziaka. No, może półtora. W moim bagażu kryją się drogocenne prezenty nabyte w Kokandzie za wiele sztuk złota. A i sakiewkę pełną szczerozłotych monet dzierżę bez­piecznie za pazuchą. A cóż ty możesz mieć w swoim węzełku, czarny gnacie barani?

- Niewiele, przyznaję. Zaledwie kilka niezbędnych w drodze dro­biazgów.

- No właśnie. Koszulinę z czterdziestu łat? Zeschnięty owoc grana­tu? Garść zeszłorocznych fig? Czerstwy placek jęczmienny, przechowy­wany na najgorszą godzinę? O sakiewce umyślnie nie wspominam, bo jeśli ją nawet i posiadasz, to zapewne mieści same marzenia bez pokry­cia oraz odrobinę złudzeń. Za to ani jednego miedziaka. Tak, tak, Al­lach dobrze wiedział, co czyni, rozdając bogactwa między ludzi w taki właśnie sposób. Łaska wszechmogącego powinna przede wszystkim spływać na bogaczy cieszących się szacunkiem u monarszego tronu. Na biedaków i głupków podobnych do ciebie Allach z pewnością nie ra­czyłby nawet splunąć.

- Nie zawsze pieniądze są najważniejsze w życiu. Znam jeszcze inne wartości liczące się wśród ludzkiego plemienia - odpowiedział mędrzec z gorzkim uśmiechem.

- Głupiś, czarny gnacie barani. Może miłość? Cha, cha, cha! Może szczęście? Cha, cha, cha! Może honor i duma? Cha, cha, cha! Bo cóż one są warte? W Kattakurganie; gdzie mieszkam od lat, liczy się głów­nie worek pełen złota, dwustu parobków tyrających w polu od świtu do nocy, a także siedem pracowitych żon kupionych za solidny kałym od biednych rodziców przymierających głodem na przednówku.

- A jednak rozumu na bazarze nie kupisz. Nawet za złote dinary - uśmiechnął się znowu mędrzec bucharski i dodał: - Prawdziwego szczę­ścia nie dostaniesz ani za najhojniejszą łapówkę wręczoną głównemu sędziemu chanatu, ani za drogocenny prezent ofiarowany wielkiemu wezyrowi, ani za skarby Sezamu złożone u nóg chana.

- Phi, a po cóż człowiekowi zamożnemu szczęście? Nie słyszałeś przysłowia: “Biedakowi wiatr w oczy wieje, bogatemu wiadro niesie"? Albo: “Bogaty je, kiedy mu się zechce, a ubogi, kiedy może".

- Słyszałem też i inne - Hodża na to. - “Gdzie bogactwo, tam i wiel­kie łajdactwo". Lub: “Łatwiej dwugarbnemu wielbłądowi przeleźć przez ucho igielne niźli bogatemu bajowi wdrapać się do nieba".

- Głupiś, czarny gnacie barani - obruszył się bogacz. - Powtarzam raz jeszcze, głupiś jak but z mojej lewej nogi, jeśli...

Ale nie zdążył swych myśli zepchnąć do końca z języka, bo oto nagle zza skalnego załomu i z konarów karagacza rosnącego pośrodku wąwo­zu wypadła chmara rozbójników, wyjących i wrzeszczących wniebogło­sy.

Wywijając krzywymi szablami, toporami i maczugami nabijanymi ćwiekami z żelaza łotrzykowie zwalili się na bogacza. W okamgnieniu ściągnęli go z siodła na ziemię. Pohukując z radości obdarli baja z atła­sowych szat, z jedwabnego zawoju, z koszuli, a nawet z szarawarów. Zabrali mu rasowego wierzchowca wraz z siodłem z czerwonej skóry i z tobołkami zawierającymi wszelkie bogactwa. Na pożegnanie wygrzmocili lamentującego pałkami i kułakami, nie żałując sił. Na koniec pozostawili go na drodze w samych majtkach, boso i z gołą głową. Soli­dnie pokrwawionego i posiniaczonego.

Natomiast na skromnie odzianego człeka sterczącego z boku na bu­rym kłapouchu rozbójnicy nie zwrócili szczególnej uwagi. Chudy osioł i chałat prostego człowieka najwidoczniej nie wzbudziły apetytu u rzezi­mieszków. Słusznie. Żaden szakal mający w pazurach tłustego susła nie spójrzy przecież na zabiedzoną mysz z wystającymi żebrami.

Dopiero tuż przed odejściem herszt szajki z czarną przepaską na oku odwrócił się i cisnął pytanie w stronę bucharskiego filozofa:

- Ej, a tyś kto? Nie masz chyba niczego wartościowego poza tym bu­rym osłem?

- Mam - odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin. - Głowę na swoim miejscu. Wartą więcej niźli wszystkie bogactwa tego tam golasa.

- O, sprytnyś. I język masz szybki - roześmiał się jednooki naczelnik łotrzyków. - Nie zabierzemy ci kłapoucha, jeśli przekonasz nas o rze­czywistych zaletach czerepu tkwiącego na twym karku.

- Nic łatwiejszego - odrzekł natychmiast mędrzec bucharski. - Ilu was jest, czcigodni rzezimieszkowie? Dwudziestu? Dokładnie dwu­dziestu? Doskonale się składa, bo oto mam dla was zagadkę do rozwią­zania. Wracam właśnie z kokandzkiego bazaru. W worku mam nieco bawełnianego puchu, w tym koszyku zaś wiozę owoce granatu. Popa­trzcie. Piękne, soczyste, dorodne fergańskie granaty. Przeliczyłem je na bazarze. Jest ich dwadzieścia jeden. I nas, oczywiście wraz ze mną, jest dokładnie tyle samo. Dwudziestu jeden prawdziwych mężczyzn.

Tego grubasa nie liczę, bo cóż on za mężczyzna. A teraz zadanie dla głów potrafiących myśleć nie tylko o jedzeniu. Kto z was, szlachetni ło­trzykowie, potrafi rozdzielić te owoce tak, ażeby każdy z nas dostał po jednym całym granacie, a mimo to, by jeden z tych owoców nadal pozo­stał w koszyku? Sprawa nie jest wcale taka łatwa. No, ale może wam uda się ją jakoś rozwikłać.

- Niemożliwe, wielbłądzia głowo! Bzdura większa od tej góry! Non­sens oczywisty! Rojenia chorego umysłu - rozległy się wokoło głosy rozbójników. - Dwadzieścia jeden owoców granatu nie da się nikomu podzielić pomiędzy dwudziestu jeden mężczyzn tak, ażeby jeden z tych owoców pozostał jeszcze w koszyku. Chyba w ogóle nie potrafisz li­czyć? Najwyraźniej pomieszały ci się klepki pod czaszką. A może król szerszeni użądlił cię dzisiejszej nocy w czoło i teraz nie wiesz, co ple­ciesz.

- Niemożliwe? Bzdura? Nonsens oczywisty? Rojenia chorego umy­słu? I to mówią ludzie doświadczeni? Wstyd. Dla myślącej głowy nie ma rzeczy niemożliwych na tym świecie. Zresztą zaraz sami się przeko­nacie.

Rzekłszy to Hodża Nasreddin zdjął koszyk z oślego grzbietu, po czym rozdzielił granaty pomiędzy członków bandy dokładnie tak, jak zapowiedział przed chwilą.

- Mówiłem, żeś sprytny. Teraz widzę, że nie tylko język szybki masz w gębie, ale i dowcip stosowny pod turbanem. Jeżeli znudzi ci się życie w mieście, wstąp do nas. W moim oddziale zawsze się znajdzie miejsce dla zucha. A tym bardziej takiego jak ty - herszt szajki mrugnął jednym okiem, roześmiał się głośno i zawołał: - Chłopcy, zmykamy stąd. Nie­zdrowo jest przebywać zbyt długo w jednym miejscu. Nigdy nie zapo­minajcie tego, czego nigdy zapomnieć nie wolno. A mianowicie:

Kto nie kończy, co gotowe,

Łacno może stracić głowę".

Banda zniknęła pomiędzy skalami równie szybko, jak się pojawiła.

Zaledwie łotrzykowie rozpłynęli się w powietrzu, bogacz nabrał lwiej odwagi. Doskoczył do Hodży i wymachując rękoma wrzasnął na całe gardło:

- Widziałeś tego łotra? Tego ślepego hultaja? Tego jednookiego bandytę? Tego tygrysa-ludojada z gór Pamiru? Wiesz, kto to?

- Widziałem - przytaknął mędrzec. - Oczywiście, że widziałem.

Trudno go było nie zauważyć. Lecz nie mam pojęcia, kim jest ów jed­nooki.

- Posłuchaj więc, czarny gnacie barani - wrzeszczał baj nadal. -Przed kilkoma laty na dworze chana Kokandu przebywał poeta. Pisał złośliwe wiersze, co ja mówię, nie wiersze, ale straszliwe wierszydła ręką, którą prowadził mu po papierze chyba sam Belzebub. Paszkwile te nie wiadomo czemu lubił i cenił poprzedni władca. Ludzie powiadali, że nadworny rymopis składał owe wierszydła specjalnie po to, ażeby powtarzano je później na wszystkich bazarach. Złośliwe rymy o pierw­szym wezyrze, o głównym koniuszym, o wielkim mirabie, o naczelniku skarbca krążyły po mieście i po okolicy. Codziennie też dostojnicy przy­biegali ze skargami do komnaty tronowej. Dopóki żył poprzedni wład­ca, narzekania wielmożów nie odnosiły najmniejszego skutku. Chan śmiał się na całe gardło i z wierszy, i ze swoich urzędników. Lecz kiedy zmarł, a na tron wstąpił jego syn, obecny władca Kokandu, sytuacja od­mieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sprawiedliwość wreszcie zatriumfowała. Zaraz po pierwszej skardze chan wezwał win­nego przed swoje oblicze, aby go przykładnie ukarać.

- I co było dalej? Poeta przybył na spotkanie? - zdumiał się Hodża. - Nie domyślił się, co oczekuje go w pałacu? Powinien czym prędzej zniknąć z miasta i ukryć się choćby w mysiej norze.

- Hi-hi, nie zdążył! Straże schwytały go przy bramie wyjazdowej i dostarczyły do komnaty tronowej związanego niczym rzeźnego barana.

- A biedak nie usiłował tłumaczyć się? Usprawiedliwiać sztuką? Wszakże dowcipne fraszki i złośliwe satyry pisze się na wielu dworach świata.

- Naturalnie, że się tłumaczył. Powiadał, iż na jedno oko widzi same dobre rzeczy, a na drugie same złe. Wszakże to już Allach tworząc życie na ziemi przemieszał dobro ze złem. Nie godzi się więc pisać wbrew Al­lachowi. Jednakże wyjaśnienia poety wcale chana nie przekonały. Za karę kazał wypalić mu jedną źrenicę, aby odtąd dostrzegał tylko rzeczy dobre i o takich pisał.

- Odgaduję, że władca takich wierszy się nie doczekał?

- Rzeczywiście. Stało się, jak mówisz, czarny gnacie barani. Najwi­doczniej przez omyłkę wypalono łotrowi nie to oko, co należało, gdyż od dnia kaźni wszędzie widział jeno zło. A co gorsze, widział je znacz­nie ostrzej niż poprzednio. Od tamtego czasu na murach miasta i wśród bazarowej gawiedzi pojawiały się złośliwe wierszydła poświęcone nie tylko pierwszemu wezyrowi, naczelnikowi skarbca, głównemu sędzie­mu, ale nawet samemu władcy. Kiedy doniesiono o tym chanowi, ten rozkazał wydłubać poecie i to drugie oko. Niestety, na nieszczęście dla ludzi zamożnych rozkazu tego nie zdołano wykonać. Nie zdążono.

- Czyżby czmychnął?

- Nie inaczej, czarny gnacie barani. Niektórzy z kokandczyków twierdzą, że znalazła się wówczas na dworze władcy jakaś litościwa du­sza, która uprzedziła łotra o grożącym mu niebezpieczeństwie. Musiało tak być, bo gdy straż pałacowa wyłamała furtę w domostwie łotra, za­stała tylko wygasający ogień pod kociołkiem z czarną farbą. Taką samą, jaką malowano przebrzydłe wierszydła na murach bogatych pała­ców. Inni z kokandczyków powiadają, że poetę zdążono wtenczas po­chwycić, lecz kiedy straż wiodła go na stracenie, banda obszarpańców zbrojna w drągi oraz topory napadła na katowski orszak i uwolniła ska­zańca. Tak czy inaczej, łotr ów zdołał zbiec z miasta i ukryć się w gó­rach. To właśnie on przewodził tej smrodliwej bandzie. Poznałem go od razu. Po jednym oku, po rymowanych morałach i po czarnej duszy.

- Ja tam nie narzekam. Nijakiej krzywdy mi nie wyrządził. Straciłem zaledwie koszyk granatów.

- Wszystko dlatego, że Allach zdrzemnął się w niewłaściwym mo­mencie. Aj, aj, gdzież mój koń ukochany? Aj, aj, gdzie atłasowe szaty? Aj, aj, gdzie skarby umiłowane? Co pocznę bez złota i klejnotów?

- Widzisz teraz, wielmożny golasie, że jednak miałem rację. Nie bo­gactwo, lecz odrobina rozumu i szczęścia są człowiekowi w życiu nie­zbędne. I to zarówno w domu, w pałacu, jak na górskiej drodze.

- Gdyby Allach nie zaspał przed chwilą, rozum nie byłby mi potrze­bny. A tym bardziej szczęście, za które niczego kupić się nie da.

- Bardziej upartyś od mojego przyjaciela, tego z długimi uszami. - Hodża parsknął śmiechem i już miał ruszać w dalszą drogę, gdy nagle żal mu się zrobiło uparciucha kłapiącego zębami z zimna i podrygujące­go na ostrych kamieniach. - Czarny gnat barani, którego szczęście nie opuściło ani na sekundę, jak gdyby nigdy nic uda się zaraz w dalszą dro­gę. Na osiołku, z nienaruszonym tobołkiem i monetami dobrze ukryty­mi w schowku. Ty zaś będziesz musiał drałować na piechotę. I to boso. Czy w dalszym ciągu twierdzisz, iż bogactwo jest największym szczęś­ciem w życiu muzułmanina? Ech, znaj szlachetne serce ubogiego człeka Tu w węzełku mam połataną koszulę. Włóż ją na grzbiet, będzie ci nieco cieplej, wielmożny golasie. I złap się za ogon osła, będzie ci lżej przebierać nogami. Bo droga przed nami jeszcze długa i wcale nieła­twa.


*

Mędrzec bucharski znany był na całym Wschodzie z niezwykłych po­mysłów, niezwykłych zadań i niezwykłych rozwiązań. Podzielenie dwu­dziestu jeden granatów pomiędzy dwudziestu jeden mężczyzn, ale ko­niecznie w ten sposób, aby jeden z owoców nadal pozostał w koszyku, należy z pewnością do takich właśnie niezwyczajnych problemów.

Czy domyślasz się, człowieku rozumny, jak należało rozdzielić owo­ce? Nie? Hm, nie darmo powiedział Wielki Poeta:

- Przy rozwiązywaniu trudnych spraw odrobina szczęścia i kapka oleju bardziej człekowi potrzebne niźli długie uszy osłu.



POCZĘSTUNEK WBREW WOLI


Opowieść dziewiąta o tym,

jak mędrzec bucharski uczestniczy w sprawiedliwej

wymianie gościńców, po której tęskni za Jednookim Poetą


Słodko kląskający słowik żyje w kwiecistym gaju, ponury puchacz - w ruinach pełnych jadowitych pająków i skorpionów. Dzieje się tak od stworzenia świata, albowiem każdy zwykł budować gniazdo zgo­dnie z własnym obyczajem" - pisała niegdyś Zebunissa, wielka poetka i nieszczęsna księżniczka, której nić żywota przeciął miecz rodzonego ojca.

Tchnące mądrością słowa tragicznie zmarłej księżniczki nieprzypad­kowo akurat w tym momencie przyszły do głowy Hodży Nasreddinowi od rana zdążającemu samotnie górską ścieżyną. Widok kamiennego zamku, przylepionego do zbocza wysokiej skały na podobieństwo jas­kółczego gniazda, w niejednej czaszce miał prawo rodzić takie właśnie myśli.

W chwilę później kręta dróżka doprowadziła Hodżę do drewnianej kładki zawieszonej nad przepaścią. Zanim mędrzec bucharski zsunął się z siodła, aby na piechotę przeprowadzić osła na przeciwległą stronę, zza skalnego załomu wysunęło się dwóch zbrojnych ludzi, strażników albo zbójców, odzianych w pasiaste chałaty i zielone zawoje. Starszy o rzadkiej brodzie i gębie pomarszczonej niczym zeszłoroczna śliwka, cały obwieszony kindżałami, oraz młodszy od niego wąsacz, dzierżący w garści długą, ostrą pikę.

- Złaź czym prędzej ze swego kuzyna, ośli ogonie! - wrzasnął ten z capią bródką. - Tylko szybko, abym nie musiał dopomóc ci batogiem z bawolej skóry!

- Dam sobie radę i bez twojej pomocy, o szlachetny. Jestem już wszakże dorosły - odpowiedział pośpiesznie mędrzec i natychmiast znalazł się na ziemi.

Strażnik dźgnął Hodżę palcem w brzuch, a potem pokazał na szczyt wznoszący się stromo nad przepaścią.

- Nasz baj, czcigodny Ałajarbek, jest człowiekiem o głowie rozum­nej i sercu olbrzymim jak ta góra - rzekł. - Nigdy nie słyszałeś o Ałajarbeku, ośli ogonie? Gdybyś słyszał, wiedziałbyś, iż każdemu, kto zechce przekroczyć tę przepaść po moście wybudowanym jeszcze przez jego pradziada, ofiarowuje coś dobrego na język. Spójrz tutaj. Na jednym półmisku leży mięciutka guzarska chałwa, na drugim słodziutki meszhedzki rachat-łukum, na trzecim samarkandzkie suszone winogrona, przesławny kiszmisz. Dzban zaś pełny jest sorbetu doprawionego so­kiem z róż chińskich. Częstuj się. Wybieraj, na co masz ochotę.

- Nie jestem głodny... - zaczął Hodża rozmyślając, jak by tu wykrę­cić się od poczęstunku, zesłanego nie wiadomo przez kogo i nie bardzo wiadomo dlaczego. Władcom i wielmożom nigdy nie dowierzał. Taką już miał zasadę.

- Nie odmawiaj - warknął strażnik, kładąc dłoń na rękojeści naj­większego z kindżałów. - Nasz baj obraziłby się, gdybyś wzgardził da­rami jego szlachetnego serca. A nie chcesz chyba dotknąć do żywego pana, który mimo wielu obowiązków zesłanych nań przez Allacha nigdy nie zapomina o utrudzonych wędrowcach. Radzę ci, zastanów się wpierw dobrze nad tym, co powinieneś teraz uczynić, ośli ogonie.

Mędrzec wolał nie ryzykować. Uśmiechnął się szeroko, skinął zgod­nie głową, po czym sięgnął po garść suszonych winogron i wepchnął je między zęby.

- Znakomity kiszmisz. Uhum, uhum, słodziutki niczym rajski ulepek - wystękał z pełnymi ustami. - Podziękuj swojemu panu, szczodrobliwemu Ałajarbekowi, za nieoczekiwaną gościnę. Pora mi w dalszą drogę. Chciałbym jak najszybciej znaleźć się bezpiecznie po tamtej stronie przepaści.

Rzekłszy to Hodża Nasreddin ujął osła za uzdę i ruszył w stronę kład­ki. Ale dojść do niej nie zdążył. Drogę zagrodził mu bowiem wąsaty kompan capiej bródki.

- Dokąd to? Czyżbyś nie wiedział, iż pośpiech dobry jest przy łapa­niu pcheł, lecz nie przy zastawionym suto obrusie? Przesadny pośpiech bardzo źle wpływa na trawienie - burknął wąsacz opierając ostrze piki o brzuch mędrca. - No, a poza tym mój towarzysz jeszcze nie skończył. Posłuchaj, ma do ciebie sprawę nie cierpiącą zwłoki.

Owcy trzęsie się ogon, gdy wilk ma do niej sprawę" - pomyślał sobie w duchu Hodża i na wszelki wypadek rozejrzał się dyskretnie dookoła. Niestety, o ucieczce trudno tu było marzyć. Pułapkę na wędrowną mysz zastawiono w najodpowiedniejszym miejscu. Wstępu na kładkę bronił wąsacz z lancą, odwrotu strzegła capia bródka z dagestańskim kindżałem wysuniętym do przodu. A trzeciej drogi nie było.

Cóż mógł mędrzec uczynić w sytuacji bez wyjścia? Nic. W milczeniu oczekiwał na ciąg dalszy.

- Pan nasz, szlachetny Ałajarbek, pozwolił ci wybrać, co tylko dusza zapragnie z przygotowanych tutaj darów niebios. Nie wypada, abyś ty gorszym był człekiem w rewanżu. Za dobre serce przystoi odpłacić po­dobną monetą. Sprawiedliwość tego wymaga. Pozwól więc, abyśmy wybrali dla Ałajarbeka odpowiedni prezent z twoich tobołków. Nie masz chyba nic przeciwko uczciwej wymianie darów, ośli ogonie?

Hodża milczał nadal.

- Nie słyszałeś, co mówił naczelnik o sprawiedliwej wymianie goś­cińców? Odpowiadaj! A może kat kokandzki wyrwał ci połowę języka i poobcinał uszy? Cha, cha, cha...

Młodszy ze strażników zerwał tobołek z osła i nie przestając recho­tać, gorączkowo zaczął go rozsupływać. Zirytowany zbyt mocno zaciś­niętym węzłem sięgnął po szablę.

Z rozprutego tobołka wysypały się na ziemię liche portki, wydrążony owoc tykwy służący Hodży za tabakierkę, trzy niezbyt już świeże jęcz­mienne placki, kilka owoców granatu, dwie główki czosnku oraz pro­stokątny pakunek zawinięty starannie w czystą, choć połataną koszulę.

- A to co? Skarb?

Wąsacz pochylił się i błyskawicznie wyłuskał z zawiniątka ukryty tam przedmiot. Kiedy wyprostował się, w ręku dzierżył książkę. Obejrzał ją z obydwu stron i prychnął pogardliwie:

- E, stara jakaś. Pewnie niewiele warta. Śmieć równy tej łataninie. W tym samym momencie doskoczył do niego strażnik z capią bródką.

- Oddaj - wrzasnął. - Nie znasz się wcale na książkach. Gdybyś się znał choć odrobinę, wiedziałbyś, że im księga starsza, tym cenniejsza. A ta z pewnością warta jest majątek. Widać to już po oprawie skórzanej wzmocnionej srebrnymi okuciami. O, ma i obrazki. Cóż za wspaniałe malunki. Barwne miniatury, na dodatek przyozdobione szczerym zło­tem. Musiały wyjść spod ręki wyśmienitego mistrza.

- Zgadłeś, stara śliwko. Heracka szkoła kaligrafii. Niegdyś najlep­sza na całym Wschodzie - mruknął mędrzec pod nosem, a głośno do­rzucił:

- Twój pan, czcigodny Ałajarbek, książek na pewno nie czyta. Po cóż mu zbiór wierszy Rudakiego? Wiersze dobre są dla poetów, marzy­cieli, ludzi niepraktycznych. Wielmożom nie zdadzą się na nic. Zwróć mi je lepiej, Alajarbekowi zaś wybierz coś innego.

- Uważasz mnie za bezrozumnego barana? Naprawdę przypusz­czasz, że zawiózłbym naszemu panu w prezencie od ciebie obszarpaną czałmę, portki czy koszulę, na której widać jedynie cery i łaty? Albo czerstwe placki ciemniejsze od nocy? - zachichotał starszy ze strażni­ków. - Wybij to sobie z pustego łba, ośli ogonie!

- Ja jednak wiersze Rudakiego bardzo lubię - Hodża pochylił nisko głowę. -Żołnierzu, miej serce. Zlituj się.

- Nasz baj, czcigodny Ałajarbek, którego imię wszyscy tu wymawia­ją z szacunkiem, jest człowiekiem niezwykle zacnym. Dotrzymującym słowa także i wobec włóczących się tędy darmozjadów - zachichotała znowu capia bródka. - Zawsze możesz odkupić od niego swoją księgę, jeśli rzeczywiście cenisz ją tak wysoko. Za jaki wykup? Naturalnie, za odpowiednio wysoki. Za woreczek śnieżnobiałych pereł. Albo za dwie garście krwawych rubinów. Ałajarbek lubi również zielonkawe szma­ragdy i szafiry o błękicie nieba. Nie gardzi też szlachetnymi topazami, ametystami, turkusami oraz opalami różnej barwy i kształtu. Sam więc widzisz, ośli ogonie, że wybór okupu masz wprost nieograniczony.

- Bez księgi wierszy Rudakiego wolałbym nie pokazywać się na oczy przyjaciołom, od dawna zajmującym się poezją i w Chodżencie, i w Taszkiencie, i w Samarkandzie. Dalej zatem nie jadę. Nie znając ceny pra­wdziwego wiersza, nie pojmiesz mojej decyzji, żołnierzu, nawet gdybyś zastanawiał się nad nią aż do końca świata - oświadczył Hodża Nasreddin głośno, spoglądając z wysokości oślego grzbietu na starszego z bajowych pachołków. A następnie wyjaśnił: - Muszę pośpieszyć z powro­tem do Kokandu, by na dworze chana zdobyć sakiewkę wartościowych kamieni dla Ałajarbeka.

Powiedział to i zawrócił kłapoucha na górską ścieżynę.

Osioł zastrzygł nerwowo długimi uszami, zupełnie nie rozumiejąc przedziwnego zachowania swego pana. Usiłował zaprzeć się w miejscu. Nie ruszyć. Do przodu, bardzo proszę, lecz nigdy do tyłu. No bo czyż po to maszerował dziesiątki kilometrów po ostrych okruchach skał, aby te­raz powtarzać trasę, od której kolana sztywnieją i drętwieją kopyta? Wysiłki uparciucha okazały się daremne. Dłoń dzierżąca rzemienie lejce była silniejsza i bardziej uparta.

Na nocleg mędrzec bucharski zatrzymał się w dolinie wśród kirgis­kich pasterzy. Miska orzeźwiającego kumysu w ciepłej jurcie poprawiła mu odrobinę humor. Do snu ułożył się na owczych skórach. Szyderczy chichot capiej bródki nie odstępował go jednakże długo. Jeszcze we śnie dzwonił mu przeraźliwie w uszach, nie pozwalając wypocząć utru­dzonemu ciału i zmęczonej duszy.

Nie darmo ludzie doświadczeni powiadają, że nawet okruchy snu warte są więcej niźli kocioł pełny baraniny gotowanej z ryżem i indyjs­kimi korzeniami. Rankiem głowa Hodży Nasreddina pracowała szybko i zdecydowanie. Zresztą jak zwykle, gdy jej właściciel znajdował się w opałach.

Niechaj nikogo nie zmyli wczorajsza rozmowa nad przepaścią. Słowa o wyprawie do Kokandu na dwór chana po sakiewkę drogocennych klejnotów przeznaczone były jedynie dla uszu strażnika z capią bródką. Hodża Nasreddin doskonale wiedział, iż nie mógł pokazać się w stolicy chanatu. Wszystkie wróble na dachach ćwierkały ostrzegawczo: pono­wne pojawienie się bucharskiego mędrca w Kokandzie będzie koszto­wać go drogo. Co najmniej głowę.

Wyjścia z niełatwej sytuacji trzeba szukać bliżej. Ech, gdyby udało się uzyskać pomoc doświadczonego złodziejaszka, który potrafiłby wy­kraść księgę z trudno dostępnego gniazda Ałajarbeka. W szajce, z któ­rą mędrzec zetknął się przedwczoraj pod wielkim karagaczem, z pew­nością znalazłby się niejeden “władca nocy" o zręcznych palcach i no­gach stąpających ciszej od myszy. Ba, lecz w jaki sposób trafić do kryjó­wki rozbójników bez odpowiedniego przewodnika? Takiego, który okoliczne góry zna nie gorzej od własnej kieszeni.

Sędziwy Kirgiz, właściciel gościnnej jurty, nagabywany delikatnie o siedzibę szajki zbójeckiej dowodzonej przez tajemniczego poetę o jed­nym oku nie chciał odpowiedzieć ani słowa. Podczas śniadania żuł ka­wałek łykowatej baraniny i milczał jak zaklęty. Nic nie wiedział? Mo­żliwe. A może wolał nie ujawniać niczego nieznajomemu, aby nie nara­żać się na zemstę szajki? Cóż, i to możliwe.

Pozostawało jeszcze drugie wyjście. Nie tak co prawda pewne, ale i nie pozbawione zupełnie szans...

- Nie, przyjacielu, nie mam najmniejszego zamiaru tracić czasu po próżnicy. Uganiać się za łotrzykami po górach to jakby łowić wiatr afgański w stepie - szepnął mędrzec bucharski swemu ostu do długie­go ucha. - Dobry pomysł jest jednakże lekarstwem na każdą dolegli­wość. Druhu mój, wiem, co zrobię. Wszystko uczynię na opak. Prze­konasz się jeszcze dzisiaj, że to nie ja rozbójników, lecz oni mnie od­szukają.

Po rozstaniu z Kirgizami Hodża Nasreddin powrócił na górską ście­żynę. Usiadł wygodnie na płaskim kamieniu i zaczął czekać. Solidnie już przygrzewające promienie słońca rozmarzyły go zupełnie. A powie­ki stawały się coraz cięższe i cięższe.

Z drzemki zbudził Hodżę dźwięk dzwoneczków, jakie przewodnicy karawan przywieszają wielbłądom u szyi, by się nie pogubiły w drodze, w czasie burzy piaskowej na pustyni czy w jarach górskich mroczniejszych od bezksiężycowej nocy.

No, pora najwyższa i na mnie" - pomyślał mędrzec i dziabnął osła piętami, kiedy tylko ujrzał przed sobą mijające go ostatnie ze zwierząt garbonośnych obładowanych jukami po chmury. Nie pytając karawanbaszy o zgodę, dołączył do długiego sznura wielbłądów pracowicie przemierzających trasę z Taszkientu do stolicy kokandzkiego chanatu.

Stało się dokładnie tak, jak przewidział.

W pewnym momencie zza brył skalnych i z fistaszkowych zarośli wy­padła na podróżnych banda rozbójników, wyjących dziko i wywijają­cych szablami, maczugami, toporami. Nie minęło czasu wiele, gdy wiel­błądy z towarami zniknęły w jakimś parowie pod strażą nowych właści­cieli, kupcy zaś wrzeszczący i pomstujący pod niebiosa, na bosaka, w sa­mych majtkach pomaszerowali w kierunku Kokandu. Z bogatej kara­wany na środku drogi pozostał jedynie ubogi człeczyna. Siedział nieru­chomo na swoim wiernym kłapouchu i czekał, aż go zbójcy dostrzegą.

Nie czekał długo.

- O, czyżbyś to był znowu ty? A może, człowieku wożący granaty, masz brata bliźniaka, podobnego do ciebie niczym jedna pestka moreli do drugiej? - wykrzyknął herszt szajki zbójeckiej, a następnie podbiegł do Hodży Nasreddina z wyciągniętymi rękami, kończąc powitanie wier­szem:

Góra z górą na tym świecie nigdy się nie zejdzie,

Mądry człek ku druhowi siedem pustyń przejdzie".

Zanim Hodża zdążył odpowiedzieć, otoczyli go pozostali łotrzyko­wie z radosnym wołaniem:

- Witaj nam, włóczykiju z koszem prześmiesznych zagadek. Zapra­gnąłeś przyłączyć się do naszej paczki? Wybrałeś prawdziwą wolność? Dość masz życia pod okiem chanowych urzędników i poborców podat­ków? A może po prostu zawróciłeś z drogi, aby ofiarować nam jeszcze jakiś inny problem do rozwiązania? Czyżbyś miał coś ciekawego za pa­zuchą? Albo pod turbanem?

- Naturalnie. Jakżeby inaczej - Hodża Nasreddin skinął skwapliwie głową. - Mam nową zagadkę. Nie gorszą od poprzedniej. Tyle, że nie tak smakowitą.

- Chwileczkę, przyjacielu - Jednooki Poeta uniósł dłoń wysoko, uciszając kompanów. - Nim zadasz chłopcom zagadkę, wyjaśnij mi wpierw, co tutaj robisz. Jeśli dobrze pamiętam, miałeś wszakże jechać do Chodzeniu? Czemuś zmienił zdanie? Dlaczego z powrotem wlazłeś w nasze góry? I czemu smutek szpeci twe oblicze? Siadaj, proszę, tu obok i wyjaśnij nam wszystko po kolei. Albowiem:

W szczęściu-nieszczęściu nie słuchaj czarta,

Dobra rada przyjaciół znacznie więcej warta".

- Potrzebna mi twoja pomoc, czcigodny - mędrzec bucharski zlazł z osła i przysiadł na zwalonym pniaku. W kilku prostych zdaniach opowiedział historię wczorajszego dnia. O garści suszonych wino­gron zjedzonych nad przepaścią pod srogim przymusem i o porwaniu księgi bezcennych wierszy Rudakiego przez strażników baja Ałajar-beka.

- Coś powiedział? Czy dobrze słyszę, przyjacielu? Klejnoty Ruda­kiego w łapach tego cuchnącego sępa? - Jednooki Poeta zerwał się na równe nogi. - Okropność! Wieczna hańba temu, kto nie wykradnie ich z gniazda drapieżnika przyobleczonego w ludzką skórę.

- Święte słowa. Właśnie o to mi chodzi - przytaknął szybko Hodża.

- Pójdziesz z nami, przyjacielu. Musimy się wspólnie naradzić - za­decydował przywódca łotrzyków. - A teraz w drogę, chłopcy. Wraca­my do domu, bo szkoda każdej minuty. - Ejże, a obiecana zagadka? - upomniał się któryś ze zbójców. - Co z nią? Miałeś ją nam opowiedzieć.

- Słusznie. Gdzie zagadka? Zapomniałeś, coś obiecał? Gadaj szyb­ko - zawtórowali jego kompani.

- Obiecałem i słowa dotrzymam - zapewnił mędrzec. - Będziecie mieli o czym rozmyślać podczas drogi. Powiem zatem krótko, wy zaś spróbujcie odgadnąć rezultat. Słuchajcie więc. Jeśli piąta część jest po­łową, to ile worków owsa czeka w Bucharze na mojego, wiecznie głod­nego kłapoucha?

W tym samym momencie do Hodży Nasreddina zbliżył się łucznik, chudy i wysoki niczym drąg do podwiązywania winorośli. Zapytał bez­ceremonialnie:

- Ej ty, dobry masz wzrok?

- Nie najgorszy.

- A pamięć?

- Także nie narzekam.

Chudzielec przytrzymał mędrca za rękaw.

- W takim razie nie zgadzam się - zawołał - aby obcy przeniknął do kryjówki nam tylko znanymi przejściami. Odpowiadam wszakże za bezpieczeństwo naszego siedliska. Chyba... chyba że przed wyrusze­niem zasłonimy mu starannie oczy jakimś gałganem.

- Nie gniewaj się na moich chłopców, przyjacielu - Jednooki Poeta poparł łucznika. - Pojmujesz, naturalnie, że nadmiar przezorności na tym marnym padole nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodził.

I dorzucił wierszem:

W trosce o zdrowie dobrze wam radzę,

Miejcie ostrożność wżdy na uwadze".

Hodża Nasreddin roześmiał się szczerze i odpowiedział bez wahania:

- Ależ nie gniewam się wcale. Na odwrót. Rozumiem was wszyst­kich doskonale. Zresztą prawdę mówisz, Ojcze Pięknego Słowa. Ro­dzic mój również lubił powtarzać w niełatwych sytuacjach: “Lepiej być nadto ostrożnym niż za mało".

Zawiązano mędrcowi chustą oczy, by niczego dojrzeć nie zdołał. Na­stępnie jeden z rozbójników ujął jego iszaka za uzdę i już bez przeszkód zapuszczono się gęsiego w ledwie widoczną szczelinę między skałami.

Droga do kryjówki była długa i niebezpieczna. Trudno dostępna na­wet dla ludzi, którzy przemierzali ją przed i po każdej wyprawie zbóje­ckiej.

Po gęsiej skórce, jaka od czasu do czasu przebiegała gwałtownie po grzbiecie kłapoucha, Hodża Nasreddin mógł domyślić się, że maszeru­ją akurat karkołomną dróżką nad przepaścią. Nagła wilgoć w powie­trzu, muśnięcie nietoperzowego skrzydła oraz niespokojne prychanie osła pozwalały natomiast przypuszczać, iż przekraczają mroczne tunele jaskiń. Stała siedziba Ojca Pięknego Słowa i jego bandy była wyśmieni­cie osłonięta przed wzrokiem zbyt ciekawym.


*

Nie da się jeść ustami innego człowieka, nie da się myśleć cudzą gło­wą. Tak przynajmniej twierdzą Uzbecy, którzy wiele w swoim życiu wi­dzieli i wiele gorzkich doświadczeń zapisali na własnej skórze.

A zatem, człowieku czytający te słowa, skorzystaj z doświadczeń uz­beckich aksakałów i nim rozbójnicy dotrą do gniazda ukrytego w labi­ryncie gór Tien-szanu, sam spróbuj odgadnąć, ile smakowitego owsa oczekuje w Sucharze na kłapoucha Hodży Nasreddina?





KURA ZNOSZĄCA ZŁOTE JAJA


Opowieść dziesiąta o przemyślnym fortelu,

dzięki któremu Mohammad Mag dostał się

do Ałajarbekowego kurnika zawieszonego na niedostępnej skale


Jeśli jest cokolwiek pewnego na tym świecie, to fakt, iż wojownicy chana Kokandu nigdy tutaj nie trafią. Nawet gdyby sam władca piekieł zechciał posłużyć im za przewodnika" - pomyślał Hodża Nasreddin za­raz po zdjęciu opaski z oczu, rozglądając się dookoła z ciekawością.

Rzeczywiście. Kryjówka szajki Jednookiego Poety znajdowała się w miejscu, które trudno byłoby sobie wyobrazić największym fantastom i bajarzom Wschodu.

Dostępu do zbójeckiej siedziby broniło kręte przejście pomiędzy dwiema skałami, potem jar, do którego nigdy nie zaglądało słońce, wreszcie kluchowata jaskinia, mroczna i wilgotna. Z groty wybiegała ścieżka przylepiona do zbocza nad przepaścią, tak wąziutka, że mogłoby się na niej minąć co najwyżej dwóch zagłodzonych na śmierć chudeuszy. Ścieżka wpadała do ślepej pieczary z rozsuwanym tajemnie otwo­rem. Ten, komu udałoby się jakimś cudem odkryć ową tajemnicę i przecisnąć na drugą stronę, natrafiał na studnię z wodą stęchłą i przera­źliwie cuchnącą. Głęboką i zapomnianą przez Allacha i wszystkich mu­zułmańskich świętych. Dalej żadnej drogi nie było. Chyba że dla samo­bójców.

Tylko ludzie wtajemniczeni wiedzieli, że po opuszczeniu się po dra­bince sznurowej tuż nad lustrem wody można odnaleźć ciemny otwór - właz do podziemnego korytarza prowadzącego prosto do kryjówki szajki. Do przestrzennej kotliny otoczonej zewsząd stromymi jak ścia­na zboczami. Niedostępnej i dla wilków pamirskich, i dla śnieżnych panter, zwanych tu barsami, i dla wszędobylskich kozic. Nawet archary - barany górskie o potężnych rogach, przywykłe do skakania po ska­łach nie tkniętych przez inne zwierzęta - tutaj nie zajrzały ni razu. Choć miałyby po co. W kotlinie rosła bowiem najsłodsza, najbardziej soczy­sta trawa Tien-szanu.

Do kryjówki górskich łotrzyków dowodzonych przez poetę z opaską na oku bez wysiłku zdołałby przedostać się jedynie orzeł. Władca prze­stworzy potrafiłby wznieść się dostatecznie wysoko, by wtargnąć tu od strony obłoków.

- Ani szpiedzy o wielkich uszach, ani zbrojni pachołkowie chana Kokandu nigdy nie byli i nigdy nie będą orłami. Gatunek nie ten - Jed­nooki zbliżył się do Hodży Nasreddina stojącego z zadartą głową i ob­serwującego olbrzymiego birkuta, który zataczał kręgi na niebie. - Tu­taj nikt nas niepokoić nie zdoła. I tak być powinno. Albowiem w spokoju można układać plany niebezpiecznych wypraw, tak aby niebezpiecz­nymi nie były. Wszakże nawet niemowlę ssące pierś matki powinno wiedzieć, że:

Kto zawczasu kroki przemyśli starannie i bacznie,

Wygra wyścig, nim przeciwnik w ogóle biec zacznie".

- Ba - mruknął Hodża zamiast odpowiedzi.

- Przyjacielu, pora zastanowić się, jak odzyskać księgę wierszy Rudakiego. W jaki sposób niepostrzeżenie przedostać się do Szejtan-kaały, Diabelskiego Zamku Ałajarbeka.

- Ba - mruknął znowu mędrzec.

- Warto dowiedzieć się, gdzie łotr ten chowa swoje skarby. Te zagra­bione podstępem i te skradzione siłą.

- Ba - jeszcze raz mruknął Hodża.

- A ty co? - zdumiał się Jednooki. - Jąkać się zacząłeś? Powtarzasz jeno “ba" i “ba", jak byś zdania rozsądnego nie potrafił sklecić. Papugę udajesz, czy co. Rudaki zbyt wielkim był poetą, muzykantem i pieśnia­rzem, ażeby jego cudowna spuścizna miała pozostać w brudnych łapach Ałajarbeka. Rudaki zbyt bliski jest mojemu sercu, bym mógł na to pa­trzeć spokojnie.

- Słyszałem, że i ty byłeś pisarzem. Cenionym w Kokandzie poetą.

- Byłem - potwierdził Jednooki. - Skromnym wierszokletą na dwo­rze poprzedniego chana. Niestety, po śmierci władcy na tronie zasiadł jego syn nie kochający poetów. Najpierw kazał mi wypalić jedno oko, a później za cztery linijki satyry, w której porównywałem wielkiego we­zyra do pękatego dzbana, głośnego, lecz pustego wewnątrz, skazał mnie na śmierć. Kat miał mi wykłuć drugie oko, a następnie poderżnąć gardło na bazarowym placu. Na szczęście lubili mnie i moje wiersze bie­dacy. Kiedy chanowa straż wlokła mnie przez miasto, z kijami i moty­kami napadli na zbrojnych. Siłą wyrwali z ich rąk i pomogli zbiec z gro­du. Teraz staram się odpłacać ludziom ubogim za serce, jak tylko potra­fię...

Przywódca zbójników przerwał nagle, uderzył się kułakiem w czoło i wykrzyknął uradowany:

- Przyjacielu, mam przedni pomysł! Podeślemy Ałajarbekowi czło­wieka, który nocą dopomoże nam przedostać się do wewnątrz. Odsunie zasuwy przy bramie. Albo spuści linę z węzłami z okna twierdzy. Damy mu tydzień na działanie. Tamci muszą przecież do niego przywyknąć.

- A jeśli Ałajarbek przeczuje grożące mu niebezpieczeństwo i nie wpuści obcego człeka do swojego gniazda? - zaniepokoił się Hodża Nasreddin.

- Wpuści. Nie ma obawy, przyjacielu - Jednooki roześmiał się głoś­no. - Każdy chciałby mieć w swoim kurniku kokoszkę znoszącą praw­dziwe złote jajka. A właśnie taką nioskę mu podeślemy.

- Nie rozumiem. Myśl moja nie nadąża za galopem twojej - na obli­czu mędrca pojawił się olbrzymi znak zapytania. - Czcigodny, czy mógł­byś wyrażać się nieco jaśniej?

- Zaraz wszystko pojmiesz, przyjacielu. Hej, zawołajcie mi tu natych­miast Mohammada Maga z Giżduwanu!

Kiedy przy rozpalonym ognisku pojawił się szczupły, wysoki jak tyka mężczyzna. Jednooki Poeta szepnął mu coś na ucho. Tamten skinął głową i zniknął w najbliższej lepiance. Po chwili wrócił przebrany w ogromny złocisty turban nawinięty na czaszkę i pas złocisty opięty wo­kół chudego brzucha. Stanął przed Hodżą, skrzyżował ręce na pier­siach i pochylił głowę. Szepnął z szacunkiem:

- Jestem gotów na twoje rozkazy, o dostojna ostojo biedaków, rze­mieślników, ludzi prostych i uczciwych.

Hodża Nasreddin uśmiechnął się niepewnie. Nie bardzo rozumiał, o co tutaj chodzi.

- Przyjacielu, czyżbyś nigdy nie widział cudownej kokoszki z Medyny, ze świętego miasta wyznawców Proroka? - zapytał Jednooki i nie czekając na odpowiedź, polecił przebierańcowi:

Na Koranu święte imię, na Allacha cię tu proszę,

Złote jajko znieś kokoszę".

Mohammad Mag wyprostował się, machnął kilka razy rękami w po­wietrzu niczym kura skrzydłami i zawołał:

- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak. Potem szybko sięgnął ręką do ust i wyjął z nich nie jajko co prawda, lecz żółty krążek niemałych rozmiarów. Monetę. Szczerozłotego dina­ra. Położył go u stóp Hodży i cofnął się.

- Zaczekaj, kokoszko - rozkazał Jednooki. - Gość nasz mógłby sobie pomyśleć, że to nie żadna siła wyższa, ale jakoweś bazarowe kuglarstwo. Zręczna sztuczka magika przeznaczona dla prostaczków. Moneta od początku ukryta naiwnie w twojej gębie. A zatem powtórzmy raz je­szcze:

Na Koranu święte imię, na Allacha cię tu proszę,

Drugie jajko znieś kokoszę".

Rozbójnik w złocistym turbanie znowu zatrzepotał rękami w powie­trzu i znowu zagdakał:

- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak.

Ponownie sięgnął do ust i kolejną złotą monetę położył u stóp Hodży Nasreddina.

- Mało? Chcesz jeszcze, przyjacielu? - przywódca górskich zbójni­ków cieszył się jak dziecko. - Cudowne zaklęcie działa bez najmniej­szej przerwy, a szczęki Mohammada pracują sprawniej niźli wrota Se­zamu w baśni o Ali Babie. Nie wierzysz? Posłuchaj:

Na Koranu święte imię, na Allacha się tu proszę,

Trzecie jajko znieś kokoszę".

Mohammad Mag podskoczył w miejscu i zakrzyczał po raz trzeci:

- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak. W okamgnieniu trzecia złota moneta dołączyła do dwóch poprzed­nich.

- Genialne. Cudowne. Zachwycające - uradował się mędrzec bucharski. - Jestem gotów przysiąc na ogon mego osła, że kurze znoszącej złote jajka nie oprze się żaden bogacz ani na Wschodzie, ani na Zacho­dzie. Wyśmienity pomysł. A i wykonawca wspaniały. Ej, Mohammadzie, czyżbyś był w poprzednim wcieleniu jarmarcznym kuglarzem?

Rozbójnik roześmiał się i przytaknął.

- Zgadłeś, przyjacielu - potwierdził Jednooki. - Mohammad Mag całe lata zabawiał wieśniaków magicznymi sztuczkami wędrując od wioski do wioski, od osady do osady, od miasta do miasta. Magik to ja­kich mało nie tylko w chanacie kokandzkim. Czarnoksiężnik, który po­trafi wszystko. Dobry los odwrócił się jednak od niego w Szachimardanie, u grobowca tamtejszego świętego. Iszan, opiekujący się od lat gro­bem i zbierający prezenty oraz datki od wiernych, przeczuł w Mohammadzie groźnego konkurenta. Cudowne właściwości grobowca mogły wiele stracić wobec sztuczek demonstrowanych publicznie za pół dar­mo przez obcego przybłędę. Strumień dotychczasowych dochodów mógłby zmniejszyć się lub wyschnąć zupełnie. Jednakże opiekun świę­tego grobowca nie był byle głupkiem. Chytry, doświadczony lis wie­dział, co należy uczynić w trudnej sytuacji. Już na trzeci dzień obwołał Mohammada niewiernym bluźniercą i straszliwym grzesznikiem. Następnie podjudził rozhisteryzowany tłum muzułmanów, aby ukamieno­wali go żywcem. Na szczęście zdrowe nogi ocaliły biedakowi głowę. Czmychnął z Szachimardanu, aż się za nim kurzyło. I właśnie wtenczas przystał do naszej kompanii. Na zawsze związał swój los z losem wol­nych synów gór Tien-szanu. Uzbeków, Tadżyków, Kirgizów...

W ciszy, jaka zapanowała po słowach Jednookiego, słychać było tyl­ko pykanie dogasającego ogniska.

- Aj, aj, zdaje się, że wiem, w jaki sposób zmusić Ałajarbeka, by porwał naszą złotonośną kokoszkę -wrzasnął nagle mędrzec bucharski i zwrócił się do naczelnika zbójców: - Każ przyjść tutaj najtęższemu z twoich ludzi. Pragnę mu się przypatrzyć.

- Najtęższemu w ramionach? Najsilniejszemu?

- Nie, nie. Najtęższemu nie w ramionach, lecz w pasie. Krótko mó­wiąc, najgrubszemu.

Zaraz potem przy ognisku pojawił się tłuścioch grubszy od trzech be­czek łoju,

- Przyjacielu, ten ci odpowiada?

- Wcale niezły - Hodża Nasreddin obejrzał uważnie grubasa. - A nawet bardzo dobry. Trzeba go tylko stosownie ubrać. W szaty człeka prawdziwie zamożnego, aby nie wzbudził niczyich podejrzeń. Najlepiej w jedwabie przetykane złotą nicią. I koń pod nim musi być przedniej rasy. Wyszczotkowany i odkarmiony arab albo achałtekin.

Trzy dni trwały przygotowania grubasa do wyprawy, o jakiej nie śni­ło się dotąd w górach Tien-szanu. Dobieranie wspaniałych szat, strzy­żenie i farbowanie wąsów oraz brody, nauka niełatwych zdań na pamięć wymagały wszakże niemało starania i czasu.

Aż nadszedł dzień czwarty.

Dla strażników Ałajarbeka nudzących się przy wejściu na mostek za­wieszony nad przepaścią bez dna dzień ten z początku nie różnił się ni­czym od poprzednich. Mało używany kubrak zdarty z pleców jakiegoś garncarza za prawo spaceru po kładce był jedyną zdobyczą od samego rana.

Nic zatem dziwnego, że pojawienie się nowych podróżnych na ścieży­nie wielce uradowało zarówno starszego strażnika z capią bródką, jak i młodszego od niego wąsacza. Już z daleka widać bowiem było, iż zbliża­jący się nie należą do nędzarzy zapomnianych przez Allacha.

Pierwszy jechał tłuścioch w atłasowych szatach kapiących od srebra, złota i świecących klejnotów. Gorącokrwisty dropiaty arab tańczący pod nim wart był z pewnością majątek. W odległości kilku kroków za wielmożą podążał jego krewniak lub pomocnik. Chudzielec w złoci­stym zawoju na głowie i w jedwabnym chałacie na ramionach. Ten do­siadał wesołego, o zaokrąglonych bokach osiołka.

- Salam alejkum. Witaj, o dostojny wędrowcze, u przeprawy nad Diabelską Przepaścią - strażnik z kozim podbródkiem zatrzymał nadje­żdżających i wskazał uprzejmie na półmiski kopiaste od jadła. - Pan mój, czcigodny Ałajarbek, prosi cię, byś został jego gościem, chociaż przez pięć minut. Smakowite dania oczekują każdego, kto zechce prze­dostać się przez most na tamtą stronę. Przeprawa to trudna, niebezpie­czna. A z pełnymi kiszkami o odwagę łatwiej, co wie każde dziecko.

- Wszyscy wiedzą, o mężny wojowniku, że zbytni pośpiech jest wy­mysłem szatana - odpowiedział mu równie grzecznie wielmoża, zezując łakomie w kierunku półmisków. - Gościnnego zaś gospodarza obrażać odmową nie wypada. Ciesz się zatem, szlachetny sługo szlachetnego pana, albowiem przyjmuję jego zaproszenie i zaraz spróbuję co nieco.

Po tych słowach grubas zeskoczył z siodła ze zręcznością, o jaką nikt by go nie podejrzewał, usiadł wygodnie przed półmiskami i nie zwleka­jąc zabrał się do roboty. Słodziutkie rodzynki, chałwa wielu gatunków, pendżykencki rachat-łukum, placuszki z makiem, orzechy włoskie i migdały smażone na miodzie w błyskawicznym tempie poczęły znikać w jego brzuchu. A kiedy przypiął się do pękatego dzbana z różanym sorbetem, wkrótce nie pozostała na dnie ani kropelka.

- Oho, zaraz widać, żeś prawdziwy bogacz - z uznaniem orzekła capia bródka, obserwująca uważnie tłuściocha czyniącego spustoszenie na półmiskach. - Biedacy zwykle zadowalają się garstką suszonych wi­nogron albo bryłką chałwy. I jeszcze łykiem herbaty. Bogacze żrą wszy­stko pełnymi garściami i na koniec stękają, że było to niezbyt smaczne. Nieprzypadkowo mój dziad powtarzał pięć razy co dnia: “Innym apety­tem obdarował miłosierny Allach krwiożerczego tygrysa, a zupełnie in­nym mysz stepową czy polną".

- Zjadłem, co było - odpowiedział grubas nie zwracając najmniej­szej uwagi na mamrotanie strażnika, po czym wskazał palcem na ogoło­cone półmiski. - Podziękuj swojemu panu za skromny poczęstu­nek. Teraz mogę już chyba jechać dalej. A może masz jeszcze coś na ząb?

- O nie, dostojny gościu - strażnik z kozią brodą wysunął kindżał z pochwy. - Przyszła kolej na rewanż. Pan mój, czcigodny Ałajarbek, obdarował cię smakowitym jadłem, a czym ty w zamian zechcesz obda­rować j ego?

Tłuścioch obruszył się. Ściągnął brwi i warknął gniewnie niczym pies pozbawiony kości:

- Masz gorączkę, pusta makówko? O czym ty gadasz? Mów jaśniej.

- Mówię po prostu o rewanżu za jadło, które wymiotłeś z apetytem.

- Zdumiałeś, pusta makówko? Za to liche żarcie, niesmaczne i ciężko strawne, mogę co najwyżej zapłacić. Jedna moneta ci wystar­czy?

- Złota?

- Nie wożę szczerozłotych pieniędzy w sakiewce, pusta makówko, ażeby nie kusić w podróży rozbójników, a także łotrów podobnych do ciebie.

- Jeśli nie masz okruszyny złota przy sobie, gościu szlachetnego Ałajarbeka, muszę zabrać ci wierzchowca. Naturalnie wraz z siodłem nabi­janym ćwiekami ze srebra, bo wszakże koń bez siodła obejść się nie może. I jeszcze twój chałat przetykany srebrną oraz złotą nicią. .

- A po co chałat koniowi?

- Siodło koniowi, natomiast atłasowy chałat Ałajarbekowi. Mówi­łem ci już, w zamian za poczęstunek.

Co rzekłszy strażnik wyszarpnął lejce z rąk grubasa szykującego się do odjazdu.

- Zaczekaj chwilę, pusta makówko. A na czym udam się w dalszą drogę? Weź sobie osła spod tamtego ciemięgi, a zwróć mi rumaka. Nie sądzisz chyba, że wielmoży z moimi tytułami, prawej ręce wielkiego we­zyra Kokandu, przystoi wędrować na grzbiecie długouchego bydlęcia?

Tłuścioch natarł olbrzymim brzuchem na strażnika, usiłując ze­pchnąć go na bok.

- Zdumiałeś, gościu szlachetnego Ałajarbeka? Chcesz nadziać się na sztylet? - strażnik czknął niezbyt przyzwoicie, nie myśląc ustąpić. -Tamten kłapouch wart co najwyżej parę miedziaków. A tyś miał mi dać przecież sztukę złota.

- Bardziej jesteś uparty, pusta makówko, niźli osioł mego sługi -zirytował się grubas w atłasach. - Będziesz mieć tę swoją sztukę złota, tylko puść mego konia. Ej, Mohammad, coś się tak zapatrzył jak wół na rzeźbione wrota. Natychmiast złaź na ziemię i rób kurę. Widzisz chyba, gamoniu, że potrzebuję pieniędzy. Zwijaj się, abym nie musiał dopo­móc ci raz czy drugi batem.

Sługa wielmoży czym prędzej zsunął się z osła i pochylił głowę w po­gotowiu.

Nie czekając dłużej tłuścioch wykrzyknął zaklęcie:

Na Koranu święte imię, na Allacha cię tu proszę,

Złote jajko znieś kokoszę".

Sługa zatrzepotał rękoma niczym kura skrzydłami i zagdakał na całe gardło:

- Ko-ko-kodak. Ko-ko-kodak. Jajko lepsze niż chodak.

Po czym wyjął z ust złotą monetę i podał ją swemu panu. Ten zaś z nie ukrywanym żalem wręczył złoto capiej bródce, osłupiałej ze zdu­mienia.

- To teraz mogę już jechać dalej?

Strażnik ocknął się momentalnie. Skinął na wąsacza, aby zaszedł wielmożę z drugiej strony.

- Ani kroku, jeśli nie chcesz dziatek pozostawić sierotami - ostrzegł. - Na Allacha, wpierw musisz nam wyjaśnić to wszystko, co się tutaj wy­darzyło. Po raz pierwszy w życiu własnym oczom zaufać nie mogę.

- E, nic takiego - tłuścioch machnął lekceważąco ręką. - Po prostu kura zniosła jajko. Czyżbyś kur nigdy nie widział na grzędzie? A to wy­jątkowo dobra kokoszka. Jeśli ją odpowiednio karmić, potrafi znosić codziennie nie jedno, lecz dwa, a nawet trzy jajka. Oczywiście złote. Więcej niż trzy na dobę nieść, niestety, nie zdoła. Męczy ją to zbytnio. Ale przyznasz, że i tak jest o wiele lepsza od zwyczajnych kur wieśnia­czych, które niosą się co najwyżej raz dziennie. No i co złota moneta, to nie jakieś tam białko z żółtkiem w skorupce.

- Co ty mówisz? Trzy złote monety w ciągu jednego dnia potraf znieść ten człowiek-kura? Trzydzieści monet w dziesięć dni! Trzysta monet w sto dni. Sześćset złotych dinarów w ciągu dni dwustu. Aj, aj, niewiarygodne! Aj, aj, nieprawdopodobne! Aj, aj, śnię chyba - straż­nik szalał wprost ze szczęścia, nie zwracając uwagi na niebezpieczną przepaść ziejącą tuż obok. Podskakiwał na jednej nodze, szczypał się w policzek, klepał dłonią w czoło.

Wreszcie ochłonął nieco i wrzasnął:

- Nasz pan, czcigodny Ałajarbek, nigdy by nam nie wybaczył, gdy­byśmy mu dostarczyli dziś zaledwie jedno jajko ze szlachetnego krusz­cu. Wielmożo, zostawimy ci konia i chałat, lecz zabieramy kurę.

- Kurę? Jaką znów kurę? Gdzież tu widzisz kurę? Wszakże to nie ża­dna kura, ale mój ukochany sługa- grubas schwycił się za głowę i zaczął wołać rozdzierającym głosem: - Co robicie, zbóje bez sumienia? Weź­cie sobie wszystko. Wszyściutko. I wierzchowego konia, jakiego dru­giego nie znajdziecie w całej Azji. I poczciwego osła. I atłasowe szaty zdobione perłami oraz złotą nicią. I jedwabne koszule. I szarawary. Możecie mnie nawet obedrzeć ze skóry. Pozostawcie mi tylko tego słu­gę. Kocham go! Jego jedynego! Bez niego serce moje pęknie z żalu na siedemdziesiąt siedem kawałków niczym owoc granatu dojrzały późną jesienią.

Wielmoża wrzeszczał i szlochał, lecz bez skutku. Ani capia bródka, ani wąsacz nie mieli najmniejszego zamiaru przejmować się lamentują­cym wniebogłosy. Zapomnieli o rasowym wierzchowcu, o siodle nabi­janym srebrem i o atłasowym chałacie przetykanym drogocenną nicią. Uszczęśliwieni z pochwycenia cudownej zdobyczy poprowadzili chudzielca w złocistym zawoju stromą ścieżką pod górę, w kierunku twier­dzy swego pana.

Tymczasem tłuścioch grubszy od trzech antałków sadła nie drgnął z miejsca. Uparcie spoglądał w ślad za oddalającą się trójcą i biadolił co­raz ciszej i ciszej. Kiedy strażnicy ze swoją ofiarą zniknęli wreszcie za żelaznymi wrotami Szejtankaały, wielmoża odwrócił się. Na jego obli­czu nieoczekiwanie wy kwitł triumfujący uśmiech.

- Udało się, koniku - szepnął rumakowi prosto w ucho.- Widziałeś? Kura znosząca złote jajka trafiła do niedostępnej twierdzy Ałajarbeka. I będzie tam musiała wytrzymać przez tydzień, bo na tyle została przy­gotowana przez naszego skarbnika. Pierwszą część zadania wykonaliś­my zatem zgodnie z poleceniem Jednookiego. Koniku mój, możemy spokojnie wracać do obozowiska.

Następnie grubas wlazł na kamień i nie bez wysiłku wdrapał się z po­wrotem na grzbiet dropiatego araba, cmoknął głośno raz i drugi, po czym bez pośpiechu zawrócił wierzchowca w stronę wlotu do ciemnego jaru.


*

A teraz, człowieku myśleć i liczyć potrafiący, spróbuj odgadnąć za­gadkę. Ile złotych jajek zniosłaby ta niezwykła kokoszą, gdyby zbroj­nym strażnikom udało się ją przetrzymać na dworze baja Ałajarbeka nie przez sto dni, nie przez dwieście, ale przez rok cały?




WYPRAWA DO DIABELSKIEGO ZAMKU

Opowieść jedenasta, w której

znalazło zastosowanie stare przysłowie:

góra z górą się nie zejdzie,

ale człowiek z człowiekiem zawsze może


Przez siedem dni szajka zbójecka Jednookiego Poety nie wysunęła nosa z kryjówki nawet na moment. Anielski spokój zapanował na dro­gach. Bogacze jeździli górskimi szlakami z coraz wyżej podniesionym czołem. I bez dotychczasowej drżączki. Powoli nabierali przekonania, że rozbójnicy od lat grasujący w tych okolicach najwidoczniej musieli przekoczować w inne, dla nich o wiele korzystniejsze miejsce. Bardziej urodzajne w łupy...

Tylko sowy i nietoperze mogły zorientować się, że siódmej nocy - li­cząc od porwania złotonośnej kokoszy przez wojowników Ałajarbeka - góry nagle ożyły. Na ścieżynie wiodącej w kierunku Diabelskiego Za­mku pojawiło się czterdziestu zbójników, starannie wybranych z całej bandy. Najodważniejszych, najdzielniejszych, najzręczniejszych.

W miękkich chodakach, z bronią okutaną w szmaty, by nie zabrzę­czała przed czasem, rozbójnicy bardziej przypominali pochód zjaw no­cnych, ponurych duchów zbiegłych z cmentarza o północy niźli-zwy­czajnych ludzi z krwi i kości.

W pewnej chwili Hodża Nasreddin zagadnął postępującego tuż przed nim tłuściocha grubszego od trzech antałków łoju, owego przebierańca znad przepaści:

- Ile już przeszliśmy, przyjacielu? Daleko jeszcze do siedziby Ałajarbeka?

Grubas spojrzał uważnie na wierzchołki skał rysujące się wyraźnie na tle gwieździstego nieba i odrzekł:

- Sądzę, szlachetny nasz gościu, że trzecią część drogi mamy już za sobą.

- O wiele bardziej interesuje mnie to, co mamy przed sobą, bo san­dał okrutnie mnie ciśnie - roześmiał się cichutko mędrzec bucharski. - Czcigodny, czy nie mógłbyś być odrobinę dokładniejszy?

- Naturalnie mógłbym - tłuścioch, który mimo swojej tuszy kroczył po kamiennej ścieżce ze zręcznością górskiej kozicy, zastanowił się. przez moment. Potem wyjaśnił: - Przed nami o pięć mil więcej, niż już przeszliśmy. Mam nadzieję, szlachetny nasz gościu, że moje słowa zdo­łały zaspokoić twoją ciekawość?

- W zupełności - odpowiedział półgłosem Hodża Nasreddin. Nie pytał więcej, bo nie potrzebował. To, co chciał usłyszeć, po prostu już wiedział. Myśleć i liczyć w pamięci umiał wszakże od dziecka.

Po kilku godzinach forsownego marszu gromada zbójecka dotarła do stóp zamku nie zauważona przez nikogo. Niestety, żelazne wrota twie­rdzy były zamknięte na głucho. Na szczęście w umówionym miejscu od­naleziono linę z węzłami zwisającą z wysoka. Nie zwlekając rozbójnicy jeden po drugim zaczęli wspinać się do góry. Wkrótce po północy czter­dziestu zbrojnych mężów znalazło się na poddaszu, w komnacie przy­dzielonej przez Ałajarbeka Mohammadowi Magowi. Tutaj też odbyła się decydująca narada wojenna.

Jednooki Poeta, Hodża Nasreddin oraz Mohammad Mag omówili ostatnie szczegóły. Po otrzymaniu rozkazów zbójnicy cichutko stąpając pośpieszyli schodami w dół. Jedni ku komnacie sypialnej baja, drudzy na dziedziniec, inni ku bramie, jeszcze inni w stronę wejścia do pod­ziemnych lochów, w których więziono pasterzy, wieśniaków i rzemieślników z okolicznych wiosek, zalegających Ałajarbekowi z podatkami i daninami.

Rozbudzony przez Jednookiego baj wcale nie przejął się widokiem obcych twarzy. Zaledwie uniósł powieki, zaczął ryczeć na całe gardło:

- Co za dureń budzi mnie w środku nocy? I to akurat w czasie, kiedy siedziałem na chanowym tronie, a wielki wezyr czyścił mi buty. Taki piękny sen może się już nigdy nie powtórzyć. Hej, a skądże się was tylu wzięło? Nie znam waszych gęb. Co tu robicie bez mojej zgody? Zaraz wezwę strażników! Rozniosą was szablami na strzępy! Krwawe skwar­ki, które z was pozostaną, każę natychmiast rozrzucić w stepie szakalom i lisom na uciechę.

Tymczasem herszt z przepaską na oku wyjrzał przez okno i kiwnął na wielmożę.

- Podejdź bliżej, krzykaczu w koszuli. I popatrz na tych swoich dziel­nych dżygitów z szablami. Nie wiesz, gdzie oni? Nie domyślasz się, więc ci powiem. Siedzą w norze niczym susły pustynne. I trzęsą się ze strachu jak one przed cieniem orła birkuta. Bo nie sądzisz chyba, że suseł stanie do walki z władcą przestworzy?

Ałajarbek wyskoczył spod kołdry i na bosaka podbiegł do parapetu.

Rzeczywiście. W świetle zbójeckich pochodni dostrzegł wierzeje wartowni zamknięte na amen. Podparte drągami od zewnątrz drzwi trzeszczały co prawda pod uderzeniami uwięzionych w środku strażni­ków, ale nie puszczały. Kilkunastu dobrze uzbrojonych napastników szydziło ze śmiechem z bajowych pachołków, zgodnie z rozkazem pil­nując, aby nawet chudy skorpion nie wydostał się ze strażnicy.

Bajowi mina mocno zrzedła. Było oczywiste, że na swoich ludzi nie mógł liczyć.

- Po cóż wtargnęliście do spokojnego domu? - warknął tonem zna­cznie mniej pewnym niż poprzednio. - Jakim prawem, na Allacha? I czego tutaj chcecie, łotrzykowie spod najciemniejszej z gwiazd?

- Pytasz, czego chcemy? Sprawiedliwości - odpowiedział Jednooki spokojnie. - Nie będę ci wyjaśniać, krzykaczu w koszuli, co to sprawie­dliwość, bo i tak tego nigdy swoim małym móżdżkiem nie ogarniesz. Zresztą sprawiedliwość bogaczy i sprawiedliwość biedaków to wcale nie są siostry bliźniaczki. Różnią się więc znacznie. Powiem zatem krótko. Przyszliśmy odebrać ci złoto i srebro zagrabione pod pretekstem wymy­ślnych podatków, haraczy i danin u ludzi mieszkających w okolicy. Całe wioski doprowadziłeś do ostatniej nędzy, wielmożo bez sumienia oraz serca. Czy wiesz chociaż, łotrze, że biedacy sprzedają córki i synów na bazarach niewolników w Kokandzie i w Andiżanie, ażeby opłacić ci się i przeżyć jakoś do następnych zbiorów? Jesteś stokroć gorszy od śnieżnej pantery, która zabija tylko wtenczas; gdy głodna. Ty zamęczasz ludzi na śmierć nie jeno dla zysku, lecz także dla przyjemności. A teraz wyznaj, krzykaczu w koszuli, gdzie ukryłeś zrabowane skarby.

- Na próżno trudziliście się, łotrzykowie - na gębie Alajarbeka pojawił się chytry uśmieszek. - Tym razem mam dla was przykrą niespodzia­nkę. Wszelkie podatki zdążyłem wysłać przed tygodniem na dwór cha­na do Kokandu. Jeśli mi nie wierzycie, mogę przedstawić wam świad­ków. I kwit z pieczęcią naczelnika chanowego skarbca,

- Naprawdę łudziłeś się, że nas oszukasz, wielmożo w koszuli? Nic z tego nie będzie - Jednooki Poeta wzruszył drwiąco ramionami. - Nie damy się oszachrować, wybij to sobie ze łba. A i liczyć również potrafimy. I to dokładniej, niż myślisz. Przyznaję, to prawda, że odesłałeś pod strażą dwie sakwy z pieniędzmi do Kokandu. Tej jesieni zgromadziłeś ? jednakże nie dwa, ale piętnaście worków z monetami, z miedzianymi tangami i srebrnymi dirhemami. Gdzie więc podziały się brakujące? Trzynaście sakw z pewnością trzymasz w zamkowym skarbcu. Po nie właśnie przyszliśmy.

Ałajarbek zbladł jak pszenna mąka.

- A j, aj, aj... - jęknął rozpaczliwie i siadł ciężko na. koi drze chwytając się za serce.

- Na tym wcale nie koniec. Chcieliśmy zabrać ci także jedną z koko­szek. Nie, nie ciesz się za wcześnie, krzykaczu w koszuli. Myślę bowiem nie o zwyczajnym ptaku z kurnika, lecz o kokoszce znoszącej prawdzi­we złote jajka.

- Aj, aj, aj... - baj jęczał coraz głośniej.

- I jeszcze księgę wierszy Rudakiego. Bo po co ci poezja, na której j się nie znasz. Sam przyznaj, czy widział kto kiedy na tym świecie, by beznosa kobra cieszyła się aromatem róży? Wiedz, iż wierszę te należą do mojego serdecznego przyjaciela, miłośnika dobrej poezji. Twoi straż­nicy odebrali mu księgę podstępem i siłą przy próbie przejścia przez mostek nad przepaścią.

-Aj.aj.aj...

Tylu strat serce bogacza przeboleć nie mogło. Ałajarbek otworzył szeroko usta niczym karp królewski wyciągnięty z sadzawki przez ku­charza, jęknął po raz ostatni i zwalił się z kołdry na kobierzec. Znieruchomiał.

Jednooki pochylił się nad leżącym.

- E, nic łotrowi nie będzie - mruknął. - Zemdlał po prostu. Złego tak rychło diabli do siebie nie wezwą. Chłopcy, zabierajcie się do robo­ty . Czas już na nas. Wyłamuj cię drzwi do tamtej komnaty i wynoście sa­kwy z pieniędzmi. Zwrócimy je później ich prawowitym właścicielom. Biedakom ginącym z głodu i rozpaczy.

- Stójcie! Stójcie, zbóje przeklęci! Co zrobiliście nieszczęsnemu? Zamordowaliście mojego ukochanego brata? Oby Allach wtrącił was za to na samo dno piekieł. I smażył tam do końca wieczności. Albo jesz­cze dalej.

Spod stosu poduszek i kołder z przeraźliwym wrzaskiem wyskoczył raptem jakiś grubas ukrywający się tam do tej pory i przypadł do leżące­go. Kiedy zorientował się, że bajowi nie stała się żadna krzywda, usiło­wał z powrotem dać nurka pod kołdry. Zatrzymany przez rozbójników uniósł głowę i począł krzyczeć, wymachując wściekle kułakami:

- Znam was, wnukowie Belzebuba, synowie szakala i hieny cmenta­rnej! Mało wam dotychczasowego rozboju na górskich drogach? Wła­mujecie się jeszcze do spokojnych domostw ludzi godnych szacunku? Ej, ty tam, łotrze plugawy o jednym ślepiu, czyżbyś mnie już zdążył za­pomnieć? Wszakże spotkaliśmy się niedawno na dzikiej ścieżynie, u za­krętu za przełęczą, pod samotnie rosnącym karagaczem. Twoi opryszkowie zabrali mi wtenczas wszystko. W samych majtkach i na bosaka musiałem podrałować w dalszą drogę. Na szczęście niedaleko znajdo­wał się dom mojego stryjecznego brata. Mojego zacnego krewniaka, kochanego Ałajarbeka.

- Nigdy nie poznałbym cię, wielmożny golasie, gdyby nie głos twój i twoje słowa. Nic dziwnego, bez strojnych szat i bez koszuli wyglądałeś zupełnie inaczej. Bardziej byłeś podobny do normalnych ludzi - roze­śmiał się Jednooki.

- A, i ty tu jesteś, czarny gnacie barani? - grubas dźgnął paluchem w kierunku Hodży Nasreddina. - Mogłem domyślić się, żeś w zmowie z tym szejtanem o jednym ślepiu. Oto dlaczego opryszkowie obdarli mnie do gołej skóry, natomiast ciebie nie tknęli nawet małym palcem, lecz wypuścili w chałacie, portkach i na ośle. Łgałeś zapewniając, iż zdążasz z ważnymi sprawami do stolicy bucharskiego chanatu. Wiedzia­łeś doskonale, barani gnacie, że gdy tylko się rozstaniemy, dołączysz ci­chaczem do zbójeckiej bandy.

- Mylisz się. Gdyby nie twój zacny braciszek, kochany Atajarbek, z pewnością byłbym już w domu i cieszył się żoną oraz dziećmi - odpo­wiedział Hodża, rozpoznając we wrzeszczącym wielmożę z Kattakurganu, z którym przed kilkoma dniami wspólnie wędrował górskim szla­kiem. - Przez niego musiałem zmienić plany. Twój ukochany brat, a za­razem największy łotr i złodziej po tej stronie Amu-darii, ukradł mi bo­wiem rzecz najcenniejszą ze wszystkiego, co miałem.

- Tere-fere. Nie bzdurzysz, czarny gnacie? A może obżarłeś się czarciej jagody i poniosła cię chorobliwa fantazja? No bo cóż takiego wartościowego mógł mieć włóczęga w łachmanach? I to jadący na kłapouchu o wyglądzie bardziej przypominającym worek chudych kości niźli osła.

- Wiozłem prawdziwy skarb.

- Skarb? - tłuścioch momentalnie zastrzygł uszami. - A jaki? I gdzie?

- Księgę wierszy Rudakiego. W tobołku przytroczonym z tyłu do siodła.

- Coś powiedział? Księgę wierszy? Powtórz, czarny gnacie barani, bo chyba uszy moje zasnęły na chwilkę. Wiersze Rudakiego? - grubas złapał się obiema rękoma za brzuch i zaczął się trząść. - Cha, cha, cha! Mój brat połakomił się nie na złoto, nie na szlachetne klejnoty, lecz na zwyczajne wierszydła? Cha, cha, cha! Ludzie, trzymajcie mnie moc­no, bo rozpęknę się zaraz ze śmiechu. Lepszego żartu nie słyszałem od czterdziestu lat.

- Zostaw tego wesołka w spokoju, przyjacielu. On ciebie nie zrozu­mie nigdy - jednooki przywódca rozbójników machnął niecierpliwie ręką. - Moi chłopcy wynieśli już stąd wszystko, co trzeba było wynieść. Teraz oczekują nas na dziedzińcu. Tylko co zrobić z tymi dwoma god­nymi siebie braciszkami? Najlepiej zamknijmy ich w ogołoconym skar­bcu. Będą mieli o czym wspominać, gdy jeden ocuci drugiego.

Do sąsiedniej komnaty wniesiono czym prędzej wciąż jeszcze nie­przytomnego Ałajarbeka. Wepchnięto tam też opierającego się tłuściocha.

Kiedy naczelnik szajki wraz z mędrcem bucharskim i Mohammadem Magiem zbiegli na dół, na dziedzińcu czekało na nich czterdziestu zbój­ników oraz kilkudziesięciu biedaków w łachmanach. Starców i męż­czyzn w sile wieku, a także wyrostków, dopiero co wypuszczonych z lo­chu.

Nie zwlekając dłużej odciągnięto zasuwy i przez rozwarte wrota po­śpiesznie opuszczono Diabelski Zamek Ałajarbeka. Chodziło wszakże o to, aby przed świtem doprowadzić uwolnionych do przygotowanej za­wczasu jaskini, a sakwy ze zlotem i srebrem oraz worki z kosztownoś­ciami dostarczyć bezpiecznie do stałej kryjówki.

Mohammad Mag postępował przodem wraz z Jednookim i Hodżą Nasreddinem. W blasku księżyca nietrudno było dostrzec, iż Mohammadowe oblicze wyciągnęło się solidnie podczas siedmiodniowego po­bytu w twierdzy baja.

- Nie wyglądasz najlepiej, biedaku - w pewnej chwili zagadnął mę­drzec sąsiada. - Co się z tobą działo? Miałem cię o to zapytać zaraz przy potkaniu, lecz wtedy nie zdążyłem. Zresztą ważniejsze tam mieliśmy sprawy. Powiedz, czyżby słudzy Ałajarbekanie troszczyli się dostatecz­nie o kurę znoszącą złote jajka? Jeść ci nie dawali?

- Dawali, przyjacielu. Dawali aż nadto. Niestety, nadgorliwy ku­charz zgodnie z rozkazem traktować mnie jako prawdziwą kurę - odpo­wiedział Mohammad Mag spoglądając na Hodżę niepewny, czy zeń so­bie nie kpi. - Ale czyż ja jestem ptakiem, aby napychać puste kiszki su­rowym ziarnem? Suchą pszenicą lub twardym jęczmieniem?

Śmiech, jaki rozległ się po tych słowach na górskiej przełęczy, był je­dyną odpowiedzią na tak postawione pytanie.


*

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Mędrzec bucharski odzyskał księgę wierszy Rudakiego, więźniowie wolność, biedacy pieniądze, my zaś odzyskalibyśmy spokój, gdybyś ty, człowieku o uchu uważnym, od­powiedział teraz na pytanie zadane tłuściochowi przez Hodżę Nasreddina na samym początku opowieści. Ile mil dzieliło kryjówkę zbójecką od Diabelskiego Zamku Ałajarbeka?



POWSTANIE MUKANNY


Opowieść dwunasta o tragicznych losach

człowieka z zasłoniętym licem", a także o Magu,

który sam nie zdołał dźwignąć się ze zwyczajnego kamienia


- Nie masz chyba zamiaru wracać do Chodzeniu, przyjacielu? Wład­ca Kokandu mściwy jest niczym dżin pustynny i bardziej krwawy od in­dyjskiego tygrysa ludojada - tłumaczył Hodży jednooki herszt rozbój­ników, nie przestając przy tym dorzucać suchych badyli do ogniska. - Złotego dinara postawię przeciwko marnemu miedziakowi, że chan wysłał już za tobą szpiegów i armię zbrojnych pachołków, aby za wszel­ką cenę odnaleźli cię i żywego sprowadzili z powrotem do pałacu. Nie daruje ci potajemnej ucieczki z jego dworu. Natomiast grzech ucieczka powiększy jeszcze skarga, z jaką Ałajarbek na pewno od razu po naszej wizycie pośpieszył do Kokandu. Przypuszczam, że w pierwszej kolejno­ści ludzie chana pognają właśnie do Chodżentu, by przewrócić go góry nogami dom twoich teściów. I domy wszystkich ich krewniaków. I wszystkich znajomych. I jeszcze znajomych ich znajomych.

- Sądzisz, że szpicle chanowi domyśla się, że wraz z żoną i dziećmi osiadłem u teściów w Chodżencie? - zdumiał się Hodża Nasreddin. - A to jakim cudem, Ojcze Pięknego Słowa? Nikomu wszakże nie mówiłem, gdziem znalazł gniazdo po opuszczeniu rodzinnej Buchary.

- Osła masz niezwykle znacznego, przyjacielu. Dwóch takich jaśniutkich plamek nad oczami w życiu nie widziałem. Kłapouch wygląda i z daleka, i z bliska, jak gdyby miał nie dwa, lecz cztery ślepia. Podob­nego pyska się nie zapomina. A i twoje oblicze również pamięta się dłu­go - stwierdził herszt zbójecki bez chwili wahania. - Zdaje się, przyja­cielu, że nie doceniasz chanowych szpiegów. Niesłusznie. Łotry uszy mają wielkie niby patelnie grubego Radżaba, naszego kuchmistrza, uszy podobne do trąb słoniowych, wykręcające się w którą zechcą stro­nę, oczy zaś puchaczowe, widzące nawet w noc pozbawioną księżyca. Nie, mój szlachetny druhu, do Chodżentu nie masz po co wracać, jeśli nie chcesz rozstać się na zawsze z własną łepetyną.

- Hm, teraz i ja jestem podobnego zdania. Przekonałeś mnie, Ojcze Pięknego Słowa - Hodża zgodził się z jednookim przywódcą.

- Na ziemiach bucharskiego emiratu także nie możesz się pokazać. Raz wymknąłeś się już tam z łap katowskich. No i bardzo dobrze, przy­jacielu. Lecz pamiętaj, że nie warto kostuchy drażnić po raz wtóry. I bez tego “śmierć ma siedem tysięcy drzwi, przez które wyprowadza życie z ciała". Tak przynajmniej niegdyś powiadał wielki Dżami z Heratu, a wspaniałemu poecie nie wierzyć nie wolno.

- Ani myślę wracać do Buchary, Ojcze Pięknego Słowa - zapewnił Hodża Jednookiego. - A w każdym razie jeszcze nieprędko. Choć chciałbym bardzo. Człowiek bez ojczyzny jest wszakże jak roślina pozbawiona wody. Z każdym dniem więdnie coraz bardziej i wreszcie usycha.

- Gdzie zatem się udasz? Nie do Buchary, nie do Taszkientu, nie do Samarkandy, nie do Chodzeniu i nie do Kokandu. Wszędzie czyha oprawca marzący o twej biednej głowie. Najlepiej zostań z nami na zawsze, szlachetny przyjacielu. Tutaj nie grozi ci nic złego. W naszej kryjówce pośród gór skalistych będzie ci wygodnie niczym u samego Allacha za niebiańskim piecem.

- Pozostałbym z wami na zawsze. Pozostałbym z radością, Ojcze Pięknego Słowa. Ale nie zostanę. Od dawna myślałem o wędrówce przez Czerwone Piaski do Chorezmu, do Chiwy. A później jeszcze da­lej, hen za Morze Kaspijskie, do Baku i do stawnej Szemachy. Odwie­dzić starych druhów, którzy przed laty musieli zbiec z Buchary. Unieśli cało głowy tam właśnie znajdując bezpieczne schronienie.

- Nie potrafisz usiedzieć dłużej w jednym miejscu? Dlaczego, przy­jacielu? - zdziwił się zbójca z przepaską na oku. - Pięty cię swędzą? A może swędzi cię szyja i dlatego nieustannie igrasz z nożem katowskim? Naprawdę nie boisz się samotnych wędrówek po tym zgniłym świecie? Włóczęgę cenisz nade wszystko?

- Odgadujesz moje myśli i moje skryte pragnienia - Hodża Nasred­din uśmiechnął się smętnie i zamilkł na moment. Po chwili uzupełnił: - Czyżbyś nie wiedział, iż woda stojąca mętnieje i okrywa się plugawą pleśnią? Woda bieżąca zaś zawsze pozostaje czysta. No, a ponadto przynosi ludziom i zdrowie, i mnóstwo innych korzyści.

- Ba, a żona i dzieci? Co na twoje plany powie Guldżachon? I co po­wiedzą synkowie?

Hodża posmutniał jeszcze bardziej.

- Cóż mogą powiedzieć? Nic. Wiedzą przecież, że lepszy ojciec żywy, choć daleki, niż bliski, ale martwy - odrzekł; - Pod opieką teś­ciów mieszkać będą w Chodżencie, dopóki nie wrócę. Pojawię się tu chyba za rok albo za dwa. A kto wie, może nawet za trzy albo i za cztery...

Do rozbójników siedzących ciasno wokół ogniska i z zapartym tchem przysłuchującym się rozmowie jednookiego przywódcy z uciekinierem z Kokandu podszedł Mohammad Mag. Pochylił się nad mędrcem i za­gadnął znienacka:

- Nie sądzisz, wędrowcze, że dobry uczynek bez podziękowania jest jak zupa bez soli? Jak paw bez ogona? Lub jak koń rączy pozbawiony podków?

Hodża Nasreddin odwrócił głowę.

- Nie przeczę - zgodził się grzecznie. - A o czym mówisz, kokoszko?

- Mówię o tym, że za odzyskanie księgi wierszy Rudakiego należy mi się od ciebie stosowna nagroda.

- Hm, lecz jaka? - zastanowił się Hodża na głos. - Wiesz przecież, że niczego prawdziwie wartościowego poza tą księgą rymów nie posia­dam. Ani rubinów, ani szmaragdów, ani innych szlachetnych kamieni nie znajdziesz w moich torbach, choćbyś je przetrząsał przez miesiąc albo dłużej. Zaraz, zaraz, bom zapomniał. Może chcesz złotego dinara albo perłę?

- Złoto i drogie kamienie znajduję w sakwach kupieckich, kiedy tylko zechcę - prychnął Mohammad Mag lekceważąco. - Od ciebie, wędrowcze, spodziewam się zupełnie czegoś innego. Tego, czego od przejezdnych kupców ani miejscowych wielmożów nigdy nie otrzy­mam .

Kompani wielkiego czarodzieja wstrzymali oddechy i pilnie nadsta­wili uszu. Czegóż to może chcieć ich przyjaciel od człowieka, który za cały majątek ma jedynie wiersze i burego osła?

Mędrzec bucharski uniósł wysoko brwi. Zdumiony zapytał:

- A o czym myślisz? Mów, proszę, otwarcie.

- Myślę o odpowiedzi na pytanie, które dręczy mnie od dawna - wy­znał Mohammad Mag.

- Pytaj więc.

- Chciałbym wiedzieć, skąd się wzięli na naszej ziemi bajowie? Bo­gacze i wielmoże podobni choćby do Ałajarbeka. A również chanowie i emirowie, władcy z naszej krwi, mówiący naszym językiem, a przy tym zupełnie do nas niepodobni.

- Jakże to niepodobni? - zdziwił się Rachim tłuścioch, który przed kilkoma dniami udawał bogacza przed strażnikami Ałajarbeka pilnują­cymi mostka. - Widziałem wiosną chana Kokandu jadącego na polowa­nie razem ze swoją świtą. I władca, i wielmoże mieli głowy na swoim miejscu, a także po dwie nogi u dołu i po dwie ręce u góry. Nie zaprze­czysz chyba, że byli niezmiernie podobni do zwyczajnych ludzi. Do ta­kich jak ja, ty albo ten bucharczyk.

- Coś powiedział? Dostojnicy pałacowi byliby podobni do mnie? Podobni do zwyczajnych i uczciwych ludzi? - zdenerwowany Moham­mad Mag puknął się wymownie palcem w czoło. - Może byli i podobni, ale co najwyżej tak, jak kocur bywa podobny do myszy. Albo jak szczu­pak z Amu-darii do niewinnej stynki. Albo jak tygrys do dwudniowego jagnięcia. Jeśli nie pojmujesz prawdziwej różnicy, beczko baraniego tłuszczu, nie wtrącaj się do rozmowy ludzi rzetelnie myślących.

Zanim grubas zdążył odpowiedzieć, jednooki naczelnik zbójników skinął energicznie ręką.

- Uspokój się, Mohammadzie. I natychmiast siadaj przy ognisku - nakazał. - Zapomniałeś, iż jeszcze przed tygodniem tam nad przepaś­cią byłeś zaledwie marnym sługą tejże beczki baraniego tłuszczu? Za­miast dokuczać mu teraz bez przerwy, lepiej posłuchaj, co o rodzimych wielmożach sądzi nasz przyjaciel, czcigodny gość z Buchary. Albo­wiem:

Godzina gadki rozumnej więcej warta

Niźli modlitw w meczecie cały kwartał".

- No właśnie, lepiej siadaj i pilnie słuchaj doświadczonego człowie­ka. Bo jak nie, przemienię cię znowu w kokoszę znoszącą złote jajka i zwrócę Ałajarbekowi. Kiedy zamienisz jeleni udziec na suche ziarno ję­czmienia, zmądrzejesz z pewnością - odciął się Magowi gruby Rachim.

Awanturę wiszącą w powietrzu zażegnał Hodża Nasreddin nie do­puszczając Mohammada do głosu. Uprzedził go szybko:

- Chciałbyś wiedzieć, Mohammadzie, skąd się wzięli wielmożowie i dostojnicy pałacowi na naszej ziemi? A i was wszystkich pewnie to cie­kawi? Stara to historia. Bardzo stara. Opowiadał mi ją ze szczegółami mój dziad, który dawno, dawno temu usłyszał ją od swojego dziada, a który jeszcze wcześniej poznał ją od swego.

Posłuchajcie zatem.

Przed wieloma stuleciami najechali nasze ziemie Arabowie pod wodzą krwawego Kutajby Ibn Musiima. Szablą i ogniem pustoszyli spo­kojne miasta i wioski. Stawiającym opór ścinali głowy. Nie szczędzili nikogo. Z głów pokonanych wojowników usypali pod Bucharą wielką pi­ramidę. Na ujarzmione plemiona nakładali straszliwe podatki i hara­cze. Nie tylko w srebrze czy w złocie. Mało kto dzisiaj wie, że taka choć­by Samarkanda każdego roku musiała wypłacać Arabom w daninie dwieście tysięcy srebrnych dirhemów oraz trzy tysiące młodych niewo­lników.

Siłą i podstępem wprowadzali tutaj Arabowie swoją religię - islam. Każdego, kto przeszedł na muzułmanizm, uwalniali od płacenia podatków. Główną świątynię czcicieli ognia w Bucharze przebudowali na swój meczet. Chytry Kulaj ba wy dat też rozkaz, aby każdemu, kto przy­jdzie modlić się do meczetu w piątek, wypłacano przy wyjściu po dwa srebrniki.

O wolności czy dawnej religii strach było nawet pomyśleć. Za byle przewinienie Arabowie karali okrutnie. W najlepszym razie winnych pozbawiali majątków, ich samych zaś sprzedawali na bazarze w wieczy­stą niewolę.

Wtenczas na naszych ziemiach pojawił się niejaki Haszym Ibn Hakim, z zawodu rzemieślnik. Przynajmniej za takiego się podawał i za ta­kiego go uważano. Człek niesłychanie mądry i doświadczony, o sercu szlachetnym i wielkim, lecz obliczu nieszczególnym. Haszym był bo­wiem zezowaty od urodzenia, straszliwie dziobaty po przebytej ospie, a jakby tego wszystkiego było mało, to i trochę kulawy.

Za co nieszczęsny Haszym Ibn Hakim trafił pewnego dnia do lochów arabskiego więzienia? Za co został poddany torturom? Tego dziś już nikt nie odgadnie. Może za szczere słowa prawdy ciśnięte w twarz arab­skiemu namiestnikowi? Może za bunt zbrojny przeciwko bezwzględne­mu ciemięzcy? Może poszło o drakońskie, nieludzkie podatki? Nie wia­domo . Wiadomo jednak, że z więzienia którejś nocy uciekł...

- I został rozbójnikiem? Tak jak my - uradował się Rachim gruba­sek.

- Niezupełnie - uśmiechnął się Hodża. - W naszej historii stał się kimś znacznie ważniejszym.

- A zatem hersztem zbójnickim? Największym z wolnych ludzi po tej stronie Amu-darii?

- Nie przeszkadzaj, beczko baraniego łoju - Mohammad Mag ze­rwał się na równe nogi i począł wymachiwać kułakiem przed nosem tłuściocha. - Jeśli nie powstrzymasz choć trochę swojego ozora na wodzy, nasz czcigodny gość nigdy nie dobrnie do celu, do końca zajmującej opowieści. My zaś nadal nie będziemy wiedzieć, skąd się u nas wzięli ro­dzimi wielmoże. Dostojne purchawki bez serca, mówiące tym samym, co i my, językiem.

- Zamilczcie wreszcie. Niby to ludzie gór, wolni i dorośli, a zachowu­ją się niczym niesforne szczenięta - Jednooki pociągnął Mohammada gwałtownie za szarawary, tak że ten klapnął z powrotem na piasek. - Nie zwracaj na nich uwagi, lecz mów dalej, przyjacielu.

Hodża Nasreddin kiwnął głową na znak zgody i podjął znowu wątek przerwanej przed chwilą opowiastki:

- Po ucieczce z arabskiego więzienia Haszym Ibn Hakim wezwał prosty lud do walki o wolność, o zrzucenie arabskiego jarzma. Z począ­tku poparła go garstka rzemieślników. Potem przyłączyła się do nich miejska biedota, poza życiem niewiele mająca do stracenia. Jeszcze póź­niej u boku Hakima stanęły tysiące pasterzy i chłopów zbrojnych w ostre toporzyska i ciężkie drągi kute żelazem, gotowych do walki na śmierć i życie. Wkrótce powstańcy połowę kraju oczyścili z arabskiego robactwa.

Wspominałem już, że Haszym Ibn Hakim twarz miał bardzo szpetną, brzydszą od nocy dżdżystej, plugawej. Aby nie zrażać sobie ludzi, a może również i dlatego, ażeby szpiedzy arabscy nie rozpoznawali go zbyt łatwo, zakrywał sobie oblicze kawałkiem zielonego jedwabiu. I stąd wszyscy zaczęli nazywać swego przywódcę przydomkiem Mukanna, co właśnie oznaczało: “Człowiek z zasłoniętym licem".

Na dźwięk groźnego imienia namiestnicy arabscy zielenieli z przera­żenia, a nogi trzęsły się im jak po siedmiodniowym galopie bez siodła. Nieustannie też słali błagania o pomoc do samego kalifa. Aż wreszcie pomoc ta przyszła. Tysiące znakomicie uzbrojonych i wyszkolonych jeźdźców arabskich nadciągnęło z Damaszku i Bagdadu i przekroczyło nurty Wściekłej Rzeki, Amu-darii.

Dwanaście długich lat zmagali się powstańcy Mukanny z krwawym najeźdźcą. Mimo zaciętych walk. Arabów ciągle przybywało. Nic za­tem dziwnego, że ludzie słabego serca coraz częściej opuszczali szeregi powstańców. Nie, nie otwarcie. Nocą, po kryjomu, nic nikomu nie mó­wiąc. Wielu z nich przeszło na stronę arabską.

Ludzie w białych szatach - tak nazywano zwolenników Mukanny - najdłużej bronili się w górskiej, trudno dostępnej twierdzy Sanam, nie­daleko Szachrisjabzu. Dwa lata Arabowie szturmowali twierdzę. Wre­szcie zdobyli ją podstępem i głodem. Wszystkich obrońców wymordo­wali.

Nie, nie wszystkich.

Kiedy Mukanna zorientował się, że nie ma już żadnych szans, wraz ze swoim wiernym niewolnikiem, mocarzem Tadranem, wycofał się jesz­cze wyżej, do kamiennej warowni, w której schroniło się sto kobiet, żon i niewolnic powstańców.

Tam rozkazał kobietom napalić w olbrzymim piecu łaziebnym. Trzy dni i trzy noce dokładano drew do ognia. Gdy kamienne ściany pieca rozżarzyły się do czerwoności, rzekł:

- Wybierajcie. Pohańbienie i wieczna niewola u Arabów czy kielich wina. Zatrutego.

Niewiasty wybrały truciznę. Zginęły od razu. Wtenczas Mukanna je­dnym cięciem szabli odrąbał głowę wiernemu niewolnikowi, a sam wkroczył do rozpalonego pieca. Gdy Arabowie wtargnęli do warowni, nie zastali tam żywego ducha. Po Mukannie zaś ślad wszelki zaginął.

Jeszcze długo potem nasi pradziadowie święcie wierzyli, że Mukanna - który umiał czynić cuda - nie spłonął, lecz uniósł się pod obłoki i tam gdzieś, hen na gwieździstym niebie czeka cierpliwie, kiedy znów będzie mógł wezwać prosty lud do walki o wolność i sprawiedliwość człowie­czą...

Hodża Nasreddin zamilkł. Sięgnął po dzbanek z naparem zielonej herbaty. W głębokiej ciszy rozbójnicy zadumali się nad tragedią sprzed wieków.

- Ej, czcigodny nasz gościu z Buchary, a co z wielmożami i dostojni­kami pałacowymi, gadającymi po uzbecku oraz po tadżycku? - odezwał się nagle Mohammad Mag. - Wszakże miałeś nam opowiedzieć, skąd się tutaj wzięli?

- Sądziłem, że domyśliliście się sami. Zdrajcy, ci słabego ducha, o charakterze hien pustynnych i stepowych szakali, którzy cichaczem opuścili powstańcze oddziały i przeszli do obozu wroga, otrzymali w na­grodę i ziemię, i majątki po zwolennikach Mukanny. A również tytuły i stanowiska przy dworach arabskich namiestników. Nasi rodzimi wiel­może i dostojnicy pałacowi to właśnie potomkowie tamtych zdradli­wych hien i szakali sprzed stuleci.

- Mam pytanie. Jak sądzisz, gościu, czy nasz Mohammad Mag może wywodzić się z rodu szlachetnego Mukanny? - zainteresował się któryś z rozbójników. - Tamten robił cuda przed wiekami, nasz druh dzisiaj wyczarowuje sztuki, jakich oko ludzkie nie widziało.

- Nie myślcie, że jedynie wasz Mohammad potrafi czynić czarodziej­skie cuda. Wyjmować złote dinary z ust albo żywe króliki z pustej torby, albo połykać ostre kindżały z dagestańskiej stali, albo urywać sobie duży palec i przylepiać go z powrotem, albo przelewać wodę z próżnego dzbana do naczynia już pełniutkiego. Albo... - Hodża przerwał wyli­czankę i wyjaśnił: - Wszyscy jego przyjaciele wiedzą doskonale, że sztuczki te polegają po prostu na zręczności znakomicie wyćwiczonych palców. Przyznaję, wprawa i szybkość ruchów mogą omamić gapiów na bazarze.

- I wielmożnego Ałajarbeka w jego niedostępnym Diabelskim Zam­ku - dorzucił Mohammad Mag rżąc uszczęśliwiony.

- I Ałajarbeka - zgodził się mędrzec bucharski. - Ja jednakże potra­fię uczynić coś, o czym tobie, Mohammadzie, nie śniło się nawet najszczęśliwszej nocy.

- Czyżbyś i ty zajmował się czarodziejskimi sztuczkami? - zdumiał się jednooki przywódca rzezimieszków. - Prawda, nie rozmawialiś­my dotychczas o tym. Jakiż to cud mógłbyś nam dzisiaj pokazać, przyja­cielu?

- Bez najmniejszego trudu, bez użycia siły, lecz jedynie za pomo­cą skutecznego zaklęcia potrafię sprawić, iż Mohammad Mag sam nie wstanie z tego oto kamienia - odpowiedział mędrzec, jednocześnie wskazując na podłużny głaz leżący o kilka kroków od ogni­ska.

- E, głupstwa ględzisz niczym strażnik pieczęci na dworze kokandzkiego chana. Dostojnik, który czaszkę ma maleńką i mózg nie większy od koziego bobka - żachnął się Mohammad Mag. - Sam nie wstanę z tego kamienia? A kto mi w tym może przeszkodzić? Ty? Nie wyglądasz na silniejszego ode mnie. Pomacaj moje bicepsy, bucharczyku, tward­sze są od żelaza hartowanego w ogniu i w wodzie. Gotów jestem założyć się z tobą nie wiem o co, że wstanę.

- Pojedynek dwóch umysłów zawsze będzie ciekawszy od bijatyki zwyczajnych muskułów. I mniej sińców przyniesie w rezultacie. Na­turalnie, jeśli nie liczyć tych na duszy - roześmiał się Hodża w odpo­wiedzi.

Mohammad Mag spojrzał na mędrca podejrzliwie. Zastanowił się. Zagadnął dopiero po chwili:

- Poczekaj, bucharczyku, wpierw spróbuję odgadnąć, co zamierzasz zrobić. Może chcesz posmarować kamień klajstrem z jęczmiennej mąki rozrobionej sokiem z ajwy? Naprawdę myślisz, że moje szarawary przy­kleją się na amen?

- Palcem nie tknę kamienia, klnę się na brodę mego dziada - odpo­wiedział Hodża Nasreddin. - Ani ciebie, siłaczu, nie przytrzymam za spodnie. Usiądę tylko obok, aby sprawdzić z bliska, czy ci się powiedzie na przekór temu, co powiem. Przypominam warunek: masz sam pod­nieść się z głazu, gdy rozkażę: “Kary-bury, hop do góry".

Mohammad popatrzył na Hodżę z niedowierzaniem. Na wszelki wypadek obejrzał starannie kamień ze wszystkich stron, wytarł łokciem całą powierzchnię, a dopiero potem usiadł. Tuż obok przycupnął mę­drzec bucharski.

Ciszy zapadłej w oczekiwaniu na niezwyczajną sztuczkę nie mąciło nawet bzykanie komara.

Mohammad Mag w napięciu czekał na słowa komendy. Dwa czy trzy razy nie wytrzymał nerwowo. Uniósł się lekko, sprawdzając, czy aby nie jest przyklejony. Albo czy nikt za szarawary nie ucapił go cichaczem z tyłu.

- Pamiętaj, co powiedziałem przed chwilką. Jeśli zechcę, Mo-ham-ma-dzie, sam nie wsta-niesz z gła-zu - powtórzył Hodża Nasreddin, tym, razem akcentując wyraźnie każdą sylabę. - A teraz słuchajcie mnie uważnie, o wolni synowie gór Tien-szanu. Zaczynam od zaklęcia podobnego do tych, jakie w zbliżonej sytuacji zwykł używać wasz czcigodny Jednooki:

Na Allacha polecenie, na Proroka rozkazanie,

Jak ja zechcę, niech się stanie".

Po wymówieniu zaklęcia mędrzec nabrał powietrza w płuca i wrzasnął z całej siły:

- Kary-bury, hop do góry!

Mohammad Mag momentalnie wstał z kamienia. Jednocześnie pod­niósł się z głazu i Hodża Nasreddin.

- No i co, barania głowo? - wrzasnął uradowany Mag. - Nie wsta­łem? Może chcesz spróbować jeszcze raz?

- Czemu nie? Możemy.

Mohammad siadł z powrotem na kamieniu. Obok niego natych­miast przycupnął i mędrzec.

- Przygotuj się, siłaczu, bo już pora. Uważaj. Kary-bury, hop do góry!

Mohammad Mag zerwał się na równe nogi. Wraz z nim błyskawicz­nie powstał Hodża Nasreddin.

- Widziałeś, barania głowo? Znowu wstałem - Mohammad wypro­stował się na całą wysokość, jak gdyby chciał sięgnąć po pisklę do orlego gniazda. - Wstałem o własnych siłach i bez najmniejszych przeszkód. Przegrałeś.

- Nie przegrałem, siłaczu - odrzekł spokojnie mędrzec bucharski. I cóż z tego, że dźwignąłeś się o własnych siłach, skoro nie spełniłeś uzgodnionych wcześniej warunków. A więc ty przegrałeś.

- Nie pojmuję cię.

- Miałeś sam wstać?

- Miałem.

- No właśnie. Ale tak się nie stało.

Po czym dokładnie wszystkim wyjaśnił, dlaczego Mohammad Mag musiał przegrać to starcie.

Ledwie mędrzec umilkł, potężny wybuch śmiechu wstrząsnął okoli­cznymi skałami. A echo górskie powtarzało go jeszcze długie minuty, przyprawiając o gwałtowne bicie serc płochliwe kozice i niezbyt odwa­żne archary. Ze wszystkich rozbójników zgromadzonych wokół ognis­ka chyba najgłośniej śmiał się sam Mohammad Mag.

- Cha, cha, cha! Dałem się podejść jak małe dziecko. Cha, cha, cha! Od lat nikt mnie tak zgrabnie nie nabrał. Cha, cha, cha! Za ten żart go­tów jestem nająć się do ciebie na wieczną służbę, mędrcze najmądrzej­szy z mądrych. Cha, cha, cha, wierzę, że przy tobie duszy mojej smutek nigdy nie zagryzie.

- Uspokój się, kokoszko znosząca złote jajka. Daję ci słowo czło­wieka wolnego, że w najbliższą podróż wyruszysz razem z naszym goś­ciem. Będziesz mu służył za przewodnika podczas wędrówki przez góry - wykrztusił przywódca rozbójników, wciąż jeszcze trąc powieki załza­wione od śmiechu. - Tobie zaś, przyjacielu, dzięki za dowcip, ale prze­de wszystkim za opowieść o powstaniu Mukanny. Nieczęsto trafia się nam tutaj bajarz znający dzieje-plemion, które zamieszkiwały przed wiekami i mieszkają nadal na ziemiach pomiędzy Amu-darią a Syr -darią. Ty od pierwszej chwili wyglądałeś na człeka o języku obrotnym i zacnej pamięci. Dzięki ci za ucztę bardziej smakowitą od najsmakowitszych szaszłyków z młodej baraniny i słodszą od najsłodszej szachrisjabskiej chałwy.


*

Kto wygrał, Mohammad Mag czy Hodża Nasreddin? Jeśli zaś Hodża, juk twierdzi on i rozbójnicy, to dlaczego, na Allacha?



ZBIEG POCHWYCONY POD CZAŁBEKIEM


Opowieść trzynasta o tym, jak Hodża Nasreddin

opuścił gniazdo Jednookiego Poety,

by wędrować dalej,

a również o przygodzie wielkiego ucha z Kokandu


Nazajutrz podczas śniadania. Hodża Nasreddin zwierzył się Jednookiemu:

- Nie mogę tkwić dłużej pośród tych skał. Nie jestem wszakże orłem ani górską kozicą. Brak przestrzeni i ruchu męczy mnie, przygnębia Dlatego, Ojcze Pięknego Słowa, zdecydowałem się opuścić wasze gościnne gniazdo.

- Szkoda, przyjacielu. Wielka szkoda.

- I ja żałuję. Myślę jednak, że tak będzie lepiej dla mnie i dla was.

- Każdy człowiek wolny odpowiada za własne decyzje i za kierunek, w którym niosą go nogi. Chyba cię rozumiem, przyjacielu, choć smętnie mi na duszy.

- Czyż mam twój smętek rozproszyć żartem lub wesołą zagadką?

- Jaką? - ożywił się Jednooki na moment.

- Rodzinną. Posłuchaj. Ojciec mój, stary Nasreddin z Buchary, ma osiem synowych. Każdy z jego synów ma też siostrę. Spróbuj odgadnąć, Ojcze Pięknego Słowa, ile dzieci ma mój rodzic?

- Odgadnę, ale nieco później. Teraz powiedz mi, kiedy i dokąd za­mierzasz się udać.

- Jutro wyruszam w drogę. Nie, nie do Chodżentu, lecz za Czerwone Piaski, do Chiwy, o której wspominałem ci wczoraj. A potem jeszcze dalej, aż do azerbejdżańskiego Baku oraz Szemachy.

- Hm, a jeśli siepacze kokandzcy złapią cię, zanim dotrzesz nad brzeg Amu-darii? - zaniepokoił się nie na żarty przywódca zbójników. - Moi słudzy donieśli, że strażnicy i rozmaici podejrzani przebierańcy poszukują cię wszędzie, i w wioskach, i na drogach.

Mędrzec bucharski machnął lekceważąco ręką.

- E, dziesiątki razy Azraił, Anioł Śmierci, zastawiał na mnie naj­przeróżniejsze sidła i jakoś dotychczas nie pochwycił mnie w swoje łapy. Mam nadzieję, że i tym razem chanową pogoń uda mi się szczęśli­wie wystrychnąć na dudka. Cóż, Ojcze Pięknego Słowa, ja po prostu wierzę w swoją szczęśliwą gwiazdę.

- Pewnie, szczęście wiele może, więc wierzyć w nie trzeba - zgodził się herszt zbójecki. - Jednakże nie zapominaj, przyjacielu, że:

Gdzie szczęście zbyt długo panuje,

Tam i ostrożność, i rozum szwankuje".

Hodża uśmiechnął się pod nosem.

- Nie sądzę - odpowiedział niemal bez namysłu - aby rozum nagle odfrunął mi wraz z wiatrem pod obłoki. Ani by wleciał do którejś z licz­nych tu przepaści i kark skręcił. Nie, Ojcze Pięknego Słowa, dobry los mnie nie opuści.

Jednooki na to krótko:

- Ja zaś powiadam ci, przyjacielu, iż:

Ślepy los figle brzydkie płata,

Zwłaszcza gdy głowa lichowata".

Hodża Nasreddin roześmiał się głośno:

- Cha, cha, cha! Dawno nikt mi nie wypominał niedomagań głowy. Ostatnim chyba był mułła nauczający nas czytania liter z Koranu. No proszę, a już wydawało mi się, że o zawartość czaszki mogę być spokojny.

- Bo też ja i nie o twojej głowie powiadam, przyjacielu. Chodzi mi jedynie o to, że człek roztropny swojemu szczęściu powinien dopomóc, nie czekając ani na łaskę Allachową, ani na szczęśliwe zrządzenie losu. Właśnie o tym chciałbym z tobą porozmawiać.

- Z przyjemnością, Ojcze Pięknego Słowa. Ale wpierw chciałbym cię prosić o przysługę.

- Zgoda, z góry. A jaką?

- Ponieważ nie mogę pokazać się w Chodżencie, chciałbym, abyś cztery woreczki monet, zdobytych uczciwie w Kokandzie, dostarczył potajemnie do domu rodziców Guldżachon. Dwie sakiewki srebra, jed­na pereł i dwie pełne złota pozwolą moim najbliższym doczekać w spo­koju do powrotu syna, męża i ojca z przymusowych dalekich podróży.

- Nie kłopocz się, przyjacielu. Skarb ów dotrze bezpiecznie do rąk twojej Guldżachon. Lecz nie teraz, a dopiero za miesiąc lub za półtora, kiedy już chan Kokandu i jego siepacze dojdą do przekonania, żeś zdo­łał umknąć za granicę. Albo żeś zginął marnie gdzieś w górskich prze­paściach.

Po tych słowach jednooki przywódca zbójników ujął mędrca pod ra­mię i wraz z nim przysiadł w cieniu pod płachtą zawieszoną na żerdziach wetkniętych w skalne szczeliny. A że w chłodzie głowy pracują znacznie żwawiej, od razu zaczęli ustalać strategię dalszego działania.

Nazajutrz z samiutkiego rana zbójeckie obozowisko opuścił samotny jeździec na burym osiołku. Na kłapouchu z dwiema jasnymi plamkami nad oczami. Odprowadzany serdecznymi okrzykami życzącymi mu szczęścia w podróży, mąż ten wyruszył w stronę stepów za Syr-darią.

Niemal w tym samym czasie w przeciwległym kierunku udało się trzech innych wędrowców. Dwóch na zwierzętach długouchych, burym oraz dropiatym. Trzeci pomaszerował piechotą pomagając sobie długą pasterską laską.

Po kilku godzinach czterooki osiołek dźwigający samotnego jeźdźca w ubogich szatach okrytych kurzem podróżnym zatrzymał się przed przydrożną czajchaną. Najwidoczniej wędrowiec zdecydował się wzmocnić nadwątlone siły kawałkiem pieczonej baraniny i jęczmien­nym plackiem, zieloną zaś herbatą ugasić pragnienie.

Właściciel gospody najpierw dostrzegł przedziwną mordę osła, po­tem spojrzał bacznie w twarz przybyszowi i zmarszczył czoło, jakby so­bie usiłował coś przypomnieć. Następnie pochylił się głęboko i wy­mamrotał półgłosem:

- Afandi, chciałem cię...

- Tsss, ciszej, zacny druhu. Tutaj z pewnością nawet ściany mają uszy - szepnął w odpowiedzi nieznajomy, kładąc palec na ustach. - Nie zwracaj się tak do mnie. Albowiem ja, przyjacielu, tak naprawdę to wcale nie ja. Pomyliłeś mnie zapewne z zupełnie kimś innym.

Niestety, chwila ta, komu trzeba, wystarczyła całkowicie. Oto gość w wypłowiałym chałacie siedzący w pobliżu drzwi nagle zastrzygł uszami, po czym niespiesznie odsunął imbryk z wrzątkiem herbaty, gospoda­rzowi rzucił niedbale miedziaka oraz słowo “rachmat" - dziękuję - i wy­szedł na dwór. Pracowicie dłubiąc palcem w nosie poczłapał wolnym krokiem w głąb wąwozu. Jednakże zaledwie zniknął za skałami, puścił się biegiem, gubiąc obydwa sandały w wielkim pośpiechu. Do Czałbeka kawał drogi, a czas czekać nie myśli.

Zasapany i z bólem w płucach, na miękkich nogach, ledwie żywy ze zmęczenia biegacz dopadł drewnianej furty w wysokim glinianym mu­rze otaczającym bogate zabudowania i zaczął w nie tarabanić, wrzesz­cząc przy tym z całych sil:

- Otwierać, na Allacha! Otwierać czym prędzej, bękarty żółwia! Otwierać, jeśli życie wam miłe!

Nad glinianym murem pojawiła się tłusta gęba właściciela do­mostwa.

- Czemu się drzesz, przybłędo z parchami? Nie jesteśmy tutaj głusi - rozległ się rozdrażniony głos z góry. - Dlaczego w samo południe nie­pokoisz umęczonych ludzi, przerywając im zasłużoną drzemkę? I kim­że jesteś, ośli zadku, bo nie znam cię wcale.

- Jam Wielkie Ucho prześwietnego wezyra Kokandu. Sprawę mam straszliwie pilną. Migiem otwieraj wierzeje, pasibrzuchu, inaczej go­rzko tego pożałujesz.

Na ludzi bogatych może krzyczeć tylko albo ktoś bardzo ważny, albo głupek pozbawiony całkowicie rozumu. Ten przed bramą na durnia bez piątej klepki nie wyglądał. Baj wolał nie ryzykować. Nie zwlekając rzu­cił się odciągać zasuwę.

- Wołaj mi natychmiast kilku silnych ludzi - szpieg kokandzki nie marnował czasu. - Niechaj łapią drągi i topory. I kawał rzemienia lub sznura. W gospodzie przy drodze siedzi groźny zbrodniarz. W dodatku uciekinier z Kokandu. Poszukiwany przez wszystkich. Poznałem go po niebieskim turbanie i pasiastym chałacie z olbrzymią łatą na plecach. I po czterookim ośle.

- Czterookim? Nie mylisz się? - baj popatrzył podejrzliwie na bosonogiego urzędnika. - E, takich kłapouchów nie ma na naszym świe­cie.

- Nie o osła się teraz martw, pasibrzuchu, lecz o niebezpiecznego przestępcę. Jeśli schwytamy go, nie minie cię sowita nagroda z rąk sa­mego kuszbegi Kokandu, natomiast jeżeli łotr umknie, nie chciałbym być ani w mojej, ani w twojej skórze. Słuchaj zatem, co mówię, i ru­szaj się żywo. Dawaj mi też dobrego konia. I jakieś buty, bo swoje stra­ciłem w tych przeklętych górach.

Nie minęło czasu wiele, gdy na drogę wypadła gromadka jeźdźców na osiołkach oraz koniach. Wymachując groźnie siekierami i wyjąc wniebogłosy popędziła na złamanie karku w stronę przydrożnej czaj-chany.

Na wędrowca spokojnie siorbiącego herbatę w kącie zbrojni spadli gwałtownie niczym żarłoczna szarańcza na soczystą zieleń.

- Mamy cię nareszcie! Już nam, lisie pustynny, nie zwiejesz! W pę­tach zawleczemy cię do chanowego pałacu! - zawołał Wielkie Ucho z Kokandu.

- Mamy go - zawtórował mu triumfalnie baj. - Nie uciekniesz nam, ośli zadku!

- Macie. Trudno zaprzeczyć, czcigodni - wystękał gość w niebieskim zawoju, przytrzymywany przez szesnaście silnych rąk. Szpieg kokandzki nie zwlekając przystąpił do przesłuchiwania jeńca:

- Byłeś w Kokandzie?

- Byłem. Nieraz.

- I na dworze władcy?

- I na dworze.

- A ten osioł twój?

- Mój. A bo co, nie mogę mieć takiego osła?

- Jesteś więc Hodżą Nasreddinem? Przebrzydłym mądralą i wypędkiem z Buchary? Łotrem poszukiwanym przez sprawiedliwego władcę Kokandu?

- Nie. Nie jestem Hodżą Nasreddinem.

- Łżesz.

- Prawdę mówię.

- Ha, może nawet, lisie pustynny, nie słyszałeś nigdy w życiu o afandim, o Hodży Nasreddinie?

- Tego nie powiedziałem. Słyszałem.

- A co?

- Chcecie posłuchać?

- Gadaj.

- Opowiem, tylko niechaj ten wielmożny grubas przestanie wreszcie ciągnąć mnie z całej siły za kołnierz, bo dech wkrótce stracę i nie zdo­łam dokończyć tego, co usłyszałem o afandim od bucharczyków napot­kanych w podróży.

Baj rad nierad rozluźnił uchwyt. Nie wypuszczając całkowicie jeńca z garści warknął mu wprost do ucha:

- Gadaj, ośli zadku! Jeno migiem. Dopóki ci ozora kat cęgami nie wyrwie.

Zatrzymany wciągnął powietrze głęboko w płuca i rozpoczął swoją opowieść:

- Podobno całkiem niedawno, przed miesiącem albo przed dwoma, emir Buchary kazał naczelnikowi strażników miejskich sprowadzić Hodżę Nasreddina do pałacu, do twierdzy zwanej Arkiem. A kazał go sprowadzić, gdyż chciał się koniecznie przekonać, czy Hodżą jest nie tylko mądry, jak o nim opowiadają, ale i czy jest odważny. Kiedy stra­żnicy przywlekli afandiego do komnaty tronowej, władca zmarszczył się gniewnie i wrzasnął srogim głosem: “Niech kat natychmiast powiesi tego mądralę nad wrotami twierdzy! Aby wszyscy dowiedzieli się, że ze mną żartów nie ma". Hodżą Nasreddin nie odpowiedział na to ani sło­wa, strażnicy zaś złapali go za włosy i za ręce i od razu zaczęli wlec po ziemi. Kiedy byli już przy drzwiach, emir zatrzymał ich i zapytał afan­diego: “Czy masz jakieś życzenie, mądralo? Jeśli masz, wyjaw je teraz, albowiem nastała ostatnia twoja minuta". “Żadnego życzenia nie mam - odpowiedział mu mędrzec spokój nie. - Ale mam jedną maleńką proś­bę". “Prośbę? A jaką?" - zainteresował się władca Buchary. “Mam ła­skotki. Nie mogę znieść, gdy ktoś dotknie mojej szyi - odrzekł Hodżą Nasreddin. - I dlatego proszę w ostatnim życzeniu, abyś katu kazał po­wiesić mnie nie za szyję, lecz pod ramionami".

Słysząc ucieszną opowiastkę o ulubieńcu wszystkich prostych ludzi, wieśniacy obecni w czaj chanie wybuchnęli gromkim śmiechem. Nie śmiał się tylko szpieg kokandzki, bogacz oraz jego słudzy.

Wielkie Ucho wezyra Kokandu nasrożył się na wszelki wypadek, nie­pewny, czy jeniec sobie z niego nie szydzi, i wściekle zawarczał:

- Poczekaj! Odechce ci się głupich żartów, lisie pustynny, gdy trafisz do głębokiego lochu, z którego za życia się już nie wychodzi. Albo wprost pod nóż chanowego kata. Ej, pasibrzuchu, gdzie masz sznury? Starannie zwiąż łapy temu dowcipnisiowi. Tak będzie bezpieczniej. A wiadomo, strzeżonego Allach strzeże.

Tłuścioch czym prędzej wyciągnął zza pazuchy kłębek wołowego rzemienia, wykręcił nieszczęśnikowi ręce do tyłu j, mocno je skrępował.

- W porządku. A teraz brać go, dżygici - rozkazał szpieg kokandzki, kopniakami torując sobie drogę do wyjścia. - Za mną! Najwyższa pora gnać z łupem do Kokandu.

Szesnaście silnych rąk ponownie capnęło biedaka, wywlekło na dwór i wsadziło na burego osła z czterema oczami. Ponaglany przez wezyrowe ucho bogacz kawałkiem rzemienia związał też więźniowi stopy pod brzuchem kłapoucha.

- Nie uciekniesz nam, choćbyś się nie wiem jak starał, lisie pustynny - zapewnił Wielkie Ucho swego jeńca, sprawdzając zaciągnięte supły. Po czym zakomenderował: - Wszyscy na koń. Broń trzymać w pogoto­wiu. Ty zaś, pasibrzuchu, uzdy Nasreddinowego zwierzęcia nie wypusz­czaj z garści ani na moment. I niechaj nikt nie próbuje w drodze zdrzemnąć się choćby przez sekundę. Chwila nieuwagi może was potem ko­sztować zbyt drogo. Kto wie, czy nie utratę własnego czerepu. Łotr ten ma tu gdzieś w górach swoich wiernych kamratów, wspólników z piekła rodem. Ostrzegam więc wszystkich zawczasu. A teraz naprzód, dzielni dżygici! Za mną do Kokandu po zasłużoną nagrodę!

Pohukując radośnie kawalkada zbrojnych jeźdźców otoczyła burego kłapoucha z nieszczęśnikiem tkwiącym nieruchomo w siodle. Z miejsca ruszyła z impetem, wznosząc tumany kurzu. I odprowadzana bezsilnym wzrokiem przez gromadę wieśniaków wkrótce zniknęła za skalnym za­krętem.

Następnego dnia około południa nieszczęśnik przywiązany do osła pod troskliwą opieką dotarł do Kokandu. Ściślej, do wrót w murach obronnych grodu pilnowanych przez dwóch uzbrojonych drabów oraz naczelnika pochrapującego pod ścianą.

- A kogóż tam wieziecie związanego na podobieństwo rzeźnego ba­rana? - zaciekawił się naczelnik miejskich strażników, otwierając jedno oko. - Złodziejaszka? Mordercę? A może jednego i drugiego zarazem? Bo gębę ma taką jakąś nieszczególną. I ślepia niczym u stepowego sępa.

Szpieg kokandzki wypiął dumnie pierś i odpowiedział pytaniem na pytanie:

- Nie słyszałeś o ucieczce Hodży Nasreddina? Przed dziesięcioma dniami bucharski mądrala zniknął potajemnie z dworu naszego dostoj­nego chana. Za odszukanie łotra znalazca otrzyma w pałacu sowitą na­grodę. A nawet dwie. Jedną z rąk wielkiego chana, drugą zaś od kuszbegi.

- Słyszałem - kiwnął głową naczelnik strażników i otworzył drugie oko. - Oczywiście, że słyszałem. Nie wiem tylko, co wspólnego może mieć nagroda chana i nagroda wezyra z tym tutaj na ośle?

- Jak to co? Oślepłeś, gamoniu? Przetrzyj zatem powieki - zirytował się Wielkie Ucho. - Wszakże to uciekinier z chanowego dworu. Przy­patrz mu się. Oto sam Hodża Nasreddin. Przebrzydły mądrala z Buchary. Pochwyciliśmy go w górach, gdy zamierzał ukryć się wśród dzikich Kirgizów. Lecz nie zdążył. Byliśmy szybsi. Dostarczymy zbrodniarza do pałacu, a w zamian otrzymamy nagrody. Sakwy szczerozłotych mo­net. A może i kilka ślicznych niewolnic na dodatek.

- Sakwy szczerozłotych dinarów za tego tu oto? I kilka migdałowookich niewolnic na dodatek? Cha, cha, cha, trzymajcie mnie, bo ze śmiechu rozpadnę się na siedemdziesiąt siedem kawałków - naczelnik straży miejskiej chwycił się oburącz za brzuch i zaczął podrygiwać w miejscu. - Dwa worki złota za zwykłego zająca niewartego nawet mie­dziaka? Urodziwe niewolnice za tę pomarszczoną glistę? Cha, cha, cha, dawno podobnej bzdury nie słyszałem z ust człeka bądź co bądź doro­słego. Ten robak ma być prawdziwym Hodżą Nasreddinem? Chyba nie masz oczu. A może tyś spadł z wielbłąda i rozbił sobie czaszkę o ka­mień, naiwny przyjacielu?

- Co powiadasz, stróżu bram kokandzkich? Mój więzień nie jest Ho­dżą Nasreddinem z Buchary? - Wielkie Ucho pobladł ze złości i gnie­wu. - Nie łżesz? Naprawdę nie łżesz? Popatrz, a ta niebieska czałma na­winięta na ryżawy łeb? A ta olbrzymia łata na grzbiecie? Czy według ciebie nie są to wystarczające dowody?

- Są - naczelnik straży począł krztusić się ze śmiechu. - Są, ale co najwyżej twojej bezdennej głupoty. Czyżbyś myślał, że jedynie Hodża Nasreddin łazi po tym świecie w niebieskim zawoju? I tylko on jeden nosi łaty na grzbiecie?

- Masz słuszność, czcigodny naczelniku armii - przytaknął skwapliwie jeździec przywiązany do kłapoucha. - Każdemu z biedaków łatwiej o łatę niż o nowy chałat. Wie to każde dziecko nie tylko w Kokandzie. Wystarczy rozejrzeć się w bazarowym tłumie i w Andiżanie, i w Taszkiencie, i w Samarkandzie, i w Bucharze, i w Chiwie...

- A ten bury osioł? To nie dowód? Popatrz na jego dziwaczną mor­dę. Na te cztery ślepia. Na te dwie jasne plamki udające dodatkowe źre­nice - wrzasnął Wielkie Ucho łapiąc osła za pysk i wykręcając mu łeb w stronę naczelnika straży. - Na takim ośle jeździł jedynie tamten przy­błęda z Buchary.

Naczelnik wsunął palec do ust i poślinionym przejechał po oślim czole.

- Namalowane, półgłówku. Dałeś się nabrać niczym dzieciuch w kołysce. Trzeba było zrobić to, co ja, zanim porzuciłeś góry. Czasu nie zmitrężyłbyś nadaremnie.

Złość szpiega skierowała się przeciwko więźniowi. Począł szarpać go i wrzeszczeć na całe gardło:

- Skąd wziąłeś tego podrobionego osła, nędzny szakalu? Chciałeś mnie wprowadzić w błąd? Oszukać? Ośmieszyć? Dlaczego? Łotrze, kto za tobą stoi?

- Za mną, panie? Z tyłu? Ten oto wielmożny tłuścioch z Czałbeku. Przede mną zaś czcigodny naczelnik straży kokandzkiej. Czemu py­tasz? Przecież sam widzisz dokładnie.

Szpieg wielkiego wezyra zapienił się, jakby go cyrulik namydlił.

- Nie kręć i nie udawaj, że mnie nie rozumiesz! - ryknął. - Pytam, skąd wziąłeś tego osła, szakalu!

- Pasł się w górach. Samotny jak palec. Pomyślałem sobie, że jemu będzie lepiej ze mną, a mnie z nim. Dosiadłem go więc nie zwlekając i w dalszą drogę puściliśmy się już we dwóch. Gdybym przewidział, iż cię z nim coś łączy, przysięgam na Allacha, że nigdy bym nie wlazł na jego grzbiet, parszywy i pechowy. Wolałbym sam iść na czworakach.

Nie wiadomo, czym skończyłoby się to starcie dla nieszczęśnika z gór, gdyby nie baj i jego ludzie. Zirytowani, że obiecywana solennie na­groda rozpłynęła się bez śladu w powietrzu, zaczęli poszturchiwać szpiega ze wszystkich stron i wołać:

- Natychmiast zwróć nam, ośli zadku, pieniądze za godziny zmarno­wane na włóczęgę bez celu! Masz jakieś monety, srebro albo złoto ukryte za koszulą? Oddaj je, baranie bez wyobraźni, jeśli nie chcesz stanąć przed obliczem sprawiedliwego sędziego. Ściągaj też chodaki. I chałat zdejmij z pleców. Dobre i te kilka miedziaków, które za twoje ła­chy dostaniemy zaraz na bazarze.

Nieoczekiwana awantura ocaliła biedaka na ośle. Z tłumu gapiów wysunął się ktoś i cichaczem przeciął więzy krępujące mu ręce. Ktoś inny pochylił się i jednym cięciem noża uwolnił mu nogi. Na dalszy ro­zwój wypadków nie było co czekać. Niedoszły Hodża Nasreddin zsunął się z oślego grzbietu i błyskawicznie zniknął w tłumie. Zadanie, które miał wykonać, wykonał najdokładniej, jak tylko potrafił. Prawdziwy mędrzec bucharski zdążający w przeciwnym kierunku z pewnością znajdował się już hen daleko, wiedziony przez zbójnickich przewodni­ków po trudno dostępnych górskich ścieżynach.

Tymczasem strażnicy miejscy i dwóch poborców podatków stanęli solidarnie po stronie Wielkiego Ucha wezyra Kokandu. Bez ceregieli przetrzepali skórę bajowi i jego pachołkom, po czym lamentujących wniebogłosy wypchnęli poza bramę i poszczuli psami.

Dopiero wtenczas okazało się, że jedyną zdobyczą, jaka pozostała w rękach kokandzkiego szpiega, był bury osiołek z farbowanym czołem. Kłapouch sterczał teraz nieruchomo pośrodku placu i flegmatycznym wzrokiem obserwował burzę szalejącą wokoło.

Na próżno strażnicy rozbiegli się na wszystkie strony poganiani gnie­wnymi okrzykami swego naczelnika i Wielkiego Ucha pierwszego we­zyra. Nadaremnie przetrząsali każde podwórko i każdy zakamarek, na­daremnie zaglądali do koszy z zakupami i do skrzyń oraz worków z to­warem. Nie przepuścili nawet mysiej norze. Bez rezultatu. Więzień sprowadzony z głębi gór rozpłynął się w powietrzu na podobieństwo chanowej nagrody wyznaczonej za pojmanie Hodży Nasreddina.


*

Nietrudno domyślić się, że fałszywy Hodża umknął w góry Tien-szanu, do kryjówki Jednookiego. Trudniej odpowiedzieć na pytanie posta­wione Jednookiemu przez bucharskiego mędrca: ile dzieci miał stary Nasreddin, ojciec młodego Nasreddina?



AWANTURA NAD PRZEPAŚCIĄ


Opowieść czternasta o wędrówce przez góry Tien-szanu,

o straszliwym spotkaniu ze śnieżną panterą

i o obeldze najnieprzystojniejszej z nieprzystojnych


Niechaj nikt nie myśli, że podniebną wyprawę przez szczyty Tien-sza­nu da się porównać do jakiejkolwiek innej wędrówki na tym świecie. Wąska ścieżynka przylepiona do stromego zbocza tuż obok bezdennej przepaści musiała przyprawiać o ciarki każdego, kto zdecydował się wstąpić na drogę wiodącą za życia poprzez piekło.

Po takiej to właśnie dróżce kozic i górskich baranów posuwali się gę­siego trzej mężczyźni w zawojach. Ludzie, którzy przed dwoma dniami opuścili bezpieczną zbójecką kryjówkę. Hodża Nasreddin oraz Rachim grubasek na osłach i Mohammad Mag maszerujący piechotą.

- Nie zdziwiłbym się wcale, gdybyśmy na tej szatańskiej ścieżynie napotkali władcę gór, mocarnego niedźwiedzia - szepnął w pewnej chwili Rachim, odwracając głowę do podążających z tyłu. - Myśliwi z naszego obozowiska powiadali, że jest tu ich niemało, Przed rokiem na tej oto przełęczy zwierz kosmaty zwalił w przepaść calutki oddział stra­żników beka z Szachrisjabzu. Niewiarygodne to, a jednak prawdziwe, czcigodny nasz gościu z Buchary. Niedźwiedź w pojedynkę poradził so­bie z czternastoma jeźdźcami uzbrojonymi po zęby. W łuki, szable i piki. Żywot ocalił wtenczas jedynie bek jadący na końcu orszaku. Widząc, co się przed nim dzieje, zawrócił rumaka i uciekł. Kiedy kosmaty zwalił w przepaść ostatniego ze zbrojnych pachołków, po dostojnym beku nie było już nawet najmniejszego śladu. Jeno zapach po nim zo­stał.

- Phi, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, że niedźwiedzisko po­radziło sobie z całą drużyną strażników - zauważył Mohammad Mag. - Popatrzcie, straszliwie ciasno tutaj. Gromadą zwierza zaatakować się nie da. No, a pachołkowie mocni są, lecz nie w pojedynkę. Prawdziwi dżygici, ale tylko w dużej kupie.

Po kilkudziesięciu krokach, tuż przed kolejnym zakrętem, idący przodem osiołek Rachima chrapnął niespokojnie raz i drugi. A potem nagle stanął.

- A ty co? Zdrętwiałeś z przerażenia nad przepaścią bez dna, kłapouchu? Nie gap się więc na boki - grubas szarpnął mocno lejcami. - Idźże wreszcie, uparciuchu, bo czasu zbyt wiele nie mamy. Pogoń może być już blisko.

Osioł ani drgnął. Wyciągnął tylko szyję i trwożnie zastrzygł uszami.

- Oho, z pewnością ktoś obcy znajduje się na ścieżce przed nami. Zwierz chyba? Bo przecież nie człowiek. Przed ludźmi osioł respektu nie czuje. Czyżbyś, Rachimie, wykrakał nam tamtego mocarnego nie­dźwiedzia? - mędrzec bucharski zlazł z siodła i przecisnął się ostrożnie obok tłuściocha, starając się nie spojrzeć w przepaść. - Pójdę zobaczyć, kogo Allach postawił nam na drodze. Nie będziemy tu wszakże sterczeć w niepewności aż do końca świata.

- Zaczekaj, ja pójdę pierwszy - zawołał półgłosem Mohammad Mag, przytrzymując Hodżę Nasreddina z tyłu za czapan pasterski. - Je­stem od ciebie znacznie silniejszy. I bardziej zaprawiony do walki z dzi­kim zwierzem. A i laskę mam z solidnego drewna, okutą ostrym żela­zem. W pojedynku lepsza jest od żołnierskiej piki. Za pasem zaś mam siekierę, która już niejedną nić żywota przecięła na dwoje.

- Daj mi ten toporek - Hodża wyciągnął rękę. - Pójdę z tobą, czarodzieju. We dwóch zawsze i raźniej, i bezpieczniej. Ty natomiast, Rachimie, popilnuj przez chwilę również i mojego kłapoucha. Gdybyśmy nie powrócili w ciągu kilku minut, bierz nogi za pas i pędź do obozu Jedno­okiego Poety z żałobną nowiną. A potem nie zwlekając do Chodżentu, do domu teściów, do mojej Guldżachon i moich chłopaków.

- O, a to co znowu? Czyżby sprzykrzył ci się już żywot na tym mar­nym świecie? Wybierasz się w odwiedziny do Allacha? - mimo niepew­nej sytuacji Mohammad Mag zdobył się na żart. - Afandi, nie śpiesz się tak do nieba, bo cóż tam będziesz robił. Modlić się godzinami za chmur­ką? Obłapiać rajskie hurysy? Popijać niebiańskie winko? To wszystko zdążysz uczynić i potem. Wpierw na ziemi doczekaj się wnuków. A naj­lepiej jeszcze i prawnuków.

Mędrzec bucharski odwzajemnił mu się uśmiechem, następnie poło­żył palec na ustach i gestem głowy wskazał przed siebie. Postąpili na palcach.

Do skalnego załomu dotarli w głębokim milczeniu. Pierwszy zza ska­ły wyjrzał Mohammad Mag. Za nim wysunął nos także i Hodża Nasreddin.

Kiedy mędrzec ujrzał to, co ujrzał, cała armia mrówek przebiegła mu po plecach.

Niedaleko, w odległości nie większej od piętnastu kroków, na ścieżce stał zwierz dziki. Ale nie kosmate niedźwiedzisko, lecz ogromna pante­ra. Śnieżna pantera z ciemną pręgą na grzbiecie i ciemnymi plamami na szarożółtym futrze. Z łbem czujnie zwróconym ku nadchodzącym. Z wyszczerzonymi kłami, lekko pochylona, przyczajona, gotowa do sko­ku. Puszysty ogon poruszał się na pozór leniwie. Tylko ludzie gór wie­dzieli, że była to u zwierzęcia oznaka albo wielkiego niepokoju, albo wielkiej wściekłości.

Krwawy irbis. Drapieżnik okrutniejszy od bengalskiego tygrysa" - przemknęło Hodży przez myśl, na plecach zaś poczuł kolejne szeregi mrówek biegających trwożnie w tę i we wtę.

- Co robimy? - szepnął Mohammadowi wprost w ucho. - Zawraca­my?

- Nie ma sensu - Mag odpowiedział również szeptem. - Nic by nam to nie dało. Gdybyśmy się teraz wycofali, pantera pojęłaby na swój spo­sób, że jesteśmy słabi jak stare susły i że stchórzyliśmy. Niewątpliwie podążyłaby naszym tropem niczym za dziką kozą, kulawą kozicą albo tłustą owcą. W górach już byśmy się od niej nie odczepili. Dobrze znam te drapieżniki. Wcześniej czy później musiałoby dojść między nami do starcia na śmierć i życie.

- A więc nie ma co odkładać walki na potem. Bierzmy się za panterę, dopóki jeszcze widno. Po zmierzchu ona będzie górą. Nocą wszystkie koty widzą jak za dnia. Przyjacielu, zaczekaj na mnie moment.

Rzekłszy to Hodża błyskawicznie ściągnął z pleców czapan pikowany bawełnianą watą. Owinął nim kilkakrotnie lewą rękę i tak zabezpieczo­ną, niby wojownik tarczę, wysunął przed siebie. Drugą ujął siekierę.

- Jestem gotów, czarodzieju. Idziemy?

- Idziemy, afandi. Ale bez pośpiechu. I nie nerwowo. Na wszelki wypadek postępuj dwa kroki za mną. Gdyby zwierz obalił mnie w pierwszym ataku, natychmiast doskakuj i wal toporem z góry. Celuj w łeb wielki jak arbuz. Tylko, na Allacha, bacz, ażebyś nie chybił. Ja w tym czasie bronić się będę od dołu. Nożem.

Mohammad Mag wziął ostry kindżał w zęby, tę swoją pikę pochwycił mocno oburącz i ruszył przodem. Za nim podążył Hodża Nasreddin.

Na widok dwóch mężczyzn zbliżających się wolnym, lecz stanow­czym krokiem pantera zawahała się. Nie bardzo wiedziała, co robić da­lej. Doświadczenie podpowiadało jej, że tym razem ma do czynienia nie z byle pastuchami podszytymi zajęczą skórką, ale z dobrze uzbrojo­nymi i doświadczonymi łowcami. Z myśliwymi nie obawiającymi się naj­ostrzejszych nawet kłów i pazurów.

Wdawać się w bójkę? Zaryzykować? Czy pobiec do młodych pozo­stawionych w pieczarze?" Niepewna zaczęła pomaleńku cofać się ty­łem, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z nadchodzących.

Tymczasem ludzie byli coraz bliżej.

Narastającego napięcia pierwsza nie wytrzymała śnieżna pantera. A może po prostu zrezygnowała ze śmiertelnej walki na wspomnienie dwojga dzieci oczekujących na nią w trudno dostępnej jaskini. Dość, że cofając się powoli, w pewnym momencie skoczyła w bok na ledwie wi­doczny stopień skalny, potem na wystający nieco wyżej kamień, jeszcze na jakąś platforemkę i błyskawicznie wspięła się do góry, by po kilku sekundach zniknąć ludziom z oczu.

Hodża rękawem koszuli otarł czoło calusieńkie zroszone zimnym po­tem.

- Ufff, udało się - westchnął z głęboką ulgą. - Nigdy bym nie przypuścił, iż tak szczęśliwie zakończy się to nasze nieoczekiwane spotkanie z władczynią Tien-szanu.

- Lepsza w życiu garstka szczęścia niźli worek chińskich pereł - zgo­dził się z mędrcem Mohammad Mag, po czym odwrócił się i wykrzyknął radośnie:

- Rachimie, idziemy dalej! Droga wolna, grubasku. Jedyną odpowiedzią była cisza. Zupełnie jakby za skalnym załomem nie było żywej duszy.

- Ej, Rachimie, zbudź się! Panterę licho wzięło. Ruszamy dalej. I tym razem nic nie zmąciło ponurej ciszy. Nawet jaszczurka zastygła na sekundę w bezruchu w szparze tuż obok Nasreddinowego ucha.

- Cóż się tam mogło stać? Czyżby pantera wyszła na łowy nie sama? Może... może miała tu gdzieś wspólnika? Nas zaś specjalnie odciągnęła od łatwego łupu? Podobno drapieżne koty polują w taki właśnie sposób na stada owiec strzeżone przez pasterzy i owczarki - zastanawiał się gło­śno Hodża Nasreddin i jęknął: - Na Allacha, co ja zrobię bez mojego wiernego kłapoucha?

- Jakże powrócę bez Rachima do naszego obozowiska? Co powiem Jednookiemu? Że opuściłem druha w śmiertelnej chwili? - zawtórował mu Mohammad.

Z duszą na ramieniu co tchu pognali z powrotem. Najszybciej, jak się tylko dało, po wąziutkiej ścieżynie zawieszonej nad straszliwą przepaś­cią, pełną kości nieostrożnych ludzi i zwierząt. Tuż za zakrętem ujrzeli dwa znajome osły. Kłapouchy stały spokojnie skubiąc jakieś zeschłe osty wyrosłe pod skałą. Na jednym z nich siedział Rachim z zamknięty­mi oczami i rękoma mocno zaciskającymi uszy.

Mohammad Mag nie wytrzymał. Doskoczył do grubasa, z całej siły grzmotnął go w łokieć i wrzasnął:

- Nie słyszałeś, że cię wołamy, tłusty baranie? Co robisz na ośle? Czemuś zatkał sobie uszyska?

Rachim otworzył oczy i opuścił ręce. Rozejrzał się dookoła wystra­szonym wzrokiem i wymamrotał:

- Bo się boję.

- Czego?

- Jak to czego? Śnieżnej pantery.

- Przecież jej tu już nie ma.

- A gdzie się podziała? Ubiliście ją?

- Niestety, antałeczku sadła, zwiała nam. Wdrapując się w popło­chu po skałach uciekła, gdzie pieprz afgański rośnie. Jest tam teraz w górze. Gdzieś wysoko ponad nami.

- To ja dalej nie jadę. Zawracam. Zawracam natychmiast - zdecy­dował się tłuścioch szarpiąc gwałtownie lejce. - Ta przeklęta samka, okrutna i nienażarta, specjalnie wlazła na sam wierzchołek. Zaraz ze­skoczy na nas z góry i strąci nieboraków w przepaść. Sobie pozostawi je­dynie mojego osiołka na obiad lub na kolację.

- Rachimie, co się dzisiaj z tobą dzieje? Nie poznaję cię. Zachowujesz się niczym prawdziwy poborca podatków - Mohammad Mag mach­nął pogardliwie ręką i wydął policzki. - Phi, dzielny, lecz tylko wobec słabych. Silnych omijający z daleka. Kradnący w imieniu prawa.

Na całym Wschodzie nigdy nie było i chyba nigdy nie będzie gorszej obelgi. Nazwanie kogoś poborcą podatków zwykle kończyło się bójką. Dobrze, jeśli tylko na pięści.

Nic dziwnego, że i w Rachima raptem lew wstąpił. W okamgnieniu poczerwieniał gwałtownie na gębie upodabniając się do chodżenckiego arbuza rozkrojonego na pół. Z furią zeskoczył z osła i nie zwracając uwagi na ziejącą tuż obok przepaść rzucił się z wyciągniętymi rękami w stronę Maga. Ryczał przy tym jak czarny niedźwiedź zraniony strzałą w delikatne miejsce.

- Coś powiedział, marna duszo? Sztukmistrzu najlichszy z lichych? Ukochana kwoko baja Ałajarbeka? Jam poborcą podatków? Ta znie­waga krwi wymaga.

Zapewne wziąłby się z Mohammadem za bary, gdyby nie Hodża Nasreddin, który w ostatniej chwili złapał go wpół i zaczął uspokajać:

- Poczekaj, gorąca pałko, dokąd ci tak spieszno? Nie widzisz, że Mohammad Mag jedynie sobie zażartował? Nie najmądrzej, przyzna­ję. Ale czyż każdy dowcip bywa mądry? Przyjacielu, klnę się na głowy moich ukochanych synów i umiłowanej Guldżachon, iż w niczym nie przypominasz prawdziwego poborcy podatków. A zapewniam cię, że na urzędnikach państwowych znam się jak mało kto na tym świecie.

Długo trwało, zanim Rachim uspokoił się na tyle, by mógł dosiąść kłapoucha i wyruszyć w dalszą podróż. Jednakże aż do wieczora jechał na samym końcu nie odzywając się do nikogo ani słowem. Od czasu do czasu pomrukiwał tylko pod nosem wyrazy mało zrozumiałe nawet dla jego osiołka.

Na słowa przeprosin i na grzeczne pytania zadawane przez Mohammada Rachim nie reagował w ogóle. Traktował Maga jak zepsute po­wietrze. Odwracał jeno głowę.

Wyrzuty sumienia coraz bardziej doskwierały zbójnikowi. Rozumie­jąc, iż sam wiele nie zdziała, dopędził Hodżę Nasreddina jadącego na przedzie i szepnął błagalnie:

- Afandi, zrób coś, by poprawić grubasowi humor. Zobacz, wygląda niby siedemdziesiąt nieszczęść. Zajmij go czymś, ażeby wreszcie prze­stał myśleć o tym nieszczęsnym poborcy podatków. Nie masz czegoś odpowiedniego w zanadrzu? Wesołej anegdoty lub zajmującego zada­nia?

- Może i mam.

Mędrzec bucharski zwolnił nieco, a kiedy jego kłapouch zrównał się z iszakiem Rachima, zagadnął zbójcę jak gdyby nigdy nic:

- Druhu mój serdeczny, od godziny gnębi mnie problem, którego sam rozwiązać nie potrafię. Może więc tobie uda się rozsupłać mój wę­zeł?

- Co masz na myśli? O jakim znów węźle mówisz, afandi?

- O węźle, który sam sobie zawiązałem na końcu języka, a teraz roz­supłać nie mogę, choć dokucza mi jak ciasny but mroźną porą. Bardzo proszę, przyjacielu serdeczny, jeśli tylko zdołasz, dopomóż mi uporać się z tym zadaniem.

- Słucham cię, afandi - Rachim podniósł głowę. - Mów. We dwóch przy robocie zawsze łatwiej niż jednemu.

- Wyobraziłem sobie, że z Kokandu do Chodżentu prowadzi przez góry osiem różnych dróg, traktów ciągnących się wąwozami i ścieżek omijających szczyty, natomiast z Chodżentu do Termezu aż dwanaście. . Jeżeli mogłaby to być prawda, to na ile rozmaitych sposobów da się przewędrować z Kokandu przez Chodzeni do Termezu?

Rachim zamyślił się. Zaraz potem wyciągnął rękę przed siebie i zagi­nając powoli palce począł liczyć. Zapewne odgadłby Nasreddinową za­gadkę, gdyby nie swąd dymu, który nieoczekiwanie otarł się o jego nozdrza. Dym, a zatem i ognisko? Ognisko, a zatem i jurta pasterska? Jurta, a zatem i gościnna wieczerza? I nocleg w cieple, pod owczymi skórami?

- Jutro pomyślimy o twojej zagadce, afandi! - wykrzyknął ucieszo­ny. - Dym czuję przed nami. Żołądek mój przysięga, że w tamtej kotlinie oczekuje nas szaszłyk barani z cebulką. I winogrona dojrzewające na zboczach. I palone fistaszki. I dzban świeżego kumysu z kobylego mleka. Afandi, przyśpieszmy kroku, bo nie wydzierżę i zemdleję z gło­du, zanim dotrzemy do progu jurty.


*

Swąd szaszłyków pieczonych na węglu drzewnym z saksaułu niejed­nemu z filozofów myśli zmącił w trudnej chwili. A tobie, człowieku o głowie otwartej? Czy nie przeszkodzi ci w rozplataniu Nasreddinowego węzła? Czy odgadniesz, na ile rozmaitych sposobów da się przewędro­wać dwudziestoma drogami z Kokandu przez Chodżent do Termezu nad Amudarią?



SKARB ALEKSANDRA WIELKIEGO


Opowieść piętnasta o gościnie u tadżyckich pasterzy,

o ujawnionej tajemnicy oraz o glinianym dzbanie ze złotem

i cudacznej przysiędze chytrego mułły


Przed północą trzej wędrowcy dotarli do obozowiska tadżyckich pa­sterzy w niewielkiej dolinie. W ciepłej wojłokowej jurcie najpierw na­pełnili zgłodniałe kiszki pieczoną baraniną i jęczmiennymi plackami, potem odpoczęli przy gorącej herbacie naparzonej z ziół Pamiru, a wre­szcie legli spać na baranich skórach.

Że snu wyrwała Hodżę Nasreddina głośna rozmowa prowadzona przed wejściem do jurty.

- Słuchaj no ty, wielbłądzi ogonie - mówił chrapliwy głos nie należą­cy do radnego z trzech pasterzy. - Czy nie przejeżdżał tędy samotny je­ździec na ośle? Dziś albo wczoraj? A może przedwczoraj?

- Samotny? Nie, panie wielmożny - odpowiedział glos najstarszego czabana, ojca dwóch synów. - Takiego tu nie było. Na brodę Proroka przysięgam, iż nie łżę.

- Przypomnij sobie dobrze, wielbłądzi ogonie, jeśli chcesz za nic za­robić miedziaka. Ten, o którym gadam, nosi na łbie niebieski zawój. Na grzbiecie zaś chałat z wielką łatą pośrodku. A wędruje na burym ośle z takimi dwiema jasnymi plamkami nad lewym i prawym ślepiem. To Hodża Nasreddin z Buchary. Łotr spod ciemnej gwiazdy, sprytniejszy od lisa i zwinniejszy od jaszczurki. Zbrodniarz buntujący spokojnych lu­dzi. Na pewno tędy nie przejeżdżał?

- Nie, panie wielmożny. Mam przecież wzrok jeszcze nie najgorszy. Wilka wypatrzę przez dwie góry i dwie doliny. Czy myślisz, że nie zau­ważyłbym niebieskiej czaimy na głowie i łaty ogromnej na jego ple­cach? A do tego i plamkowego iszaka, jaki nieczęsto się tutaj trafia? Nie, panie. Ani ja, ani moi synkowie podobnego włóczęgi jeszcześmy nie widzieli w naszych stronach.

Dobrze się stało, żem niebieski zawój wymienił ze zbójnikiem Furkatem na malinowy - pomyślał sobie mędrzec wstrzymując oddech. - I że Jednooki Poeta ofiarował mi nowy chałat na drogę. I że zgniłą jago­dą starannie zamazał plamki nad oczami mojego wiernego kłapoucha".

- Zapamiętałeś, wielbłądzi ogonie, kogo masz zawiadomić, gdyby niebieski zawój pojawił się w waszej dolinie? Jeśli będziesz mieć szczę­ście, możesz zarobić nie miedziaka, lecz srebrnego dirhema. A kto wie, czy nawet i nie prawdziwego złotego dinara.

Zdawało się Hodży, że słyszał już odgłosy kopyt oddalających się koni, gdy wtem ktoś uchylił zasłony i wszedł do ciemnej jurty z płoną­cym łuczywem. Mimo na wpół przymkniętych powiek nagły blask ośle­pił mędrca całkowicie.

Ktoś pociągnął delikatnie za baranią skórę, pod którą leżał bucharczyk, i szepnął:

- Afandi, zbudź się. Szukają cię strażnicy wysłani z Kokandu. Byli tutaj przed chwilą.

Słysząc znajomy głos sędziwego właściciela jurty Hodża Nasreddin uspokoił się momentalnie. Odpowiedział równie cicho, by niepotrzeb­nie nie budzić towarzyszy zmęczonych całodzienną wędrówką:

- Nie śpię. Słyszałem waszą rozmowę. Dlaczego przypuszczasz, czcigodny, że akurat ja jestem Hodżą Nasreddinem, owym łotrem spod ciemnej gwiazdy, sprytniejszym od lisa i zwinniejszym od jaszczurki?

Zbrodniarzem buntującym spokojnych ludzi? Mało to rozmaitych hultajów depcze górskie ścieżki? Jakże odróżnić jednego od drugiego?

Stary zachichotał półgłosem:

- Hi, hi, hi! Nie uważasz mnie chyba za miastowego głupka? Zamia­na niebieskiego zawoju na malinowy, łatanego chałata na taki bez łat oraz dobranie sobie dwóch kompanów do podróży może wprowadzić w błąd chanowych pachołków, ale nie człowieka gór od dziecka umieją­cego patrzeć. No i trochę myśleć. Rozpoznałem cię, afandi, od razu. Ledwieś stanął w progu mojej jurty.

- Czyżby? A po czym? "Nie można przecież odgadywać z niczego? A i na czole nikt mi nie wypisał, jaka rodziła mnie matka - zaniepokoił się mędrzec bucharski. - Czy aby nie mylisz się, czcigodny?

Czaban nie odpowiedział na pytania, lecz spokojnie wyjaśniał dalej:

- Kiedy tylko strażnicy wielkiego wezyra pognali szukać cię gdzie in­dziej, polazłem się upewnić, co warte są moje domysły. W blasku łuczy­wa mogłem przekonać się bez większego trudu, że jeden z waszych kłapouchów czoło ma wysmarowane jakimś burym zgniłkiem. Afandi, nie zaprzeczysz chyba moim słowom: ośli łeb przemalowała ludzka ręka specjalnie dla zmylenia śladów.

- Poddaję się. Rację masz, ojcze czcigodny. Jestem Hodżą Nasred­dinem z Buchary, ostatnio zaś uciekinierem z dworu kokandzkiego władcy. - Mędrzec wygramolił się spod baranich skór, zarzucił chałat na ramiona i ruszył ku wyjściu, pociągając sędziwego pasterza za rę­kaw. - Chodźmy sobie spokojnie pogawędzić przy księżycu i przy gwiazdach. Nie przeszkadzajmy we śnie tym dwóm zacnym ludziom, straszliwie umordowanym dzisiejszą przeprawą przez Szatańską Prze­łęcz oraz spotkaniem ze śnieżną panterą.

Zaledwie usiedli na ciepłym kamieniu, nie wystygłym jeszcze po ca­łodziennym słońcu, Hodża Nasreddin rozpoczął rozmowę od prośby:

- Przede wszystkim wyjaw mi, ojcze czcigodny, czym się zdradzi­łem. Czyżbym popełnił jakąś nieostrożność? Gdzie tkwi błąd, o którym nie wiem i którego sam domyślić się nie potrafię. Powiedz, bardzo pro­szę, abym mógł go uniknąć w dalszej wędrówce. Nie wszędzie przecież trafię na ludzi o sercach podobnych do twojego.

- Ależ rzecz nie w braku ostrożności, afandi. Po prostu ja znałem cię dużo wcześniej. Przed kilku laty byłem w Bucharze. Oddałeś mi tam przysługę, za którą nigdy ci się odpłacić nie zdołam. Nie wystarczyłoby mi na to wszystkich skarbów Sezamu. Aj, zdaje się, że zaczynam pleść głupstwa. Bo niby skąd ja, biedak pasący konie, osły i owce bogacza, miałbym wziąć jakiekolwiek skarby?

- Co ty powiadasz? Pamiętasz mnie z Buchary? Z mojego rodzinne­go miasta? A zatem jesteśmy starymi znajomymi - uradował się Hodża Nasreddin, spoglądając na czabanową twarz wyraźną w świetle księży­ca. - Czy nie spotkaliśmy się tam przed czterema laty? Pod murami uczelni Miri-Arab? A mówiąc dokładniej, w cieniu minaretu Kaijan, zwanego też przez wielu Minaretem Śmierci.

Starzec na znak największego szacunku przyłożył prawą dłoń do ser­ca i skłonił nisko głowę przed młodszym od siebie. Przytaknął.

- Właśnie, afandi. Wówczas ocaliłeś życie mojemu pierworodnemu. Do Buchary przyjechałem z najstarszym synem Radżabem w dniu, w którym u podnóża najwyższego minaretu miasta położono nowe płyty kamienne i chciano je wypróbować. Mirszab - naczelnik bucharskiej policji - kazał więc w samo południe zrzucić na ziemię z wierzchołka minaretu jakiegoś złodzieja, aby przekonać się, czy na nowych płytach łotr skręci kark od razu, czy też będzie konać powoli, godzinami. Za­miast sprowadzić odpowiedniego skazańca z więzienia, strażnicy uła­twili sobie sprawę i pochwycili na bazarze pierwszego lepszego biedaka. Okrutny los sprawił, iż tym pierwszym lepszym był akurat mój Radżab, mój syn pierworodny. Na próżno szlochałem, na próżno błagałem o li­tość, na próżno przysięgałem, że chłopiec jest niewinny, że jest porząd­nym pasterzem owiec karakułowych, a nie żadnym złodziejaszkiem czy innym przestępcą.

- Pamiętam wszystko, Jakby to było wczoraj, ojcze czcigodny. Na­czelnik policji odtrącił cię kopniakiem i kazał wlec chłopca na górę twierdząc, iż nawet najgroźniejsi przestępcy zawsze są wpierw młodymi chłopcami. A przeto wcześniej czy później i z niego musi wyrosnąć rze­zimieszek, który po prostu tym razem wyjątkowo poniesie karę i złamie kark odrobinę wcześniej, jeszcze przed popełnieniem swojej pierwszej zbrodni.

- Tak było, afandi. Dokładnie tak. A kiedy myślałem, że nie ma już dla nas szansy ocalenia, dobry Allach zesłał ciebie.

- Nie Allach, lecz mój osioł - mędrzec uśmiechnął się. - Na nim wszakże przyjechałem na bazar.

- Nieważne, Allach czy osioł. Ważne, że podszedłeś do naczelnika policji i coś mu szepnąłeś do ucha. Dostojnik zbladł straszliwie. W okamgnieniu stał się bieluśki na gębie niczym turban wielkiego imama. Z przerażenia zamienił się w nieruchomą skałę. I zaniemówił na dłużej. Wykorzystałem tę chwilę właściwie. Wyrwałem chłopca z rąk nic nie rozumiejących strażników i skryłem się w tłumie takich jak i ja bieda­ków. Dobrzy ludzie przebrali nas potem w swoje szaty i ukrytych po­między koszami z towarem wywieźli przed wieczorem w pustynię. Na­wet nie zdążyłem ci wtenczas podziękować za życie mojego pierworod­nego. I do dzisiaj nie wiem, coś wtedy szepnął na ucho naczelnikowi bu­charskiej policji. Hodża roześmiał się wesoło.

- Cha, cha, to proste, ojcze czcigodny. Powiedziałem mu, że znam stokroć, nie, tysiąckroć większego złodzieja od tego wyrostka. Zbrod­niarza, którego godzi się strącić z Minaretu Śmierci, bo dawno sobie na podobny koniec zasłużył swoimi plugawymi uczynkami.

- I podałeś jego prawdziwe imię?

- Naturalnie. Bez wahania.

- I nie żal ci było skazywać człowieka na śmierć tak straszliwą?

- Ani trochę.

- Afandi, a kto był tym wielkim złodziejem i groźnym przestępcą?

- Abdurachim. Wielki wezyr. Prawa ręka władcy. Podpora tronu. Największy złodziej emiratu. Krwiożerczy tygrys i smrodliwa hiena w jednej skórze. Gnębiciel i ludzi wielkich, i zupełnie maluczkich.

- Hi, hi, hi! - zachichotał czaban znowu. - Teraz, afandi, już się nie dziwię, że naczelnik zbladł wówczas niczym ryżowa mąka. Każdy do­stałby drżączki z przerażenia, gdyby usłyszał imię tak wielkiego zło­dzieja. Naczelnik policji wolałby strącić z wieży własną matkę niźli wielmożę zasiadającego tuż przy emirowym tronie.

- Oczywiście, ojcze czcigodny - Hodża Nasreddin co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. - Wielkiemu wezyrowi nigdy nie gro­ziło nic przykrego i nadal mu to nie grozi. Na odwrót, łotr bez sumienia cieszy się zaufaniem swojego władcy i najlepszym zdrowiem. W tłuszcz spokojnie obrasta. Z każdym rokiem staje się coraz grubszy i coraz cięż­szy. Ostatnio, dobrze to pamiętam, trzech silnych mężczyzn musiało go wsadzać na wierzchowca, konia lub wielbłąda. Sam nie uniósłby nogi nawet do strzemienia.

Siwobrody wysłuchał z uwagą opinii bucharskiego mędrca i dodał:

- Poza tym, tak sobie przynajmniej myślę, afandi, naczelnik stra­ży miejskiej ma za krótkie ręce, by dosięgnąć głowy wielkiego wezyra.

- Za krótkie ręce? Ależ, ojcze czcigodny, o czym ty powiadasz? Tu­taj wcale nie chodzi o długość rąk tego czy tamtego łotra. Po prostu zgo­dnie z odwieczną tradycją państwowy złodziej państwowego złodzieja kryje, a nie karze. Świat musiałby przewrócić się do góry nogami, aby było inaczej.

Obaj mężowie zamilkli, przysłuchując się dźwięcznemu graniu cykad dobiegającemu z zarośli, z pistacjowych krzewów rozsiadłych kilka­dziesiąt kroków dalej, nad ledwie cieknącym potoczkiem.

Chwilę zadumy pierwszy przerwał Hodża:

- Ojcze czcigodny, a co się dzieje z Radżabem, twoim pierworod­nym, a moim starym znajomym z Buchary. Nie było go tu dzisiaj, prawda?

- Orli wzrok masz, afandi. I pamięć, która w słońcu nie płowieje - siwobrody skinął z uznaniem. - Faktycznie, chłopcy, których widziałeś przy ognisku, to moi młodsi synowie, Farhad i Gajrat. Radżab pojechał przed trzema dniami do Pendży kentu, do tamtejszego sędziego. Zresz­tą już po raz drugi. Boję się jednak, że jak poprzednio, tak i teraz po­wróci z Pendży kentu z wielką zgniłą figą.

- Z czym, ojcze czcigodny? - mędrzec bucharski nadstawił ucha. - Nie rozumiem zupełnie, o czym opowiadasz. Wysłałeś chłopca do Pendżykentu po zgniłki? A po co ci one? Na karmę dla karakułów?

- Powiedziałem, że przyjedzie z figą - powtórzył smętnie czaban. - Bo tak się właśnie mówi. A znaczyć to ma, że powróci z pustymi ręka­mi. Że sprawy znowu nie załatwi.

- A cóż to za sprawa nie do załatwienia trapi ciebie i twojego Radżaba? - zainteresował się Hodża.

- Bardzo trudna, afandi - westchnął pasterz boleśnie. - Trudna nie­słychanie.

- Nawet najbardziej zaciśnięty węzeł da się rozplatać, jeśli posłużyć się cierpliwością. Albo odpowiednim fortelem. A najlepiej i jednym, i drugim, ojcze czcigodny.

- My ludzie prości, nieuczeni. Daleko nam do rozumu doświadczo­nego sędziego z Pendżykentu. A skoro on nie może sprawy rozwikłać, znaczy, że i przy największej cierpliwości owoc na tym drzewie nigdy nie dojrzeje. A nawet jeśli i dojrzeje, do naszych ust na pewno nie trafi.

Hodża Nasreddin położył dłoń na ramieniu męża siwobrodego i rzekł:

- Mówisz zagadkami, ojcze czcigodny. Pojmuję powód - gorycz cię zżera. Czyżbyś spotkał się z czyjąś niewdzięcznością? Gdzie? Tu, na tym bezludziu? Mów jaśniej, bardzo proszę. Niechaj zrozumiem - o co tutaj chodzi.

- Chodzi, chodzi, afandi, ale nie o mnie, lecz o Radżaba. Przed mie­siącem w głębokim i wąskim jarze, na którego dno zsunął się po nie­ostrożną owieczkę, chłopiec znalazł gliniany dzban, a w nim garść zło­tych monet. Bardzo grubych i ciężkich. I bardzo starych. Chyba jeszcze z czasów Aleksandra Wielkiego. Greckiego wodza, który ponoć właś­nie tędy szedł ze swoimi wojskami na Samarkandę.

- Co było dalej, ojcze czcigodny? Co stało się z tym złotem? Bo do­myślam się, że o monety greckiego Aleksandra toczy się sprawa przed obliczem sędziego Pendżykentu.

- Słusznie odgadujesz, afandi - przytaknął starzec z goryczą. - Skra­jem parowu przejeżdżał akurat na swoim osiołku mułła z sąsiedniej wioski. Radżab zawołał, aby mu dopomógł. I podał duchownemu wpierw owieczkę ze złamaną nogą, a potem dzban ze znalezionym skar­bem. Kiedy jednakże wdrapał się na górę, zastał tam tylko owieczkę i dzban. Mułła, nie czekając na podziękowanie, odjechał w swoją stronę. Dopiero gdy Radżab zerknął do dzbana, pojął przyczynę, która zmusiła duchownego do pośpiechu. Dzban był pusty. Puściuteńki.

- Nie dziwię się. Ludzie nieuczciwi mają na rękach klajster, do którego lepi się i srebro, i złoto. No, a co było potem, ojcze czcigodny? Oczywiście mułła zaprzeczył, iż wziął cokolwiek?

Siwobrody spojrzał zdumiony na Hodżę Nasreddina. Jąkając się lek­ko potwierdził:

- Afandi, mówisz, jakbyś był przy tym ukryty za kotarą. Tak właśnie było. Dokładnie tak.

Hodża uśmiechnął się pod nosem i pytał dalej:

- Mułła wyparł się wszystkiego?

- Niezupełnie, afandi. Wszystkiego wyprzeć się nie mógł. Albowiem mój Radżab miał świadka, który w każdej chwili mógłby potwierdzić, iż chłopiec zatrzymał mułłę, podał mu zranioną owieczkę, a po­tem i gliniany dzban znaleziony na dnie parowu. Całą tę scenę widział Alimdżan, parobek wioskowego baja pasący kozy w pobliżu.

- A co mułła opowiedział sędziemu?

- Przysięgał na Allacha oraz święty Koran, iż pozostawił nad tam­tym wąwozem i owcę, i gliniany dzban. No i że zwrócił Radżabowi zna­lezione złoto do ostatniej sztuki. Że sobie nie pozostawił nawet nędzne­go miedziaka. Nie pojmuje więc, o co może być oskarżony. O złodziej­stwo? Jakie, skoro zgodnie z prawem i własnym sumieniem caluteńki skarb wręczył natychmiast znalazcy.

- Hm, jeszcze raz mi wszystko opowiedz, ojcze czcigodny. Dokład­nie i po kolei. Niczego nie opuszczaj. Nawet najdrobniejszego szczegó­łu. Kiedy Radżab wszedł do sędziego Pendżykentu, mułła już tam był?

- Był, afandi. Gdy tylko wkroczyliśmy do komnaty sędziego, mułła wstał z poduszek, gruby kij, którym się podpierał, podał Radżabowi mówiąc: “Weź, chłopcze", a następnie położył rękę na Koranie leżą­cym przed sędzią i przysiągł na świętą księgę prawowiernych, iż zwrócił Radżabowi wszystkie monety znalezione w dzbanie na dnie tamtego wąwozu.

- Przysięgał na Koran, powiadasz? Na świętą księgę? Hm, ryzyko­wałby życiem, gdyby wyszło na jaw, że krzywoprzysięgał. Ukamieno­wano by go za to publicznie na placu przed piątkowym meczetem. Czegoś tutaj nie pojmuję - rozmyślał półgłosem Hodża. - Opowiedz mi dokładnie, jak brzmiała przysięga mułły. Naturalnie, jeśli jeszcze nie chce ci się spać, ojcze czcigodny.

- Spać? Ależ, afandi, oczu zmrużyć nie mogę - czaban zamilkł. Od­wrócił głowę, przyłożył dłoń do ucha i czas jakiś pilnie nasłuchiwał. - Niepokoję się o chłopca. Już powinien wrócić z Pendżykentu. A i mo­net złotych mi szkoda. Pewnie, część znalezionego skarbu trafiłaby do państwowego skarbca, część do kieszeni sędziego za wysiłek i za papier z pieczęcią potwierdzający prawo własności Radżaba do tego, co pozo­stałoby po opłaceniu należnych danin i podatków. Podatku od szczęśliwego losu, podatku od znaleźnego, podatku od nagłego wzbogacenia się, podatku od nadmiernego, a nieprzewidzianego luksusu, podatku wyrównawczego, a również podatku od opłaconych podatków. Przypusz­czam jednak, afandi, że po opłaceniu tych wszystkich podatków naka­zanych przez prawo z trzydziestu sztuk złota ze trzy przypadłyby w udziale także i mojemu Radżabowi. Hodża machnął niecierpliwie ręką.

- Nie mów mi o podatkach, bo interesuje to głównie poborców oraz naczelnika państwowego skarbca. Powtórz mi raczej słowa przysięgi złożonej przez niecnego mułłę. Bo cały czas byłeś z Radżabem u sę­dziego, prawda? Musiałeś je zatem słyszeć na własne uszy.

- Naturalnie, afandi. Mówiłem już, że byłem w Pendżykencie. Nie mogłem przecież puścić chłopca samego, bez opieki i bez świadka. Mułła to syn szczwanej lisicy i podstępnego szakala. Z pewnością oszu­kałby niedoświadczonego chłopca bez skrupułów i bez najmniejszego wysiłku.

- Pytałem cię o słowa przysięgi, ojcze czcigodny. Zapomniałeś?

- Kiedy tylko mułła oddał swoją laskę Radżabowi, natychmiast po­łożył prawą dłoń na otwartym Koranie i głośno rzekł takie oto słowa:

Przysięgam na Allacha i jego proroka Mahometa, iż złote monety zna­lezione przez tego tu Radżaba na dnie górskiego parowu zwróciłem mu osobiście do rąk własnych. Jeśli zełgałem choć pół słowa, choć ćwierć, niechaj obracam się na rożnie nad ogniem wieczystym, dopóki nie wy­smażę się na skwarek".

- A co było potem?

- Potem już nic nie było. Mułła odebrał po prostu od Radżaba swoją laskę, pokłonił się nisko sędziemu i podpierając się nią polazł precz. Myśmy pozostali z pustymi rękami i z bólem w sercach. Z najwyższym trudem udało mi się ubłagać sędziego, ażeby jeszcze dwa razy w miesię­cznych odstępach zmusił mułłę do powtórzenia przysięgi. Bo może to wcale nie duchownego wina, że zapomniał to, o czym powinien pamiętać. Może pamięć zaczyna mu szwankować? Wiek starczy ma wszakże swoje prawa.

- A zatem Radżab po upływie miesiąca pojechał do Pendżykentu, aby po raz wtóry wysłuchać przysięgi mułły?

- Tak, afandi. Jeśli i tym razem mułła przysiągł na świętą księgę, iż zwrócił złoto Radżabowi, przyjdzie nam czekać jeszcze miesiąc na trzecie spotkanie przed obliczem sędziego. Boję się, afandi. Po trzeciej - ta­kiej samej - przysiędze mułła może z kolei oskarżyć Radżaba o niesłu­szne podejrzenie, o rzucanie błotem w duchowną osobę. Wiesz, czym się ta cala sprawa może zakończyć dla chłopca?

Hodża Nasreddin zamiast dzielić z pasterzem niepokój o los pierwo­rodnego, roześmiał się głośno.

- Afandi, czemu się radujesz? - zapytał siwobrody z goryczą. - Tu płakać trzeba. Łzy ronić z bólu i bezsilności, lecz nie ze śmie­chu. Na współczucie ludzkie liczyłem, a nie na wesela w tak ciężkiej chwili.

- Współczuciami piekło wybrukowane, ojcze czcigodny. Nie współ­czucia twój Radżab potrzebuje, ale dobrej rady. Mądrej wskazówki, takiej, która odsłoni światu prawdziwą duszę mułły. Duszę podstęp­nego lisa, chytrego, choć - przyznaję z uznaniem - nie krzywoprzysięzcy.

- Naprawdę sądzisz, że mułła nie złożył fałszywej przysięgi przed sę­dzią? Nie ufasz mi? I nie wierzysz mojemu Radżabowi?

- Ależ wierzę. Wierzę jak najbardziej. I właśnie dlatego chcę cię prosić, ojcze czcigodny, abyś na trzecie spotkanie z mułłą w domostwie sędziego Pendżykentu udał się wraz z Radżabem. No i żebyś nie zapo­mniał wziąć ze sobą solidnej laski. Mocnej i sękatej.

- Mam go wygrzmocić kijem? - zdumiał się pasterz. - Afandi, my­ślisz, że niecnota przyzna się wtenczas do wszystkiego? A jeżeli sędzia nie zgodzi się na taki bolesny środek?

- Źle mnie zrozumiałeś, ojcze czcigodny - Hodża roześmiał się zno­wu. - Nie chodzi o wygarbowanie skóry podstępnemu mulle. Nakłoń ucha w moją stronę, bo nie chcę, aby ktokolwiek obcy mnie usłyszał. W takich sprawach nie dowierzam ani nocnej sowie, ani polnej myszy, ani nawet mrówce.

Następnie mędrzec bucharski szeptem cichszym od jaskółczego lotu wyjaśnił sędziwemu czabanowi strategię dalszego postępowania. Dzia­łania pozwalającego odzyskać złote monety Aleksandra Macedońskie­go.

Długo trwało, zanim zaskoczony pasterz przemówił:

- Afandi, jesteś więcej niż święty. Przed czterema laty ocaliłeś chło­pcu życie, teraz ratujesz mu dobre imię oraz zwracasz należne monety. Mów, czym może odpłacić ci się ojciec wdzięczny za wszystko?

- Czym? - Hodża roześmiał się raz jeszcze. - Kilkoma godzinami snu przed dalszą drogą, a rano gorącą herbatą i skromnym posiłkiem

- Idź spać, dobry duchu biedaków i ludzi cierpiących, oczekujących w potrzebie. Będę czuwać, by nie zmąciła ci snu nawet pojedyncza muszka.


*

W jaki sposób odzyskać skarb zagrabiony podstępnie przez mułłę wiedziało dwóch ludzi, Hodża Nasreddin i pasterz siwobrody. Pomyśl człowieku czytający, może będziesz tym trzecim.



...I SKARB KULAWEGO ARSŁANA


Opowieść szesnasta, w której Hodża Nasreddin udowadnia,

iż zdrowa głowa szybsza jest od najszybszego rumaka,

czym uspokaja i Radżaba, i lepiglinę


Serce ponure zmienia świat w mroczną ciemnicę. Serce pełne wdzię­czności nawet ze srogiej zimy czyni środek lata". Wobec Hodży Nasreddina i jego zbójeckich przyjaciół aforyzm Wielkiego Poety spełnił się dziś rano. Serdeczna życzliwość sędziwego czabana i jego synów sprawiła, że trzej wędrowcy opuścili gościnną jurtę w wyśmienitym nastroju. Po śniadaniu złożonym ze świeżutkich, rumianych i chrupiących jęczmien­nych placków, z owczego twarogu przyprawionego ziarenkami dzikiego maku, a także z suszonych winogron i moreli oraz słodkich jak ulepek maleńkich jabłuszek świat nabrał wesołych kolorów.

Przy akompaniamencie radosnego podśpiewywania indyjskich szpa­czków Hodża Nasreddin i dwaj jego towarzysze podążyli skrajem doliny.

Wypoczęte i objedzone do syta osiołki dreptały żwawo po kamienistej ścieżce, nie zwracając najmniejszej uwagi na smakowite pęki ziół, rosnących tuż obok na gliniastym poboczu.

- Dokąd pędzicie, długouche stwory? Świat nie kończy się wszakże dzisiaj. Pozostawcie kawałek drogi również i na jutro - pogderywał żar­tobliwie Mohammad Mag wyciągając swoje długie nożyska, by nie pozostać w tyle.

- No właśnie, dokąd teraz. Czemu skręciliśmy w prawo? - Rachim grubasek szturchnął Hodżę w łokieć. - Nie pomyliłeś się, przybyszu z Buchary? Do Termezu powinniśmy jechać prosto. O, pomiędzy tamty­mi dwoma szczytami, co to sterczą pod chmury niby ogromne ośle uszy.

- Zawsze, kiedy tylko zagna mnie los w okolice Pendżykentu, od­wiedzam mogiłę Rudakiego - odpowiedział mędrzec bucharski nie od­wracając głowy. - A taka okazja jak dziś nieszybko się nadarzy. Jeden Allach zna dzień, w którym będę mógł znowu powrócić w te strony.

- A po cóż pchasz się na mogiłkę poety? Przecież go nie znałeś? - zainteresował się tłuścioch. - Nigdy nie wspominałeś o tym że Rudaki był twoim krewniakiem. Bardzo bliskim? Czy może dalekim?

- Powiedział, co wiedział. A wiedział ociupinkę, tyle co nic - roze­śmiał się Mohammad Mag wesoło i pochwycił Rachimowego osła za ogon, aby ułatwić sobie drogę pod górę. Po czym zaraz uzupełnił: - Rudaki żył przed wieloma stuleciami. O jakiej znajomości, a tym bardziej pokrewieństwie może więc być mowa? Od razu widać, że zaszkodziła ci gościnna jurta. Brzuszysko pełne jadła napiera ci od wewnątrz na gło­wę i myśleć rozsądnie nie pozwala.

- A tobie, złotodajna kwoko baja Ałajarbeka, nadmiar żarcia nie przeszkadza? To po coś złapał za ogon mojego osła? Bo chyba nie z przypływu nagłej, a wielkiej miłości? - odciął się natychmiast Rachim.

Zapewne długo tak jeszcze przekomarzaliby się dwaj łotrzykowie złączeni starą przyjaźnią i oślim ogonem, gdyby w tym samym momencie na ścieżce nie pojawił się osiołek idący z naprzeciwka. Kłapoucha dosiadał młodzian z wąsem i brwiami czarnymi niczym krucze skrzydło.

- Salem alejkum. Witaj, Radżabie - Hodża Nasreddin zatrzymał młodzieńca serdecznym gestem. - Wracasz z Pendżykentu? Od tamtejszego sędziego? Domyślam się, że i tym razem niczego nie załatwiłeś?

- Alejkum assalam. I ty witaj, wędrowcze - odpowiedział uprzejmie czarnooki, gwałtownie ściągając cugle. Zdumiony zapytał: - Skąd nasz moje imię? Nigdy cię nie widziałem. I skąd wiesz, że byłem w Pendżykencie i co tam robiłem? Nie jesteś chyba magiem odgadującym ludzkie myśli? A może czytasz z gwiazd?

- Magiem jest ten drągal, który zdąża z tyłu na piechotę. Jest to jed­nakże czarnoksiężnik dobry, o niezwykle szlachetnym sercu, płatający figle dostojnikom pałacowym i bogaczom, nigdy zaś biedakom - mę­drzec bucharski wskazał na Mohammada Maga i ciągnął dalej: - Powia­dasz, że nigdy mnie nie widziałeś. Nieprawda, synku. Widziałeś. Tyle że bardzo dawno. A skąd wiem, kim jesteś? To proste. Jesteś podobny do swego ojca jak ubiegłoroczna morela do tegorocznej. Zresztą spodzie­wałem się spotkać cię po drodze. Wiem, gdzie byłeś i po co. Przed dwie­ma godzinami popijaliśmy herbatę w waszej jurcie. Wraz z twoim oj­cem oraz braćmi, Farhadem i Gajratem. Mądrego masz ojca i dzielnych braci, Radżabie.

- Im dłużej ci się przyglądam, czcigodny wędrowcze, tym jestem pe­wniejszy, że rzeczywiście gdzieś cię już widziałem. Ale gdzie i kiedy, zu­pełnie nie pomnę.

- Nie szkodzi. Pośpieszysz do ojca, Radżabie, a on z pewnością opo­wie ci historię naszego spotkania przed laty. Zanim się rozstaniemy, chciałbym cię jednakże jeszcze o coś zapytać.

Młodzian popatrzył zaciekawiony na Hodżę Nasreddina i odparł:

- Pytaj, bardzo proszę. Odpowiem na wszystko, szlachetny przyja­cielu mego ojca. Naturalnie, jeśli tylko potrafię.

- Potrafisz, Radżabie. Albowiem ani pytania nie są zbyt trudne, ani odpowiedzi skomplikowane. Szukam po prostu potwierdzenia moich domysłów. Kiedy przybyłeś do Pendżykentu, mułła z sąsiedniej wioski był już u sędziego?

- Był.

- I jak poprzednio, tak i teraz tuż przed przysięgą wręczył ci swoją laskę na chwilkę do potrzymania?

- Wręczył.

- A wtenczas niecny ten mułła przysiągł na świętą księgę, że zwrócił ci wszystkie złote monety znalezione w glinianym dzbanie na dnie wą­wozu?

- Przysiągł.

- Zaś po złożeniu przysięgi odebrał z powrotem swoją laskę i po­szedł nie oglądając się więcej na ciebie?

- Poszedł.

- Ty zatem wracasz do ojca z niewesołą wieścią. Druga próba z mułłą również się nie udała. Łudzisz się, Radżabie, że może za trzecim ra­zem powiedzie ci się lepiej. Sądzisz, że stary lis przechera odzyska nagle pamięć i zwróci, co nie jego. Chłopcze, czyżbyś liczył na cud?

Radżab spoglądał na Hodżę Nasreddina oczyma coraz szerzej roz­wartymi ze zdumienia. Chwilę trwało, zanim wreszcie zdołał wyjąkać:

- Było dokładnie tak, jak powiedziałeś, szlachetny przyjacielu mo­jego ojca. Lecz skąd wiesz to wszystko, jeżeli wówczas znajdowałeś się zupełnie gdzie indziej? A... a może byłeś obecny w sędziowskiej kom­nacie, tyle że przemieniony w muchę spacerującą po turbanie głównego kadiego Pendżykentu? Albo w synogarlicę gruchającą na oknie? Pa­miętam, siedziała tam taka. Jednakże coś mi się tutaj nie zgadza. Wszakże przed chwilą sam stwierdziłeś, iż nie jesteś żadnym czarno­księżnikiem. Jeśli nie łżesz, to skąd wzięła się ta mucha na głowie sędzie­go? Albo synogarlica przysłuchująca się w oknie?

- Bajki opowiadasz, synku. Spójrz na mnie uważnie. Czyż jestem podobny choć trochę do gruchającej synogarlicy? A tym bardziej do maleńkiej muchy? Na to jestem stanowczo za ciężki. Widziałeś kiedy takie ogromne muszysko, Radżabie? Sędzia rozpaćkałby się na posa­dzce niczym dojrzały pomidor, gdybym przysiadł mu na turbanie choć­by tylko na moment - mędrzec uśmiechnął się szeroko, ubawiony miną młodzieńca.

- Już wiem. Ktoś mnie musiał wyprzedzić na rączym koniu, aby opo­wiedzieć ci dokładnie o tym, co działo się w domu sędziego Pendżyken­tu - Radżab próbował zgadywać. Zaraz potem zrezygnował z tej myśli. - Nie, to niemożliwe. Nikt mnie przecież dzisiaj nie mijał, a innej drogi przez te góry nie ma.

- Zdrowa głowa szybsza jest od najszybszego rumaka - Hodża Nasreddin nie przestawał się uśmiechać. - Najważniejsze, synku, że te mo­nety powrócą do ciebie dokładnie za miesiąc. Podczas trzeciego, a zarazem ostatniego spotkania u głównego kadiego Pendżykentu.

- Naprawdę?

- Daję ci słowo uczciwego bucharczyka, że tak właśnie będzie. Nie­cny mułła odda ci skarb Aleksandra Wielkiego, w zamian naje się wsty­du do syta.

- Ba, wszakże dopiero co powiedziałeś, iż na cud liczyć nie możemy, mi ja, ani mój ojciec.

- Bo też i nie o cud chodzi, lecz o głowę myślącą. Tutaj - mędrzec puknął się wymownie palcem w czoło - znalazło się rozwiązanie, jakiego nadaremnie poszukiwaliście na stronicach Koranu. Reszty dowiesz się od ojca.

- Dzięki ci za słowa pociechy - uradował się młodzik. - Czy mogę już jechać? Chciałbym jak najszybciej poznać tajemnicę, która umożli­wi nam odzyskanie skarbu Aleksandra Macedońskiego.

- Jedź, synku. Jedź. Widzę przecież, iż ciekawość spokoju ci nie daje, a i uszy twoje rozpaliła do czerwoności. Raz jeszcze pokłoń się od nas ojcu, podziękuj mu za gościnę i przypomnij, co radziłem. Na spot­kanie z lisim mułłą w Pendżykencie winien zabrać tęgą laskę.

Radżab nie zwlekał już ani chwilki. Jednym tchem wyrzucił z siebie słowa pożegnania i zaczął poganiać osiołka energicznie piętami oraz prztyczkami w długie ucho, wołając przy tym głośno:

- Naprzód! Chyk, chyk. Galopem pędź, mój wiatronogi. Chyk, chyk.

Biedny osioł oszołomiony nagłym wrzaskiem i szturchańcami zadarł ogon do góry i pogalopował, jakby goniło go stado wygłodniałych wil­ków lub szakali.

Zaledwie młodzian zniknął za zakrętem, trzej wędrowcy ruszyli w dalszą drogę. Po kilkudziesięciu krokach Mohammad Mag jednakże nie wytrzymał i zagadnął mędrca:

- O czym rozprawiałeś z tym młodym dżygitem? Przyznaję, nie wszystko udało mi się zrozumieć. Cóż to za historia ze skarbem Alek­sandra Wielkiego, który raz się znajduje, to znów znika w tajemniczy sposób? Gdzież mogły się podziać owe monety, na Allacha?

- O, właśnie. Ja również tego nie pojąłem - Rachim tłuścioszek po­śpiesznie wsparł druha. - Wyjaw nam, przybyszu z Buchary, co wspól­nego może mieć jakiś wioskowy mułła z monetami bitymi ze szczerego złota przed stuleciami.

- Oho, widzę, że i wasze uszy rozpaliła ciekawość do czerwoności upodabniając je do arbuzowych plastrów - roześmiał się Hodża weso­ło. - Czyżbyście i wy mieli chętkę na szlachetne monety znalezione przez Radżaba?

- Jak możesz? - obruszył się Mohammad Mag. - Wiesz doskonale, że porządny zbójca z drużyny Jednookiego Poety biedaków nie ograbia.

- Pewnie, lubimy i klejnoty, i złote monety - gorąco poparł go Ra­chim - lecz tylko te, które da się wyciągnąć z kieszeni bogaczy i chano­wych wielmożów. Obedrzeć biedaków ze skóry to tak, jak gdyby okraść własnego ojca albo brata.

- Wybaczcie mi ostatnie zdanie - zmitygował się Hodża Nasreddin. - Mocno żałuję, bo nie to chciałem powiedzieć...

- Ale powiedziałeś - przerwał mu Mohammad, ciągle jeszcze do­tknięty na zbójeckim honorze.

- Powiedziałeś. Nie próbuj zaprzeczać - natychmiast dorzucił Ra­chim.

- A cóżeście tak obydwaj na mnie wsiedli jak na kulawego wielbłą­da? Niczemu nie zaprzeczam, lecz co mam zrobić, skoro słowa wypo­wiedzianego przełknąć z powrotem się nie da. Mam milczeć przez całą drogę niczym głucha i niema ciotka wielkiego wezyra Kokandu?

- Ani się waż zostać ciotką wezyra - parsknął śmiechem Mohammad Mag, chwytając się za brzuch.

- Nie chcemy tu żadnej ciotki wielkiego wezyra - dorzucił Rachim protestując gwałtownie rękami. - Nie zapominaj, czcigodny nasz goś­ciu z Buchary, że do Termezu mieliśmy towarzyszyć człowiekowi mąd­remu i prawemu, poszukiwanemu przez armię chanowych szpiegów. O głuchej i niemej ciotce nie było wcale mowy. Nie zgadzam się na żadną starą ciotkę.

- No, już dobrze, przyjaciele. Daję więc wam słowo porządnego bucharczyka, że nadal pozostanę sobą - Hodża Nasreddin roześmiał się również. - A teraz przybliżcie się nieco, bo będę mówił półgłosem. Wo­lałbym, ażeby nikt obcy nie poznał przedwcześnie fortelu, przy którego pomocy Radżab powinien odzyskać złote monety skradzione przez tę nieuczciwą hienę w białym zawoju mułły.

Zaciekawiony Rachim czym prędzej zrównał swojego osiołka z Nasreddinowym. Z drugiej strony do mędrca zbliżył się Mohammad Mag.

Szepcząc Hodża opowiedział im o znalezieniu przez Radżaba złotych monet na dnie wąwozu i o kradzieży skarbu przez wioskowego mułłę, który akurat tamtędy przejeżdżał. A także o sprytnym podstępie mułły oraz o przysiędze, jaką już po raz drugi złożył przed głównym sędzią Pendżykentu.

- Ależ parszywa gnida. Trzeba przyznać, iż chytrze sobie to wszyst­ko wykombinował - zauważył Rachim grubasek po wysłuchaniu Nasreddinowej historyjki do końca. - Nie darmo mój dziad zawsze twierdził, że mułła przychodzi na świat nie w chacie jak normalni ludzie, lecz w norze jadowitej żmii; i że z mlekiem gadziny wsysa też i jej paskudne przywary.

- Całe szczęście, że dobry los zawiódł nas na nocleg do obozowiska tego poczciwego pasterza - dorzucił Mohammad. - Gdyby nie przypa­dek, mułła skradłby chłopcu złoto, a kto wie, czy ponadto nie oskarżył­by go jeszcze przed sędzią o obrzucanie błotem. Nie da się zaprzeczyć, antałeczku sadła, iż twój dziadek miał całkowitą słuszność. Mułła nie różni się niczym ani od kobry, ani od jadowitej giurzy, ani od pustynnej efy.

Kula słońca wtaczała się na niebo coraz wyżej. I paliła coraz mocniej

- Najwyższa pora dać odrobinę wytchnienia naszym osiołkom - zdecydował Hodża. - A i nam przyda się rozprostować kości umęczone ni tych kamienistych ścieżynach.

Godziny południowego odpoczynku trzej wędrowcy postanowili spędzić w cieniu fistaszkowych drzew, gęsto porastających zachodnie zbocze doliny.

Zaledwie legli na derkach, raptem za krzakami coś się poruszyło. Zaszeleściło liśćmi i natychmiast umilkło.

- Tsss, tam ktoś jest - szepnął Mohammad i sięgnął po swój kij podróżny. - Nie ma rady, trzeba przekonać się, kogo szejtan postawił na naszej drodze.

- Daj mi siekierę, czarodzieju - mruknął mędrzec. - Pójdę z tobą.

- A jeśli to tamta przeklęta pantera? - jęknął rozpaczliwie Rachim. - Mówiłem, że irbis jest straszliwie mściwy i tak łatwo nie rezygnuje ze zdobyczy, na którą ma apetyt. Na pewno cały czas podążał za nami, czekając na odpowiedni moment do ataku. Piekielna pantera. A teraz jest groźniejsza niż przedtem, bo bardziej głodna. Minęło wszakże mnóstwo godzin od spotkania na przełęczy,

- Z dwojga złego wolę spotkanie z górską panterą niźli z oprawcami wysłanymi przez chana Kokandu. Afandi, może zbiry urządziły sobie na nas tutaj zasadzkę?

- Może. Choć to mało prawdopodobne. Bo skąd wiedzieliby, że właśnie tędy droga nam wypadnie? - zastanowił się Hodża półgłosem.

-Pytanie, ilu ich tam jest? Jeśli trzech, to damy sobie jakoś radę. Natu­ralnie, jeżeli Rachim nie opuści nas w ciężkiej chwili.

- Kpisz sobie? Boję się śnieżnej pantery, ale nie ludzi. Nieważne, zbirów chana Kokandu czy miejscowego beka - żachnął się tłuścioch i z kindżałem w garści wskoczył w fistaszkowe zarośla. Za nim pośpieszył Hodża z siekierą i Mohammad z nieodłącznym kijem podróżnym za­kończonym ostrym żelazem, do złudzenia przypominającym żołnierską pikę.

Do krwawej bójki ze zbirami chana jednakże nie doszło. Nie doszło też do walki ze śnieżną panterą. Po prostu ani jednych, ani drugiej tam wcale nie było.

Spośród gęstych krzewów Rachim wyciągnął za kołnierz starszego już mężczyznę, chudzielca zielonego na gębie i drżącego ze strachu na całym ciele niczym trzcina pod uderzeniami wiosennej wichury.

- A cóż to za cudak? Nie wygląda mi ni na wielkie ucho władcy Kokandu, ni na strażnika pendżykenckiego beka. Biedaczysko najwyraź­niej boi się własnego cienia - mruknął Mohammad Mag na wpół do sie­bie, na wpół do Hodży.

- Coś za jeden? - zapytał mędrzec bucharski opuszczając siekierę. - I co robisz w tych krzakach daleko od ludzkiego siedliska?

- Chowam się - wystękał z trudem chudzielec.

- Przed kim? Nas możesz się nie obawiać - Hodża Nasreddin mówił głosem łagodnym, starając się uspokoić nieznajomego. - Nie jesteśmy grzesznymi łotrami spod ciemnej gwiazdy. I sumienie, i zamiary mamy czyste.

- Kiedy ja nie chowam się przed rozbójnikami - wymamrotał znowu chudzielec - lecz przed ludźmi Nusrata. Przed Zawrakiem i Malikiem, łotrami o duszach czarniejszych od środka nocy. I przed ich ostrymi no­żami.

- Kimże jest ten twój Nusrat? - zainteresował się mędrzec. - No i kim ty jesteś, dobry człowieku?

- Ja? - chudzielec westchnął z wyraźną ulgą. - Jam Arsłan Sadułła. Mieszkam w wiosce za tą górą o trzech wierzchołkach. Garncarzem je­stem. Kiedyś byłem myśliwym. Niestety, śnieżna pantera poszarpała mi nogę na strzępy i od tamtego dnia straszliwie kuleję. O łażeniu po górach nie mogło być mowy. Od dwudziestu lat lepię więc z gliny dzba­ny i miski, które potem sprzedaję na bazarze w Pendżykencie i jakoś z tego żyję.

- A Nusrat? Pytałem i o niego, dobry człowieku.

- Nusrat to baj. Bogacz z naszej wioski. Właściciel tysiąca kóz i tysią­ca wełnorodnych zwierząt. Łotr stokroć gorszy zarówno od górskiej pantery, jak i od skalistego niedźwiedzia.

- Skrzywdził cię?

- On wszystkich krzywdzi. Niewinną mrówkę zdepcze bez powodu, pracowitej pszczole nie przepuści, jeśli pochodzi nie z jego, lecz z obce­go gniazda. Dba tylko o swój majątek i o swoje ciemne interesy. Nie li­czy się z nikim ani z niczym. Gdyby mógł, okradłby nawet samego Alla­cha.

- Domyślam się, dobry człowieku, że i ciebie okradł?

- Ukradł mi skarb znaleziony przypadkiem w rowie doprowadzają­cym wodę na pole. Złote i srebrne monety. Bardzo stare i bardzo cen­ne. Z podobizną Aleksandra Wielkiego.

- Na Allacha, gdzieśmy trafili?! - wykrzyknął zdumiony Moham­mad Mag chwytając się za głowę. - Czyżby te góry całe były nafaszerowane szlachetnymi monetami Aleksandra? Afandi, może zamiast je­chać dalej, wzięlibyśmy się za grzebanie po tutejszych szczelinach, ro­wach i pieczarach?

- Coś rzekł, czcigodny? Afandi? Czy dobrze słyszałem? Naprawdę afandi? A zatem jesteś Hodża Nasreddinem, najsławniejszym z bucharczyków? - garncarz padł plackiem do stóp mędrca wołając: -Najwyra­źniej dobre duchy zesłały cię w te strony, abyś ocalił życie niewinnemu i zwrócił mu skarb podstępnie przywłaszczony przez Nusrata.

- Wstań, przyjacielu. Nie godzi się, by jeden zwykły człowiek leżał u nóg drugiego zwykłego człowieka - Hodża pochylił się i dźwignął za ramiona Arsłana Sadułłę.

Chudzielec ukląkł. Na jego obliczu pojawił się uśmiech. Po przeora­nych zmarszczkami policzkach płynęły łzy radości.

- Afandi, nie masz chyba zamiaru zmienić naszych planów dla tego worka kości? Wszakże miałeś pokazać nam miejsce, gdzie znajduje się mogiła sułtana poetów, nieśmiertelnego Rudakiego - zauważył Ra­chim, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.

- Afandi, a może raczej pozostańmy tu i poszukajmy trzeciego skar­bu niezwyciężonego Aleksandra z Macedonii - Mohammad Mag po­wrócił do myśli wypowiedzianej przed chwilą.

- Nie pora na szukanie tego, czegośmy w ogóle nie zgubili - roze­śmiał się Hodża Nasreddin. - Poszukiwanie kolejnego skarbu odłóżmy na kiedy indziej. Mogiła również może poczekać. Natomiast żywy człowiek nie może. Dlatego najpierw udamy się z garncarzem do głównego sędziego. A zatem do Pendżykentu, przyjaciele.

- Zgoda, do Pendżykentu! - powtórzył za Hodża Rachim i zwrócił się do garncarza: - Zdołasz dorównać nam kroku, worku kości? Nie za­zdroszczę ci. Masz już pewnie ze sto lat?

- Gdyby udało mi się przeżyć jeszcze połowę wieku, który osiągną­łem właśnie wczoraj, i do tego jeszcze jeden rok, to wtenczas miałbym akurat te twoje sto lat. Dziś do tej granicy brakuje mi co nieco. Ile? Ha, jeśli masz odrobinę oleju pod czaszką, sam obliczysz bez trudu, które urodziny obchodziłem wczoraj pod tym krzakiem.

Zdumiony Rachim otworzył szeroko usta. Takiej odpowiedzi nie spodziewał się po prostym garncarzu. Lepiglinie niewartym - tak mu się przynajmniej zdawało - pięciu marnych miedziaków.

- Cha, cha, cha! Utarł ci nosa tenże worek kości - Hodża parsknął śmiechem. - Arsłanie, wsiadaj na mojego osła, ja przejdę się trochę piechotą, by wyprostować kręgosłup i rozruszać nogi.

Kulawy garncarz wgramolił się na grzbiet Nasreddinowego kłapoucha. Zaledwie wyruszyli, opadły go wątpliwości:

- Afandi, a jeżeli gdzieś w tych górach natkniemy się na nożowników niecnego Nusrata? Kto obroni niewinnego biedaka przed kindżałami Zawraka i Malika?

- Możesz się niczego nie obawiać, Arsłanie - uspokoił go mędrzec. - Moi przyjaciele zręcznie władają bronią. Dla dobra Nusratowych no­żowników byłoby lepiej, gdyby nie wchodzili nam w drogę.


*

Zanim czterech mężów, dwóch na piechotę oraz dwóch na osłach, dotrze do Pendżykentu, może i tobie, człowieku mający odrobinę oleju pod turbanem, uda się obliczyć, które urodziny obchodził garncarz pod fistaszkowym krzakiem?



ZAGADKA NAMIESTNIKA PENDŻYKENTU


Opowieść siedemnasta o smakowitej wizycie w domu kaligrafa,

a także o problemie, którego rozwiązanie

miało kosztować czterysta złotych monet


Wąwóz, z początku wąziutki niczym horyzonty głupca, powoli zaczął się rozszerzać. Niebotyczne do niedawna szczyty, poszarpane i powy­kręcane straszliwie przez naturę, stawały się coraz niższe i coraz łagod­niejsze. Około południa wąwóz przeistoczył się w rozległą dolinę pełną soczystej zieleni, środkiem której płynęła rzeka Zerawszan - Złoto Niosąca.

Najbliższą noc Hodża Nasreddin i jego towarzysze spędzili w wiosce rybackiej nad samą rzeką. Kolacja ze świeżutkich krasnopiór oraz dzikich karpi pieczonych na węglu drzewnym smakowała im nie mniej niźli wyszukane potrawy z kociołków mistrzów patelni u Jednookiego Poety,

Wraz z pierwszymi promieniami słońca wszyscy czterej opuścili goś­cinny kiszłak i powędrowali wzdłuż rzeki Złoto Niosącej.

Zgodnie z oczekiwaniem najpierw ujrzeli wysokie wieżyczki minare­tów, a zaraz potem mury obronne szczelnym pierścieniem okalające Pendżykent. Zanim dotarli do bram miasta, z minaretów na cztery stro­ny świata popłynął śpiewny głos muezinów nawołujących wiernych do kolejnej modlitwy. Było akurat południe.

Tuż przed wrotami Mohammad Mag pociągnął Hodżę delikatnie za chałat i rzekł niegłośno:

- Afandi, gdzie zatrzymamy się w Pendżykencie? Wiem, moglibyś­my w którymś z licznych tu karawanserajów. Jednakże myślę, że byłoby to zbyt duże ryzyko. Wśród tłumu przyjezdnych kupców, przewodni­ków karawan i poganiaczy wielbłądów zawsze kręci się mnóstwo szpie­gów pierwszego wezyra. Pchły w psich kudłach nie czują się tak dobrze, jak szpicle w ludzkim mrowisku.

- Zastanawiałem się i ja nad spokojnym schronieniem, przyjacielu. Przyznaję, że poza domem Furkata niczego rozsądnego nie wymyśli­łem. Nie mamy chyba innego wyjścia, musimy skorzystać z gościny ka­ligrafa, człeka uczciwego i sprawiedliwego, mimo że od bardzo dawna siedzącego na urzędowym stołku. Jedźmy zatem do niego. Ja popro­wadzę.

Przy bramie wrzucili w nadstawioną dłoń strażnika po miedziaku za prawo wjazdu do miasta, po czym bez słowa minęli siedzibę beka Pendżykentu, nowo wzniesione mury medresy Alim-Dodcho, by zatrzy­mać się dopiero przed furtą domostwa Furkata, sądowego pisarza. Człowieka, któremu przed laty Hodża Nasreddin ocalił życie, zmyśl­nym fortelem wyrywając nieszczęśnika z rąk katowskich w Samarkandzie. Po tamtym wydarzeniu pisarz na wszelki wypadek bezzwłocznie ulotnił się z miasta i osiadł na stałe za łańcuchem gór, właśnie w Pen­dżykencie. Dzięki talentowi w trudnej sztuce kaligrafii wkrótce stał się prawą ręką głównego sędziego Pendżykentu. Oczywiście o swoim wy­bawcy nigdy nie zapomniał. Ilekroć mędrzec bucharski pojawiał się w grodzie, tylekroć witał go z ogromną radością w swoich progach, gosz­cząc jak rodzonego syna. Albo jeszcze serdeczniej.

Tak było i dzisiaj.

Uradowany pisarz mimo sędziwego wieku biegał wokół nieoczeki­wanych gości niczym zakochany młodzieniaszek. Na olbrzymiej tacy podał im od razu rozmaite słodkości: pendżykencką dwubarwną chał­wę z migdałami, świeże figi w cukrze, podpalane orzeszki pistacji, śnieżnobiałe plastry melona i rubinowe arbuza, jasne i granatowe winogro­na, a także ubiegłoroczne rodzynki wysuszone w słońcu. Zaparzył rów­nież zieloną herbatę najlepszego gatunku. I zarządził przygotowanie świątecznego obiadu.

Pan domu troszczył się o Hodżę Nasreddina i trzech jego towarzyszy nie pytając ni słówkiem o powody, jakie przywiodły ich do miasta. Jeśli są to sprawy urzędowe - rozumował prawidłowo - to mogą się trochę odleżeć. Poczekać na odpowiedniejszą chwilę. Bo nie ma na wiecie takiej urzędowej sprawy, która czekając nie nabierałaby wartości".

Dopiero podczas poobiedniej sjesty Hodża zdecydował się wyjawić kaligrafowi przyczynę, dla której musieli się tu drapać przez góry.

- Sprawę tego oto Arsłana Sadułły chcieliśmy przedstawić sędzie­mu. Chodzi o odzyskanie znalezionego skarbu z rąk nieuczciwego bogacza. Ponieważ rzecz nie jest prosta, dobrze by było, gdybyś wprowadził nas przed oblicze kadiego wówczas, kiedy będzie w wyśmienitym humorzę.

Furkat pokręcił głową i uśmiechnął się gorzko.

- Boję się - odpowiedział - iż szybko to nie nastąpi. O dobrym na­stroju u mojego pana trudno teraz marzyć. Zdenerwowany jest i nie ba­rdzo wie, co robić dalej z jajkami.

- O czym mówisz, Furkacie? O jakich znowu jajkach? - zdumiał się Hodża Nasreddin. I nagle zachichotał wesoło: - Chyba nie o złotych? Bo widzisz, od znoszenia złotych jaj mamy wśród nas specjalistę.

- Nie o żadnych złotych, lecz zwyczajnych. Kurzych. Surowych, ale także gotowanych na twardo.

- Wyrażaj się jaśniej, o czcigodny.

- A cóż tutaj może być niejasnego? Wszystko jasne, afandi. Po pro­stu wczoraj w południe namiestnik Pendżykentu założył się z moim pa­nem o czterysta złotych monet, iż ten nie rozwiąże zadanej mu zagadki. Jajowej właśnie.

- Zagadki? - uradował się mędrzec bucharski. - Bardzo dobrze się składa. Zapomniałeś, iż niejedną już rozwiązałem w życiu. O czym ta głosi? Zaraz spróbuję dopomóc sędziemu.

Furkat znowu pokręcił głową.

- Niestety, afandi - wystękał markotnie. - Nie o taką zagadkę cho­dziło, jak przypuszczasz. Ta nie miała nic wspólnego ani z dowcipnym wierszem, ani ze skomplikowanymi rachunkami, ani z rozsądnym myśleniem.

- Na czym więc polegała?

- Na odróżnieniu surowych jaj od gotowanych.

- Ot, ludzie uczeni! Głowy wielkie, a rozumu jak za paznokciem. Gdzie tu zagadka? -wtrącił się szybko Mohammad Mag. -Wystarczyło stłuc skorupkę. Jajko gotowane różni się wyraźnie od surowego. I ina­czej smakuje. Wie to nawet jednoroczne dziecko. Dziwne, że człowiek dorosły jeszcze tego nie wie.

Pomocnik sędziego westchnął głośno:

- Ba, kiedy namiestnik postawił warunek: nie wolno uszkodzić sko­rupki i nie wolno zaglądać do wewnątrz.

- A podmienić namiestnikowych jajek na inne nie można? - zapytał pośpiesznie Rachim grubasek. - Na takie, o których wie się, czy są goto­wane , czy też jeszcze surowe.

- Mowy nie ma. Namiestnik dostarczył sędziemu na tacy trzy kurze jajka, każde z własnoręcznym znakiem.

Hodża Nasreddin podrapał się w czubek nosa. Zamyślił się. Ale tyl­ko na moment.

- Czcigodny Furkacie, prowadź nas co rychlej do sędziego! - wy­krzyknął. - Najwyższy czas poprawić mu humor. Zwłaszcza że nasza sprawa jest jednakże odrobinę trudniejsza.

Kaligraf popatrzył z niedowierzaniem na Hodżę.

- Naprawdę domyślasz się, w jaki sposób odróżnić jajko surowe od ugotowanego na twardo? - zapytał i nie czekając na odpowiedź dodał:

- Jeśli jesteś tego pewny, nie zwlekajmy ani chwili, afandi. Po co biedny sędzia ma sobie łamać głowę nadaremnie nad problemem, który prze­rasta zawartość jego skołowanej czaszki?

- No to chodźmy do niego wszyscy - mędrzec bucharski skinął na to­warzyszy. - Może za jednym zamachem uda się nam załatwić także sprawę garncarza Arsłana.

Przed wyjściem na ulicę Hodża Nasreddin zatrzymał się i przymknął furtkę.

- Aha, mam jeszcze prośbę, przyjaciele. Niechaj nikt z was nie zwra­ca się do mnie więcej po imieniu. Zwłaszcza odnosi się to do ciebie, szlachetny Arsłanie, oraz do ciebie, czcigodny Furkacie. Jeżeli nie pragniecie mojej zguby, zapomnijcie - przynajmniej na czas naszego pobytu w mieście - że znaliście kiedykolwiek Hodżę Nasreddina z Buchary.

- Ukrywasz się? Z jakiego powodu? - zapytał garncarz ściszając głos. - Naturalnie, afandi, jeśli to nie sekret.

- Powód zawsze się znajdzie, Arsłanie - mędrzec bucharski uśmie­chnął się pod nosem i uzupełnił przysłowiem: - Jeszcze się taki na świecie nie rodził, co by wielmożom dogodził.

- Domyślam się, że znów zalazłeś za skórę możnym dostojnikom. Albo wielkiemu wezyrowi. A może nawet samemu władcy? Znam cię doskonale, więc mnie to specjalnie nie zaskoczyło - zauważył pendżykencki kaligraf.

- Nie mylicie się. Obydwaj macie rację. Ukrywać się muszę, bo wła­śnie przed tygodniem przypiekłem nieco skórę chanowi Kokandu. Od­robinę wcześniej przyczyniłem się do niesławnej śmierci emira Buchary. Tak przynajmniej stwierdziła rada wezyrów oraz następca bucharskiego tronu. Nic zatem dziwnego, że i Czerwone, i Czarne Piaski prze­mierzają galopem emirowi jeźdźcy w pościgu za moim burym kłapouchem. Jakby jednego nieszczęścia było nie dość, ostatnio po górach zaczęli się za mną uganiać również i szpiedzy władcy Kokandu.

- Pierwszy raz w życiu zobaczyłem cię dopiero dzisiaj, człowieku nieznajomy. Kim jesteś? Pojęcia zielonego nie mam - rzekł na to Fur­kat i wzruszył ramionami. - Trudno przecież gospodarzowi znać każdego włóczęgę, który u furty poprosi o czarkę zimnej wody.

- A skąd ja mogę wiedzieć, w której jurcie świat boży ujrzałeś? Mało mam swoich kłopotów, by zajmować się jeszcze losem jakiegoś powsi­nogi? - dorzucił natychmiast kulawy garncarz. - Zresztą, znam cię do­piero od wczoraj. Ślepy traf sprawił, iż poznałem cię wędrującego wzdłuż brzegu Zerawszanu w tym samym co i ja kierunku.

Mohammad Mag i Rachim spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Zawtórował im Hodża Nasreddin.

- Wyśmienicie gracie swoje role - klasnął z uznaniem. - Kocham ludzi szybko myślących. Teraz już możemy jechać bez obawy przez miasto.

W pobliżu uczelni Alim-Dodcho w Hodżę maszerującego wraz z Furkatem na czele wlepił wzrok jakiś garbus z blizną ogromną na gębie. Z wyglądu poganiacz wielbłądów, tyle że w podejrzanie odświeżonych szatach.

Pewnie szpieg. Mędrca chyba jeszcze nie rozpoznał, boby narobił wrzasku. Może widział go tylko przelotnie gdzieś w Sucharze? Albo na dworze władcy w Kokandzie?" - przemknęło Mohammadowi przez myśl. Nie zastanawiając się długo, podstawił garbusowi nogę. A gdy ten runął jak długi na ziemię, pochylił się nad nim, zaczął go przepra­szać i niby to pomagając, tak długo przeszkadzał mu we wstawaniu, do­póki Hodża Nasreddin nie zniknął za rogiem,

Kiedy Mohammad Mag dopędził przyjaciół, Rachim akurat wkra­czał w drzwi domostwa głównego sędziego Pendżykentu, mówiąc gło­sem pewnym siebie:

- Kto powiedział, iż nie przekonam kadiego, aby nas bezzwłocznie przyjął i wysłuchał uważnie? To, że nie chciał cię dzisiaj widzieć na oczy, zacny Furkacie, wcale nie świadczy, iż nie będzie rozmawiał ze mną. Wszakże niosę mu w zanadrzu nowinę, która pozbawi go bólu gło­wy, a ponadto napełni kieszenie złotem wygranym od beka. Poczekaj­cie tutaj na mnie. Pogadam chwilkę z sędzią i zaraz po was wrócę.

Wrócił znacznie szybciej, niż zamierzał.

Nie zdecydowano się jeszcze, czy ruszać w ślad za Rachimem od razu, czy też odczekać, aż załatwi przyjęcie przez kadiego, gdy oto drzwi otworzyły się gwałtownie i tłuścioch wyskoczył na ulicę, jakby go wy­strzelono z potężnego łuku.

- Co się dzieje, Rachimie? - zagadnął niewinnie Hodża, z trudem utrzymując powagę. - Czyżbyś uczył się fruwać? Zazdrościsz orłom?

Grubas rozłożył bezsilnie ręce.

- Nie kpij sobie, bardzo proszę, af...-nagle ugryzł się w koniec języ­ka i szybko rozejrzał się dookoła, czy aby ktoś nie dosłyszał tego, co nieopatrznie zamierzał powiedzieć. Wszakże, na Allacha, miał zapo­mnieć o istnieniu afandiego na tym marnym świecie.

Również i towarzysze mędrca pełni obaw poczęli zezować na boki. Jednakże życie ulicy toczyło się nadal normalnie. Kramarze zachwalali towar wrzeszcząc na różne tony, nabywcy kłócili się zawzięcie o ceny za wysokie na produkty zbyt liche, poborca podatków w asyście miejskich strażników pohukiwał na opieszałych, ociągających się z sięgnięciem do sakiewek, gdzieś niedaleko wył jakiś obłąkany, zza rogu wtórowały mu osły przeraźliwym rykiem. Krótko mówiąc, mało prawdopodobne było, ażeby w tym piekielnym hałasie ktokolwiek zdołał usłyszeć sło­wo, jakie grubas miał zamiar zepchnąć z języka.

- Główny sędzia jest w domu, lecz nie chce o niczym ani nikim sły­szeć - jęknął Rachim już nieco uspokojony, po czym zaczął pracowicie rozcierać bolące miejsce. - Zanim zdążyłem wyjaśnić, co mnie do niego sprowadza, wrzasnął na strażników, a ci pochwycili mnie pod ręce i nie dopuszczając do głosu pomogli wyjść z domu. Wszystko po to, bym nie przeszkadzał sędziemu w rozwiązywaniu problemu, który przed naszym af... - tu ponownie ugryzł się w język, ale zaraz dokoń­czył z triumfującą miną: - który przed naszym af... Afgańczykiem nie ma żadnych tajemnic.

- Co zatem robimy? - Furkat spojrzał niepewnie na Hodżę Nasreddina. - Idziemy naprzód czy zawracamy do stołu? Może warto przyjść tu jutro? Albo dopiero pojutrze? Afgańczyku, a co ty o tym sądzisz?

- Idźcie teraz, lecz ja tutaj na was poczekam. Przed domem sędziego i spokojniej, i stokroć bezpieczniej - wzdrygnął się Rachim grubasek na wspomnienie dopiero co zakończonej wizyty, nie przestając masować obolałych pośladków.

- Kto nie zaryzykuje, plonu z lichej gleby nigdy nie zbierze - mruknął mędrzec bucharski ni to do siebie, ni do kaligrafa Furkata. I dodał odrobinę głośniej: - Nie możemy przecież tkwić w mieście tak długo, dopóki główny kadi nie upora się z problemem najwyraźniej przerasta­jącym możliwości jego czaszki. Czerw sklerozy toczy dawną świetność umysłu. Przyjaciele, starcowi trzeba pośpieszyć na ratunek.

I ruszył energicznym krokiem w kierunku wejścia. Za nim natych­miast podążył kaligraf Furkat, dwa kroki z tyłu postępowali garncarz Arsłan Sadułła wraz z Mohammadem Magiem. Rachim wolał pozostać na zewnątrz.

Na widok nowych twarzy główny kadi Pendżykentu omal nie dostał mi padu furii. Zerwał się z miejsca i potrząsnął groźnie pięściami. Na szczęście Furkat zdążył krzyknąć, iż towarzyszący mu profesor naj­większej uczelni Bagdadu znalazł wyśmienity lek na sędziowskie kłopoty.

Kiedy sędzia usłyszał o przybyciu odsieczy aż z Bagdadu, uspokoił się momentalnie. Siadł, odetchnął kilka razy głośno z ulgą, po czym ze szczegółami, jak tylko potrafił najdokładniej, opowiedział wielkiemu uczonemu i jego przyjaciołom całą tę przedziwną jajkową historię, która wyżęła go całkowicie i fizycznie, i psychicznie.

- A więc to są te sławne jajka beka Pendżykentu? - Hodża Nasreddin pochylił się nad tacą, na której leżały bielusieńkie niczym śnieg Pa­miru trzy kurze owoce i wyciągnął rękę.

Sędzia błyskawicznie poderwał się z poduszek i własnym ciałem za­słonił tacę.

- Stój, człowieku uczony! - wykrzyknął. - Pamiętaj, że te jajka war­te są czterysta monet w złocie. Zanim uczynisz cokolwiek, zastanów się wpierw głęboko nad ceną.

- Ależ, panie sprawiedliwy, nie mam zamiaru narażać cię na stratę czterystu złotych dinarów - wyjaśnił mędrzec łagodnie. - Wierz mi, jajkom nic nie grozi. Chciałem je po prostu dotknąć. Zaledwie dotknąć. Choćby trzema, choćby dwoma, choćby jednym palcem. Czy mogę? Zapewniam cię, że będę się z nimi obchodził jak najtroskliwsza kwoka.

Sędzia odsłonił tacę.

- Możesz - zgodził się. - Dotknąć możesz, uczony gościu z Bagdadu, lecz pod żadnym pozorem nie wolno ci zaglądać do środka. Jeśli uszko­dzisz skorupkę chociażby tylko jednego z tych jajek, kat miejski natych­miast uszkodzi skorupę twojej czaszki. Pamiętaj.

Hodża Nasreddin jak gdyby nie dosłyszał ostatnich słów sędziego. Pytał dalej:

- Mam sprawdzić, które jajko zostało ugotowane, a które pozostały nadal surowe? Tak głosiły warunki beka Pendżykentu. Nie mylę się, panie sprawiedliwy?

- Nie mylisz się, uczona głowo - przytaknął skwapliwie sędzia. - Po­dobno jedno z jajek jest ugotowane na twardo. Czy już wiesz, które?

- Zaraz będę wiedział - Hodża ponownie wyciągnął rękę. - Nie ta­kie problemy rozwiązywałem i w Bagdadzie, i w Damaszku, i w Kabu­lu, i w Heracie. Ale, ale, mam jeszcze jedną prośbę, ostojo sprawiedli­wości. Czy wysłuchasz mnie uważnie?

- Mów. Tylko szybciej, uczona głowo. Sumienia chyba nie masz? - zniecierpliwił się sędzia nie mogąc spokojnie usiedzieć w miejscu.

- Chciałbym, abyś potem, kiedy już rozwiążemy zagadkę trzech jajek namiestnika Pendżykentu i dostaniesz od niego swoje złoto, rozpatrzył życzliwie sprawę tego oto tu garncarza, poczciwego Arsłana Sadułły. Też niełatwą. No, ale jeśli zajdzie potrzeba, dopomogę ci w niej ró­wnież.

- Zgadzam się z góry, uczona głowo z Bagdadu. Osądzę sprawę sprawiedliwie. Tylko, na Allacha, wskaż wreszcie palcem na to gotowa­ne jajo. Czemu zwlekasz? Czyżbyś coś kręcił?

- Czasami i z kręcenia może wykluć się coś pożytecznego. Nawet najbardziej skomplikowana zagadka wydaje się dziecinnie łatwą, gdy pozna się jej tajemnicę - odpowiedział filozoficznie Hodża i dwoma palcami ujął pierwsze z brzegu jajko.

Wszyscy powyciągali szyje niczym indory i zamarli w bezruchu. W napięciu i głębokiej ciszy spoglądali na niezrozumiałe poczynania bucharskiego mędrca.

- To jest surowe - oświadczył Hodża stanowczo po pierwszej próbie.

- I to także - dorzucił zaraz potem, odkładając na bok drugie jajko.

- No, a to trzecie najwyraźniej leżało we wrzątku. Tak, tak, nie mylę się. To oto zostało ugotowane na twardo. Jak więc widzisz, ostojo spra­wiedliwości, zagadka namiestnika Pendżykentu już nie istnieje. Nadęty wielmoża zasłużenie dostał prztyczka w nos, ty zaś nie mniej zasłużenie torbę monet ze szlachetnego kruszcu. Czy jesteś zadowolony?

- Zadowolony? Ja jestem szczęśliwy, uczona głowo z Bagdadu - za­piał zachwycony sędzia. - I z pozyskania złotych dinarów, i z udzielenia lekcji tamtemu zadufkowi. Bagdadczyku, proś mnie teraz, o co ze­chcesz. Zasłużyłeś na nagrodę.

Ledwie główny sędzia Pendżykentu zamilkł, zza Nasreddinowych pleców wychylił się garncarz Arsłan Sadułła i szepnął błagalnie:

- Mnie wysłuchaj, panie sprawiedliwy. Mam prośbę. Bardzo pilną.

Sędzia machnął niecierpliwie ręką.

- Cicho siedź, marny robaku - burknął. - Nie tobie winienem wdzię­czność, lecz uczonemu gościowi z dalekiego Bagdadu. Osądzanie trud­nych spraw to wcale nie to samo, co lepienie z gliny garnków albo dzba­nków. Tu zręczne palce nie wystarczą. Tutaj trzeba wielkiej głowy na karku i szlachetnego oleju w tej głowie.

- Mądrość szeroką rzeką płynie z twoich ust, panie sprawiedliwy - przytaknął gorliwie garncarz i ciągnął nie zrażony: - Właśnie dlatego przybyliśmy do ciebie. Zacny ten bagdadczyk przyjechał, aby ci się tylko pokłonić. Ciężka sprawa nie jemu, ale mnie ramiona przygniata do ziemi, wieczorem zaś oczu zmrużyć nie pozwala.

- Zgadza się - Hodża Nasreddin nie zwlekając poparł garncarza. - Do Pendżykentu przywiodła mnie jedynie sława twej mądrości roznoszona przez karawany kupieckie po całym Wschodzie. Sprawę nie cier­piącą zwłoki ma natomiast garncarz Sadułła. Wspominałem o niej przed chwilą. Pamiętasz chyba? Jeśli pragniesz wynagrodzić mnie za pomoc w rozwiązaniu zagadki beka Pendżykentu, proszę, dopomóż te­raz Arsłanowi.

Sędzia nie protestował.

- Niechaj będzie, jak mówisz, uczona głowo z Bagdadu - rzekł. - Powiadaj zatem ty, lepiglino, co dręczy cię i spać nocami nic daje.

Garncarz w kilku zdaniach opowiedział historię złotych monet znale­zionych w starym dzbanie, a następnie skradzionych przez podstępnego bogacza.

Kadi wysłuchał uważnie opowieści kulawego Arsłana, po czym kwadrans drapał się za uchem w wielkiej zadumie. Wreszcie otworzył usta:

- Obiecałem, więc słowa dotrzymam. Bogacza z twojej wioski, lepi­glino, wezwę tu i rzecz całą osądzę jak należy. Jutro z samego rana wy­ślę zbrojnych ludzi, aby przywiedli go do Pendżykentu. Za siedem dni staw się w moim domu wraz ze świadkami. Zobaczymy wtenczas, kto z was dwóch prawdę powiada, a kto łże. Kłamstwo na podobieństwo szy­dła w worku długo zataić się nie da.

- Za tydzień? Za siedem dni? Ojej - jęknął garncarz. - Panie sprawiedliwy, dlaczego nie jutro, nie pojutrze, a dopiero za tydzień?

- No właśnie. Nie dałoby się odrobinę wcześniej? - wtrącił się mę­drzec bucharski. - Chciałbym pozostać w Pendżykencie aż do końca sprawy, a czasu nie mam zbyt wiele. Długa droga przede mną.

- Mowy nie ma o pośpiechu - główny sędzia Pendżykentu energicz­nie zaprzeczył. - Czyżbyś zapomniał, uczony mężu z Bagdadu, że przy­słowie prawdę gada? Na przysłowiu nikt się nie zawiódł. Ani wczoraj, ani przed stu laty.

- Przysłów znam wiele. Rozmaitych - wyznał Hodża Nasreddin i za­pytał: - O którym myślisz, ostojo sprawiedliwości?

- “Gdy się głupek śpieszy, to się szatan cieszy" - wysylabizował kadi i zatarł ręce z uciechą. - Albo takie: “Z wielkiego pośpiechu bywa kupa śmiechu". Sam więc widzisz, uczona głowo z Bagdadu, że po­śpiech ludziom przezornym pożytku nie przynosi. O głupcach zaś wolę nie wspominać. Zresztą innego wyjścia nie mamy. Jutro bowiem wyje­żdżam w pilnej sprawie w góry. Wracam za kilka dni. Za pięć, a może za sześć.

- Gdybyś wyznał od razu, że zamierzasz opuścić Pendżykent, nie musiałbyś szperać pod turbanem w poszukiwaniu przysłów. Stare przy­słowia nie są wszakże laską, by podpierać się nimi co kroku - odpowie­dział Hodża Nasreddin i skłonił głowę w geście pożegnania. - Idziemy. Powrócimy w te progi za tydzień. Niechaj Allach w tym czasie darzy cię, ostojo sprawiedliwości, krzepkim zdrowiem i spokojem.

Przy furcie Mohammad Mag zatrzymał Hodżę za połę chałata i rzekł półgłosem:

- Zaczekaj chwilkę w cieniu, bagdadczyku- bucharczyku. Popatrzę wpierw, czy zezowatego poganiacza wielbłądów nie ma tu gdzieś w pobliżu.

Po czym wyjrzał ostrożnie na ulicę.

- O jakim poganiaczu mówisz? - zagadnął mędrzec bucharski nie­wiele pojmując z poczynań zbójnika.

- Nie pytaj, lecz czym prędzej przewiąż opaską jedno oko. Nato­miast wąsy posmaruj mokrą gliną, by kolor z czarnego zmieniły na ryży. I chałat przewlecz na lewą stronę. Chodzi o to, bagdadczyku-bucharczyku, ażeby fałszywy poganiacz wielbłądów nie rozpoznał cię po raz wtóry.

- Czyżbyś przypuszczał, czarodzieju, że szpieg chana dotarł aż tutaj?

- Czyżbym przypuszczał? - Mohammad Mag wzruszył drwiąco ra­mionami. - Ja nie przypuszczam. Ja wiem. Zezowaty garbus, szpieg chana Kokandu lub emira Buchary, zauważył cię, gdyś mijał mury medresy Alim-Dodcho zagadany po uszy z Furkatem.

- Rozpoznał mnie i nie usiłował zatrzymać? Nie pojmuję dlaczego.

- Bo potknął się i gruchnął jak długi w piasek. Zanim zdążył się pozbierać, zniknąłeś za rogiem.

- Potknął się na równej drodze? O co? Przecież nie o kamień, które­go tam nie było i nie ma.

- A czy ja mówiłem, że o kamień? O moją nogę.

Wszyscy roześmieli się. W dalszą drogę pomaszerowali jednak już z przebierańcem.

Niestety, nie było im dane przejść w spokoju przez miasto. Tuż za głównym bazarem Pendżykentu zza jakiegoś straganu nagle wyłazi wprost na nich zezowaty garbus w szatach poganiacza wielbłądów. Na widok znajomej gromadki szpicel zawahał się co prawda przez qhwilę, ale zaraz potem wyciągnął ręce przed siebie i ruszył w kierunku Hodży Nasreddina.

Mohammad momentalnie zorientował się w sytuacji. Otworzył szeroko ramiona i skoczył mu naprzeciw wołając głośno:

- Sława Allachowi, panie mój poczciwy, że widzę cię całego i zdro­wego. Czy aby nic ci się nie stało przy tamtym bolesnym upadku?

Fałszywy poganiacz usiłował minąć Mohammada bokiem, lecz nie zdążył. Zbójnik pochwycił go bowiem w objęcia rycząc nadal wniebogłosy:

- Naprawdę nie stało ci się nic złego, panie mój poczciwy? Chwała Allachowi, Prorokowi i wszystkim świętym.

- Puść mnie, durniu - syknął mu szpieg w ucho, nadaremnie usiłując wyrwać się z mocarnych ramion.

- Przepędzasz mnie? Za co, panie mój poczciwy? - wrzeszczał żało­śnie drągal. - Za moje dobre serce? Za troskę, jaką pragnę ci okazać?

- Idź precz, półgłówku - syknął znowu poganiacz. - Przeszkadzasz mi w pracy.

- Ależ ja będę cię w pracy wyręczać. I zimą, i latem. W domu, na polu, przy stadzie wielbłądów albo osłów. Na mnie możesz liczyć bardziej niźli na rodzonego brata czy krewniaka! - ryczał wciąż Mohammad Mag nie wypuszczając szpicla z żelaznego uścisku.

- Odczep się, baranie.

- Tak, tak, barany również będę ci wypasać nad rzeką i w stepie. I owce karakułowe. I zwyczajne kozy - grzmiał zbójca bez ustanku, tań­cząc z garbusem pośrodku bazarowego placu. - Tylko nie nazywaj mnie, proszę, półgłówkiem i durniem. Albowiem, panie mój poczciwy, przysięgam na brodę Proroka, nie jestem wcale głupszy ani od wielkie­go wezyra Kokandu, ani od strażnika pieczęci na dworze władcy, ani od naczelnika skarbca, ani od ulubionego astrologa chana.

Kiedy tłum gapiowskiej biedoty i ciekawskich bogaczy otoczył cias­nym kręgiem ryczącego przeraźliwie olbrzyma, który dzierżył w ramio­nach zezowatego garbusa, widowisko skończyło się równie szybko, jak i rozpoczęło. W pewnej chwili drągal wrzasnął: “Hip, hip, niechaj żyje pan mój poczciwy", a następnie podrzucił go z całej mocy do góry, sam zaś skoczył między ciżbę.

Co za dżin przeklęty postawił dziś na mej drodze durnia silniejszego od słonia? - zastanowił się poturbowany poganiacz, z wysiłkiem chwytając oddech i dźwigając się na nogi. - Przez tego ćwierćgłówka straci­łem z oczu przestępcę poszukiwanego w górach i na pustyni. Zbrodniarza zbiegłego z Buchary i z Kokandu, za którego na dworze chana mógł­bym wytargować worek złotych monet. Albo sakwę szlachetnych ka­mieni. A może i siedem pięknookich niewolnic na dodatek? Zaraz... zaraz... a jeśli ten tu wcale nie był wariatem? Jeśli on to wszystko robił umyślnie? Dwukrotnie wlazł mi w drogę, gdy już-już miałem pochwy­cić zbiega. To pewnie nie przypadek! Aj, aj, gdzież jest ów szakal przebiegły? Wspólnik tamtego łotra z Buchary?"

Utykając na bolącą nogę szpicel począł przedzierać się przez tłum gapiów, rozczarowanych nieoczekiwanym zakończeniem tak znakomi­cie zapowiadającego się widowiska. Kiedy wreszcie zdołał wydostać się z tłoku, na ulicy nie było widać nikogo z podejrzanych. Hodża Nasreddin i jego czterej towarzysze jak gdyby rozpłynęli się w upalnym powietrzu.


*

Mąż doświadczony wie, jak odróżnić jajko gotowane od surowego. A ty, śledzący przygody Nasreddinowe, czy jesteś też i doświadczonym?



NAD MOGIŁĄ RUDAKIEGO


Opowieść osiemnasta o nieśmiertelnym sułtanie poetów,

któremu nie poświęcono ani grubej, ani nawet cienkiej księgi

oraz o dziwnym przeczuciu Rachima


Powiedział Mahomet, Prorok samego Allacha:

Stwórca Najwyższy ofiarował niebiosom słońce, księżyc, a także gwiazdy. Ziemię zaś przyozdobił trzema wartościami: uczonym czło­wiekiem, deszczem oraz sprawiedliwym władcą".

O sprawiedliwym władcy na ziemi dawno już nikt: nie słyszał. Desz­czu w środku lata również trudno się było spodziewać. Nie zawodziła jedynie obecność uczonego męża z Buchary. Nic zatem dziwnego, że jego przede wszystkim słuchano podczas wieczerzy w domu kaligrafa Furkata. - Dwa mamy wyjścia. Albo siedzieć pod tym dachem przez siedem dni, aż do powrotu głównego sędziego Pendżykentu - wyjaśniał Hodża Nasreddin przyjaciołom - albo niepostrzeżenie opuścić bramy miasta i powędrować ku mogile Rudakiego, by pokłonić się wielkiemu poecie. Co radzicie, o druhowie?

- Jedźmy. Nie będziemy przecież gnuśnieć w miejskich murach. Nikt z nas nie jest wszakże kucharzem przywiązanym do warząchwi i kotła - odpowiedział natychmiast Mohammad Mag pamiętający o pla­nach bucharskiego mędrca.

- W domu pisarza sądowego chyba bezpieczniej niż na górskiej drodze. Czyżbyście zapomnieli o szpiegach tropiących wszędzie afandiego? - zaniepokoił się garncarz.

- W mieście także nie brak szpicli. Zasnąłeś, gdym opowiadał o dwukrotnej przeprawie z Wielkim Uchem? Owym zezowatym garbusie w stroju poganiacza wielbłądów?

- Hm, a nie boisz się, że ludzie chana rozpoznają afandiego? I że mogą go uwięzić? Albo skrócić o głowę?

- Łatwiej wodę czerpać sitem, łatwiej wiatr złapać do ptasiej klatki, łatwiej wodę tłuc w moździerzu i węzeł wiązać na silnym wietrze niźli schwytać naszego Hodżę Nasreddina - pan domu roześmiał się serdecz­nie, sięgając po pękaty imbryk ze świeżym naparem zielonej herbaty.

- Poddaję się. Uczynię, co będziecie chcieli - garncarz uniósł ręce na znak rezygnacji. - Pozostaniecie w domu, zostanę i ja z radością. Posta­nowicie jechać za miasto, pojadę z ochotą. Zwłaszcza jeśli czcigodny Furkat wypożyczy mi osła na tydzień. W górach, w których znam każdą ścieżynę, przydać się wam mogę nie raz i nie dwa razy.

- A więc zdecydowaliśmy. Jutro o świcie wyruszamy ku mogile Rudakiego. Teraz pora kończyć z opychaniem się łakociami. Najwyższy czas wsunąć się pod kołdrę, by odpocząć przed podróżą - oświadczył Hodża wstając od półmisków. - Na gospodarstwie pozostawimy jedy­nie Furkata. Miejmy nadzieję, że szpiedzy chanowi nie zorientowali się jeszcze, że w jego domu znaleźliśmy schronienie.

Noc minęła wszystkim spokojnie.

Wszystkim z wyjątkiem Rachima grubaska, który rano zbudził się cały roztrzęsiony. Nic dziwnego, ujrzał we śnie dwa skarby Aleksandra Macedońskiego, ten znaleziony przez młodego Radżaba i ten przez sędziwego Arsłana.

Posłuchaj - szepnął mu jakiś głos we śnie - jeżeli młodzik ze swego skarbu oddałby staruchowi dziesięć złotych monet, obydwaj mieliby tę samą ilość złota. Natomiast jeśli Arsłan oddałby ze znalezionego skarbu dziesięć monet Radżabowi, wówczas młodzik miałby dwa razy więcej złota niźli staruch. Jeżeli odgadniesz, zbójniku, ile monet liczyły obydwa skarby, podpowiem ci, gdzie szukać skarbu trzeciego, tego wyłącznie dla ciebie".

Akurat w chwili, gdy Rachim miał już odpowiedź na końcu języka, zaszczekał pies. Grubas podniósł powieki. I, oczywiście, sen i złoto diabli wzięli. Jakże więc się nie denerwować?

Słońce, które po nocnej drzemce zaczęło wspinać się po drabinie niebios, w pewnym momencie omal nie ugryzło się ze zdumienia w palec Mimo wczesnej pory, bardziej stosownej do spania niż uciążliwej podroży, wzdłuż rzeki Złoto Niosącej wędrowała ludzka gromadka;

Trzech jeźdźców na osiołkach i jeden piechotą.

Hodża Nasreddin i jego towarzysze nie zwracali najmniejszej uwag ani na chłód poranny, ani - później - na wzmagający się upał, lecz żwa­wo podążali naprzód. Dopiero koło południa, kiedy nieznośny żar spływający z nieba coraz bardziej dawał się we znaki wszystkiemu, co żywe wędrowcy pomyśleli o jadle i o odpoczynku,

Do gęstych zarośli górskiej arczy i fistaszków gwarantujących dostatek cienia pozostawało jeszcze z pół godziny jazdy, gdy garncarz Arsłai Sadułła pochylił się w siodle i szepnął nieśmiało wprost w ucho maszerującemu tuż obok Mohammadowi:

- Jedno mnie trapi od wczoraj, przyjacielu. Jedziemy pokłonić sil mogile Rudakiego, a ja do tej pory nie wiem zupełnie, kim był ów Rudaki. Wielkim wodzem? Wielkim uczonym? A może wielkiej świętym?

Zbójnik aż usta otworzył ze zdziwienia.

- Ejże? Nie znasz imienia Rudakiego? Naprawdę nie znasz? Na Allacha, gdzieś ty się chował, człowiecze? Chyba żyłeś na drugim krańcu świata? Albo w kreciej norze? Tutaj o największym poecie naszych prapradziadów wie nawet niemowlę w kołysce. Ale, ale... jeśli dobrze pamiętam, o nieśmiertelnym sułtanie poetów wspominał Rachim już chwili, gdy wyciągnęliśmy cię z ukrycia w fistaszkowym gaju. Także afandi mówił o Rudakim w domu kaligrafa, chyba podczas wczorajsze wieczerzy. Chrapnąłeś sobie przy herbacie czy co?

- Żyję nie na drugim krańcu świata, lecz tu niedaleko. Tyle że w wiosce maleńkiej, zagubionej w kotlinie otoczonej zewsząd wysokimi szczytami, przez które nie góralom przeleźć niesłychanie trudno. Przyjaciele, czy możesz zaspokoić ciekawość siwej brody znającej się jedynie na poezji glinianych garnków? Chciałbym usłyszeć coś więcej o Rudakim.

- To się da zrobić bez najmniejszego kłopotu. Zaczekaj momencik, człowiecze - Mohammad Mag przyśpieszył kroku i pociągnął Nasreddinowego osła za ogon. - Afandi, nadstaw ucha. Wielką prośbę mamy do ciebie.

Hodża odwrócił się.

- A jaką?

- Długa droga przed nami, nic zaś tak nie skraca czasu podróży, jak ciekawe słowo. Opowiedz nam, bardzo prosimy, garść szczegółów z życia Rudakiego. Wiem, że był wspaniałym poetą wielbionym przez ludzi prostych, a także przez niektórych światlejszych wielmożów. Wiem, że był i tworzył na dworze władcy Buchary. I wiem, że zmarł gdzieś w tych stronach i tutaj został pochowany. Ale poza tym, co powiedziałem, nie wiem ani okruszyny więcej.

- Zgoda, opowiem, lecz dopiero tam w cieniu. Przy herbacie zaparzonej nad ogniskiem gawędzi się i słucha znacznie wygodniej niż w tej szatańskiej spiekocie. No i języka przyciąć sobie nie można, co na oślim grzbiecie grozi przy każdym niefortunnym stąpnięciu. Wkrótce potem czterech podróżnych legło wygodnie na miękkiej murawie pachnącej ziołami. Pod baldachim z gęstego fistaszkowego listowia słońce wedrzeć się nie mogło, choć bardzo chciało. Błogosławiony odpoczynek w cieniu spowodował, iż zmęczenie ustępowało błyskawicznie.

Po przełknięciu kilku łyków orzeźwiającej cierpkiej herbaty Hodża Nasreddin wsparł się na łokciu i zaczął snuć przędzę zadziwiającej opo­wieści:

- Dla Rudakiego dworscy kronikarze nie byli, niestety, zbyt łaska­wi Nie poświęcili mu ani grubej księgi, ani nawet cienkiej. Najwidocz­niej uznali, że szkoda ich mozołu dla robaka, który pewnego dnia utracił przychylność swego pana i władcy. Na szczęście zachowało się trochę jego wspaniałych wierszy. W ludzkiej pamięci przechowało się również nieco legend, anegdot i historyjek związanych z człowiekiem, którego nasi prapradziadowie z dumą nazywali “Adamem poetów”.

Ustod Rudaki urodził się przed wieloma stuleciami w tych właśnie górach. Dokładnie tam, gdzie dziś leży jego mogiłka.

Abu Abdułia Dżafar Ibn Muhammad Ibn Chakim Ibn Abdurrachman Ibn Adam to jego pełne rodowe imię. Na świat przyszedł w ma­leńkiej góralskiej osadzie, o której istnieniu nikt by zapewne nigdy nie usłyszał, gdyby nie on, wielki Rudaki.

Tamtymi czasy, podobnie jak bywa to jeszcze i dzisiaj, wędrowali od wioski do wioski muzykanci z pieśniami opiewającymi albo wspaniała nieśmiertelną miłość, albo bohaterskie czyny dawnych herosów. Jeden z takich pieśniarzy, przesławny Bachtijar, zwrócił uwagę na maleńkie­go Abu Abdułłę i jego cudowny glos do złudzenia przypominający słowicze trele.

Legenda powiada, że Bachtijar został jak gdyby drugim ojcem chło­pca, opiekował się nim jak własnym synem i szkolił, przekazując mło­dzikowi swoje doświadczenie i przebogatą wiedzę. A kiedy sam zesta­rzał się i nie mógł już wędrować górskimi ścieżkami, wręczył Abu Abdulle swój ukochany sześciostrunowy czang i poprosił, aby przedłużał jego dzieło wśród prostych ludzi Tien-szanu, niósł im chwile wytchnienia, umilał ciężki znój pieśnią i muzyką. Odtąd sława młodziutkiego pieśniarza rosła z każdym dniem.

Wieści o niezwyczajnych talentach młodzieńca wkrótce dotarły Buchary, na dwór Samanidów. Władca zażyczył sobie, aby górski słowika dostarczono do pałacu. Oddział zbrojnych czym prędzej opuścił bramy miasta. Nie zwlekając i nie pytając młodzika o zgodę, wsadzono go na konia i pogalopowano z powrotem.

Od tamtej pory młody pieśniarz układał wiersze, melodie i pieśni nic dla zwyczajnego prostego ludu, lecz dla złotego tronu, dla nadętych wielmożów i pałacowych dostojników. Wtedy to z żalu i tęsknoty za da­wnym życiem wśród pracowitych pasterzy i górali młodzian przybrał nowe imię. Od wioski rodzinnej nazwał się Rudakim. Już jako Rudaki najpierw zasłynął w całym imperium Samanidów, a nieco później także i za jego granicami.

Hodża zwilżył gardło kilkoma łykami zielonej herbaty i ciągnął dalej:

- O wpływie wierszy sułtana poetów na życie samanidzkiego władcy mówi znów inna legenda.

Któregoś lata emir bucharski Nasir II gościł wraz ze swoim dworem w dalekim Heracie. Powoli upływały dni, tygodnie, a potem i miesiące, władca zaś ciągle odkładał datę powrotu do Buchary. Kto wie, może nawet myślał o przeniesieniu stolicy na tamtą stronę Amu-darii, bliżej centrum arabskiego kalifatu?

Prości żołnierze tęskniący za widokiem Buchary i swoich najbliż­szych przybyli więc do Rudakiego z prośbą:

- Mistrzu, błagamy cię na kolanach, spraw, ażeby emir zatęsknił wreszcie za Bucharą. Ileż czasu można czekać na obczyźnie? Ty jeden potrafisz nakłonić dostojnego uparciucha do powrotu.

Rudaki skinął głową na znak zgody.

Nazajutrz podczas śniadania stanął za złoconym krzesłem władcy, trącił w struny czanga i zaśpiewał nową pieśń o Bucharze, najpiękniejszym mieście świata. Pieśń, do której tekst ułożył ostatniej nocy.

Zaledwie przebrzmiały słowa tęsknoty za Bucharą, władca zerwał się na równe nogi, wrzasnął krótko: “Za mną" i tak jak stał, wybiegł na pałacowy dziedziniec. Tam wskoczył na nie osiodłanego rumaka. Nie układając się za siebie, pogalopował w kierunku Amu-darii.

W popłochu dosiadano wierzchowców, koni i wielbłądów, aby po­gnać na złamanie karku za emirem znikającym już na horyzoncie. Dopędzono go dopiero przy przeprawie przez wielką rzekę. Przed wejś­ciem do wody wręczono mu złocone buty. Okazało się, że w pośpiechu władca wskoczył na koński grzbiet w domowych papuciach.

Lata pobytu na dworze władcy Buchary sprawiły, że Rudaki stał się człowiekiem zamożnym. Obsypywany złotem i klejnotami za wspania­le wiersze i pieśni, nie wiedział, co robić z pieniędzmi. Część rozdawał ubogim, część przeznaczał na budowę nowych szkół. Wraz ze wzrostem sławy i majątku Rudakiego rosła też robaczywa zawiść wśród wielmo­żów.

Zapewne pajęcze intrygi i ciągłe podszepty dostojników sprawiły, iż któregoś dnia “Adama poetów" uwięziono i wtrącono do lochu.

Nuch I, syn i następca na tronie zmarłego Nasira, jak prawie każdy władca tego świata, okazał się człowiekiem mściwym i bez serca. Pojawił Rudakiego wszelkiego majątku i kazał przepędzić go z miasta. Przedtem wydał polecenie katu: oślepić pieśniarza! Oprawca spełnił rozkaz. Biedakowi wypalono oczy i wyrwano język. Natomiast zbiory jego wierszy puszczono z dymem u stóp emirowej twierdzy.

Są tacy, którzy opowiadają, że Rudaki był niewidomy od urodzenia. Ale to nieprawda. Nie natura, lecz zemsta okrutnego Nucha spowodo­wała, że wielki Rudaki kończył żywot w nędzy, nie widząc świata, który tak ukochał...

W dalszą drogę wyruszono w milczeniu. Hodża Nasreddin nie ode­zwał się ni słówkiem. Nie odzywali się również trzej jego towarzysze. Każdy rozmyślał w duchu nad losem nieszczęsnego poety i jego nie­śmiertelnych pieśni, które na przekór usiłowaniom okrutnego władcy przetrwały stulecia.

Ciszę przerwało melodyjne granie. A zaraz po nim śpiew, jakiego podróżni nie słyszeli w życiu. Wszyscy zaczęli się rozglądać wokoło w poszukiwaniu tajemniczego pieśniarza.

Na skalistym odłamie siedział młody chłopiec i śpiewał starą piesi Rudakiego, przerywając ją od czasu do czasu melodią wygrywaną na pasterskim flecie. U podnóża skały pasło się niewielkie stado karakułów.

- Prawdziwy słowik gór - zachwycił się Rachim grubasek, zatrzymując osiołka.

- Uszczypnij mnie, garncarzu, bo zdaje mi się, że śnię - dorzucił półgłosem Mohammad Mag. - Czy to nie sułtan poetów śpiewa tam na skale?

- Rzeczywiście, chłopiec gra i śpiewa przecudownie - przytaknął mędrzec bucharski. -A co najważniejsze, śpiewa słowa Rudakiego. Je­szcze jeden dowód na to, że wielkiemu poecie można wypalić oczy i wyrwać język, ale nikt nie zdoła zgładzić wolnej pieśni.

Następnego dnia Hodża Nasreddin i jego przyjaciele przebyli długi wąwóz i wydostali się na dość szeroką, jak na góry, przestrzeń. Dolinę pełną zieleni. Wkrótce przeciął im drogę strumień. Potem drugi i trzeci. Nieco dalej czwarty i piąty.

- Okolicę tę miejscowi górale zowią Pandżrud, co znaczy “Pięć Rze­czułek" - objaśnił Hodża. - Odrobinę wyżej, nad jednym ze strumieni leży wioska Rudak, do której zdążamy. Rudak zaś znaczy “ruczaj, rzeczułka".

A zatem Rudaki oznaczało po prostu “Z rzeki" - domyślił się Mohammad Mag. - Sądzę, że to przybrane imię poety musiało przeraźliwie kuć w oczy pałacowych wielmożów. Nie pachniało przecież ani trochę dworskim pochodzeniem. Na odwrót, z daleka śmierdziało im pasterską jurtą.

Jeszcze z godzinę albo i ze dwie wędrowano pod górę, zanim dotarto do cienistego gaju, który mieszkańcy wioski nazywali Emirowym Sadem. Tuż za nim znajdował się stareńki cmentarz. A na nim mogiła wielkiego poety, tworzącego nie po arabsku, czego żądał namiestnik kalifa i nakazywała moda, lecz w języku farsi - staroperskim - używanym przede wszystkim przez ludzi prostych, chłopów na wsi, rzemieślników w mieście.

Hodża Nasreddin, Mohammad Mag i garncarz pochylili się nad mogiłą Rudakiego bez ruchu.

Jedynie Rachim grubasek przystanął nieco z boku. Zachowywał się dziwnie niespokojnie. Pomrukiwał pod nosem, wiercił się bez ustanku, jakby przeczuwał coś bardzo niedobrego.

Na nienormalne zachowanie tłuściocha pierwszy zwrócił uwagę jego najbliższy kompan, Mohammad Mag.

- Czemu się kręcisz? Mrówki cię oblazły i spokoju nie dają? - szepnął mu w samo ucho, starając się nie przeszkadzać Hodży w rozmyślaniach. - A może przywidział ci się jadowity skorpion?

Kachim machnął ręką i odpowiedział przyjacielowi równie cicho:

- Nie o mrówki tutaj chodzi, Mohammadzie. I nie o żądlącego skorpiona.

Więc o co? Sumienie cię gryzie z jakiegoś powodu?

- Nic podobnego. Po prostu coś źle mi pachnie w powietrzu. Boję się nie bardzo wiem czemu, o los afandiego.

- Strach ma oczy wielkie niczym chorezmijskie melony. Nie denerwuj się i siedź bez obawy, antałeczku sadła - Mag klepnął druha lekko po ramieniu. - Tego by tylko brakowało, ażeby cię jeszcze jaki niedobry dżin usłyszał na tym bezludziu. Raz już nam paskudne licho wykrakałeś.

- Kiedy? Jakie znów licho? - obruszył się tłuścioch. - Dlaczego mi dokuczasz?

- Bo to szczera prawda. Już zapomniałeś o śnieżnej panterze na Diabelskiej Przełęczy? Widzę, że pamięć masz jeszcze krótszą niźli zając ogon - roześmiał się Mohammad Mag cichutko, po czym mimo woli zerknął w stronę Emirowego Sadu i raptem spoważniał. Błyskawicznie ostrzegł przyjaciół: - Nie odwracajcie się! Na ucieczkę za późno. Udawajcie, że się pilnie modlicie. Zaraz będziemy tu mieć nieproszonych gości.

- Jej, wojacy chana Kokandu - jęknął rozpaczliwie Rachim. - pewnie po nas.

- Tsss, siedź cicho. Jutro pogadam z tobą inaczej, pechowy tłuściochu.

- Pogadasz, jeśli dożyjemy jutra - jęknął znowu Rachim grubasek. Lecz zamilkł natychmiast, czując bolesnego kuksańca pod żebrami.

Na dalsze przekomarzanie nie było już zresztą czasu. Mogiłę Rudakiego nagle otoczyło kilkunastu zbrojnych jeźdźców dosiadających ru­maki całe w pianie od długiego galopu.

Dowódca oddziału, zapewne dziesiętnik, w baranicy z zielonym chwostem, o gębie pełnej dziobów po ospie, przypatrzył się uważnie gromadce zatopionej w modłach, wreszcie dźgnął szablą w kierunki Hodży Nasreddina, klęczącego najbliżej. I wrzasnął bez ceregieli:

- Kim jesteście, baranie głowy? Skąd się tutaj wzięliście? I dokąd zamierzacie jechać?

- Jesteśmy ubogimi derwiszami - Hodża podniósł głowę - żyjącym z jałmużny. A jedziemy z Pendżykentu. Wędrujemy od grobowca jednego świętego do drugiego. Modlimy się. I tak jakoś żyjemy z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc,

- Ejże, nie wyglądacie mi na zwyczajnych derwiszów - ospowaty popatrzył podejrzliwie na bucharskiego mędrca. - No bo gdzie macie miseczki na jałmużnę? Mnich żebraczy powinien nosić ją na rzemieniu u boku. I dlaczego nie widzę u was spiczastych kołpaków wyróżniających derwiszów od innej biedoty i codziennych żebraków?

Hodża Nasreddin nie stracił zimnej krwi. Momentalnie odpowiedział:

- Bo my należymy do najuboższego bractwa spośród wszystkich derwiszów pod słońcem. Nie stać nas ani na specjalne miseczki żebracze kokosowego orzecha, ani na derwiszowe kołpaczki. Żywimy się korzonkami jadalnych roślin, dzikimi owocami oraz tym, co skapnie nam z stołu człowieka o sytym brzuchu i nie najtwardszym sercu. Panie, bądź miłościw dla świątobliwych i okaż nam swą łaskę. Daj choć jedną monetę, srebrnika albo miedziaka. Lub kawałeczek chleba. Lub przynaj­mniej kilka pestek granatu.

To mówiąc wyciągnął rękę do dziesiętnika.

Jeden ze strażników, widząc bezczelność bez granic, zamachnął się batogiem, ale dziesiętnik powstrzymał go groźnym warknięciem, a następnie zwrócił się do mędrca z gębą rozjaśnioną przymilnym uśmiechem:

- Ciężki macie żywot, lecz i niezmiernie ciekawy. Dużo łazicie po lecie, po pustyniach i górach, a więc co dnia musicie i wiele widzieć. I wiele słyszeć. Prawdę mówię, derwiszu?

- Prawdę. Świętą prawdę. Przenajświętszą - przytaknął Hodża nie cofając ręki.

Ospowaty sięgnął do sakwy przytroczonej z tyłu do siodła, wydobył z niej kawał dobrze wysuszonego owczego sera i wrzucił w nadstawioną dłoń. Przez calutki ten czas gadał z lisim uśmiechem przylepionym pod nosem:

- Szukamy samotnego jeźdźca. Niebezpiecznego zbiega. Ojca wszystkich łotrów. Jeśli dopomożecie nam w pochwyceniu tego Belzebubowego prawnuka, zasłużycie na łaskę władcy Kokandu. Dostaniecie po dwa łokcie barwnego jedwabiu na nowe zawoje. Bo te, które no­ście teraz na głowach, bardziej przypominają stare derki niż przybra­nie czaszek zacnych mężów i wiernych sług Allachowych.

- Naturalnie, że pomożemy ci, wielki naczelniku -zgodził się mędrzec skwapliwie. - Znasz imię tamtego zbiega, ojca wszystkich łotrów? Wiesz, jak wygląda?

- Mówiłem już. Jedzie samotnie na burym ośle. To Hodża Nasreddin z Buchary. Grzeszny diabeł, który przyczynił się do śmierci tamtejszego emira.

Hodża Nasreddin? Powiedziałeś, Hodża Nasreddin z Buchary? - Hodża rozwarł szeroko oczy i usta ze zdumienia. - Ten, który zawsze podśmiewał się ze swojego szlachetnego władcy i układał na niego złośliwe wierszydła, kłujące niczym stepowy oset w gołą piętę? Ten, który naigrywał się nieustannie z wielmożnych dostojników pałacowych porównująć ich do rozmaitych zwierząt? Ten, który szydził na każdym kroku i z imama, i z mułły, i z wszystkich innych świętych sług meczetu?

- Ten sam! - wrzasnął ospowaty. Z przejęcia podskoczył w siodle, omal przy tym nie spadając z konia. - Derwiszu, widziałeś go może?

- Widziałem. Pewnie, że widziałem. Całego. Bo nie myśl, wielki naczelniku, że na jedną źrenicę widzę tylko połowę tego, co inni widzą na obydwoje oczu. Powtarzam więc, widziałem bucharskiego mędrka w całej okazałości, jak i ciebie teraz widzę. A także dobrze słyszałem. Jakiś obdarty tkacz zwracał się do niego bez ustanku po imieniu: “Hodżo - mówił - to, Hodżo, sio, Hodżo, tamto, Hodżo, owamto".

- Gdzie to było? Derwiszu, gadaj szybko,

- Gdzie? Nie mówiłem, wielki naczelniku? W Pendżykencie. Bucharski mędrek kręcił się tam po głównym bazarze. Na pewno szykował się do dalekiej podróży. W rozmowie z tkaczem wspominał coś o Chinach. Słyszałem wyraźnie.

- I był w niebieskim turbanie? - dziesiętnikowi zaczęły drgać wąsy niby kocurowi na widok kulawej myszy. - Z łatą olbrzymią na wytartym chałacie? I miał osła z dwiema jasnymi plamkami, o tutaj, nad ślepiami?

- E, nie - Hodża Nasreddin pokręcił głową przecząco. - Bucharskiego mędrka znam przecież doskonale. To nie tylko wielki łotr, jak powiadasz, ale i wielki spryciarz. Bardzo wielki. Swego burego kłapoucha już dawno zamienił na zwyczajnego konia. I przeodział się, abyście tak łatwo nie rozpoznali.

- Prze... przeodział się? A za kogo? - dziesiętnik aż się zająknął. - Derwiszu, mów szybciej, na Allacha. Jak teraz ów łotr wygląda?

- Inaczej niż W Bucharze. I zupełnie inaczej niż jeszcze niedawno w Kokandzie. Przede wszystkim schudł, pochylił się i udaje garbatego - mędrzec ściszył głos i począł objaśniać ospowatego spoglądając jednocześnie na prawo i na lewo, jak gdyby w obawie, czy nie podsłuchuje go ktoś, kto nie powinien. - Bucharski mędrek przebrał się za poganiacza wielbłądów. Łatwo go jednakże rozpoznać po nowiuteńkich szatach Widziałeś kiedy, wielki naczelniku, poganiacza zwierząt garbonośnyci w szatach czystych i białych jak śnieg z gór Pamiru? To on właśnie. Aha, byłbym zapomniał o jeszcze jednym znaku, panie. Hodża Nasreddin dla zmylenia pogoni udaje nie tylko garbatego, ale i zezowatego. A trzeba przyznać, że mu to nawet wcale nieźle wychodzi.

Ospowaty z przejęcia dostał czkawki. Chwilę trwało, nim z powrotem głos zrozumiały odzyskał:

- Powiadasz, poganiacz wielbłądów? Udający garbusa? Chudy? I do tego zezowaty? W nowiutkich szatach? Na zwyczajnej chabecie? Masz tu miedziaka, a nawet dwa, szlachetny derwiszu, za wspaniałą nowinę. Ej, dżygici, szybko za mną. Nie żałować ni batów, ni koni. Musimy wpaść do miasta, zanim łotr zdoła je po kryjomu opuścić. Z pewnością będzie usiłował zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Ale jego niedoczekanie.

Dziesiętnik cisnął Hodży Nasreddinowi dwie tańgi, w miejscu zawró­cił argamaka i tratując ubożuchne mogiłki puścił się galopem w stronę drogi. Za nim, wrzeszcząc i wyjąc z radości, pognało kilkunastu zbroj­nych.

- Allach dziś łaskaw - uradował się Rachim grubasek. - Przepędził szarańczę na inne pole.

Mohammad Mag puknął się palcem w czoło.

- Co ty pleciesz, antałeczku sadła? Czyżby szerszeń użądlił cię w środek ucha? Ogłuchłeś na amen. Wszakże to nie Allach, lecz nasz afandi sprawił, iż banda kokandzkich strażników udała się w pilnej sprawie do miasta.

- Przy odrobinie szczęścia zdarza się upiec dwie pieczenie nad tym samym ogniem - mędrzec bucharski klasnął w dłonie z uciechą. - Pozbyliśmy się kokandzkich strażników. Oto pieczeń pierwsza. Przy ich po­mocy z pewnością pozbędziemy się również i pendżykenckiego szpiega. Będzie to pieczeń druga. A zatem wcale nieźle.

Po trzech dniach spędzonych w Emirowym Sadzie Hodża Nasreddin i jego druhowie wyruszyli na umówione spotkanie z głównym sędzią Pendżykentu.

Niedaleko miasta Mohammada Maga opadły wątpliwości.

- Afandi - zagadnął mędrca - a jeżeli ospowaty odgadł, że wprowadziłeś go w błąd? Że umyślnie skierowałeś na fałszywy trop? Co stanie się wówczas?

- E, chyba niepotrzebnie się niepokoisz, czarodzieju. Bo niby po czym mieliby to poznać?

- No, choćby po rozmowie z fałszywym poganiaczem. Przebieraniec mógł im przecież wyznać, kim jest naprawdę.

- Na pewno wyznał im to od razu, Mohammadzie. Jestem jednak przekonany, że im goręcej zapewniał łotr strażników, iż nie jest Hodża Nasreddinem z Buchary, lecz wezyrowym uchem wędrującym po górach i dolinach w poszukiwaniu zbrodniczego zbiega, tym mniej mu wierzyli. Wielkie pieniądze zaślepiają i oczy, i uszy, i resztki rozsądku. A dziesiętnik i jego ludzie liczą na wielką nagrodę. Zresztą gdyby zaufali poganiaczowi, wyjechaliby nam spiesznie naprzeciw. Tego wszakże nie uczynili.

- Nie musieli wyjeżdżać, afandi, jeśli rozmawiali również z głównym sędzią Pendżykentu. Wiedzieli, że wrócimy za dni kilka. Po prostu mo­gli zorganizować zasadzkę przy bramie, przy wjeździe do miasta.

- Nie sądzę, Mohammadzie, by czekali cierpliwie, aż sami wpadniemy w ich sieci niczym tłustobrzuche karpie - Hodża Nasreddin przymrużył oko. - Co z tobą, czarodzieju? Nie poznaję cię. Czyżbyś dostał gęsiej skórki na myśl o powrocie do Pendżykentu? Wolisz poczekać na nas poza murami grodu? Jeżeli tak, pozostań gdzieś w tych zaroślach. Po dwóch dniach powinniśmy opuścić gościnne domostwo Furkata i ruszyć dalej. Wtedy do nas dołączysz.

- Nie o gęsią skórkę tu idzie, lecz o przezorność - obruszył się Mohammad Mag i przyśpieszył kroku. - Afandi, idę z wami, choćby w bramie miało oczekiwać nas całe wojsko chana Kokandu wraz z armią emira Buchary. Wolę zginąć jako człek odważny niźli deptać tę ziemię uznany za smrodliwego tchórza.

Na widok wierzei miejskich, już uchylonych, ale niezbyt szeroki trzech jeźdźców na osiołkach i piechur jak gdyby zawahali się na moment.

Tak przynajmniej wydawało się agamie, niebieskonogiej, czerwono nakrapianej jaszczurce, wyglądającej ze szczeliny pomiędzy kamieniami. Po krótkiej chwili agama straciła jednakże podróżnych z oczu. I ludzie, i osły zniknęli bowiem za wrotami Pendżykentu.

Przez bramę w murach miejskich Hodża Nasreddin i trzej jego towarzysze przedostali się bez najmniejszych przeszkód. Nikt ich nie usiłował zatrzymać, nikt ich nie niepokoił. Naturalnie, jeśli nie liczyć krzywonogiego stróża porządku. Strażnika pobierającego urzędowe podatki od wszystkiego: za minięcie wierzei, za niszczenie bruków, których zresztą nigdy tu nie było, a także za picie wody z tutejszych zbiorników oraz za psucie miejskiego powietrza.

Mędrzec bucharski pochylił się nad maszerującym obok Mohammadem Magiem.

- Widziałeś, czarodzieju? - szepnął. - Miałem rację. Po ospowatym i jego bandzie nigdzie ani widu, ani słychu. Mam nadzieję, że po zezowatym przebierańcu także już ślad wszelki zastygł.

- I bardzo dobrze, af... Afgańczyku - przytaknął zbójnik poprawiając się szybko. - Przez najbliższe dwa dni spokój będzie nam niesłycha­nie potrzebny.

Do domostwa zacnego kaligrafa, a zarazem pomocnika głównego sędziego Pendżykentu wędrowcy dotarli bez kłopotu.

Furtę uchylił im sam Furkat. Na widok całych i zdrowych uśmiech rozjaśnił mu lica. Ledwie weszli do ogrodu, wykrzyknął z przejęciem:

- Słyszeliście nowinę? W dwa dni po waszym wyjeździe na pendżykenckim bazarze pochwycono Hodżę Nasreddina. Rzemieślnicy i biedacy chcieli go nawet odbić, lecz nie zdołali. Byli na to stanowczo za sła­bi. Kamieniem i pałką trudno walczyć z ostrą szablą, kopią i łukiem. I udzie prości, nie wyćwiczeni we władaniu bronią, przegrać musieli. Po krótkiej walce oddział strażników powędrował wraz z jeńcem przez góry do Kokandu. Namiestnik Pendżykentu ze swoją strażą zdecydował się towarzyszyć im na dwór władcy. Liczył na wdzięczność chana. Czyli na wysoką nagrodę. Na worek szczerego złota, nowe ziemie, stado dorodnych wielbłądów lub przynajmniej kilkanaście perskich niewolnic.

Rachim grubasek aż się zatoczył ze śmiechu.

- Hi, hi, hi! Liczyć na wdzięczność kokandzkiego władcy to jakby oczekiwać od rzeki, że popłynie pod prąd za podmuchem byle wietrzyka. Coś mi się wydaje, o czcigodni, że tym razem złota nie dostanie ani ospowaty dziesiętnik, ani pendżykencki namiestnik. Co najwyżej mogą, zarobić po czterdzieści pałek na gołe plecy.



*

Okazje przemijają jak na niebie chmury, by nie pojawić się więcej. Jedną z nich stracił Rachim grubasek, gdy zbudził się zbyt wcześnie. A może ty, człowieku rozumny, okazałeś się szybszy od zbójnika i odkryłeś, ile sztuk złota liczyły obydwa skarby Aleksandra Wielkiego? Te znalezione przez młodego Radżaba i sędziwego Arsłana w wąwozach gór Tien-szanu.

Jeśli tak, masz szansę, ażeby przyśnił ci się skarb trzeci.



GADAJĄCA MORWA


Opowieść dziewiętnasta, w której wydały się wszelkie matactwa

Baja Nusrata dzięki pułapce chytrze zastawionej

przez mędrca z Buchał;


Siódmego dnia o wyznaczonej godzinie Hodża Nasredin w towarzystwie Furkata i Arsłana Sadułły oraz Mohammada Maga i Rachima grubaska wkroczył w progi domostwa głównego sędziego Pendżykentu.

Siwobrody kadi przywitał się ze swoim pomocnikiem, a także z goś­ćmi, po czym wysłał sługę, by przywiódł do komnaty sędziowskiej rów­nież i bogacza.

- Dziwny człowiek z tego baja. Bardzo dziwny. A co najgorsze, stra­szliwy zeń uparciuch - westchnął głęboko. - W żaden sposób nie potra­fię się z nim porozumieć. Wszystko ma mi za złe. Nie podoba mu się ko­mnata gościnna w moim domu. Nie podoba mu się jadło z mojej ku­chni. Przeszkadza mu paw spacerujący w ogrodzie. Ba, skrzyczał nawet papugę w klatce, że odzywa się zupełnie nie wtedy, kiedy powinna.

- Nie dziw się, panie sprawiedliwy - pośpieszył mędrzec z wyjaśnie­niem. - Człowiek normalny zachowywałby się w gościnie inaczej, spo­kojnie i godnie. Niestety, bogacze nie są ludźmi normalnymi. Bogacze poza sobą nie ufają nikomu.

- Myślisz tak naprawdę, uczona głowo z Bagdadu? - zdumiał się sędzia.

- Naturalnie, panie sprawiedliwy. No bo cóż to jest bogactwo? Majątek odebrany słabszym. Zawładnięty zbrojną przemocą, gwałtem albo łotrowskim podstępem. Już to samo sprawia, że ludzie majętni nie znają uczucia ni żalu, ni winy wobec tych, których kiedyś skrzywdzili. Oni albo ich ojcowie. Na odwrót, nienawidzą podwójnie swe ofiary. Baj z wioski Arsłana Sadułły, poczciwego garncarza, nie może być inny. Zaraz przekonasz się o tym na własne źrenice.

Opinie Hodży Nasreddina sprawdziły się co do joty po upływie sekund.

Zaledwie bogacz pojawił się w progu, zaczął biadolić, że nie ma czasu na sterczenie w domu sędziego nie wiadomo jak długo i z jakiego powodu. Dopiero kiedy za pisarzem sądowym dostrzegł znajome oblicze siwobrodego garncarza, domyślił się wszystkiego. Przystanął, poczer­wieniał na gębie, nabrał powietrza głęboko w płuca i jak nie wrzaśnie:

- Co robi tutaj ten kulawy lepiglina? Czyżby stary krętacz i kłamca największy w naszej wsi był przyczyną, dla której sprowadziłeś mnie siłą do Pendżykentu? Ani myślę przebywać z nim pod wspólnym dachem! Sędzio, albo każesz natychmiast wyrzucić przebrzydłego kuter­nogę za drzwi, albo każ siodłać mojego wierzchowca! Pojadę ze skargą mi ciebie choćby na dno piekieł do samego Belzebuba. A najlepiej wprost do chana Kokandu.

- Odważny jesteś - roześmiał się mędrzec bucharski zza pleców sędziego. - Człek tchórzem podszyty nigdy by sobie nie pozwolił na porównywanie wielkiego chana Kokandu do czartowskiego Belzebuba z głębi piekieł. I to tak głośno. Wobec tylu świadków nie głuchych i nie ślepych.

- A ty czego się wtrącasz, wielbłądzia szczęko? Pytał cię ktoś o zdanie? W nos chcesz? A może wolisz w ucho? - warknął bogacz potrząsa­jąc kułakiem, wielkim i tłustym, podobnym do wieprzowego ryja. - Nie jestem głupim baranem, aby twierdzić, że nasz dostojny władca i Belze­bub z piekła rodem to jedno i to samo.

- Nie mówię, żeś głupi jak bezrozumny baran - Hodża Nasreddin roześmiał się po raz wtóry - tylko, że jesteś nieprzytomnie odważny. Choć, jeśli się głębiej zastanowić, można dojść do wniosku, że czasami między pierwszym a drugim różnica niewielka. Ot, tycia-tycia.

- Kręcisz coś bardzo uczenie, wielbłądzia szczęko - bogacz nie przestawał warczeć. - Zamiast tkwić w pendżykenckiej dziurze, jedź lepi do świętej Mekki albo Medyny. Tam mieleniem uczonego jęzora możesz dojść nawet do wielkich dostojeństw i do olbrzymiej fortuny. Tu możesz co najwyżej stracić tę przemądrzałą głowę.

Sędzia miał najwyraźniej dość tych powarkiwań. Machnął niecierpliwie ręką na baja.

- Nie gulgocz mi tu za uszami na podobieństwo rozsierdzonego indo­ra. Przez ciebie czuję się, jakbym ogłuchł na obydwoje uszu. Jeżeli nie zamilkniesz wreszcie, każę ci w gębę wetknąć solidną rzepę i zawiązać gałganem, abyś jej nie wypluł. A może wolisz siedemnaście batów na dostojne siedzenie? To także nie najgorsze lekarstwo na uspokojenie i niepohamowane nerwy.

Bogacz usiłował jeszcze coś wrzasnąć, otworzył już usta, ale wizja chłosty nakazała mu przełknąć przekleństwa cisnące się na język. Ucichł więc, nadal machając wściekle w powietrzu pięściami i miotając nienawistne spojrzenia, które - gdyby tylko mogły - zamieniłyby sę­dziego Pendżykentu i jego czterech gości w marną kupkę popiołu.

- Pora na ciebie, garncarzu - sędzia skinął w stronę Arsłana Sadutły. - Mów, o co masz żal do obecnego tu Nusrata, baja z twojej wioski. Uprzedzam, mów prawdę.

- Opowiedz wszystko po kolei, przyjacielu - dodał Hodża Nasred­din. - I nie obawiaj się niczego. Włos ci z głowy niewinnej nie spadnie. Sędzia z pewnością ogłosi wyrok sprawiedliwy. Takiego, a nie innego oczekujemy od człowieka, o którym w Pendżykencie i całej okolicy po­wiada się, że rozum ma wielki, serce szlachetne, a dłoń nieprzekupną.

Zgromadzeni w komnacie sędziowskiej poczęli słuchać niezwykłej opowieści o skarbie sprzed stuleci.

Rzecz się miała tak,

Przed miesiącem Arsłan Sadułia, ubogi garncarz wiejski, pośpieszył z pomocą innemu biedakowi, sąsiadowi złożonemu ciężką chorobą. Nie zważając na dokuczliwe kalectwo udał się na jego poletko położone daleko od wioski, hen w szerokim wąwozie. Tam ciężką motyką prze­kopywał na wpół zasypany kanał, którym dałoby się doprowadzić wodę do umierających roślin.

W pewnej chwili pod uderzeniem motyki trzasnęło coś głośno. Gli­niana szyjka starego dzbana zakopanego niegdyś w ziemi odskoczyła na bok i oczom zaskoczonego garncarza ukazało się nagle mnóstwo zło­tych i srebrnych monet.

Uszczęśliwiony Arsłan zapomniał o rowie, o życiodajnej wodzie oraz o calutkim bożym świecie. Czym prędzej siadł pod wielkim drzewem morwy rosnącym tuż na skraju poletka i zaczął liczyć bogactwo tak nie­oczekiwanie zesłane przez szczodrobliwą opatrzność.

Akurat w tym czasie przejeżdżał tamtędy Nusrat. Baj z tej samej wio­ski, właściciel urodzajnej ziemi i dwóch tysięcy zwierząt dających i we­łnę, i mleko.

Kiedy bogacz zobaczył stertę złota i srebra, z wrażenia omal nie spadł z siodła. “Szczęściarz z tego kulawca. Zbiera, gdzie nie posiać - pomy­ślał z zawiścią. - Allach dziś wielce niesprawiedliwy. Mnie nie podrzucił nawet złamanego miedziaka, natomiast lepiglinie skarb, jaki spotkać można jedynie w starych baśniach". Natychmiast zatrzymał wierzchow­ca i zapytał głosem słodszym od lipcowego miodu:

- Komu ukradłeś tyle srebra i złota? Obrabowałeś cichaczem skar­biec namiestnika Pendżykentu czy może obłupiłeś bogatego kupca wędrującego tędy z Indii lub Kaszmiru? Przyznaj się, Arsłanie. Prze­cież wiesz, że i tak nie wyjawię nikomu twojej tajemnicy, nawet gdyby miano mnie obracać jak szaszłyk nad ogniskiem.

- Ależ nic podobnego, czcigodny. O co mnie posądzasz? - żachnął się garncarz. - W życiu nikomu niczego nie ukradłem. Ten skarb po prostu znalazłem.

- Znalazłeś? Ejże?

- Naprawdę, czcigodny. Tu pod kamieniem w starym dzbanie. Podczas pogłębiania kanału.

- Wierzę, wierzę. Poszczęściło ci się, szlachetny Arsłanie. Jesteś te­raz człowiekiem prawdziwie zamożnym. Ho, ho, możesz sobie kupić nowy dom, nowy ogród i nowe pole. I dwie albo trzy młodziutkie żony. I ponadto kilka urodziwych, pracowitych niewolnic. A i jeszcze pozo­stanie ci odrobinę złota na czarną godzinę. Bądźże jednak ostrożny, szlachetny Arsłanie. Ludzie na tym świecie przypominają podstępne hieny, rozbójnicy zaś gorsi są od krwiożerczych tygrysów ludojadów. Czyżbyś nie słyszał, że ostatnio w naszych górach grasuje szajka Jedno­okiego Poety? Banda łakoma i bez sumienia? Gdyby łotrzykowie pojawili się tutaj, na tym ośle im nie uciekniesz. Dopadną cię błyskawicznie. A wówczas z pewnością stracisz i skarb, i życie. Ja natomiast na rączym achałtekinie zawsze zdążę im umknąć. Daj mi, proszę, te monety wraz z dzbanem, przewiozę je bezpiecznie do domu i tam oddam ci w całości. Za drogę ofiarujesz mi jedną monetę. Albo złotego dinara, albo srebr­ną drachmę. Co będziesz wolał.

- Tylko jedną? Nie pragniesz więcej, czcigodny? Dlaczego? Mam ich wszakże dużo.

- Jedną, szlachetny Arsłanie - potwierdził bogacz z poważną miną. - A i to nie tyle za pomoc udzieloną przyjacielowi w potrzebie, ile na pa­miątkę wielkiego szczęścia, jakie cię dzisiaj spotkało.

Arsłan Sadułła był człowiekiem szczerego serca. Zaufał Nusratowi. Postąpił, jak mu bogacz doradził.

Bezzwłocznie po powrocie do wioski nie zsiadając z kłapoucha garn­carz zajechał pod dom zamożnego sąsiada i upomniał się o swój skarb.

- Skarb? Jaki znów skarb? Cóż to za aftoba pełna monet złotych i srebrnych? Nie rozumiem, o czym mówisz, kuternogo! - Nusrat otwo­rzył szeroko oczy ze zdziwienia, udając, iż pierwszy raz słyszy o znalezisku.

- Nie pamiętasz, czcigodny? Mówię o monetach, które liczyłem pod wielką morwą, kiedyś tamtędy przejeżdżał - garncarz rozpaczliwie usiłował przypomnieć bogaczowi wydarzenie sprzed kilku godzin.

Na słowa ubogiego lepigliny baj Nusrat zareagował dokładnie tak, jak powinien zareagować bogacz na słowa biedaka. Chwycił się obiema rękami za potężny brzuch i parsknął głośnym śmiechem:

- Hi, hi, hi! Przedni kawał! Znakomity! Podobnego dowcipu moje uszy dawno nie słyszały. Kuternogo, co ty bredzisz? Najwidoczniej ob­darłeś się niepotrzebnie blekotu lub wilczej jagody gdzieś w stepie i rozum odmawia ci teraz posłuszeństwa. Nie mam zielonego pojęcia, o ja­kim skarbie mi tu bełkoczesz. Ja nawet nie wiem, gdzie leży poletko twojego sąsiada i rów, o którym opowiadasz. Po prostu nigdy tam nie byłem. Nie wiem też nic o drogocennych monetach sprzed wieków. Po­patrz lepiej na swoje łachmany i sam przyznaj, czy tak wygląda prawdziwy bogacz, właściciel wielu sztuk srebra i złota. Śniłeś o skarbie pewnie w nocy, lecz nie na jawie. I nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, wszakże przysłowie naszych pradziadów powiada wyraźnie: “Co tkwi za dnia w myśli, to się nocką przyśni".

Słowo rodzi słowo, zdanie ciągnie zdanie. Coraz ostrzejsze, coraz gwałtowniejsze. Pomiędzy biedakiem i bogaczem wybuchła sprzeczka, która wkrótce przeistoczyła się we wściekłą awanturę.

Wiele minut minęło, nim garncarz pojął, iż prędzej zobaczy własne uszy niźli pieniądze przywłaszczone sobie przez bogacza. Wówczas po­biegł na skargę do naczelnika wioski. Aksakał dał się namówić na spa­cer do zagrody baja. Niestety, w domu Nusrata ponownie doszło do po­tężnej awantury. Biedak wykrzykiwał uparcie o kradzieży dzbana pełnego cennych skarbów, bogacz zaś wrzeszczał jedynie o widziadłach sennych chorego umysłu. Kto z tych dwóch mówił prawdę, a kto łgał w żywe oczy? Tego nie mógł wiedzieć sam Allach obserwujący ziemię z niebios, a cóż dopiero zwyczajny naczelnik maleńkiej górskiej wioski.

Od wysłuchiwania zdań takich samych powtarzających się dwa tysią­ce razy naczelnika kiszłaka rozbolała w końcu głowa. Zmęczony i ziry­towany kazał wyrzucić garncarza za furtkę, sam zaś zasiadł przy suto za­stawionym obrusie. Smakowite dania i pachnące napoje pozwoliły mu zapomnieć o sprawie, której i tak nie byłby w stanie rozwikłać.

Nieszczęście rzadko chodzi po tym świecie w pojedynkę. Tak było i tamtego dnia. Nie dość, że Arsłan Sadułła nie zdołał odzyskać nawet pojedynczego srebrnika ze znalezionego skarbu, to jeszcze musiał ukrywać się w trudno dostępnej górskiej pieczarze. Mściwy bogacz wy­stał bowiem do jego lepianki dwóch potwornie silnych zbirów, Zawra­ca i Malika, ażeby za oczernianie, za skarżenie bez dowodów spuścili garncarzowi tęgie lanie i wyrwali język. Do dziś pewnie musiałby żywić się w samotności orzeszkami fistaszków i dzikim czosnkiem, gdyby nie pomoc życzliwych serc wędrujących akurat przez góry, znakomitego uczonego z Bagdadu i dwóch jego towarzyszy zręcznie władających bronią. Pod ich opieką przybył do miasta w dolinie, by szukać sprawie­dliwości u najsprawiedliwszego ze sprawiedliwych głównego sędziego Pendżykentu.

Po opowieści nieszczęsnego garncarza w komnacie sędziowskiej zapadła długa cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu pociąga­niem nosa przez zamyślonego kadiego oraz głuchym powarkiwaniem Nusrata.

Minuty niepewności ciągnące się jak baranie kiszki świadczyły dobi­tnie, iż sędzia nie ma żadnego konceptu na rozwiązanie trudnej zagad­ki. Hodża Nasreddin zdecydował się pośpieszyć mu z pomocą.

- Wysłuchaj mnie, panie sprawiedliwy - rzekł. - Zdaje się, że dobre duchy podszepnęły mi niezgorszy pomysł. Sposób wyjaśniający wszystko.

- Pomożesz mi? - staruszek z radości podskoczył na stercie złoco­nych poduszek. Lecz zaraz potem opadły go wątpliwości. Z niepewną miną zapytał: - A... a czy aby potrafisz, uczona głowo z Bagdadu? Wi­dzisz przecież, że sprawa garncarza jest niezwykle skomplikowana. Przyznaję, dawno równie twardego orzecha nie miałem pomiędzy zę­bami.

- Dla mnie to drobiazg. Nie orzech, a pestka, panie sprawiedliwy. Zaraz się przekonasz - uspokoił go mędrzec bucharski i zwrócił się do Arsłana Sadułły:

- Przyjacielu, czy przy tej historii z dzbanem pełnym monet byli jeszcze jacyś świadkowie? Ktokolwiek?

Garncarzowi wydłużyła się twarz. Posmutniały oczy. Zwiesił głowę i odpowiedział głosem markotnym:

- Dokładnie o to samo pytał mnie nasz aksakał, naczelnik wioski. Niestety, czcigodny bagdadczyku, muszę cię rozczarować. Żadnych świadków na polu wówczas nie było. Pod drzewem morwy siedziałem samiutki jak palec. Wysypałem monety z dzbana i liczyłem je spokojnie aż do chwili, kiedy nadjechał na swoim karym achałtekinie baj Nusrat. On jest moim jedynym świadkiem. Tylko że to on właśnie podstę­pem pozbawił mnie skarbu, a teraz wszystkiemu zaprzecza. Innych ludzi w okolicy nie widziałem. Nie, poza mną i bajem nikogo tam nie było na pewno,

- Nie było, powiadasz? Hm, tak ci się tylko wydaje, przyjacielu. Jeśli dobrze poszukać, wszędzie znajdzie się jakiś żywy świadek - Hodża Nasreddin usiłował podnieść biedaka na duchu. - A zatem liczyłeś pie­niądze pod drzewem? Pod drzewem więc musiał zatrzymać się i Nusrat?

- Tak. Właśnie tak było.

- A pod jakim drzewem? Pamiętasz, przyjacielu?

- Czy pamiętam? - garncarz uniósł głowę. - Nie muszę pamiętać, bo wiem doskonale. Mówiłem już, było to pod morwą, czcigodny bagdad­czyku. Pod ogromną, rozłożystą i wiekową morwą, z której nieraz zbie­rałem liście dla jedwabników oraz słodziutkie jagody dla moich uko­chanych wnucząt, Zulejki i Ardaszira.

- Pod wiekową morwą, powiadasz? No to doskonale. Cudownie na­wet - uradował się nieoczekiwanie mędrzec. - Nareszcie znalazł się na­oczny świadek. Arsłanie, siadaj czym prędzej na osła i śpiesz w góry, na tamto poletko z morwą. Jak najrychlej sprowadź świadka tutaj, przed oblicze głównego sędziego Pendżykentu. Niechaj opowie nam wszyst­ko, co widział. Na to zeznanie będziemy oczekiwać tu z wielką niecier­pliwością.

- Co ty pleciesz, czcigodny bagdadczyku? Jakiego znów świadka? Starą morwę? Oczekujesz od niej opowieści? Przecież drzewo ani nie gada, ani nie chodzi. Jakże je tutaj sprowadzę? - garncarz omal się nie rozpłakał myśląc, iż Hodża Nasreddin drwi sobie z niego.

- Uspokój się, przyjacielu. Wiem dobrze, co mówię. Wsiadaj teraz na kłapoucha i śpiesz na pole. Kiedy tam przybędziesz, zleziesz z osła, staniesz dokładnie o siedem kroków przed drzewem, pokłonisz mu się nisko i powiesz wyraźnie te słowa: “Morwo szlachetna, posłuchaj. Wielki mędrzec z Bagdadu mówiący językami wszystkich zwierząt i wszystkich roślin świata prosi cię z całego serca, abyś nie zwlekając przybyła na jego wezwanie do domu głównego sędziego Pendżykentu". Następnie, nie oglądając się za siebie ani razu, wracaj do nas. Przeko­nasz się, że morwa posłucha mnie i przybędzie tu za tobą.

Garncarz popatrzył na mędrca z niedowierzaniem.

- Naprawdę? Nie żartujesz, czcigodny bagdadczyku? - wystękał.

- Nie w głowie mi dowcipy, przyjacielu, gdy sprawa wymaga powa­gi. Jedź i zrób, co ci kazałem, bo szkoda czasu na próżne mielenie jęzo­rem. Słowami nikogo o swoich racjach nie przekonasz. Do tego konie­czny jest świadek. Jedźże więc wreszcie po niego.

Arsłan Sadułła zerwał się z miejsca i wybiegł na ulicę. Wskoczył na burego kłapoucha, po czym poganiając go piętami i okrzykami zniknął w obłokach kurzu.

- Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak czekać cierpliwie na po­wrót garncarza i przybycie morwy. Naoczny świadek rozstrzygnie całą sprawę. Wkrótce ciężar jednego z najtrudniejszych problemów spadnie ci z serca i z głowy, o panie sprawiedliwy - oświadczył Hodża pochyla­jąc się przed sędziwym kadim w geście pełnym szacunku.

Różnych durniów widziałem w życiu, ale podobnego półgłówka, który kazałby drzewu przejść kilkadziesiąt kilometrów, jeszcze nie spo­tkałem. Cóż sobie myśli ta pusta makówka? Czyżby nie wiedział, iż zie­mia trzyma morwę mocno za korzenie? - Nusrat zaśmiewał się w du­chu z naiwności nieznajomego wędrowca. - Głowę ma dużą, myśli zaś niczym niedorozwinięte źrebię dzikiego osła. No i proszę, co komu po stodole, kiedy wewnątrz pusta?"

W komnacie sędziowskiej zabrano się do picia zielonej herbaty. Do północy opróżniono ze dwadzieścia brzuchatych imbryków. Zjedzono też całą stertę suszonych na słońcu owoców brzoskwini oraz trzy pół­miski winogron. Przed udaniem się na spoczynek Hodża Nasreddin za­gadnął Nusrata:

- Jak przypuszczasz, czcigodny, czy do rana garncarz zdoła dotrzeć na swoim osiołku do tamtej starej morwy?

- Na moim koniu miałby szansę, ale nie na zwyczajnym kłapouchu ledwie przebierającym nogami. Zawszeć co koń, to koń. Dawny kanał, a także poletko wraz z tą gadającą morwą leży aż pod Czarcią Skałą - odpowiedział bogacz i nadął policzki, by parsknąć pogardliwie: - Phi, nie sądzę, bagdadczyku, ażeby kulawy lepiglina i jego dziwaczny świa­dek pojawili się tutaj wcześniej niż za trzy dni. Do tego czasu ogołocimy sędziego z wszelkich zapasów.

- Trudno, poczekamy, skoro innego wyjścia nie ma - zgodził się mę­drzec bucharski z Nusratem, nie zwracając najmniejszej uwagi na wyraźną drwinę w jego głosie.

Stało się, jak bogacz przewidział. Dopiero trzeciego dnia, i to już niemal przed północą, w furcie od ulicy pojawił się zakurzony garncarz nas zziajanym osiołku. Przed domostwem sędziego Arsłan Sadułła obejrzał się za siebie i nie widząc nikogo, zaczął jęczeć płaczliwie:

- Aj, aj, nieszczęście! Aj, aj, prawdziwe nieszczęście! Postąpiłem, jak mi przykazałeś, czcigodny bagdadczyku. Odmierzyłem dokładnie siedem kroków, pokłoniłem się morwie aż do samej ziemi i powtórzy­łem jej na głos twoje słowa. Niczego nie przekręciłem, A teraz widzę, że wszystko to nadaremnie. Niepotrzebnie przegnałeś mnie i mojego kłapoucha taki kawał drogi. Żadne drzewo nie potrafi chodzić o włas­nych siłach i ty o tym doskonale wiedziałeś.

- Nic podobnego, przyjacielu - odrzekł spokojnie Hodża Nasreddin. - Stara morwa już tu była. I zmusiła złodzieja, by przyznał się do zawładnięcia twoim mieniem.

- Coś rzekł, kłamco z rodu kłamców? Łżesz bezczelnie wobec główne­go sędziego i wielkiej armii świadków! - ryknął bogacz na całe gardło. - Czy widział tu ktoś tę waszą łażącą i gadającą morwę? Czy słyszał na wła­sne uszy, abym przyznawał się do kradzieży skarbu kulawego lepigliny? Przez całe życie mówiłem tylko prawdę, dlaczego teraz miałbym kłamać?

Zanim Hodża Nasreddin zdążył otworzyć ponownie usta, główny sę­dzia Pendżykentu skinął na strażników stojących w pobliżu, aby po­chwycili bogacza, i powiedział surowo:

- Natychmiast zamilcz, złodzieju cudzego mienia. Nie dość, że przy­właszczyłeś sobie skarb znaleziony przez biedaka, jeszcze i nam skra­dłeś mnóstwo cennego czasu. Na szczęście ten oto mąż uczony przybyły z Bagdadu, człowiek o głowie pełnej zacnego oleju, podszedł cię na po­dobieństwo króla lisów. Morwa przemówiła przez twoją własną gębę, łotrze bez sumienia. Ludzie, słuchajcie teraz uważnie. Ogłaszam bo­wiem wyrok. A zatem po pierwsze: baj Nusrat bezzwłocznie odda gar­ncarzowi to, co mu ukradł pod wiekową morwą. Po drugie : baj Nusrat poniesie koszty sprawy sądowej wpłacając do mojej kasy dziesięć zło­tych dinarów, bo proces nie był łatwy. Wreszcie po trzecie: baj Nusrat, aby zapamiętał dzień dzisiejszy nieco dłużej, otrzyma tu na miejscu sie­dem pałek wyliczonych mu przez najsilniejszego z moich pomocników. Dalsze czterdzieści pałek dostanie wtenczas, gdy dotrze do moich uszu wieść, iż garncarza spotkała jakaś krzywda. W trosce o twoją własny skórę radzę ci, Nusracie, abyś czuwał nad krokami Zawraka i Malika, zbirów, którymi zwykłeś się wysługiwać w ciemnych sprawach. A teraz, złodzieju cudzego mienia, bierz, co ci się należy, i pędź do domu po mo­nety garncarza. I nie zapominaj, że czekamy tu na ciebie.

Kiedy strażnicy pociągnęli bogacza do sąsiedniej komnaty, aby wy płacić mu zaliczkę przyznaną przez sędziego, kadi zwrócił się do Hodży Nasreddina:

- Natomiast ciebie, uczona głowo ż Bagdadu, i was wszystkich zapraszam do ogrodu. Przy blasku chińskich lampionów podadzą nam zaraz smakowity płow z baraniną i indyjskimi korzeniami, jakiego zapew­ne jeszcze nie próbowaliście ani w Kokandzie, ani w Bucharze, ani w Chiwie.

Pięciu mężów przyjęło zaproszenie z wielką ochotą. Nic dziwnego, na calutkim Wschodzie próżno by szukać człowieka, który z własnej woli zrezygnowałby ze spędzenia miłych chwil przed półmiskiem z wy­borną potrawą.


*

Nim pośpieszysz, zachęcony dobrym przykładem, do pełnego stołu, odpowiedz, człowieku myślący, na pytanie. W którym miejscu potknął się nieuczciwy bogacz ujawniając wszystkim, iż łże jak najęty?



POŻEGNANIE Z PENDŻYKENTEM


Opowieść dwudziesta i ostatnia o bazarowych uciechach,

o nieoczekiwanym pojawieniu się strażnika z Diabelskiego Zamku

oraz o pożegnaniu prawdziwych przyjaciół


Ani w żadnym kraju, ani w żadnym mieście na bazarze szczęścia nie kupisz" - powiedział kiedyś Muhammad Urfi, poeta dwóch narodów, Persji oraz Indii.

Gdyby Mohammad Mag znał ów werset z twórczości Muhammada Urfiego, z pewnością nie namawiałby równie gorąco Hodży Nasreddina, a również i Rachima grubaska do odwiedzin największego z pendżykenckich bazarów. I to akurat w dniu, w którym z gór spływały wartkim strumieniem gromady i gromadki kupujących, sprzedających oraz biedaków bez grosza przy duszy, za to ciekawych i cen, i nowinek ze świa­ta. Niestety, zbójnik sprawom poezji zbyt wiele czasu nigdy nie poświę­cał.

- A czy nie obawiasz się, czarodzieju, że ktoś może nas tam rozpoznać? - mędrzec bucharski zawahał się, zanim położył dłoń na skoblu od furtki.

- Niby kto? - Mohammad Mag wzruszył lekceważąco ramionami. -Najniebezpieczniejsi, czyli namiestnik Pendżykentu i wielkie ucho wezyrowe, zniknęli z miasta. Powiedli wszakże do Kokandu pojmanego tu Hodżę Nasreddina. fałszywego co prawda, lecz oni tego jeszcze nie wie­dzą. Marzy im się wysoka nagroda. Góra. srebra lub złota. Nie wiedzą też, puste łby, że w Kokandzie nie dostaną nawet złamanego miedziaka.

- Mało to innych podejrzanych typów włóczy się dzisiaj po górach Tien-szanu? - Hodża, wciąż niezdecydowany, przestąpił z nogi na nogę. - Nie zapominaj, czarodzieju, że znajdujemy się na ziemiach na­leżących do emira Buchary. Tego samego, który wyznaczył pękaty trzos złota za moją biedną głowę. Jeden Allach wie, który z tych dwóch tygrysów ludojadów jest groźniejszy, emir Buchary czy chan Kokandu.

- E, chyba przesadzasz, afandi. Nawet gdyby pojawiło się teraz tutaj cztery tysiące szpiegów i wojowników bucharskiego emira lub kokandzkiego chana, nie będą cię przecież szukać po bazarach, gdy dowiedzą się, że przed kilkoma dniami pochwycono cię w mieście i pod srogą stra­żą odprowadzono poprzez góry do Kokandu, na dwór samego władcy.

- Może masz i słuszność, przyjacielu - Hodża pomaleńku zaczął ulegać perswazjom rozbójnika. - Ale przyznaj, cóż cię tak ciągnie pomiędzy kupieckie stragany?

- Mężczyzna bez bazaru jest jak szczupak bez wody, jak świeca bez knota - westchnął głośno Mohammad Mag. - Prawdziwy mężczyzna nie targujący w dzień bazaru od świtu do zmierzchu, nie zbijający cen wyznaczonych przez kupców jest niczym krzew bawełny wystawiony na słońce i pozbawiony wilgoci. Marnieje z każdą godziną i wreszcie usy­cha, upodabniając się do bezużytecznego ostu.

- Czarowniku, a czy masz jakieś monety na owo męskie targowanie? Zbójnik ożywił się momentalnie.

- Zaraz je zarobię, afandi. To naprawdę nic trudnego. Na bazarze ludzi ciekawych i mających nadmiar pieniędzy nigdy nie brakowało i nigdy nie zabraknie. Trzeba ich tylko umiejętnie zachęcić do rozsupła­na sakiewek.

Hodża Nasreddin nie opierał się dłużej. W kierunku placu mieszczą­cego stragany i kramy kupieckie wyruszyli we trzech. Wraz z Rachimem, którego na bazarową wyprawę nie trzeba było specjalnie namawiać. Jedynie Furkat nie mógł im towarzyszyć, choć miał na to wielką chętkę. Dzień targowy w domu głównego sędziego Pendżykentu rodził wszakże huk roboty, zaś bez doświadczonego w swym rzemiośle pisarka ani aktu poważnego kupna, ani aktu poważnej sprzedaży sporządzić się przecież nie dało.

- Wy sobie troszeczkę pospaceruj cię, popatrzcie na wystawione to­wary, popróbujcie chałwy, migdałowych ciasteczek na miodzie, fistaszków, świeżych winogron albo moreli, ja tymczasem odrobinę popracu­ję - oczy Mohammada Maga pojaśniały dawno nie widzianym blas­kiem. - Nie chciałbym, ażeby palce wyszły mi zupełnie z wprawy. A i garść dodatkowych miedziaków też się nam w drodze przyda.

Zgodnie z naturą ciągnącą uparcie wilka do lasu Mohammad, który aż do wstąpienia do szajki Jednookiego Poety utrzymywał się z demon­strowania sztuczek magicznych, począł rozglądać się wokoło. Wreszcie wypatrzył to, czego szukał. Obok straganu miejscowego siodlarza do­strzegł starą skrzynkę, nie za wąską i nie za długą, w sam raz. Wyciągnął ją na środek placyku, postawił na sztorc i nie zwracając uwagi na to chy­botliwe podwyższenie zaczął wrzeszczeć z wysoka:

- Ludzie rozsądni i mądrzy. Ludzie doświadczeni i wiele w swoim ży­ciu widzący. Chodźcie teraz wszyscy do mnie, albowiem ukażę wam cuda, jakich rozum wasz nigdy ogarnąć nie zdoła. Czy widzieliście kie­dy, aby owoc granatu wyrósł i dojrzał w ludzkim uchu? Hokus-pokus, bul-bul i oto prawdziwy czerwoniutki granat. Czy widzieliście kiedy, aby niewidzialna kokoszka zniosła jajko człowiekowi za kołnierzem? Hokus-pokus, bul-bul i oto świeżutkie jajeczko. Ludzie ciekawi, zbliż­cie się tutaj i patrzcie uważnie, albowiem to, co wam za moment poka­żę, można ujrzeć jedynie w pałacach wielkich władców tego świata. W Bucharze, w Kokandzie lub w Chiwie.

Wkrótce placyk wokół skrzynki z szalejącym na niej czarnoksiężni­kiem obrósł potężnym zbiegowiskiem. Mrowiskiem ludzi zamożnych, rzemieślników, pasterzy kóz i owiec, ubogich górali oraz nędzarzy, poza żywotem nie mających niczego.

Wszyscy radowali się, klaskali w dłonie, wybuchali głośnym śmie­chem, zwłaszcza że powodów było dosyć. Mohammad Mag przechodził bowiem samego siebie. Zabawiał widzów nie tylko niezwykłymi sztuczkami, lecz i poczuciem humoru nieczęsto okazywanym publicznie.

Naśladował chana Kokandu, z wielkim trudem siedzącego na tronie trzęsącym się za byle podmuchem, wyciągał muchy z nosa pierwszego wezyra, pokazywał, jak naczelnik skarbca połyka monety, zamiast wrzucać je do szkatuły emira Buchary, naśladował świątobliwych mułłów obżerających się darami znoszonymi przez wiernych na mogiłę któregoś z potomków Proroka.

Uciechom nie było końca. Czapka zbójnika powoli zaczęła napełniać się miedziakami. Trafiały się w niej również i obce monety.

Niestety, tak już jest na tym nie najlepiej urządzonym przez Allacha świecie, że tam, gdzie są mrówki, wcześniej czy później zjawić się musi i mrówkojad.

W pewnej chwili między bazarowe stragany wkroczył człek o gębie pomarszczonej niczym ubiegłoroczna śliwka, z kozią bródką, cały obwieszony kindżałami. Jeden ze strażników Ałajarbeka, bogacza z Diabelskiego Zamku. Oczywiście natychmiast dostrzegł sztukmistrza sterczącego na skrzynce i oczywiście rozpoznał go od razu. Wrzeszcząc rzucił się w jego stronę.

- Ej, ludzie prawowierni, oto kura wielmożnego Ałajarbeka. Łapcie ją! Już raz uciekła nam z zamku. Ludzie prawowierni, łapcie kokoszę znoszącą zło... znoszącą jajka wiele warte. Za schwytanie zbiega czeka was nagroda. Sowita nagroda z rąk wdzięcznego baja. A także zwolnie­nie od niektórych danin. Ludzie prawowierni, łapcie kokoszę Ałajar­beka! Nie pozwólcie jej uciec!

Wywijając potężnym batogiem na prawo i lewo, smagając gapiów po głowach, po ramionach, po plecach i po czym się dało, koziobrody strażnik parł do przodu niczym byk szarżujący na czerwoną płachtę.

Źle by się to wszystko mogło skończyć dla Maga, gdyby nie przytom­ność umysłu filozofa stojącego w pobliżu. Hodża błyskawicznie po­chwycił ze straganu jakiś pusty worek i zarzucił go na głowę Ałajarbekowego sługi przebiegającego tuż obok. Oślepiony znienacka, popy­chany i okładany kułakami przez tych, których sam batożył przed chwi­lą, koziobrody potknął się i gruchnął jak długi na twarde gliniane klepi­sko. Na środku placu powstało potworne zamieszanie.

Mohammad Mag naturalnie nie czekał, aż capia bródka zdoła się pozbierać, tylko jednym susem zeskoczył ze skrzynki i w okamgnieniu zniknął pomiędzy kramami. Zanim strażnik zerwał worek ze łba i po­stękując boleśnie dźwignął się na kolana, Hodża Nasreddin wskazał palcem kurę dziobiącą spokojnie okruchy przed straganem piekarza krzyknął z całej siły, naśladując dyszkant capiej bródki:

- Ej, ludzie prawowierni, oto właśnie ona! Kura wielmożnego Ałajarbeka. Niesforna kokoszą, która już raz uciekła z zaniku mego pana. Ludzie prawowierni, łapcie ją czym prędzej! Za schwytanie ptaka, bę­dącego ulubieńcom baja, czeka was wysoka nagroda. Sakwa nabita srebrnymi monetami. Albo garść dinarów ze szczerego złota.

Tłum biedaków pragnących skorzystać z okazji, jaka w życiu nieczę­sto się trafia, puścił się w szaleńczą pogoń za kurą. Dołączyli doń rów­nież i ludzie bogatsi, którym nigdy nie dość złota. Łamiąc stragany, roz­rzucając kosze z towarami, tratując melony i arbuzy usiłowano dopaść bezcennego zbiega. Na razie bez skutku. Wystraszone ptaszysko umy­kało, uskakiwało, podfruwało z przeraźliwym gdakaniem. Na nic też zdały się protesty równie przerażonego właściciela kury, niewiele rozu­miejącego z tego, co się tu nagle wydarzyło.

- Skryjmy się za tamtym straganem, przyjacielu - Hodża pociągnął Rachima grubaska za rękę. - Poczekajmy odrobinę, bo warto przeko­nać się, ilu ludzi Ałajarbeka jest w mieście. Nie chce mi się wierzyć, aże­by ta pomarszczona śliwka przywędrowała tutaj w pojedynkę.

Istotnie, koziobrody nie był sam. Wkrótce dołączyło do niego pięciu zbrojnych, wąsacz z włócznią i czterech strażników w pasiastych chała­tach. Gestykulując wściekle koziobrody zaczął im wydawać rozkazy.

- Sześciu drabom nie damy rady. Lepiej wycofajmy się, póki pora. Przezorność jest aktem rozwagi, ale bywa, że i odwagi - szepnął mę­drzec bucharski do zbójnika. - Szkoda jeno daremnego wysiłku nasze­go Mohammada. Zarobił nieco miedziaków, lecz nie zdążył ich zabrać ze sobą.

- A to co? - roześmiał się cichutko Rachim grubasek, wyciągając zza koszuli Mohammadową tiubietiejkę prawie pełną monet. - Nie mo­głem przecież pozwolić, aby uczciwie zapracowane pieniądze wpadły do jakiejś przypadkowej kieszeni.

- Zuch. W takim razie nic tu po nas. Zmykamy. Wracamy do domu Furkata. Mohammad zapewne już tam dotarł. Przez trzy dni nie wysu­niemy nosa poza ogród kaligrafa. Dziś i jutro strażnicy Ałajarbeka będą węszyć za nami po mieście niby psy gończe. Potem dojdą do wnio­sku, że jednak zdołaliśmy opuścić mury Pendżykentu. Dopiero wów­czas pognają w góry, aby tam szukać szczęścia oraz kwoki znoszącej złote jajka. Wtedy wymkniemy się stąd w przebraniu i pośpieszymy do Termezu. Do kresu waszej wędrówki. Bo, niestety, jeszcze nie mojej. Ja muszę udać się dalej. Łodzią do Chiwy, a później przez piaski pu­stynne i wielką wodę aż do Baku i do Szemachy, gdzie macki emira Buchary czy chana Kokandu sięgać nie powinny.

Trzeba być dobrym znawcą duszy człowieczej, ażeby przewidzieć tak dokładnie poczynania innych. No, ale Hodża był wyśmienitym psycho­logiem. Ludzie Ałajarbeka rzeczywiście przez dwa dni biegali po mieś­cie gorączkowo niczym mrówki przed burzą. Zaglądali przechodniom w oczy, podejrzanych szarpali za brody, by sprawdzić, czy nie są dokle­jone, wpadali do sklepików i kramów przewracając towary do góry no­gami, wdzierali się do pracowni złotniczych, płatnerskich, tkackich i garncarskich, nie darowali nawet golasom w łaźni miejskiej. Wszystko nadaremnie. Po zwierzynie, którą usiłowali wytropić, ślad wszelki zagi­nął. Drugiego dnia wieczorem, tuż przed zatrzaśnięciem bram w mu­rach obronnych grodu, Ałajarbekowcy opuścili jednakże Pendżykent. Nie żałując końskich nóg pogalopowali górskimi ścieżynami w kierunku Kokandu. Tam gdzieś wszakże mieściła się kryjówka bandy Jednookiego. Może złotonośna kokoszka zawróciła po prostu do swoich?

Trzeciego dnia mędrzec bucharski i dwaj jego zbójniccy towarzysze wyściskali serdecznie Furkata dziękując mu za pomoc i gościnę. Pożeg­nali się również z garncarzem Arsłanem Sadułłą, który w tym celu przy­biegł z domu sędziego, gdzie wciąż jeszcze oczekiwał na powrót baja Nusrata oraz na zwrot zagrabionego skarbu.

Przebrani za poczciwych garncarzy wędrujących z towarem od osady do osady, Hodża Nasreddin, Mohammad Mag i Rachim grubasek prze­kroczyli główne wrota Pendżykentu. Poganiając osiołki obwieszone glinianymi dzbankami i misami już bez przeszkód powędrowali w stro­nę Amu-darii. A dokładniej do Termezu, starego grodu z ruchliwym portem nad Wściekłą Rzeką.

Po ośmiu dniach ujrzeli w oddali wysokie sylwetki niezliczonych wie­życzek minaretów i kopuły medres lśniące krwawo w blaskach zamierającego słońca. Przed nimi leżało duże miasto. Termez.

Ostatnie wspólne godziny trzej mężowie spędzili na pogawędce, wspomnieniach i na krótkiej drzemce w kopie siana na polu jakiegoś bogacza. Rano nadeszła pora pożegnania.

Pierwszy do bucharskiego mędrca zbliżył się Rachim z wyciągniętymi rękoma.

- Żegnaj, afandi. Zgodnie z wolą Jednookiego Poety doprowadziliś­my cię cało i bezpiecznie do Termezu. Dalej udasz się sam. Żegnaj więc. My musimy powrócić co najrychlej do zbójnickiej kryjówki, aby uspokoić naszego przywódcę. Jednooki miłuje cię jak brata. Przez te dni spać pewnie nie może lękając się, ażeby nie pochwycili cię wojowni­cy kokandzkiego chana lub bucharskiego emira. Na drogę masz tu od nas prezent, czapkę pełną pieniędzy. Zostawiliśmy sobie zaledwie po trzy tańgi, dokładnie ćwierć połowy ćwierci tego, co Mohammadowi udało się zebrać wśród gapiów na bazarze.

- Dzięki za prezent, przyjaciele. A Jednooki niepotrzebnie obawia się o moją skórę. Choć, przyznaję, milo usłyszeć, że jest na świecie ktoś, komu los drugiego człowieka nie jest obojętny - odpowiedział Hodża wzruszony i przetarł palcem powiekę. Po czym dokończył: - Do­świadczenie pokoleń podpowiada jednak, iż złego diabli tak łatwo nie wezmą. A może piekło mają już nabite chanami i wielmożami, więc za byle kim się nie rozglądają?

Tymczasem Mohammad Mag przypomniał sobie coś i sięgnął do sa­kiewki.

- Afandi - rzekł - przy rozstaniu miałem ci wręczyć jeszcze taki oto podarek.

- Cóż to za niezwykły pierścień, czarodzieju? Srebrny, bez kamie­nia. Tylko z jakimś dziwnym znakiem. Podobnego w życiu nie widzia­łem.

- Srebrny - przytaknął Mohammad - lecz wart znacznie więcej od grubaśnego pierścienia z najczystszego złota. To sygnet Jednookiego. Prosił, abyś nosił go zawsze, lecz koniecznie na dużym palcu lewej ręki. Bo to znak dla wtajemniczonych. Jednooki ma wielu przyjaciół rozsy­panych jak Wschód szeroki i długi. Jego przyjaciele będą i twoimi przyjaciółmi. Jeśli zajdzie potrzeba, pomogą ci w najgorszej biedzie.

- Od nadmiaru prawdziwych przyjaciół głowa nie boli, za to serce raduje się szczerze - odparł mędrzec wkładając sygnet na wskazany palec. - Biorę ten pierścień nie dlatego, że szukam pomocy u innych, bo sam radzę sobie całkiem nieźle, ale dlatego, że ilekroć nań zerknę, będzie mi przypominać Jednookiego oraz jego zacną gromadę, a już szczególnie ciebie, Mohammadzie, i ciebie, Rachimie.

Rzekłszy to Hodża uścisnął obydwu przyjaciół na pożegnanie, nastę­pnie wdrapał się na osiołka i skierował go na drogę wiodącą ku miastu. Zbójnicy postali chwilę, popatrzyli za odjeżdżającym, po czym zniknęli w zaroślach.

Po kilkudziesięciu krokach bury iszak Nasreddina odwrócił łeb i ryk­nął żałośnie. Osioł Rachima grubaska natychmiast odpowiedział mu tym samym. Najwidoczniej żal było rozstawać się długouchym zwierzę­tom, przywykłym do swego towarzystwa. Można sobie wyobrazić, z o ile cięższym sercem rozstawali się ludzie związani przyjaźnią i tyloma niebezpiecznymi przygodami w górach Tien-szanu.

Wkrótce potem w emiracie Buchary i w chanacie Kokandu opowia­dali sobie ludzie prości przedziwne historie o tajemniczym zniknięciu Hodży Nasreddina. “Podobno pojawił się w domu teściów w Chodżencie - mówili - podobno przekazał ostatnie rady mężowskie ukochanej Guldżachon i po raz ostatni ucałował dzieci. Podobno siedmiu aniołów sfrunęło wtenczas na ziemię i wraz z nieodłącznym osiołkiem umieściło naszego afandiego obok gwiazd na niebie".

Tylko nieliczni wiedzieli, że aniołami tymi byli rybacy znad Amu-darii. I że to razem z nimi mędrzec bucharski popłynął w górę rzeki na po­szukiwanie nowych przygód. I, oczywiście, nowych przyjaciół.


*

Kto dokonał dzieła? Naturalnie ten, kto przywiódł je do szczęśliwe­go końca. Tak przynajmniej zapewniają ludzie mądrzy na Wschodzie. Pora zatem i na ciebie, człowieku rozumny, abyś rozsupłał węzeł osta­tniej już zagadki i odgadł, ile monet otrzymał Hodża na drogę od zaprzyjaźnionych łotrzyków, Mohammada Maga oraz Rachima gru­baska.








WYJAŚNIENIE ZAGADEK HODŻY NASREDDINA

(do których należy zaglądać tylko w ostateczności)



WŁADCA WŁASNEGO LOSU

Opowieść pierwsza


Na początku taki sobie żart matematyczno-logiczny.

Cztery dzikie pawie siedziały na gałęzi morwy. Ile by ich pozostała gdyby bogacz trafił jednego z łuku? “Naturalnie trzy. To prosty rachunek” - odpowiedział na to pytanie Jusup, starszy syn baja. “Nie trzy, ale jeden. Ten trafiony strzałą, bo tamte trzy przerażone odlecą" - sprostował go Said, młodszy syn bogacza. Który z nich miał rację?

Ani Jusup, ani Said. Prawidłowa odpowiedź bowiem brzmi: żaden ptak nie pozostałby na gałęzi. Ponieważ ten trafiony celną strzałą zleciałby na ziemię, trzy zaś pozostałe odfrunęłyby w popłochu.


KOKANDZKIE ROZRYWKI

Opowieść druga


Tym razem Hodża Nasreddin znalazł proste, lecz zarazem i bardzo pomysłowe wyjście z sytuacji niełatwej do rozwiązania,

Można przypuścić, iż mędrzec bucharski rozumował w sposób następujący:

Jeśli prawdą jest, że sprzedawca oliwy ociekający tłuszczem zaledwie przed godziną wręczył swój dług - kilka czy kilkanaście monet - piekarzowi, który temu zaprzeczał, to wystarczy monety wrzucić do naczynia z wrzątkiem. Jeżeli na powierzchni gorącej wody pojawią się wyraźne oka tłuszczu - prawdę mówił sprzedawca oliwy. Jeżeli tłuszcz nie pokaże się - słuszność byłaby po stronie piekarza,

Hodża Nasreddin wnioskował chyba prawidłowo. Czy myśleliście podobnie?


WYROKI ROZWAGĄ NAPEŁNIANE

Opowieść trzecia

Przyznajemy od razu, zadanie to nie należało do zbyt łatwych. Choć oczywiście można je było rozwiązać, jeśli się tylko cierpliwie przyjrzał każdej z trzech odpowiedzi udzielonych na pytanie Hodży Nasreddina

Przypatrzmy się więc im uważnie.

Na pytanie: “kto stoi obok ciebie?", starzec sterczący z prawej stro­ny odpowiedział:

- Hassan prawdę mówiący.

Już z tej odpowiedzi płynie pierwszy wniosek: Hassan ten nie mógł być prawdomównym (no bo gdyby nim był, nie mógłby tak powie­dzieć o kimś innym, skoro wiadomo, że prawdomówny był tylko je­den). Mógł więc być albo kłamcą, albo tym, który raz mówi prawdę, a raz łże.

Na pytanie: “kim jesteś, Hassanie drugi?", starzec stojący pośrod­ku odparł:

- Hassanem doświadczonym przez życie i ludzi.

Także i ten środkowy starzec nie może być achundem prawdomó­wnym (bo gdyby nim był, musiałby odpowiedzieć, iż jest tym, który zawsze głosi prawdę).

Skoro ani pierwszy Hassan, ani drugi Hassan nie może być Hassa­nem prawdomównym, musi nim być Hassan trzeci. Pamiętamy rów­nież, że Hassan ten na pytanie Hodży, kto stoi obok niego, odpowie­dział:

- Hassan miłujący kłamstwo.

Jeśli człowiek prawdomówny wskazał na stojącego pośrodku jako na łgarza, możemy też wysnuć wniosek końcowy: Hassan stojący z prawej strony jest tym, który raz mówi prawdę, drugi raz znów kłamie. I oto za­danie zostało rozwiązane.


UPARTY KEMINE... I NIE TYLKO

Opowieść czwarta


Zagadka opowiedziana przez Hodżę Nasreddina (i rzeczywiście przypisywana Ezopowi, legendarnemu bajkopisarzowi z Frygii) ma za­skakujące rozwiązanie.

Co wiosną chodzi na czterech łapach, latem na dwóch, natomiast je­sienią na trzech?" - zapytał Ezop mędrca we śnie.

Odpowiedź: człowiek. W dzieciństwie poruszający się na czworaka, potem już na nogach, natomiast w późnej starości podpierający się laską.


W OBCEJ SKÓRZE

Opowieść piąta


Do rozwiązywania wszelkich zadań i łamigłówek o charakterze logi­cznym, w których występuje mnóstwo rozmaitych elementów niematematycznych, najpraktyczniej jest sporządzić taką oto prostą tabelkę, znakomicie ułatwiającą uporządkowanie danych oraz zapisywanie kolejnych wniosków wyciąganych z tej czy innej opowiastki.

Zresztą prześledźcie wraz z nami sposób rozwiązywania łamigłówek logicznych.

Na początku rysujemy tabelkę z rubrykami sporządzonymi według informacji, które są oczywiste od pierwszej chwili. Przede wszystkim wiemy, że było czterech opryszków: Ormianin Salal, Pers Abdul, Turek Mohammed i Grek Jusup. Wiemy również, że posługiwali się czte­rema językami: ormiańskim, perskim, tureckim oraz greckim. A zatem zapisujemy to w tabelce:




Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski





Język turecki





Język grecki





Język ormiański








Pierwszy wniosek, jaki się od razu nasuwa, to stwierdzenie, że Or­mianin musi mówić po ormiańsku, Pers po persku, Turek po turecku, Grek zaś po grecku. Wnioski te zapisujemy znakiem + w odpowiednich rubrykach.



Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski


+



Język turecki



+


Język grecki




+

Język ormiański

+





Z kolei przypatrzmy się zdaniu z opowiadania: “Najmłodszy z opry­szków, Ormianin Salal, nie znający wcale perskiego, odgrywał rolę tłu­macza, gdy otyły Pers Abdul chciał porozumieć się z Mohammedem".

Już z tego zdania można wyciągnąć kilka ważnych wniosków. Ormia­nin Salal nie znał języka perskiego, ale języka tego nie znał również Tu­rek Mohammed (bo z Persem musiał porozumiewać się przez tłuma­cza), natomiast Pers Abdul z całą pewnością nie znał języka tureckiego (bo i on wówczas nie musiałby porozumiewać się z Turkiem przez tłu­macza). Wszystkie te wnioski zapisujemy w tabelce znakiem - .



Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski

-

+

-


Język turecki


-

+


Język grecki




+

Język ormiański

+






Z następnego zdania w opowieści można się dowiedzieć, iż “Moham­med mówił doskonale po turecku i swobodnie porozumiewał się z Jusupem, chociaż ten w języku Turków nie potrafił sklecić prostego zda­nia".

Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak w rubryce “język turecki" postawić Jusupowi znak - .


Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski

-

+

-


zyk turecki


-

+

-

Język grecki




+

Język ormiański

+





Z dalszego tekstu opowiadania wynika, że “Salal, Abdul i Jusup nie znali takiego języka, w którym wszyscy trzej mogliby się porozumiewać bez przeszkód". Po uważnym przypatrzeniu się zapełnionym rubrykom dochodzimy jednak do wniosku, że z tego zdania na razie nie da się jeszcze skorzystać.

Spójrzmy więc na zdanie następne. “W szajce nie było rzezimieszka, który mówiłby i po ormiańsku, i po turecku”.

O, z tego zdania wniosek nasuwa się od razu: Ormianin nie znał języ­ka tureckiego, zaś Turek ormiańskiego. Uwagi te zaznaczamy w odpo­wiednich rubrykach tabelki znakiem - .

Tabelka nabrała więc już takiego wyglądu:



Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski

-

+

-


zyk turecki

-

-

+

-

Język grecki




+

Język ormiański

+


-




Ponieważ z treści opowiadania wiadomo, że “każdy z rzezimieszków władał językami dwóch narodów", wystarczy popatrzeć na tabelkę, aby dojść do wniosku, że Ormianin Salal poza ormiańskim musiał znać gre­cki (bo tylko ta rubryczka u niego nie została wypełniona), ten sam ję­zyk musiał znać również Turek Mohammed. Wnioski zapisujemy zna­kiem + .



Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski

-

+

-


Język turecki

-

-

+

-

zyk grecki

+


+

+

Język ormiański

+


-



Jeśli teraz przypomnimy sobie zdanie, z którym jeszcze przed chwilą nie mogliśmy sobie poradzić, a mówiące o tym, że “Salal, Abdul i Jusup nie znali takiego języka, w którym wszyscy trzej mogliby porozumiewać się bez przeszkód" i spojrzymy na powyższą tabelkę, to zobaczymy, że Abdul nie mógł znać języka greckiego, gdyż znał go zarówno Salal, jak

i Jusup (w odpowiedniej rubryce stawiamy mu więc znak -), jako drugi z języków musiał zatem znać ormiański (stawiamy znak +). Z tego sa­mego powodu Jusup nie mógł znać języka ormiańskiego (stawiamy znak -), musiał zatem znać perski (stawiamy znak +). I oto rubryczki tabelki zapełniły się, a zadanie dobiegło końca.



Salal Ormianin

Abdul

Pers

Mohammed Turek

Jusup Grek

Język perski

-

+

-

+

Język turecki

-

-

+

-

Język grecki

+

-

+

+

Język ormiański

+

+

-

-



Z tabelki odczytujemy (z góry na dół): Ormianin Salal znał język or­miański oraz grecki, Pers Abdul znał perski oraz ormiański, Turek Mo­hammed znał turecki oraz grecki, zaś Grek Jusup znał grecki oraz perski.


PERŁY MASUDA UMARKUŁA

Opowieść szósta


W jaki sposób wskazać tysięczny dzban spośród pięciu glinianych aftob ustawionych w koło, jeśli nie ma czasu na dokładne liczenie? Czy to w ogóle możliwe?

Hodży się powiodło. Wskazał palcem na dzban, który powinien być tym tysięcznym, a zatem powinien zawierać ukryty woreczek z perłami.

Na pytanie zdumionego Masuda Umarkuła, jakim cudem to uczynił, mędrzec odpowiedział spokojnie:

- Panie, aby poznać głębię rzeki, wcale nie trzeba wyczerpywać z niej wszystkiej wody”.

Z odpowiedzi mędrca można było domyślić się sposobu, jakim się posłużył. A mianowicie policzył tylko do... dziesięciu. Zakładając“że liczba 1000 to wielokrotność liczby 10 (10 x 10 x 10) zaryzykował, bo innego wyjścia przecież nie miał. I trafił.

Nie wierzycie? Narysujcie na kawałku papieru pięć dzbanów usta­wionych dookoła i policzcie do dziesięciu, a potem dalej, aż do tysiąca, Przekonacie się wówczas, iż rację miał Hodża Nasreddin.


OSTATNIA WIZYTA

Opowieść siódma


Tym razem zadanie było naprawdę trudne. Hodża Nasreddin rozsu­płał je jednak w sposób mistrzowski. Nie wiemy, czy ktokolwiek poza mędrcem bucharskim zdobyłby się na równie pomysłowe rozwią­zanie.

Jak postąpił mędrzec? Podszedł do pierwszego lepszego strażnika, pokazał starannie ręką na wszystkie siedem wyjść wiodące z komnaty i zapytał:

- Wyjaw mi, waleczny żołnierzu, które z tych oto wyjść nie prowadzi do dziewczyny i sakiewki z monetami ze szczerego złota? Jeśli natrafił na strażnika mówiącego zawsze prawdę, ten powinien w odpowiedzi wskazać na sześć drzwi, za którymi sterczeli oprawcy z ostrymi toporami.

Jeśli natomiast natrafił na strażnika zawsze kłamiącego, ten mógł wskazać tylko na jedno wyjście, właśnie to prowadzące po nagrodę i na wolność.

CÓŻ TO JEST PRAWDZIWE SZCZĘŚCIE?

Opowieść ósma


Wydaje się, że zadanie to nie sprawiło nikomu zbytniego kłopotu. Wymagało jednak odrobiny wyobraźni i poczucia humoru. W jaki spo­sób rozdzielić dwadzieścia jeden owoców granatu pomiędzy dwudzie­stu jeden mężczyzn tak, aby jeden granat pozostał w koszyku? Proste. Hodża Nasreddin rozdał każdemu z dwudziestu rozbójników po jed­nym owocu, sobie zaś wziął również jeden granat, ale... wraz z koszy­kiem. Wszystko zatem zgadzało się z warunkami zadania.


POCZĘSTUNEK WBREW WOLI

Opowieść dziewiąta


Jeśli piąta część jest połową, to ile worków owsa czeka na mojego kłapoucha w Bucharze?" pytał Hodża Nasreddin w tekście opowiastki. Ano, zastanówmy się bez pośpiechu nad odpowiedzią. Możliwości są tu chyba dwie.

Pierwsza: piąta część (worka) jest połową (owsa). A więc dwie poło­wy - czyli całość - stanowiłyby zaledwie dwie piąte worka. Zapas, jak widać, zaiste skromniutki.

Jednakże jest jeszcze możliwość druga: piąta część (owsa) jest poło­wą (worka). A zatem pięć połówek stanowiłoby dwa i pół worka owsa. I to jest prawidłowa odpowiedź na pytanie zadane przez bucharskiego mędrca (zwłaszcza że potwierdza je pytanie Hodży mówiące wszakże wyraźnie: “Ile worków owsa czeka na mojego kłapoucha w Bucha­rze?").


KURA ZNOSZĄCA ZŁOTE JAJA

Opowieść dziesiąta


No właśnie. “Ile złotych jajek zniosłaby ta niezwykła kokoszą, gdyby zbrojnym strażnikom udało się ją przetrzymać na dworze baja Ałajarbeka nie przez sto dni, nie przez dwieście, ale przez rok cały?"

Z odpowiedzią na to pytanie nie trzeba było się śpieszyć. Wpierw na­leżało pomyśleć. Jedno jest pewne: przemnożenie trzech jajek przez li­czbę dni w roku do niczego dobrego nie prowadzi.

Mohammad Mag - owa niezwykła kokoszą - mógł wszakże wyczaro­wać tylko tyle jajek, na ile zawczasu został przygotowany przez skarbni­ka górskich łotrzyków. Z treści rozdziału wynikało zaś wyraźnie, że za­pas złotych monet wystarczał mu na siedem dni, nie dłużej (wspomniał o tym Jednooki mówiąc: “Damy mu tydzień na działanie", jeszcze dokładniej określił to przebrany grubas: “Kura znosząca złote jajka trafi­ła do niedostępnej twierdzy Ałajarbeka. I będzie tam musiała wytrzy­mać przez tydzień, bo na tyle została przygotowana przez naszego skar­bnika").

Wniosek? Niezwykła kokoszą mogła dostarczyć Ałajarbekowi 21 złotych monet. Więcej po prostu nie miała.


WYPRAWA DO DIABELSKIEGO ZAMKU

Opowieść jedenasta


Nie tylko Hodźa Nasreddin, ale zapewne i każdy z was potrafiłby obliczyć w pamięci odległość pomiędzy zbójecką kryjówką a Diabels­kim Zamkiem na podstawie informacji udzielonych przez tęgiego roz­bójnika. W tym celu wystarczyło uważnie przeczytać tekst i chwilkę się zastanowić. No bo posłuchajcie:

Po przejściu trzeciej części drogi (czyli 1/3) pozostało do przebycia je­szcze 2/3 drogi. A te 2/3 według słów grubasa składało się z 5 mil oraz tego, co już przeszli (czyli właśnie 1/3). Z czego prosty wniosek, iż 1/3 drogi równała się 5 milom, cała zaś droga dzieląca zbójecką kryjówkę od Diabelskiego Zamku baja Ałajarbeka wynosiła 15 mil.


POWSTANIE MUKANNY

Opowieść dwunasta


Przypomnijmy zadanie.

- “Bez najmniejszego trudu, bez użycia siły, lecz jedynie za pomocą skutecznego zaklęcia potrafię sprawić, iż Mohammad Mag sam nie wstanie z tego kamienia" - orzekł mędrzec bucharski wskazując na kamień leżący opodal ogniska.

I faktycznie tak się stało. Hodża Nasreddin wygrał zakład. Co praw­da nie dzięki magicznym zaklęciom, tylko dzięki chytremu fortelowi. Dzięki dowcipowi.

Rozwiązanie było proste. Za każdym razem mędrzec siadał na ka­mieniu tuż obok Mohammada i po wymówieniu zaklęcia podnosił się wraz z nim. Tym sposobem Mohammad Mag ani razu sam nie wstał, ponieważ ciągle dźwigali się we dwóch.


ZBIEG POCHWYCONY POD CZAŁBEKIEM

Opowieść trzynasta


Hodża Nasreddin zadał Jednookiemu zagadkę:

Ojciec mój, stary Nasreddin z Buchary, ma osiem synowych. Każdy z jego synów ma też siostrę. Spróbuj odgadnąć. Ojcze Pięknego Słowa, ile dzieci ma mój rodzic?"

Kto z was domyślił się, że stary Nasreddin, ojciec młodego Nasreddina miał ośmiu synów i tylko jedną córkę?


AWANTURA NAD PRZEPAŚCIĄ

Opowieść czternasta


Na ile rozmaitych sposobów można przewędrować z Kokandu przez Chodżentu do Termezu, jeśli z Kokandu do Chodżentu daje się przeje­chać ośmioma drogami, z Chodżentu zaś do Termezu aż dwunastoma?

Odpowiedź na to pytanie nie jest trudna: z Kokandu do Termezu mo­żna przejechać na 96 różnych sposobów (np. z Kokandu do Chodżentu drogą pierwszą, natomiast dalej jedną z dwunastu, a zatem na 12 nie powtarzających się sposobów. Następnie drogą drugą i dalej znów na 12 sposobów. Potem drogą trzecią, czwartą, piątą aż do ósmej. Krótko mówiąc 8 x 12 = 96).





SKARB ALEKSANDRA WIELKIEGO

powieść piętnasta


Najpierw przypomnijmy relację starego czabana:

Gdy tylko wkroczyliśmy do komnaty sędziego, mułła wstał z podu­szek, gruby kij, którym się podpierał, podał Radżabowi mówiąc:

Weź, chłopcze", a następnie położył rękę na Koranie leżącym przed sędzią i przysiągł na świętą księgę prawowiernych, iż zwrócił Radżabo­wi wszystkie monety znalezione w dzbanie na dnie tamtego wąwozu".

Po złożeniu przysięgi multa odebrał swój kij od chłopca i udał się spokojnie do domu.

Słysząc to Hodża Nasreddin doradził pasterzowi, aby na kolejne spo­tkanie u sędziego zabrał ze sobą solidną laskę, mocną i sękatą. I to wca­le nie dlatego, by przetrzepać skórę nieuczciwemu mulle. A więc po co?

Naturalnie po to, ażeby wymienić ją na gruby i ciężki kij mułły (ten, który duchowny oddawał Radżabowi do potrzymania na czas przysię­gi). Mędrzec domyślił się bowiem od razu, że mułła skradzione złoto ukrył w wydrążonym kiju, po czym zwracał je chłopcu, przysięgał, iż zwrócił, a następnie odbierał je z powrotem. Tym sposobem i przysięgi nie łamał, i złota się nie pozbywał. Ale, jak się okazało, tylko do czasu.


...I SKARB KULAWEGO ARSŁANA

Opowieść szesnasta


I tym razem zacznijmy od przypomnienia treści zadania.

Mówił garncarz: “- Gdyby udało mi się przeżyć jeszcze połowę wie­ku, który osiągnąłem właśnie wczoraj, i do tego jeszcze jeden rok, to wtenczas miałbym akurat te twoje sto lat.. Dziś do tej granicy brakuje mi co nieco. Ile? Ha, jeśli masz odrobinę oleju pod czaszką, sam obli­czysz bez trudu, które urodziny obchodziłem wczoraj pod krzakiem".

Wiek sędziwego garncarza da się łatwo odszukać przy pomocy rów­nania z jedną niewiadomą. Ale nie o układanie równań chodzi wszakże w przygodach mądrego Hodży. Do prawidłowego rezultatu można - i należy - dojść drogą rozumowania. A zatem pomyślmy.

Garncarzowi do stu lat brakowało roku oraz połowy tego, co już zdo­łał przeżyć (inaczej mówiąc, zabrakło mu roku oraz 1/3 wobec 2/3, któ­re już przeżył). Dalej sprawa prosta: 100 - l = 99,1/3 tej liczby to 33, 2/3 zaś to 66.1 to jest właśnie wiek garncarza.


ZAGADKA NAMIESTNIKA PENDŻYKENTU

Opowieść siedemnasta


Kto z was potrafi odróżnić jajko gotowane od surowego? Naturalnie zgodnie z warunkami podanymi przez namiestnika Pendżykentu, czyli bez rozbijania skorupki i zaglądania do środka? I czy to w ogóle możli­we?

Możliwe. Oczywiście, że możliwe. Sposób rozwiązania tejże łamigłó­wki (nie logika, nie matematyka, lecz fizyka kłania się w tym miejscu) podpowiedział nieco Hodża Nasreddin zapytując sędziego, czy może dotknąć jajka. Po czym dwoma palcami ujął pierwsze z brzegu jajko le­żące na tacy i... rozwiązał zadanie.

W jaki sposób? Zwyczajnie. Zakręcił je palcami energicznie i popat­rzył. Jajko obracające się wolno i zatrzymujące się po chwilce jest jaj­kiem surowym, natomiast jajko wirujące długo i szybko będzie jajkiem ugotowanym na twardo. Kto Hodży nie wierzy, niechaj sam sprawdzi to w domu. Tylko czy odgadnie, dlaczego tak się dzieje?


NAD MOGIŁĄ RUDAKIEGO

Opowieść osiemnasta


I znowu wypada przypomnieć treść zadania, jakie przyśniło się Rachimowi grubaskowi.

Posłuchaj - szepnął mu jakiś głos we śnie - jeżeli młodzik ze swego skarbu oddałby staruchowi dziesięć złotych monet, obydwaj mieliby tę samą ilość złota. Natomiast jeśli Arsłan oddałby ze znalezionego skar­bu dziesięć monet Radżabowi, wówczas młodzik miałby dwa razy wię­cej złota niźli staruch. Jeśli obliczysz, zbójniku, ile monet liczyły oby­dwa skarby, podpowiem ci, gdzie szukać skarbu trzeciego, tego wyłącz­nie dla ciebie".

Ponieważ w chwili, gdy Rachim miał już odpowiedź na końcu języka, zaszczekał pies, który go obudził, nie pozostaje nic innego, jak samemu znaleźć rozwiązanie łamigłówki.

I tym razem można ustalić prawidłowy rezultat układając równanie z jedną niewiadomą. Ale i bez równania, a jedynie przy pomocy myślącej głowy da się odnaleźć rozwiązanie.

Skarb młodego Radżahu składał się z siedemdziesięciu monet, nato­miast skarb siwobrodego Arsłana z pięćdziesięciu monet. Zatem skarb trzeci - ten wyśniony przez Rachima grubaska - powinien składać się ze stu dwudziestu złotych dinarów. Czy taki rezultat otrzymaliście?


GADAJĄCA MORWA

Opowieść dziewiętnasta


Kto odgadł, w którym miejscu potknął się nieuczciwy bogacz ujaw­niając wszystkim, iż łże jak najęty?

Nic trudnego. Najpierw baj Nusrat oświadczył, że nie ma zielonego pojęcia, o jakim skarbie mowa, zapewniał, że nie wie, gdzie leży polet­ko i rów, w którym lepiglina znalazł złote monety, nieco zaś później, na pytanie Hodży Nasreddina, czy biedak mógł już dotrzeć na osiołku do tamtego rowu i wielkiej morwy, odpowiedział dokładnie (“dawny ka­nał, a także poletko wraz z tą gadającą morwą leży aż pod Czarcią Ska­łą") ujawniając, iż doskonale wiedział, o czym mowa. I tak kłamstwo wylazło na wierzch.


POŻEGNANIE Z PENDŻYKENTEM

Opowieść dwudziesta

Ile miedziaków otrzymał Hodźa Nasreddin od Mohammada Maga i Rachima grubaska na dalszą podróż?

Wiadomo, że zbójnicy wzięli sobie zaledwie po trzy tańgi (razem sześć), czyli dokładnie ćwierć połowy ćwierci tego, co udało się zebrać wśród gapiów na bazarze.

Teraz chwilka zastanowienia. Jeśli sześć monet jest ćwiercią połowy ćwierci, musi to oznaczać, iż ta połowa ćwierci jest czterokrotnie więk­sza (6x4= 24), natomiast cała ćwierć jest jeszcze dwa razy większa (24 x 2 = 48). Ponieważ w całości znajdują się cztery ćwierci (48 x 4 = 192), wnioskujemy, że mędrzec bucharski dostał od rozbójników (192 - 6 = 186) sto osiemdziesiąt sześć monet.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowak Zdzislaw Zagadkowa ucieczka Hodzy Nasredina (SCAN dal 824)
Nowak Zdzisław Zbójecka wyprawa Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Zbójecka wyprawa Hodzy Nasredina
Zdzisław Nowak Zbójecka wyprawa Hodży Nasreddina
Nowak Zdzisław Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
NOWAK Zdzisław Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
Nowak Zdzisław Zagadkowa ucieczka Hodży Nasreddina
Nowak Zdzislaw Niezwykle przygody Hodzy Nasreddina
Nowak Zdzislaw Zagadkowa ucieczka Hodzy Nasredina
Van Vogt A E Wyprawa do gwiazd (SCAN dal 1086)
Zdzisław Nowak Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina
Zdzisław Nowak Zagadkowa ucieczka Hodży Nasreddina
Zdzislaw Nowak Niezwykle przygody Hodzy Nasreddina
Salvatore R A Star Wars czesc 2 Atak Klonow (SCAN dal 1063)

więcej podobnych podstron