Heinrich Heine
NIEMCY - BAŚŃ ZIMOWA
POŻEGNANIE PARYŻA
Paryżu drogi, żegnaj mi,
Pora dziś rzec „do widzenia",
Zostawiam cię w powodzi dni
Radości i rozbawienia.
Niemieckie serce w piersi mej
Zasłabło nagle, a co mu,
Jeden jedyny lekarz wie:
Ten na północy, tam w domu.
On je uleczy, uczyni to w lot,
Jego sława sięga daleko,
Lecz przyznam się, oblewa mnie pot
Na samo wspomnienie tych leków.
Francuzi drodzy, żegnajcie mi,
O bracia z humorem złotym,
Obłędna tęsknota wygania mnie stąd,
Lecz wkrótce tu będę z powrotem.
Ach, ileż we mnie tęsknoty mąk,
Gdy wspomnę woń torfu, sam Bóg wie,
Owieczki z lüneburskich łąk,
Kapustę kiszoną i brukwie.
Do gwary, razowca, do dymu knajp,
Do słów nawet ciągnie mnie szorstki
Do radców i nocnych stróży chcę,
Do blond córeczek pastorskich.
Matką bym także ujrzeć rad,
Wyznać się tego nie boję.
Okrągłe już trzynaście lat
Nie widziałem staruszki mojej.
Żegnaj mi, żono, piękna żono ma,
Czy pojmiesz ty moje katusze?
A choć cię tulę ze wszystkich sił,
To jednak opuścić cię muszę.
Katusze tęsknoty pędzą mnie precz,
Na szczęście najsłodsze nie baczę.
Powietrza Niemiec trzeba mi znów,
Bo się uduszę inaczej.
Ten ból gwałtowny, tęsknota i lęk
Do spazmu wzbierają we mnie,
Z niecierpliwości noga aż drży,
By wejść na niemiecką ziemię.
Powrócę z Niemiec jeszcze w roku tym,
Uleczony, jak tuszę, do szpiku.
I wtedy ci kupię na Nowy Rok
Najpiękniejszych prezentów bez liku.
ROZDZIAŁ I
Smutny to miesiąc listopad był,
Dnie już zaczęły ciemnieć
I wiatr rwał zeschłe liście z drzew,
Gdy w podróż ruszyłem do Niemiec.
A gdy ujrzałem graniczny siup,
W piersi mej wzmogło się bicie
I myślę nawet, że chyba łzą
Oczy poczęły szklić się.
Gdy doszedł mnie mowy niemieckiej dźwięk,
Coś tak ścisnęło się we mnie,
Że byłem pewny — to serce me
Wykrwawia się, wcale przyjemnie.
Mała harfiarka śpiewała pieśń,
Śpiewała z uczuciem głębokiem
I dość fałszywie, lecz prawdę rzec,
Byłem pod gry jej urokiem.
O miłości śpiewała i o jej łzach,
Ofierze i odnalezieniu
Tam w górze, gdzie lepszy czeka nas świat
I kładzie kres już cierpieniu.
Śpiewała o tym padole łez,
O szczęścia śnie, co nietrwały,
O niebie, gdzie w rozkoszach już
Dusze się będą nurzały.
Śpiewała starą wyrzeczeń pieśń,
Co wciąż jest tą samą bajeczką,
Którą kołyszą, kiedy się drze
Naród, to wielkie dziecko.
Ja znam tę melodię i znam ten tekst,
I tych, co spłodzili tę odę.
Każdy z nich cichcem winko pił,
A innym zalecał wodę.
Lecz nową pieśń, godniejszą pieśń.
O bracia, zaśpiewać przyrzekam.
Na ziemi chcemy stworzyć raj,
Krainę miodu i mleka.
Na ziemi chcemy szczęśliwie żyć,
A nie gnić w wiecznej męce.
Niechaj nie trwoni leniwy brzuch,
Co pilne zdziałały ręce.
Tutaj obficie rośnie chleb.
Dla wszystkich go starczy na ziemi.
Dość śmiechu i piękna, i mirtu, i róż,
I groszku słodkiego niemniej.
Niech strączki pękną, a groszku w bród
Będzie dla tych, co go lubią.
A niebo zostawimy im — Aniołom oraz wróblom.
A gdy nam skrzydła przypnie śmierć,
Złożymy wam w niebie wizytę.
I boskie torty i ciasta jeść
Pomożemy wam z apetytem.
To nowa pieśń, godniejszą pieśń!
W niej fletów i skrzypiec tony!
Przebrzmiało Miserere już,
Żałobne zamilkły dzwony.
Panna Europa po słowie jest
Z wolności pięknym geniuszem.
Całują się i objąwszy wpół
Płoną od pierwszych wzruszeń.
I choć bez klechy odbędzie się ślub,
Jest ważny przed każdą władzą.
Niech żyją oblubieńcy nam
I dzieci, które nam dadzą!
Weselną pieśnią jest moja pieśń
I brzmi dziś piękniej, inaczej;
W mej duszy powschodziły już
Gwiazdy najświętszych przeznaczeń.
W tych gwiazdach plonie zachwytu żar,
Rozpływa się ogni strumieniem.
Sił tak cudownych poczułem dar,
Że rwałbym dęby z korzeniem.
Tylkom niemieckiej ziemi tknął,
Jej soki mnie odmłodziły:
To olbrzym odnalazł matkę swą
I nowe urosły mu siły.
ROZDZIAŁ II
Podczas gdy mała trylowała
Niebieską pieśń świetlaną,
Od pruskiej strony na komorze
Me kufry przetrząsano.
Czyli nie wiozę — szli za węchem —
Wśród koszul, spodni, sprzążek
Koronek cienkich, biżuterii
I zakazanych książek.
Koronek zwoje najcenniejszych
I ząbków sieć uroczą
Mam w głowie, niech no je rozwinę,
Dopieroż gryźć was poczną!
Brylanty najprzedniejszej wody
Wśród pereł wiozę mnóstwa,
Skarbiec przyszłości — tej świątyni
Niewiadomego bóstwa.
I książek, książek całą furę!
Wyznaję to wam, katy!
Ma głowa — gniazdo świergocące —
To coś do konfiskaty!
W piekielnej, ręczę, bibliotece
Bies gorszych ksiąg nie liczy.
Hoffmann von Fallersleben przy mnie
Po prostu jest dziewiczy.
Stojący obok mnie w pobliżu
Pasażer jakiś dzielny
Oświadczył mi, że mam przed sobą
Potężny Związek Celny.
Ten Związek Celny — prawił — jest to
Zjawisko niepowszednie:
On rozdrobnione siły Niemiec
W potężną złączy jednię.
To pierwsza jednia, ta — zewnętrzna,
Tak zwana — materialna,
Druga, duchowa — to cenzura
Prawdziwie idealna.
Ta dusze, serca i umysły
Opieką darzy swoją
I ot — na zewnątrz i na wewnątrz
Potężne Niemcy stoją.
ROZDZIAŁ III
Tu w akwizgrańskim tumie legł
Karolus Magnus w grobie.
(Nie mieszać z Karolem Mayerem, ten człek
Dziś w Szwabii żyje sobie.)
Tam w tumie leżeć, nawet wśród
Cesarzy — nie nęci mnie to;
Wolałbym już w Stukkert u Neckaru wód
Być żywym, najlichszym poetą.
Pełno tu w Akwizgranie psów,
Co wiernopoddańczo się łaszą:
„Przybyszu, daj kopniaka nam,
Rozprosz tym nudę naszą!"
Godzinkę powłóczyłem się
Po beznadziejnej tej dziurze.
I wojsko pruskie widziałem znów,
Zmiany u nich nieduże.
Wciąż jeszcze noszą szary płaszcz,
Wysokie, czerwone rabaty.
(Ta czerwień to francuska krew,
Śpiewał nasz Körner przed laty.)
Do dziś w ich ruchach ten prosty kąt,
Łeb pedantycznie zakuty,
Pod każdym hełmem tępa twarz,
Pełna zastygłej buty.
Jak czaple patrzą z dumnych szyj
Z sztywnością wymuskaną.
Całkiem jak gdyby połknęli kij,
Którym za młodu ich prano.
Bo tutaj nigdy nie znikł bat,
Tkwi teraz w ciemni ich wnętrzy.
I w poufałym „ty" wciąż ślad
Dawnego „on" jeszcze dźwięczy.
W istocie jest ich długi wąs
Warkoczy nowym eposem:
Warkoczom znudził się z tyłu pląs,
Dyndają im teraz pod nosem.
Niebrzydkie jest jedno z ich nowych dzieł,
Pochwalam jazdy mundury,
Szczególnie pikielhaubę, ten hełm
Z ostrzem stalowym do góry.
To bardzo rycerskie, romantyką swą
Zamierzchłych czasów dotyka,
Grafini Johanny von Montfaucon,
Fouqué, Uhlanda i Tiecka.
Roi się nam średniowiecze: paź
I giermek noszący wiernie
Miłość do pana w sercu, zaś
Herby na sempiternie.
Wyprawy krzyżowe i cnoty pas,
Epoka turniejów, lenników,
Niedrukowanej wiary czas,
Bo nie było naszych dzienników.
Tak, tak, ten hełm jest pochwał wart,
W najwyższym dowcipie poczęty!
Zaiste, to królewski żart!
Nie brak w nim ostrza, puenty!
Lecz lękam się, że w czasie burz
Szpic taki, zanadto widomy,
Na romantyczny może ściągnąć łeb
Najbardziej współczesne gromy!
Gdy wojna, musicie kupić też
Na głowę lżejsze naczynie,
Bo średniowieczny ciężki hełm
W zwiewaniu przeszkodzi jedynie.
Tu z akwizgrańskiej poczty ptak
Obrzydły się nasrożył.
To na mnie wściekle popatrzył tak
Sam pruski królewski orzeł.
O wstrętny ptaku, gdy do rąk
Raz wpadniesz mi zwyciężony,
Oskubię cię ze wszystkich piór,
Odrąbię ci twoje szpony.
Potem wysoko każę na pal
Wbić oskubane ptactwo
I zwołam na ten strzelecki bal
Reńskie kurkowe bractwo.
A temu daj berło, koronę włóż,
Kto zestrzeli skrzydlatą bestyję.
Niech zagrzmi werbli tryumfalny tusz
I „Król — krzykniemy — niech żyje!"
ROZDZIAŁ IV
Przybyłem późno do Kolonii,
Ren szumiał w sennej matni,
Ojczysty powiew krzepił ciało
I wywarł wpływ dodatni —
Na mój apetyt. Wraz z omletem
Spożyłem smaczną szynkę,
Musiałem popić reńskim: była
Za słona odrobinkę.
W zielonej lampce reńskie wino
Jak złota błyszczy rosa,
Lecz gdy wypijesz łyk za wiele,
Uderzy ci do nosa.
Do nosa słodko bije, rodząc
I lubość, i tęsknicę —
I to o zmroku mnie wywiodło
Na pełne ech ulice.
Poważnie na mnie spoglądały
Kamiennych domów rzędy,
Jakby o świętym grodzie chciały
Pradawne snuć legendy.
Tu, przecząc życiu, kler nabożnie
Zaziemskich słuchał luteń,
Tutaj władali obskuranci,
A wyśmiał ich von Hutten.
Tu tętnił kankan średniowiecza,
Za mniszką mnich biegi w pogoni,
Tutaj układał denuncjacje
Hoogstraeten, Menzel Kolonii.
Tu płomię stosów pochłonęło
Ksiąg, ludów armię całą
I dzwony głośno przy tym biły,
Kyrie Elejson grzmiało.
Złość i głupota tu się gziły
Jak psy na ulic bruku —
I dzisiaj jeszcze zaciekłości
Psiej resztki masz w prawnuku.
Patrz! Oto w blasku księżycowym
Jak olbrzym teutoński
Szatańsko czarny się podnosi
Ów słynny tum koloński.
Bastylia ducha! Boć mniemano
Wśród popleczników Rzymu,
Że się niemiecki rozum tutaj
Rozwieje na kształt dymu.
Lecz oto przyszedł Luter trzeźwy
I wielkie: „Halt!", powiedział,
I od tej pory w budowaniu
Krytyczny nastał przedział.
Nie ukończono tej budowli
I właśnie laki rys jej
Pomnikiem siły jest niemieckiej
I protestanckiej misji.
O szelmy z bractwa kościelnego!
Wy byście jeszcze chcieli
Słabymi dłońmi skończyć mury
Zamierzchłej cytadeli.
Niedoczekanie! Próżno worek
Z dzwoneczkiem szedł po kweście,
Żebrząc u Żydów i kacerzy.
Szkoda zachodu, wierzcie!
Na próżno z celem „na budowę"
Liszt wielki muzykuje
I król, talentu pełen, również
Na próżno deklamuje.
Nie skończą tumu. Nie podoła
Już temu duch zbyt słaby,
Choć cały okręt z kamieniami
Przysłały głupie Szwaby.
Nie skończą tumu mimo wrzawy
Puszczyków, którym miły
Kościelny mrok, więc się pod dachem
Na wieżach zagnieździły.
Nadejdą nawet czasy, kiedy
Po prostu i zwyczajnie
Nie ukończony tum koloński
Zamieni się na stajnię.
Ba! Ale gdy to będzie stajnia,
Co zrobim z trójcą ową
Tych świętych królów, którzy wewnątrz
Spoczęli honorowo?
Tak mnie pytają. Proszę bardzo!
Dziś czasy bez żenady:
Przeniesiem trójcę wschodnich królów
Do innej ambasady.
Dam radę. Złóżcie owych królów,
Gdy się rozstaną z niszą,
Do trzech żelaznych koszów, które
Na wieży w Münster wiszą.
A jeśli braknie z nich którego,
Nie będzie wielkiej zbrodni,
Gdy króla Wschodu pierwszy lepszy
Zastąpi król zachodni.
ROZDZIAŁ V
A kiedym zbliżył się do mostu
I stanął u przegrody,
Ren-ojciec w blasku księżycowym
Cicho toczył swe wody.
„Hej, witaj, witaj, ojcze Renie!
A jakże ci tam, stary?
Z oddali częstom cię wspominał,
Ojczyste goniąc mary."
Tak rzekłem. Wtedy w wód głębinie
Ponure jękły tony,
Jak kaszel suchy w piersi starczej
Od wieków zamulonej.
„Jak się masz, chłopcze? Bardzom kontent,
Że starą witasz modłą,
Trzynaście lat cię nie widziałem,
A mnie tu — źle się wiodło.
Połknąłem głazy pod Bieberich,
Niestrawność mi doskwiera,
Lecz stokroć ciężej tkwią w żołądku
Wiersze Niklasa Beckera.
On mnie opiewał jak najczystszą
Dziewicę z lat poranka,
Która nikomu za nic w świecie
Nie odda swego wianka.
Gdy wspomnę pieśń tę głupkowatą,
Zaciskam pięści obie,
Tę brodę chciałbym wyrwać siwą,
Utopić się sam w sobie.
Boć że nie jestem czystą dziewą,
Francuzi wiedzą o tem,
Francuzi, którzy mnie barwili
Zwycięską krwią i potem.
Knot głupi! Pieśnią swą niemądrą
Nad wyraz mnie zblamował,
Co gorsza jeszcze — politycznie
Mą cześć skompromitował.
Bo jeśli wrócą tu Francuzi,
Ze wstydu krwią popłynę,
Ja, com tak często błagał niebo
O rychłą ich gościnę.
Kochane moje Francuziki!
Miłuję ich tak godnie!
Czy tańczą ciągle? Nucą ciągle?
Czy noszą białe spodnie?
Ach, tak bym pragnął ich zobaczyć,
Lecz się obawiam drwiny,
Grotów szyderstwa — wszystko z racji
Tych rymów szumowiny.
Nuż przyjdzie Musset, ten ulicznik,
Jak dobosz na ich czele
I ostrą drwiną mi zabębni,
Czym wtedy się odstrzelę?"
Tak biedny żalił się Ren-ojciec
I gasła w nim otucha,
Jam tymi słowy synowskimi
Starego krzepił ducha:
„Nie lękaj się, ojczulku Renie,
Nie wykpią cię przygodnie,
To inni dzisiaj już Francuzi
I noszą inne spodnie.
Czerwone spodnie dzisiaj noszą,
Zmienili też guziki,
Zwiesili głowy, już nie tańczą,
Nie nucą Francuziki.
Filozofują, rozprawiają
O Fichtem, Heglu,
Kancie piwo piją, fajki palą
Przy mglistych dum kurancie.
Filistry całkiem jak my! Nawet
Wręcz gorzej tam się iści:
To już nie dawni wolterianie,
To hengstenbergerzyści.
Co do Musseta — jest on jeszcze
Na prawdę ulicznikiem,
Lecz nie bój się, znajdziemy sposób,
By przestał mleć językiem.
Więc ucisz serce swe, ojczulku,
Niech Becker ci się nie śni.
Do zobaczenia — i niebawem
Oczekuj lepszej pieśni."
ROZDZIAŁ VI
Paganiniemu towarzyszył
Spiritus familiaris
To jako pies, to znowu jako
Nieboszczyk Jerzy Harrys.
I Napoleon, gdy się chwila
Ważyła utajona,
Widywał człeczka czerwonego,
Sokrates miał dajmoniona.
Ja sam, gdym dawniej czuwał nocą,
By myśli wartkiej sprostać,
Zamaskowaną poza sobą
Widziałem nieraz postać.
Pod płaszczem coś chowała skrzętnie.
Lecz ilekroć poświata
Błysnęła stamtąd, dostrzegałem,
Że świeci topór kata.
Figura nieco przysadzista,
Dwie gwiazdy — światła oczu,
Jam pisał, kreślił, a on z tyłu
Stał niemy — na uboczu.
Od lat mi się nie pokazywał
Towarzysz mój widmowy,
W Kolonii znowu go ujrzałem
Przy pełni księżycowej.
Tu — gdym ulice wzdłuż przebiegał
Stłumiając myśli nawał —
Jak cień biegł za mną; gdym przystawał,
On zgodnie też przystawał.
Przystawał, jakby na coś czekał.
Gdym ruszał, niezbłagalny,
Szedł za mną w ślad. Takeśmy doszli
Aż na plac katedralny.
Stał się nieznośny, więc nań wpadłem,
Gotowy już do zwady:
„Stój! Mów, dlaczego nieustannie
Wstępujesz w moje ślady?
Dlaczego zjawiasz mi się w chwili,
Gdy pierś potężnie sycę
Ogniami uczuć, gdy się w mózgu
Splatają błyskawice?
Co ty ukrywasz tam pod płaszczem?
Co potajemnie błyska?
Skąd chmurne ognie w twoich oczach?
Kim jesteś — mów! — z nazwiska?"
A on mi na to bardzo oschłe
I jakby z flegmą pewną:
„Proszę, nie egzorcyzmuj mnie
Tą próżnią słów rozwiewną!
Bo żadną marą być nie pragnę
Ni wiechciem znad mogiły,
Nie jestem uczniem retoryki
Ni matni słów zawiłej.
Praktyczność moim jest żywiołem,
Milczenie znam jedynie,
I wiedz, że to, coś począł w duchu,
Ja wykonuję, ja czynię.
Choćby wiele lat minęło.
Ja się nie uspokoję,
Dopóki w świat rzeczywistości
Nie wejdą myśli twoje.
Ty sędzią jesteś, a ja — katem,
Więc jako sługa pilny
Spełniam wyroki twe, chociażby
Któryś tam z nich był mylny.
Jak przed konsulem topór w Rzymie
Niósł liktor dawną dobą,
Tak ja, twój liktor nieodstępny,
Noszę topór za tobą.
I jako myśl twa — ostrze jego
Gotowe zawsze błyska;
Jam twego ducha widnym czynem
I kształtem bez nazwiska."
ROZDZIAŁ VII
Spałem tak smacznie, jakbym w niebie
Zabawił się gościną.
W niemieckich betach tak przyjemnie,
A zwłaszcza — pod pierzyną.
O, jakżem często wzdychał z dala
Do ojczystego posłania,
Leżąc na twardych materacach
W bezsenną noc wygnania.
Niemieckie bety! Jakichż tutaj,
Od ziemskich wolna cieśni,
Niemiecka dusza malowanek
I jakich snów nie prześni.
Spod tej pierzyny pierzem lekkim
Mkniesz do niebiańskich szlaków,
Duszo niemiecka! Jakżeś szczytna
Bez ziemskich powijaków!
Bogowie bledną, gdy się zbliżasz!
Na szlakach górnej jazdy
Zgładzone skrzydeł twych powiewem
Wieczyste gasną gwiazdy!
Rosjanin, Francuz ma swój ląd,
Obszary mórz bezdenne
Ma trzeźwy Anglik, my natomiast —
Królestwo wiatrów senne.
Tam sprawujemy hegemonię,
Tam — myśmy zjednoczeni!
Inne się ludy rozgościły
Tutaj na płaskiej ziemi.
A kiedym zasnął, zdało mi się,
Żem przy księżycu w Kolonii
Przebiegał mroczne znów ulice
Wśród szumnych ech pogoni.
Znowu szła za mną, cała w czerni,
Postać zamaskowana.
Nie ustawaliśmy w pochodzie,
Choć gięły mi się kolana.
Nareszciem spostrzegł, że mi pękła
Od męki tej przewlekłej
Pierś; z serca ran otwartych — krople
Gorącej krwi pociekły.
Jam w krwi tej własne palce maczał,
Chcąc ulżyć mej zgryzocie —
I nią znaczyłem odrzwia domów,
Mijając je w przelocie.
Za każdym razem, kiedy został
Dom jakiś naznaczony,
W oddali głucho i jękliwie
Na skon płakały dzwony.
Na niebie gasnął księżyc blady,
Bo w toni tej ponurej
Jak tabun czarnych koni gnały
Ku niemu groźne chmury.
A kompan za mną ciągle szedł,
Kryjąc ostrze topora
Pod czarnym płaszczem — i tak w marszu
Minęła chwila spora.
Wreszcie — znów oto katedralny
Plac, masa czarna w mroku...
Otwarte wrota — wstępujemy
Jak ludzie pewni już kroku.
W obszarach pustych panowały
Śmierć, noc, milczenie sklepień,
Gdzieniegdzie lampki migotały,
Byś ciemność ujrzał lepiej.
Długo chodziłem wśród filarów
I tylkom słyszał kroki
Kompana mego — w echach brzmiących
Od nawy gdzieś wysokiej.
Wreszcieśmy doszli tam, gdzie świętych
Trzech królów ma kaplicę.
Suto jarzyło się w niej złoto,
Drogie kamienie i świece.
I tu — o dziwo! — trzej królowie
Wbrew prawom swej powagi
Z grobowców wstali i — jak trony —
Zasiedli sarkofagi.
Jak manekiny — w ruch wprawiali
Wiązankę starych kości,
Zgnilizna biła, w kadzidlanej
Unosząc się wonności.
Jeden z nich jamą ruszał ustną
I mowę prawił długą,
Dowodząc, żem czuć winien respekt
I zostać jego sługą.
Po pierwsze — mówił — bo on zmarły,
Po drugie — bo on święty,
Po trzecie — król on! Ja tymczasem
Nie byłem tym przejęty.
Ja w odpowiedzi — śmiech szyderczy
Rzuciłem starej kości:
„Precz, precz! daremne to decorum,
Należysz do przeszłości!
Precz, precz! W ciemnościach grobu twoje
Rządy i miejsce prawe.
Z tą chwilą życie bierze skarby
Kaplicy tej w dzierżawę.
Stanie kwaterą lekka jazda
Przyszłości w tym obszarze.
Precz — mówię! Nie chcesz dobrowolnie,
Kolbami strącić każę!"
Rzekłem i oczy obróciłem,
I w straszną aureolę
Rozbłysło ostrze jego za mną.
Skinąłem — pojął wolę.
Podszedł z toporem, ciął raz, drugi, trzeci
I próchno wziął w obroty,
Zmiażdżył i rozbił w puch szkielety
Przesądu i ciemnoty.
Okropne echa popłynęły
Zwaśnionych sklepień czołem.
Strumieniem trysła krew z mej piersi
I naraz się ocknąłem.
ROZDZIAŁ VIII
Talarów pięć, sześć groszy pruskich
Płać budzie, by zawiozła
Do Hagen, przy tym ścisk tak wielki,
Żem przysiadł gdzieś u kozła.
Jesienny ranek, mglisty, szary,
Wehikuł grzęźnie w mule,
Lecz mimo takiej złej przeprawy
I rzewnie mi, i czule.
O tak! To moja już ojczyzna
I powiew zewsząd żyzny,
I ta na drodze kupka mierzwy —
To gnoik mej ojczyzny.
Parskają konie, raźno drogi
Mijając podkolońskie,
Więc mi się zdały Atalanty
Jabłkami — jabłka końskie.
Przez Mühlheim droga. Miasto czyste
I lud nie bez uroku.
Ostatni raz tu byłem w maju
W trzydziestym pierwszym roku.
Wszystko tu wtedy stało w kwieciu,
Promienie lśniły słońca,
Śpiewało ptactwo, a lud wierzył
I łudził się bez końca.
Że chude — łudził się — rycerstwo
Odfrunie stąd jak ptaszek,
Że mu na zdrowie strzemiennego
Z żelaznych utną flaszek.
Że wolność wróci i trzy barwy
Rozwinie niezatarte,
Że może w grobie się obudzi
Drzemiący Bonaparte.
Lecz — ach! — rycerstwo dotąd bawi
I nie zasypia gruszek,
Ten, co tu przybył jako szczapa,
Dziś ledwo dźwiga brzuszek.
Kanalie podłe i fałszerze
Cnót wszelkich i wolności,
Tu, w naszym winie, namoczyli
Nosy do czerwoności.
A wolność — nogę wywichnęła,
Nie tańczy już, nie bieży,
Trójbarwny sztandar dziś w Paryżu
Spogląda smutnie z wieży.
Cesarz w tym czasie powstał wprawdzie,
Lecz go angielskie czerwie
Stoczyły na śmierć — ostatecznie —
I umarł też po przerwie.
Widziałem pogrzeb i karawan,
I złota blaski dumne
Bogiń zwycięstwa, dźwigających
Na barkach złotą trumnę.
Wzdłuż Elizejskich Pól szerokich,
Poprzez Łuk Tryumfalny,
Przez mgły, przez mroczny tuman śniegu
Szedł kondukt — taki walny.
Fałszywie grano. Muzykanci
Kostnieli wprost od chłodu.
Tak smutnie orły mnie witały
Na czele korowodu.
Zgnębiony orszak postępował
Widmowo i w zadumie —
Cesarski sen, bajeczny, wielki,
Legł zmorą na tym tłumie.
Łzy z moich oczu się polały
Tłumioną falą całą,
Gdy raz ostatni z ust tysiąca
„Vive l'Empereur!" zabrzmiało.
ROZDZIAŁ IX
Z Kolonii wyjechaliśmy
Kwadrans przed ósmą rano,
Stanęliśmy o trzeciej już
W Hagen, gdzie obiad podano.
Nakryty stół, przed sobą tu
Mam starogermańską kuchnię.
Kapusto kwaśna, witaj mi!
Twój zapach błogo mi cuchnie.
Włoska kapusta, kasztany w niej
Jadłem to niegdyś u matki!
Sztokfiszu swojski, witaj mi!
Opływasz w masła dostatki!
Ojczyzna się dla czułych serc
W byle czym unieśmiertelni,
Więc lubię śledzie, jaja też
Smażone na patelni.
Jak pryska na kiełbasie tłuszcz!
A kwiczoł, niby pieczony
Aniołek z powidłami, mój
Święci powrót w te strony.
I ćwierka: „Witaj, ziomku, nam!
Tak długoś nie był w ojczyźnie,
Za obcym ptactwem tłukłeś się
W dalekiej kędyś obczyźnie."
Na stole była także gęś,
Co to na wszystko się godzi.
Niegdyś kochała może mnie,
Gdy jeszcze byliśmy młodzi.
Spogląda na mnie jakoś tak
Rzewnie, wiernie i smutnie,
Miękką musiała duszę mieć,
Lecz mięso twarde okrutnie.
Podano świńską głowę też
Na półmisku cynowym.
Nadal się u nas świniom ryj
Wieńczy liściem laurowym.
ROZDZIAŁ X
Zapadła koło Hagen noc
I coś mnie w kiszkach bodzie,
Dreszcz wstrząsa mną. Ogrzałem się
Dopiero w Unnie, w gospodzie.
Spotkałem piękne dziewczę tam,
Nalała ponczu uprzejmie,
Jak żółty jedwab był jej włos,
Jak księżyc lśnią oczy jej mi.
Westfalski akcent słyszę znów,
Co tak rozkosznie mnie nęci,
Słodkim wspomnieniem dymi poncz
O druhach miłej pamięci.
O Westfalczykach, kiedy się
Pijało kompanią miłą
W Getyndze, aż wzruszenie nas
W uścisku pod stół waliło.
Zawsze ja ten westfalski lud
Kochałem — tak dobry, szczery,
Tak wierny, dzielny, prosty tak,
Bez krzty chełpliwej maniery.
W studenckich pojedynkach lwie
Jak śmiało biło im serce,
Jak bez podstępów żadnych, wprost
Swe kwarty cięli i tercje!
Do bitki i wypitki są
Jednacy — to chłopy walne!
Gdy przyjaźń zawrą — leją łzy:
To dęby sentymentalne.
Zachowaj, Boże, dzielny lud,
Zasiewom jego błogosław,
Od wojny, chwały jej go zbaw
Ni bohaterstwem nie rozsław!
A synom jego zawsze zdarz
Levissimum examen,
A córki jego wcześnie wiedź
Na ślubny kobierzec — amen!
ROZDZIAŁ XI
To tu już Teutoburski Las,
O którym wieść w Tacycie,
Klasyczne błoto, w którym Warus
Ugrzązł tak pospolicie.
Cherusków witeź, Herman dzielny,
Tu dosiadł go wśród boju,
Niemiecki geniusz narodowy
Zwycięstwo odniósł w gnoju.
Gdyby się Herman z blond hordam
Nie wsławił w boju czynem,
Nie kwitła wolność by niemiecka
I bylibyśmy Rzymem.
Zwyczaje rzymskie, rzymska mowa.
Z niemieckich nic powabów,
Westalki byłyby w Monachium,
Kwiryci — zamiast Szwabów.
Hengstenberg grzebałby się w trzewiach
I wieszczych szukał znaków,
Neander zostałby augurem
I wróżył z lotu ptaków.
Birch-Pfeiffer tak by terpentynę
Piła jak rzymskie damy
(Podobno przez to ich uryna
woniała jak balsamy).
Raumer by nie zwał się pajacem.
Lecz z łacińska paiatius,
Freiligrath pisałby bez rymu
Jak sam Flaccus Horatius.
Grubiański żebrak. Jahn, ojczysko,
Zwałby się wręcz grubianus,
Me hercle! Massmann byłby pewno:
Marcus Tullius Massmannus!
Obrońcy prawdy braliby się
Za bary w rączym skoku
Z panterą, lwem — i na arenie!
Nie z psami — w psim rynsztoku.
Neron by sam, nie trzy tuziny
Ojców ojczyzną rządziły,
A kto by nie chciał żyć w niewoli,
Przeciąłby sobie żyły.
W Senekę by się wcielił Schelling,
By paść per talem conflictum,
Cornelius by usłyszał od nas:
„Cacatum non est pictum."
Na szczęście, Herman wygrał sprawę,
Rzymianie przepędzeni,
Legiony padły, my — Niemcami
Na całej w krąg przestrzeni.
Mówim i czujem po niemiecku,
Niemieckość nas tak wabi,
Osioł — to osioł, nie asinus,
Szwabami — zawsze Szwabi.
Raumer niemieckim jest pajacem,
Choć zdobią go ordery,
Freiligrath lubi rym, nie został
Horacym naszej ery.
Massmann nie mówi po łacinie,
Birch-Pfeiffer pisze dramy
I nie chce pijać terpentyny
Jak ongi rzymskie damy.
O, cześć ci za to, cześć, Hermanie!
Stosownym rzeczy działem
W Detmoldzie pomnik dla cię stanie
Sam na to grosz już dałem.
ROZDZIAŁ XII
Tłucze się bryczka poprzez las,
Wtem nagle trzasnęło koło —
Pośrodku nocy stoimy więc
I wcale nie jest wesoło.
Pocztylion pobiegł do wioski wnet,
By pomoc sprowadzić pierwszą,
A ja zostałem w lesie sam.
Otacza mnie wycie zewsząd.
To wygłodniałych wilków głos
Słychać namiętny i dziki.
Oczy ich w mroku jarzą się
Jak nieruchome ogniki.
Wiedzą już, bestie, że przybył gość;
To dla mnie ten splendor cały,
Ten iluminowany las
I tęskne wokół chorały.
Widzę wyraźnie. To na mą cześć
Specjalna serenada!
A więc z szacunkiem podnoszę się
I wilkom tak odpowiadam:
„O bracia wilki! Jakżem rad
Przebywać tu w waszym gronie,
Gdzie tyle serc szlachetnych w krąg
Miłością ku mnie płonie.
Zapewniam was, że w chwili tej
Wzruszony jestem ogromnie
I że już nigdy nie będę mógł
Spotkania tego zapomnieć.
Za ufność chcę podziękować wam,
Którą mnie zawsze darzycie
I której nieraz pośród burz
Dowiedliście mi niezbicie.
O bracia wilki! Zmylić was
Nie zdołał ów wymysł marny,
Jakobym zdradził wilczy ród
Po to, by przystać do psiarni.
Że mam — odstępca — zostać wnet
Hofratem w stadzie owiec —
Dla takich oszczerstw szkoda słów,
Zbyteczna wszelka odpowiedź.
Barani kożuch, którym wdział,
Od chłodu mnie ochrania.
Wcale nie znaczy ubiór ten,
Że wzrusza mnie przyszłość barania.
Anim ja owca, ani pies,
Ni hofrat, co smycze trzyma —
Zostałem wilkiem po dziś dzień
I wilcze mam serce, i kły mam.
Jam wilk i będę zawsze już
Z wilkami wył tak jak one.
Więc liczcie na mnie i brońcie się,
A Bóg was weźmie w obronę."
Bez przygotowań, mowę tę
Wypowiedziałem z pamięci.
Potem mi Kolb jej cały sens
W „Gazecie Powszechnej" przekręcił.
ROZDZIAŁ XIII
Pod Paderbornem słońce wschodzi
Szlakami powszedniemi,
To jednak nudne jest zadanie
Wciąż głupiej świecić ziemi.
Zaledwie jedną część oświecisz,
Już w pogoń idź promienną
Na drugą stronę, a tymczasem
Na pierwszej znowu ciemno.
Beczka Danaid wiecznie pusta,
Na próżno się obarcza
Król Syzyf i daremnie ziemi
Słoneczna świeci tarcza.
A kiedy opadł tuman ranny,
Ujrzałem w blaskach zorzy
Nad drogą Tego, co do krzyża
Przybity był najsrożej.
Biedny krewniaku, twe oblicze
We mnie współczucie budzi,
Szaleńcze, coś chciał uszczęśliwić
Ten świat i zbawić ludzi!
Piękną ci sztuczkę wypłatali
Panowie czyściciele.
Byłoż ci mówić nieopatrznie
O państwie i Kościele?
Na twe nieszczęście był nie znany
Druk jeszcze w one czasy:
Byłbyś napisał książkę pełną
Metafizycznej krasy.
Cenzor by pięknie to poskreślał,
Co ludzkie wichrzy głowy,
I ot — cenzura by zbawiła
Od śmierci cię krzyżowej.
Gdybyś choć inny obrał temat
Do kazania na górze,
Ach, nie odbiłoby się ono
Na tylu ofiar skórze.
Tyś był wekslarzy ze świątyni
Wygnał nie szczędząc bata,
Więc dziś, nieszczęsny marzycielu,
Na postrach wisisz świata.
ROZDZIAŁ XIV
Koniska człapią, obszar pusty,
Wiatr ciągnie po poziomie,
A w mojej piersi gra i śpiewa:
„Słońce, skarżące płomię!"
To motyw pieśni, którą niańka
Nuciła swego czasu:
„Słońce, skarżące płomię!" — tak bo
Wydźwięczał róg wśród lasu.
W pieśni jest zbójca, który szczęścia
Wszelakie zbiera plony,
Aż go znaleźli wiszącego
Na wierzbie — na zielonej.
Wyrok na zbójcę przygwożdżony
Do drzewa był widomie:
Taką wziął pomstę sąd femiczny —
„Słońce, skarżące płomię!"
Bo kiedy słońce oskarżyło,
Morderca zginął w sromie.
Otylia jękła umierając:
„Słońce, skarżące płomię!"
I oto znowu w mej pamięci
Wspomnienia żywiej płoną.
Widzę staruszkę, dobrą nianię,
I twarz jej pomarszczoną.
Spod Monastyru była rodem,
A bajek — pełnych cudu —
Umiała wiele — takich strasznych
Klechd, podań, pieśni ludu.
Jak biło serce, kiedy snuła
Tę bajkę o królewnie,
Go to splatała złotą kosę
Na łące, płacząc rzewnie.
Musiała gąski paść, sierotka,
A gdy je zaganiała
Do wrót zagrody o zachodzie,
Stanęła odrętwiała.
Bo na tych wrotach był przybity
Łeb duży tego konia,
Co jako wierny ją towarzysz
Na obce nosił błonia.
Królewna jękła z głębi serca:
„Tyżeś to, koniu luby?"
A koń jej smutno odpowiedział:
„Przywiodłaś mnie do zguby!"
Królewna jękła: „Czy też matka
Ujrzy mnie w poniewierce?"
Łeb koński krzyknął: „Pewnie by jej
Z żałości pękło serce!"
O, jak mi serce zamierało,
Gdy w dalszym korowodzie
O tajemniczym mi cesarzu
Prawiła: Rudej Brodzie.
Gdy zapewniała, że nie umarł,
Jak o tym książka pisze,
Lecz w grocie mieszka, a z nim razem
Orężni towarzysze.
Kyffhäuser góra się nazywa,
Tam grota w szczerej skale,
A wewnątrz światła płoną, wokół
Sklepione duże sale.
A w pierwszej sali — stajnia wielka,
Przy żłobach konie wszędy,
Tysiące koni i na wszystkich
Bogate błyszczą rzędy.
Lecz choć gotowe iść do boju,
Wżdy żaden z nich na zmianę
Nie zarży, nóżką nie uderzy —
Jak z brązu wykowane.
A w drugiej sali brodatego
Rycerstwa co niemiara.
Na słomie leżą — wszyscy dzielni,
Marsowa, krzepka wiara.
Lecz choć od stóp do głów w rynsztunku,
Zakuci jak na wojnie,
Nie ruszy żaden ręką, nogą,
Lecz wszyscy śpią dostojnie.
W trzeciej — zbrojownia.
Stosy mieczów. Broń palna, halabardy,
Pancerze, hełmy starych Franków
Ze srebra, stali twardej.
Niewiele armat, jednak dosyć
Dla chwały mężnej cnoty,
A nad tym wszystkim sztandar strzela
Czarno-czerwono-złoty.
Nareszcie w czwartej sali — cesarz,
Od wieków w chmurnej toni,
Na krześle siedzi — na kamiennym,
A głowę wsparł na dłoni.
Płomienna broda aż do ziemi
Rozsnuła się potokiem...
Czasami zmarszczy brew surowo
Lub groźnie błyśnie okiem.
Czy śpi, czy duma tak głęboko?
Tu się domysły plączą.
To pewne, że gdy przyjdzie pora,
Wtedy się dźwignie rączo.
Wtedy się dźwignie, sztandar chwyci,
„Na koń, na koń!" — zawoła,
A szczękiem, chrzęstem, wszystko zadrży
I porwie się dokoła.
Dopadnie konia rycerz każdy,
Koń rży i nóżką krzesze!
Hej, jadą, jadą w świat, a trąby
Już grają ku uciesze!
Hej, jadą, jadą, dzielnie rąbią.
Wyspali się do woli!
Cesarz odprawia sąd surowy,
Na zbójców przyszła kolej!
Na zbójców, którzy młodocianą
Zdradziecko — grom po gromie —
Germanię piękną mordowali —
„Słońce, skarżące płomię!"
I ten, co w zamku niedostępnym
Urąga pod niebiosy,
Nic ujdzie dzisiaj przed wyrokiem.
Przed gniewem Barbarossy.
Jak lubo bajki te dźwięczały,
Jak rączo, jak świadomie
Mc serce rwało się do lotu:
„Słońce, skarżące płomię!"
ROZDZIAŁ XV
Drobniutki, zimny deszczyk siecze,
Jak igiełkami kole.
Koniska uszy pospuszczały
I wloką się w mozole.
Pocztylion z nudów zadął w trąbkę,
O, znam ten motyw stary:
„Z bramy wyjeżdża trzech rycerzy!"
Na duszy smętek, mary.
Tedy zasnąłem, kołysany
Płaczliwą niepogodą,
I oto śniłem: znowum w grocie
Czarownej z Rudą Brodą.
Lecz już nie siedział na swym stolcu
Kamiennym — posągowy —
I nie wyglądał tak szanownie,
Jak roją młode głowy.
Po salach dreptał ociężale,
Wręcz tuzinkowa proza,
Jak antykwariusz pokazywał
Swe skarby i precjoza.
W sali z orężem kolb użycie
Objaśniał drepcąc wkoło,
Z niektórych mieczów śniedź obcierał
Gronostajową połą.
Ujął z piór pawich opylaczkę
I nią okurzał z pyłu
Starannie każdy hełm i pancerz
Po wierzchu, z przodu, z tyłu.
Okurzył również sztandar mówiąc:
„To moja wielka duma,
Że drzewca dotąd czerw nie toczy
I mól się z tym nie kuma."
A gdyśmy przyszli do tej sali,
Gdzie szyki znamienitsze
Rycerstwa spały na podłodze,
Tak rzekł mi trochę chytrze:
„Stąpajmy ciszej — nie daj Boże,
Obudzą się gamraty...
Stuletni termin dziś upływa,
Fatalny dzień wypłaty!"
To mówiąc schylał się kolejno
Nad tymi, co zaśnieni,
Ostrożnie wsuwał po dukacie
Każdemu do kieszeni.
A gdy spojrzałem pytająco,
To mi odrzucił przecie:
„No, tak! na głowę po dukacie
Żołd płacę za stulecie."
W sali, gdzie w rzędach okazałe
Przy żłobach stały konie,
Najosobliwiej się radował,
Zacierał z cicha dłonie.
Kolejno liczył i oglądał,
I klepał je po zadzie,
Liczył i liczył gorączkowo
W pośpiechu i nieładzie.
Aż rzekł: „Niepełna jeszcze liczba
I brak mi wiele do niej.
Oręża, ludzi mam po uszy,
Lecz koni — brak mi koni!
We wszystkie krańce rozesłałem
Po zakup liczny, świeży,
Poczekać trzeba, nim pożytek
Wyrośnie mi z młodzieży.
Wtedy się liczba skompletuje
I wtedy w całej pompie,
By zbawić drogą mą ojczyznę,
Na czele wojsk wystąpię."
Tak mówił cesarz, a ja na to:
„O, wystąp, wystąp, druhu!
Wystąp, a gdy ci koni zbraknie,
Weź osły do rozruchu."
Lecz Rudobrody się uśmiechnął:
„Po co tyle hałasu?
Rzym nie od razu zbudowano.
Na wszystko trzeba czasu."
I zwolna rośnie dąb, na szybkim
Nie wskórasz nic gałgaństwie,
Bo chi va piano... — tak powiada
Przysłowie w rzymskim państwie.
ROZDZIAŁ XVI
Wstrząśnienie bryczki mnie zbudziło.
Lecz szybko, ku osłodzie,
Sen skleił oczy — i znów śniłem,
A wciąż o Rudej Brodzie.
Znów oto razem przechodzimy
Sklepione, głuche sale,
To o to pyta, to o tamto
Nadzwyczaj poufale.
Był ciekaw — wyszedł ze stosunków
Staruszek bogobojny,
Nie słyszał słowa sponad ziemi
Od siedmioletniej wojny.
Więc o Mojżesza Mendelssohna
Zapytał i o starej
Chciał wiedzieć Karschin, o Ludwiku
Piętnastym, o Dubarry.
„Cesarzu — rzekłem — zaraz widać:
Nie żyjesz w naszej dobie!
Mojżesz zmarł dawno przy Rebece
I syn Abraham w grobie.
Abraham spłodził był Feliksa
W małżeństwie z Leą czystą,
Ten tak postąpił w chrześcijaństwie,
Że został organistą.
Umarła także Karschin stara,
Śmierć córki też ci wieszczę,
Co do Helminy Chézy, wnuczki,
To — mniemam — żyje jeszcze.
Dubarry lekko żyła, póki
Miał Ludwik władcy miano
(Piętnasty — myślę), aż na starość
Ją zgilotynowano.
Ludwik Piętnasty zmarł na łożu
Spokojnie, bez nagany,
Szesnasty wraz z Antoinettą
Był zgilotynowany.
Królowa męstwo okazała,
Tak jak się spodziewano,
Dubarry spazmowała, kiedy
Ją gilotynowano."
Wtem nagle cesarz wstrzymał kroku
I z miną zatroskaną
„Na Boga, powiedz — rzekł — co znaczy
to gilotynowano?"
„Gilotynować — rzekłem — jest to
Dzisiejszych dni metoda,
To dzięki niej na cmentarz idzie
Zbyteczna ludzka trzoda.
Metoda ta się posługuje
Do celów swych machiną,
Mistrz Guillotin ją był wynalazł,
Stąd zwie się gilotyną.
Do deski ciebie przywiązują,
Chociażbyś stawiał opór,
Podnoszą między słupki — w górze
Trójkątny wisi topór.
Wtedy za sznurek trzeba szarpnąć
I — ciach! — ostrze topora
Opada, a przy sposobności
I głowa twa do wora."
Natenczas cesarz przerwał groźnie:
„Milcz, milcz! Ja ani słowa
O twej machinie nie chcę słyszeć!
Niech niebo mnie uchowa!
Królowa, król! To niesłychane!
Na desce ich wiążecie!
To przecież czci urąga wszelkiej
I wszelkiej etykiecie!
A ty mnie — skąd i z jakiej racji
Śmiesz tykać, szczenię chytre?
Patrzaj hultaja! Ja ci zaraz,
Ja ci tu rogów przytrę!
Żółć wszystka we mnie się przewraca
Od tego systematu,
Już oddech twój jest zdradą stanu,
Obrazą majestatu."
Gdy wpadł tak na mnie i odsądził
Od wszelkiej czci i wiary,
Dałem najskrytszym upust myślom,
Aby zakończyć swary.
„Hej, Rudobrody! — zawołałem —
Tyś wytwór stęchłej baśni!
Bez ciebie damy sobie radę,
Idź tedy precz i zaśnij!
Śmieją się z nas republikanie,
Gdy w roli generała
Widzą upiora z berłem w ręku —
To heca niebywała!
Twój sztandar sprzykrzył mi się również
Ten obraz szkolnej zmory,
Już w burszenszaftach mi obmierzły
Te głupie trzy kolory.
Idź spać, pozostań tutaj w norze,
W Kyffhäuser, stary dziadu!
Bez ciebie — zgoła bez cesarza
Potrafim dojść do ładu!"
ROZDZIAŁ XVII
Ząb za ząb z Rudym się kłóciłem —
Rzecz prosta — tylko we śnie.
Na jawie mówić nam nie wolno
Z królami tak rówieśnic
I tylko we śnie idealnym
Mężowi czy też dziecku
Wynurzyć wolno z głębi duszy,
Co czuje po niemiecku.
A gdym się ocknął, znowu przez las
Jechałem i mar mglistość
Rozwiała jawa lasu, rzekłbyś —
Drewniana rzeczywistość.
Szemrały dęby tak wymownie
Na senny bieg mirażu,
Kiwały brzozy, aż wyrzekłem:
„O, przebacz mi, cesarzu!
Przebacz mi mowę nieopatrzną!
Za wiele mam kurażu,
Wiem, żeś mądrzejszy jest ode mnie.
Nie zważaj — przyjdź, cesarzu!
A gdy ci wstrętna gilotyna,
Niech wedle starej modły
Królestwo święci się: dla szlachty —
Miecz, stryk — dla czerni podłej.
Czasem szlachcica każ powiesić
Dla urozmaicenia,
A chłopa ściąć. Jesteśmy boże
Jednakowe stworzenia.
Jak ongi Karol Piąty, znowu
Ustanów sąd gardlany
I podziel naród znów na klasy,
Na cechy i na stany.
I przywróć Święte Rzymskie Państwo
(Gdy nie ma innej rady)
Ze zbutwiałymi gałganami
Do lichej maskarady.
Niechaj się stanie średniowiecze,
Jak było — aż do krańców,
To zniosę, ale zbaw nas, władco,
Nasamprzód — od mieszańców,
Od półrycerstwa w długich butach,
Co to ni pies, ni wydra:
Gotycka próżność i obłuda,
Wykrętna, wstrętna hydra.
Od komediantów, którzy w budach
Swojej duchowej nędzy
Małpują przeszłość arcydawną,
Cesarzu, zbaw nas prędzej!"
ROZDZIAŁ XVIII
Minden jest twierdzą okazałą,
Ma dobre umocnienia,
Lecz wolę z pruskich twierdz władzami
Nic nie mieć do czynienia.
Przybyliśmy wieczorem późnym,
Zahuczał most zwodzony,
Jakby chciał strącić mnie do paszczy:
Do fosy wygłodzonej.
Bastiony z góry spoglądały,
Zwiastując grozę dzieła,
Ze szczękiem brama się rozwarła
I znowu zatrzasnęła.
Jak Odys, kiedy mu Polifem
Zawalił grotę głazem,
Tak ja w swej duszy zasmuconej
Poczułem lęk tym razem.
Kapral zapytał, kto zacz jestem,
Przez jakie jadę trakty.
„Nikt jestem — rzekłem. —
Okulista! Zdejmuję katarakty!"
W gospodzie też mi się nie wiodło,
Nie smakowało jadło,
Nie mogłem zasnąć: kołdra gniotła,
Paliło prześcieradło.
Alkowę dano mi z betami,
Gdzie suty brud z atłasem,
Kotara złotem lamowana,
A w górze strop z kutasem.
Przeklęty kutas! Wciąż mi mącił
Snu chwilę pokojową,
Jak Damoklesa miecz okrutny
Nad moją wisiał głową.
To znów jak węża łeb się skradał
I syczał bez ustanku:
„Aha! Nareszcie jesteś w twierdzy!
Nie wymkniesz się, kochanku!"
„O, o! — jęczałem przez sen. — Czemu
Rzuciłem mą kwaterę?
Przy boku żony spałbym
(Paris, Faubourg Poissonière)."
To znowu czułem, jak po czole —
O najwstrętniejsza męko! —
Mieszając myśli, lodowatą
Przeciąga cenzor ręką.
Wreszcie żandarmów tłum widmowy,
W całuny przyodziany,
Okrążył łoże, dookoła
Zabrzękły znów kajdany.
Upiory straszne mnie chwyciły,
Powlokły mnie zuchwale
I zobaczyłem, że przykuty
Wiszę na stromej skale.
I znów pokazał się nade mną
Ów kutas zatracony,
Tym razem jako sęp krwiożerczy:
Dziób czarny, ostre szpony.
Podobny całkiem do pruskiego
Był orła, nad mym ciałem
Zawisnął, opadł i wątrobę
Tak żarł mi, że jęczałem.
Długo jęczałem. Zapiał kogut.
Zbudzony tym hałasem,
Przecieram oczy: dziwo — orzeł
Znowu się stał kutasem.
Co tchu nająłem ekstrapocztę,
Mknę — bety klnąc i niszę —
Do Bückeburga rad, że wreszcie
Powietrzem wolnym dyszę.
ROZDZIAŁ XIX
Dantonie, bardzo pobłądziłeś
I przypłaciłeś głową,
Twierdząc, że nie da się ojczyzny
Na stopy zabrać z sobą,
Bo ja pół państwa Bückeburgu
Zabrałem na obuwie,
Już w życiu tyle nie zobaczę
Gliny — rzetelnie mówię.
Wysiadłem tedy, żeby zwiedzić
Stolicę Bückeburgu,
Gdzie dziad mój ujrzał światło dzienne
(Bo babka — już w Hamburgu).
Do Hanoweru stąd przybyłem
Na obiad, zaraz buty
Dałem oczyścić i — na miasto.
Plon wróżąc sobie suty.
Ho, ho! Jak tutaj się zmieniło
I jakie ochędóstwo!
Ulice czysto zamiecione
I nowych gmachów mnóstwo.
Szczególnie plac mi się podobał
I nad domami gracko
Spiętrzony pałac, król w nim mieszka.
Na zewnątrz — istne cacko.
(Nie król, lecz pałac.) Z dwu stron bramy
Strażnicze stoją budki,
Szyldwachy patrzą groźnie, zda się —
Zastrzelą bez ogródki.
Przewodnik rzekł mi:
„Tutaj mieszka Ernest Augustus, stary
Angielski torys, lord brytyjski,
Człek ponad wiek swój jary.
A życie pędzi jak w sielance,
Bo go od wszelkiej plagi
Skuteczniej broni niż drabanci
Cywilnej brak odwagi.
Skarży się nieraz, że tak nudny
Jego królewski urząd,
Że chciałby władać wielkim państwem
Zamiast sprawować tu rząd.
Do życia w wielkim świecie przywykł
Lordowskim, tu mu ciasno,
W przystępie spleenu — nuż obwiesi
Królewską mość swą własną?
Przedwczoraj smutnie przed kominkiem
Siedziała mość królewska,
Raczyła warzyć purgatykę
Dla niezdrowego pieska.
ROZDZIAŁ XX
Z Harburgam jechał do Hamburga
Godzinę. już zmierzchało,
Gwiazdy witały mnie, powietrze
Świeżością oddychało.
A gdym przed matką stanął siwą,
Krzyknęła jak rażona:
„O drogie dziecię!" — i natychmiast
Zamknęła mnie w ramiona.
„O drogie dziecię, lat trzynaście
Tłumiłam mą tęsknotę —
Zapewne jesteś bardzo głodny?
Mów, na co masz ochotę.
Mam rybę świeżą, mam gęsinę,
Mam smaczne pomarańcze."
„Zjem świeżą rybę, zjem gęsinę,
Zjem smaczne pomarańcze."
A kiedy jadłem z apetytem,
Matczyne serce rosło,
To o to spyta, to o tamto,
Rzecz błahą lub doniosłą.
„O drogie dziecię, pielęgnująż
Cię aby na obczyźnie?
Potrafi żona gospodarzyć?
Pamięta o bieliźnie?"
„Mateczko moja, ryba dobra,
Ale ma dużo ości,
Bym nie udławił się w rozmowie,
Mieć winnaś na baczności."
Na stół gęsinę przyniesiono,
Kiedy spożyłem rybę —
Matka wciąż pyta, stawia nawet
Pytania kłopotliwe.
„O drogie dziecię, jakże ci tam
Na obcej ziemi grudzie?
Gdzie lepiej — u nas czy we Francji?
I gdzie są lepsi ludzie?"
„Droga mateczko, gęś niemiecka
Wyborna, lecz Francuzi
To — mniemam — lepiej nadziewają
I w sosach mistrze duzi."
Zaledwiem z gęsią się uporał,
Już czekał na podanie
Pomarańcz stos, a były smaczne
Nad wszelkie spodziewanie.
Mateczka jednak znów poczęła
Zapytań całą listę
O tysiąc rzeczy, i o rzeczy
Nadzwyczaj uroczyste.
„O drogie dziecię, czy cię nęci
Wciąż jeszcze polityka?
I jaka partia osobliwie
Ma w tobie poplecznika?"
„Mateczko moja! Pomarańcze
Słodyczą były świeżą.
Już je wyssałem. Co do skórek —
To niechaj sobie leżą."
ROZDZIAŁ XXI
Chociaż się dźwiga po pożarze,
Którym był nawiedzony,
Wygląda Hamburg niby pudel
Na poty ostrzyżony.
Brakuje ulic mu niektórych,
Stąd szczery mój frasunek —
Gdzie dom, na przykład, w którym pierwszy
Zyskałem pocałunek?
Tam, gdzie tłoczyłem Reisebilder,
Ściele się ziemia pusta,
Nie ma handelku, gdzie włożyłem
Pierwszą ostrygę w usta.
Gdzież to ulica jest Gnojowa,
Żydowskie rojne gniazdka?
Gdzie jest pawilon, w którym zawsze
Tak smaczne były ciastka?
Gdzie ratusz, w którym zasiadało
Mieszczaństwo w sal ogromie?
Perzyna, proch! Najświętszych rzeczy
Nie oszczędziło płomię.
Do dzisiaj jeszcze przerażenia
Ślad ludzkie noszą twarze
I opowiada się historię
O strasznym tym pożarze:
„Ze wszystkich stron się zapaliło,
Nic — tylko dym, płomienie,
Kościelne wieże się waliły,
Śmierć siejąc i zniszczenie.
Spłonęła giełda stara, w której
Ojcowie z taką chwalą
Stulecia całe handlowali
Uczciwe — gdy się. dało.
Jednakże srebrne serce miasta,
Bank, cennych ksiąg foliały,
Gdzie każdy konto miał otwarte,
Na szczęście ocalały.
Na szczęście! Składki zarządzono
I z ofiarności plonów
Od wszech narodów uzyskano
Okrągłych ośm milionów,
A kasa ofiar była w ręko
Bogobojnego stadia:
Lewica pewno nie wiedziała,
Co tam prawica kradła.
Pieniędzy zewsząd napłynęło
Obficie niby lodu,
Braliśmy nawet wiktuały
Bez zbytnich korowodów.
Ubranie, pościel nadsyłano,
Chleb, ryby, miód, pierniki,
Król pruski nawet chciał nam zbrojne
Nadesłać wojska szyki,
Rzeczowe straty się pokryły
W tej czy innej postaci,
Ale za strach, za przerażenie
Czy kiedy kto zapłaci?"
Na to odrzekłem budująco;
„Znaj hart, hołoto miła!
Ważniejszym miastem była Troja,
A jednak się spaliła.
Na nowo wznieście wasze domy,
Osuszcie z błot sadzawki,
Zdobądźcie sobie lepsze prawa
I lepsze też sikawki.
Nie sypcie pieprzu kajeńskiego
Do zupy w tej ilości
I nie gotujcie karpi z łuską,
Bo to sprowadza mdłości.
Indyki — owszem, niech się mnożą!
Ale nie wierzcie sztuce
Ptaka, co jaja pragnie składać
W burmistrzowskiej peruce.
Jaki to ptaszek — nie obwieszczę
I nie rozwinę wątku,
Bo ledwie wspomnę, już mi jadło
Przewraca się w żołądku."
ROZDZIAŁ XXII
Nie mniej od miasta się zmieniły
I ludzi tu tysiące:
Złamani, smutni — istne, rzekłbym,
Ruiny wędrujące.
Chudzi pochudli jeszcze bardziej,
Tłustym po tłuszczu miarce
Przybyło, dzieci są starcami,
I dziećmi znowu starce.
Ta, którą pomnę jako gąskę,
Dziś gęś już opierzona,
Ten, co cielęciem był, dziś wołu
Ma wszystkie już znamiona.
Gudelka stara się maluje
I nosi loków kłęby.
Syrena istna!
Bieluteńkie
Sprawiła sobie zęby.
Tylko papiernik, mój przyjaciel,
Nie poddał się wiekowi.
Z żółtą czupryną jest podobny
Janowi Chrzcicielowi.
-gom widział tylko z dala,
Gdy przemknął jak pantera.
Podobno duszę ubezpieczył
Od ognia u Biebera.
Na Gęsim Rynku oko w oko
Zetknąłem się z cenzorem.
Niezmiernie rad był i wzruszony
Zaszczytem i honorem.
Trzęśliśmy sobie długo ręce
W przyjaznych słów potoku —
Rozczulająca była scena,
Gdy łza mu błysła w oku.
Niektórych brak mi. Przygarnęła
Niebieska ich kraina.
Na próżno szukam dookoła
Mojego Gumpelina.
Wyzionął ducha człek szlachetny,
Syt doczesnego plonu,
I jako seraf przejaśniony
Legł u Jehowy tronu.
Dokąd się wyniósł krzywonogi
Adonis nasz w szlafmycy,
Który nocniki fajansowe
Sprzedawał na ulicy?
Czy żyje jeszcze mały Meyer,
Czy też mu słodka Leta —
Ach, na śmierć o to zapomniałem
Zapytać się Corneta.
Zdechł Sarras, pudel wierny. Strata
Ogromna! Głowę daję,
Że Campe łatwiej by opłakał
Autorów całą zgraję.
Ludność Hamburga, jak pamięcią
Sięgnąć w najdalsze czasy —
To Żydzi oraz chrześcijanie
Strzegący dobrze kasy.
Tu chrześcijanie dbają, by się
Nie splamić podłym czynem,
Więc płacą weksle regularnie.
Nierzadko przed terminem.
Żydzi się dzielą na dwie partie.
Dwojako chwalą Boga:
Dla nowych w mieście jest — świątynia,
Dla starych — synagoga.
Nowi nie gardzą wieprzowiną,
To opozycjoniści
I demokraci, starzy — to znów
Arystoparszywiści.
Tak jednych lubię, jak i drugich,
Lecz — wiekuisty Boże! —
Wędzone szproty, małe rybki
Nad wszystko to przełożę.
ROZDZIAŁ XXIII
Hamburg jest mniejszy od Wenecji.
Lecz to mnie nie zniechęca,
Bo Hamburg lepsze ma ostrygi —
Najlepsze od Lorenza.
Był piękny wieczór. Dzień już gasił
Swoją promienną lampę,
Gdym szedł do handlu: miał nas raczyć
Wydawca mój, pan Campe.
Zastałem liczne towarzystwo
Znajomych starych druhów,
Między innymi Chaufepiégo
I nowych lekkoduchów.
Był Wille z twarzą pokreśloną
Jak sztambuch okazały,
Gdzie się studenckie zamaszyście
Rapiery wpisywały.
Był Fuchs, poganin zaślepiony,
Wróg osobisty Jehowy.
Pokłada! wiarę tylko w Heglu
Oraz w Wenerze Canowy.
Amfitrion nasz był niezrównany,
Do śmiechu ciągle skłonny,
A wzrok mu jaśniał takim blaskiem
Jak błogi wzrok Madonny.
Z ogromnym jadłem apetytem,
Tak myśląc przy tej fecie:
„Campe, zaiste, człowiek rzadki,
Campe — wydawców kwiecie!
Inny by głodem mnie zamorzył
I zepchnął w nędzną tłuszczę,
A on mnie winem poi!
Nigdy Campego nie opuszczę.
O, dzięki Stwórcy na niebiosach,
Że jest cudownym sprawcą
Tych winnych gron — i że Campego
Uczynił mym wydawcą!
O, dzięki Stwórcy na niebiosach!
Za jego to przyczyną
Powstało tyle ostryg w morzu,
Na ziemi — reńskie wino.
Przykazał rosnąć tym cytrynom,
Bym kawior mógł przyprawić —
Spraw tylko, Ojcze, bym tej nocy
Zdołał to wszystko strawić!"
Reńskie najczulej mnie nastraja,
Rozterka wnet ucieka
Z mej piersi, która się zapala
Miłością do człowieka.
W tych razach ruszam wprost od stołu
I bratam się z ulicą,
Za duszę — duszy chcę, za każdą
Oglądam się spódnicą.
Calutki wtedy, zda się, płynę
Tęsknoty jedną weną,
Każdy kot szary w mroku, każda
Kucharka jest Heleną.
Gdym więc się udał przy księżycu
Wzdłuż plantów na wędrówkę,
Wysokopierśną, nadzwyczajną
Zdybałem pokojówkę.
Oblicze krągłe, czerstwe; oczy
Niby turkusy świecą,
Różana cera, wiśniowe usta,
Nos — czerwonawy nieco.
Na głowie miała coś jak myckę,
A na tym — jak korona —
Wieżyczka sztywna z białej tkanki,
Ząbkami zakończona.
Tunika biała aż do łydek
Sięgała — co za łydki!
Zaiste dwie kolumny greckie!
Doryckie dwa zabytki!
Rysy mówiły o przewadze
Światowych żądz popędu,
Lecz tył nadludzki w niej istotę
Wyższego zdradzał rzędu.
Podeszła do mnie i wyrzekła:
„Nad Łaby witaj wodą,
Trzynaście lat nie oglądany,
Ten sam wciąż — z duszą młodą!
Zapewne szukasz tych dusz pięknych.
Z którymi w tej dzielnicy
Całą noc nieraz przemarzyłeś,
Poeto smagłolicy!
Nie znajdziesz kwiatów, którym ongi
Biło twe serce młode,
Kwitnęły tu i zwiędły ta,
Wiatr złamał ich urodę.
Podeptał wszystkie i poniszczył
Czas — tyran i pies gończy.
Cóż chcesz, mój drogi?
Tu na ziemi Raj każdy tak się kończy."
„Kto jesteś — rzekłem — co mi błyskasz
Wskrzeszoną życia dobą?
Jak zwiesz się, piękna kariatydo?
I czy pójść mogę z tobą?"
Lecz ona na to mi z uśmiechem:
„Zawiodła cię poszlaka,
Jestem kobietą z towarzystwa,
Wcale nie jestem taka.
Wcale nie jestem pierwszą lepszą,
Co się po mieście szasta —
Jestem Hammonia, opiekuńcza
Bogini tego miasta! Ho!
Całkiem, widzę, odrętwiałeś
Gdzież dawne twe wigory?
Jakżeż więc będzie?
Idziesz ze mną?
Jakoś nie jesteś skory?"
Lecz ja się na głos roześmiałem:
„Nie myśl, żeś mnie urzekła!
Proszę, idź przodem, ja za tobą,
Gdy zechcesz — wprost do piekła!"
ROZDZIAŁ XXIV
Po krętych schodach jakim cudem
Dostałem się do celi,
Naprawdę nie wiem — chyba wnieśli
Na skrzydłach mnie anieli.
Lecz tam, w izdebce, mnie przyjęła
Bogini najżyczliwiej,
Wyznała rychle, że już dawno
Sympatię ku mnie żywi.
„Wiesz co — mówiła — mym najmilszym
Był dawniej ten, co w wirze
Doczesnym pieśń snuł o Mesjaszu
Na poświęcanej lirze.
Patrz! Na kominku jego biuścik
Ozdobą był izdebki,
Lecz już od dawna na Klopstocku
Zawieszam nocne czepki.
Twój portret teraz nad mym łóżkiem,
Tyś teraz mój kochanek!
O, patrz! Codziennie zdobię ramki
W laurowy świeży wianek.
To, żeś tak często poniewierał
W swych pieśniach moje syny,
Przyznaję, wielce mnie bolało —
Niepięknie, mój jedyny,
Lecz czas cię — sądzę — już uleczył,
Nabyłeś doświadczenia,
By mieć dla głupców więcej względów,
Więcej wyrozumienia.
A teraz powiedz, co tak nagle
Strzeliło ci do głowy
Jechać na północ o tej porze —
Wszak sezon to zimowy."
„Bogini! — rzekłem — kiedy serce
Na sobie czuje zmorę,
Wtedy przychodzą nam pomysły
Nie d propos, nie w porę.
Na zewnątrz nieźle mi się wiodło,
Lecz wewnątrz coś tam gniotło
I ucisk wzrastał, aż się wszystko
Razem w nostalgię splotło.
Powietrze Francji, takie lekkie,
Jak ołów było prawie,
Przybyłem tutaj łyk zaczerpnąć,
Bo czułem, że się dławię.
Tęskniłem bardzo do torfowisk,
Do dymu z fajki chłopa...
Ach, wszystko dałbym, byle dotknąć
Tej ziemi mogła stopa.
Tęskniłem nocą, dniem i rankiem
Do mej staruszki słodkiej,
Co tutaj mieszka obok grobli,
I do mej małej Lotki.
Do tego starca, co mnie w oczy
Zwykł łajać dla zwyczaju,
A za oczyma stale broni —
Tęskniłem jak do raju.
Tak chciałem owo «głupi chłopcze,
Czym zwykle sąd zamyka,
Z ust jego słyszeć: to mi brzmiało
Cudownie jak muzyka.
Tęskniłem, żeby dym zobaczyć,
Dym siny z chat wioskowych,
I do słowików głośnych saskich
W tych gajach, w tych bukowych.
Do miejsc tych, w których stacje męki
Przeszedłem zasępiony,
Gdziem krzyż młodości wziął na barki
I ciernie do korony.
Zapłakać tam, gdziem ongi płakał,
Nie mając nic prócz trucizny —
Myślę, że ta szalona żądza
Zwie się miłością ojczyzny.
Nie lubię zwierzeń, boć to w gruncie
Choroba krwi i kości,
Nie zwykłem ran swych pokazywać
Prześwietnej publiczności.
Przebrzydłą gardzę tą hałastrą,
Co aby dać dowody
Swych uczuć, musi nieść na pokaz
Patriotyczne wrzody.
Żebraków niecnych tłum parszywy!
Rzuć grosz popularności
Menzlowi oraz jego Szwabom
W ich szwabskiej wspaniałości!
O, tak, bogini! Dziś mnie widzisz
W nastroju tęsknym, łzawym.
Niezdrowie zwykłe — mam opiekę,
Ukoję się niebawem.
O tak, ukoję się! Przeminie
Serdeczna ta niesnaska.
Szklaneczkę prosiłbym herbatki
Z arakiem, jeśli łaska."
ROZDZIAŁ XXV
Bogini szybko zaparzyła
Pól chińskich wonne kwiaty,
Podała — wlała arak, sama
Wypiła bez herbaty.
Na mym ramieniu wsparłszy głowę
(Dziwaczna jej korona
Zębata nieco się pogięła),
Mówiła rozmarzona:
„Ach, nieraz myślę z przerażeniem
O lekkim tym Paryżu —
Zepsucia gnieździe, i że nie masz
Nikogo tam w pobliżu.
Nikogo, kto by dobroczynnie
Jak anioł przy twym boku
Lub jak wydawca stał niemiecki:
Na każdym strzegł cię kroku.
Że tam zepsucie takie wielkie
I chore są sylfidy,
Łatwo utracić spokój ducha.
Napytać sobie biedy.
Wiesz co? Pozostań między nami!
Tu, jak ten kraj szeroki,
Ład kwitnie, karność i spokojne
Rodzimych cnót uroki.
Pozostań w kraju! Już nie będzie
Obco ci niby w lesie.
Idziemy naprzód! Musisz przyznać:
Krok każdy — postęp niesie.
Cenzura? Znowu nie tak straszna
Postarzał Hoffmann setnie,
Złagodniał — już ci Reisebilder
Tak srodze nie obetnie.
Kiedy i ty ustąpisz trochę,
Nie stracisz na tym — owszem,
Da Bóg, że nawet przeszłość w świetle
Ukaże się różowszem.
Przesada, że się w Niemczech działo
Tak strasznie — wierzaj, miły!
Serwilizm? Można go uniknąć.
Z rzymska przeciąwszy żyły
Cieszyły się wolnością myśli
Szerokie ludu masy,
Prócz garstki tych, co korzystają
Z usług drukarskiej prasy.
Najgroźniejszemu z demagogów
Bez orzeczenia sądu
Nie mógł odebrać nikt orderu —
Nie było u nas nierządu!
Tak źle nie było w Niemczech nigdy,
Sarkamy bez powodu,
Bo — powiedz! — czyli umarł kiedy
Niemiecki więzień z głodu?
A jakież kwitły w tej przeszłości
Potężnych cnót przykłady,
Zapału, wiary! Cóż? Dziś — nuda,
Zwątpienie i fałsz blady.
Praktycznie wolność ta zabija
Ideał familijny,
Ideał, który kwitł nam w piersi
Jak czysty sen lilijny.
Poezja nasza wielka zgaśnie,
Miejscami już zagasa.
Zmarł król murzyński Freiligratha,
Królewska wielka krasa.
Wnuk będzie jadł i pił, skupienia
Nie zazna ani chwili,
Nadejdzie szumne widowisko.
Położy kres idylli.
Ach, gdybyś umiał milczeć, ja bym
Przyszłości bieg proroczy,
Zwierciadło losów czarodziejskie
Stawiła ci przed oczy.
To, co ukryte dla zwyczajnej
Śmiertelnych rzesz źrenicy:
Ojczyzny twojej przyszłość — ale
Dotrzymasz tajemnicy?"
„Bogini — rzekłem zachwycony —
Rad będę niewymownie,
Gdy mi pokażesz to zwierciadło
I losów w nim widownię.
Przysięgę złożę uroczystą
Na wszystkie niebios kręgi,
Nie jestem dzieckiem i nie zdradzę -
Mów, jakiej chcesz przysięgi?"
Więc ona na to: „Złóż przysięgę
Sposobem takim samym
Jak ongi, idąc w świat, Elizar
Przed ojcem Abrahamem.
Masz! Unieś suknię i na biodra,
Ku starej czci odnowie,
Złóż dłonie, święcie przysięgając
Milczenie w piśmie, w mowie."
O, uroczysty wielce moment,
Jak gdyby w chwili takiej
Dziejowy prąd już mnie pochwycił.
Na przyszłe uniósł szlaki!
Bogini suknię zakasałem,
Ku starej czci odnowie
Z ręką na biodrach przysięgałem
Milczenie w piśmie, w mowie.
ROZDZIAŁ XXVI
Bogini lice rozgorzały
(Wnioskuję, że do głowy
Uderzył arak), znów poczęła
Ze struny uczuciowej:
„Ja się starzeję. Przyszłam na świat,
Gdy Hamburg budowano,
Z królowej-ryby-matki, tutaj,
Nad Łaby morską pianą.
Rodzicem mym był Karol Wielki,
Zbrojowe nosił łuski,
Sądzę, był nawet potężniejszy
Niż Fryderyk Wielki pruski.
Koronacyjny jego fotel
Pozostał w Akwizgranie,
Drugi, na którym siadał nocą.
Dostała matka w wianie.
Ja go po matce otrzymałam,
Sprzęt prosty, nie rzeźbiony,
Lecz wierzaj, droższy mi nad wszystkie
Rotszyldów miliony.
O, patrz! Tam w kącie stoi. Skóra
Miejscami już przetarta,
Siedzenie mole zjadły prawie,
Pozornie — rzecz nic nie warta
Lecz idź i unieś to siedzenie,
Obaczysz, z czego słynie,
Ujrzysz okrągłą dziurę oraz
Na samym dnie — naczynie.
Jest to naczynie, gdzie się jakieś
Magiczne moce warzą,
Kiedy zapragniesz spojrzeć w przyszłość,
Pochyl się w otwór twarzą.
Tam przyszłość Niemiec obrazowo
Rozsnuje się w fantazmy,
Nie wzdrygnij się, gdy ci do nosa
Uderzą stamtąd miazmy."
To mówiąc śmiała się nerwowo,
Ja jednak, w czyn gotowe
Chcąc oblec chęci, zanurzyłem
W straszliwy otwór głowę.
Com tam zobaczył, pod przysięgą
Nie zdradzę tego głosem,
Zaledwie mówić mi wypadnie,
Com — zgrozo! — poczuł nosem.
Do dziś mną wstrząsa ów przeklęty,
Zabójczej pełen siły,
Przedwstępny odór: mieszanina
Skór i kapusty zgniłej.
A co się potem działo, pióro
Nie skreśli wśród mozołów:
Zda się, że gnój ten wywieziono
Z trzydziestu sześciu dołów.
Wiem, co Saint-Just rzekł, gdy zaradcze
Chciał światu dać sposoby:
Olejkiem ani piżmem wielkie
Nie leczą się choroby.
Lecz nad ten odór przyszłych Niemiec
Żaden nos nie wywróży
Niczego bardziej straszliwego —
Nie wytrzymałem dłużej.
Straciłem zmysły. Gdy sprzed oczu
Znów pierzchły nocne mroki,
Przy mej bogini spoczywałem
Na piersi — na szerokiej.
Wzrok jej się iskrzył, nozdrza drżały
W bachanckim, dzikim szale,
Porwała w uścisk piewcę nucąc
Tę pieśń zapamiętale:
„Hej! W Tuli król ma czaszę, która
Jest troską mu jedyną,
A kiedy król z tej czaszy pije,
To łzy mu z oczu płyną.
A wtedy w głowie mu powstaje
Pomysłów straszne kwiecie,
O zgrozo! On już parol zagiął
Na ciebie, moje dziecię!
Nie jedź na północ! Strzeż się króla
I doli niewesołej,
Strzeż się żandarmów i policji,
I historycznej szkoły.
Zostań w Hamburgu, będziem jedli
Ostrygi doczesności,
Będziemy wino pili społem,
Zapomnim o przyszłości.
Połóż pokrywę, by nam odór
Nie mącił snów wesela,
Kocham, jak Niemka zdolna kochać
Poetę marzyciela.
Daj usta! Czuję, jak mnie całą
Twój geniusz wskroś przenika,
Słyszę, jak w piersiach czarodziejska
Odzywa się muzyka.
Tak błogo, słodko, jakby brzmiały —
Najmilszy mój kochanku! —
Weselne pieśni druhen, drużbów
W korowodowym wianku.
A oto konni nadciągają,
Goreją w krąg pochodnie,
Już się zbliżyli, suną w pląsie
Rytmicznie, strojnie, zgodnie.
A oto senat przedostojny,
Starszyzna i ojcowie —
Stanęli, burmistrz już odchrząknął,
Sążnistą mowę powie.
A dalej w świetnych szatach kroczą
Poważni dyplomaci,
W imieniu stanów przemawiają
I okolicznej braci.
I duchowieństwo, i rabini
(Powagą strojne lice),
Lecz — ach! — i cenzor Hoffmann kroczy,
A w ręku ma nożyce.
Narzędzie szczęka w mściwej dłoni.
Przybliża się — czy roję?
Ten niecny pachoł — chlast! — ucina
Najlepsze miejsce twoje."
ROZDZIAŁ XXVII
A co mnie dalej spotkało w tę noc
Zimową? Myślę, że na to
Kiedyś odpowiem — ale nie dziś
Czekajmy, aż będzie lato.
Dziś generacja obłudy już
Rozkłada się, Bogu chwała!
I znika powoli w mogile, bo
Sama na śmierć się załgała.
Lecz rośnie nowy, swobodny ród
Bez maski i zmaz, więc nie wam,
Ale tym wolnym i jasnym łbom
Wszystko do reszty wyśpiewam.
Że tyle w poecie godności, wie
Młodzież, i tyle ciepła;
Przy jego słonecznym sercu chce
Grzać się by nie zakrzepła.
Serce mi pała miłością jak świt,
Jak płomień jest czyste i prawe
A liry mojej siedem strun
Gracje stroiły łaskawe.
Po wielkim ojcu lirę mam,
Bo gram w tej samej tonacji,
W której Arystofanes grał,
Kochanek Kamen i Gracji.
To on na tej lirze wybrzdąkał hymn
Ku sławie Paistetera,
Jak bogom podkrada ofiarny dym,
Aż Olimp go królem obiera.
Finale Ptaków wzięła mnie chęć
Skopiować w poprzednim rozdziale;
Z komedyj ojca właśnie tę
Najbardziej kocham i chwalę.
I Żaby świetne. Jedna ze scen
Berlińskich tę sztukę zagrała,
By się rozerwał pruski król —
I stała się rzecz niebywała:
Polubił król komedię — a więc
Miewa klasyczne gusty,
Choć jego ojciec współczesnych żab
Uwielbiał rechot pusty.
Polubił król komedię. Lecz
Gdy chodziłby jeszcze po świecie,
Wybrać się do dzisiejszych Prus
Odradzałbym poecie.
Arystofana dzisiejszą pieśń
Aplauz powitałby słaby,
Inny by przy nim tańcował chór:
Żandarmy, nie Ptaki i Żaby.
Przyszedłby rozkaz: niechaj tłum
Wygwizda poetę, nie chwali;
I listy gończe za nim w ślad
Po kraju by rozesłali.
Mój królu! Życzliwą radę dam,
Życzliwie przyjmij i ty ją:
Zmarłych poetów czcij, ile chcesz,
Lecz szanuj mi tych, co żyją!
Nie warto zadzierać z nami, bo wiedz!
Pochodnie mamy, sztylety
Groźniejsze niż Jowisza grom.
(Sam Jowisz to wymysł poety...)
Czy będzie to jakiś nowy bóg,
Olimpu banda stara,
Czy nawet Jehowa — kpij sobie z nich.
Lecz od poety wara!
Co prawda mszczą się okrutnie za grzech
Bogowie nieśmiertelni;
A piece w piekle to nie żart:
Tam smażą cię jak na patelni.
Lecz święci, bywa, nie raz i nie dwa
Grzeszników wymodlą z piekła;
Niejedna, gdy w puszce zadzwonił grosz,
Duszyczka diabłom uciekła.
A kiedy Chrystus u kresu dni
Rozwali piekielne wrota,
Choć będzie srogi sprawował sąd —
Da nogę niejeden niecnota.
Ale są piekła, gdzie już nikt
Amnestii nie udziela;
Na nic modlitwy i nie ma sił
Absolvo Zbawiciela.
Ty przecież Piekło Dantego znasz,
Te zgrozą broczące tercety?
Z nich nie wybawi żaden bóg,
Gdy skazał cię wyrok poety.
Żaden Zbawiciel nie zmaże, co pieśń
Ognistym językiem orzekła.
Uważaj! Bo wtrącimy cię
Na dno takiego piekła!