Deveraux Jude Zwidy


Jude Deveraux

ZWIDY

1

Tyler Stevens odstawiła filiżankę po kawie na szklany stolik i wsparła się wygodniej na ogrodowym krzesełku z kutego żelaza. Przymknęła oczy, poddając się ciepłym promieniom słońca.

- Dziś też występujesz jako dobra ciocia Tyler? - dobiegł znajomy głos.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się, nie podnosząc po­wiek.

- A nie szkoda ci pogody? Dzień jest wyjątkowo piękny, aż się prosi o spacer. Poszłabyś do Central Parku albo na Union Square. Mają tam zawsze świeże owoce i prawdziwie domowe ciasta.

- Nie - ucięła, spoglądając na Barry'ego. Kiedy trzy lata temu decydowała się na to mieszkanie, zastanawiała się, czy nie robi błędu. Martwiło ją, że jej taras i sąsiedni praktycznie przylegają do siebie, a przez to nie będzie mieć spokoju. Miała się już za prawdziwą mieszkankę Nowego Jorku, gdzie niczego tak się nie ceni i nie chroni jak własnego domowego zacisza. Krótko mówiąc, bała się, że zbyt bliskie sąsiedztwo będzie uciążliwe. Na szczęście jej obawy się nie sprawdziły. Pierwszego sąsiada - mocno starszego pana - nawet nie poznała, chyba w ogóle nie wychodził z domu. Niestety, po roku wyprowadził się do córki w Scarsdale i obawy Tyler odżyły, bo nowym właścicielem został - jak się okazało - samotny mężczyzna. Bała się, żeby “nowy” nie okazał się bogatym nachałem. co zacznie się jej narzucać, albo komputerowym odludkiem, który bez przerwy będzie ją rozbierać oczami.

Gdy jednak poznała Barry'ego, jej obawy prysły, więcej nawet - ucieszyła się, bo widać było, że kim jak kim. ale sąsiadką Barry na pewno nie będzie się inte­resować. Poza tym wkrótce objawiły się dobre strony nowego sąsiedztwa. Barry prowadził elegancką małą kwiaciarnię w pobliżu Wall Street i w ciągu miesiąca przemienił swój taras we wspaniały wiszący ogród, pełen róż i zieleni.

Gdy pół roku później Barry popadł w kłopoty (wy­toczył mu sprawę pewien młody człowiek, którego za­trudnia] w swojej kwiaciarni) - Tyler właśnie dla za­chowania dobrosąsiedzkich stosunków podjęła się obrony. Wygrała w cuglach, mimo że sprawa nie należała do jej specjalności, a gdy Barry zapytał o honorarium, machnęła tylko ręką.

- Nie ma o czym mówić - zamknęła temat.

Zaraz potem wyjechała służbowo na dwa tygodnie. Gdy wróciła, nie poznała własnego tarasu. Wszędzie kwiaty, zieleń, a nawet prawdziwe drzewka w wielkich donicach. Aż otworzyła usta z zachwytu.

- Podoba się? - pytał Barry, wychodząc na swój balkon.

I tak zaczęła się ich przyjaźń. Wcześniej, a nawet w czasie procesu, Tyler ograniczała kontakty do spraw stricte oficjalnych, Barry zresztą też. Nie było więc mowy o osobistych tematach czy zwierzeniach. Lody zostały przełamane, gdy Barry przemienił jej banalny taras w zielone ustronie. Zostali przyjaciółmi. Kiedy sąsiad zauważył, że Tyler nie bardzo daje sobie radę z ogrodem, wymyślił rzecz niezwykle pożyteczną i milą, a mianowicie pod­noszona, kładkę czy raczej mostek łączący oba tarasy - solidny, z poręczami. Przechodził przezeń, by pielić i podlewać ogród. Rychło kładka zaczęła wisieć na stałe między balkonami, a ich stosunki stały się jeszcze bliższe. Wyręczali się nawzajem w takich sprawach jak telefony czy listy.

Wkrótce stali się jakby rodziną, tym bardziej że, jak większość mieszkańców Nowego Jorku, nie mieli w mieś­cie bliskich, bo pochodzili z innych stron.

Ale pół roku temu Tyler wzbogaciła się o prawdziwą rodzinę. Do miasta zjechała jej kuzynka, Kristin Beaumont, córka starszego brata matki - “zbawcy”, jak po­wiadała o nim mama, bo to właśnie on - wuj Thaddeus, dla bliskich Thad - zajął się matką i sześcioletnią wtedy Tyler, gdy ojciec zginał w wypadku, zostawiając je bez grosza. Tata był młody, nie myślał o polisie ani w ogóle o zabezpieczeniu rodziny. Z pomocą pośpieszył wuj Thad.

Otworzył serce i konto bankowe, krótko mówiąc, wziął je na utrzymanie, dzięki czemu mama mogła wrócić na studia i zrobić dyplom z pedagogiki. Później, gdy Tyler zapragnęła pójść w ślady wuja Thada, wziętego adwokata, też pomógł, finansując najpierw college, a potem studia na wydziale prawa.

Nie mogła więc - nawet nie przyszłoby jej to do głowy - - odmówić wujowi, kiedy poprosił, aby “miała oko” na kuzynkę, gdy ta zapragnęła mieszkać w Nowym Jorku, bo jakie jest to miasto, wszyscy wiedzą. I tak co tydzień Tyler chadzała do Krissy na niedzielny obiad, co zresztą nie sprawiało jej przykrości. Lubiła te wizyty u młodej osoby, z jednym tylko zastrzeżeniem, na całym świecie nie było gorszej kucharki niż Krissy.

- A dziś, co będzie na obiad? - pytał Barry, sięgając po konewkę z wodą. Jak zwykle starannie podlewał wszystkie skrzynki i doniczki.

- Kamienie - odparła Tyler z nutą sarkazmu w gło­sie. - Ta dziewczyna ma wyjątkowy talent, wszystko potrafi popsuć. Nie ma takiej pieczeni, której nie spaliłaby na kamień.

- A nie możesz jej poradzić, żeby zamawiała jedzenie na mieście?

- To nie wchodzi w rachubę. Krissy uważa, że jako przyszła żona i matka musi nauczyć się gotować.

- Taka ambitna? I nadał nie ma nadziei... - Nie dokończył. Przeszedł przez kładkę i zajął się doniczkami na tarasie Tyler.

- ...żeby jej wyperswadować tego szefa? - weszła mu w słowo. - Zwariowała na jego punkcie. To autentyczna obsesja i nie ma żadnej nadziei. - Sięgnęła po filiżankę, ale widząc, że nie została już ani kropla kawy, odstawiła naczynie na stolik.

Wuj Thad przez znajomości załatwił ukochanej córce eksponowaną posadę asystentki założyciela i właściciela firmy Magazyn Domowy - sieci sklepów z artykułami gospodarstwa domowego. Niemal natychmiast po podjęciu pracy Krissy zakochała się do szaleństwa w swoim charyzmatycznym szefie. Nie peszyła jej różnica wieku - Joel Kingsley był dobrze po czterdziestce, podczas gdy ona obchodziła ledwie dwudzieste trzecie urodziny. Burzy uczuć nie powstrzymywał także fakt, że - wedle orientacji Tyler - Joel K. odnosił się do Krissy z doskonałą obojęt­nością. Owszem, traktował ją miło, ale była to zwykła uprzejmość pracodawcy wobec pracownicy. A Krissy szalała z miłości.

Skutek był taki, że o niczym i nikim nie potrafiła rozmawiać, tylko o nim. W ciągu dwudziestu czterech obiadów, licząc od chwili, gdy zaczęła się obsesja, Tyler wysłuchała dwudziestu czterech długich monologów Kris­sy na temat Joela Kingsleya, męcząc się jednocześnie nad niejadalnymi wytworami kulinarnych ambicji ku­zynki.

Na początku, przez trzy chyba niedzielne spotkania, Tyler cierpliwie słuchała zwierzeń kuzynki, gdy ta piała z zachwytu na temat swej pracy, a zwłaszcza szefa. I choć w roli matrony powiernicy czuła się nader staro jak na swoje trzydzieści pięć lat, starała się przemówić Krissy do rozsądku.

- Jestem pewna - zauważała delikatnie - że pan Kingsley - specjalnie akcentowała “pan”, aby podkreślić róż­nicę wieku, o której Krissy nie chciała pamiętać - jest znacznie bardziej czarujący niż rówieśnicy, z którymi miałaś do czynienia przed przyjazdem do Nowego Jor­ku...

- Och, Tyler, nie widziałaś go, on jest... taki... cudow­ny! - wykrzyknęła Krissy. - A jak on się porusza... po prostu unosi się nad ziemią... Naprawdę... gdybyś go tylko zobaczyła.

Tyler uśmiechnęła się do siebie. W kręgach palestry uchodziła, słusznie zresztą, za specjalistkę od rozwodów. U siebie w kancelarii i na sali sądowej widziała wielu takich, co to unosili się nad ziemią... a później brutalnie i bezwzględnie występowali o rozwód, skąpiąc, jak tylko się dało, na należne alimenty.

- A ile razy był żonaty? - spytała rzeczowo, sięgając po ząbkowany nóż. Zwykły nie dałby rady pieczeni, którą kuzynka właśnie wniosła.

- Och. raz - odparła Krissy śpiesznie. - To znaczy... dwa, ale tak naprawdę to raz.

- No więc raz czy dwa? - Pieczeń wytrzymała pierw­sze natarcie. Ząbkowany nóż też okazał się bezsilny.

- Oficjalnie dwa - w głosie Krissy zabrzmiała nuta skrępowania - ale pierwszego małżeństwa nie można liczyć.

- Przed sądem liczą się wszystkie. - Tyler mocnej natarła nożem na podeszwę na talerzu.

- Mówisz jak tata. Zawsze tylko o paragrafach. Chcesz łyżkę?

- Łyżkę? A do czego?

- Jak to, do czego? Przecież mamy spaghetti z serem.

Tyler wbiła wzrok w czarną bryłę widniejącą na talerzu.

- A więc to jest?... - Przerwała, nie chcąc robić przykrości gospodyni. Odłożyła sztućce i spojrzała na Krissy. - Posłuchaj mnie, córeńko. Ja rozumiem, że Nowy Jork bardzo cię podnieca, a mężczyzna pokroju Joela Kingsleya tym bardziej. Zaszedł wysoko, a co ważniejsze, o własnych siłach, ale....

- On? Podnieca?! - wykrzyknęła Krissy. - On świata poza praca nie widzi. Nigdy nie bierze dnia wolnego ani w ogóle. Pracuje od rana do nocy. Wszystkim się interesuje i wszystkiego pilnuje.

Co za piła, pomyślała Tyler, ale nie odezwała się słowem. W najwyższym zdumieniu studiowała zawartość talerza. Przypalić pieczeń albo rybę, to może się zdarzyć, ale trzeba nie lada zdolności, aby na kamień spalić makaron z serem.

- Wiesz - zmieniła temat - mamy w kancelarii kilku młodych ludzi, których chciałabym ci przedstawić.

Na to dictum Krissy zerwała się z miejsca, zebrała talerze i wybiegła do kuchni, ogromnej i świetnie wypo­sażonej, tak samo jak cały apartament. Gdy Krissy za­pragnęła osiąść w Nowym Jorku, jej tata - wuj Thad - natychmiast sprawił jej eleganckie mieszkanie, droższe niż apartament Tyler i znacznie wykwintniej urządzone. Żeby ukochanej córeczce niczego nie brakowało, wuj Thad najął architektów, kupił wytworne meble i wszystko co tylko możliwe, czemu Tyler przyglądała się z niejaką zazdrością. Sama kupowała meble na wyprzedażach i li­cytacjach.

- Widzę, że zieleniejesz z zawiści, jak mawiała Scarlett O'Hara - zauważał Bary, gdy opowiadała mu o cudach w apartamencie Krissy. - Ale gdybyś nie brała tylu spraw bez honorarium, też byłoby cię stać na takie wytworności - dodawał pojednawczo.

Zaraz po pierwszym obiedzie u kuzynki Tyler wszczęła małe śledztwo w sprawie Joela Kingsleya. Wynik za­skoczył ją, bo z tego, co udało się ustalić, Joel Kingsley jawił się całkiem przyzwoicie. Zdumienie było tym więk­sze, że spodziewała się raczej, iż okaże się on zimnym draniem, który wykorzystuje własną pozycję, by bałamu­cić młode i naiwne panienki. Tymczasem okazało się, że Krissy mówiła prawdę i miała rację, jeśli idzie o jego pierwsze małżeństwo. Joel Kingsley popełnił je jeszcze w czasie studiów i przetrwało wszystkiego dwanaście miesięcy. Powtórnie ożenił się dopiero dwa lata po dyplomie i ten związek trwał dobre piętnaście lat.

Tyler rozpuściła dyskretne wici pośród znajomych i znalazła osobę, która znała Kingsleya nieco bliżej, a przynajmniej mogła powiedzieć o nim więcej, niż napisano w biogramie na łamach magazynu “Forbes”. Otóż wedle niej druga małżonka Joela Kingsleya po piętnastu latach doszła do wniosku, że ma dość bycia słomianą wdową - Joel ciągle siedział w biurze albo jeździł w interesach - i rzuciła, go dla trenera, u którego brała prywatne lekcje. Mimo to Kingsley, podkreś­lała informatorka, nader hojnie wyposażył eksmałżonkę na dalsze życie. Natomiast teraz usidliła go Celeste Delashaw.

- A któż to taki? - zdumiała się Tyler.

- Nie wie pani? A gdzież to pani się uchowała? W muzeum?

- Nie bywam na snobistycznych rautach po tysiąc dolarów za wejście, jeśli o to chodzi - odrzekła Tyler sucho, karcąc się w duchu za niepotrzebną złośliwość.

- Nie trzeba chodzić, wystarczy czytać - zabrzmiała równie złośliwa odpowiedz.

Tym razem Tyler zmilczała. Nie zamierzała wyjaśniać, że po prostu szkoda jej czasu na czytanie opowieści z życia tzw. wyższych sfer, a poza tym przez jej kan­celarię przewinęło się niemało kobiet, które wszystko poświęcały dla mężowskich karier; nie szczędziły wysił­ków, żeby utrzymać dom i dzieci, gdy mąż kończył studia i wspinał się na pierwsze szczeble kariery, żadnej jednak nie było dane skorzystać ze wspólnej przecież inwestycji. Gdy nadchodził czas odcinania kuponów, mąż znikał z kimś młodszym i atrakcyjniejszym, a pięćdziesięcioparoletnia, spracowana małżonka zostawała na lodzie.; Wiele takich dam trafiało do Tyler, szukając sprawied­liwości.

- Celeste Delashaw była żoną Maximiliana Aldricha, a o nim musiała pani słyszeć.

Tyler spojrzała na zegarek. Za piętnaście minut musi być w sądzie. Rozmowa na szczęście odbywała się przez telefon komórkowy.

Oczy wiście - przytaknęła pośpiesznie, aby zakoń­czyć. - Huty Aldricha!

- A także fabryki samochodów, stocznie i samoloty.

- Oczywiście - powtórzyła Tyler - ale wróćmy do Joela Kingsleya, Jaki on naprawdę jest? Pytam, bo moja kuzynka, która u niego pracuje, zadurzyła się w nim na amen. jest młoda, naiwna i nie wiem, czy on jej nie zbałamuci.

W telefonie zaległa cisza.

- Zadurzyła? Zbałamuci? - rozległo się po chwili. - Słowo daję, od lat nie słyszałam takich określeń. Jeśli więc dobrze rozumiem, to boi się pani, że jeśli tylko Kingsley spostrzeże, że dziewczyna wodzi za nim oczami i jest chętna, to zerżnie ją, nie wychodząc z biura.

- No cóż, jeśli chce pani to tak ująć... - odparła Tyler, zbulwersowana brakiem taktu u swojej rozmówczyni.

- Nie ma obawy. Póki Celeste Delashaw ma na niego oko, nic takiego się nie stanie.

- Dzięki Bogu, ale to nic nie mówi o nim samym.

- Też nie ma obaw. Ja przynajmniej nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Żona go rzuciła nie dlatego, że sypiał z sekretarkami, ale dlatego, że bez przerwy praco­wał. Ale chłop to chłop. Jak ta pani kuzynka wygląda?

Tyler nie miała ochoty odpowiadać.

- Bardzo pani dziękuję. Zrewanżuję się przy okazji. Do usłyszenia. - Zakończyła połączenie.

Rozmowa niestety nie rozwiała wszystkich obaw, bo cóż z tego, że Joel Kingsley wyglądał na przyzwoitego człowieka, skoro nie usuwało to zagrożenia. Był bogaty, wpływowy i niejedna Krissy durzyła się w nim na śmierć. Niby samotny, a faktycznie związany z bogatą damą, i to groźną, bo - sądząc z opowieści - wielce zazdrosną o swoją “własność”.

- A dlaczego sama czegoś nie ugotujesz i nie weźmiesz ze sobą? - Barry wyrwał ją z zamyślenia, podpowiadając rozwiązanie jednego przynajmniej problemu.

- Próbowałam i też na nic. To, co przyniosę, Krissy chowa do lodówki, a podaje swoje. Barry, poradź mi, co robić. Wuj Thad liczył, że jej dopilnuję, a ona tymczasem traci głowę dla faceta dwa razy starszego od siebie. Zawsze ją prowadzano za rączkę, dmuchano j chuchano, i dziewczyna nie zna życia.

- A ty niby znasz? - odrzekł Barry zaczepnie. - Dla mnie żadna z was nic nie wie o prawdziwym życiu, obie macie spaczone pojęcie. Małej wydaje się, że nie ma złych ludzi i nikt jej nie skrzywdzi, a tobie przeciwnie. Oglądasz świat przez pryzmat swojej kancelarii i widzisz wyłącznie zło: facetów gotowych wyrządzić każde świń­stwo.

- Znów zaczynasz?! Zostaw w spokoju moje życie emocjonale. - Wstała, poprawiła szlafrok (jeszcze się nie ubrała po porannej kąpieli), wzięła filiżankę i weszła do mieszkania.

- A zostawię, zostawię - rzucił za nią. - Nie można rozmawiać o czymś, co nie istnieje!

Tyler zerknęła na zegar. Późno. Nie ma mowy o na­stępnej kawie, a o przekomarzaniu z Barrym - tym bardziej. Trzeba się ubrać, bo czas wychodzić.

Trzy kwadranse później pukała już do Krissy. Cisza, żadnej odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz, Znów cisza. Ciotczyna wyobraźnia zaczęła działać, serce zabiło moc­nej. Co, u licha?! Sięgnęła do torebki po klucz. Miała zapasowy, na “wszelki wypadek”.

Powitała ją ciemność. Światła wygaszone, a co gorsza, nie czuła woni przypalonych garnków. Weszła do kuchni. Posprzątane, żadnych śladów gotowania. Dziwne. Krissy nigdy nie zapominała, kiedy miała mieć gości. Gdy z sypialni dobiegł ją cichy jęk, jakby miauczenie kota, serce podeszło jej do gardła. Rzuciła się biegiem, nie bacząc, że szpilkami kaleczy kosztowną intarsjowaną podłogę.

Pchnęła drzwi i zaskoczona stanęła w progu. Krissy leżała w łóżku. Buzia rozpalona od gorączki. Wokół cztery pojemniki z chusteczkami higienicznymi. Cztery puste walały się po podłodze. Na stoliku nocnym dwie butelki wody, termometr i cztery fiolki z tabletkami. -

- Zachorowałam - poskarżyła się dziewczyna ochry­płym głosem.

- Dlaczego nie zadzwoniłaś?! - zawołała Tyler. Ton wyrażał oburzenie, ale wzrok radość, że kuzynka się odnalazła. Z troską dotknęła czoła Krissy. Ciepłe, lecz nie rozpalone, a więc temperatura niewysoka. - Trzeba było zadzwonić, zajęłabym się tobą.

- Nie chciałam cię kłopotać, wiem, jak bardzo jesteś zajęta. Zadzwoniłam do taty i tata przysłał lekarza.

- Jak to przysłał? - zdumiała się Tyler. - Samolotem?

- No nie! Wydzwonił lekarza tu na miejscu. Doktor był już u mnie. Bardzo miły. Powiedział, że mam grypę, że muszę leżeć, a to znaczy, że z wyjazdu nici.

- Oczywiście, kochanie, nigdzie nie pojedziesz, poleżysz w łóżku, a ja się tobą zajmę. Mam sporo zaległego urlopu, więc posiedzę przy tobie, a przy okazji pokażę ci, jak się zamawia jedzenie na mieście.

- Wykluczone! - wykrzyknęła Krissy. Chwyciła się za głowę i opadła na poduszki. - Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć do Szkocji. Samolot jest po południu.

Tyler przysiadła na skraju łóżka. Bez słowa sięgnęła po fiolki z lekami i uważnie przeczytała etykiety. Chciała sprawdzić, które to tabletki sprawiły, że kuzynka plecie od rzeczy.

Z napisów niestety nic nie wynikało.

- Nie, kochanie. - Uśmiechnęła się uspokajająco do Krissy. - Nigdzie się nie wybieram, ani do Szkocji, ani w ogóle nigdzie. Nie martw się, zajmę się tobą.

- Wykluczone - powtórzyła Krissy z mocą, siadając na łóżku. - Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć. Nie ma innego wyjścia. Jesteś potrzebna Joelowi, to znaczy... ja mu jestem potrzebna, ale ja nie mogę, więc....

- Ależ, kochanie. Połóż się i nie denerwuj. - Tyler delikatnie ułożyła chorą na poduszkach. - Poleż sobie spokojnie, a ja zamówię coś do jedzenia. Nabierzesz sił i poczujesz się lepiej. Myślę, że talerz rosołu dobrze ci zrobi. Znam dobrą restaurację w pobliżu, koszerną. Zaraz zadzwonię, zamówię rosół, sok ze świeżych pomarańcz i bajgle.

- Nie, nie rób tego, nie ma czasu na jedzenie - za­protestowała Krissy i w jej oczach zabłysły łzy. - Musisz zaraz jechać na lotnisko, bo nie zdążysz na samolot.

- O czym tym mówisz, kochanie? Daj mi numer tego lekarza, którego przysłał wuj. Myślę, że powinnam po niego zadzwonić.

- Ależ ja wcale nie zwariowałam i jestem całkiem przytomna, jeśli o to ci chodzi - szepnęła Krissy przez łzy. Sięgnęła po chusteczki i osuszyła oczy.

Tyler spojrzała na podłogę, gdzie spoczywał już cały kłąb wilgotnych od łez chusteczek.

- Co to ma znaczyć? Wypłakałaś całe jezioro? Co się stało?

Krissy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale łzy znów napłynęły jej do oczu i rozszlochała się na dobre.

Różniło je zaledwie dwanaście lat, ale Tyler kochała swoją piękną kuzynkę jak córkę. Opiekowała się nią “od zawsze”. Zmieniała pieluchy, kołysała do snu, oszczędzała ze swego skromnego kieszonkowego, kupując prezenty, choć nie musiała, bo rodziców Krissy - jak mówiła marna - stać było naprawdę na wszystko. Ale Tyler nic tak nie cieszyło jak uśmiech na ustach Krissy i śmieszne dołki na policzkach, gdy mała kuzynka z ciekawością i zapałem odpakowywała prezenty.

W wieku czternastu lat Tyler zaczęła regularne dyżury przy dwuletniej wtedy Krissy. Doglądała jej, gdy rodzice wychodzili w gości, do teatru lub gdzie indziej. Spędzone wspólnie godziny jeszcze bardziej umocniły jej uczucia do małej. Tyler uwielbiała wieczory z kuzynką. Zawsze była nad wiek poważna, toteż nie przepadała za towarzys­twem koleżanek ze szkoły, a dziewczyńskich szeptanek o chłopakach wręcz nie znosiła, natomiast bardzo chętnie zaszywała się u wujostwa z dzieckiem.

Do tego stopnia stroniła od rówieśniczek, że mama zaczęła się poważnie martwić, ale wuj Thad, obserwując, jak Tyler wspaniale bawi się z Krissy, uspokajał ją.

- Wszystko jest w porządku. Tyler po prostu ma swój własny rytm i nie ma co się przejmować, że nie lata za chłopakami i nie marnuje czasu na plotki i stroje.

Mama dała się przekonać, przestała narzekać, że córka nie zachowuje się jak “normalna” dziewczynka w jej wieku, a co więcej, korzystając z wolnych wieczorów, kiedy Tyler zajmowała się małą, zapisała się na kursy tańca i tam właśnie poznała pewnego pana, który wkrótce został jej drugim mężem.

Gdy Tyler wyjechała na studia, kontakty z Krissy siłą rzeczy stały się rzadsze. Tyler martwiła się, czy mała da sobie bez niej radę, czy nie będzie tęsknić. Ale Krissy, inaczej niż starsza kuzynka, nie stroniła od rówieśników i rychło - o czym Tyler przekonała się, gdy przyjechała na ferie do domu - znalazła sobie towarzystwo do wspól­nych zabaw.

Zaraz po przyjeździe Tyler pobiegła przywitać się z małą. Stanęła w milczeniu, widząc, że Krissy bawi się wesoło z sześcioma koleżankami. Wuj Thad, który przy­glądał się tej scenie, przygarnął Tyler do siebie.

- No cóż - powiedział - twoje pisklę wyfrunęło z gniazda, ale nie powinnaś tego aż tak przeżywać.

- Wcale nie, cieszę się, że mała ma towarzystwo - odparła Tyler, nie dodając, że jednak serce ją ukłuło.

Później pochłonęły ją studia i życie na uczelni. Zaczęła się udzielać towarzysko, spotykała się nawet z paroma młodymi ludźmi, ale po dyplomie wszystko się skończyło, gdy rozjechali się w różne strony.

Po aplikacji Tyler osiadła w Nowym Jorku, poświęcając się trudnej dziedzinie prawa rodzinnego. Przez jej życie w tym czasie przewinęło się paru mężczyzn i były to już dość poważne sprawy. Z jednym z panów, też prawnikiem, mieszkała nawet przez dwa lata, ale rozstali się właśnie z powodu rywalizacji zawodowej. I nie chodziło o to, że Tyler zarabiała więcej od partnera, ale o ambicje. Odnosiła sukcesy, wygrywała prowadzone przez siebie sprawy. Wygrała również tę, w której w roli przeciwnika procesowego wystąpił jej partner i to ostatecznie przeważyło szalę. Rozstali się.

Tyler nie miała nikogo, gdy Krissy zjechała do Nowego Jorku. Tym chętniej więc odpowiedziała na prośbę wuja Thada i z całą serdecznością zajęte się kuzynką. Pomimo fatalnej kuchni, zwyczajnie lubiła z nią przebywać. “Cały sekret to niewyżyte uczucia macierzyńskie”, skomentował Barry, gdy opowiedziała mu całą historię opieki nad Krissy, począwszy od pieluszek.

- Tak strasznie chciałam z nim pojechać - skarżyła Się mała, pociągając nosem. Z “nim”, z Joelem Kinsleyem.

Tyler milczała, nic chcąc robić chorej przykrości. Schyliła się, żeby pozbierać zużyte chusteczki. Zebrało się ich tak dużo, że musiała pójść do kuchni po dodatkowy worek na śmieci. Na stole przy zlewozmywaku leżał otwarty notatnik. “Wyłożyć mu całą prawdę o Delashaw” - widniał wpis na górze strony, a niżej dwie inne uwagi: “Zabrać czarną koszulkę i czerwone szpilki”, “Udawać, że pasjonują mnie kosiarki”.

Tyler zmarszczyła czoło, ale to, co zobaczyła po powrocie do sypialni, zirytowało ją jeszcze bardziej. Z wyrazem najwyższej determinacji na twarzy maja szykowała się do opuszczenia łóżka. - Co ty wyprawiasz?

- Beze mnie nie da sobie rady. Mam zapisane wszyst­kie telefony i inne rzeczy, beze mnie zginie. Muszę jechać.

- Mowy nie ma. Natychmiast kładź się z powrotem - ucięła Tyler stanowczym głosem. Krissy miała rozpalone czoło i oczy jeszcze bardziej zaczerwienione nit kilka minut temu. - Nigdzie nie jedziesz. Pan Kingsley da sobie radę. Jestem pewna, że znajdzie się odpowiednie zastępstwo.

- Za późno, a poza tym nie chcę, żeby... Jedź ty. Jeśli nie ja, to ty musisz jechać. To jedyne wyjście.

- Nonsens - odparła Tyler surowo, otulając dziew­czynę kołdrą. - Nie mam zielonego pojęcia o lodówkach; kosiarkach i tym podobnych rzeczach. - To prawda. Choć sklepy firmy Joela Kingsleya rozsiane były gęsto po całych Stanach, Tyler nigdy nie odwiedziła żadnego z nich. Nie wiedziała nawet, co się w nich sprzedaje.

- Tyler, proszę cię. - Krissy ścisnęła kuzynkę za ramię. - Proszę cię - powtórzyła. - Zrób to dla mnie. Jeśli się nie zgodzisz, pan Kingsley zadzwoni po Marilyn, a ona... żebyś wiedziała, tak na niego leci, że aż wstyd, I jest naprawdę ładna, podobna do prawdziwej Marilyn; dlatego zresztą zmieniła sobie imię.

- Żeby nazywać się jak Marilyn Monroe? - zdumiała się Tyler.

- Właśnie, i jest strasznie napalona na pana Kingsleya. Jeśli ona z nim pojedzie, to nie wiem, co zrobię.

- A kto jeszcze w biurze durzy się w tym waszym szefie? - spytała Tyler rzeczowo.

- Jak to, kto jeszcze? Wszystkie dziewczyny - odparła Krissy, jakby chodziło o sprawę oczywistą z samego założenia.

- A co z panią Delashaw? Żadnej z was nie prze­szkadza, że jest oficjalnie z panem Kingsleyem i że zamierzają się pobrać?

- Delashaw? Ona się zupełnie nie liczy. - Krissy machnęła ręką. - Jest strasznie stara. Za pięć, góra sześć lat będzie miała czterdziestkę na karku.

Tyler odwróciła się; nie chciała pokazać, że słowa Krissy dotknęły ją do żywego. Za pięć lat jej też wybije czterdziestka.

- A więc - odezwała się po chwili - jeśli dobrze rozumiem, chcesz mnie wysłać do Szkocji, żeby ten twój szef nie wpadł w szpony Marilyn. Inaczej mówiąc, mam go dopilnować i zadbać o twój interes.

- Właśnie! - wykrzyknęła Krissy uradowana, że Tyler pojęła wreszcie istotę sprawy. Na nutę kpiny w głosie kuzynki w ogóle nie zwróciła uwagi. - Chcę, żebyś pojechała do Szkocji zamiast mnie i przypilnowała, aby Delashaw nie zrobiła czegoś... drastycznego.

- To znaczy? - spytała Tyler rzeczowo. W jej profesji słowo “drastyczny” niosło zwykle groźne treści. Mianem “drastyczny” określano w pozwach sądowych taki choćby czyn, kiedy jedno z małżonków łapie za siekierę i rąbie meble tylko po to, aby przy podziale majątku nie przypadły drugiej stronie, albo gdy rozwodzący się mąż porywa i ukrywa dziecko. Słowo “drastyczny” kojarzy się wyjąt­kowo źle.

- Na przykład, że zaciągnie go do ołtarza - wykrztusiła Krissy, zdjęta lękiem, że coś takiego naprawdę mogłoby się zdarzyć.

- I co z tego? Przypuśćmy, że rzeczywiście pan Kingsley się żeni, wtedy.., . - Tyler nie zdążyła dokończyć myśli.

- To byłby koniec! - zawołała Krissy głosem przepełnionym rozpaczą. - Nie byłoby dla mnie życia. I nie patrz tak na mnie, bo tak jest. Zrozumiałabyś, gdybyś go tylko poznała. Nie jest co prawda w twoim typie, ale każda inna, każda prawdziwa kobieta skoczyłaby za nim w ogień.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Tyler, wymownie unosząc brwi. - A mój, jak powiadasz, “typ”, to niby jaki?

Krissy znów nie dostrzegła ironii. Taka już była; nie zwracała uwagi na podteksty.

- No wiesz - machnęła ręką - jak ci wszyscy, których czasami sprowadzałaś do domu: sztywni, równi, z bukie­tem w ręku. Nic im nie można zarzucić, tylko co to za przyjemność. Z żadnym nie dałoby się zaszaleć.

- Nie rozumiem, o kim mówisz. - W głosie Tyler pobrzmiewały nuty obrazy.

- A Chester, a Marshall, a Philip i jeszcze ten... właśnie... jak on się nazywał?

- Brighton - przypomniała Tyler, patrząc badawczo na kuzynkę. Taka niby roztrzepana, a.... - Nie dokończyła myśli, bo rozległ się dzwonek u drzwi. - Sztywni, równi... - mruknęła do siebie, ruszając w stronę korytarza. Żadna przyjemność? Nonsens. To wcale nie jest tak, że nie miała przyjemności w tyciu. Miała, oczywiście, że miała. Może nie tyle co Krissy, która nie przejmowała się studiami i nie przykładała się do nauki. Zresztą nie musiała. Wybrała łatwiutką dziedzinę: “sztukę domu”, jak z przekąsem podkreślał wuj Thad, podczas gdy Tyler ślęczała nad poważnymi tematami, ale... Nie dokończyła myśli, bo właśnie doszła do drzwi i otworzyła je. W progu stał wielce przystojny młody człowiek, wysoki, o przepięknych oczach. Joel Kingsley - przemknęło jej przez myśl - Joel Kingsley z wizytą u chorej asystentki? Niemożliwe. Za młody, a poza tym... Dopiero w tej chwili Tyler zwróciła uwagę na elegancką skórzaną walizeczkę w ręku przybysza.

- Pan jest lekarzem? - domyśliła się.

- Tak jest i właśnie przyszedłem... - Młody człowiek wyraźnie się zaczerwienił.

- ...zobaczyć, jak się ma pacjentka - dokończyła Tyler za niego, uśmiechając się i zapraszając go do środka. W lot pojęła wszystko. Wuj Thad też się martwił, że Krissy źle ulokowała uczucia, wiedział, że durzy się w znacznie od siebie starszym pryncypale, i skorzystał z okazji, aby podsunąć jej bardziej odpowiedniego kan­dydata. - Miło pana widzieć, proszę tędy. - Wskazała gestem drogę, w duchu gratulując wujowi pomysłu. Żywy młody człowiek może okazać się bardziej skuteczny niż tysiące ojcowskich kazań.

Krissy tymczasem wstała z łóżka. Stała przy szafie, ale widać było, że jest strasznie osłabiona - ledwie trzymała się na nogach.

- Dlaczego pani nie leży? - zagrzmiał doktor i nie czekając na odpowiedź, wziął pacjentkę w ramiona i za­niósł do łóżka.

Tyler ogarnęła tę scenę z najwyższym zdumieniem. Jej nigdy, nigdy w życiu, nikt nie chwycił tak w ramiona i nie...

- Nie mogę leżeć - zaprotestowała Krissy słabym głosem, wpatrując się pilnie w brązowe oczy opiekuna - muszę wstać, jechać na lotnisko i lecieć do Szkocji, bo Tyler nie chce mnie zastąpić.

Młody doktor spojrzał na Tyler oskarżycielskim wzro­kiem. “Tylko największa egoistka nie pomogłaby chorej w takim drobiazgu”, mówiły jego oczy, a Tyler w pierw­szym odruchu chciała już wygłosić płomienną mowę obrończą - podkreślić, że to naprawdę absurdalny pomysł, żeby zastępować kuzynkę, w podróży służbowej do Szko­cji. Zmilczała jednak, pomna, że Krissy to najbardziej uparta istota na świecie. Gotowa rzeczywiście wstać i popędzić na lotnisko, gdy tylko Tyler znajdzie się za progiem. A gdyby miała się spóźnić na samolot, to też nie zrezygnuje - najwyżej poleci następnym albo z prze­siadką.

Ważąc argumenty, Tyler pomyślała także, że pozo­stawiona pod wyłączną opieką przystojnego doktora, Krissy być może zapomni o staruszku Kingsleyu.

- Czy ja wiem.... - zaczęła pod bacznym spojrzeniem dwóch par oczu - musiałabym się spakować i... bilety są na twoje nazwisko? - zamknęła tyradę rzeczowym pytaniem.

- Taaak, to znaczy nie. Zadzwoniłam rano do taty i tata.... - Krissy wzrokiem wskazała na komodę, aa której leżały dwa komplety biletów, jeden na jej nazwisko i drugi wystawiony dla Tyler. Raz jeszcze wuj Thad wykonał rzecz niemal niemożliwą. - Wiedziałam, że paszport masz zawsze przy sobie i postarałam się... - Znów nie dokończyła. - Pakować też się nie musisz. Weź moją walizkę. Mamy podobny rozmiar, więc ubrania będą na ciebie pasować. Zresztą wszyscy mówią, że jesteśmy bardzo podobne, prawda, Jeff?

Doktor obrzucił Tyler krytycznym spojrzeniem i widać było, że, jego zdaniem, Tyler w żaden sposób nie umywa się do Krissy, a w ogóle to nadaje się najwyżej do antykwariatu.

- Oczywiście - wycedził wreszcie - gdyby to i owo poprawić... - Umilkł, zdając sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczny grunt. - Tylko nie wyobrażam sobie ciebie - zwrócił się do Krissy - w takim stroju jak twoja kuzynka - dodał.

Tyler zmarszczyła gniewnie czoło, ale zmilczała. W nie­dzielę zawsze ubierała się na sportowo: jeansy, luźna bluzka i tenisówki to typowy strój na weekend. W ciągu tygodnia, do pracy, ubierała się zupełnie inaczej, w eleganc­kie kostiumy, ale w soboty i niedziele - zawsze na luzie. Owszem, zwracano jej uwagę, że w ten sposób odstręcza mężczyzn i była w tym pewnie jakaś racja, ale na tym etapie życia mężczyźni jej nie interesowali.

Doktor pochylił się czule nad Krissy i Tyler miała wrażenie, że gdyby nie jej obecność, młodzi zapewne zaczęliby się całować.

- Widzę, że moja droga Tyler jednak się nie zdecyduje. Nie mam więc wyjścia, muszę wstawać - odezwała się Krissy głosem umierającego łabędzia. - Nie mogę nie jechać, muszę...

- Już przestań - przerwała jej Tyler, Zastanawiając się, jak to jest, że w sali sądowej potrafi stawić czoło największym tuzom nowojorskiej palestry, a w obecności młodej kuzynki mięknie jak wosk. - W porządku, tylko muszę wpaść do domu po jakieś ubrania.

- Na to nie ma już czasu! - wykrzyknęła Krissy pełnym głosem. - Samolot odlatuje za dwie godziny. Ledwie zdążysz się odprawić, to przecież rejs między­narodowy.

Tyler nigdy jeszcze nie wyjeżdżała za granicę, więc nie bardzo zrozumiała, co Krissy ma na myśli, mówiąc, że ledwie wystarczy czasu na odprawę.

- Ależ ja... - zaczęła, przypominając sobie o pilnych zajęciach i umówionych na poniedziałek spotkaniach. Speszyła się, widząc wpatrzone w siebie dwie pary oczu - błagalne Krissy i pełne przygany oczy doktora, który chyba był pewien, że Tyler jednak nie da się namówić.

Na podłodze stała gotowa do podróży walizka, pełna - jak domyślała się Tyler - drogich ubrań, za które, jak zawsze, zapłacił wuj Thad. Krissy nigdy niczego nie kupowała na wyprzedażach. “Przecież tam - argumen­towała - nie ma wyboru”. “Ale nie ma też niebotycznych cen” - odpowiadała Tyler.

- Przestań się wreszcie zastanawiać, bierz walizkę i jedź - ponagliła Krissy.

- Ależ... - Tyler nadal się wahała, wyliczając w myś­lach argumenty przeciwko szaleńczemu pomysłowi ku­zynki, sięgnęła jednak po bilety i podeszła o krok bliżej do walizki.

Nie brała urlopu od czterech lat, to znaczy od wspólnej wyprawy z Phillipem do Arizony, bardzo zresztą nieuda­nej. Zaraz pierwszego dnia Philip zjadł coś, co mu zaszkodziło, i chorował przez cały niemal tydzień, jakby potwierdzając opinię Krissy, że trudno z nim zaszaleć.

- Pan Kingsley zarezerwował trzy apartamenty - Kris­sy nadal nie rezygnowała - dla niej, dla siebie i dla mnie. A wiesz gdzie? - wysunęła koronny argument. - W praw­dziwym zamku!

Z zamkiem łączyła się słynna w rodzinie historia. Otóż dawno temu czteroletnia wówczas Krissy poprosiła swego ojca z całą dziecięcą powagą, aby sprawił Tyler zamek. “Tato - przekonywała - Tyler zawsze czyta mi o różnych zamkach, więc pewnie chciałaby taki dostać”. Tyler tak się zawstydziła, że miała ochotę zapaść się pod ziemię, a wydarzenie tymczasem stało się żartem rodzin­nym. “Co nowego w starych zamkach?” - mawiały ciotki na dzień dobry, a babka nigdy nie omieszkała zapytać: “Gdzie jest ten rycerz, który ma cię zabrać do zamku?”.

Oczywiście zamek z rodzinnej legendy stracił już wiele ze swojego blasku, ale też Tyler skłamałaby przed samą sobą, gdyby zaprzeczyła, że wizja paru dni w prawdziwym zamku wcale do niej nie przemawia. W cichości ducha już zaczęła przemyśliwać, żeby zadzwonić do sekretarki z poleceniem poprzekładania wszystkich zaplanowanych na przyszły tydzień zajęć.

- Prawdziwy zamek - powtórzyła Krissy kuszącym tonem - z tysiąc trzysta szóstego roku!

Tyler miała już zamiar wytoczyć jakiś sensowny ar­gument przeciwko szaleńczemu przecież pomysłowi, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Milcząc, chwyciła walizkę i nie żegnając się, wybiegła z sypialni. Już w taksówce połączyła się z komórki z sekretarką, oświadczając, że musi niespodziewanie wyjechać w pilnych sprawach rodzinnych. Jakie to sprawy - nie wyjaśniła. Niech sobie ludzie myślą, co chcą.

Na lotnisku, w biegu, kupiła książkę o życiu Williama Wallace'a i w ostatniej niemal chwili zameldowała się na pokładzie odrzutowca British Airways. Z zaskocze­niem i radością stwierdziła, że wuj Thad zarezerwował miejsce w pierwszej klasie. Z kieliszkiem szampana w ręku zaczęła kartkować opowieść o legendarnym bo­jowniku z gór, który w XIII wieku poderwał szkockie klany do walki przeciwko angielskim królom.

2

Szkocja objawiła jej się jeszcze cudowniejsza, niż się spodziewała. Gdy tylko odebrała bagaż - walizkę Krissy - i usłyszała pierwsze słowa wypowiadane ze szkockim akcentem, niemal omdlała z wrażenia i zachwytu.

Przy wyjściu czekał kierowca. Rozpoznała go po kartce z napisem “Beaumont”. W głębi duszy obawiała się, że zapyta ją o nazwisko lub rzuci jakąś uwagę w rodzaju - ”sądziłem, że będzie pani młodsza”, ale nie okazał naj­mniejszego zdziwienia, o nic nie pytał, uśmiechnął się tylko na powitanie, jakby chciał skomplementować urodę gościa zza oceanu.

Zaprowadził ją do samochodu. Nie była to co prawda limuzyna z kategorii długich na osiem metrów, ale całkiem eleganckie i wygodne auto. Chociaż Tyler czuła się zmęczona po całonocnej podróży, ocknęła się, gdy tylko ruszyli z lotniska. Chłonęła widoki pięknego starego Edynburga, w którym każdy niemal dom i kamień świadczyły o wiekowej historii. Ze wzgórza pozdrawiał ją dostojny jak całe miasto zamek, w którym rozpoznała królewski pałac Holyrood. z XVI wieku.

Z miasta wyjechali na autostradę, ale po kilku kilome­trach kierowca spytał z uprzejmym uśmiechem, czy chciałaby zobaczyć prawdziwą Szkocję.

A Tyler porwał śpiewny jak muzyka akcent. Nigdy się tak nie czuła i nigdy też z takim zapałem nie przystała na żadną propozycję.

- Z największą przyjemnością - odparła tonem, który wprawiłby w osłupienie wszystkich znajomych w całym Nowym Jorku.

Za oknami samochodu roztaczał się taki krajobraz, jaki zawsze sobie wyobrażała, myśląc o starej Szkocji. Wzgó­rza porośnięte wrzosem, rzędy kamieni znaczące miejsca, gdzie przed wiekami wznosiły się domostwu pasterzy z gór. Dwa razy kierowca zatrzymywał wóz, aby przepuścić kierdel owiec, drepczący na pastwiska po drugiej stronie krętej drogi. Za pierwszą beczącą gromadą jechał na traktorze młody człowiek do złudzenia podobny - tak przynajmniej uznała Tyler - do Seana Connery'ego u za­rania kariery.

Nie wiadomo, czy kierowca też dostrzegł podobieństwo, ale widząc minę Tyler w lusterku, uśmiechnął się z pełną aprobatą.

Na widok hotelu urządzonego w starym zamku, Tyler aż jęknęła z zachwytu.

- To pani pierwszy zamek? - spytał kierowca z nutą rozbawienia w głosie.

Tyler tylko przytaknęła. Z wrażenia straciła mowę. Wjazdu do zamku strzegły potężne wrota, jak przed wiekami. Zdawała sobie sprawę, że kierowca w duchu podśmiewa się z jej cielęcego zachwytu i pewnie za­stanawia się, dlaczego wszyscy przybysze zza oceanu tracą głowę na widok czegoś tak zwykłego jak zamek, których przecież pełno w całej Szkocji.

A Tyler patrzyła urzeczona i oniemiała.

Wnętrze okazało się równie wspaniałe jak mury. Grube kotary okalały okna w kamiennych wykuszach. Portier wziął walizkę i poprowadził Tyler szerokimi schodami, wyłożonymi grubym kobiercem, na piętro. Do apartamen­tu wiodły wielkie, rzeźbione dębowe drzwi. Pierwszą rzeczą zaś, którą Tyler zobaczyła w środku, było ogromne łoże pod baldachimem. Z wrażenia aż się zachwiała. Dała napiwek i wreszcie została sama, napawając się pięknem komnaty. Pod jedną ścianą stała olbrzymia stylowa szafa z litego drewna, pod drugą komoda z epoki z mnóstwem szuflad. W antykwariacie w Nowym Jorku jedno i drugie kosztowałoby krocie.

Łazienka miała chyba więcej metrów niż salon Tyler w Nowym Jorku. Na ścianie - dwie marmurowe umywal­ki, w kącie nowoczesna kabina prysznicowa, a pod ścianą na wprost - rozłożysta wanna o rozmiarach, których nie powstydziłby się niejeden basen w nowojorskich rezyden­cjach. Widok był tak zachęcający, a po podróży Tyler czuła się tak nieświeżo, że natychmiast odkręciła kurki z gorącą wodą.

Czekając, aż wanna się napełni, postanowiła zapoznać się z zawartością walizki, którą portier postawił na stojaku w nogach łoża.

Uniosła wieko i aż jęknęła z wrażenia. W środku nie było rzeczy, która kosztowałaby mniej niż parę tysięcy dolarów - wszystko, co Nowy Jork ma do zaoferowania klientkom, które nie Uczą się z pieniędzmi i mają naprawdę wielce śmiały gust. Na samym wierzchu leżała suknia typu “mała czarna”. Mała w sensie bardzo dosłownym. Skrojono ją z tak skąpego skrawka materiału, że z po­wodzeniem można by ją zapakować w pudełko po papiero­sach. Pod nią leżały równie skąpe sweterki z kaszmiru, minispódniczki z delikatnej wełny i tuzin cienkich jak mgła czarnych pończoch. Niżej para spodni znanej włos­kiej firmy z kosztownej wełnianej tkaniny. Jeden rzut oka wystarczał, aby stwierdzić, że na figurze będą wy­glądały wyśmienicie. Nigdzie ani centymetra luzu. Kolek­cja obuwia składała się niemal wyłącznie ze szpilek. Niemal, bo była jeszcze para eleganckich botków z ka­tegorii tych, co lepiej wyglądają, niż się noszą. Na samym dnie, pod całą resztą garderoby, Tyler znalazła jeszcze zwiewną koszulkę nocną z karminowego jedwabiu i szlaf­rok, a ściślej rzecz biorąc, peniuar do kompletu.

Zafrasowana, raz jeszcze ogarnęła wszystkie sztuki ułożone teraz na łóżku. Razem kosztowały zapewne więcej, niż wynosiła jej roczna pensja, choć krawcy zużyli na całość mniej materiału niż na jej trzy kostiumy, które nosiła do biura.

Postanowiła, że najpierw się wykąpie, a potem wrzuci na siebie ubranie z podróży, poszuka w okolicy jakiegoś sklepu i kupi coś sensownego, w czym będzie mogła się pokazać.

Tak zdecydowała, choć... Wzięła do ręki karminową koszulkę i peniuar. Trzeba przyznać, że Krissy ma jednak, gust. Jest to być może gust panienki do towarzystwa, ale w najlepszym stylu i z najlepszego towarzystwa.

Przeszła do łazienki, zakręciła wodę, nalała płynu do kąpieli i zaczęła się rozbierać. Gdy została w samej bieliźnie (białej, bawełnianej, bez żadnych ozdób), roz­puściła włosy. Lustro zaparowało od gorącej wody, więc przetarła je ręką i przyjrzała się sobie uważnie. Nie należała do kobiet, które określa się mianem pięknych, ale była przystojna i miała tego świadomość. Określenie “szykowna” odnosiło się do niej w całej pełni. Miała znakomitą karnację, dbała o cerę, aplikując sobie stosowne porcje kremu nawilżającego i na dzień, i na noc, a do tego delikatny makijaż z odrobiną mascary na rzęsach i dyskretnym podkreśleniem oczu. Usta ledwo pociągnięte jasną szminką. Wiedziała, że one właśnie stanowią jej największy atut, i wiedziała tez, że przy ostrzejszej szmince mężczyźni zaczynają na nią spoglądać tak, jakby interesowało ich zupełnie co innego niż sprawy z zakresu jej specjalności zawodowej.

Zdjęła przepaskę, rozpuszczając włosy. Sięgały ramion. Jeśli cokolwiek w jej wyglądzie kwalifikowało się jako piękne, to właśnie włosy. Nieraz słyszała pełne zazdrości westchnienia: “Chciałabym mieć takie włosy jak ty”.

Mieniły się barwą kasztanu z jaśniejszymi pasmami. Fryzjer, u którego się czesała, mawiał, że gdyby tylko udało mu się wynaleźć sposób na powielenie tego wyjąt­kowego koloru, byłby najbardziej wziętym mistrzem nożyczek i grzebienia w całym Nowym Jorku, co Tyler kwitowała skromnym uśmiechem. Włosy były przy tym gęste i mocne, a końcówki sięgające ramion w naturalny sposób układały się w pyszne loki.

Dawno już przekonała się, że jeśli chce, aby traktowano ją poważnie, jak przystało na osobę wykonującą szacowny zawód, musi ukrywać włosy. Sczesywała je więc od czoła i starannie chowała pod kapeluszami. Wiedziała, że tak trzeba, bo jeszcze w college' u co śmielsi młodzi ludzie szeptali jej na boku, co zrobiliby z jej wspaniałymi włosami, gdyby tylko otrzymali taki przywilej. Wtedy obcięła się na krótko, co niestety nie rozwiązało problemu, a przeciwnie, jeszcze bardziej go pogłębiło. Z krótką fryzurą budziła bowiem jeszcze więcej uwagi niż z długimi włosami - uwagi, na której jej nie zależało i której wcale sobie nie życzyła. Zapuściła więc włosy na nowo, a gdy odrosły, zawsze starannie je upinała. Rozpuszczała tylko w wyjątkowych, a więc bardzo intymnych sytuacjach, gdy była z kimś, z kim pozostawała w naprawdę bliskich stosunkach.

Zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Speszyła się, jakby przyłapano ją na czymś wysoce niestosownym. Tym­czasem pukanie rozległo się jeszcze raz, głośniej i niecierp­liwiej. Ubranie, które miała na sobie w samolocie, leżało na podłodze, mokre od wody lejącej się do wanny. Poszukała wzrokiem płaszcza kąpielowego. Bez skutku. Niczego takiego w łazience nie było. Gdy pukanie rozległo się po raz trzeci, skoczyła do sypialni, porwała z łóżka peniuar Krissy, ogarnęła się tyle, ile zdołała, i otworzyła drzwi.

Mężczyzna, który się dobijał, nawet nie podniósł oczu znad pliku papierów, które trzymał w ręce. Był bez wątpienia przystojny, typ światowca. Tyler przyszło na myśl skojarzenie z Harrisonem Fordem i zdała sobie sprawę, że sama musi wyglądać dość dziwnie, z rozpuszczonymi włosami, w peniuarze, który przylegał do figury w sposób czyniący wyobraźnię absolutnie zbędną.

Gość, kimkolwiek był, nie odrywał jednak wzroku od papierów. Wszedł do środka.

- Czemu tak długo? - rzucił karcącym tonem. Nie liczył chyba na odpowiedź albo mu na niej nie zależało;; bo z miejsca zaczaj wydawać polecenia. - Zadzwoń do Larry'ego, żeby dał znać do Wallingforda, że jeśli nie dostarczą szpadli do dziesiątego, to poszukamy innego dostawcy. Wyślij fax do sklepu w Westehester, niech wezmą piły łańcuchowe ze sklepu w Portsmouth, tak żeby były na rano.

Wyrzucał z siebie słowa, nie podnosząc oczu, i Tyler zaczęła się zastanawiać, jak zareaguje, gdy wreszcie spostrzeże, że nie ma przed sobą Krissy. Wolała jednak nie sprawdzać, a tym bardziej tłumaczyć się ze swojej obecności, zwłaszcza że cała historia była po prostu śmieszna. Ciekawa jednak była, czy zorientowawszy się, nie każe wyrzucić Krissy z pracy.

- Powiedz też Larry'emu, że nie chcę już więcej akcji firmy jego kuzyna. - Przełożył papiery. - Nie podoba mi się projekt witryny internetowej. Zadzwoń w tej sprawie do tej... jak ona się nazywa?... taka blondynka? - spytał, nie patrząc na Tyler.

- Marilyn? - zaryzykowała.

- Właśnie o nią mi chodzi. Zadzwoń do niej, niech przerobi projekty reklam, bo na tych, które przedstawiła, firma robi wrażenie starej, a nam zalety na przyciągnięciu damskiej klienteli, więc niech weźmie to pod uwagę. - Znów przełożył papiery. - Powiedz Jonathanowi, że liczby są w porządku, ale chciałbym dostać więcej danych na temat japońskiego sklepu. Niech przyśle więcej szcze­gółów. Zapamiętałaś?

Wreszcie podniósł wzrok i Tyler zmartwiała. Wybuch­nie? Odeśle ją najbliższym samolotem? A co pomyśli, widząc ją z rozpuszczonymi włosami i w karminowym peniuarze bardziej stosownym w domu schadzek niż w szacownym hotelu?

Joel Kingsley - zakładając, że to był właśnie on - nawet nie drgnął. Najmniejszym gestem nie wyraził ani zdziwienia, ani zaskoczenia, jakby wydawanie poleceń kobiecie, której nigdy nie widział na oczy, było czymś zupełnie normalnym.

Powinien przynajmniej zapytać, czy nie pomylił pokoi, pomyślała Tyler.

A on milczał; najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi na pytanie, które postawił.

Tyler speszyła się, ale błyskawicznie weszła w rolę. Skoro on nie dostrzega niczego niezwykłego w zaistniałej sytuacji, to świetnie, niech tak zostanie.

- Zapamiętałam każde słowo - odpowiedziała z uśmie­chem.

- Nie żartuj. - Spojrzał na nią uważnie spod powiek, za którymi kryły się oczy o barwie głębokiego granatu.

Tyler z uśmiechem powtórzyła słowo w słowo całą tyradę. Zawsze miała doskonałą pamięć.

Wysłuchał bez komentarza, choć nie mógł nie zwrócić uwagi, że Tyler rzeczywiście powtórzyła dokładnie wszyst­kie polecenia. Rzucił tylko stos papierów na łóżko - wylądowały na czerwonym kaszmirowym sweterku - obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się na moment.

- Mamy spotkanie z tym człowiekiem od kosiarek. Załatw wszystko, co powiedziałem, i za godzinę bądź w hallu. Nie wkładaj szpilek - dodał jeszcze na koniec i wyszedł.

Przez chwilę Tyler stała jak zamurowana, po czym osunęła się na krzesło przy łóżku. Zauważył czy nie? - kołatało jej w myślach. Co to za człowiek, który słowem nie zareagował, widząc obcą osobę na miejscu swojej stałej asystentki? Dlaczego nie raczył zapytać o Krissy? Nie zainteresował się nawet, czy żyje.

Chyba że Krissy zadzwoniła i uprzedziła go o wszystkim. Tak, pomyślała Tyler, wstając z krzesła, tak zapewne było. Przeszła do łazienki. Już miała wejść do wanny, gdy uświadomiła sobie, że ma tylko godzinę, a trzeba załatwić sprawy, które zostawił, i ogarnąć się przed wyjściem.

Z westchnieniem rezygnacji wyciągnęła korek. Patrząc, jak woda wiruje, spływając z wanny, myślała o tym, co usłyszała przed chwilą. “Załatw wszystko” - powtórzyła głośno, naśladując głos i ton Joela Kingsleya. Jedno tylko jest pewne - dobrze zrobiła, zostawiając Krissy w Nowym Jorku. Lepiej trzymać ją z daleka od tego człowieka. Tacy jak on zjadają młode panienki żywcem na śniadanie.

Rozgoryczona, wróciła do sypialni, usiadła przy tele­fonie, przejrzała papiery, które zostawił, znalazła po­trzebne numery i nazwiska.

Gdy po godzinie Joel Kingsley zjawił się w hotelowym hallu, Tyler już tam czekała.

Ubrana we włoskie obcisłe spodnie i kaszmirowy sweterek, wolała nie siadać. Stała zgarbiona, nie dlatego, że tak się zwykła nosić, lecz dlatego, że przy najmniejszym ruchu sweterek podjeżdżał do góry, odsłaniając pępek, i nie było na to rady.

- Czy jest tu gdzieś sklep z konfekcją? - spytała w recepcji.

- Przykro mi, ale w pobliżu niczego tak modnego pani nie znajdzie - brzmiała odpowiedź poparta wymownym spojrzeniem na pas golizny między dołem swetra a górą spodni.

- Chciałabym kupić cokolwiek, żeby się jakoś... okryć - wyjaśniła tonem pełnym desperacji.

- Szkoda byłoby tak pięknego widoku - odpowiedział recepcjonista, patrząc tym razem prosto w jej oczy.

Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała, o czym mowa.

- Bo... - zaczęła się tłumaczyć, ale speszona straciła wątek. Z kłopotu wybawił ją Joel Kingsley, który właśnie zszedł do hallu. Ale nie zatrzymał się przy niej, Bez słowa przeszedł do wyjścia.

Nie poznał? No cóż, widział mnie tylko przez chwilę, pomyślała Tyler, gdy dobiegło ją gromkie pytanie, wy­powiedziane niecierpliwym tonem:

- Idziesz wreszcie czy nie?

Ściskając w ręce torebkę i elegancką miniaturową aktówkę od Marka Grossa, którą też znalazła w bagażu Krissy, Tyler podreptała śpiesznie do wyjścia.

Przed hotelem czekał samochód. Kingsley zdążył już wsiąść. Tyler wślizgnęła się na miejsce obok, a on nawet nie spojrzał. Studiował pilnie kolejny stos papierów, które trzymał na kolanach.

Tyler nie wiedziała, jak się zachować. Czy lepiej milczeć i nie zwracać na siebie uwagi, czy coś powiedzieć. W końcu postanowiła zaryzykować, uznając, że nie ma niebezpieczeństwa, bo Kingsley i tak nie zareaguje. Nie zainteresowałby się nawet wtedy, gdyby mu raptem oznajmiła, że jest pokojówką z hotelu.

- A więc - zaczęła - co pan kupuje?

- Dzieła sztuki - odparł, nie podnosząc oczu znad papierów.

- Przepraszam, co?

- Dzieła sztuki - powtórzył głośniej, jakby uznał, że nie dosłyszała.

- Ach, rozumiem. - Całą drogę w samolocie zastana­wiała się, jak będzie wyglądało ich pierwsze spotkanie. Jaka będzie jego reakcja, gdy zorientuje się, że ma przed sobą obcą osobę? Czy mistyfikacja zezłości go. czy może rozbawi? Rozważała rozmaite scenariusze. Jednego tylko nie przewidziała - braku jakiejkolwiek reakcji, absolutnej, perfekcyjnej obojętności.

I to ją irytowało.

- Dzieła sztuki? - powtórzyła. - A konkretnie?

- Piękne przedmioty, od uchwytów do szuflad, po łazienkowe wieszaki na papier toaletowy.

- Wieszak na papier toaletowy jako dzieło sztuki? - Autentycznie się zdumiała.

Podniósł wreszcie wzrok znad papierów i na nią spo­jrzał.

- To chyba oczywiste, że Rockefellerowie sprawiają sobie inne wieszaki niż zwykły Smith albo Johnson.

Zrewanżowała mu się spojrzeniem. Oczy rzeczywiście miał niezwykłe. Tak pięknych jeszcze nie widziała. Nic dziwnego, że dziewczyny traciły głowę na jego punkcie. Tylko że to bez sensu. Facet jest zimny jak góra lodowa.

- Nie przyszło mi to do głowy.

- O właśnie, mało kto na to wpada, a w świecie bogatych takie właśnie przedmioty mają swoją wartość. Dzieła sztuki na co dzień. Są w Nowym Jorku specjalne sklepy. Słyszałaś o nich?

- Nie.

- A właśnie. Sprzedaje się tam rozmaite drobiazgi, uchwyty i tak dalej, z całego świata. Wszystko piekielnie drogie, a wiesz dlaczego?

- Pojęcia nie mam.

- Bo płaci się za projekt, za kształt, za artystyczną myśl, bo są to dzieła prawdziwych artystów, dzieła sztuki, dla tych, oczywiście, których na to stać. I tym zajmuje się moja firma. Takich przedmiotów szukam po całym świecie. - Kingsley uznał wykład za zakończony i znów zagłębił się w papierach, jakby Tyler nie zasługiwała na dalszą jego uwagę.

- A konkurencja? Ma pan konkurentów?

Nie odpowiedział od razu, jakby się waha), tylko kącik ust uniósł mu się w ćwierćuśmiechu.

- Gilmore's Home Supply - rzekł wreszcie, przekładając jednocześnie papiery. - Zaczęli zabiegać o damską klientelę i rozszerzyli ofertę o artykuły gospodarstwa domowego.

- A pan, jak rozumiem; chce odebrać im rynek za pomocą artystycznych uchwytów do szuflad?

- Jeśli wpadniesz na lepszy pomysł, to chętnie wysłucham - brzmiała odpowiedź wypowiedziana surowym tonem.

- Nie omieszkam o nim panu opowiedzieć - potwier­dziła równie zimno.

Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała bez ruchu pośrodku swojego pokoju. Spędziła z Joelem Kingsleyem kilka dobrych godzin i...

Nie chciała nawet o tym teraz myśleć. Najpierw po­trzebowała drinka, mocnego, a nawet dwóch. Zaraz potem pragnęła zanurzyć się w gorącej kąpieli, nadrobić to, czego nie zdążyła przedtem, a jeszcze później...

Ledwo przygotowała sobie szklankę, gdy zadzwonił telefon.

Podniosła słuchawkę.

- Och, Tyler, nareszcie jesteś - zaszczebiotała Kris­sy. - Dzwoniłam już chyba ze sto razy. No i jak? Zezłościł się, że mnie nie ma? Zamówił to, co chciał.

- Jeśli o mnie chodzi, to czuję się dobrze - odparła Tyler sarkastycznie.

- Och, przepraszam, chciałam oczywiście zapytać, ale przecież ty zawsze dobrze się czujesz. - Krissy zaśmiała się. - Umiesz dbać o siebie.

- A on niby nie? Ten facet dałby sobie radę nawet na biegunie. Ale lepiej niech jedzie w tropiki. Jest tak zimny, że nie trzeba by klimatyzatora.

W słuchawce zaległa cisza.

- Tyler . chyba go nie polubiłaś? - odezwała się wreszcie Krissy wyraźnie rozczarowana.

- Polubić? Jego? Czy nie widzisz, że ten człowiek odpycha każdą kobietę, którą posądza, że chciałaby się do niego zbliżyć.

- Oczywiście! - wykrzyknęła Krissy. - Nie ma innego wyjścia, musi lak robić, bo wszystkie się w nim kochają.

- Ale ty, Kristin Beaumont, chyba nie - wycedziła Tyler z całą powagą. - Nie wierzę, abyś mogła się zakochać w tym... tym... - Przerwała, nie znajdując odpowiednio mocnego słowa na wyrażenie tego, co myśli.

- Opowiedz mi wszystko po kolei - zaszczebiotała Krissy, puszczając uwagę kuzynki mimo uszu. - Czy ta stara Delashaw też tam przyjechała? Widziałaś ją?

- Najpierw powiedz mi, czy dzwoniłaś do niego, uprzedzając, że nie przyjedziesz i że będzie... zastępstwo.

- Ależ skąd, do głowy mi nie przyszło. - Ton Krissy nie pozostawiał wątpliwości, że pytanie uznała za absur­dalne.

- No to już niczego nie rozumiem. Wyobraź sobie, że słowem nie odezwał się na mój widok, z miejsca zaczaj...

- ...dyktować polecenia - dokończyła Krissy. - Ależ oczywiście, domyślałam się, że tak będzie. On ma tyle na głowie, że nie zwraca uwagi na drobiazgi.

- Drobiazgi? Ludzka istota to dla niego drobiazg bez znaczenia?

- Tylko wtedy, gdy jest kobietą, a w dodatku ładną, napytał, jak masz na imię?

- Nie. Traktował mnie jak przedmiot. Dał mi papiery, wcisnął komórkę do ręki, kazał dzwonić, jakbym była robotem. Nie mógł okazać większej obojętności.

W słuchawce znów zaległa cisza.

- To znaczy, że mu się spodobałaś - szepnęła Krissy po dobrej chwili. - Uznał, że jesteś ładna. A w co byłaś ubrana? W moje rzeczy?

W głosie Krissy zabrzmiały niebezpieczne nuty za­zdrości. Tyler mogła mieć swoje zdanie na temat Joela Kingsleya, mogła uważać go za bufona, ale nie zapomi­nała, że Krissy ma całkiem inną opinię.

- A jak ty się czujesz? - zmieniła temat. - Był lekarz?

- Tak, przyszedł wieczorem, przyniósł mi jedzenie, ale... czy ty przypadkiem się nie zakochałaś? - zapytała Krissy z lękiem.

W pierwszej chwili Tyler nie zrozumiała, o kogo chodzi.

- W Kingsleyu? - upewniła się. - Jak mogłabym się zakochać w tym... - Ugryzła się w język. Powstrzymała się przed użyciem mocniejszego słowa, żeby nie urazić uczuć kuzynki. Krissy durzyła się w szefie, może nawet więcej, niż durzyła. - Ja miałabym się zakochać w Kin­gsleyu? To absurd. Sama przecież zauważyłaś, że nie jest w moim typie.

Krissy odetchnęła z ulgą. Wiesz, jesteś bardzo do niego podobna. Równie ostrożna. Oboje boicie się zakochać, bo to mogłoby zmienić całe wasze życie.

W pierwszym odruchu Tyler chciała rzucić słuchawkę, ale się opanowała.

- Mam nadzieję - odezwała się, tłumiąc irytację - że nie mówisz lego serio. Ja jestem podobna do Kingsleya?! Ten człowiek nie ma żadnych uczuć. Trzeba go było dzisiaj widzieć. Byliśmy w pubie, w większym towarzys­twie. Póki byli sami mężczyźni, śmiał się i bawił, ale gdy zjawiła się ładna dziewczyna, kelnerka, nabzdyczył się jak indor.

- Pewnie wyczuł, że zwróciła na niego uwagę, nie­nawidzi umizgów, nie znosi, gdy się ktoś narzuca, a na­wiasem mówiąc, ty powinnaś to doskonale rozumieć. Pamiętasz tego faceta, którego mama zaprosiła na święta dwa lata temu? Chciała, żebyś go poznała, a ty potrak­towałaś go jak powietrze.

Tyler zaczerwieniła się po uszy. Dobrze, że Krissy tego nie widziała. Do dziś nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego ów człowiek napawał ją takim obrzydzeniem. Był i przystojny, i inteligentny, i do wzięcia. Miał pocz­ciwe oczy. Był pediatrą, dzieci go uwielbiały, musiał więc być naprawdę dobrym człowiekiem.

A Tyler omijała go, jakby był zadżumiony. Za każdym razem, gdy próbował się zbliżyć, fukała tak. Że aż wszyst­kim robiło się przykro.

- Już dobrze - rzuciła do słuchawki. Rozmowa zaczęła schodzić na niebezpieczne tory. - Nie mówmy o tym. A zresztą, czas już kończyć. Muszę wziąć kąpiel i chcę się położyć. Niewiele spałam ostatniej nocy.

- Tylko nie zbliżaj się do niego - syknęła Krissy na pożegnanie. - Pamiętaj, że on jest mój.

- I wszystkich dziewczyn z biura, bo wszystkie zwariowałyście na jego punkcie - dodała Tyler z życzliwą złośliwością. Pożegnała się i odłożyła słuchawkę.

Ale na sen nie miała ochoty. Była zbyt podniecona wydarzeniami dnia, a poza tym była przecież w roman­tycznej Szkocji, w prawdziwym zamku i w ogóle... Uśmiechnęła się do siebie, przecież to wakacje. Ze stylowego biurka pod ścianą wzięła kolorowy informator hotelowy. Może jest coś, co warto zwiedzić albo zobaczyć. Choćby sam zamek.

Jak przeczytała, hotel urządzono w “nowym” zamku - w tej części, którą wybudowano, gdy zamczysko przestało pełnić funkcje warowni. Ale “stary” zamek też niedawno odremontowano i w ciągu dnia można go zwiedzać z prze­wodnikiem czy raczej przewodniczką, bo na fotografii ilustrującej tekst widniała młoda dama w stroju z epoki na tle tarcz i mieczy zdobiących którąś z zamkowych komnat.

Tyler odłożyła broszurę, podeszła do szafy. Gdyby przywiozła własną garderobę, włożyłaby długą wełnianą spódnicę, białą koszulową bluzkę z bawełny i żakiet, ale w bagażu Krissy niczego takiego nie było.

Wróciła w myślach do incydentu w pubie i do dziwnego zachowania Kingsleya. Demonstracyjnie odwrócił się od Ładnej kelnereczki, Tyler zaś traktował przez cały czas tak, jakby była powietrzem albo jeszcze gorzej, jakby w ogóle jej nie było. Jak to Krissy powiedziała? Że Kingsley zawsze tak reaguje na widok “ładnych” kobiet.

- A, do diabła z nim - mruknęła, wyjmując z szafy czarne skórzane spodnie, a spośród sweterków w szufladzie wybrała moherowy różowy golf z długimi ręka­wami. Problem tylko w tym, że znów okazał się skąpy jak wszystko, co Krissy spakowała do walizki. Znów więc będzie świecić gołym pępkiem.

Obejrzała się w lustrze. Jak na trzydziestopięcioletnią staruszkę prezentowała się całkiem nieźle. Godziny ćwiczeń w fitness clubie nie poszły na marne. Brzuch plaski jak należy, a tyły... też jeszcze ujdą. Najważniejsze że nie spełniło się ponure proroctwo matki, że po trzydziestce to, co stanowi przedłużenie pleców, zaczyna zwisać po kolana jak, nie przymierzając, rzadkie ciasto.

Włożyła adidasy, ale biel kłóciła się z czernią skó­rzanych spodni, zdecydowała się więc na czółenka. Wy­brała najniższy obcas, jaki był w kolekcji, lecz nie miała już śmiałości spojrzeć w lustro. Wiedziała, że gdyby ujrzała siebie w tak skomponowanym stroju, nie wyszłaby z pokoju.

W recepcji zapytała o drogę do starej części zamku i o to, czy można zwiedzać zabytkowe komnaty bez przewodnika. Dyżurny oświadczył najpierw, że już jest po godzinach, gdy jednak zobaczył minę Tyler, zmienił zdanie.

- Może jednak coś się da zrobić - powiedział, wy­jmując ze schowka klucz. - Proszę za mną.

Otworzył ciężkie dębowe drzwi prowadzące do starej części zamku i wpuścił Tyler do środka.

- Niech pani zwiedza i proszę się nie krępować. Może pani zapalać wszystkie światła, pomyślą, że to sprzątaczka i nikt nie będzie pani przeszkadzać, tylko przy wyjściu proszę zgasić.

Serce Tyler zabiło mocnej na myśl, że dane jej będzie samej wędrować po wiekowych komnatach i obcować z historią. Nawet jak czegoś dotknie, to nikt nie powie, że nie wolno.

- Dziękuję panu, nie wiem, jak się odwdzięczę.

- Naprawdę? Niech pani pomyśli - odparł recep­cjonista tonem, który nie miał nic wspólnego z zawodową uprzejmością.

Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała aluzję. Pomogło łakome spojrzenie, jakim młody człowiek ogarniał pas gołego ciała między sweterkiem a górą obcisłych spodni. W pierwszym odruchu chciała obciągnąć kusy moher... ale zrobiła coś zupełnie innego. Wyprostowała się jak nigdy i kokieteryjnym uśmiechem odpowiedziała na zaczepkę:

- Pomyślę....

Gdy uświadomiła sobie, jak się zachowała, zlękła się, że młody człowiek zaśmieje jej się w twarz. On tymczasem obrzuci! ją przeciągłym spojrzeniem.

- Będę czekał - rzekł, zamykając za nią drzwi.

Jeśli jeszcze przed chwilą Tyler czuła do siebie obrzy­dzenie, to minęło bezpowrotnie, gdy została sama. Rola femme fatale była jej zawsze obca, kokieteria też, teraz jednak... No cóż, pięknością może nie jest, ale brzydkim kaczątkiem też nie.

Ścianę po lewej stronie zdobiła średniowieczna rycerska zbroja. Po przeciwnej stronie stała długa sofa przykryta kobiercem z długimi frędzlami. Mury pokrywała boazeria z ciemnego dębu.

Tyler rozpuściła włosy. Oto jest sama w starym zam­czysku, nikt jej nie widzi, więc nie musi niczego ukrywać.

Ale dziesięć minut później czar prysnął jak bańka mydlana. Szła właśnie korytarzem, oglądając obrazy i studiując szczegóły w hotelowym informatorze, gdy drzwi naprzeciwko otworzyły się z chrzęstem nieoliwionych zawiasów. W pierwszej chwili chciała ukryć się za kotarą - o tej porze goście hotelowi nie mają przecież tu wstępu.

Joel Kingsley - on to bowiem stanął w otwartych drzwiach - był równie zdumiony jej widokiem jak ona.

- Kogo ja widzę? A ty co tu robisz?

Nie speszyła się. Był przecież wieczór, sprawy służ­bowe dawno się skończyły i nie musiała się tłumaczyć.

- Mogłabym zapytać o to samo - odparła przekornie. - O tej porze nie wpuszcza się zwiedzających.

- Zależy kogo. Dałem właścicielowi hotelu trzy trak­tory ogrodowe do testowania, więc mnie wpuścił. A ty, jak to sobie załatwiłaś? - spytał, wodząc oczami po odsłoniętym fragmencie brzucha. Przeniósł wzrok niżej, patrząc na obcisłości skórzanych spodni i buty na obcasie. Nie musiał nic mówić, i tak było oczywiste, o czym myśli.

- Zwyczaj nie - odparła Tyler. - Nie powiem, że przez łóżko, bo z tym i owym załatwiałam sprawę gdzie indziej. A nawiasem mówiąc, że pańskie traktory ogrodowe nie są najwygodniejsze. Jeszcze mam ślad po dźwigni zmiany biegów. - Przesunęła ręką po plecach, jakby rozmasowywała bolące miejsce.

- Porozmawiam z producentem - odrzekł Kingsley, a Tyler znów się wydało, że na jego twarzy zagościł cień uśmiechu. - Ale i tak masz szczęście, że nie dałem właścicielowi kosiarek do testowania. Mogłoby się skoń­czyć znacznie gorzej.

W najśmielszych wyobrażeniach Tyler nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek pozwoli sobie na lak frywolną konwersację.

- Zapewne - odparła tym samym tonem i chciała coś jeszcze dodać, ale przerwała, słysząc jakiś ruch za kotarą. Spojrzała zaskoczona. Joel też zwrócił uwagę na dziwny dźwięk i nie namyślając się, odsunął za­słonę.

Tyler aż jęknęła ze zdumienia. Podobno w zamku miało nie być żywej duszy.

Za kotarą, w wykuszu przy oknie, siedział młody mężczyzna, nieledwie chłopiec. Sądząc po stroju, w zam­ku był u siebie. Ubrany był w białą lnianą koszulę i szkocką, wyblakłą od prania spódniczkę. Na nogach miał grube, ręcznie dziergane skarpety do kolan i trzewiki jak prawdziwy giermek. Tak autentycznego szkockiego stroju Tyler nigdy jeszcze nie widziała.

- Ian McLyon - przedstawił się młodzieniec i skłonił lekko.

Mówił gardłowym akcentem mieszkańca szkockich gór, trudnym do zrozumienia dla przybysza z innych stron. Był bez wątpienia przystojny - ciemne kręcone włosy i mieniące się głębokim błękitem oczy - i patrzył na Tyler tak, że bała się, iż zaraz się zarumieni.

- Wydawało mi się, że o tej porze zamek jest nie­czynny - odezwał się Joel dość nieprzyjemnym tonem, adresując tę uwagę do młodego człowieka.

- Sądząc po stroju, nasz nieznajomy ma chyba większe prawo przebywać tu niż pan - zaprotestowała Tyler.

- Co do mnie, to umówiłem się z właścicielem - burknął Joel - i nie musiałem niczego “załatwiać” jak ty - dodał, opatrując uwagę takim spojrzeniem, że Tyler poczuła się jak unurzana w błocie, a młody człowiek parsknął śmiechem.

- Oto prawdziwa miłość! - zawołał rozbawiony.

- Nie jesteśmy... - energicznie zaprzeczyła Tyler, a dalsze słowa uwięzły jej w gardle. Perspektywa, że mogłaby stanowić parę z Kingsleyem, napawała ją nie­kłamanym wstrętem.

- Oczywiście, że nie - zawtórował Kingsley.

- A to wielka szkoda. - Ian uśmiechnął się. - Noc taka piękna. Spójrzcie na księżyc. Wymarzona noc dla miłości.

Tyler zerknęła przez okno. Księżyc w pełnej krasie unosił się nad wzgórzami otaczającymi zamek, srebrząc je jak w bajce. Niżej i bliżej murów zamkowych rozciąga! się skomponowany na kształt koła ogródek z grządkami ziół i poidełkiem dla ptaków pośrodku. Na skraju rabat, na ławce, siedziała dziewczyna wpatrzona w za­mkowe okna.

- Twoja? - spytał Joel młodzieńca, wzrokiem wska­zując na siedzącą na ławce postać.

- Moja - odszepnął Ian z uśmiechem, a Tyler poczuła ukłucie zazdrości w sercu. Wzruszyło ją uczucie malujące się na obliczu młodzieńca. A gdyby tak ktoś miał się mienić na twarzy na dźwięk jej imienia - pomyślała i... Potrząsnęła energicznie głową, jakby ten gest miał usunąć niechcianą myśl. Obruszyła ją wymiana słów Joela z mło­dzieńcem. Istota ludzka to nie rzecz, którą ma się na własność, a ci dwaj tak właśnie mówią. Tak samo mawiali niektórzy mężczyźni na rozprawach rozwodowych, w któ­rych zdarzało jej się występować, i też ją to irytowało.

Miała już wygłosić stosowną uwagę o męskim szo­winizmie, ale ubiegł ją Ian.

- Niestety, gniewa się na mnie - powiedział z roz­brajającą szczerością.

- Czemuż to? - wyrwało się Tyler, zanim zdążyła pomyśleć. Kingsley zgromił ją wzrokiem. - To Zna­czy... - zaczęte się usprawiedliwiać, ale zmieniła zamiar. - To znaczy - zaczęła jeszcze raz innym tonem - trudno mi uwierzyć, że można by się na ciebie gniewać. - Nie spojrzała na Kingsleya, ale czuła, że pała oburzeniem i że przy najbliższej okazji zwróci jej uwagę za nie­stosowne zachowanie. Będzie oburzony, że flirtowała z nieznajomym.

- Dobra z pani kobieta, wie pani, jak pocieszyć stra­pionego mężczyznę - rzekł Ian z uśmiechem i obrócił się do okna. - Ale są takie sprawy, o których tylko my wiemy. - I znów przeniósł wzrok na Tyler. - A nie zechciałaby pani zanieść jej listu ode mnie? Mam coś ważnego do przekazania, ale... - Zawiesił głos i tylko bezradnie machnął ręką.

- Rozumiem. - Tyler wyciągnęła dłoń w stronę młodzieńca. Chciała go dotknąć w przyjaznym geście, ale nie zdążyła.

- Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pańska towarzyszka odda przysługę obcemu mężczyźnie? - Zwrócił się Ian do Kingsleya. - Będę panu ogromnie wdzięczny.

- Nie musisz prosić o przyzwolenie. To nie jest mój narzeczony, tylko pracodawcą - pośpieszyła Tyler z wy­jaśnieniem, zanim Kingsley zdołał otworzyć usta.

Ian spojrzał zdumiony najpierw na nią, potem na Kingsleya.

- Pańska pokojówka? - spytał takim tonem, jakby wyznanie kobiety było dlań szokiem.

- Niezupełnie! - Tyler znów pośpieszyła z wyjaś­nieniem.

- Zgadłeś - rzekł Joel, wyraźnie rozbawiony. - Co­dziennie rano czyści mi toaletę.

Ian skinął głową z całą powagą, jakby nie zauważył, że Kingsley żartuje. Tyler obrzuciła obu spojrzeniem pełnym oburzenia. Męscy szowiniści - niby całkowicie obcy, a jakże łatwo znaleźli nić porozumienia.

Ian, który nie opuścił swego miejsca przy oknie, pod­ciągnął kolano pod brodę. Oczom Tyler ukazała się męska nogą w całej okazałości. Był naprawdę bardzo przystojnym mężczyzną, a teraz spod skarpety wyciągnął złożony arkusz papieru. Jednocześnie spojrzał na Tyler tak, jakby czytał w jej myślach. Zarumieniła się po uszy i w duchu udzieliła sobie nagany.

Ubrała się jak idiotka i zachowuje się tak samo jak trzynastolatka na koncercie rockowym!

Wzięła list z ręki Szkota. Papier był jeszcze ciepły.

- Zaniesie pani? - upewnił się Ian.

- Natychmiast - odparła, bezwiednie naśladując jego akcent, co jeszcze bardziej ją speszyło. Odchrząknęła, aby ukryć zmieszanie. Kątem oka dostrzegła przyganę na twarzy Kingsleya.

- Ucałowałbym panią z wdzięczności! - zawołał Ian. - Ale okoliczności nie pozwalają - dodał, patrząc z rozbawieniem to na nią. to na Kingsleya. A teraz idźcie już. lej ojciec zaraz po nią wyjdzie.

Ostatnie zdanie wypowiedział z żalem, Tyler miała ochotę zapytać, na czym polega cały problem, i zaofe­rować swoją pomoc. Na studiach chodziła na ćwiczenia, których przedmiotem było rozwiązywanie i łagodzenie sporów, więc może... Ale Joel ujął ją pod ramię i dość stanowczo skierował do drzwi.

- Śpieszmy się - powiedział. - Trzeba dostarczyć ten list, zanim zjawi się ojciec i zabierze córkę do domu, a zresztą oboje z łanem powinni już być w łóżkach - podkreślił młody wiek obojga kochanków.

- Co to znaczy “śpieszmy się”? - Tyler wyrwała ramię z objęć Kingsleya. - Nie przypominam sobie żad­nych wspólnych zobowiązań i nie życzę sobie żadnego “my”. - Poszukała wzrokiem Iana, aby mieć świadka, ale chłopiec zasunął już kotarę i zaszył się w swojej samotni przy oknie.

Za drzwiami, w które skierował ją Joel, zaczynały się kręte jak w baszcie schody. Joel znalazł kontakt, zapalił światło, przepuścił Tyler przodem. Zaczęli schodzić po kamiennych stopniach wytartych przez tysiące stóp w cią­gu wielu stuleci, ale jeszcze całkiem solidnych.

Po chwili znaleźli się na zamkowym podwórcu. Noc wiała chłodem. Tyler zadygotała z zimna.

- Gdybyś nie obnosiła się z gołym pępkiem, nie czułabyś chłodu - zauważył cierpko Joel, ale zdjął i podał jej swoją skórzaną kurtkę.

Tyler spojrzała na niego, zdumiona opiekuńczym gestem, a w myślach podsumowała lekcję, jakiej udzielił jej właśnie los: korzysta się męskich kurtek, gdy jest się na szpilkach, w skąpym sweterku i obcisłych spodniach, a na pewno nie dostępuje się tej przyjemności, nosząc obszerne wełniane spódnice i ciepłe blezery.

- Dzięki. - Otuliła się szczelnie wygrzaną od jego ciała kurtką. Zrobiło jej się przyjemnie i miło, czego wszakże nie miała zamiaru obwieszczać Kingsleyowi. Gdy uśmiechnęła się do siebie, odwróciła się, żeby tego nie widział.

W milczeniu przeszli przez dziedziniec do ogrodu. Dochodzili do ławki, gdy dziewczyna nagle zerwała się z miejsca. Wyglądało, jakby chciała uciec - tak przynaj­mniej pomyślała Tyler, ale nieznajoma zgięła się wpół i trzymając się oparcia ławki, zaczęte wymiotować.

- A więc wiadomo już, na czym polega problem młodej pary - rzekł Joel półgłosem.

Tyler puściła uwagę mimo uszu, ruszyła na pomoc, ale dziewczyna powstrzymała ją gestem. Trwała jeszcze chwilę w półskłonie, po czym wyczerpana usiadła ciężko na ławce. Zmęczenie, drugi nieomylny znak ciąży, pomyś­lała Tyler, a głośno spytała, czy może w czymś pomóc.

Młoda kobieta miała delikatne rysy i coś takiego w sobie, że Tyler chętnie przygarnęłaby ją do siebie jak dziecko, utuliła, pocieszyła i zaprowadziła do domu.

- Nie, dzięki - brzmiała odpowiedź, wypowiedziana szorstkim szkockim akcentem, a po chwili dziewczyna podniosła głowę, spoglądając w stronę zamku.

Tyler podążyła za jej wzrokiem. Kilka rozświetlonych okien, ale tam, gdzie siedział Ian, panowała nieprzenikniona ciemność. Mimo to Tyler miała ochotę pomachać mu ręką. Wiedziała, że chłopiec wypatruje w mroku.

Nie uczyniła jednak żadnego gestu. Zajęła się nie­znajomą.

- Znam się trochę na takich sprawach, może mogłabym pomóc - zaproponowała. Dziewczyna jakby nie słyszała.

- Ma pani list? - spytała zmęczonym głosem. Tyler westchnęła z rezygnacją. Trudno, nie jej kraj i nie jej sprawa. Oddała przesyłkę.

Dziewczyna otworzyła list drżącymi rękami. Niecierp­liwie zaczęła czytać, a po jej policzkach popłynęły łzy. Tyler zrobiło się żal nieznajomej. Taka młoda i taka nieszczęśliwa. Jest jeszcze dzieckiem, a już nosi w sobie zalążek nowego życia. Dramatu dopełnia fakt, że jej ojciec nie toleruje ojca dziecka, które niebawem przyjdzie na świat.

Raz jeszcze Tyler zaoferowała się z pomocą, ale dziewczyna pokręciła głową, jakby wyłowiła w nocnej ciszy coś, czego ani Tyler, ani Joel nie słyszeli.

- Musicie już iść - szepnęła z trwogą. - Ojciec zaraz tu będzie.

- A może powinniśmy zostać, porozmawiać z nim. Mam pewne doświadczenie, w takich sprawach... Ach! - Tyler zakrzyknęła z bólu, gdy Joel chwycił ją mocno za rękę.

- Nie wtrącaj się. Widzisz przecież, że panienka wcale sobie tego nie życzy - rzekł stanowczym głosem. - Idziemy.

- Nikt mi nie będzie rozkazywał - syknęła Tyler, próbując wyrwać się z uścisku.

- Proszę, niech państwo jut idą - ponagliła dziew­czyna. - Gdy ojciec zobaczy mnie z wami, będzie jeszcze gorzej.

Tej prośby Tyler nie mogła nie spełnić. Udało jej się wreszcie wyrwać łokieć z uścisku Kingsleya, spojrzała jeszcze na nieznajomą i bez słowa, ścieżką między grzę­dami ziół, ruszyła w stronę zamku. Nieszczęście jednak chciało, że po paru ledwie krokach obcas utknął w szcze­linie między ceglanymi kostkami, którymi wyłożono alejkę. Jak niepyszna stanęła w miejscu. Joel nie odmówił sobie uwag w rodzaju “a nie mówiłem”, ale przykląkł i uwolnił ja z pułapki.

- Dzięki - powiedziała nieszczerze i z całą godnością, na jaką w tej krępującej sytuacji zdołała się zdobyć, ruszyła w dalszą drogę.

Dochodząc do zamku, obejrzała się za siebie. Dziew­czyny nie było. Miała już otworzyć drzwi, te same, przez które wyszli na podwórzec, ale zmieniła zamiar. Za późno na dalsze zwiedzanie, a co ważniejsze, Joel pewnie podreptałby za nią. Jak na jeden dzień miała go już po dziurki w nosie.

- Idę spać - oznajmiła wyniośle.

- Sama? - padło natychmiast pytanie, pełne udawa­nego zdziwienia.

Tyler zawahała się, jak odeprzeć atak. Wybrała ironię.

- Ależ skąd. - Machnęła wymownie ręką. - Zamówi­łam cały zespół chłopców z kuchni do towarzystwa i zapas śmietany, by lepiej się bawić.

- Najlepsza jest bita. Bita śmietana i seks idą zawsze w parze. Zwykła się nie nadaje.

Tyler zmilczała. Nagle straciła ochotę na słowny po­jedynek. W świetle księżyca Joel Kingsley wyglądał nader przystojnie. Bez słowa obróciła się na pięcie tak gwałtownie, że niemal straciła równowagę. Ale opanowała się i w milczeniu udała się w stronę hotelu, by wreszcie skryć się w zaciszu swego pokoju.

- Jutro o dziewiątej! - krzyknął jeszcze Joel. - I tym razem nie zapomnij wziąć czegoś do pisania - dodał.

Tyler nawet się nie obróciła.

3

Kolejny dzień w Szkocji Tyler zaczęła od ponownego dokładnego przeglądu garderoby Krissy w płonnej nadziei, że znajdzie jednak coś mniej awangardowego i mniej skąpego niż to, co miała na sobie wczoraj. Niestety, wybór ograniczał się albo do rzeczy, które niewiele osłaniały, albo takich, które nawet skrywały goliznę, ale przylegały do ciała tak ściśle, że i tak wszystko było widać.

Robiąc dobrą minę do złej gry, zeszła do hallu. Kingsleya jeszcze nie było.

- Powiedział, że się spóźni - poinformował dyżurny recepcjonista, inny niż wczoraj.

- Spóźni? Parę minut czy parę godzin?

- A tego nie powiedział.

Tyler zerknęła na zegarek. Była dokładnie dziewiąta. Pomyślała, że może jest szansa, aby z kierowcą Kingsleya skoczyć do najbliższego miasteczka i kupić coś stosownego do ubrania, coś, w czym nie będzie świecić golizną. Pomysł dobry, ale....

- Przepraszam pana - przywołała recepcjonistę, który właśnie skończył rozmowę telefoniczną i odkładał słu­chawkę - o której zaczyna się zwiedzanie zamku?

- Właśnie teraz weszła pierwsza grupa. Jeśli pani chce się przyłączyć, to proszę. Idzie się....

- Znam drogę, dziękuję - rzuciła, popychając ciężkie dębowe drzwi.

Pierwsza poranna grupa zwiedzających nie była liczna, wszystkiego trzy osoby, a wśród nich - co Tyler wcale nie zdziwiło - Joel Kingsley. Speszył się na jej widok jak uczniak złapany na wagarach.

Udała, że go nie widzi. Stanęła obok przewodnika.

- Nie w pracy? - szepnął Kingsley, gdy z całą grupą przeszli do następnej komnaty.

- Szef wybrał się na wagary, a gdy kota nie ma, myszy harcują - odparła słodkim głosem, nie patrząc na niego. - A teraz sza, chcę posłuchać.

Słuchała przewodnika z rosnącym zainteresowaniem. Chłonęła opowieść o zamku i ludziach, którzy tu niegdyś mieszkali. Na Joela Kingsleya nie zwracała uwagi.

- A teraz opowiem państwu o niezwykłej miłości, której świadkiem były te mury - oznajmił przewodnik, gdy znaleźli się w niewielkiej komnacie, ongiś służącej za alkowę lub coś w tym rodzaju.

Tyler drgnęła, czując na ramieniu dotyk Kingsleya. Spojrzała, a Joel bez słowa wskazał wzrokiem jeden ze starych portretów na ścianie. Przyjrzała się i ze zdumieniem odkryła, że postać na obrazie wygląda dokładnie jak wczorajszy znajomy - Ian McLyon.

Przewodnik, starszy mężczyzna w szkockim stroju, który nosił z nonszalancka, swobodą prawdziwego miesz­kańca gór, zauważył zdumioną minę Tyler.

- A właśnie - uśmiechnął się - wszystkie kobiety się w nim kochały. Młody Rob był naprawdę jak malo­wanie.

- Rob? Myślałam, że to łan - odrzekła Tyler, nie odrywając wzroku od obrazu. Zrozumiała, że portret przedstawia któregoś z przodków wczorajszego zna­jomego.

- Widzę, że czytała pani nasz informator - rzeki prze­wodnik, wyraźnie usatysfakcjonowany. - I ma pani dobra, pamięć... - zawiesił głos - ...do plotek - dodał żartem, ku rozbawieniu pozostałych słuchaczy.

Tyler speszyła się, nie zrozumiała dowcipu.

- ...a skoro tak - ciągnął przewodnik - to może nam pani opowie.

Tyler speszyła się jeszcze bardziej. Poszukała wzro­kiem Joela, żeby wybawił ja. z opresji, ale on tylko wzruszył ramionami.

- Nie, dziękuję... przepraszam... - Nie udało jej się znaleźć innych słów.

- Szkoda, chętnie bym odpoczął - odrzekł przewodnik, co znów rozbawiło słuchaczy. - Ale skoro pani nie chce, to sam zacznę i niech mnie pani poprawi, gdybym się pomylił.

Tyler skinęła tylko głową; nadal nie rozumiała, do czego stary Szkot zmierza. Skonfundowana spojrzała na Joela, ale w jego oczach odczytała tylko pytanie o to, co takiego ona wie o Ianie, czego on nie wie.

- Opowieść jest w istocie prosta, jak wszystkie tragedie - zaczął tymczasem przewodnik. - Otóż młoda Caitlin ManAfree miała wyjść za Gilberta zwanego Nadobnym, bo tak postanowił jej rodzic. Ale, jak to często bywa, Caitlin zakochała się w kimś innym, wędrownym truba­durze, wielce przystojnym młodzieńcu nazwiskiem łan McLyon, i jemu oddała rękę. Ślub odbył się w największej tajemnicy. - Spojrzał na Tyler, jakby pytał, czy dobrze mówi, i nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej: - A tymczasem Nadobny Gilbert nagle znikł. Stało się to zaraz po sekretnym ślubie. Przeszukano cały zamek. Na próżno. Gilberta nie znaleziono, ale w łożu Iana odkryto zakrwawiony hełm i dwa pierścienie, które należały do zaginionego. Mając takie dowody, brat Gilberta, Robert, oskarżył Iana o morderstwo. - Spojrzał przeciągle na portret wiszący na ścianie. - Biedna Caitlin. Jej ojciec nie był, niestety, zbyt zaradny, jeśli idzie o majątek. Zapożyczył się po uszy w rodzinie przyszłego, jak uważał, męża swojej córki. Możecie więc sobie wyobrazić jego gniew, gdy córka wyznała, iż poślubiła grajka, co groszem nie śmierdział. - Potoczył wzrokiem po słuchaczach, nabrał wielki haust powietrza i znów podjął wątek. - Zastanawiam się, czy ktokolwiek dał wiarę oskarżeniu Roberta. Gilbert był rycerzem, w niejednej brał udział bitwie i z niejednej opresji wychodził cało, a biedny Ian był tylko muzykantem. Jego ręce nie nawykły do broni, więc jakże mógłby pokonać takiego mocarza jak Gilbert. A jednak uznano go za winnego i nieborak zawisł na stryczku... - Nie dokończył myśli, bo Tyler westchnęła tak głośno, że wszyscy się obrócili.

- Przepraszam, ale mówił pan tak przejmująco, ze... - Brakło jej słowa, lecz przewodnik uśmiechnął się tylko, zadowolony z rzadkiego komplementu, i wrócił do opo­wieści.

- A więc biedny łan zawisł na stryczku - powtórzył - a piękną Caitlin wydano za... brata Gilberta, Roberta. Siedem miesięcy później przyszedł na świat młody Rob, którego tu widzimy na portrecie.

- Siedem miesięcy? - upewnił się któryś ze słuchaczy, a towarzyszący pytaniu chichot stanowił aż nadto dosadny komentarz.

- A właśnie, siedem miesięcy - odparł przewodnik. - Lecz Gilbert zapewniał, że to jego potomek. Tak twierdził, choć dziecię było piękne jak słońce, a on brzydki jak noc. Przysięgał jednak, że gdy w łożnicy dopełniał mał­żeńskiego obowiązku, Caitlin była dziewicą. Ale to nie koniec opowieści. Bo oto trzy tygodnie po zaślubinach Roberta z Caitlin jej ojciec zginął tragicznie. Spadł z zamkowych murów. Powiadali jednak, że ktoś mu w tym pomógł. Gdy ojca zabrakło, panem zamku i okolic stał się Gilbert. Rządził żelazną ręką i kazał wieszać Każdego, kto wyrażał nieostrożne zdziwienie, skąd takie piękne dziecko u tak brzydkiego ojca. A teraz przejdziemy do następnej komnaty.

- Straszny drań z tego Roberta - szepnął Joel, gdy przepuszczając resztę zwiedzających przodem, znalazł się obok Tyler.

- Straszny - potwierdziła. - Ciekawa jestem - zmieniła temat - o której zaczyna się przedstawienie. Kiedy pokaże się młody człowiek grający rolę Iana McLyona?

- Myślę, że już zdobył tę dziewczynę - rzeki Joel z cicha i niecierpliwie zerknął na zegarek.

Jak się okazało, komnata, do której teraz przeszli. była ostatnią w programie wycieczki. Stało w niej kilka przeszklonych gablot z dokumentami historycznymi i ro­dzinnymi pamiątkami po tych, co władali zamkiem od setek lat.

Nie bacząc, że Joel zaczął się śpieszyć, Tyler zatrzymała się przy przewodniku.

- A więc, o której jest przedstawienie? - spytała.

- Jakie przedstawienie? Nie rozumiem.

- Pytam, kiedy zobaczymy młodego człowieka, który gra rolę lana McLyona - wyjaśniła Tyler szeptem, żeby inni nie słyszeli Nie spostrzegła, że za jej piecami stoi Joel.

- Proszą wybaczyć - zwrócił się do przewodnika - pani jest odrobinę... sentymentalna. Przyjechała z Ameryki i gdy wczoraj spotkała owego młodego aktora, zakochała się po uszy.

- Co za bzdura - zaprotestowała Tyler, ale z dalszymi wyjaśnieniami wolała poczekać, aż wyjdą pozostali uczestnicy zwiedzania.

- A o czym pani właściwie mówi, o jakie przed­stawienie chodzi? - spytał przewodnik, gdy zostali sami.

Nie zdążyła odpowiedzieć, ubiegł ją Joel.

- Otóż wczoraj, gdy byliśmy tu razem... - zaczaj.

- Nie byliśmy razem - zaprzeczyła ostro Tyler, ale zamilkła, gdy Joel zgromił ją wzrokiem.

- Otóż wczoraj - podjął myśl - pani i ja znaleźliśmy się w miejscu, w którym nie powinniśmy się chyba znaleźć, ale spotkaliśmy tam młodego człowieka, który wyglądał dokładnie tak jak ten na portrecie, no i pani... - Zawiesił głos, patrząc pytająco na Tyler.

- Ten pan nawet nie zna mojego nazwiska - wyjaśniła Tyler przewodnikowi z uśmiechem. - Być może się mylę - wróciła do frapującego ją wątku - ale wydawało mi się, że nie dalej jak wczoraj widzieliśmy... jak by to nazwać?... rodzaj przedstawienia, osnutego na losach Iana i Caitlin. a młody człowiek, którego mieliśmy okazję podziwiać, przedstawił się jako Ian McLyon.

- McLyon? - powtórzył przewodnik, patrząc badaw­czo to na Tyler, to na Joela. - To bardzo interesujące, proszę mi dokładniej opisać.

- Ależ oczywiście. Otóż działo się to wszystko w jed­nym z korytarzy, a młody człowiek siedział w wykuszu przy oknie....

- Wydaje mi się, że wiem, o którym korytarzu pani mówi - przerwał jej przewodnik, gestem dając znać, żeby poszli za nim.

- A więc jak masz na imię? - spytał Joel szeptem dołączając do zaimprowizowanej wycieczki.

- Krissy - odparła z przekorą.

- Uwierzyłbym, ale dwadzieścia lat temu - zaszydził Joel, ale następny dźwięk, jaki z siebie wydął, zaświadczył, że za złośliwość przyszło mu natychmiast boleśnie za­płacić. - Auć - jęknął.

- Przykro mi - powiedziała Tyler nieszczerze. - J ego stopa dostała się pod mój obcas - wyjaśniła przewodnikowi nie bez satysfakcji, gdy ten obejrzał się, zaniepokojony pełnym cierpienia jękiem.

- To było tu - rzeki Joel, opanowując ból. - O tu, za tą kotarą. - Podszedł bliżej z miną osoby, której przyjdzie kuleć do końca życia, co Tyler potraktowała z absolutną obojętnością.

- A teraz proszę mi dokładnie opowiedzieć, co tu się działo, - Przewodnik odsunął kotarę, pokazując wykusz i siedzisko przy oknie.

Wpadając sobie w słowo, Tyler z Joelem opowiedzieli, co ich spotkało w tym właśnie miejscu poprzedniego wieczoru.

A więc dziewczyna się pochorowała? - spytał prze­wodnik, gdy skończyli opowieść.

- Niestety. Biedactwo, stanowczo za młoda, żeby mieć dziecko. Chciałabym jej jakoś pomóc. Z tego, co się Zorientowałam, boi się ojca. Wie pan, gdzie oni mieszkają? Chciałabym tam pójść, może mogłabym po­móc - powtórzyła Tyler.

- Myślę, że już za późno. Nic się już nie da zrobić. - Oczy przewodnika zalśniły tajemniczo, - Czy państwo jeszcze się nie domyślają, że to były... duchy?

Tyler z Joelem spojrzeli najpierw po sobie z wyrazem najwyższego zdumienia, po czym oboje wbili wzrok w przewodnika.

- To niemożliwe - zaprzeczył żywo Joel. - To byli żywi ludzie. Zapewne z okolicy. Skoro nam udało się tu dostać, mimo ze było już po godzinach, to tym bardziej mogli tu wejść miejscowi. Waśnie, weszli tu i spłatali nam figla.

- Tak pan uważa? Więc proszę mi powiedzieć, jaki widok roztaczał się wczoraj z tego okna.

- Jak już mówiłam, widzieliśmy dziewczynę - odparła Tyler. - Siedziała na ławce na skraju ogrodu z grzędami ziół. Teraz ogrodu nie widać, bo stoimy daleko, ale wczoraj podeszliśmy do samego okna. O właśnie tak... - Tyler wsunęła się głębiej w wykusz i... z wyrazem najwyższego zdumienia cofnęła się z powrotem.

Joel też podszedł do okna.

Tam, gdzie wczoraj rozciągał się ogród, dziś wznosił się parterowy budynek hotelowego zaplecza, a za nim widać było wysypany żwirem parking i kilka samochodów.

Tyler stalą jak oniemiała. Nie miała nawet odwagi spojrzeć na Joela.

- A którędy państwo zeszli do Ogrodu? - spytał przewodnik.

- Tędy, tymi drzwiami - odpad głucho Joel.

Przewodnik dobył pęk kluczy, wybrał jeden, przekręcił zamek i otworzył drzwi. Gestem zachęcił, żeby spojrzeli.

Joel podszedł pierwszy, spojrzał i zaraz się odwrócił, szukając wzrokiem Tyler, lecz ona stała jak wmurowana. Wziął ją więc za rękę i podprowadził bliżej. Tam, gdzie wczoraj były zużyte, ale ciągłe jeszcze solidne kamienne schody, dziś widać było rumowisko, którym nie sposób byłoby zejść nawet pół piętra niżej.

- . Wielki Boże - westchnęła Tyler. Gdyby nie Joel, który chwycił ją za ramię, Osunęłaby się na posadzkę. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Chwilę trwało, nim zebrała siły. Z trudem stłumiła okrzyk przerażenia.

- I co teraz? - spytała, mobilizując resztkę woli, żeby nie rzucić się do ucieczki z tego strasznego miej­sca. - Dajemy znać do telewizji i prasy, że widzieliśmy duchy?

- Tu, w Szkocji, nikogo to nie zainteresuje - ostudził jej zapał przewodnik. - Duchów mamy na pęczki i gdyby o każdym miano opowiadać na ekranie, nie starczyłoby czasu na mecze piłkarskie, a tego telewidzowie nigdy by nie wybaczyli. - Popatrzył z rozbawieniem na twarze swoich rozmówców. Widać było, że jut układa w myślach opowieść o parze turystów z Ameryki, którym “wystawcie sobie, przydarzyła się niezwykła historia...” I tłumiąc śmiech, zaproponował obojgu, żeby zostali sami, “bo może Ian znów się objawi”.

- O dziesiątej mam następną grupę i gdyby państwu udało się ściągnąć tutaj Iana, byłaby wielka atrakcja. - Nie czekając na odpowiedź, obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. Korciło go, żeby natychmiast opowiedzieć swoim, lub komukolwiek innemu, o tym, co się właśnie wydarzyło.

- Chwileczkę! - krzyknęła za nim Tyler. Przyszło jej na myśl, że nie zadała najważniejszego pytania. - Ą nie wie pan, co było w liście? Tym, który zanieśliśmy dziewczynie?

- Wiem. Ale sami możecie zobaczyć. List jest w gab­lotce z rodzinnymi pamiątkami - rzucił przez ramię i już go nie było.

Zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

- No cóż - odezwała się Tyler po dłuższej chwili. - Czas chyba wziąć się do pracy.

Joel jakby nie słyszał. Zbladł na twarzy jak kreda.

- Widziałem - szepnął. - Widziałem ten list.

- W gablotce? I co w nim było napisane?

- Umarłem. Dziś mnie powiesili!

4

Joel, kochanie - rozległo się za plecami Tyler. Obróciła się zaintrygowana i... znalazła się oko w oko ze swoją... rówieśniczką. Ale poza lalami niczym więcej nie mogłaby się z nią mierzyć. Na pewno nie strojem. Nie­znajoma ubrana była w najmodniejsze i najbardziej sto­sowne - jeśli wziąć pod uwagę kraj, porę roku i dnia - tweedy. W długiej szykownej spódnicy z rozcięciem do pół uda prezentowała się konserwatywnie, a zarazem seksownie. Tyler nie miała cienia wątpliwości, że strój powstał na specjalne zamówienie i wyszedł spod ręki najlepszego projektanta mody.

Fryzura i cera nieznajomej świadczyły o długich go­dzinach spędzanych w salonach fryzjerskich i kosmetycz­nych, a więc w tych wielce wytwornych miejscach, na które Tyler nigdy nie miała czasu. Blond włosy połys­kiwały pasemkami w kilkunastu starannie dobranych odcieniach i pyszną, równie starannie Ułożoną kaskadą spływały aż do ramion właścicielki, spowitych w jedwab­ną bluzkę, kosztująca na oko tyle, że Tyler musiałaby miesiąc pracować, gdyby chciała sprawić sobie coś podob­nego. Obie panie wymieniły zdumione i niezbyt chętne spojrzenia. Tyler boleśnie uświadomiła sobie, że w przy­kusej spódniczce i skąpym sweterku wygląda co najmniej niestosownie, jeśli nie podejrzanie. Wyrzucała sobie, że nie pojechała na zakupy i nie kupiła czegoś odpowied­niego, jak pierwotnie planowała.

- Joel, kochanie - powtórzyła nieznajoma. Staranna wymowa świadczyła, że musiała brać lekcje dykcji i to u nie lada mistrzów. - Czy to twoja asystentka? Przyznam, że jestem zaskoczona. Zwykle twoje sekretarki prezentują się... inaczej. Wydawało mi się, że będzie ci towarzyszyć ta... jak ona się nazywa?... Christine?

- Kristin - skorygowała Tyler z zimnym uśmiechem. - To moja kuzynka.

- Joel, nic mi nie mówiłeś, że będzie zastępstwo.

- Bo nie wiedziałem - odparł Joel obojętnie, jakby dając do zrozumienia, że drobiazgi tyczące personelu biurowego zupełnie go nie interesują.

Celeste Delashaw - Tyler nie miała wątpliwości, że to właśnie ona - patrzyła wzrokiem pełnym przygany to na Joela, to na nią, a Tyler musiała natężyć całą wolę, aby ukryć uczucie wstydu i zażenowania. Czuła się tak, jakby przyłapano ją na czymś wysoce niestosownym.

Ale Celeste Delashaw nie dała się zmylić.

- Co się z wami dzieje? - spytała prokuratorskim tonem. - Wyglądacie, jakbyście zobaczyli ducha.

W tym momencie Tyler popełniła największy błąd, jaki można było popełnić. Spojrzała porozumiewawczo na Joela, Joel na nią, i zaczęło się. Nieznaczny zrazu uśmiech pojawił się najpierw na obliczu Tyler, w chwile potem zaśmiał się Joel, a po sekundzie oboje śmiali się na cały głos.

- W rzeczy samej, w rzeczy samej - wykrztusiła Tyler, trzymając się ze śmiechu za brzuch.

- Właśnie, zgadłaś - zawtórował Joel i z rozbawienia aż przysiadł w wykuszu. Zerwał się natychmiast jak oparzony, spojrzał na Tyler i roześmiał się jeszcze gło­śniej.

- Ducha? Widzieliśmy aż dwa duchy - dorzuciła Tyler pośród nerwowego śmiechu.

- A jeden dat nam nawet list, żeby zanieść drugiemu.

- Drugiej.

- Właśnie, drugiej.

- Ten list jest teraz w gablotce z zamkowymi pamiąt­kami - dodała Tyler. Teraz ona przysiadła na siedzisku w wykuszu. Joel poszedł w jej ślady i znów parsknęli niekontrolowanym śmiechem.

Celeste Delashaw najpierw patrzyła w milczeniu, potem podeszła bliżej, jakby chciała rozdzielić rozbawioną parę, co jednak nie było możliwe - siedzieli zbyt blisko siebie i nadal śmiali się jak dzieci.

- Może zechce się pani wreszcie przedstawić - zażą­dała Celesus Delashaw gromkim głosem, chcąc położyć kres irytującej ją wesołości.

- Tyler Stevens, jestem adwokatem. - Tyler z trudem opanowała śmiech i wyciągnęła rękę do Celeste.

- Pani mecenas?! - wykrzyknął Joel z niedowierzaniem. - Miałem więc prawniczkę za stawkę sekretarki i nic o tym nie wiedziałem? Wytoczę sprawę o oszustwo!

Ostatnie zdanie wprawiło Tyler w rozbawienie. Znów zaczęła się śmiać.

- W sądzie ze mną nie wygrasz! - wykrzyknęła we­soło. - Sprawę lana też bym wygrała, gdyby się do mnie zwrócił - zapewniła ze śmiechem, biorąc Joela pod ramię.

- Joel, opanuj się wreszcie! - zawołała Celeste Delashaw. - I zachowuj się jak należy. Przecież nawet jej nie znasz. A pani - zwróciła się do Tyler - wróci natychmiast do Stanów.

Stanowczy ton, wykluczający wszelki sprzeciw, po­działał na Tyler otrzeźwiająco. Przypomniała sobie, w ja­kiej jest sytuacji, jak się tu znalazła i dlaczego.

- Bo ja... - Zerwała się miejsca, chcąc wyjaśnić nieporozumienie, ale pod ostrym spojrzeniem Celeste Delashaw zamilkła, zdając sobie sprawę, że żadne słowa nie pomogą. Bo jak wytłumaczyć, że poważna kobieta przy­wdziewa raptem strój podlotka i paple o duchach. Zrobiło jej się wstyd, spuściła wzrok, przyznając w duszy, że za takie zachowanie należy jej się reprymenda.

- Ma pani rację - powiedziała z całą powagą. - Nie powinnam była... Bardzo to było niestosowne.

- I w złym guście. - Celeste Delashaw nie odmówiła sobie przyjemności wymierzenia jeszcze jednego ciosu.

- Czy Krissy straci pracę? - spytała Tyler pokornie, spoglądając na Kingsleya.

Nie odpowiedział. Patrzył w przestrzeń bez cienia uśmiechu, opanowany i wyniosły.

- Nie - zamiast Kingsleya odpowiedziała Celeste Delashaw. - Z tego, co widziałam, dziewczyna całkiem nieźle się spisuje.

Czując się jak dziecko przyłapane na wyjadaniu cu­dzych cukierków, Tyler ruszyła do wyjścia, nie chcąc przedłużać przykrej sceny. Ale wrodzone poczucie obo­wiązku kazało jej jednak zatrzymać się w progu.

- Przepraszam - zwróciła się do Kingsleya, choć ten nie mógł tego widzieć. Stał odwrócony plecami z oczami wpatrzonymi w przestrzeń. - A co ze sprawami, które były zaplanowane na dziś?

I znów Celeste Delashaw pośpieszyła z odpowiedzią.

- Sami się tym zajmiemy. Jestem pewna, że bez trudu znajdziemy kogoś na zastępstwo. Prowadzenie notatek i łączenie rozmów telefonicznych to chyba żadna filozo­fia - dodała z przekąsem, - Bilet na samolot odbierze pani w recepcji. - Uznając posłuchanie za zakończone, Celeste Delashaw obróciła się na pięcie i podeszła do Joela, nadal stojącego bez słowa.

Tyler kusiło, żeby coś jeszcze powiedzieć, zwrócić uwagę, że Kingsley powinien był przecież zauważyć, że jest obca i nie należy do jego personelu, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Uznała więc, że lepiej za­sunąć zasłonę milczenia na to, co się wydarzyło, udać się do apartamentu, spakować walizkę i wracać do Stanów pierwszym nadarzającym się samolotem. To na niej spoczywa cała odpowiedzialność za wszystko, co się stało. Do Krissy nie może mieć pretensji, bo to jeszcze dziecko, ale sama ma przecież swoje lata i choćby z tego tytułu powinna być mądrzejsza, więc tylko sobie zawdzięcza tę upokarzającą scenę. Do Celeste Delashaw też nie można mieć pretensji. Miała prawo się zdener­wować, widząc narzeczonego bez mała w objęciach obcej kobiety. Gdyby była na jej miejscu, to...

Nie ma o czym mówić. Nie jest na jej miejscu, nie mówiąc już o tyra, że nigdy w nikim nie była na tyle zakochana, aby doznać choćby cienia uczucia zazdrości.

Pakowanie było kwestią paru ledwie minut. Układanie skąpych strojów w walizce nie wymagało szczególnych zabiegów. Tylko przy moherowym sweterku Tyler za­trzymała się na sekundę, wracając myślą do wczorajszego wieczoru i męskiej kurtki, którą jej zaoferowano. Wes­tchnęła, zamknęła walizkę, szykując się do wyjścia. Ogarnęła jeszcze wzrokiem piękną komnatę przerobioną na hotelowy apartament. Zerknęła na łoże i baldachim rozpięty na czterech kolumnach i okno w wykuszu.

Czy dane jej będzie jeszcze kiedyś odwiedzić Szkocję? Mieszkać w prawdziwym zamku?

Postawiła walizkę przy drzwiach. Telefon! Trzeba zadzwonić do Krissy, uprzedzić, co się stało. Wzięła słuchawkę i zaczęła wystukiwać rząd cyfr: wyjście na miasto, centrala międzynarodowa, numer kierunkowy Stanów, numer kierunkowy Nowego Jorku....

A co jej właściwie powie? Że chociaż, w opinii Krissy, daje sobie radę w każdej sytuacji, poniosła dotkliwą porażkę i wszystko popsuła? “Bo wiesz - zaczęła sobie przepowiadać rozmowę - zobaczyliśmy z Joelem parę duchów i.... Słucham? Dlaczego mówię z Joelem, a nie z panem Kingsleyem? No bo widzisz, kiedy z kimś przeżywa się coś takiego - widzi się duchy i dziewczynę, która choruje, bo jest w ciąży, a jeszcze na dodatek ojca tego dziecka powiesili, a w ogóle to oboje z dziewczyną odeszli z tego świata parę stuleci temu, to wtedy... Nie, nie, Krissy. To nie było tak, że on mnie zwolnił, to ta jego narzeczona... Ależ oczywiście, Krissy, jestem dorosła i daję sobie radę, ale w tym wypadku ona miała rację, bo śmialiśmy z Kingsleyem jak nie wiadomo co. Mówię ci, tarzaliśmy się ze śmiechu i obejmowaliśmy... Wie, nie, Krissy, nie denerwuj się. Nic się nic stało. Uspokój się. Do niczego między nami nie doszło. Ależ nie, kochanie, wcale ci go nie odbieram. Do głowy mi to nie przyszło. Nie odbieram go ani tobie, ani tej Delashaw, ani nawet tej... jak jej tam... Marilyn, ale...”

Odłożyła słuchawkę, nie czekając na połączenie. Skoro sama sobie nie potrafi niczego wyjaśnić, to tym bardziej nie wytłumaczy się przed Krissy.

A w pracy? Olśniło ją, że w kancelarii też wszyscy będą się dopytywać, że jak to. wyjechała nagle, że pilna sprawa rodzinna, że miało jej nie być, a tu dwa dni i jest z powrotem? Ma skłamać? Ale jak? Co powiedzieć? Że pilna sprawa nie była taka pilna? No to po co jeździła aż do Szkocji? Powiedziała przecież, że tu leci.

No i jest w Szkocji - zaczęła się uspokajać. I tak naprawdę nie musi wracać. Uprzedziła przecież, że nie będzie jej dwa tygodnie. Może więc zostać.

Jak to nazywają? Wakacje!

Właśnie. Ile to już lat nie miała wakacji? Tylko praca i praca, na okrągło. Należy jej się wypoczynek, a skoro już jest w Szkocji, więc czemu nie miałaby zostać? A Kingsley? Nieważne. Nic ich przecież nie łączy.

Znów podniosła słuchawkę. Połączyła się z recepcją. Owszem, powiedzieli, może zostać w tym samym apartamencie, rezerwacja opiewała przecież na jeszcze dziesięć dni. Podziękowała, odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do siebie. Dziesięć dni i żadnych obowiązków. Dziesięć dni wakacji. Może zwiedzać, wędrować po górach, na­pawać się wrzosowiskami, spać do woli, jeść, ile chce, a także - przyszło jej na myśl - zgłębić tę historię z Ianem.

Sama się zdziwiła, że to właśnie przyszło jej teraz do głowy. Skąd? Dlaczego? Co ją właściwie obchodzi los młodego człowieka, który odszedł z tego świata kilka dobrych stuleci temu? Rzecz w tym, że w myślach kołatało jej coś innego, a młody człowiek, którego wi­działa, nie mógł być duchem. Duch, jeśli już, jawi się Zgoła inaczej. A ten był żywy, z krwi i kości. I nie straszył.

W innym już nastroju znów zabrała się za walizkę. Pamiętała, że wśród rzeczy Krissy jest także turystyczna torebka kangurka. Dziesięć minut później, ubrana w swoje własne rzeczy, z kangurka na brzuchu, wspinała się raźno na wzgórze, na którym widniały ruiny dawnej warowni.

Daleko przed celem zaczęła sapać ze zmęczenia, klnąc w duchu młodego człowieka w recepcji. “Do warowni? Mały spacerek” - zapewniał. Mały spacerek, dobre sobie. Dwie rzeki po drodze też podobno były małe, przepastna dolina takoż, nie mówiąc już o małej ponoć górce, na którą wspina się już od godziny, a końca nie widać, stanęła wreszcie na szczycie. Dysząc z wysiłku, wsparła się o mur, ocierając krople potu z czoła.

I właśnie wtedy lunęło jak z cebra. Tyler ruszyła przed siebie na ślepo, szukając jakiegokolwiek schronienia. Wydawało jej się, że widzi w miarę suchy kąt po drugiej stronie murów - pozostałość dawnego kominka. Pobie­gła w tym kierunku, starając się nie przewrócić na rumowisku. Nim dotarła na miejsce, przemokła do nitki.

- A w tej torbie jest pewnie wszystko, tylko nie parasol - usłyszała za sobą.

Obróciła się zaskoczona i serce podeszło jej do gardła, gdy zobaczyła Joela Kingsleya. Stał po ścianą i gestem wskazywał kangurkę na brzuchu.

- Śledziłeś mnie? - rzuciła oskarżycielskim tonem.

- I to tak zmyślnie, że dotarłem tu pierwszy - zadrwił.

I bez drwiny wiedziała, że wymknęła jej się najgłupsza w świecie uwaga i jedyne, o czym w tej chwili zamarzyła, to zawrócić na pięcie i odejść jak najdalej. Była jednak zbyt przemoczona i wyziębiona, aby zamiar ten wpro­wadzić w życie, zwłaszcza że pod zasnutym niebem zrobiło się tak mroczono, że zaczęła się lękać, czy odnajdzie drogę do hotelu.

- A ty skąd się tu wzięłaś? Szłaś za mną, czy sama postanowiłaś obejrzeć miejsce kaźni Iana McLyona?

- Zgadłeś. To pierwsze, oczywiście - zrewanżowała się drwiną. - Ogarnęło mnie przemożne pragnienie ujrze­nia człowieka, który nawet nic zauważył, że w miejsce stałej sekretarki pojawiła się inna osoba.

- Nie zauważył? Z takimi włosami?! - odrzekł Joel wymownym tonem. - Widziałem tu niedaleko mały pen­sjonat Może pójdziemy coś zjeść, chyba że - znów zerknął krytycznym okiem na kangurkę - masz w tym parę kanapek.

Nie odpowiedziała. Wciąż kołatały jej w myślach słowa, które przed chwilą wypowiedział: “Z takimi wło­sami?!”

- A więc. kuzynko panny Krissy, jak będzie? Tyler zdołała wreszcie ochłonąć.

- Jak będzie? - powtórzyła pytanie. - Wyciągniesz komórkę, zadzwonisz po samochód, niech przyjedzie i zabierze cię ode mnie jak najdalej. Potem ja zejdę sobie do tego pensjonatu, zamówię obiad i posiedzę w jedynym towarzystwie, na jakim mi naprawdę zależy: w swoim własnym.

Joel uśmiechnął się nieznacznie, po czym jak iluzjonista na występie pokazał, że nie ukrywa nic w żadnej z kie­szeni.

- Żałuję, ale nic mam ani komórki, ani pieniędzy, Przyszedłem goły jak święty turecki. Jeśli więc mamy pójść coś zjeść, to ty będziesz płacić, a ja ci później wyrównam w honorarium.

Chciała powiedzieć, żeby się nie trudził i darował sobie wynagradzanie jej za dzień pracy w charakterze sekretarki, ale zmieniła zamiar.

- Nie wiem, jak to wytrzymasz. Moja stawką to trzysta pięćdziesiąt dolarów za godzinę.

Joel zmilczał, przymknął tylko oczy, jakby przeliczał coś w myślach.

- W porządku - powiedział. - Spisałaś się znakomicie. Szpadle i piły dotarły, gdzie trzeba i kiedy trzeba. Podobało mi się także to, co zaproponowałaś Marilyn w sprawie witryny internetowej, choć skłamałaś, mówiąc, że przeka­zujesz tylko mój pomysł. Niech więc będzie po trzysta pięćdziesiąt, ale bez nadgodzin.

Uznał temat za wyczerpany. Przez chwilę patrzył na ulewę.

- Niewykluczone - powiedział - że w pensjonacie dowiemy się czegoś o Ianie. Gotowa? - I nie czekając na odpowiedź, ruszył biegiem w dół zbocza.

Tyler została. Powtarzała w myślach dopiero co usły­szany komplement. Zrobiło jej się jej miło i jakby cieplej. Zastanawiała się, co zrobić. Rozsądek podpowiadał, żeby wracać do hotelu i nie oglądać się za Joelem.

Ale hotel był daleko. Kusiło ją także, żeby utrzeć nosa Celeste Delashaw. Pilnowała Joela jak pies kości. Ciekawe więc, jaką będzie mieć minę, gdy zobaczy, że narzeczony wraca do hotelu nie sam, lecz w towarzystwie. I to czyim!

Sama myśl o tym, jak będzie, wystarczyła, żeby Tyler uśmiechnęła się do siebie i nie zastanawiając się dłużej, pobiegła w ślad za Joelem Kingsleyem.

Biedactwa, aleście przemokli - powitała ich w progu właścicielka pensjonatu, urządzonego w malowniczym dworku u stóp wzgórza. - Do nitki! Wchodźcie, wchodź­cie, ogrzejecie się przy ogniu.

Joel z galanterią przepuścił Tyler przodem.

Na widok kuchni, w której się znaleźli Tyler oniemiała z zachwytu. Zapominając o zimnie i przemoczonym ubraniu, chłonęła wnętrze jak z obrazka. Na wielkim, otwartym piecu kuchennym płonął wesoły ogień. Z wie­kowego kredensu połyskiwały talerze, każdy inny, tu i ówdzie poszczerbione od użycia. Drewniane blaty kuchennych stołów, wybielone od ciągłego mycia, tez świadczyły, że dzieje tego dworku mierzy się w dziesiąt­kach lat. Ze ścian spoglądały na gości miedzianie naczynia wypucowane do połysku, ale znaczone bliznami czasu.

- Przyjechaliście pewnie z Ameryki - stwierdziła gos­podyni z głębokim przekonaniem. Miała siwe włosy i cerę tak bladą, jakby nigdy nie oglądała słońca. - Wszyscy Amerykanie zachwycają się moją kuchnią Mówią, że przypomina im przodków, jakby wszyscy wywodzili się ze Szkocji. Może to i prawda, Nasi zawsze lubili jeździć po świecie. A co do kuchni, to chętnie sprawiłabym sobie nową. Marzy mi się taka ze stalowym zlewozmywakiem i mnóstwem szkła.

- Ależ w żadnym wypadku! - zawołali Tyler z Joelem zgodnym chórem, ku rozbawieniu gospodyni.

- No właśnie, gadam tu i gadam, zamiast się wami zająć. Tam jest coś dla pana. - Gestem Szkotka wskazała ubranie wiszące na kołku przy drzwiach. - Niech pan się przebierze, a małżonka pójdzie ze mną.

Tyler chciała stanowczo zaprotestować przeciwko nazywaniu jej “małżonką”, ale gospodyni nie dała jej dość do słowa. Mówiła bez przerwy, zapraszając ją najpierw do izby obok, a później pomagając ściągnąć przemoczone rzeczy. Odwróciła się tylko dyskretnie, gdy Tyler zaczęła zdejmować bieliznę i wkładać bawełnianą koszulkę i ta­kież majtasy, a do tego gruby, domowej roboty sweter i bawełniane obcisłe spodnie - wszystko zaoferowane przez gościnną panią domu. Z potoku słów gospodyni Tyler dowiedziała się, że jej nazwisko brzmi McDonald, a gdy zdołała wtrącić, patrząc na sweter, że rzadko miała okazję widzieć ręcznie dziergane rzeczy, pani McDonald powiedziała: “Bo wiesz, słonko, my tu mamy dużo czasu i niewiele do roboty”.

Joel też zdążył się już przebrać w sztruksowe spodnie i szary gruby sweter, w czym - jak zauważyła Tyler - było mu bardzo do twarzy. Jeszcze wilgotna czupryna wyglądała, jakby właśnie wstał z fotela u fryzjera, co Tyler nieco speszyło. Nie miała okazji spojrzeć w lustro, ale wyobrażała sobie, że musi wyglądać fatalnie. Włosy w nieładzie, bo przepaska, którą włożyła, wychodząc na wycieczkę, dawno się zsunęła, a na policzkach - lepiej nie mówić. Tusz z rzęs najpewniej się rozmazał, czuła się więc nieświeżo i okropnie.

- A teraz musicie coś przekąsić - oznajmiła pani McDonald, mieszając chochlą w wielkim garze na piecu, wyglądającym jak na sentymentalnej fotografii w maga­zynie urządzania wnętrz. Wzięła z półki dwie miski z grubego fajansu i do każdej nalała solidną porcję parującej zupy.

Tyler korciło, żeby wreszcie zapytać, czy pani McDo­nald wie coś o zamku po drugiej stronie góry. Nie zdążyła, gdyż ubiegł ją Joel.

- Od dawna pani tu mieszka? - spytał, a Tyler już wiedziała, do czego zmierza.

- Bardzo dawna - odparła pani McDonald z uśmie­chem, stawiając wypełnione po brzegi miski przed gość­mi. - Od urodzenia, a przedtem mieszkali tu rodzice, a przed nimi dziadkowie. Krótko mówiąc, McDonaldowie są tu od zawsze. - Z misek unosił się apetyczny aromat kaszy i mięsa. Gospodyni podała jeszcze wielki bochen chleba i dzieżkę masła.

- Musi więc pani znać wszystkich i wszystko w całej okolicy - wtrąciła Tyler, patrząc porozumiewawczo na Joela. Wolałaby bez żadnych wstępów opowiedzieć pani McDonald, co ich wczoraj spotkało, i spytać, co ona o tym myśli, ale się krępowała.

Niepotrzebnie. Gdy bowiem, dopełniwszy obowiązków gospodyni, pani McDonald usiadła do stołu, bez żadnych wstępów spytała:

- No więc, jaki to duch wam się objawił?

Joel z Tyler spojrzeli po sobie w zdumieniu.

- Po oczach poznałam, - Pani McDonald zaśmiała się. - No, opowiadajcie. Mnie nic nie zdziwi. Nie wy pierwsi zaglądacie tu do mnie. Iluż to już miałam gości, co to widzieli ducha, potem szli oglądać warownię, by w końcu trafić do mnie. - Nie przerywając potoku słów, pani McDonald zakrzątnęła się znów przy kuchni i na stole zjawił się wielki półmisek pieczonej wołowiny. - A więc którego to widzieliście?

- Iana - odparła Tyler.

- Ach, jego. Mogłam się domyślić. - W głosie pani McDonald zabrzmiały nowe nuty. - tan objawia się zakochanym - dodała rozmarzonym tonem. - I co? Dał wam list, prosił, żeby przekazać?

- Nie jesteśmy... - zaprotestowała Tyler, ale Joel nie dał jej skończyć.

- I nic nie możną zrobić? Nie można mu pomóc? - spytał. - To znaczy... chodzi mi o to, że to straszne, że biedny młodzieniec nie zaznaje spokoju. Krąży po zamku od stuleci i cierpi. To okropne, Kara ponad wszelką miarę.

- Ja tam się na tym nie znam. Ale możecie popytać mojego brata, Fergusa. Przez trzydzieści dwa lata stró­żował w zamku i zna rozmaite historie.

Tyler sięgnęła po nóż, odkroiła dwie pajdy chleba, dla siebie i dla Joela.

- A gdzie pani brat mieszka? - spytała, smarując chleb masłem.

- Jak to gdzie? Tutaj. Jak już przyjdzie, bo bez przerwy gdzieś łazi. Wróci, jak nie teraz, to nad ranem. Poczekajcie, to sobie pogadacie.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Do wołowiny pani McDonald podała cztery jarzyny, a wśród nich tłuczony pasternak, który Tyler wyjątkowo zasmakował. Żałowała że w Ameryce w ogóle się tego nie jada.

- Skoro w tym zamku tak często objawiają się duchy - zwróciła się do pani McDonald - to czemu nie reklamuje się go jako “najbardziej nawiedzony w całej Szkocji”?

- Och, moja droga, wiele zamków mogłoby kandydo­wać do tego tytułu, a poza tym taka reklama mogłaby być niebezpieczna. Ściągałaby podejrzane typy i w ogóle, rozumie mnie pani? A teraz zostawię was samych. Umó­wiłam się na wieczór. Przygotuję wam sypialnię, w lodów­ce jest pudding, czujcie się jak u siebie.

- Wykluczone! - wykrzyknęła Tyler odruchowo i speszyła się, gdy pani McDonald spojrzała na nią zdziwiona. - Ja chętnie skorzystam z sypialni, ale sama. Poczekam na pani brata, bo mam mnóstwo pytań. Ale powtarzam: sama. Bo widzi pani, nie jesteśmy... jak by tu powiedzieć... małżeństwem. - Mówiąc to, Tyler czuła, że się rumieni aż po czubek nosa.

- A to mnie nie obchodzi. Tu w Szkocji też słyszeliśmy o rewolucji seksualnej - odrzekła pani McDonald z uśmie­chem. - Ułóżcie się, jak chcecie, mnie tam nic do tego - I śmiejąc się, wyszła z kuchni.

Zaległa cisza, którą przerywał tylko trzask polan na kominku. Tyler czuła na sobie wzrok Joela. Spojrzała na niego.

- No cóż, będziemy losować, kto zajmie sypialnię.

- Taaak? A co z panią Delashaw, no wiesz, tą damą, która prowadzi u ciebie politykę personalną. Co ona powie? Poszukaj lepiej telefonu, zadzwoń i błagaj o po­zwolenie spędzenia nocy bez jej opieki.

Joel zrobił taką minę, jakby miał kłopoty ze słuchem.

- Czy ja dobrze słyszę? Zazdrość?

- Chciałbyś. Niedoczekanie twoje.

Z dworu dobiegł warkot samochodu. Tyler podbiegła do okna. Przez firankę zobaczyła panią McDonald wsia­dającą do auta. Jeszcze tylko trzask zamykanych drzwi i samochód odjechał w mrok.

Zostali sami.

Przez chwilę Tyler stała przy oknie. Nadal lało. Nie miała najmniejszej ochoty wychodzić na deszcz i wracać do hotelu, Niby dlaczego miałaby ustępować Kingsleyowi, oddawać mu sypialnię. Poza wszystkim korciło ją, aby dowiedzieć się więcej o lanie, zwłaszcza zaś o tym, że - jak powiedziała pani McDonald - objawia się on tylko zakochanym.

Bo jakże to - miałaby wrócić do Nowego Jorku i tłumaczyć, że owszem, widziała ducha, ale nic ponadto, niczego się nie dowiedziała? Opowiadać, że “owszem, był taki jeden, co wiedział wszystko i o tym zamku, i o duchach, ale nie mogłam z nim porozmawiać, bo akurat szef mojej kuzynki też był w tym pensjonacie, to znaczy w dworku, i... rozumiecie... nie mogłam”.

Co za nonsens.

Barry nigdy jej nie wybaczy, jeśli zmarnuje taką okazję i nie dowie się wszystkiego do końca. Czuła, że musi tu zostać.

- Nie - oświadczyła stanowczo. - Ty wracasz do hotelu, a ja zadzwonię po ciebie, kiedy wróci Angus....

- Fergus.

- Słucham?

- Fergus. Brat pani McDonald nazywa się Fergus.

- Niech będzie, a więc dzwonię po ciebie, kiedy wróci Fergus.

- Nie, zrobimy odwrotnie: ty wracasz, ja zostaję i ja dzwonię po ciebie.

- I myślisz, że pani Delashaw się zgodzi? - zaszydziła.

- A nie mówiłem? Zazdrosna!

Tyler zmilczała. W pierwszym odruchu chciała oczywi­ście odrzucić piłeczkę, powiedzieć coś dowcipnego i złoś­liwego, ale nagle zdała sobie sprawę, że nie ma ochoty na słowne potyczki. Uświadomiła sobie, że oto są sami. w pięknym dworku zagubionym wśród gór, daleko od świata. Ale - i to sobie też uświadomiła - nie powinna dłużej przebywać w towarzystwie Joela Kingsleya.

- Dobranoc - rzuciła przez ramię i nie czekając na odpowiedź, wyszła z kuchni - Poszła do sypialni. Ani sekundy dłużej z Joelem. Nie będzie marnować czasu na bzdurne przekomarzania, czy jest, czy nie jest zazdrosna o tę damulkę, Celeste Delashaw.

Gościnna sypialnia jawiła się równie uroczo jak cały dworek. Ręcznie tkane zasłony na oknach i kapa na łóżku do kompletu, utrzymane w kolorze pasie/owej zieleni. jak wszystko dookoła.

Zamykając za sobą drzwi, zauważyła, że w zamku nie ma klucza. Zirytowała się, a jeszcze bardziej, że tak właśnie zareagowała. Bo co? Sadzi, że Joel zechce się tu wedrzeć? A gdyby był klucz, to wyłamałby drzwi jak Rett Butler do sypialni Scarlett O'Hary. Bzdura. Czasy Rettów Butlerów dawno minęły, a męż­czyzna pokroju Joela Kingsleya - bogaty, przystojny i zdrowy - ma w bród pięknych kobiet. Bez kiwnięcia palcem.

Zabierając ze sobą gruby frotowy szlafrok, który znalaz­ła w sypialni, Tyler pomaszerowała do łazienki na drugim końcu korytarza. Do kuchni, mimo otwartych drzwi, nawet nie spojrzała. Ledwie zamknęła się w łazience, gdy znów usłyszała warkot silnika samochodowego. Zaintrygowana, zerknęła przez firankę. Pod dom pod­jechała limuzyna, a Joel Kingsley właśnie do niej wsiadał.

No cóż, niewiele trzeba było, aby go zniechęcić, pomyślała, napełniając wannę. Miała ochotę na długą, leniwą kąpiel.

Godzinę później zaczęła jednak żałować, że nie wróciła do hotelu. Bo, owszem, znalazła szampon, ale w całej łazience nie było śladu odżywki, a tym bardziej pianki albo żelu do układania włosów, a bez tego nie da się nawet porządnie rozczesać, nie mówiąc już o ułożeniu fryzury. Co gorsza, nie znalazła też żadnego kremu, a po wyjściu z wanny skóra na twarzy ściągnęła się jak pergamin. Gdy poruszyła ustami, miała wrażenie, że wyschnięta na wiór skóra zaraz popęka.

Zirytowana, skończyła ablucje. Jutro przyjdzie jej jeszcze bardziej żałować, że tu została. Zamiast fryzury będzie kołtun, a cera... szkoda nawet mówić.

Przechodząc obok otwartych drzwi do salonu, niemal krzyknęła ze zdumienia. Przy kominku, z książką na kolanach, siedział sobie Joel Kingsley. Chciała coś po­wiedzieć, ale zmieniła zamiar. Skoro słowem jej nie uprzedził, nie miała powodu, aby się odzywać. Ruszyła do siebie, do sypialni.

Ledwie jednak postąpiła krok, gdy usłyszała.

- Co to właściwie znaczy “odżywka bez płukania”?

Zamurowało ją. Stanęła jak wryta, z jedną ręką we włosach - cały czas próbowała je rozczesać - drugą przytrzymując poły szlafroka. Pewnie zareagowałaby tak samo, gdyby ktoś zawołał “pożar!”.

- Czy Lancôme to dobra firma?

Obróciła się jak automat i spojrzała na niego. Siedział jak przedtem, wpatrzony w książkę, ale w lewej, wyciąg­niętej ku niej, ręce, trzymał elegancką reklamówkę Bootsa, Tyler co prawda pierwszy raz była na Wyspach Brytyj­skich, ale doskonale wiedziała, że Boots to najlepsza w całej Wielkiej Brytanii, wręcz kultowa, sieć sklepów z kosmetykami. Ciągną do nich klientki z całego świata.

Gdyby Joel Kingsley zaoferował jej trzy miliony do­larów w gotówce i bez podatku, zaśmiałaby mu się w nos i oświadczyła wyniośle, żeby się zabierał razem z pieniędz­mi, ale odzywka, pianka i nawilżający krem Lancôme'a? Taka pokusa była ponad jej siły.

Bezwiednie zaczęła dziwny pląs. Cofnęła się pół kroku, tylko po to, aby zaraz postąpić dwa kroki do przodu, a Joel Kingsley odłożył książkę i jak św. Mikołaj jął dobywać z reklamówki Bootsa prawdziwe skarby. Naj­pierw szczotkę i grzebień. Też najlepsze - Pearsona! Zawsze o takich marzyła i zawsze rezygnowała, uznając, że byłby to przesadny luksus.

A Joel wyciągał kolejne skarby: odżywkę do włosów, trzy kremy - nocny, dzienny i pod oczy. I nie był to jeszcze koniec, bo oto - gdy jeszcze raz zanurzył rękę W reklamówce - oczom Tyler ukazała się przepiękna saszetka w kolorze morskiej głębi. Z nabożeństwem, jak archeolog badający cenne znalezisko, Joel rozsunął zamek błyskawiczny spinający dwie części saszetki i pokazał, co jest w środku: komplet do makijażu - podkłady, pudry, cienie do oczu, szminki, konturówki, tusz, wraz ze stosow­nymi instrumentami. Nie brakowało nawet przyrządu do podwijania rzęs, zwanego zalotką.

- Więc? - Tyler odzyskała w końcu mowę. - Jaki ma być cyrograf? Co za to chcesz? Moją duszę?

Joel podniósł wreszcie wzrok. Przez chwilę patrzył na nią bez słowa, wreszcie się uśmiechnął.

- Wystarczy mi kozetka w twojej sypialni. Chciałbym ni być, gdy Fergus wróci. Mam kilka pytań, a on może znać odpowiedzi.

Tyler nie odrywała oczu od skarbów, ale perspektywa wspólnej nocy, we wspólnym pomieszczeniu, sprawiła, że zaczęła się wahać.

Zauważył? Może. W każdym razie odłożył reklamówkę i podniósł książkę.

- Znalazłem to na półce. Wszystko o duchach w tej części Szkocji - wyjaśniał, a gdy nie zareagowała, dodał jeszcze jedno zdanie: - Jest cały rozdział o Ianie.

Tyler skapitulowała. Chwyciła reklamówkę takim ru­chem, jakby lękała się; że ktoś ją może jeszcze uprzedzić, i z westchnieniem rezygnacji osunęła się na krzesło naprzeciwko Joela. Salonik był niewielki, więc niemal dotykali się kolanami. Pokój rozświetlała tylko lampa stojąca przy fotelu Joela i płonące żagwie na kominku. Nie mogąc już wytrzymać bolesnej suchości na twarzy, Tyler otworzyła słoiczek kremu, przymknęła oczy i z uczu­ciem bliskim rozkoszy jęła nakładać zawartość na czoło i policzki.

Gdy po chwili irytująca suchość ustąpiła i Tyler ot­worzyła oczy, zobaczyła, że Joel patrzy na nią, jakby po raz pierwszy w życiu widział kobietę z bliska. W rzeczy samej czynności kosmetyczne należą do sfery działań intymnych i na ogół dokonuje się ich na osobności, a na pewno nie w towarzystwie mężczyzny, zwłaszcza obcego.

- Nigdy nie widziałeś kobiety sautée? Jak to możliwe? Słyszałam, że zaliczyłeś sześć czy nawet siedem mał­żeństw. - Tyler uciekła się do agresji w odruchu obrony, żeby nie myśleć, że jest z nim sama w romantycznym dworku, a on jest przystojny, ona zaś pod szlafrokiem ma tylko majteczki.

- Osiem - odparował Joel. - I żadnego rozwodu. Wszystkie kolejne żony po prostu mumifikuję i chowam do szafy.

Zabrzmiało to tak komicznie, że Tyler nie wytrzymała i roześmiała się. Wmasowując odżywkę we włosy, pomyślała, że trudno z nim wygrać. Nie obrażał się i od­parowywał każdą złośliwość.

- A ty? - spytał z cicha.

Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała pytanie. Nie śpieszyła się z odpowiedzią. Sięgnęła najpierw po szczotkę.

- Nigdy nie miałam męża - odpowiedziała, wpatrzona w ogień na kominku.

- Dlaczego?

W pierwszym odruchu żachnęła się. Już miała na końcu języka coś w rodzaju “nie twoja sprawa”, ale ku własnemu zaskoczeniu zaczęła jak najbardziej poważnie i rzeczowo:

- Chyba dlatego, że ewentualni kandydaci lękali się o swoją pozycję. Zarabiałam więcej od nich, byłam lepszym prawnikiem, wygrywałam w sądach. - Nie zdając sobie z tego sprawy, mówiła coraz głośniej i z narastającą złością. - Uważali mnie chyba za zbyt męską.

Joel nic nie odpowiedział, a gdy spojrzała na niego, zobaczyła, że chłonie oczami jej włosy, zachłannie śledzi każdy ruch szczotki, gdy odgarniając pasmo po paśmie, rozczesuje fryzurę. Uśmiechał się przy tym bardzo sym­patycznie. Nie było w tym uśmiechu ani cienia żądzy. tylko ciepło i jakby... odrobina kpiny i szczerego roz­bawienia. Kpiny z niefortunnych kandydatów do jej ręki, a rozbawienia, że ktoś mógł ją mieć za zbyt męską.

Odwróciła się, bo nie mogła oderwać wzroku od jego oczu. W życiu nie spotkała mężczyzny, który zdobyłby się na taki gest jak on - wyprawić się po... kosmetyki. Owszem, zdarzało się, że ten i ów biegł lub jechał po butelkę lub dwie wina albo gin, gdy uważał, że tak będzie szybciej, ale nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby w podobny sposób zadbać o rzeczy tak osobiste jak odżywka do włosów czy tusz do rzęs.

- I co teraz? Przeczytasz mi o lanie czy będziesz tak siedział, gapiąc się we mnie jak sroka w kość. - Bez­wiednie powiedziała to inaczej, niż miała zamiar: ciepło, bez cienia agresji.

Joel uśmiechnął się, otworzył książkę i zaczaj czytać.

Do niej jednak nie dochodziły słowa. Chłonęła tylko jego głos, a głos miał piękny. Musiała zmobilizować całą siłę woli, aby zacząć śledzić treść. Niewiele w tym było nowego. Biedny łan zawisł na stryczku za zbrodnię, w którą nikt, nawet wtedy, nie wierzył. Ale Robert był silny, a ojciec pięknej Caitlin słaby, Ian, wędrowny grajek, znalazł się między młotem a kowadłem.

- Myślę, że to, co powiedziałeś o Ianie, było słuszne - odezwała się, gdy skończył czytać. - Ponosi zbyt srogą karę.

- Chyba że czegoś pragnie.

- Współczucia? - Włosy jeszcze nie wyschły do końca i Tyler bezwiednie zaczęła je znów szczotkować.

Joel odłożył książkę i milcząc, dał jej znak, żeby usiadła u jego stóp.

Usłuchała, nie zastanawiając się, co robi. Ogień na kominku, deszcz za oknem, ciepłe światło lampy - świat za górami zdawał się nie istnieć, a tu, w tym czarownym świecie, była tylko ona i on. A on wyjął jej szczotkę z dłoni jak dziecku i jak dziecko zaczął ją czesać. Przymknęła oczy, poddając się pieszczocie, której nie zaznała od lat. W dzieciństwie tylko mama tak właśnie ją czesała.

- Czego więc pragnie większość duchów? - zadał pytanie Joel.

- Nie mam pojęcia, ale....

- Ale?

- To znaczy, niewiele wiem o duchach, tyle tylko, co wyczytałam w Szóstym zmyśle. Być może Ian błaga o pomoc, a może chce....

- Czego?

- Nie wiem. Tylko w powieściach można podróżować w czasie. Gdyby to była powieść, to przeszłabym przez takie specjalne wrota i znalazłabym się w czasach lana....

- I nie miałabyś ani odżywki do włosów, ani kremu do twarzy.

- A ty nie miałbyś ani komputera, ani komórki, lecz zbroję i miecz, i stawałbyś na udeptanej ziemi..

- To już lepiej zostańmy w naszych czasach.

- Racja. - Z uśmiechem poddała się miarowym ruchom jego uzbrojonej w szczotkę dłoni.

- A jak sądzisz, co pani McDonald miała na myśli, mówiąc, że Ian objawia się tylko zakochanym? - spytał cichym głosem.

- Ach, napędza tylko interes - odparła Tyler przekor­nie, nie chcąc wstępować na niebezpieczną ścieżkę. Gdy Joel nie zareagował na lekki ton, zmieniła temat. - A dla­czego się rozwodziłeś?

Joel zawahał się.

- Uważałem, że nic spełniani oczekiwań moich part­nerek. Nie chciałem ich krzywdzić, skazując na siebie.

- “Nie spełniam oczekiwań”. Nieraz to słyszałam. Może nie wiesz, ale moją specjalnością jest prawo rodzinne, stale występuję w sprawach rozwodowych. Doskonale wiem. że kiedy mężczyzna oświadcza, że “nie chce krzywdzić”, to kieruje nim poczucie winy. Ale nigdy nie przyzna, że zwyczajnie przestał kochać i chce się pozbyć niechcianej partnerki.

- W moim przypadku było chyba inaczej. Nie było tak, że “przestawałem kochać”, chyba po prostu nigdy nie kochałem, czego zresztą moje partnerki miały świa­domość.

- Więc dlaczego się żeniłeś?

- Chcesz znać prawdę? - Zaśmiał się.

- Tylko prawdę.

- A więc prawda jest taka, że nie znoszę randek, umawiania się i tego wszystkiego, co się z tym łączy. Może to dziwne, bo prawdziwy mężczyzna powinien pokazywać się i tu, i tam, chodzić na kolacje i premiery z uwieszoną u ramienia gwiazdką, ale ja po prostu ani tego lubię, ani nie pragnę.

- A co lubisz i czego pragniesz?

Nie odpowiedział. Z kominka posypało iskrami, więc wstał, żeby poprawić ogień. Nie wrócił już na swoje miejsce na fotelu, tylko przycupnął obok Tyler na podłodze.

- Rzadko kto mnie pytał, czego naprawdę pragnę - odezwał się po chwili, patrząc w ogień. - Bo widzisz - poszukał wzrokiem jej oczu - umiem robić pieniądze, naprawdę umiem i większość ludzi interesuje tylko to._ Czasami mam wrażenie, że widzą we mnie wyłączna maszynę do robienia pieniędzy.

- Celeste Delashaw też? - odruchowo spytała Tyler j gdyby tylko mogła cofnąć to pytanie, chętnie odgryzłaby sobie język.

Joel znów wbił wzrok w przestrzeń.

- Myślę, że też - szepnął jakby do siebie, ale gdy po chwili spojrzał na Tyler, w jego oczach pojawił się błysk. - Chciałabyś poznać prawdę o mnie? Prawdę o nieudanych małżeństwach, trudach i wyboistej drodze, jaką przechodzi kandydat na miliardera?

W Tyler walczyły dwie dusze, Rozsądek domagał się, żeby odpowiedzieć: nie. Ale rozsądek musiał skapitulować przed pokusą.

- Chętnie. - Usłyszała słowo, którego nie chciała wy­powiadać. - Wieczór ledwie się zaczął, mamy dużo czasu.

Joel uśmiechnął się.

- No cóż. od czego by tu zacząć? Czy wiesz, na przykład, że wszystkie młode damy w mojej firmie podkochują się we mnie, a przynajmniej głęboko w to wierzą? Nawet twoja kuzynka, Krissy. Zawsze wzdycha i przewraca oczami, gdy przychodzę do biura, co, szczerze powiem, bywa irytujące. Gdyby nie to, że jest świetną pracownicą i ma wyjątkowy talent do przekonywania łudzi, nie trzymałbym jej w firmie nawet pięciu minut.

Tyler zmarszczyła czoło. Kochała Krissy i strzegła jak oka w głowie, z drugiej jednak strony ciekawe było posłuchać, co inni o niej sądzą.

- Myślę - ciągnął Joel - że bez większego trudu skło­niła cię, żebyś przyjechała tutaj zamiast niej, bo, jak powiadam, ma wyjątkowy talent i zawsze stawia na swoim - dodał z uśmiechem.

- Niestety, masz rację. Odegrała całe etiudę, żeby mnie wyekspediować i, jak widzisz, skutecznie.

W pracy tak samo. Wszystkim wydaje się, że Krissy te takie słodkie, niewinne stworzenie, a tymczasem wszyst­kich potrafi okręcić dookoła palca. Sam bywałem świad­kiem, jak docierała do poważnych prezesów poważnych firm i w pięć minut doprowadzała do tego, że zapraszali ją na kawę i jeszcze byli wdzięczni. Ze się zgadza.

- Cała Krissy. Nic uwierzyłbyś, co ona wyprawia z wujem Thadem, że swoim ojcem. Z mamą umieramy ze śmiechu: Wujowi wydaje się, że jest głową rodziny, a tymczasem córka trzyma go w garści i rządzi nim jak chce. Pamiętam, że kiedyś... Krissy miała ledwie sześć lat... ale co ja mówię... nie będziesz przecież słuchał głupich opowieści rodzinnych.

- Przeciwnie. Opowiedz mi, a ja w zamian opowiem ci o wyczynach Krissy, gdy trzeba było pilnie dostarczyć podkaszarki do naszego sklepu w Wichita.

- A więc... - zaczęła Tyler i przerwała. Spuściła wzrok i patrzyła w zamyśleniu na stopy świecące golizną spod szlafroka.

- A więc? - powtórzył Joel. - Nie chcesz mówić? Pomyślałaś pewnie, że me wypada odkrywać się przed obcym, a moich opowieści też nie powinnaś słuchać.

- Właśnie. - Zaśmiała się nerwowo.

Joel jakby czytał w jej myślach.

- No cóż, dla mnie to też nowe doświadczenie. - Mrugnął porozumiewawczo. - Pierwszy raz zdarza mi się być w towarzystwie kobiety, której nie bardzo się podobam. Na ogół wszystkie do mnie wzdychają.

- Skoro tak cię to męczy, to dlaczego nie zwolnisz wszystkich bab i nie zatrudnisz samych mężczyzn? - spytała Tyler, mrużąc oczy.

- Widzę, że z panią mecenas nikt nie wygra. - Joel zaśmiał się.

- Jeśli sądzisz, że za pomocą komplementów coś zyskasz, to się grubo mylisz. Przypominam, że miale? mi opowiedzieć o swoich małżeństwach. Ile to razy byłeś żonaty? Dziesięć? Dwanaście?

- Zawodowa, ciekawość?

- Szczerze? - Zawahała się. - Chyba nie. Zresztą wiem, że rozstawałeś się przyzwoicie, a eksmałżonki wyposażałeś nader hojnie. Takie gesty wiele mówią o człowieku.

- O, pani mecenas przeprowadzała małe śledztwo. Dlaczego? - Spojrzał na Tyler. - A zresztą, nie musisz odpowiadać, bo chyba wiem. Chodziło o Krissy, prawda? Chciałaś sprawdzić, co jest wart facet, w którym mała się zadurzyła. Zgadłem?

- Powiedzmy. - Tyler odwróciła się, żeby nie zobaczył rumieńca.

- O Krissy potrafisz zadbać, a o siebie?

- Nie rozumiem?

- Gdy mała się zadurzyła, wdrożyłaś śledztwo, pytam więc, czemu własnych partnerów nie dobierałaś równie ostrożnie.

- Jakich znów partnerów?

- No, mieszkałaś z tym i owym.

- Przesada. Tylko raz i tylko z jednym. A w ogóle to przeszłość. Czy ja wiem? - Tyler patrzyła w przestrzeń zastanawiając się nad sensem tego, co mówi. - Moja mama powiedziała kiedyś, że lękam się miłości, aby nie skończyć tak jak ona. - Spojrzała na Joela i przeniosła wzrok na ogień płonący na kominku. - Mój ojciec umarł, gdy miałam sześć lat. Mama długo nie potrafiła się pozbierać. Bardzo go kochała.

Joel milczał. Przez chwilę zdawał się pilnie czegoś nadsłuchiwać.

- Chyba przestało padać - rzekł po chwili. - W hallu widziałem kalosze i ze dwie latarki. Co myślisz o spacerze przy księżycu? Poszlibyśmy do warowni.

I znów rozsadek nakazywał, żeby nie przyjmować propozycji. Tyler mogłaby przedstawić całą listę powo­dów, które nakazywały odmówić. A jednak rozsadek znów skapitulował przed pokusą.

- Dlaczego nie - odparła z ochotą. - Co prawda będę się musiała tłumaczyć przed Krissy, a ty przed Celeste, ale....

Joel zaśmiał się, podniósł i pomógł wstać Tyler.

- Skąd u ciebie taka obsesja na punkcie Celeste Delashaw? Dawno się zaczęła, czy to tylko tak sobie, na mój użytek?

- Jeśli myślisz, drogi Joelu, że ja też zaczęłam się w tobie durzyć, to się grubo mylisz. A poza tym nie jestem już panią swego serca - dodała, żartem.

Joel spochmumiał.

- Wydawało mi się, że jest inaczej? - powiedział ponuro.

W pierwszym odruchu Tyler chciała wyjaśniać, że tylko żartowała, że ani do nikogo nie należy, ani nikogo nie ma, ale uśmiechnęła się tylko i zmieniła lemat, jakby nie usłyszała tego, co powiedział.

- A co chciałbyś zobaczyć w warowni?

Joel najpierw popatrzył na nią, jakby czekał jeszcze na odpowiedź, ale po sekundzie pokręcił tylko głowa i też zmienił temat.

- Idź, ubierz się. Nie pójdziesz przecież w szlafroku. Chociaż... - Nie dokończył. Nie musiał. I tak było oczy­wiste, co miał na myśli.

Tyler, podniecona jak dziecko, pobiegła do sypialni. Przebrała się błyskawicznie. Spodnie jeszcze nie wyschły, ale machnęła na to ręką. Do kompletu wzięła sweter, który pożyczyła jej pani McDonald. W minutę wróciła do kuchni, gotowa do wyjścia. Joel już czekał.

5

Sądzisz, że objawią nam się jeszcze jakieś duchy? - spytała, gdy tytko wyszli z dworku. Miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy o co najmniej trzy numery za duży i równie wielkie kalosze. Wsunęła je na te­nisówki, ale i tak buciska ledwie trzymały się na nogach.

- Bardziej interesuje mnie, czy to, co widzieliśmy, to rzeczywiście były zjawy.

- Myślisz, że nie? Co w takim razie ze schodami? Przecież rano na własne oczy widzieliśmy, że nie da się nimi zejść. To samo z ogródkiem. Schody w ruinie, a w miejscu ogrodu jest hotelowe zaplecze.

- Widzę, że trudno będzie cię przekonać. Wy, pra­wnicy, potraficie mówić tylko o faktach.

- A, twoim zdaniem, ten duch to... Och, przepra­szam. - Joel nagle przystanął, a ona z rozpędu wpadła na niego.

Dając znak, żeby była cicho, objął ją wpół i pociągnął ze sobą na ziemię.

- Co się dzieje? - spytała szeptem.

- Tam ktoś jest!

- To pewnie Fergus wraca do domu, chodź, pójdziemy z nim porozmawiać. - Tyler chciała się podnieść, ale Joel na to nie pozwolił.

- Coś tu jest nie tak - szepnął. - W ruinach warowni coś się rusza.

- Krowa albo inne zwierzę... - oceniła Tyler racjonal­nie, ale wyraz twarzy Joela mówił co innego. - Chcesz powiedzieć, że to coś przechodzi przez ściany? - Za­drżała.

Joel tylko kiwnął głową i jeszcze bardziej przygarnął ją do siebie.

- Wracajmy - szepnęła Tyler. - Co innego dobry duch w oknie zamku, a co innego zjawa w ruinach. Coś, co krąży w miejscu, gdzie zamurowano człowieka, nie może być dobrym duchem. Wracajmy - powtórzyła z lękiem.

- Nie wygląda mi to na ducha, tylko na żywego człowieka. Nie przechodzi przez ściany, lecz przez okna, a to dziwne. Poczekaj tu, a ja podejdę bliżej i sprawdzę.

Zanim Tyler zdążyła zaprotestować, Joel poderwał się i puścił pędem w stronę ruin warowni. Tyler zamarła w trawie. Zaczęła marznąć, pomyślała o drwach płonących na kominku w dworku, bo o czym innym myśleć w takich okolicznościach? O biurze? O Barrym? Czy pamięta o podlewaniu kwiatów na tarasie? O Krissy? Czy już wyzdrowiała?

Podniosła głowę, szukając wzrokiem Joela. Zaczęła nasłuchiwać. Cisza.

- Kingsley?! - zawołała półgłosem.

Żadnej odpowiedzi.

- Joel?

Cisza.

Wolno i ostrożnie podniosła się z ziemi i znów zaczęta nasłuchiwać. Cisza, Joela ani śladu. Odczekała jeszcze chwilę i, zdjęta lękiem, pobiegła ku warowni. Skryła się za kamieniami przed wejściem i znów zaczęła nasłuchi­wać. Nic. Cisza.

Opuściła więc kryjówkę. Bacząc na każdy krok, stanęła w wejściu do warowni i w tym samym momencie poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię, a drugą dłonią zamyka usta. Nie zdążyła ani krzyknąć, ani się wyrwać, gdy znalazła się na ziemi.

Joel - bo to był on - trzymał ją w żelaznym uścisku.

- Bądź cicho - nakazał szeptem i gdy upewnił się, że posłuchała, uwolnił jej usta, gestem dając znak, żeby wytężyła słuch. Rzeczywiście, z lewa, od murów po drugiej stronie warowni, dobiegały jakieś szmery. Zabłąkana owca? Zając? Królik?

- Och, Davey. - Wiatr przygnał słowa wypowiedziane kobiecym głosem.

Tyler spojrzała pytająco na Joela. W odpowiedzi potrząsnął tylko głową. Nadal przyciskał ją do ziemi całym swoim ciężarem, nakazując milczenie. Bo i po co zakłócać spokój pary kochanków, co zaszyli się w ruinach warowni na nocną randkę. Tym bardziej że, sądząc z głosów, byli jeszcze bardzo młodzi.

Cicho, żeby nie czynić żadnego hałasu, Joel zsunął się z Tyler, pomógł jej wstać, wziął za rękę i pociągnął za sobą do wyjścia. Zaczęli schodzić ze wzgórza i nic by już się nie działo, gdyby nie przypadkowy kamień, który pod nieostrożnym stąpnięciem potoczył się z łoskotem w dół.

- Co to było? - dobiegł z warowni dziewczęcy głosik.

- Nic takiego, nie zwracaj uwagi - rozległ się zdyszany z podniecenia głos chłopca.

- Davey, ale ja coś słyszałam. Jeśli to ojciec, to nas zabije.

- Daj spokój. Ojciec śpi i nie ruszy się z domu. Równie niechętnie opuściłby teraz łóżko, jak ja ciebie.

Gdy Tyler spojrzała na Joela, ten uśmiechał się z wy­rozumieniem. Ruszyli dalej, ale znów przypadkowy ka­mień potoczył się zboczem.

- Słyszysz, znowu! - zawołała dziewczyna półgłosem.

- Ach, to tylko duchy, chodź tutaj do mnie.

- Nie lubię duchów, nie chcę, żeby nas podglądały.

- Daj spokój, Nessa, żartowałem. Nie ma żadnych duchów, chyba że dla turystów, wiesz przecież.

- Nie jestem taka pewna. Moja mama na własne oczy widziała ducha, co wyszedł z obrazu w zamku na piętrze.

- A nie pamiętasz, co powiedział stary Fergus? Pokazał ci przecież, że obraz wisi na zawiasach, a za nim są ukryte drzwi. Twojej matce tylko się wydawało, że widzi ducha. Pewnie znowu piła.

Dźwięk, który teraz dobiegł z ruin, nie pozostawiał wątpliwości co do źródła i charakteru. Davey poniósł zasłużoną karę za nieprzemyślane zdanie o rodzicielce swojej kochanki. Nessa wymierzyła mu siarczysty po­liczek.

- Za co? - rozległ się bolesny jęk.

- Za to, że nazywasz moją mamę pijaczką. - Temu zdaniu towarzyszył już szelest ubrania. Dziewczyna pew­nie zbierała swoje szmatki.

- Nic takiego nie mówię. Lubię twoją matkę. Jest najlepszą kucharką we wsi. Na całym świecie nikt nie gotuje lepszego krupniku.

- A chcesz znać sekret? - rozległo się pytanie wypo­wiedziane zaczepnym tonem. - Otóż, szanowny panie Davey McAllister, sekret polega na tym, że do krupniku matka dodaje kwartę whisky!

- A, to wszystko wyjaśnia!

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nic takiego. Tyle tylko, że whisky zawsze dodaje smaku. A teraz chodź do mnie. Nie będziemy tu siedzieć do rana.

- To na pewno - zareplikowała dziewczyna podnie­sionym głosem. - A twoja matka zachowuje się w kościele tak, jakby była ważniejsza od proboszcza. Oczy wiście, zaraz pewnie usłyszę, że moja w ogóle nie chodzi na msze, bo ciągle jest pijana.

- Rany boskie! O co my się kłócimy? Chodź tu do mnie, pobawimy się.

- Pobawimy? Tylko do tego jestem ci potrzebna? A co dalej? O tym nie myślisz, a ja wiem swoje. Gdybym, nie daj Bóg. zaszła w ciążę, rzucisz mnie jak nic i ożenisz się z jakąś lepszą dziewczyną. Bo ze mną na pewno nie. Taki jak ty nie mógłby poślubić kogoś, kogo matka jest pijaczką.

Odgłos kroków świadczył, że obrażona dziewczyna obróciła się na pięcie i zaczęła schodzić ze wzgórza. Chłopak biegł za nią, przepraszając i błagając, aby nie odchodziła. Na próżno.

- Jedno jest pewne - odezwała się Tyler, gdy kroki i głosy ucichły w oddali. - To nic były duchy.

- Ani zjawy - zawtórował Joel.

- A nawet gdyby tu były prawdziwe duchy - Tyler gestem wskazała warownię - to po takiej scenie i tak zaszyłyby się w jakiejś dziurze.

Joel mruknął coś, co nie było ani potwierdzeniem, ani przeczeniem, i w ślad za Tyler ruszył w stronę dworku.

Szli w milczeniu. Gdy doszli do ścieżki pod domem pani McDonald, Joel przystanął.

- Jeden mały pocałunek, Nesso - rzekł półgłosem, jakby wygłaszał kwestię na scenie.

- Po tym, co powiedziałeś o mojej matce? - odparła Tyler tym samym tonem. Wbij sobie do głowy, szanowny , panie Davey McAllister, że moja mamusia w ogóle nic pije.

- To znaczy, że z tymi wszystkimi chłopami zadawała się na trzeźwo? No, no, no!

- Przynajmniej miała powodzenie, czego nie można powiedzieć o twojej. Jest tak paskudna, że nawet anioły odwracają się ze wstrętem.

- A twoja podobno widuje anioły - zareplikował Joel.

Tyler przystanęła na ścieżce, wzięła się pod boki i jak dobra aktorka najpierw błysnęła oczami, a dopiero potem zaczęła wypowiadać swoją kwestię.

- Tylko jednego i tylko w co drugą sobotę. Wyrywa mu pióra ze skrzydeł na miotełki od kurzu. Joel nie zdążył z repliką; zaczął się śmiać.

- Miotełki od kurzu! Poddaję się. Nie mam już pomys­łu. A swoją drogą, do czego mogą służyć miotełki z piór aniołów?

- Jak to do czego? - odparła Tyler, udając zdziwienie. że można nie wiedzieć o tak prostej sprawie. - Do odkurzania ołtarzy w kościele!

Zabrzmiało to tak komicznie, że Joel zaczaj się śmiać jeszcze bardziej. Tyler obróciła się na pięcie i ruszyła w dalszą drogę.

- I tak zakończyła się wyprawa naukowa poświęcona łanowi - oświadczyła, gdy Joel do niej dołączył. - Ale cieszę się, że nie objawił nam się duch tego biedaka, którego zamurowali w ścianie.

- Ani dama, co wychodzi z obrazu na zawiasach § zawtórował Joel, co z kolei wywołało paroksyzm śmiechu u Tyler.

- Jak sądzisz, co mama Nessy robiła w zamku? Popijała whisky w ukryciu?

- A gdy obraz się odchylił, przestraszyła się tak, że zarzuciła spódnicę na głowę i zaczęła uciekać.

- A może - Tyler nagle zmieniła ton - nosiła listy dla duchów, jak my, idąc tymi samymi zrujnowanymi schodami. Szkoda, że nie poczekaliśmy paru minut. Mogliśmy zobaczyć ojca Caitlin, tego, co sprzedał ją Robertowi.

- Zwanemu Paskudnym.

Doszli już prawie do dworku. Tyler szła przodem. Odwróciła się i spojrzała na Joela z wdzięcznym uśmie­chem. W życiu nie przyzna się, jak bardzo się bała, gdy pobiegł do warowni i nie dawał znaku życia.

A on jakby znów czytał w jej myślach.

- O czym wtedy myślałaś? - spytał. - Że co się mogło stać?

- Ach, myślałam sobie, że wpadłeś do jakiejś jamy i nie możesz się wydostać, bo co podejdziesz w górę, to całe stado owiec spycha cię znowu w dół. Myślałam także, że dopadła cię wreszcie gromada zakochanych sekretarek. Wiesz, przyszło mi teraz do głowy, że powi­nieneś był pokazać się tej biednej Nessie. Rzuciłaby Daveya jak nic.

- No, wiesz...I - zawołał, udając, że chce ją złapać.

Tyler zręcznie wymknęła się z pułapki i śmiejąc się do rozpuku, w paru susach pokonała resztę drogi do dworku. Zdyszana wpadła do środka, Joel tuż za nią.

- A, jesteście wreszcie - powitała ich pani McDonald. W pierwszej chwili, oślepieni światłem, nie zauważyli gospodyni. - Właśnie się zastanawiałam, gdzie się podziewacie. Poszliście do warowni pościskać się przy księżycu, zgadłam?

Joel spojrzał na Tyler, ona na niego i oboje jak na rozkaz zaczęli chichotać.

- Z czego się tak śmiejecie? Niech się dowiem. Też się chętnie pośmieję.

- Bo widzieliśmy - - zaczął Joel, ale Tyler położyła mu rękę na ustach.

- Niczego nie widzieliśmy - oświadczyła uroczyście.

Pani McDonald nie dała się oszukać.

- Oj, chyba coś ukrywacie. - Spojrzała na nich badaw­czo. - Widzieliście pewnie którąś z miejscowych dziew­czyn z chłopakiem, tylko nie chcecie zdradzić nazwisk. Zobaczymy, czy zgadnę. Aggie i młody Colin?

- Nie - odrzekł Joel, gdy Tyler pozwoliła mu wreszcie mówić.

- Jak nie oni - pani McDonald pomyślała chwile - to pewnie Innes i Katie. Chociaż nie. Innes nie jest flirciarą. Już wiem; Nessa i Tommie McAllister?

- Ciepło, ciepło. - Joel zaśmiał się.

- A więc Tommie i... Nie? Nessa i..

- Cieplej - powtórzył Joel, odkrawając dwie pajdy chleba z bochenka leżącego na stole.

- Nessa i... - zgadywała pani McDonald. - Nessa... Tylko nie mówcie, że Nessa i Davey McAllister!

- Bingo! - wykrzyknęli Joel z Tyler zgodnym chórem.

- No cóż, ta mała wysoko mierzy. Mam tylko nadzieję, że... że nie posunęła się za daleko?

- Nie, co to to nie - pośpieszyła z zapewnieniem Tyler.

- Pokłócili się, to znaczy, dziewczyna sprowokowała kłótnię i uciekła - wyjaśnił Joel. - Biedak leciał za nią i błagał, żeby została, ale nic nie wskórał.

- I bardzo dobrze. - Pani McDonald zaśmiała się. Wygląda na to, że Nessa jest mądrzejsza, niż myślałam. I zdobędzie go, jeśli dalej będzie tak postępować, a pewnie chce go zdobyć.

- Jego właśnie, a nie Tommiego, o którym pani naj­pierw wspomniała? - spytała Tyler, pogryzając kromkę chleba z masłem, podsuniętą przez Joela.

- Nessa wie, gdzie stoją konfitury. Jest ładna, nawet bardzo, i mądra, jak się okazuje. Jej matka to pijaczka, ojciec patentowany leń, co to do niczego się nie nadaje, ale mała ma całkiem niegłupi plan. Zawzięła się na Daveya. Nie jest taki przystojny jak jego brat, Tommy, ale jest o niebo zdolniejszy. Studiuje, a jakże, tylko z dziewczynami nie potrafi sobie radzić. Właśnie przy­jechał na ferie i na mojego nosa Nessa tak to urządzi, że wyjedzie razem z nim. - Pani McDonald zerknęła ciekawie na swoich gości. - No i dowiedzieliście się o Szkocji więcej, niż mogliście marzyć. Poznaliście nasze duchy i nasze rodzinne sekrety. Teraz wasza kolej. Opowiadajcie o sobie, jakie macie tajemnice.

- Wykluczone - zaprotestował Joel. - A co z pani bratem? - zmienił temat. - Kiedy wreszcie przyjdzie? A może są tu jakieś jego książki.

- Książki? Całe mnóstwo - odparła pani McDonald, badawczo przyglądając się obojgu. - No więc, które z was idzie do gościnnego?

- Ja - zaczął Joel, a Tyler lekko się przy tym zaru­mieniła. - Umówiliśmy się, że....

- Nic nie chcę słyszeć. - Pani McDonald gestem podkreśliła, że prywatne sprawy gości jej nie interesują. - A tymczasem, na co jeszcze macie ochotę? Chcecie pograć w karty? Obejrzeć telewizję?

- Jeśli można, to chciałbym zerknąć na książki pani brata - odrzekł Joel, wzrokiem pytając Tyler, czy nie ma nic przeciwko temu.

Tyler udała, że nie widzi. Wstała.

- A ja chyba pójdę do łóżka. Dzień był wyjątkowo długi. - Pożegnała się i niemal pędem pobiegła do sypialni. Sposób, w jaki Joel mówił o “umowie”, sprawił, że serce jej stopniało i musiała wyjść, żeby się nie zdradzić.

W sypialni oparta się o drzwi, przymknęła oczy, myśląc o całym dniu. O tym, jak usiadła u jego stóp, a on rozczesywał jej włosy, o wspólnym spacerze na wzgórze i o tym, jak przekomarzali się i dokazywali w drodze powrotnej.

Takiego dnia dawno nie przeżyła, a takiego mężczyz­ny jak Joel chyba nigdy nie spotkała. Wyzwalał w niej cechy, które zawsze w sobie tłumiła. Miała ledwie sześć lat, gdy po śmierci ojca mówiono jej: “Teraz musisz być bardzo grzeczna, pomagać mamie, bo mama jest biedna i ty musisz się nią opiekować”. Mama rzeczy­wiście głęboko przeżyła śmierć ojca, a Tyler z całą powagą traktowała swoje obowiązki. Była więc grzecz­na, nie kaprysiła, nie dokazywała jak inne dzieci, ..opiekowała się” mama. aby tylko w niczym jej nic urazić i nie przysporzyć zmartwień. Mówiono jej przecież, że “mama bardzo cierpi i może nie wytrzymać nowych zmartwień”. Więc starała się jeszcze bardziej, uważając, że nie wolno jej, jak Krissy, śmiać się na cały głos, dokazywać, cieszyć, a już. na pewno wariować i opo­wiadać głupstwa w rodzaju miotełki od kurzu z aniel­skich piór.

I tak to już zastało. Zawsze się kontrolowała, panowała nad sobą, nawet wtedy, gdy już jako bardzo dorosła kobieta jęła prowadzić bardzo dorosłe życie. I żaden z mężczyzn, na których trafiła, nie potrafił tego zmienić. Dopiero Joel. Dlaczego właśnie on? No cóż, odpowiedź jest jedna: w poprzednich jej związkach zawsze występował element rywalizacji; z Joelem Kingsleyem ry­walizować nie ma o co.

Podniecona odkryciem, chwyciła szlafrok i pobiegła wziąć kąpiel. Dziesięć minut później, przystrojona w noc­ną koszulę, którą pani McDonald wyłożyła w łazience, pomaszerowała z powrotem do sypialni, nie patrząc na otwarte drzwi do saloniku.

I choć myśli kłębiły jej się w głowie, zasnęła mocno, gdy tylko dotknęła głową poduszki.

Obudził ją głośny łomot, a zaraz potem coś ciężkiego zwaliło się na łóżko.

- Ojej - rozległ się głośny jęk. “Coś” okazało się “ktosiem”, a ów ktoś z pewnością nabił sobie guza.

- Nic ci się nie stało? - spytała Tyler sennie, unosząc głowę.

W odpowiedzi usłyszała tylko jeszcze jeden bolesny jęk i zaraz potem zaczęła się dusić, gdy wielkie ciało Joela Kingsleya przycisnęło ją do materaca.

- Och, przepraszam - wykrztusił, gdy zaczęła go spy­chać z siebie, żeby złapać trochę powietrza.

Próbował wstać, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, ale szło mu to tak niezgrabnie, jakby był kompletnie pijany.

Wsparł się na ręce, ale widać był za słaby, bo nie utrzymał się długo, a uwolniona od ciężaru ręka znalazła się na jej piersi.

- Och, nie chciałem - zaczął się tłumaczyć, ale gdy znów próbował wstać, trafił kolanem między jej uda, a twarzą obok szyi.

- Upiłeś się? - zganiła go, próbując go zepchnąć.

- Ależ skąd. Tylko ta baba, nasza gospodyni, wlała we mnie morze herbaty i kazała grać w karty. To bestia, powiadani ci, a to łóżko też jest jakieś dziwne... Och, przepraszam, niechcący, - usprawiedliwił się, gdy jego ręka znów znalazła się na jej biuście. Najmocniej przepraszam.

Tyler pojęła wreszcie, że rzekoma niezręczność to tylko gra, że nie przypadkiem Joel “zwalił się” na łóżko i też nieprzypadkowo jego dłonie błądziły po jej ciele. Część jej duszy zaczęła pałać świętym oburzeniem, ale inna kazała podjąć grę. Nie miała w życiu zbyt wiele okazji do zabawy, więc...

- Przepraszam - wpadła w jego ton, wciskając kolano między jego uda. - Mam nadzieję, że cię nie uraziłam.

- Ależ skąd.

- Jesteś pewien? Chyba lepiej sama sprawdzę. - Po­szukała dłonią tego niby bolącego miejsca i zaczęła delikatnie przesuwać palcami w górę i w dół. - Nie uraziłam cię? Mów prawdę.

- Chyba trochę. Trzeba mnie pomasować jeszcze chwilę - zabrzmiała zdyszana odpowiedź.

- Pocałunek podziała jeszcze lepiej - szepnęła.

- Skoro tak, to boli mnie całe ciało.

- Ciebie też? Bo ja jestem cała obolała po tym, jak się na mnie zwaliłeś, nie mówiąc już o tym, co się działo na wzgórzu. Też mnie trzeba leczyć, najlepiej ustami.

- Natychmiast - odszepnął. Wplótł palce w jej włosy i przyciągnął do siebie. - Marzyłem o tym od pierwszej chwili, gdy zobaczyłem cię z rozpuszczonymi włosami w tej czerwonej szmatce.

Tyler przylgnęła do niego chciwie, poddając twarz i ciało pieszczotom.

- I nawet nie raczyłeś zauważyć, że nie jestem twoja sekretarką - wymruczała.

- Ale zauważyłem cudowne poczucie humoru - odparł, zabierając się do guzików nocnej koszuli. - Pozwól, że zapytam przy okazji: kochałaś się kiedyś sześć godzin bez przerwy?

- Poczekaj, niech pomyślę.

- Ani mi się waż. Przez najbliższych sześć godzin nie będziesz na to miała czasu. Ani sekundy - przyrzekł, zamykając jej usta pocałunkiem.

6

W pierwszej chwili po przebudzeniu Tyler nie wie­działa, gdzie się znajduje. Niczego nie pamiętała, nawet gdzie jest. Świadomość wróciła, gdy po chwili poczuła, że nie leży sama. Wtedy ogarnęło ją przemożne prag­nienie, żeby ukryć się pod kołdrą, niczego nie widzieć, nie słyszeć i trwać w ukryciu do końca świata.

Ale zaraz potem, cicho jak mysz, wysunęła się spod kołdry i wstała. Na Joela nie miała odwagi nawet spojrzeć. A myśl o tym, co stało się w nocy, odsuwała od siebie, jak tylko mogła. Chciała zapomnieć i wymazać wszystko z pamięci, także i to, że tak wspaniałej miłości jak tej właśnie nocy nie zaznała nigdy w życiu.

A było naprawdę cudownie - wzajemne pieszczoty, dotykanie, namiętne pocałunki i radość - żywiołowa i nieujarzmiona. Trzy razy co najmniej błagała Joela, żeby był cicho, bo pani McDonald słyszy.

- Stara sowa i tak podsłuchuje. Jak znam życie, to dawno już umieściła sobie mikrofon pod tym łóżkiem na taki właśnie użytek... i niech jej będzie, nie będziemy jej żałować - odpowiadał Joel, co tak ją rozbawiało, że chichotała jak dziecko.

Ale noc dobiegła końca i teraz - jak powiadają - trzeba wrócić do rzeczywistości. To, co się stało, może mieć swoje reperkusje, chyba... chyba że z miejsca położy się temu kres. O romansie z Joelem nie ma nawet mowy, bo... no właśnie. Krissy nigdy by jej nie wybaczyła. Za Krissy stoi oczywiście wuj Thad, który też by cierpiał, gdyby się dowiedział, że Tyler skrzywdziła jego córeczkę. Do tego dopuścić nie wolno. Wuj Thad jest szlachetnym człowiekiem, pomógł jej, pomógł mamie w najcięższej chwili w ich życiu. A poza wszystkim wuj i mała to rodzina, a rodzina jest naj­ważniejsza, na pewno ważniejsza od chwilowego za­uroczenia czy nawet szaleństwa.

Cicho, jak tylko można, zaczęła się ubierać w rzeczy, w których przyszła do Krissy w niedzielę. Niedzielą? Kiedyż to było? Wieki temu!

Na palcach wyszła z sypialni. W kuchni aż podskoczyła z wrażenia i zdumienia, widząc za stołem mężczyznę pałaszującego z apetytem śniadanie tak obfite, że wystar­czyłoby dla plutonu wojska. Skwierczący boczek, grzyby, pomidory, jajka, masło i grzanki roztaczały taki aromat, że miała ochotę usiąść i wziąć udział w uczcie.

Ale przecież w każdej chwili może zjawić się Joel, a wtedy oczywiście zacznie się rozmowa, a gdy już się zacznie, to....

- Dzień dobry miłej pani - odezwał się ucztujący nieznajomy, w którym Tyler domyśliła się brata pani McDonald, Fergusa. Gestem zapraszał ją do stołu.

Pokusa była silna, a jeszcze bardziej kusiło ją, żeby skorzystać z okazji i zadać Fergusowi kilka pytań. Nie­stety, ani na jedno, ani na drugie nie miała czasu.

- Dzień dobry, dzień dobry - odwzajemniła pozdro­wienie. - Przykro mi, ale muszę już biec... - rzuciła od drzwi.

- To pani widziała Iana, tak?

Tyler przystanęła w progu.

- Tak, to ja. - Nabrała wielki haust powietrza. Może jednak zdąży zadać najważniejsze pytanie. - Jak pan sądzi, dlaczego biedny łan musi tułać się po świecie. Czy śmierć na szubienicy za zbrodnie, której nie popełnił, nie była wystarczającą karą? - Mówiła to w wielkim pod­nieceniu i ze złością. Lecz nie łan był jej powodem, tylko ona sama. Złościła się na siebie za minioną noc, za to, że nie potrafiła się opanować.

- Trudno powiedzieć - odparł Fergus. - Może tuła się, bo nie wie, że wtedy, gdy pisał listy do ukochanej, człowiek, którego miał rzekomo zamordować, jeszcze żył, gryzł ściany w warowni. Zamurowano go przecież żywcem. Dobrze byłoby, gdyby ktoś wreszcie powiedział łanowi całą prawdę. Może wtedy zaznałby spokoju.

Obraz kreślony słowami Fergusa był tak wyrazista że Tyler poczuła ściskanie w żołądku. Miała jeszcze tysiące pytań, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli raz otworzy usta, to nie wyjdzie, a Joel lada moment mógł się obudzić.

- Problem tylko w tym - ciągnął tymczasem Fergus - że ludzie, którym Ian się objawia, dowiadują się o jego niewinności dopiero po fakcie. Z tego, co wiem, jesz­cze nikomu nie ukazał się powtórnie. Nikt więc nie miał okazji powiadomić go, jak się sprawy naprawdę miały.

Tyler chciała coś jeszcze dodać, ale z korytarza dobiegi ją szmer. Joel się obudził? Pomachała tylko Fergusowi na pożegnanie i jak oparzona wybiegła z dworku.

Spakowała się błyskawicznie. Miły człowiek w recep­cji załatwił jej rezerwację na poranny samolot British Airways i zamówił taksówkę na lotnisko. W kilka minut po powrocie z dworku Tyler była już w hallu, gotowa do podróży. Czekała tylko na taksówkę.

Pod drzwiami do starej części zamku zbierała się właśnie pierwsza poranna grupa turystów. Przewodnik, ten sam co wczoraj, pozdrowił ją pytaniem Już wyjeż­dżamy?” i uśmiechnął się tak jakoś, że Tyler doskonale wyczuła, że śmieje się nie do niej, lecz z niej.

Też się uśmiechnęła. Przewodnik zabrał grupę i Tyler znów została sama w hallu.

Myślała o tym, co powiedział Fergus, że nikomu nie było dane ujrzeć lana po raz wtóry i że biedak pewnie nadal trwa w niewiedzy, nie zdając sobie sprawy, że człowiek, którego miał rzekomo zamordować, żył jeszcze, gdy jego sądzono za zbrodnię.

Recepcjonista walczył z telefonem, taksówki jeszcze nie było. Tknięta impulsem Tyler szarpnęła klamkę do starej części zamku. Dziękując Bogu, że włożyła tenisówki i nikt nie usłyszy kroków, pobiegła w znane sobie miejsce, gdzie w wykuszu przy oknie dane jej było widzieć Iana.

Kotara była odsłonięta i przez okno wlewały się jasne promienie słońca. Nie było też nikogo, ani żywej, ani zmarłej duszy, za co też Tyler podziękowała w duchu Bogu.

Na wszelki wypadek obejrzała się jeszcze, czy nikt jej nie widzi, zasunęła kotarę i przycupnęła na siedzisku przy oknie.

- Ianie? Do ciebie mówię - zaczęła szeptem. - Nie wiem, czy mnie słyszysz, ale chcę ci powiedzieć, że człowiek, którego rzekomo miałeś zamordować, został zamurowany żywcem w starej warowni na wzgórzu. Gdyby udało się go uratować i uwolnić, wtedy zostałbyś oczyszczony z podejrzeń.

Gdy przebrzmiały słowa, w wykuszu zaległa cisza tak głęboka, że zrobiło jej się nieswojo. Poczuła się głupio, bo jak to? Co właściwie wyprawia? Mówi sama do siebie? Gorzej - przemawia do duchów!

Upewniwszy się, że nikogo w pobliżu nie ma, odsłoniła kotarę, zsunęła się z siedziska i ruszyła w stro­nę hotelu. Przeszła może dwa. może trzy kroki, kiedy usłyszała szmer. Zdjęta lękiem, a może przeczuciem, stanęła, obróciła się j bacznie spojrzała na kotarę. Mia­ła wrażenie, że coś się za nią poruszyło, a ciężka tkanina zafalowała, jakby targnięta niewidzialną ręką. Złudzenie?

Patrzyła jeszcze przez dobrą chwilę, ale nic więcej nie zobaczyła, a cisza aż dźwięczała w uszach. Z westchnie­niem zawróciła do wyjścia. Taksówka już czekała. Portier wziął walizkę i odprowadził Tyler do aula. Samochód ruszał, gdy kątem oka zobaczyła Joela. Dochodził właś­nie do hotelu. Skuliła się na siedzeniu i schowała za przednie oparcia, żeby jej nie dostrzegł. Ten rozdział jej życia został właśnie zamknięty. Romans wśród szkoc­kich gór musi odejść w przeszłość, przykazała sobie w duchu.

7

Sześć tygodni później

Brakuje ci małej? - spytał Barry. Krążył po tarasie z konewką w ręku, i jak to on, podlewał Tyler kwiaty.

- Brakuje - przyznała. Nie widziała Krissy od ponad sześciu tygodni, od owej niedzieli, gdy ulegając małej, pojechała do Szkocji. A nim zdążyła wrócić, Krissy wyjechała. Joel przysłał depeszę, że ma natychmiast stawić się w Szkocji. Minęły się na lotnisku. Gdy samolot Tyler lądował, ten, w którym siedziała Krissy, właśnie wzbijał się do lotu.

- Nie dzwoni? Nie pisze? - Barry lubił wszystko wiedzieć.

- Przysłała parę pocztówek - odparła Tyler krótko, ten, w którym siedziała dając do zrozumienia, że wo­lałaby nie ciągnąć tej rozmowy.

Ale Barry nigdy łatwo nie rezygnował. Uwielbiał plotki.

- A jak myślisz, dlaczego ten jej Joel Kingsley założył sobie biuro w Szkocji? Siedzi tam i siedzi. Wydawało mi się, że wybrał się tam tylko na wakacje.

- Może mu się spodobało i został - odparła Tyler, sięgając po filiżankę z kawą. Rozmyślnie unikała wzroku Barry'ego. Dlaczego Joel został w Szkocji? Mój Boże, może akurat się żeni z Celeste Delashaw albo z... Krissy.

- A, przypomniało mi się - znów odezwał się Barry. - Widziałaś już tę przesyłkę, co wczoraj przynieśli z Federal Express?

- Pewnie nic ważnego. Papiery sądowe - mruknęła Tyler bez większego zainteresowania informacją Barry'ego.

- Chyba nie. Nadano ją w Szkocji i jest na niej pieczątka firmy Kingsleya.

Tyler drgnęła, ale wolno, żeby nie zdradzić podniecenia, odstawiła filiżankę i spojrzała na przyjaciela. Znała go na wylot i nie miała najmniejszych wątpliwości, że drań specjalnie schował wczoraj przesyłkę, aby być przy tym, gdy Tyler będzie ją rozpakowywać. Od powrotu bez przerwy ją zamęczał. Dlaczego wyjechała tak nagle? Dlaczego zaraz wróciła? I dlaczego jest w takim ponurym nastroju?

- No dobrze, przynieś - poleciła tonem, który w sali sądowej przyprawiał przeciwników o palpitację serca.

Barry zmilczał. Podniósł tylko ręce, jakby chciał wy­kazać swoją niewinność, i jak błyskawica znikł w czeluściach apartamentu Tyler i równie błyskawicznie zjawił się z powrotem, dzierżąc w dłoni kopertę z logo Federal Express.

Tyler aż kusiło, żeby kazać mu iść w diabły. Wolałaby otworzyć kopertę bez świadka, ale oznaczałoby to, że oczekuje, albo wręcz spodziewa się, jakiegoś znaku od Joela, a do tego nie chciała się przyznać nawet sama przed sobą. Minęło już sześć tygodni, a Joel milczał jak grób; Nie zadzwonił, nie napisał, nawet widokówki nie przysłał. Oczywiście, ona też nie jest bez winy. Zachowała się jak smarkula. Uciekła bez słowa, schowała się w tak­sówce i nie zdobyła się nawet no to, żeby mu zwyczajnie i po ludzku wyjaśnić, dlaczego tak właśnie postąpiła.

Fakt. Ale faktem jest też, że nie brak w świecie kobiet, które stale wyglądają, wiadomości od mężczyzny, z którym zdarzyło im się spędzić jedną jedyną noc.

Starała się więc myśleć logicznie i obiektywnie oceniać sytuacje, a jednak ręce jej drżały, gdy otwierała kopertę. Z wnętrza wychynął egzemplarz zagranicznego czaso­pisma i nic więcej. I choć potrząsnęła kopertą parę razy, nic innego nie znalazła. Żadnego listu. Żadnej kartki.

Starając się ukryć rozczarowanie, położyła czasopismo na stole i sięgnęła po filiżankę z kawą.

- “The Royal Historical Society of Scotland”, Szkockie Królewskie Towarzystwo Historyczne - odczytał Barry napis na winiecie i otworzył spis treści. - Joel Kingsley, Rozwiązana tajemnica - przeczytał tytuł głównego ar­tykułu.

Filiżanka z hukiem spadła na podłogę. Ze zdenerwowa­nia i pośpiechu Tyler upuściła naczynie, odstawiając je na stolik. Wyrwała magazyn z rąk Barry'ego tak energicznie, że niemal oderwała okładkę i spiesznie zaczęła kartkować.

Znalazła. Zaraz obok tytułu redakcja zamieściła zdjęcie Joela. Tyler zachłannie zaczęła czytać.

- Hej, nie bądź taka! - zawołał Barry z pretensja w głosie, zerkając jej przez ramię. - Co tam jest napisane?

- Że Joel Kingsley wraz z armią researcherów, doku­mentalistów, przez ostatnie sześć tygodni penetrował archiwa i ustalił, że łan McLyon nie zginaj na szubienicy, jak się powszechnie uważa - zaczęła streszczać artykuł. - Na podstawie dokumentów, które udało mu się odnaleźć, Kingsley formułuje nową wersję wydarzeń sprzed stuleci. Wedle niego, Ian stanął przed sądem pod zarzutem zabójstwa, ale nie zawisł, bo - i to jest sedno odkrycia dokonanego przez Kingsleya - przypadkowy wieśniak miał usłyszeć jęki dochodzące z warowni - Był co prawda przekonany, że to duchy, ale zainteresowano się jego zeznaniem, udano się do warowni i odnaleziono Nadob­nego Gilberta, a ten potwierdził, że to własny brat kazał go żywcem zamurować. Ale to jeszcze nie wszystko. - Tyler spiesznie zerknęła na dalszą część artykułu. - Na podstawie ustaleń Kingsleya można przyjąć, że szkielet znaleziony w murach warowni i eksponowany obecnie w zamku nie należał do Gilberta, lecz do Roberta, że to właśnie jego zamurowano, gdy próba okrutnej zbrodni na bracie wyszła na jaw... ale - Tyler zerknęła na zakończenie artykułu - Kustosz zbiorów zamkowych, autor trzech książek poświęconych historii miejscowych wład­ców , twierdzi, że dokumenty odnalezione przez Kingsleya i pomocników nie są autentyczne. “Wiem, że jeszcze w zeszłym tygodniu nie było ich w naszych zbiorach” - cytuje redakcja wypowiedź kustosza.

- A ty, co o tym myślisz? Kingsley dopuścił się fałszerstwa? - zdumiał się Barry.

- Wykluczone. Myślę, że dokumentów, na które natrafił, sześć tygodni temu w ogóle nie było.

- Jak to nie było?

- Zwyczajnie, nie było. Ale ktoś dał wreszcie znać łanowi, a ten zadbał o ciąg dalszy. Postarał się, żeby ktoś usłyszał lament Gilberta i pośpieszył mu na ratunek.

- Nie pędź tak, nie rozumiem... - zaprotestował Barry, ale go nie słuchała. Na faksie miała wiadomość. Właśnie teraz zwróciła uwagę na białą kartkę wystającą z drukarki. Jak długo tam była? Kiedy ten faks nadszedł?

Dopiero za trzecim czytaniem pojęła treść wiadomości od... Krissy.

Jesteśmy już po słowie. Ślub i wesele zrobią, takie, że tata przez co najmniej dwa lata będzie spłacał rachunek. Pomyśl o sukni, bo będziesz druhną. Bardzo za Tobą tęsknią i nie mogę, się doczekać, żeby Cię zobaczyć. Przylatujemy dzisiaj. Błagam Cię, przyjedź na lotnisko. Weź taksówką w jedną stronę, bo do miasta wracać będziemy limuzyną, którą właśnie zamówiłam.

Krissy

- Nic ci nie jest? - spytał z troską Barry. - Wyglądasz, jakby ci się zrobiło słabo.

- Która godzina?

- Prawie piąta, a dlaczego pytasz?

- Muszę zaraz jechać na lotnisko.

- Na lotnisko? W Nowym Jorku nikt nikogo nie odbiera z lotniska - rzekł takim tonem, jakby wykładał zasady wielkomiejskiej etykiety.

- Ja odbiorę - oświadczyła stanowczo. Wiedziała, że musi to zrobić. Musi pojechać na lotnisko i załatwić sprawę raz na zawsze. Przez ostatnie sześć tygodni pilnie śledziła rubryki towarzyskie w gazetach i takież programy w telewizji, spodziewając się, a zarazem lękając, że natknie się na wzmiankę, iż pan Joel Kingsley poślubił panią Celeste Delashaw. Przekonywała samą siebie, że będzie to radosna wiadomość. Będzie bowiem mogła ostatecznie i nieodwołalnie wykreślić Joela Kingsleya ze swojego życia, zająć się pracą, odnowić przyjaźnie, krótko mówiąc, wrócić do siebie.

Do swojego małego świata.

To prawda, że zaraz po powrocie ze Szkocji stawiła się w kancelarii i podjęła normalne obowiązki, ale jakoś jej nie szło. Straciła serce do pracy. Nie potrafiła się otrząsnąć. Stale wracała myślą do Szkocji, a właściwie do Joela Kingsleya, zdając sobie jednocześnie sprawę, że tylko marnuje czas. Jest XXI wiek i nikt chwilowego romansu nie traktuje inaczej jak przygody. A to, co się stało, nie było niczym innym jak właśnie chwilowym romansem, przygo­dą na jedną noc. Wciąż to sobie powtarzała.

A więc zwykła przygoda? Zapewne. Tylko że nigdy przedtem i z nikim nie zdarzyło jej przeżyć tego co z Joelem. Nigdy tak się nie śmiała jak z nim. Z nikim też nie oglądała duchów.

I jeszcze coś. Niby zwyczajne, ale aż nadzwyczajne. Z nikim nie czuła się tak wspaniale jak z nim. I nikt nie stwarzał tak serdecznej, staroświeckiej, chciałoby się powiedzieć, atmosfery. Choćby wtedy przy kominku, gdy czytał jej na głos rozdział o Ianie. Joel nie był ani i pierwszym, ani jedynym mężczyzną w jej życiu, ale nigdy nie czuła takiego ciepła w sercu jak wtedy, gdy rozsiedli się na podłodze. Z innymi wiązała się, gdy dokuczała jej samotność, ale też z ulgą wracała do swojej samotni, gdy romans dobiegał kresu.

Ile czasu spędziła, z Kingsleyem? Mało, nieporównanie mniej niż z narzeczonym, z którym kiedyś mieszkała, i aż dziw, że po pani ledwie wspólnych dniach można lak., , tęsknić - Bo laka była prawda. Tęskniła. Ogromnie. Do bólu, I choć minęło już tyle tygodni, ciągle o nim myślała. Patrząc na telewizję, zastanawiała się, co też on lubi oglądać. A może w ogóle nie ogląda telewizji? Dużo przecież pracuje. Chyba za dużo. Tym bardziej trzeba pomyśleć, jak zorganizować mu wypoczynek.

Tylko z jakiego tytułu? Joel ani nie należał, ani nie należy do niej.

Należy do Krissy, do jej ukochanej kuzynki, i tak już będzie. Przecież życzy jej wszystkiego co najlepsze. Zacho­wa się godnie. Żadnych dramatów, żadnych scen. Nawet gdyby miała paść trupem, będzie się cieszyć szczęściem Krissy.

Chwyciła torebkę ze stolika w korytarzu i pomknęła do drzwi.

- Jedziesz na lotnisko w takim stanie? Popatrz tylko, jak ty wyglądasz? - zawołał Barry.

- Wszystko mi jedno - rzuciła przez ramię i już jej nie było.

Kilka chwil oczekiwania w sali przylotów trwało jak wieczność. Nigdy jeszcze sekundy i minuty nie ciągnęły się tak długo. Tyler nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć Joela. Wypadła z mieszkania jak wariatka. Pędziła na lotnisko jak szalona, a teraz przebiera nogami, żeby go wreszcie ujrzeć, nieważne, że z inną kobietą u boku.

Chyba oszalała. Dziewczyno, opanuj się wreszcie!

Nie zdążyła jednak uporządkować myśli, bo oto Krissy nadbiegła jak huragan, rzuciła jej się w ramiona, zaczęła ściskać i witać, wylewając z siebie potoki słów. Dlaczego nie odbierała telefonów? Dlaczego nie oddzwoniła? Dla­czego nawet nie zatelefonowała do taty? A w ogóle, jak się czuje?

Paplała i pytała, nie dając jej dojść do głosu, co zresztą nie było takie złe, bo na żadne z pytań Tyler nie potrafiłaby dać sensownej odpowiedzi.

Wreszcie, nabrawszy powietrza w płuca, Krissy oznaj­miła z uroczystą miną:

- Tyler, oto i ON!

Spodziewając się ujrzeć Joela, Tyler spięła się w sobie, przybrała stosowny wyraz twarzy i odważyła się wreszcie podnieść oczy. Ani śladu Joela! Za plecami Krissy stał młody człowiek z niepewnym uśmiechem na ustach.

- Nie widzę....

- Kogo nie widzisz? Przecież to...

Tyler spojrzała uważniej, gorączkowo uruchamiając pamięć. Nie potrafiła sobie przypomnieć.

- Tyler, nie poznajesz? To doktor Shipley! - Tyler osłupiała. - Nie pamiętasz? Tata go wydzwonił i przysłał. Opiekował się mną, gdy zachorowałam. Poznałaś go. Był u mnie tej niedzieli, kiedy poprosiłam cię, żebyś pojechała za mnie do Szkocji.

- Tak, pamiętam, byłaś chora, ale potem, mimo wszystko, też wybrałaś się do Szkocji - odparła Tyler, nadal nic nie rozumiejąc.

Krissy nie wytrzymała, parsknęła śmiechem.

- A w rodzinie - zwróciła się do doktora - Tyler uchodzi za najbystrzejszą z nas wszystkich. Hej, Tyler - wróciła do rozmowy z kuzynką. - obudź się. To mój narzeczony. Będziemy brali ślub. Pisałam ci w faksie Nie pamiętasz?

Trwało jeszcze dobrą chwilę, nim Tyler zdołała zebrać myśli.

- A więc wychodzisz za doktora - odezwała się cicho.

- Jasne, że za niego. Wszystko było w faksie. Musiałaś go czytać, bo inaczej nie przyjechałabyś na lotnisko.

- Ale nie napisałaś, za kogo wychodzisz - odparła Tyler jeszcze słabszym głosem.

- Naprawdę? To z pośpiechu. Ale, kochana kuzynko, gdybyś do mnie zadzwoniła, a właściwie oddzwoniła, opowiedziałabym ci wszystko. Telefonowałam do ciebie ze sto razy i z dziesięć razy nagrywałam się na sekretarce.

- Nie sto, tylko raz, i tylko raz się nagrałaś, a ja oddzwoniłam. Zostawiłam wiadomość w recepcji, nie przekazali ci?

- Ależ przekazali, przekazali. - Krissy machnęła rę­ka. - Powiem prawdę. Byłam tak zajęta Jeffem, że nie miałam na nic czasu. A teraz przywitajcie się, jak przystoi członkom rodziny.

Tyler wreszcie pojęła, że Krissy nie wychodzi za Joela Kingsleya. Zaczęło też do niej docierać, że nie grozi jej koszmar, który od kilku tygodni przyprawiał ją o ból głowy, że do końca życia będzie musiała robić dobrą minę do złej gry, gdy na rodzinnych przyjęciach przyjdzie jej siedzieć naprzeciwko mężczyzny, który...

- Odbierzmy bagaż i jedźmy wreszcie do miasta - zaproponował doktor.

Łatwo powiedzieć. Na walizki trzeba było poczekać dobre pół godziny. Jeff dyżurował przy taśmie, a Krissy paplała bez jednej przerwy. Jak to ukochany przyleciał za nią do Szkocji, jak chodzili na spacery przy księżycu? co Jeff mówił, co ona i tak dalej.

- Ale - wtrąciła w pewnej chwili - Kingsley strasznie nas absorbował. Bez przerwy trzeba było coś załatwiać. Ale Jeff - spojrzała czule na narzeczonego, który nadal stał przy taśmie, czekając, kiedy wreszcie zjawią się walizki - Jeff chce, żebym przestała pracować. Mam się zająć domem i urodzić mu co najmniej tuzin dzieciaków.

A Tyler jakby nie słyszała. Czuła pustkę i była śmier­telnie zmęczona. Uświadomiła sobie, że to reakcja po napięciu i nerwach, gdy myślała, że Krissy wychodzi za Joela.

Starała się jednak panować nad sobą i udało się, przynajmniej do czasu, gdy wsiedli do limuzyny zamó­wionej przez Krissy. Auto było nader eleganckie. Srebrna karoseria, szofer w liberii, przedział pasażerski jak salon.

- A więc - Krissy nie potrafiła milczeć - było na­prawdę cudownie. - Zajęła z Jeffem miejsca na tylnym siedzeniu. Tyler usiadła z boku. - A opowiadałam ci już o....

- Twój szef nie jest chyba zadowolony, że go opuszczasz - weszła jej w słowo Tyler i natychmiast zaczęła żałować, że nie ugryzła się w język, alb tak bardzo chciała usłyszeć coś o Joelu.

- Zadowolony?! - wykrzyknęła Krissy. - Ten czło­wiek nawet nie wie, co to słowo znaczy.

- To prawda - wtrącił Jeff, gładząc czule dłoń narze­czonej. - Nie do wiary, że Krissy mogła się durzyć w tak zgorzkniałym osobniku.

- Właśnie. I chciałam cię przeprosić, Tyler, że nara­ziłam cię na jego towarzystwo.

- A co się właściwie stało? - spytała Tyler.

- Otóż... jak pani Delashaw wyjechała....

- Wyjechała?! - wykrzyknęła Tyler, nie panując nad sobą, po czym odchrząknęła równie głośno, aby zatrzeć wrażenie. Odczekała jeszcze sekundę i uśmiechnęła się przepraszająco. - Wydawało mi się - dodała z udawani obojętnością - że pani Delashaw i pan Kingsley stanowią parę. A może ona wyjechała tylko na pewien czas? - Kątem oka Tyler zauważyła, że Jeff zaczyna jej się bacznie przyglądać. Postanowiła na niego nie patrzeć.

- Ależ nie - pośpieszyła z odpowiedzią Krissy. - Cały hotel wiedział, że się pokłócili. Była ponoć straszna awantura. - Pochyliła się konfidencjonalnie i dodała nieco cichszym głosem: - Poszło o jakąś kobietę, z którą Kingsley miał podobno spędzić noc.

- A Delashaw skąd się o tym dowiedziała? - spytała Tyler, starając się nie patrzeć na doktora.

- Podobno on jej powiedział. Przyznał się, że spędził noc z kimś innym, a co więcej, zażądał, aby Delashaw się wyniosła.

- Ze Szkocji czy od niego?

- Tego to nie wiem, ale przypuszczam, że po prostu ją wypędził. A dlaczego pytasz?

- Bo... - zaczęła Tyler i zamilkła speszona, szukając gorączkowo logicznego i niezobowiązującego wyjaśnie­nia. W głowie czuła pustkę, a Krissy z Jeffem patrzyli na nią, czekając na odpowiedź. - Bo... - zaczęła jeszcze raz i nie wytrzymała. Ku własnemu przerażeniu zaczęła łkać. Zasłoniła twarz dłońmi. - Bardzo was przepraszam, nie chciałam... - wyszeptała.

Krissy objęła ją czule.

- Tyler, kochanie, co się stało? Coś złego? Ktoś cię skrzywdził?

Tyler nie była w stanie powstrzymać potoku łez.

- Za... za... zakochałam się - wyjąkała wreszcie, nie przestając łkać. - To okropne. Nie chciałam. Myślałam, że wychodzisz za Joela i że.... zobaczę go na lotnisku i...

- Sądziłaś, że chcę wyjść za mojego szefa? - spytała Krissy takim tonem, jakby chodziło o najbardziej idiotycz­ny pomysł na świecie.

Doktor podał Tyler paczuszkę chusteczek. Wytarła nos, osuszyła łzy.

- Nie udawaj, że się w nim nie kochałaś. Jeszcze sześć tygodni temu szalałaś za nim. Sama mi mówiłaś.

- Czy ja wiem? No, może durzyłam się w staruszku. Wiesz, jak to jest.

- Tylko nie .”staruszku”! - zawołała Tyler z ogniem w oczach. - Joel jest cudowny, ma wspaniałe poczucie humoru i...

- Kingsley? - wtrącił doktor, zdumiony w najwyższym stopniu. - Joel Kingsley ma poczucie humoru?

- Naturalnie. Ma bardzo pogodne usposobienie - oświadczyła Tyler tonem, który wykluczał wszelkie wątpliwości.

- No wiecie państwo! Dużo o nim słyszałem w czasie naszego pobytu w Szkocji, ale o pogodnym usposobieniu i poczuciu humoru nikt się nawet nie zająknął.

- Jeff, przestań! - ostro wkroczyła Krissy. - Tyler jest zdenerwowana, a poza tym pamiętaj, że zakochani widzą inaczej: same plusy, żadnych minusów.

- Rozumiem, że to o mnie - odezwała się Tyler. - Ale powiedz mi, czy kiedykolwiek przedtem mówiłam ci, że się w kimś kocham?

- Nigdy, to fakt - potwierdziła Krissy. - Ciocia Sarah... jej matka - wyjaśniła Jeffowi - zawsze się dziwiła, że ma tak mało sentymentalna, córkę.

- Moja mama tak powiedziała? - Łzy znów potoczyły się po policzkach Tyler. - I co jeszcze? Jakie jeszcze mam braki?

Jeff wzrokiem skarcił Krissy i próbował załagodzić sytuację.

- Myślę, że twoja mamą chciała przez to powie­dzieć, że nadejdzie dzień, kiedy się naprawdę zako­chasz.

- I wykrakała, niestety - odrzekła Tyler ze smutkiem. - Zakochałam się i nienawidzę siebie za to. Bo to straszne, okropne! Ten człowiek w ogóle się mną nie interesuje. Nie obchodzi go nawet, czy żyję. Ale co zrobić? Widać, nie zależało mu na mnie. Potraktował mnie jak... jak... jak jednodniowe zastępstwo i tyle - załkała. - Hej, dla­czego się zatrzymujemy?

Z piskiem hamulców limuzyna zjechała na pobocze autostrady, łamiąc przepis, który dopuszcza zatrzymanie tylko w nagłych przypadkach.

- Nie wiem, może złapaliśmy gumę - bąknęła Krissy.

Samochód stanął. Drzwi kabiny pasażerskiej otworzyły się z trzaskiem.

- Wychodzić! - rozkazał szofer głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Tyler zmartwiała. Nigdy w życiu nie słyszała, aby szofer w liberii zwracał się w ten sposób do pasażerów.

- Wychodzić! - powtórzył kierowca. - Ty i ty. - Wskazał na Krissy i Jeffa.

Chciała wyjść za nimi, ale potężna sylwetka w służ­bowym uniformie zablokowała wyjście.

- Musimy porozmawiać - usłyszała... Joela. On to bowiem wiózł ich z lotniska.

Wsiadł, zamknął drzwi i bez słowa przygarnął ją do siebie.

Trwaliby tak długo, gdyby nie policyjny radiowóz.

- Nic blokować ruchu, jechać!

Miejsce za kierownicą zajął Jeff. Krissy usiadła obok. Tyler z Joelem zostali sami w kabinie pasażerskiej.

Milczeli. Nie potrzebowali słów.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Deveraux Jude Zwidy
Deveraux Jude Zwidy
Deveraux Jude Zwidy
Deveraux Jude Zwidy
Deveraux Jude Wybawca
Deveraux Jude James River 02 Oszustka
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 06 Wybawca
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 03 Wiedźma
Deveraux Jude Przypływ (Saga rodu Montgomerych 11)
Deveraux Jude Wróżka (Saga rodu Montgomerych 06)
Saga rodu Montgomerych 16 Przyplyw Deveraux Jude
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 16 Zamiana
Deveraux Jude Miłość i magia 02 Na wieki
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 16 Przypływ
Deveraux Jude Cykl Dama 01 Dama

więcej podobnych podstron