Pietras [Mieszko I] (1)


Zdzisław S. Pietras

Mieszko II

990 - 1034

Wydawnictwo MON, 1972

Warszawa

Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

Pod władzą ojca

Był rok 990. Kolebka zapewne wykonana z twardego drewna, rzeźbiona

w wesołe zajączki i kurki, inkrustowana srebrem, stała w

zacisznej, wyłożonej kobiercami i otulonej ciepłymi makatami

komnacie wawelskiego palatium, którego kamienne ściany wzniesiono

w obrębie drewniano-ziemnego grodu na wawelskim wzgórzu. Przyszły

następca tronu z wolna uczył się rozróżniać twarze, gesty

pielęgnujących go białogłów. Wszystkie były miłe i kochające,

wszakże jedna stawała się coraz bardziej droga, aż wreszcie w

sercu niemowlęcia zajęła pierwsze miejsce. W jej stronę malutki

Mieszko najchętniej wyciągał ręce, do niej nauczono go potem

zwracać się słowem "macierz" lub może - bardziej zdrobniale -

"matko".

Inni wszakże zwali tę osobę ksienią Emnildą, co brzmiało bardziej

dostojnie. Emnilda, córka zacnego księcia Dobromira, musiała być

bardzo szczęśliwa. Thietmar, który zanotował wiadomość o jej

sławnym małżeństwie z Bolesławem, wiele szczegółów zataił. Nie

wiemy, skąd przybyła do Polski; mogła przyjechać z Czech i

pochodzić, na przykład, z rodu Sławnikowiców; mógł jej ojciec

panować gdzieś wśród słowiańskich Połabian; różnie być mogło, lecz

ona sama nie mogła czuć się w Polsce źle. Oto dzielny i bystry,

choć może troche nazbyt popędliwy, Bolesław Mieszkowic kochał ją

wiernie. Przedtem dwie małżonki, także z zacnych rodów wzięte,

prawnie poślubione, odesłał po rocznymxpożyciu jedną do

Niemiec, drugą na Węgry, kędy teściowie mieszkali, podczas gdy

Emnilda dalej rządziła na wawelskim dworze. Czyż to nie powód do

najgłębszej radości dla białogłowy, której w razie osamotnienia

groził pobyt w klasztorze lub wybór byle włodyki?

Ciężki bywał niekiedy los szlachetnych dziewic nie potrafiących

znaleźć mężów stosownych urodzeniem. Emnilda takiego uniknęła.

Pierworodny syn Mieszka I, zwany niekiedy królem północnych

Słowian, zrodzony z Dobrawy, córki księcia Czech, stosowny był aż

nazbyt, zwłaszcza że z woli ojca władał księstwem nie

najpośledniejszym. Była to połać ziemi rozległa, sięgała od Sanu

po górną Odrę, na północy dotykała lasów i bagien Mazowsza, na

południu ginęła w obłokach spowijających szczyty Tatr; jak wówczas

zwano Tatry. Pokrywały ją puszcze przebogate w zwierzynę i

pachnące miodem, złociły pola uprawne od wieków. Ludzie żyli tu

pracowici, przemyślni, dzielni. Potrafili nie tylko siać zboże i

rozwijać hodowlę, lecz także warzyć sól, topić żelazo, kuć miecze

i wypalać garnki. W ogóle rzemiosło krzewiło się tutaj bujnie i

dostarczało wszystkich przedmiotów potrzebnych w czasie pokoju i w

czasie wojny.

Księstwo, bogate zatem i ludne, w dodatku szczyciło się długimi

dziejami. Były to dzieje wprost niezwykłe. Starzy dworzanie

księcia Bolesława i sędziwe dwórki z właściwością rozpowszechnioną

u niepiśmiennych ludów istne dziwy pamiętali z zamierzchłej

przeszłości. W długie zimowe wieczory wiele było gadek może o

Kraku, Wandzie, Leszku, Wisławie i innych władcach. Kto wie, czy

nie snuły się opowieści o zwycięskich wojnach z legionami Rzymu, z

falangami Macedonii; dzwonił w uszach dźwięk żelaza, przed oczyma

wyobraźni połyskiwało złoto i srebro skarbów książęcych. Klechdy

brzmiały niby baśnie dla dzieci, lecz Emnilda, która przybyła z

daleka i samej radości tutaj doznała, wierzyła zapewne we

wszystko. Bądźmy dla niej pobłażliwi. Tym bardziej że znamy już

najnowsze odkrycia archeologiczne kamiennych, przedromańskich

świątyń i pałaców z Krakowa, Wiślicy czy Sandomierza, całych

rzędów pierwotnych, lecz doskonałych pieców hutniczych i

garncarskich ze Słupi czy Igołomii. Może niektóre z dawnych

opowieści naprawdę były zbyt upiększone, lecz i tak bogactwo i

wspaniała przeszłość księstwa Bolesława nie ulegają wątpliwości.

Ów sławny Bolesław w życiu syna zaczął pojawiać się później. Zrazu

była to trochę przerażająca postać grzmiącego basowym śmiechem

olbrzyma, którego potężne ramiona miotały człowiekiem w górę i w

dół, w górę i w dół, aż strach brał za serce. Krótkie i rzadkie

wizyty nie pozwalały na bardziej zażyłe stosunki. Wszakże w miarę

upływu miesięcy i lat olbrzym stawał się coraz mniej straszny, aż

wreszcie żadkość jego odwiedzin zaczęła dokuczać tęsknotą. Mieszko

pokochał tego męża, którego imię wymawiano z jeszcze większą czcią

i z jeszcze większym szacunkiem niż imię Emnildy.

Niestety, Bolesław nie miał czasu siedzieć w grodzie. Rozległe

władztwo wymagało troskliwej opieki, trzeba było ciągle objeżdżać

kraj dla sądów, dla doglądania grodów, dla policzenia stad bydła i

tabunów koni w kluczach licznych włości. Należało także trzymać w

ryzach różnych Toporczyków czy Jaksów, potomków starych rodów,

które tu dawniej władały. Toteż dziecię bardzo często musiało

zadowolić się ciepłem matczynej pieszczoty, promieniem jej

uśmiechu i zabawą z siostrami, których Mieszko miał dwie na razie:

starszą, której imienia nie znamy, i młodszą Regelindę. Zresztą na

męskie towarzystwo i tak było jeszcze za wcześnie. Pacholę dopiero

w siódmym roku życia przechodziło pod opiekę ojca.

Radość matki, jej poczucie spokoju o przyszłość z pewnością

udzieliły się dziecku. Pierwsze lata upłynęły przeto szczęśliwie.

Był czas na igry beztroskie i na zachłanne poznawanie ciekawego

świata. Ów świat, z wież lub z wałów grodu widoczny, dzielił się

na bliższy i dalszy. Bliżej, wewnątrz wałów, tłoczyły się domy

przy wąskich uliczkach, pomykali ludzie zimą odziani w kożuchy,

latem w barwne szaty lub w rozpięte na piersiach giezła. Mężowie i

białogłowy, młodzieńcy i dziewki, tłum różnie wyglądający z

twarzy, postawy i z ruchów, ale niezmienny w uśmiechach, w pełnej

czci uległości, gotowy w każdej chwili usłużyć w czymkolwiek.

Dalej, poza grodem, jak okiem sięgnąć, na wzgórzach strzelających

w niebo ostrymi skałami lub kopulasto rozsiadłych w całej okolicy,

gnieździły się ludzkie osiedla, porozdzielane sturamienną Wisłą,

która wówczas dwoiła się i troiła swoje wstęgi, jakby wszystkie te

wzgórza i wszystkie siedziby ludzkie chciała objąć, przytulić,

uchronić przed wrogiem. Mały książę Mieszko nie znał osobiście

mieszkających dalej ludzi, wyraźnie jednak czuł, że i tam biły

serca przyjazne. Wiadomo przecież, było się synem księcia, zatem

osobą wyjątkową, stworzoną wyłącznie po to, aby spotykać samą

życzliwość i cześć.

Owymi czasy żyło się w Krakowie spokojnie, z dala od wojen. Te

ostatnie mogły jedynie dawać o sobie znać liczniejszymi niż zwykle

szykami zbrojnych wojów, którzy skądś przychodzili, gdzieś

odchodzili, wracali ze śpiewem. Woje wyglądali groźnie. Najeżeni

włóczniami, obładowani łukami i koszami pełnymi strzał, z tarczami

na plecach, zachowywali się, jakby cały świat do nich należał.

Przeważnie chodzili pieszo, lecz czasem dosiadali koni i wtedy

budzili jeszcze większe zainteresowanie, bo odziani byli w siatki

stalowe, uzbrojeni w miecze lub topory.

Wielkie wydarzenia dziejowe omijały Kraków, jakby to miasto dość

już doznało sławy. Co najwyżej mówiło się o nich, lecz mały książę

i tak z niczego nie zdawał sobie sprawy. Nigdy nie mógł sobie

chyba przypomnieć, czy powiedziano mu w porę, na przykład, o

śmierci dziada, owego sławnego króla północy, który w roku 992

oddał swoje państwo gnieźnieńskie w opiekę ojca świętego, a potem

zmarł nagle. Jeśli już odczuwał jakoś skutki zmagań orężnych czy

wielkich sojuszy, to tylko wskutek dłuższego niż zwykle i bardziej

dotkliwego braku ojca.

Lepiej, choć też niezbyt żywo, zapamiętał pewnie dopiero

przeprowadzkę do Gniezna, która mogła nastąpić w roku 994 lub 995,

kiedy Bolesław zakończył walkę z synami macochy. Było długie

wylegiwanie się w pierzynach wyściełających wozy, zabawne

przechyły półkoszków, przeciągłe pokrzykiwania na konie, noclegi w

grodach prostych, surowych, lecz dobrze bronionych. Zbrojni

jeźdźcy wesoło śpiewali w drodze, podjeżdżali blisko książęcej

rodziny, stroili miny do umiłowanego syna swojego ulubionego wodza

i księcia. Wszyscy byli czemuś uradowani wielce, więc radował się

i on także, choć w swój dziecinny sposób. Cieszyło go samo

jechanie długie, cieszyło szczęście matki, która jak to dopiero po

latach zrozumiał, stawała się oto małżonką księcia

najpotężniejszego, jaki kiedykolwiek panował między Bałtykiem i

Tatrami. Reszta pozostawała jedynie mgłą, która zamazuje kontury,

jeno woń rozsiewa wyraźną, ostrą, przenikającą ciało. Tym bardziej

że szczegóły bratobójczych walk z pewnością zatajono przed

dziećmi.

Wreszcie na gnieźnieńskiej katedrze ukazał się olbrzymi złoty

krzyż, który w promieniach zachodzącego słońca połyskiwał niby

dziwna, znieruchomiała błyskawica, strzelająca w różne strony

świata na raz. Tamten gród nad Wisłą począł rozpływać się z wolna

w pamięci Bolesławowica, nie dość utrwalony w niej podczas

pierwszych lat dzieciństwa, które dopiero tutaj, na północy, miało

rozwinąć się pełniej.

Życie Gniezna i Poznania, dwóch głównych grodów Bolesławowego

państwa, bujne było i barwne. Tutaj skupiały się nici łączące

władcę z najodleglejszymi zakątkami kraju, czuło się powiew

olbrzymiej przestrzeni. Przybywali namiestnicy książęcy z

Jaćwieży, Prus, Pomorza, Moraw, Śląska, Mazowsza, Słowacji i

Krakowa. Zjawiali się posłowie z Rzymu, Pragi, Cesarstwa, Danii,

Szwecji i Rusi. Barwne stroje rycerzy mieszały się z szarotą sukni

duchownych, zwłaszcza zakonników, misjonarzy. Z różnych stron

świata nadciągały karawany kupców. Skrzypiące wozy zwoziły daniny.

Raz po raz książę wydawał uczty dla rycerstwa, dla obcych

poselstw, ba nawet i dla szerokiej rzeszy mieszkańców grodu i

okolicy.

Jedna z takich uczt szczególnie miała zapaść w pamięci

siedmioletniego pacholęcia. Była to uczta z okazji jego

postrzyżyn. Mieszko, wciąż przebywając pod troskliwą opieką matki

i jej dwórek, czekał na nią od dawna, bo miała mu otworzyć drogę

do ojcowskiego świata. Czekanie było tęskne, bolesne, jak każde

czekanie na coś bardzo upragnionego, wreszcie dzień postrzyżyn

nadszedł.

Zjawienie się dziecka płci męskiej w domu panującym budziło

niekiedy mieszane uczucia. Chodziło o ciągłość dynastii, o

następstwo tronu. Nikt nie zanotował, w jaki sposób doświadczony,

dwudziestodziewięcioletni władca potężnego państwa przyjmował pod

swoją opieke Mieszka. Pacholę było już jego drugim synem. Starszy,

przez Węgierkę zrodzony i z węgierska brzmiącym imieniem

ochrzczony, był pierworodny, zatem przez samą naturę zdawał się

być obdarzony lepszym prawem do dziedziczenia po ojcu. Lecz ten

tu, drugi z kolei, szczególnie chwytał za serce ze względu na

matkę. Bolesław szanował prawo pierworództwa, sam nawet przed paru

laty powoływał się na nie, kiedy własnych braci przyrodnich

najpierw podporządkowywał sobie, a potem odsuwał od współrządów i

precz przepędzał. Zapewne więc ani chciał, ani mógł Mieszka ponad

pierworodnego wynosić. Wszakże jedno jest pewne, że tamten syn

niekochanej otrzymał imię obce, ten zaś tu, młodszy, odziedziczył

je po dziadu, zatem został ochrzczony imieniem swojskim, bliskim.

Czyżby już wtedy myśl o odsunięciu pierworodnego z jakichś powodów

kiełkowała w umyśle Bolesława?

Główna osoba uroczystości, Mieszko, zapewne mało troszczył się o

to. Kwestia następstwa po ojcu była na razie daleka, ginęła w

nieodgadnionej przyszłości, w której wszystko mogło się zdarzyć.

Na razie wystarczało samo szczęście ojcowskiej obecności, reszta

była mniej ważna. Wszakże istnienie starszego brata musiało być

znane książątku. Synowie dwóch wrogich sobie matek na pewno z dala

od siebie byli trzymani, ale przecież czasem spotkania ich były

nieuniknione. Syn Węgierki, Bezprym (a może raczej Weszprym?),

dawno już ochrzczony i postrzyżony, szczycił się swoją drużyną

zbrojną, która wszakże nie tyle była mu dana pod rozkazy, ile dla

opieki i dla wciągania chłopca w męskie sprawy łowów i wojaczki.

Na pewno znalazł się ktoś, kto powiedział Bezprymowi o prawach

pierworodnych. On sam zaś, z pewnością po dziecinnemu pełen

uwielbienia dla ojca, ani podejrzewał, że może nadejść dzień, w

którym wszystko zacznie odmieniać się na jego niekorzyść.

Dzień taki był jednak bardzo odległy na razie. Najpierw zło miało

spotkać młodszego z braci. Oto bowiem któregoś dnia Mieszko

dowiedział się nagle, że jego nadzieje na ciągłe towarzystwo ojca

były płonne. Pewnego wieczoru pogodne zazwyczaj oblicze ojcowskie

przygasło, brwi ściągnęły się surowo i nagle Mieszko usłyszał, że

musi opuścić dwór, pożegnać rówieśników i swoją drużynę

przyboczną, odjechać daleko, może na zawsze. Daremnie pytał, po co

i dlaczego. Ojciec, ten kochany człowiek, potrafił być twardy

nawet na przekór sobie.

Scena, jaka rozegrała się między ojcem i synem, zapewne w

towarzystwie licznych dworzan duchownych i świeckich, utonęła w

odmętach dziejów. Domyślamy się jej z dwóch, pośrednich wskazówek.

Historia wyraźnie zanotowała, że Mieszko II, po pierwsze, był

głęboko wykształcony, po wtóre nosił drugie imię Lambert. W

średniowieczu zaś, jak się zdaje, nie było wykształcenia poza

Kościołem i nie używano drugich imion poza zakonami. Stąd wniosek,

że wola ojca skierowała syna Emnildy do klasztoru, aby tam uczył

się na opata lub biskupa. Skoro nie był pierworodny, skoro jego

prawa do następstwa tronu były wątpliwe, powinien przynajmniej w

Kościele dobić się jakiegoś wielkiego zaszczytu. Tylko to mu

pozostawało. Bolesław w żaden sposób nie mógłby przekonać możnych,

że przez niego samego niedawno potwierdzone prawo pierworodnych

teraz należało obalić.

Mieszko, który znał przecież Bezpryma, musiał także słyszeć o

prawie pierworództwa. Lecz czy miał powołanie zakonne?

Wychowany na dworze chrześcijańskim, wiele zapewne słyszał o Bogu,

potrafił także modlić się, czyli powtarzać niezrozumiałe wersety

łacińskie. O resztę nikt się nie troszczył. Ojciec i matka uznali,

że syn ma zostać duchownym i na tym koniec. Kilkuletnie pacholę

wędrowało za góry i rzeki, przepadało za głucho zamkniętą furtą,

spoza której tylko za szczególnym zezwoleniem mogło na świat

wyjrzeć.

Dzieje pokryły milczeniem wiadomości o klasztorze, w którym

polskie książątko miało zostać mnichem. Prawdopodobnie ów dom

leżał daleko na zachodzie, może gdzieś nad Mozą. Pogranicze

niemiecko-frankońskie w owych czasach bliskie stosunki utrzymywało

z Polską. To tam właśnie rozwijał się kult św. Lamberta, którego

imię aż dwa razy powtarza się u potomków Piasta. Podobno w jednym

z tamtejszych klasztorów wybił się nawet bliżej nie znany książę

polski, być może nawet brat Mieszka I.

Kariera zakonna Mieszka jest nieznana. Zaginął po niej wszelki

ślad, jedynie domysły nam pozostały. Jeśli jednak naprawdę tak był

wykształcony, jak o nim mówiono w Europie musiał ostro zabrać się

do pracy nad sobą. Istniał w nim zapewne upór wielki i jakaś

zaciętość, która w każdej sytuacji życiowej skłania człowieka do

wytężonej pracy, do torowania sobie drogi, do wykorzystywania

choćby niewielu szans, jakie stwarza nam rzeczywistość. Skoro już

taka wola ojca, że miał poświęcić się Bogu, mały braciszek z całym

oddaniem zabrał się do nauki. Pochodzenie książęce nie bardzo

mogło się tutaj przydać, ale zdolności umysłu, jakich wiele

domyślamy się u nowicjusza, dopomogły.

Świat pełen życzliwych i zawsze gotowych do posługi ludzi

pozostawał daleki, coraz bardziej mglisty i nieziemski; Mieszko

zrównany z wieloma podobnymi sobie, pozbawiony zda się wszelkiej

indywidualności i wszelkiego prawa decydowania o sobie, modlił

się, pracował i studiował. Były długie godziny spędzane na

klęczkach w mrocznej kaplicy, spanie na twardej pryczy, rąbanie

drew na opał oraz różne inne prace fizyczne i posługi, wykonywane

na zmianę, według ustalonej kolejności, a potem wkuwanie na pamięć

niezrozumiałych na razie psalmów, wierszy łacińskich i greckich,

ministrantury. W głowie panował chaos skołatanych myśli, piersiami

wstrząsał daremnie tłumiony szloch, lecz na dnie serca leżał ów

dziwny upór, ta zaciętość, która wiedzie człowieka w górę na

przekór wszelkim trudnościom. Wreszcie cierpliwie przez preceptora

objaśniane teksty zaczęły powoli zdradzać ukryte w sobie treści;

zaklęta w obcych znakach i słowach wiedza torowała sobie drogę do

świadomości, świat począł się przejaśniać. Chwile niewysłowionej

radości poznawania czegoś nowego, zdobywania wiedzy, początkowo

rzadkie, powtarzały się coraz częściej, rosło poczucie dobrze

spełnionego obowiązku. Dobrowolnego czy narzuconego, wszakże

obowiązku, któremu należało sprostać. Do umysłu wkraczał ład i

słodkie zadowolenie z siebie, że przecież dało się radę, że

przełamało się najgorsze trudności. Bracia i przełożeni, na

początku obcy i nieledwie wrodzy, teraz przejawiali cechy ludzkie,

stali się nawet bliscy i mili. Życie zakonne nabrało swoistego

uroku, można było pogodzić się z nim, zwłaszcza że wszelkie straty

wyrównywało z poczuciem obcowania z niezamierzonymi tajnikami

ludzkiej wiedzy, z Wiecznością i Nieskończonością samą.

Aż wreszcie nowy grom z jasnego nieba: rozkaz powrotu do domu.

Podobnie jak nie znane są bliżej okoliczności wyjazdu Mieszka do

klasztoru, tak nie znamy okoliczności jego powrotu.

Przypadkowo i wbrew swojej woli zostawszy mnichem, młody

Bolesławowic chętnie wracał do Polski. Może niejedna łza polała

się przy pożegnaniu braci i przełożonych, którym zawdzięczał

wiele, może żal ściskał serce, ale ciekawość ojcowskiego świata

rozpalała duszę.

Nie wiemy, kiedy Mieszko przybył do Polski. Wiemy jednak, że w

klasztorze zdobył duże wykształcenie, co przy ówczesnych metodach

pamięciowego i mechanicznego wkuwania musiało trwać co najmniej

lat dziesięć. Ponadto wiemy także, że w roku 1013 Mieszko wystąpił

już na arenie politycznej jako dojrzały i wytrawny mąż stanu, do

czego także musiał się przygotować, ale już poza klasztorem, na

dworze ojca. Tak więc, przypuszczalnie, jego wyjazd z kraju możemy

datować na rok 999, natomiast powrót na rok 1009, z całą

świadomością, że mogły tu nastąpić pewne przesunięcia w górę lub w

dół.

Siedemnasto- lub osiemnastoletni młodzieniec był już wyrośnięty,

prawie dojrzały. W każdym razie według ówczesnych zwyczajów od

kilku lat uchodził za męża w pełni sprawnego, mógł nawet działać

samodzielnie. Z klasztoru wyniósł głęboką wiedzę książkową, hart

ducha, wielkie ideały chrześcijańskie oraz szacunek dla każdej

pracy, nawet fizycznej, jaką nieraz musiał spełniać. Teraz miał

nabywać inną wiedzę, wiedzę życia, miał zdobywać inne sprawności -

rycerskie i wodzowskie.

Spośród swojego, znanego historykom, rodzeństwa Mieszko zastał w

domu tylko znacznie młodszego od siebie Ottona. Siostra Regelinda

mieszkała już w Miśni jako małżonka margrabiego Hermana. Druga

siostra, której imienia nie znamy, prawdopodobnie poślubiła już

ruskiego Światopełka. Bezprym z kolei przebywał w Italii, w

klasztorze św. Romualda.

Postanowienia Bolesława w sprawie przyszłości synów nie dają się

ująć jasno w pierwszej dekadzie drugiego tysiąclecia. Ambitny i

pełen wielkich zamysłów książę-zdobywca, nigdy zapewne nie mógł

pogodzić się z myślą, że syn niekochanej Węgierki zasiądzie po nim

na tronie.

Z początku udawał, że szanuje jego prawo, ale potem, kiedy urósł w

siłę, zdobył wielki mir wśród rycerstwa i około tysięcznego roku

stanął u szczytu swojej potęgi, kiedy zjednał sobie jednych sławą,

a drugich hojnością, odsunął od siebie Bezpryma na korzyść

Mieszka.

Władza Bolesława, aczkolwiek uzależniona od mających prawa

pierworodnych wielmożów, silna była szczególnie wewnątrz rodziny,

na niewzruszonym patriarchacie opartej. Bolesław był panem swoich

synów, mógł z nimi czynić, co zechce. Tak więc, jak przedtem

Mieszko, tak teraz Bezprym (może dopiero teraz nazwany tym

pogardliwym imieniem?) powędrował do klasztoru, siłą skierowany na

drogę kariery duchownej.

Spotkanie Bolesława z synem musiało być serdeczne. Pierwsza

rozmowa, w ciszy jakiejś ustronnej komnatki toczona bez świadków,

wiele zapewne wyjaśniła. Bolesław, pełen czaru bijącej zeń siły

ducha, osławiony licznymi czynami oręża bez ogródek choć z wielką

zapewne troską wyjawił Mieszkowi swoją wolę wychowania go na

następcę tronu. Czy chce tego?

Mieszko czuł, że pytanie było jedynie retoryczne. Wychowany w

bezwzględnym posłuszeństwie wobec przełożonych, nie mógł sobie

wyobrazić własnej odmowy, nawet gdyby miał na to ochotę. Skoro

ojciec tak zadecydował, to tak się stanie. Może nie wszystkim

rzecz się spodoba, może Bezprym będzie krzyw, a nawet ten i ów

wielmoża zacznie szemrać, jednak nic nie zmieni postanowienia

władcy.

I tak oto Mieszko po raz drugi wkroczył w świat ojca, w ten świat,

o którym marzyć za murami klasztoru było grzechem. Zaczęło się

nowe, jakże dawniej upragnione, a potem nieraz tęsknie wspominane

życie. Uczty, których nigdy w Poznaniu nie brakowało, całe

tygodnie spędzane w puszczy na łowach, igry rycerskie, wędrówki po

kraju w celu sprawowania sądów, doglądanie budowy grodów,

sprawdzanie, czy klucznicy włości książęcych dobrze gospodarowali.

Świat dawny, ten pełen ludzi zawsze gotowych do posługi, na nowo

zaczął wchłaniać młodego księcia.

Najciekawsze jednak musiały być wieczorne rozmowy z ojcem i z jego

pierwszymi dworzanami. Jedni, jak Stojgniew czy Tuni, wiernymi

byli sługami swojego księcia, wszakże z pewnością na dworze

znajdowali się także inni, którzy patrzyli trochę bardziej

krytycznie i bodaj nieśmiało próbowali swoje zdanie wyjawiać.

Mieszko zapewne z jednymi i z drugimi rozmawiał chętnie, aby

wyrobić sobie własny sąd o stanie państwa i o jego widokach na

przyszłość.

Sytuacja ojca była skomplikowana. W czasie wieców wielmożów padały

słowa radości i dumy, ale nie brak było także niepokoju. Pamiętano

jeszcze rok tysięczny, poprzedzony męczeństwem św. Wojciecha w

Prusach i wykupieniem jego ciała za złoto. Śmierć

biskupa-misjonarza, szlachetny postępek Bolesława zjednały Polsce

sławę, która skłoniła cesarza Ottona III do pielgrzymki do

Gniezna. Pamięć tamtych wydarzeń, zwłaszcza wyniesienia Bolesława

do zaszczytnej godności cesarskiego przyjaciela i patrycjusza

rzymskiego oraz zrównania Polski z Germanią, Galią i Italią w

zachodniochrześcijańskim cesarstwie rzymskim budziła jeszcze

głęboką dumę i radość, bo stąd sława kraju szła po Europie.

Późniejsze jednak lata przyniosły rozczarowanie. Otton III zmarł

niebawem, a potężny Bolesław, wciąż zapatrzony na Zachód i

pragnący jak największą rolę odegrać w cesarstwie, wpłynąć na

wybór następcy swojego przyjaciela, mniej uwagi zaczął poświęcać

sprawom utrzymania ojcowskiej puścizny. Zajęty sprawami wyboru

Henryka II, co miało mu przynieść korzyść w postaci Łużyc i

Milska; nie docenił niepokojów ogarniających Pomorze, które nie

bardzo chciało podporządkować się biskupowi kołobrzeskiemu

Rajnbernowi i polskim, więc chrześcijańskim, władcom. W rezultacie

Henryk II, już po swoim wyborze na króla rzymskiego, odmówił

Bolesławowi prawa do suwerennego posiadania Łużyc i Milska i

ziemie te stały się przyczyną długotrwałej wojny.

Toczono tę wojnę już pięć lat, a toczono ze zmiennym szczęściem i

małymi przerwami. W tym czasie Bolesław ani się spostrzegł, kiedy

Pomorze zbuntowało się w sposób otwarty, a biskup Rajnbern musiał

uciekać z Kołobrzegu i to uciekać wraz ze wszystkimi polańskimi

załogami grodów.

Utrata Pomorza nie zahamowała wojny z Niemcami, przeciwnie, jakby

ją jeszcze wzmogła, że stała się bardziej zacięta i krwawa. Książę

Bolesław, doznawszy niepowodzeń, coraz bardziej zapalał się do

wojowania. Klęski zawsze działały nań podniecająco, budziły w nim

nowe siły, rozpalały żądzę powetowania sobie strat i osiągnięcia

ostatecznego zwycięstwa. Ktoś inny może by się przeraził i

zniechęcił, lecz on z innej był gliny ulepiony. Zawsze znajdował

sposób, myśl nową, a to tylko powodowało, że coraz śmielsze

stawiał sobie zadania. Po klęsce pomorskiej nie zaprzestał

wojowania z Henrykiem II, a nawet, jakby chcąc nadrobić straty,

bardzo aktywnie zajął się Rusią. Co tam Pomorze! - mawiał. - Niech

tylko z Henrykiem rzecz się skończy, samo wpadnie nam w ręce. Zaś

na Rusi leży nasza przyszłość!

O Rusi wiele mówiło się w Poznaniu i w Gnieźnie. Kupcy wędrujący

do Kijowa przynosili stamtąd ciekawe wieści o bogactwie mieszczan

i władców. Tam też, zdaniem Bolesława, o wiele bardziej należało

czynić sobie przyjaciół niż na Pomorzu. Wśród licznych książąt

tamtejszych Bolesław upatrzył sobie jednego: Światopełka, księcia

na Pińsku i Turowie. Ów Światopełk wprawdzie władał wśród bagien i

puszcz podmokłych, ale był synem Jaropełka, niegdyś księcia

Kijowa, i równocześnie pasierbem Włodzimierza Wielkiego, który

zasiadł na tronie po Jaropełku. Światopełkowi się zdało, że na

przyjaźni z Bolesławem nic nie może stracić, za to wiele zyskać,

więc chętnie powitał życzliwość potężnego sąsiada. Sam Włodzimierz

także zdawał się tylko dobre rzeczy widzieć w tym zbliżeniu, toteż

wnet nastąpiły wymiany posłów z darami, wzajemne wizyty, wspólne

łowy, wreszcie Światopełk pojął za żonę córkę Bolesława.

Pertraktacjami zajął się prawdopodobnie pozbawiony beneficium

biskup Rajnbern, który potem został w Pińsku na stałe. Kiedy

Mieszko powrócił do kraju, było już po owym weselu, zaś w Kijowie

bawił jeszcze jeden wysłannik Bolesława: biskup Bruno z Kwerfurtu.

Ów dostojnik niemiecki wielkim był przyjacielem polskiego księcia,

z zapałem jednał mu mir u bojarów i książąt ruskich. Wszakże swoje

miał w tym wyrachowanie. Cesarstwo rzymskie w ciągłej żyło wojnie

z cesarstwem bizantyjskim, zaś Ruś wiernym była sprzymierzeńcem

Bizancjum. Związanie Rusi z Polską, która żadnych interesów nie

miała w Grecji ni w Italii, rokowało nadzieję, że niebezpieczny

dla Zachodu sojusz zostanie rozbity. Biskup, wierny członek

Kościoła Zachodniego, późniejszy święty tegoż Kościoła, marzył o

jego sile i wielkości, niczym nie zagrożonej. Żarliwy wyznawca

swoiej idei, szczerze pragnął przy tym pokoju w Europie, gdyż

wojny jeno rozrywały tak potrzebną dla walki ze Wschodem jedność i

siłę. Stąd właśnie nie cierpiał metod Henryka II, który z poganami

przeciw chrześcijańskiemu Bolesławowi się łączył, stąd właśnie

szczerze sympatyzował z Bolesławem, którego kraj wielką rolę mógł

odegrać w najszerzej pojętym pokoju bożym. Gdyby bowiem w

środkowej Europie zapanował pokój, gdyby Ruś podlegała

łacińsko-chrześcijańskiej Polsce i może sama się zlatynizowała,

skończyłaby się siła Bizancjum, Kościół Zachodni odniósłby triumf,

a "niegodny" obrządek grecki czy słowiański musiałby zaniknąć.

Takie były cele misji Brunona, cele miłe Bolesławowi, ale też nie

całkiem nienawistne Henrykowi II. Obaj Niemcy te same żywili

pragnienia, tylko metodami różnili się między sobą. Henryk chciał

siłą zmusić Bolesława do pokoju i przyjaźni, Brunon zaś kierował

się bardziej humanitarnymi względami, więcej wierzył w

pertraktacje i żarliwe namowy niż w miecz.

Mieszko, zachowawszy z dzieciństwa nawyk bezwzględnego

posłuszeństwa ojcu, zapatrzony w niego oczyma pełnymi uwielbienia,

nie dawał wiary tym dworzanom, którzy próbowali odwieść Bolesława

od zbyt szerokich zamysłów, za to umocnienia sił Polski wewnątrz i

na Pomorzu pragnęli dokonywać, resztę zaś na dalsze lata radzili

odłożyć. Ufał, że ojciec wie, co czyni, tym bardziej że Bolesław

potrafił zjednywać sobie serca i siłą swojego czaru osobistego

zmuszać opornych do milczenia. Wieczorne rozmowy ojca z synem

dobrze służyły wzajemnemu zbliżeniu, umacniały wierność i oddanie

Mieszka. Bolesław roztaczał przed oczyma zasłuchanego młodzieńca

szerokie widoki, porywał go, zapalał do realizacji własnych celów.

Mieszko widział przed sobą coraz wspanialszą przyszłość potężnego

państwa, które- być może - wszystkie ziemie Słowian obejmie.

Oponenci milczeli, bo też nie wszystkie przedsięwzięcia Bolesława

były mrzonkami. Pamiętano sprawę czeską. Wprawdzie książę polski

nie ostał się długo na zdobytym tronie praskim, ale przecież całe

przedsięwzięcie przyniosło wielką korzyść w postaci Moraw, które

pozostały przy Polsce, mimo przepędzenia Bolesława z Pragi. Toteż

Mieszko wierzył ojcu coraz bardziej, nabierał pewności, że w

przyszłości wszystko będzie tak, jak on sobie zamyślił. Byle ta

wojna z Niemcami skończyła się wreszcie. Na razie nie brał udziału

w wojnie niemieckiej. Musiał wpierw nadrobić "stracony" nad

książkami czas, musiał uczyć się tego wszystkiego, co rycerz i

wódz umieć powinien: jazdy konnej, strzelania, władania bronią

wszelaką. Musiał także coraz lepiej poznawać sprawy państwa.

Ojciec rozumiał to doskonale, toteż raz po raz wzywał go do siebie

i przy nim rozmawiał z licznymi posłami, a nawet przesłuchiwał

szpiegów i donosicieli, których miał wszędzie: na Rusi, w

Niemczech, w Czechach, w italii, a nawet w Danii czy Skandynawii.

Dzięki temu Mieszko jeszcze lepiej poznawał cele ojca i jeszcze

bardziej mu ufał. Wierzył, że Ruś da się skłonić do sojuszu z

Polską, że w Czechach wezmą górę Sławnikowice lub inni wrogowie

Niemiec, którzy odciągną ten kraj od sojuszu z Henrykiem II i że

za nimi odejdą od Henryka Wieleci, którzy dotąd wiernie wspomagali

cesarza przeciw Polsce.

To że Mieszko był wciągany przez ojca w sprawy państwa, jest

rzeczą pewną, tak naprawdę jednak nie wiemy nic o latach

poprzedzających rok 1013, kiedy to następca tronu dał się poznać w

Niemczech jako dojrzały już, doświadczony i wytrawny dyplomata. Od

domyślnej daty powrotu Mieszka (1007) do roku 1013 minęło sześć

lat, szmat czasu. W ciągu sześciu lat życia bardzo młodego

człowieka o więle więcej zwykło się zdarzać niż w ciągu dziesięciu

lat starca. Przede wszystkim młody i, jak się domyślamy, dzielny i

zdolny książę musiał spotkać niejedną kobietę. A że z kraju w tym

czasie zdawał się nie wyjeżdżać, kobieta mogła pochodzić tylko z

któregoś z wielkich rodów dawnych włodyków plemiennych czy

opolnych, które teraz wiernie służyły Bolesławowi. Bolesław bowiem

spośród dwunastu najznamienitszych "książąt", jak nazwał tych

ludzi niemiecki kronikarz, Thietmar, stworzył sobie radę

przyboczną, czyli najbliższą drużynę. Dwór Emnildy obfitował więc

w zacne i nadobne dwórki, pełne zalotności i wdzięku. Niepodobna

zaś, aby zdrowy i wysportowany młodzieniec pozostał nieczuły na

powaby dziewczęce.

O tym, czy Bolesław miał w tym czasie jakieś małżeńskie plany dla

syna, nie wiemy nic. Znamy jednak jego stosunek do młodzieńczych

porywów serca, pamiętamy, że sam dwie małżonki poślubił przed

Emnildą której dopiero pozostał wierny. Mógł więc Mieszko zakochać

się w kimś i mógł ojciec patrzeć na to z pobłażaniem, pewien, że w

razie czego syn wzorem ojca przepędzi niewiastę Ó lub

przeszkadzającą w realizacji jakichś zamierzeń. Z drugiej jednak

strony w owych czasach nie każde małżeństwo zawierano w obliczu

Kościoła, znano tak zwane małżeństwa "na prawie krajowym", czyli

według dawnych pogańskich zwyczajów. Jeszcze Władysław Herman

ponad pół wieku później z takiego małżeństwa miał syna Zbigniewa,

którego pełne prawa do dziedziczenia władzy nie przez wszystkich

były kwestionowane.

Sumując to wszystko oraz niektóre późniejsze wiadomości o

zapomnianym synu Mieszka II, możemy przyjąć z dużym

prawdopodobieństwem że nasz bohater zakochał się naprawdę i w

zupełnie nieznanych okolicznościach poślubił dziewczynę, której

nie dane jednak było przejść do historii, lecz która wielki wpływ

wywarła na małżonka. Było to bowiem małżeństwo z czystej miłości,

nie "polityczne", czyli z wyrachowania zawarte, jakie także znała

tamta epoka. Coś jak małżeństwo Bolesława i Emnildy, boć Emnilda

też zdaje się pochodzić z jakiegoś niezbyt wielkiego rodu, skoro

niemiecki kronikarz nie uznał za stosowne bliżej się nim zająć.

Daremnie jednak sililibyśmy się na odkrycie imienia wybranki

księcia, daremnie próbowalibyśmy dowiedzieć się o niej czegoś

więcej. Podobno jej imię brzmiało Dobrawa, ale to niezbyt pewne.

Wszystko, co wiemy o tamtych czasach, zawdzięczamy pisanym przez

duchownych kronikom lub notatkom, duchowni zaś woleli przemilczeć

ten fakt, który zaprzeczał wpływom Kościoła i ich zdaniem nie

przynosił chluby dynastii.

Tak więc Mieszko założył rodzinę i wtajemniczał się w polityczne i

militarne zamysły ojca. Różnorodność zainteresowań Bolesława,

która na pierwszy rzut oka mogła przedstawiać się jako chaos

rozstrzelanych na wszystkie strony, oderwanych od siebie i

przeciwstawnych działań, z wolna nabierała sensu. Jeśli zrazu

kręciło mu się w głowie od różnych wiadomości i faktów, to w końcu

niezachwiana miłość synowska wprowadzała ład w ów obraz barwny i

żywy.

Bolesław za pośrednictwem swoich szpiegów, donosicieli i

"przyjaciół", których miał w każdym państwie sąsiednim, wiedział o

głównych celach misji Rajnberna i Brunona, o interesach Kościoła i

cesarstwa. Były to cele i interesy różne od jego celów i

interesów. Nie całkiem przeciwstawne, lecz różne. Wszystko jednak

miało zależeć ostatecznie od tego, kto zdoła największe korzyści

odnieść, kto w odpowiednim momencie zagarnie owoce misji dla

siebie.

Tymczasem w lecie 1012 roku nastąpiło coś nieprzewidzianego.

Włodzimierz Wielki, który bacznie przyglądał się misjom zachodnich

biskupów, a przy tym nie spuszczał oka z Bolesławowego zięcia,

odkrył niebezpieczeństwo. Księstwo pińskie zaczęło latynizować

swój Kościół i więcej tam było zapatrzenia się w stronę Poznania

niż Kijowa. W powietrzu pachniało spiskiem, który mógł doprowadzić

do oderwania Pińszczyzny od Kijowa, a może nawet i do czegoś

gorszego.

Niebezpieczeństwo spisku, o którym wyraźnie został poinformowany

Thietmar, skłoniło Włodzimierza do natychmiastowej i zdecydowanej

akcji. Kiedy upał wysuszył bagna i księstwo Światopełka stało się

łatwiejsze do zdobycia, Włodzimierz ruszył nagle z wielką siłą

bojarów, pojmał swojego pasierba wraz z jego żoną Bolesławówną i

biskupem Rajnbernem, po czym w triumfalnym pochodzie wrócił do

swojej stolicy, gdzie wszyscy jeńcy trafili do lochów.

Wieści z Polesia lotem błyskawicy dotarły do Polski. Bolesław

poczuł się dotknięty do żywego i - co więcej - zagrożony w swoich

planach. Klęska była dotkliwa, wszakże istniał sposób ratowania

wpływów na wschodzie, pomszczenia zniewagi, uwolnienia jeńców.

Sposób polegał na zawarciu pokoju z Henrykiem II i wspólnej z nim

wyprawie na Ruś.

Wśród przybocznej drużyny księcia Bolesława zawrzało, zaczęły się

gorączkowe narady, w których uczestniczył także następca tronu.

Mieszko rozumiał ojca, podzielał jego troskę o córkę i zięcia, ba,

o całą przyszłość polityki wschodniej. Może myśl o pokoju z

Henrykiem II wydawała się zbyt fantastyczna wobec znanej

zaciekłości wojny, musiał wszakże uznać, że była to myśl jedyna.

Kraj nie był zdolny do walki na dwa fronty. Zrazu nie przypuszczał

jednak, jaką sam będzie musiał odegrać rolę i ile będzie go ona

kosztować w przyszłości.

Jeszcze jesienią pojechali do Niemiec posłowie Bolesława, aby

zbadać nastroje i przygotować właściwe pertraktacje pokojowe.

Okazało się, że nastroje były przychylne. Długotrwała wojna więcej

przynosiła Niemcom szkody niż pożytku, coraz więcej osób z

otoczenia Henryka II zdawało sobie sprawę z konieczności

uregulowania stosunków sąsiedzkich. Z drugiej strony sam Henryk,

który zamierzał koronować się na cesarza, jako że do tej pory

wciąż był tylko królem rzymskim, w lot poznał, jakie może odnieść

korzyści ze zwrócenia uwagi Bolesława na wschód. Toż Ruś wciąż

była sojusznikiem Bizancjum, Bizancjum zaś wnosiło element

niepokoju do Italii, groziło z tamtej strony wojną. Jakoś bardzo

szybko porozumiano się w sprawie warunków rozejmu i późniejszych

pertraktacji pokojowych. Zimą rzecz była już przygotowana i teraz

przyszła kolej na Mieszka.

Bolesław, który nigdy nie przebierał w środkach wiodących do celu,

pewnego dnia wezwał syna do siebie, i jak się domyślamy, bez

ogródek wyjawił mu swoją wolę. Rozmowa musiała być przykra. Oto

Mieszko ma pojąć za żonę obcą i zupełnie nie znaną sobie pannę ze

znacznej rodziny niemieckiej, aby tym dać dowód szczerości rokowań

i aby tym przychylniej nastawić Niemców. Ponadto musi pojechać na

dwór króla Henryka i zachować się tam z całym uszanowaniem, jak

tego wymagała sytuacja. Pokój musi być zawarty i to za każdą cenę.

Inaczej nie uwolni się więźniów Włodzimierza.

Nie wiemy, jak zachował się Mieszko. Jego "naturalna", czyli

zwyczajem krajowym poślubiona małżonka powiła mu już

prawdopodobnie syna, który, ku radości dziadka, został ochrzczony

jego imieniem. A teraz miał poślubić inną kobietę. Stanowczo nie

miał więc szczęścia w swoim dla ojca uwielbieniu. Już po raz drugi

został zaskoczony jego wolą, która nigdy nie zwykła liczyć się z

nikim i z niczym. Żaden dokument nie zostawił nam śladów przeżyć

młodego, dwudziestotrzyletniego księcia, tak bardzo ufającego

swojemu ojcu i tak ciężko doświadczonego. Co najwyżej moglibyśmy

się tylko wielu rzeczy domyślać. Trzymajmy się jednak faktów które

znamy dobrze dzięki szczegółowym, choć lapidarnym i niezupełnie

jasnym przekazom niemieckiej kroniki.

Mieszko mógł buntować się w duchu, mógł poprzysięgać sobie, że ta

druga niewiasta będzie tylko małżonką "polityczną", dla oka i dla

pozoru poślubioną, wszakże woli ojca przeciwstawić się nie mógł. W

tamtych czasach rodzice byli bezwzględnymi panami swoich dzieci.

Na początku lutego 1013 roku widzimy go już w Magdeburgu, gdzie

czekał nań przychylnie nastawiony król rzymski, Henryk II. Polski

następca tronu, widać przekonany przez ojca i wyposażony w wielkie

pełnomocnictwa, przybył tam z darami, jak to wówczas było w

zwyczaju, kiedy chciało się kogoś zjednać. Napotkał obce, znane

sobie tylko z opowiadań miasto, ale przede wszystkim tyluletniego

wroga, który nagle miał zostać przyjacielem. Wszystko to mogło

oszołomić młodego człowieka, ale z relacji Thietmara wynika, że

Bolesławowic nie stracił głowy. Skoro już raz zgodził się na swoją

rolę, był zdecydowany dobrze ją spełnić.

Król rzymski przyjął znamienitego posła z całym szacunkiem,

łaskawością i powagą. Pokój, o który go proszono, miał wielkie

znaczenie także dla niego. Wiedział o tym dobrze i zdawał sobie

sprawę, że książę Bolesław również domyśla się tego. Nie należało

zatem przeciągać struny, przeciwnie, trzeba było dać dowody

szczerości czy też "łaskawości" monarszej, jak się to wówczas

nazywało. Domyślamy się, nie było zatem żadnych upokorzeń, ale

szczere, jakby równego z równym rozmowy. To na pewno zdejmowało

kamień z serca młodego dyplomaty. Jednakże z kroniki niemieckiej

dowiadujemy się o czymś, co pozornie może rzucać pewien cień na

naszego parlamentariusza.

Kronika Thietmara podaje, że Mieszko został uczyniony przez króla

jego rycerzem. Ten fakt różnie bywa wyjaśniany i wiele sprawia

kłopotu historykom. Czyżby wchodził tu w grę hołd lenny? A jeśli

tak, to z czego? W jakim charakterze? Sprawa jednak wygląda bardzo

prosto. W tamtych czasach istniał zwyczaj pasowania na rycerza. Im

wyżej w hierarchii społecznej stała osoba pasującego, tym większy

zaszczyt dla pasowanego. Między pasowanym i pasującym następował

pewien związek ni to poddaństwa, ni to przyjaźni. Rzecz polegała

na tym, że nie uchodziło i nie było rzeczą godną za pasowanie

odpłacać się wojną czy w ogóle wrogością. W podobny nieco sposób

biskupi wyświęcają kapłanów, którzy przy okazji zobowiązują się do

posłuszeństwa i wierności.

Mieszko mimo swojej dojrzałości nie nosił widać dotąd pasa ni

ostróg. Przyjęcie tych oznak wielkiej godności z rąk króla nie

mogło przynieść mu hańby, przeciwnie wynosiło go jeszcze w oczach

tych wszystkich, których pasowali ojcowie-książęta lub pomniejsi

wielmoże-rycerze. Taka była epoka.

Podczas gdy Mieszko prowadził rozmowy w sprawie zawarcia trwałego

pokoju, omawiał warunki, targował się o liczbę rycerzy, których

król miał użyczyć na wojnę z Rusią, przybyli z nim swatowie

zajmowali się sprawą jego małżeństwa. Osobę panny znamy dobrze.

Była to Rycheza, córka palatyna Lotaryngii, Ezzona, i siostrzenicy

dawnego przyjaciela Bolesława, cesarza Ottona III. Zatem osoba nie

byle jaka. Rycheza miała wnieść mężowi w posagu przychylność

swojej rozległej, spowinowaconej z Henrykiem II rodziny i coś

więcej jeszcze, bo bogate tradycje władzy, które sięgały samego

Karola Wielkiego. Z takiego małżeństwa urodzony syn miałby w

żyłach krew najpotężniejszych władców chrześcijańskich Europy,

zarówno tych ze wschodu, jak i z zachodu. Coś takiego bardzo się

liczyło w tamtych czasach. Ale i dla Rychezy partia była

wspaniała. O męża dla tak skoligaconej osoby nie było łatwo.

Starsze siostry Rychezy, nie mogąc znaleźć odpowiednich partii,

wszystkie musiały pójść do klasztoru, gdyż małżeństwo z byle

margrabią, baronem czy hrabią byłoby mezaliansem.

Ponadto najbliższa rodzina panny młodej, jakkolwiek skoligacona z

Henrykiem II i w chwili obecnej pozostająca z nim w przyjaźni, nie

mogła pogardzić okazją zaprzyjaźnienia się z władcą, który nie

zawsze był skłonny kłaniać się królowi i jeszcze mógł okazać się

przydatny w walce z nim.

Pertraktacje zakończyły się pomyślnie. W maju odbyło się spotkanie

księcia Bolesława z Henrykiem: Bolesław złożył Henrykowi hołd z

Łużyc i Milska, po czym król rzymski zawarł przymierze z księciem

Polski, którego w tej części rokowań traktował jak równego sobie.

Obaj władcy niezwykle uroczyście przysięgli sobie pomoc przeciw

swoim wrogom i obdarowali się kosztownymi upominkami. W czerwcu

książę Bolesław, zadowolony, wrócił do kraju wraz z Mieszkiem. W

orszaku księżny Emnildy znajdowała się młoda, kilkunastoletnia

małżonka polskiego następcy tronu.

Wnioskując z późniejszych przekazów źródłowych, młodzi małżonkowie

utrzymywali stosunki poprawne. Brak danych źródłowych nie pozwala

jednak na dokładniejsze przedstawienie problemu. Prawdopodobnie

"nałożnica", czyli poprzednia żona polskiego księcia, została

odesłana do rodziców, być może otrzymawszy duże odszkodowanie, a

młody małżonek zaczął szukać zainteresowań poza domem. Odtąd

często będziemy go widzieć daleko od dworu. Młoda Rycheza

pozostawała być może w pałacu na Ostrowie Lednickim, a Mieszko

działał jako dyplomata i wódz. Tylko od czasu do czasu przybywał

do małżonki. Pałac był wspaniały, jedno lub może dwupiętrowy i,

jak świadczą pozostałe po nim zarysy fundamentów i ścian,

wybudowany z kamienia. Te resztki, które wiele mówią archeologom o

architekturze budowli, nie noszą jednak żadnych śladów uczuć

żyjących wśród nich ludzi. Pozostawmy więc te delikatne sprawy i

zajmijmy się publiczną działalnością młodego księcia.

W wojnie ruskiej Mieszko nie brał udziału. Bolesław osobiście

powiódł swoje rycerstwo i nie znane z liczby posiłki niemieckie.

Książę pozostał w kraju, z pewnością jako zastępca czy namiestnik

nieobecnego władcy. Być może odwiedzał Rychezę, być może po

kryjomu jeździł do dawnej ukochanej, by bodaj na krótko popieścić

małego Bolesława. Żadne jednak wiadomości o tym nie przetrwały.

Wiemy tylko, że dalej sumiennie wypełniał polecenia ojca i że był

mu wierny. Wobec tego niezależnie od swoich spraw rodzinnych z

niecierpliwością czekał na wynik ruskiej wyprawy, która mogła

rozstrzygnąć losy tej części świata, przynieść upragnioną jedność

polsko-ruską. Wojna trwała prawdopodobnie około dwóch miesięcy, od

połowy lipca do połowy września. Zakończyła się jednak, niestety,

niepowodzeniem.

Według słów niemieckiego kronikarza który został poinformowany

przez swoich rodaków, Bolesław dokonał zemsty takiej, na jaką było

go stać, wszakże nic nie wiadomo o jakiejś większej bitwie.

Prawdopodobnie wszystko skończyło się na spustoszeniu sporego

szmatu ziem ruskich. Pieczyngowie, odwieczni wrogowie Rusinów,

którzy współdziałali z polsko-niemiecką wyprawą, aby przy okazji

załatwić swoje porachunki, podnieśli jakiś bunt, aż doszło do

tego, że Bolesław musiał ich pobić. Może te niesnaski w obozie

sprzymierzonych, może zbyt szczupłe siły Bolesława sprawiły, że

książę powrócił do domu bez jeńców.

Nieudana wyprawa na wschód i brak widoków na szybkie załatwienie

sprawy uwięzionych krewniaków skłoniły Bolesława do ponownego

szukania rekompensaty na zachodzie. Skoro pokój i sojusz z

Henrykiem II nie przyniosły spodziewanych wyników i korzyści,

należało pokój zerwać. Pod koniec 1013 roku Henryk II wyruszył na

planowaną wyprawę do Italii, gdzie cesarz wschodni Bazyli II

wywierał coraz większe wpływy i gdzie władza Henryka była

zagrożona. Bolesław jednak ani myślał o wypełnieniu swoich

zobowiązań udzielenia mu pomocy wzajemnej. Przeciwnie, nawet z

wrogami Henryka nawiązał łączność przez specjalnych wysłanników.

Ta wroga działalność nie zaszkodziła władcy niemieckiemu. Henryk

zdołał odzyskać wpływy, a nawet koronować się na cesarza, po czym,

syt sławy i zaszczytów, powrócił do kraju wiosną 1014 roku.

Silniejszy niż dotąd, wyniesiony do godności cesarskiej, nie mógł

nie myśleć o niewierności swojego wschodniego sąsiada. A że

Bolesławowi wcale na jego dalszej przyjaźni nie zależało, nic nie

mogło zapobiec nowej wrogości i nowej wojnie.

Prawdopodobnie Mieszko podzielał zdanie ojca, rozumiał, że na

pozór niezrównoważone i chaotyczne działania miały jeden cel

naczelny. Toteż mimo odmiennego charakteru własnej osobowości i

mimo tylu doświadczeń, jakich już doznał od ojca, dalej służył mu

wiernie.

Zimą 1013-1014 roku wyjechał Mieszko do Czech. Książę czeski

Udalryk, wierny sojusznik cesarza Henryka, miał jakieś trudności

wewnętrzne, w źródłach zachowały się wzmianki o krwawo stłumionym

buncie. Bolesław, który niedawno osobiście przyczynił się do

osadzenia Udalryka na tronie, miał nadzieję, że za cenę udzielonej

mu teraz pomocy skłoni Czechy do sojuszu przeciw cesarstwu

rzymskiemu. Mieszko miał trudne zadanie. Tradycyjna wierność

Udalryka wobec cesarza nie mogła łatwo zostać obalona. Mimo to

rozmowy w Pradze, o których mamy tylko niejasne wiadomości,

zdawały się początkowo przebiegać pomyślnie. Była mowa o związkach

krwi, o wspólnej przeszłości. Udalryk, któremu także zapewne

ciążyła niemiecka zwierzchność, zdawał się słuchać chętnie.

Zawarto jakieś porozumienie.

Zadowolony Mieszko, spokojnie wracał do kraju na czele własnej

drużyny przybocznej, złożonej z jakiegoś wspaniałego pocztu

rycerzy. Niedaleko granic Śląska, a może już nawet - w Polsce

rozegrał się dramat. Udalryk, "przestrzeżony" przez stronników

niemieckich przed groźbą cesarskiego gniewu, nagle zmienił zdanie

i pognał za posłem, którego jeszcze przed paroma dniami żegnał z

honorami. Rozegrała się krótka bitwa, zaskoczeni Polacy zostali

pojmani. Mieszko, teraz już jako jeniec, powrócił do Pragi.

Nie wiemy, czy osadzono go w dobrze strzeżonej komnacie książęcego

zamku na Hradczanach, czy też może zamknięto w lochu, jak to

wówczas najczęściej postępowano z wrogami najgroźniejszymi. W

każdym razie młody następca tronu musiał płacić nowy haracz za

ojcowskie pomysły. Niewola zawsze jest ciężka i straszna.

Trudno zrozumieć, co chciał osiągnąć Udalryk. Zmazać winę

poprzedniego wahania, poprzedniej gotowości do sojuszu z Polską?

Być może.

Powracający z Italii cesarz zapragnął wykorzystać sytuację, aby

odzyskać wpływ na Bolesława. W Pradze pojawił się kapelan cesarza,

Teodoryk, który zażądał wydania Mieszka jako cesarskiego rycerza.

Żądanie zostało poparte groźbą, że w wypadku śmierci więźnia

Udalryk własne życie straci. Książę czeski odmówił jednak wydania

Bolesławowica. Trzymanie go u siebie było gwarancją, że książę

polski, w obawie o syna, nie zechce mścić się na swoim sąsiedzie.

Cesarz nie ustępował. Do Pragi pojechali nowi posłowie z żądaniem

wydania polskiego następcy tronu i z zapewnieniem, że Udalryk pod

troskliwą opieką cesarza może nie obawiać się groźby ze strony

Polski. Dopiero tym razem Udalryk ustąpił i Mieszko mógł wyruszyć

w dalszą drogę, prawdopodobnie do Merseburga.

Nie jechał jednak jako człowiek wolny. Towarzyszący mu rycerze

niemieccy byli dlań grzeczni, oddawali mu zapewne wszystkie

należne honory, ale także strzegli go i niedwuznacznie dawali do

zrozumienia, że całkiem swojej wolności nie odzyskał, że jego

przyszłość zależy od tego, czy cesarz porozumie się z Bolesławem,

do którego natychmiast wyjechali posłowie z "radosną nowiną".

Mieszko zapewne nie dziwił się temu. Naiwny byłby cesarz, gdyby

nie zechciał wykorzystać okazji.

Więzienie w Merseburgu nie było tak ciężkie jak w Pradze. Mieszka

najprawdopodobniej umieszczono w wygodnej komnacie, zapewniono mu

dobrą strawę, a może także służbę. Tyle że za próg komnaty wyjść

nie było wolno ani spotykać kogokolwiek, choć wielu miał tutaj

znajomych, a nawet przyjaciół z czasów, kiedy dwa lata temu

rozmowy w sprawie zawarcia wciąż trwającego pokoju prowadził.

Toteż mimo całej wygody musiał tęsknić za wolnością, za krajem, w

którym pozostawił swoich bliskich.

Tymczasem trwały pertraktacje w sprawie uwolnienia go i

wyjaśnienia nowych nieporozumień polsko-niemieckich, jakie brak

polskich posiłków na cesarską wyprawę do Italii spowodował.

Bolesław, zapewniając o swojej wdzięczności za uwolnienie Mieszka

z więzienia czeskiego, prosił cesarza o natychmiastowe odesłanie

mu syna, wszakże ten nie godził się na takie postawienie sprawy.

Chciał przy okazji upokorzyć trochę polskiego księcia, wymusić na

nim nowe, bardziej szczere zapewnienia przyjaźni na przyszłość.

Bolesław tymczasem, spokojny o los syna, nie kwapił się do

osobistego przyjazdu do Merseburga, dokąd wzywał go cesarz w celu

wytłumaczenia się z poprzedniej niewierności, natomiast przez

zaufanych ludzi nawiązywał kontakty z panami wschodnioniemieckimi,

których znał od dawna i z którymi żył w przyjaźni. Nie wszyscy

bowiem podzielali stanowisko cesarza. Panowie wschodnioniemieccy

nie chcieli nowej wojny z Polską, przeciwnie, pragnęli trwałego

pokoju, bo na wojnach zawsze źle wychodzili. Byli nawet tacy, jak

arcybiskup magdeburski Gero, którzy od samego początku odradzali

cesarzowi więzienie Mieszka, natomiast przeciwnie, radzili mu

bezzwłocznie przesłać uwolnionego do Polski. W ten sposób

spodziewano się zyskać na przyszłość szczerą wdzięczność i ojca, i

syna. Niestety, Henryk, który tylko w siłę wierzył, daleki był od

myśli o wspaniałomyślności, przeto młody Bolesławowic musiał

pozostać w więzieniu. Naciski wschodnioniemieckich przyjaciół

książąt polskich trwały, raz po raz przedkładano cesarzowi bezsens

jego postępowania. Jeszcze nikt nigdy siłą niczego na Polakach nie

wymusił. Będą się zżymać, zacinać coraz bardziej, aż wreszcie, nie

daj Bóg, wojna wybuchnie na nowo, a wtedy jeno nowe straty

powstaną. Skoro Bolesław czuje się urażony z powodu uwięzienia

Mieszka, należy przeto wypuścić więźnia. Najbardziej przychylni

tej myśli byli: margrabia brandenburski Herman i niejaki Hodo,

rycerz wielce znamienity, z bardzo możnej rodziny pochodzący. Do

nich także przyłączył się Zygfryd, syn margrabiego Hodona, też

bogaty i wpływowy pan niemiecki. Na cesarza wywierała także nacisk

rodzina jego małżonki, cesarzowej Kunegundy, a zwłaszcza jej

bracia: biskup Metzu, Teodoryk i Henryk, dawniej książę bawarski,

a teraz luksemburski, opatrzony przydomkiem Piątego. Pod takim

naciskiem cesarz ustąpił wreszcie i wydał jeńca Hermanowi i

Hodonowi, którzy osobiście swoimi majątkami poręczyli za przyszłą

lojalność polskiego następcy tronu.

Na Boże Narodzenie 1014 roku Mieszko został wreszcie uwolniony i

wraz ze swoimi przyjaciółmi, Hermanem i Hodonem, przyjechał do

Polski. Radość Bolesława była ogromna. Odzyskał więźnia, a przy

tym żadnych zobowiązań nie poczynił. Nic zatem dziwnego, że obaj

dostojnicy, którzy tak walnie przyczynili się do tego sukcesu, a

potem osobiście odprowadzili młodego księcia, otrzymali sowite

nagrody, które były solą w oku niemieckiemu kronikarzowi. Thietmar

uważał bowiem, że ci dwaj Niemcy po prostu zostali przekupieni.

Tymczasem ich dążenie do pojednania z Polską było raczej szczere.

Zięć Bolesława także pragnął pokoju że między nim a teściem nie

było jedności. Herman radził Bolesławowi pełne podporządkowanie

się cesarzowi w sprawie Łużyc i Milska, czyli płacenie trybutu z

tych ziem, przy równoczesnym zachowaniu suwerenności nad resztą

Polski, która zgodnie z wolą Mieszka I winna była trybut wyłącznie

Stolicy Apostolskiej. Bolesław przyjmował tę radę do wiadomości,

traktował ją jednak jako ostateczność. Jego najgorętszym

pragnieniem było zachowanie suwerenności także nad Łużycami i

Milskiem. Miał przy tym nadzieję, że uda mu się to uzyskać bez

wojny, przy poparciu wewnętrznych wrogów Henryka II, czyli przy

poparciu potężnej rodziny cesarzowej. Rodzina ta bardzo nie lubiła

Henryka II i wciąż buntowała się przeciw niemu.

Książę Bolesław energicznie zabrał się do nawiązywania łączności z

wewnętrzną opozycją niemiecką, a równocześnie grał na zwłokę wobec

żądań cesarza, któremu wciąż dawał wymijające i pełne zastrzeżeń

odpowiedzi. Rokowania trwały kilka miesięcy, niestety rzecz się

nie udała.

Cesarz odkrył spisek, pokonał buntowników i upokorzył polskiego

posła, Stojgniewa, który pod pozorem rozmów z cesarzem bawił w

Niemczech.

Margrabia Herman, zaniepokojony obrotem sprawy, jeszcze raz

przyjechał do Polski, na Wielkanoc 1015 roku. Jego perswazje na

nic się nie zdały, Bolesław nie chciał iść na żadne ustępstwa,

nawet wtedy, kiedy proponował mu je zięć.

Odtąd krążący między Polską a cesarstwem posłowie coraz ostrzejsze

słowa wypowiadali, wreszcie Bolesław na żądanie zwrotu Łużyc

odpowiedział otwartym wypowiedzeniem wojny.

Działania zbrojne rozpoczęto latem tegoż roku 1015. Mieszko, który

podzielał stanowisko ojca w sprawie Łużyc i Milska, z całą

gotowością stanął do walki. W ciągu ostatnich lat, odkąd wrócił z

klasztoru, nauczył się już władać bronią, a nawet dowodzić własną

drużyną. Domyślamy się, że podlegli mu rycerze i woje lubili go i

byli mu oddani. Odtąd raz po raz pojawią się w źródłach wiadomości

o wodzowskiej roli następcy tronu. Prawdę powiedziawszy, Mieszko

jest jedynym znanym nam z imienia wodzem wojsk Bolesława, który

często dzielił swoje wojska na ugrupowania, zdolne do

samodzielnych zadań.

Mieszko, mając do dyspozycji nieznany liczebnie, zapewne jednak

duży oddział, stanął obozem opodal Krosna nad Odrą, na prawym

brzegu rzeki, którędy wiodły najczęściej przez niemieckie wyprawy

uczęszczane brody na drodze do Polski. Brzeg był wysoki, rzeka

płynęła dołem, a ponad jej nurtem wzrok sięgał daleko, poza gród w

widłach Bobru i Odry stojący. Na wschód i zachód ciągnęły się

bagna. Suchsze miejsce pomiędzy topielą umocniono wałami, na

których jeżyły się włócznie wysuniętych do przodu szyków

zbrojnych, podległych zapewne grododzierżcy krośnieńskiemu. Nieco

na wschód od obozu następcy tronu stał drugi gród krośnieński,

wzmocniony teraz silną załogą, jak i pierwszy, w dole za wodą

położony. Miejsce, z natury obronne, umocnione sztuką i wysiłkiem

człowieka, znakomicie nadawało się do obrony. Cesarz zaś musiał

tutaj właśnie podejść, gdyż innej drogi nie było. Chyba żeby iść

na Lubusz lub w przeciwnym kierunku na Głogów, ale to znów były

drogi zanadto okrężne.

Armia cesarska, walcząc po drodze z wojskami polskimi z terenu

Łużyc, któregoś dnia zbliżyła się do krośnieńskich umocnień.

Zdobywanie szturmem grodu nad Bobrem i wałów wzdłuż Odry łatwe nie

było, toteż cesarz, jak pisze niemiecki kronikarz, wysłał do

Mieszka swoich najznamienitszych wodzów, aby wszczęli

pertraktacje: Byli to ci sami panowie wschodni, którzy przed

rokiem wstawiali się za Mieszkiem u cesarza. Mieszko przyjął

parlamentariuszy z należnym szacunkiem, z pewnością kazał ich

ugościć, napoić, nakarmić. Ci zaś zaczęli błagać, by bez walki

wpuścił cesarza w głąb kraju. Czyż nie jest cesarskim rycerzem?

Czyż nie poprzysiągł Henrykowi wieczystej przyjaźni.

Mieszko, blady zapewne i przejęty, czuł zakłopotanie. Istotnie,

był rycerzem cesarza, poprzysiągł mu przyjaźń. Niestety,

okoliczności się zmieniły, nie mógł nie przyjąć walki.

Na takie słowa niemieccy posłowie zaczęli czynić mu wyrzuty, że

jest niewdzięczny. To oni wyjednali mu u cesarza wolność, kiedy

był w niewoli, to oni własnymi majątkami poręczyli za niego, a on

teraz postępuje tak, jakby nic go nie obchodziły cudze sprawy. Toż

cesarz zemści się na nich i w ten sposób ich życzliwość dla

Mieszka, okazana w przeszłości, przeciwko nim samym się obróci.

Mieszko pojmował sytuację. Nie chciał być niewdzięcznikiem,

wiedział, że nieustępliwy cesarz nie odmówi sobie przyjemności

ukarania życzliwych Polakom panów, aby na przyszłość nikt się już

nie odważył wiązać z Polską. Mimo to nie mógł zdradzić swojego

ojca. Toż ojciec o słuszną sprawę walczył. Gdyby Mieszko teraz

uległ namowom swoich niemieckich, choćby nawet najbardziej

wiernych i najbardziej nieszczęśliwych przyjaciół, ojciec miałby

prawo pozbawić go życia, każdy zaś rycerz polski mógłby przedtem

napluć mu w twarz. Piękna była taka osobista przyjaźń pomiędzy

ludźmi należącymi do wrogich sobie państw, ale wierność własnej

ojczyźnie była rzeczą świętą. Mieszko rozumiał intencje

niemieckich parlamentariuszy i ich położenie, ale także podzielał

stanowisko swojego ojca. W ogóle wiele już nauczył się rozumieć w

życiu. Rozumienie i jasne widzenie przeciwieństw, współczucie i

zrozumienie nawet dla nieprzyjaciół stało się już jego naturą.

Odkąd raz po raz bywał zmuszany przez ojca do postępowania wbrew

samemu sobie, odkąd ponad własne osobiste sprawy nauczył się

wynosić cudze, bardziej - zdawało się - godne poparcia, odtąd

skazany był na ogarnianie umysłem zbyt wielu spraw na raz. Źle mu

z tym było, wszakże inaczej nie umiał. Musiał rozumieć siebie i

innych, zaś owo pełne i wielkie zrozumienie dla całego, skłóconego

świata miało stać się przekleństwem jego życia.

Mieszko uważnie słuchał mowy posłów, przyglądał się ich stroskanym

twarzom. Gdyby to było możliwe, może spróbowałby pogodzić jakoś

dwie sprzeczności: ich przyjaźń i wierność ojczyźnie. Niestety,

takie godzenie ognia z wodą wykraczało poza jego możliwości.

Należało zatem wyrazić ubolewanie i przy swoim pozostać. Może

akurat zdoła jakoś uchronić przyjaciół przed gniewem cesarza, a

równocześnie pozostać wiernym? Mieszko uważnie obmyślał odpowiedź.

Po dłuższej chwili zdołał ją wreszcie sformułować w słowa.

Sądzimy, że Thietmar wiernie przekazał je potomności.

"Przyznaję, że łaska cesarska wyrwała mnie z mocy wroga - rzekł

według przekazu kronikarza - i że wam złożyłem przyrzeczenie.

Gdybym był wolny, chętnie dochowałbym go pod każdym względem.

Obecnie jednak, wiecie sami, znajduję się pod władzą ojca, a

ponieważ on mi tego zabrania, a także przytomni tu rycerze nigdy

by się na to nie zgodzili, muszę zaniechać tego, choć wbrew mej

woli. Aż do przybycia mego ojca jestem zdecydowany bronić wedle

sił moich ojczyzny, po którą wyciągacie rękę, potem jednak będę

się starał naprowadzić ojca na drogę łaski cesarza i waszej

życzliwości".

Margrabia Herman, szwagier księcia Mieszka, oraz rycerze Zygfryd i

Hodon zrozumieli swojego "przyjaciela". Nie wiemy, jak wyglądało

ich pożegnanie, wszak nie rozstawali się na długo.

Niebawem znów mieli się spotkać, tym razem już w walce. Wiadomo

jednak, że cesarz nie zadowolił się takim postawieniem sprawy. Cóż

mogło znaczyć jakieś naprowadzanie Bolesława do łaski cesarskiej

po walce, która sama w sobie miała wszystko rozstrzygnąć? Wszyscy

ci, którzy dawniej pomagali polskim książętom, zostali surowo

złajani za łatwowierność, a ponadto obiecano im surowe

konsekwencje po zakończeniu kampanii.

Najbardziej pono przejął się tym rycerz Hodon, który widać

naprawdę wierzył, że Mieszko da się przeprowadzić do obozu wroga

swojej ojczyzny. Gdy tylko zaczęły się walki o przeprawę na Odrze,

Hodon stanął w pierwszym szeregu i zginął na bronionym przez

Polaków brzegu. Ponoć polski następca tronu, który szczerze lubił

Hodona, gorzko zapłakał nad jego zwłokami, które kazał odesłać

cesarzowi.

Śmierć Hodona, ten drobny epizod walk, nie zakończyła działań

wojennych. Niemcy znowu próbowali forsować rzekę. Z ukryć na

brzegu leciały ku nim chmury strzał, lecz oni nacierali dalej.

Książę Mieszko, który z najwyższego wzniesienia bacznie śledził

przebieg wydarzeń, sprawnie kierował walką. Gdzie nieprzyjaciel

uczepił się brzegu, pędziły tam pozostające w rezerwie szyki

konnych łuczników, które na powrót spychały Niemców do wody, siały

śmierć wśród tych, którzy zbyt długo zwlekali z ucieczką. Według

przekazu niemieckiego kronikarza, w tych walkach zginęło wielu

znakomitych rycerzy niemieckich, a wśród nich poza Hodonem niejaki

Eryk oraz któryś z rycerzy należących do orszaku grafa Turyngii,

Guncelina.

Zaciętość ataków niemieckich rosła z każdym dniem. Książę Mieszko

prawie nie zsiadał z konia. Był wodzem prawdziwym, czuł się w

swoim żywiole. Przedtem już kilka razy brał udział w mniejszych

potyczkach, ale teraz po raz pierwszy w życiu dowodził całkowicie

samodzielnie. Wiedział, że od niego wiele zależy, dwoił się i

troił. Gdzie bój trwał najbardziej zajadły, zjawiał się w samą

porę. Już nie czekał na meldunki gońców, już mało mu było śledzić

zmagania z daleka. Chciał być wszędzie, gdzie było najciężej, aby

z bliska przyjrzeć się walce, ocenić jej przebieg, aby najtrafniej

zadecydować o wprowadzeniu do walki rezerw.

Gdzieś pośrodku linii walki, na tyłach, stali z rękami przy

końskich uzdach konni łucznicy pozostający w rezerwie. Następca

tronu raz po raz słał ku nim łączników ze swej świty i kierował

pojedyncze lub podwójne szyki na zagrożone odcinki. Łucznicy

wskakiwali na siodła i bez zwłoki gnali we wskazanym kierunku, by

potem, po odparciu wroga, ponownie wrócić na swoje miejsce, a na

samym brzegu pozostawić tylko zaczajoną po dawnemu piechotę.

Wreszcie w dniu 3 sierpnia, kiedy wszystkie polskie rezerwy brały

udział w walce, Niemcom udało się uczepić brzegu w jednym miejscu,

skąd już się nie cofnęli. Cesarz, który także był wodzem dobrym, a

przy tym rozporządzał pewną przewagą liczebną, od razu posłał tam

nowe siły. Przyczółek został utrzymany, potem poszerzony. Stało

się to gdzieś na dalekim skrzydle frontu, w górze rzeki, poza

zasięgiem grodu, daleko od stałych umocnień. Mieszko powiadomiony

o zajściu, od razu ocenił położenie. Już nie zdoła powstrzymać

wroga, bo brak mu sił. Niemcy będą teraz przeprawiać się tam coraz

liczniej, cesarz wycofa ludzi z innych odcinków i tam ich pośle, a

ci przez powstałą lukę wedrą się na tyły, zaatakują broniących

rzekę Polaków, wytną ich w pień. Należało czym prędzej zebrać

ludzi w gromadę, uformować na nowo, a dopiero potem uderzyć znowu.

Czasu do stracenia nie było.

Przyboczni rycerze następcy tronu pobiegli wzdłuż Odry z nowymi

rozkazami. Niech nikt nie marudzi i nie wstępuje do obozu, by

zabrać ze sobą cokolwiek. Wojna jeszcze trwa. Każda strata we

własnym mieniu zostanie z nawiązką wyrównana potem! Opisując ten

fragment wojny kronikarz niemiecki stwierdził, że cesarz rozgromił

wojska polskie, lecz późniejszy przebieg działań świadczy raczej o

czymś innym. Wódz polski zdołał ustrzec swoje szyki przed

pogromem. Jego mądre rozkazy, w lot pojęte i wykonane, spędziły

wszystkich obrońców ze stanowisk i zgromadziły gdzieś daleko od

Odry w trafnie wskazanym miejscu. Tutaj znalazł się czas na

odpoczynek, posiłek, obliczanie strat oraz na ponowne sformowanie

przerzedzonych i osłabionych szyków. Wojna trwała jeszcze, zatem

domyślamy się, że nikt nie upadał na duchu.

Podczas gdy cesarz zajęty był łupieniem polskiego obozu i

formowaniem swoich oddziałów do pochodu w kierunku Międzyrzecza i

dalej, do Poznania, Mieszko zawiadomił o sytuacji ojca. Bolesław

dowodził na innym, odległym odcinku, gdzieś w rejonie Lubusza,

którędy ciągnęła na Polskę armia, złożona z Niemców i pogańskich

Wieletów. Prowadził tę armię książę Bernard Saski, którego

zadaniem było wzięcie Polaków w kleszcze i połączenie się z armią

dowodzoną przez cesarza. Odcinek był trudny i dlatego właśnie

Bolesław osobiście kierował tam walką. Szyki Bernarda Saskiego

przebyły Odrę na łodziach, lecz dalej już ni kroku uczynić nie

mogły. Bolesław, który wyśledził miejsce ich przeprawy, od razu

tak ich osaczył, że musieli czym prędzej z powrotem wsiadać do

łodzi i jak podaje Thietmar - wracać do domu.

Sukces cesarza nie był wielki. Mieszko, otrzymawszy w zamian za

swoje meldunki wiadomości od ojca, ruszył z powrotem na spotkanie

wroga.

Cesarz Henryk, do którego rychło dotarły wieści o klęsce księcia

Bernarda, nagle nie wiedział, co robić na prawym, z takim trudem

zdobytym brzegu. Lada chwila mogły zwalić się nań siły Mieszka,

wsparte przez Bolesława, który już swoje zadanie wykonał. W tej

sytuacji wolał nie ryzykować spotkania. Prawdopodobnie nie czekał

na nic, tylko zatoczywszy niewielki łuk ku wschodowi, czym prędzej

ponownie przeprawił się przez Odrę i rozpoczął odwrót.

Książę Bolesław niebawem dołączył do Mieszka i przejął we własne

ręce dowództwo nad całością wojsk polskich, synowi natomiast

wydzielił jakiś hufiec prawdopodobnie złożony z siedmiu legionów,

czyli liczący niewiele ponad dwa tysiące konnych wojowników. Z

takimi bowiem siłami polski następca tronu niebawem pojawi się w

nowym miejscu. Tymczasem jednak ojciec i syn razem, strzemię w

strzemię, ścigali wroga. Cesarz wycofywał się pospiesznie na

południowy zachód, w kierunku Łaby i Miśni.

Armia szła przez ziemie plemienia Dziadoszan, do których niegdyś

należało Krosno. Były tu lasy, bagna i grzęzawiska, raz po raz

trzeba było mościć sobie drogę przez moczary wiodącą. Wysyłani

przez polskich dowódców zwiadowcy uważnie obserwowali ruchy

nieprzyjaciela, wiedziano o każdym jego kroku. W pewnym momencie

Bolesław pchnął naprzód jakieś znaczne siły konnicy, być może

właśnie ów hufiec Mieszka. Przekradano się bocznymi drogami,

wąskimi ścieżkami przez knieje, nieprzebytymi ostępami, wśród

których tylko wytrawne oko mieszkańca tej ziemi mogło bezbłędnie

wskazać przejścia. Konnica zaczęła wyprzedzać cesarza, by potem

podejść do drogi, którą ten musiał ciągnąć ze swoją armią.

Cesarz prawdopodobnie zaczął coś podejrzewać. Podczas jednego z

popasów zjawił się w jego obozie opat międzyrzecki, Tuni-Antoni,

który, wysłany przez Bolesława, zaczął prawdopodobnie namawiać do

kapitulacji, może nawet żądać całkowitego oddania się cesarza pod

moc polskiego władcy. Nie wiemy, jak tam było naprawdę. Thietmar

pisze o jakichś fałszywych propozycjach pokojowych, w każdym razie

obecność Bolesławowego posła i jego pewność siebie musiały bardzo

harmonizować z doniesieniami cesarskich zwiadowców o podejrzanych

ruchach wojsk polskich na skrzydłach pochodu. Cesarz przeląkł się

teraz nie na żarty, kazał dać sobie najlepszego konia, po czym

natychmiast udał się w dalszą drogę na czele swojej przybocznej

drużyny. Natomiast główny trzon armii, obciążony taborami i

złożony z ciężkozbrojnego rycerstwa, miał iść za nim zachowując

jak najdalej idącą ostrożność. Dowodzili tutaj: arcybiskup

magdeburski Geron, margrabia Geron II oraz palatyn saski,

Burchard.

Zaczajone przy drodze legiony polskiej konnicy, wzmocnione

niebawem także przez kilka tysięcy piechoty, która nadciągała w

pośpiechu, nie zatrzymały cesarza, gdyż zdołał on umknąć, zanim

pierścień się zamknął. Jednakże reszty jego armii nic już uchronić

nie mogło. Na umówiony znak z gąszczów po obu stronach drogi

posypały się strzały, rozległ się trzykrotny okrzyk bojowy

Polaków. Niemcy bronili się dzielnie, wszakże nie mogli sprostać

zajadle walczącym obrońcom własnej ziemi. Tylko niedobitki zdołały

ujść z pogromu.

Niemcy uciekali w popłochu, pozostawiając zapewne całą zdobycz z

polskiego obozu znad Odry i wszystkie inne łupy, jeśli udało im

się zyskać takowe. Konnica Mieszka ścigała ich nieustępliwie. 13

września, a więc w miesiąc i dziesięć dni po niemieckim forsowaniu

Odry pod Krosnem, Mieszko wprost z biegu przebył Łabę pod Miśnią i

swoim siedmiu legionom wydał rozkaz zdobycia grodu i spustoszenia

całej okolicy. Mieszkańcy grodu dolnego nawet nie próbowali się

bronić, woleli od razu schronić się w grodzie wyższym, gdzie

naczelnym dowódcą obrony został margrabia Herman, szwagier

nacierającego księcia polskiego. Polacy w mgnieniu oka wdarli się

pomiędzy drewniane budowle, złupili je, zaczęli podpalać. Ogień

szalał coraz potężniej; krzyki triumfu niosły się ku niebu. Ci, co

niedawno krwawo bronili ziemi własnej, teraz oto znajdowali się w

grodzie wroga, łupili jego dobytek. Płomienie pełzały coraz bliżej

wałów i murów grodu wyższego, obejmowały wieżę i nadbudówki,

wdzierały się na umocnienia, gryzły w oczy.

Mieszko brał odwet za porażkę pod Krosnem. I tutaj osobiście nie

uczestniczył w walce, tylko obserwował wszystko z sąsiedniego

wzgórza i raz po raz słał gońców z rozkazami, przerzucał swoje

szyki z jednego miejsca w drugie, rozgrywał tę walkę, jak wprawny

szachista rozgrywa partię. Obrońcy nie mogąc razić Polaków, którzy

szyli strzałami z ukrycia, i spoza palących się domów grodu

niższego, cały wysiłek skierowali na stłumienie ognia. Jak podaje

Thietmar, lano co tylko było pod ręką, nawet miód pitny. Pożar

czynił jednak coraz większe spustoszenie, padały w nim wieże,

rozsypywały się blanki. Z każdą chwilą umocnienia mniejszą

przedstawiały wartość.

Mieszko był spokojny. Zdobędzie ten gród, niech tylko powróci

reszta rozesłanych wprzód po okolicy legionów. Ludzie, spragnieni

odwetu za najazd, jednym skokiem wedrą się za płonące wały.

Tymczasem bodaj pokąsać nieco wroga należy. Toteż, wciąż czekając

na zgromadzenie wszystkich swoich sił, Mieszko raz po raz słał do

walki swoich wojów, którzy wpadali pomiędzy płomienie, siekli w

lewo i w prawo, potem uskakiwali przed przewagą wroga. Bitwa stała

się ciężka, zacięta, gdyż żadnej ze stron nie brakowało męstwa.

Wreszcie noc położyła kres walce. Mieszko polecił swoim ludziom

wypoczynek pod czujną opieką straży, a sam zaczął układać plan

działań w dniu następnym, kiedy już wszystkie swoje siły

zgromadzi.

Plądrujące okolice Miśni legiony polskie wracały pojedynczo po

wykonaniu swoich zadań. Wraz z zapadnięciem głębokich ciemności

wszyscy już znajdowali się w obozie. Legiony prawie nie miały

strat, jeśli nie liczyć jakichś zadraśnięć i lekkich potłuczeń.

Ludzie byli zmęczeni, ale ochoczy, nic, jeno rozkazywać im dalej.

Lecz dalszej walki już być nie miało. Gdzieś w górze Łaby musiały

spaść wielkie deszcze, gdyż woda w rzece zaczęła podnosić się

gwałtownie. Zawiadomiony o tym wódz polskich legionów zrozumiał,

co to oznaczało. Płonący gród kusił, był prawie bezbronny, lecz

Mieszko miał dość wyobraźni, aby przewidzieć, że po jego zdobyciu

zostanie uwięziony na brzegu i obciążony nadmiernie łupami,

narażony na ataki wojsk cesarza, który otrząśnie się w końcu po

klęsce i zgromadzi nowe siły.

Odwrót, nakazany w porę, ma takie samo znaczenie, jak w porę

nakazany atak. Zrozumienie tej zasady udowodnił Mieszko pod

Krosnem. Teraz po krótkiej naradzie z wodzami swoich legionów,

również podjął decyzję, jaka była najsłuszniejsza.

O świcie następnego dnia Polaków nie było już pod Miśnią, której

obrońcy tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczali

ocalenie. Mieszko spokojnie wracał do kraju z tymi łupami, które,

w dość zresztą wielkiej ilości, zdobyły jego legiony w Saksonii.

Musiał czuć się bardzo zadowolony. Jak to dobrze, że nie uległ

perswazjom swoich niemieckich przyjaciół! Wierność ojczyźnie

opłaciła mu się stokrotnie. Zyskał sławę u swoich; stał się

pogromcą wroga. To, że nie zdobył Miśni, nie miało większego

znaczenia. Wróci tu jeszcze kiedyś - obiecywał sobie.

Rok 1015 miał więc pozostać w pamięci Mieszka jako rok wielkich

zwycięstw. Natomiast następny przyniósł mu dwa ważne wydarzenia

rodzinne: śmierć matki i narodziny syna. Stosunki następcy tronu z

matką musiały być bardzo zażyłe. Podczas gdy Bolesław raz po raz

wystawiał uczucia synowskie na ciężką próbę, żądając odeń

posłuszeństwa także w sprawach najbardziej osobistych i intymnych,

ona widocznie pozostała ostoją, do której Mieszko zawsze mógł się

udać także w wieku dojrzałym. Matce można się było poskarżyć, u

niej szukać zrozumienia i współczucia, a może i rady. Na pewno

rozumiała bolesne rozterki i skomplikowaną sytuację małżeńską

własnego syna. Jej śmierć musiała wstrząsnąć duszą zwycięskiego

wodza, który potrafił walczyć z wrogiem, lecz nie zawsze umiał

poradzić sobie z sobą samym.

Syn Mieszka i Rychezy otrzymał imię Kazimierz, imię dotąd nie

spotykane w panującej u nas dynastii. Brzmi trochę obco, lecz

przypomina inne imię słowiańskie, imię ojca Emnildy, owego bliżej

nie znanego, choć pono zacnego księcia Dobromira. Może nosił je

któryś z braci Emnildy? Dobromir i Kaźmir blisko siebie stoją.

Sięganie do skarbca imion rodziny matki wielce wydaje się

znamienne.

Wszakże, jeśli Mieszko w czymś poróżnił się z ojcem, to jednak nie

wpływało to na jego wierność w służbie u niego. Po prostu był ojcu

potrzebny i rozumiał konieczność wspólnego z nim działania.

Cesarz, pokonany w roku 1015, nie zrezygnował z podporządkowania

sobie Bolesława. Na nic zdały się rozmowy polityczne, prowadzone

przez cały rok bieżący i pierwsze miesiące następnego. Latem 1017

roku ruszyła na Polskę silniejsza niż kiedykolwiek armia cesarska,

złożona prawie z całego rycerstwa niemieckiego oraz z licznych

posiłków wieleckich i głównych sił czeskich. Równocześnie od

wschodu uderzał na Polskę Włodzimierz Kijowski, który przy okazji

pragnął powetować sobie straty z roku 1013, od południa zaś król

węgierski Stefan, który miał zamiar przyłączyć do swojego państwa

Słowację.

Tym razem nie próbowano już zjednać sobie polskiego następcy

tronu. Mieszko, otrzymawszy od ojca jeszcze większą drużynę, bo

złożoną aż z dziesięciu legionów, czyli liczącą około trzech

tysięcy konnych wojowników, runął na Czechy, aby złupić kraj i

posiać rozgoryczenie wśród armii czeskiej, maszerującej tymczasem

pod Krosno. Wypad udał mu się całkowicie, z wyprawy przywieziono

bogate łupy. Pod wpływem wieści o niej cesarz, poczuwszy się

zagrożony z boku, zmienił kierunek marszu, by potem bezskutecznie

oblegać Niemczę. Polski następca tronu triumfował.

Ale wojna trwała nadal. Wprawdzie cesarz, zrezygnowany i pokonany

pod Niemczą, wycofał się do Czech, a Saksonię najechały polskie

wojska z terenu Łużyc, które ponownie wzięły liczne łupy i wielu

jeńców, wprawdzie Rusini bezskutecznie oblegali polski Brześć nad

Bugiem, ale na innych frontach, czyli w Morawach i Słowacji, walki

trwały krwawe, przewlekłe. Podlegli Bolesławowi Morawianie zaraz

na początku wojny wycięli w pień duży oddział bawarski, lecz potem

musieli ciężko walczyć z nowymi siłami Niemców i Czechów. Z kolei

król Stefan uparcie szarpał grody w Słowacji, parł naprzód. Cesarz

był pokonany, jednak współdziałający z nim sojusznicy zaczynali

odnosić sukcesy. Bolesław, zawiadomiony o wszystkim, co działo się

na rozległym teatrze wojny, wezwał do siebie syna i polecił mu

ruszyć na południe z odsieczą.

O tej decyzji księcia Polski nie mamy wiadomości bezpośrednich,

jednakże fakt, że nie było Mieszka na froncie zachodnim, pozwala

nam sądzić, że tam właśnie został wysłany.

Brzetysław, młodziutki jeszcze wówczas syn księcia czeskiego,

Udalryka, lecz bardzo bitny, wręcz zuchwały, śmiało poczynał sobie

z Morawianami, którym odebrał łupy zdobyte w Bawarii na początku

wojny, a potem palił wioskę po wiosce, grabił, mordował. Rycerstwo

morawskie, początkowo zaskoczone śmiałymi ataki, zebrało się

wreszcie w wielką siłę, zaczęło wypierać napastnika. Niestety nie

znamy bliższych szczegółów tych walk, nie wiemy, jakie naprawdę

były straty Bolesława w tej części rozległej monarchii.

Prawdopodobnie jednak były dość znaczne. Walka Czech o Morawy

wtedy bowiem zaczeła się na dobre.

Nieco więcej wiemy o postępach wojsk węgierskich, którym ostro

przeciwstawiał się Mieszko. Kronika Thietmara, najlepsze źródło

wiadomości o tej wojnie, wyraźnie pisze o wielkich sukcesach

"pobożnego" i "wspaniałomyślnego dla wrogów" króla Stefana i o

wielkich stratach obmierzłego" Bolesława. Jest tu mowa o jakimś

grodzie znacznym, jakby stolicy obsadzonej przez podległych

Bolesławowi książąt węgiersko-słowackich, który to gród Stefan

zdobył i spalił. Potem jest wzmianka o dalszych, bliżej już jednak

nie określonych, choć zdaniem kronikarza, znacznych zdobyczach

terytorialnych króla węgierskiego. Mieszko, który tutaj walczył na

czele swoich dziesięciu legionów jazdy, nie miał łatwego zadania.

Konnica nie nadawała się do obrony grodów, nic zatem dziwnego, że

gród padł. Z drugiej strony dziesięć legionów polskich wojów,

nawet wzmocnionych siłami miejscowymi, nie mogło się oprzeć całej

potędze Węgier, która w owym czasie była już dość znaczna.

O tej części monarchii Bolesława w ogóle nie mamy wielu

wiadomości. Nie wiemy na pewno, ani kiedy została do Polski

przyłączona, ani kiedy odpadła. Rzecz wciąż czeka na jakieś

wielkie odkrycie historyków, na wyjaśnienie. Wcale jednak nie

bylibyśmy zdumieni, gdyby nagle się okazało, że cała Słowacja

właśnie wtedy została stracona. Potwierdzałoby to radość

niemieckiego kronikarza ze strat Bolesława i nagły brak

polsko-węgierskich nieporozumień w roku następnym, kiedy zaczęło

się nawet współdziałanie.

Mieszko, ambitny i dzielny wódz, po wielu sukcesach w wojnie z

Niemcami z ciężkim sercem musiał powracać do kraju. Obroniono

Łużyce i Milsko, powstrzymano pochód Czechów na Morawach, odparto

ataki ruskie, lecz utracono Słowację.

Na roku 1017 kończą się nasze wiadomości o Mieszku jako wodzu i

dyplomacie swojego ojca. Odtąd przez osiem lat, aż do roku 1025,

nie będziemy mogli śledzić jego życia rok po roku. W tym jednak

czasie nastąpiło wiele bardzo ważnych zdarzeń, w których musiał

Mieszko uczestniczyć bezpośrednio lub przynajmniej pośrednio, jako

wciąż pozostający pod władzą ojca wódz, dyplomata czy też po

prostu jego pełnomocnik. Na ogół zaś były to wydarzenia bolesne.

Wyjątek stanowi może pokój budziszyński ze stycznia 1018 roku,

choć i on, ze względu na skutki, budzi zastrzeżenia.

Bolesław, zrażony utratą Słowacji i zagrożeniem Moraw, pierwszy

wystąpił z propozycją porozumienia z cesarzem. Henryk zaś ze swej

strony także nie chciał już wojny z Polską. Nie odniósł z niej

żadnych korzyści, podczas gdy jego sprawy coraz gorzej zaczęły

wyglądać w Italii, gdzie Bizancjum, wspierane przez Ruś, znów

zaczynało poważnie mu zagrażać. W tej sytuacji łatwo było o

trwałe, niemiecko-polskie porozumienie. Niech sobie Bolesław

zatrzyma owe Łużyce, nawet bez zobowiązań lennych, byle rozbił

Ruś. O tym, że Bolesław marzył o wyprawie na wschód, wiedziano tu

nie od dziś. Krzywda Światopełka i jego małżonki wciąż czekała na

pomstę, do tego doszły jeszcze nowe ambicje. Stanęła zatem ugoda,

którą cesarz wzmocnił nawet wieloma setkami własnych rycerzy,

danych na ruską wyprawę Bolesława, oraz namówieniem króla Stefana,

który zapewne za cenę zrzeczenia się Słowacji przez Polskę także

swoich rycerzy użyczył.

Bolesław, rad z pokoju, porozumiał się znów z Pieczyngami, zebrał

zachodnich i południowych sprzymierzeńców i ruszył na wschód. Tym

razem padł Kijów, osadzono na tronie Światopełka, zdobyto łupy

przebogate, lecz niebawem pod ciosami na nowo zgromadzonych sił

ruskich musiano zacząć odwrót pośpieszny. W czasie tego odwrotu

doszło nawet do jakichś buntów wśród rycerstwa polskiego, które

według słów Galla Anonima samowolnie opuściło swojego wodza i

księcia, że ten z garstką najwierniejszych musiał krwawo opędzać

się przed Rusinami. Nic więc dziwnego, że cała wojna skończyła się

rychłym przepędzeniem Światopełka z Kijowa, który już nie miał tam

wrócić więcej, lecz znaleźć śmierć gdzieś na obcej ziemi. Dla

Polski ten tylko przyniosła sukces, że Bolesław przyłączył do

swojej monarchii kilka grodów pogranicznych, które zwiemy

Czerwieńskimi.

Ów bunt rycerstwa polskiego biorącego udział w wyprawie kijowskiej

zapoczątkował długi okres wewnętrznych zamieszek, do których

wypadnie nam jeszcze nieraz powrócić. Coś niedobrego zaczęło dziać

się w polsce. Strzępy niejasnych, powikłanych wiadomości, jakie z

tamtych odległych czasów przetrwały do dziś, wyraźnie wskazują na

to, że potężna monarchia Chrobrego zaczęła zdradzać niebezpieczne

pęknięcia i rysy. Mieszko, który nie za wszystko, co go w życiu

spotkało, mógł wielbić ojca, teraz musiał zapewne patrzeć nań

coraz bardziej krytycznie. Kiedy w niedalekiej przyszłości

zasiądzie na tronie, by panować samodzielnie, tak bardzo będzie

się różnił od niego, że już w tym na poły osłoniętym tajemnicą

okresie musiał zapewne zmieniać zdanie o wielu poczynaniach

Bolesława Wielkiego. Było coś prawdy w tym, że zanadto roztrwaniał

on swoje siły. Myśl stworzenia imperium słowiańskiego była może

zachwycająca, lecz nierealna. Nie przyniosła też ojcu pełnego

sukcesu, natomiast wrogo nastawiła doń wielu sąsiadów, dla których

polski miecz był nieraz zbyt okrutny.

Najbliższe lata coraz więcej przynosiły dowodów potwierdzających

szkodliwość ojcowego wojowania ze wszystkimi równocześnie. Rusini

nie pogodzili się z utratą Grodów Czerwieńskich i na żaden traktat

w tej sprawie nie przystali, natomiast bez ustanku aż po rok 1022

najeżdżali zbrojnie polskie pogranicze. W tym samym czasie książę

Brzetysław, coraz starszy i bardziej doświadczony, uparcie wojował

o Morawy, które w końcu zdobył, że przy Polsce pozostał tylko

Ołomuniec oraz wąski pas ziemi jakby dzisiejszego, trochę

wydłużonego Zaolzia.

Równocześnie z tymi niepowodzeniami i trudnościami militarnymi

książę Bolesław tracił mir wśród rycerstwa i wolnej ludności

opolnej. Rycerstwo i wiejska ludność opolna to dwie wrogie sobie

warstwy społeczne, jednak każda z nich miała swoje powody, by

coraz mniej szanować władcę. Ów proces, zrazu nieszkodliwy i mało

widoczny, rozpoczął się już około roku tysięcznego i był ściśle

związany z reorganizacją polskich sił zbrojnych. Wraz ze śmiercią

wielkiego Mieszka I, założyciela i budowniczego państwa

gnieźnieńskiego, nazywanego potem Polską, zniknęła gdzieś owa

sławna drużyna zbrojna, licząca ponoć trzy tysiące konnych,

doskonale uzbrojonych i wyszkolonych, żyjących z zasobów księcia

wojowników, którzy byli całkowicie i bez reszty podporządkowani

wyłącznie swojemu władcy. Natomiast do czasu Galla Anonima

przetrwała pamięć tysięcy konnych i pieszych wojów, dostarczanych

Bolesławowi przez poszczególne grody, jak się domyślamy grody

kasztelańskie lub namiestnicze. A to nie było to samo, mimo

wyraźnego wzrostu liczebnego sił zbrojnych.

Drużyna była solą w oku polskim wielmożom, którzy nie dość, że

musieli świadczyć na jej utrzymanie, to jeszcze musieli się jej

bać, gdyż gwarantowała suwerenną władzę księcia. Toteż kiedy

Bolesław, odsunięty testamentem Mieszka I od prawa dziedziczenia

Gniezna i Poznania, zaczął zabiegać o jedynowładztwo nad całą

Polską, wielmoże wymogli na nim ograniczenie liczebności drużyny w

zamian za własne usługi zbrojne zgodnie z wprowadzanym z wolna do

Polski prawem rycerskim. Bolesław, który potrzebował poparcia

możnych, zgodził się na to. Początkowo wszystko było dobrze.

Rycerstwo wolne, dawni potomkowie rządzących krajem książąt

plemiennych, włodycy opolni i sami opolanie, wiernie walczyli z

cesarzem, wszakże z wolna coraz lepiej uświadamiali sobie własne

znaczenie dla księcia, który nie potrafił obejść się bez wojaczki

i jeśli nie bywał napadany, napadał sam. Wojna była żywiołem

księcia i żywiołem rycerstwa, które z niej czerpało dodatkowe

źródła bogactwa. Ta zgoda interesów księcia z interesami rycerstwa

pozwoliła na oparcie się cesarzowi, lecz potem zaczął się

rozdźwięk. Tylko zwycięska wojna była interesem dla rycerstwa.

Wtedy kiedy zaczynało być ciężko, rycerstwo wolało uniknąć walki.

Tak więc opuściło Bolesława na Rusi oraz nie wyraziło większej

ochoty do walki o Słowację i o Morawy, bo cóż to ostatecznie za

korzyść dla jakiegoś Toporczyka czy Jaksy spod Krakowa, Awdańca i

Poraja spod Trzemeszna, Pałuki znad granicy śląsko-wielkopolskiej.

Owo związanie księcia z rycerstwem najgorzej jednak odbiło się na

życiu warstw uboższych, czyli na życiu wolnych opolan, wśród

których teraz zaczęły rysować się wielkie różnice majątkowe. Ci,

którzy bogacili się na wojnach, zasilali szeregi rycerstwa,

ubożejący zaś popadali w zależność od pierwszych. System grodowy,

na jakim opierała się administracja krajem, podnosił rolę

urzędników książęcych, zwłaszcza grododzierżcy, jego komorników i

wojskich. Na tym tle postępowanie księcia, którego Gall

przedwcześnie nazywa królem, szczególnego nabiera wyrazu. Nasz

kronikarz, który usiłuje wmówić czytelnikowi, że Bolesław Chrobry

był księciem najszlachetniejszym i największym, jakiego polska

ziemia nosiła przed Bolesławem Krzywoustym, wymownie się jednak

zdradza, kiedy przychodzi do konkretów. Oto wieśniak, który

przybywa do księcia ze skargą na wielmożę, bywa wpierw "po

ojcowsku" napomniany, by bez przyczyny nie oskarżał, jakby

rzeczywiście ktoś bez przyczyny mógł odważyć się oskarżać

człowieka, od którego zależało wiele. Sam zaś oskarżony, wezwany

na dwór księcia" przede wszystkim spotyka wielką łaskawość.

Bolesław przez kilka dni zaprasza go do stołu, traktuje z

honorami, by wreszcie potem dopiero, jakby z musu, wszcząć

dochodzenie w sprawie biedaka. Jeszcze dawne zwyczaje panują,

jeszcze w świadomości wszystkich Polaków żyje przeświadczenie o

dawnej równości wobec prawa z czasów opolnych pochodzącej i

przestrzeganej zapewne przez Mieszka I, który w oparciu o swoją

drużynę przyboczną mógł rządzić z całą surowością i z całym

zrozumieniem dla znaczenia ładu, toteż w końcu książę z bólem

serca musi wydać wyrok, który zadowoli poszkodowanego. Ale oto, co

dzieje się później. "Królowa - pisze Gall - mądra, i wyrozumiała,

wielu wydanych na śmierć wyrwała z rąk pachołków i ocaliła od

grożącego niebezpieczeństwa śmierci i w więzieniu pod strażą

przechowywała ich miłościwie przy życiu; niekiedy działo się to

bez wiedzy króla, a niekiedy król tylko udawał, że nie wie o tym".

Na koniec, kiedy Bolesław wesoło ucztował ze swoimi dwunastoma

wielmożami z rady przybocznej i z ich małżonkami, "królowa" pełna

zalotności, prosiła o przebaczenie dla skazańców. Prośby księżny

spotykały się z życzliwością całego otoczenia księcia, toteż

"król", jak Gall zowie wciąż Bolesława, łaskawie obejmując i

całując małżonkę, pochwalał jej "cnotliwy" postępek, w którego

wyniku więźniowie odzyskiwali wolność, a nawet zaszczyty. Gall

pisze dosłownie: "Król po ojcowsku ich napomniawszy, przyodziewał

ich w stroje, dawał im podarunki i zlewał na nich jeszcze

zaszczyty, po czym puszczał radosnych w drogę do domu". Aby zaś

nie było wątpliwości, o przedstawicieli jakiej warstwy społecznej

tu chodzi, przytoczmy jeszcze inne słowa piewcy dynastii:

"Bolesław książąt swoich, komesów i dostojników kochał jakoby

braci lub synów i zachowując własną godność, honorował ich jak

mądry władca. Gdy się skarżono na nich nierozważnie (czyli

lekkomyślnie - przypis mój Z.S.P.), nie dawał wiary, a gdy ich

zasądzono wbrew prawu, łagodził litościwie wyrok".

Wbrew jakiemu prawu w czasach Chrobrego skazywano w Polsce

uwalnianych potem wielmożów, Gall nie wyjaśnia. O tak zwanej

zdradzie stanu na pewno jednak mowy być nie może, bo w takich

wypadkach Bolesław nie znał litości, potrafił ścinać i oślepiać

wrogów politycznych i zdrajców. Prawdopodobnie więc chodziło tu o

zalążki tworzącego się dopiero prawa tzw. rycerskiego, na mocy

którego rycerz stawał się jedynym właścicielem ziemskim i panem

ludzi zamieszkujących jego posiadłość. Było to prawo ani pisane,

ani obyczajowe, obce całej polskiej tradycji, która sięgała

korzeniami czasów organizacji rodowo-plemiennej, czasów wieców i

równości wszystkich ludzi należących do tego samego rodu lub

mających ściśle określone prawa i obowiązki w ramach swojego

opola. Mogło ono zacząć kształtować się u nas tylko w czasach

Chrobrego, w czasach wojen toczonych nieustannie. Bolesław

potrzebował wielmożów coraz bardziej, a im bardziej ich

potrzebował, tym bardziej oni się drożyli, rośli w pychę, aż

doszło do tego, że doprowadzony do ostateczności władca zaczął im

pobłażać - w nadziei, że zdoła pozyskać ich życzliwość dla swoich

planów wojennych. Mylił się srodze, czego dowód otrzymaliśmy w

Słowacji i na Morawach. Rycerstwo, a zwłaszcza wielmoże

zasiadający na urzędach coraz gorzej walczyli z wrogiem, ale za to

coraz śmielej poczynali sobie wobec słabszych, których uzależniali

od siebie. Biedny, lecz dumny mieszkaniec opola, który wciąż de

nomine pozostawał wolny, coraz więcej napotykał trudności w

uzyskaniu wątpliwej zresztą wartości wyroku książęcego sądu,

popadł w gorycz i nienawiść. Wyjątek mogli stanowić tylko

mieszkańcy książęcych wsi służebnych, a więc ludność niewolna, bo

od niej zależał bezpośrednio byt księcia i jego dochody. To ich

miał na myśli kronikarz, który w usta Bolesława włożył słowa,

według których strata jednego rataja równała się w oczach władcy

stracie grodu. Reszta ludności z każdym rokiem coraz wyraźniej

uświadamiała sobie, że nie ma dla niej ratunku.

Tak więc nieustanne wojny powodowały przerost roli możnego

rycerstwa, o którego względy książę musiał zabiegać nawet drogą

łamania prawa i cofania raz wydanych wyroków. To na pewno

kompromitowało Bolesława nie tylko w oczach ludności opolnej, ale

także w oczach wielmożów, którzy uświadamiali sobie swoją

bezkarność. Dalsze osłabienie autorytetu przyniosło zapewne

księciu jego kolejne, czwarte z rzędu małżeństwo. Po śmierci

Emnildy chciał się Bolesław żenić z księżniczką ruską, ale kiedy

mu jej odmówiono, korzystając z rozejmu w roku 1017, posłał swatów

na zachód. W jednym z klasztorów niemieckich upatrzył sobie bowiem

mniszkę, Odę, pochodzącą z margrabiów miśnieńskich. Ta zaś - jak

stwierdza Thietmar - cieszyła się złą opinią, pono najgorszą, jaką

w owych czasach mogła posiadać kobieta, zwłaszcza zakonnica.

Wszakże nie ewentualna rozwiązłość księżny była najgorsza, tylko

okres, w jakim trafiła ona do Polski. Gall Anonim pisząc o roli

"czcigodnej królowej" w łamaniu prawa nie wyjaśnia, którą z dwóch

ostatnich małżonek Bolesława miał na myśli. Proces zaczął się

jeszcze za życia Emnildy, jednak do tej matki dorosłych dzieci

jakoś nie pasuje opis zalotnicy, która w czasie hucznej biesiady,

siedząc zapewne na kolanach podstarzałego małżonka, i, według słów

Galla, powabną ręką głaszcząc z przymileniem pierś "króla",

przedkłada mu sprawę podstępnie trzymanych w lochu skazańców. Ta

scena może tylko do Ody pasować, więc tym gorzej dla tego ożenku.

Świadomość ucisku powiększała jeszcze chrystianizacja kraju. Brak

większej liczby znających język polski misjonarzy nie pozwalał na

dłuższe udzielanie nauk przygotowawczych, na przekonanie o

wyższości, czy jedyności chrześcijańskiego Boga. Zresztą ówczesny

Kościół, sformalizowany i zrutynizowany, największą moc przypisał

samym obrzędom sakramentów, spodziewał się wiele po działaniu

relikwii świętych, które wnet masowo zaczęły napływać do Polski i

w oczach ludu zastępować dawniej używane pogańskie amulety,

których siła polegać miała na magii niezrozumiałej.

Bolesław, zainteresowany w chrystianizacji, bez której jego

państwo nie mogłoby istnieć w chrześcijańskim otoczeniu i nie

mogłoby należeć do wielkiej rodziny państw wówczas nowoczesnych i

postępowych, zadowalał się zewnętrznymi pozorami, niszczeniem

świętych gajów, zachowywaniem postów, za łamanie których karano

wybijaniem zębów czy budową świątyń, do których spędzano ludzi pod

groźbą. To wystarczyło, aby zyskać miano władcy chrześcijańskiego,

a o istotę sprawy mało kto się troszczył. Wielmoże przyjmowali

nową religię w przekonaniu, że bez chrztu nie dostąpią zaszczytów

ni żadnych godności w tym państwie, które musiało być

chrześcijańskie: Ludzie mniej uzależnieni od władcy szli do chrztu

pod przymusem, lecz woda święcona spływała też po nich bez śladu.

Tylko nieliczni, którym dane było bliżej poznać naukę

chrześcijańską, nawracali się z głębokiej potrzeby ducha, za co

potem nieraz cierpieli prześladowania, jak owych pięciu polskich

braci męczenników, którzy znaleźli śmierć w eremie międzyrzeckim.

Z biegiem czasu dwór władcy i jego najbliższe otoczenie zerwało z

pogaństwem, lecz szerokie rzesze ludności opolnej i zależnej

wiernie trwały przy dawnych obrzędach, gdyż nowych po prostu nie

rozumiały. W dodatku chrystianizacja kraju, która zbiegła się w

czasie ze wzrostem znaczenia wielmożów i rycerstwa, dziwnie

kojarzyła się im z wszelką niesprawiedliwością i uciskiem. Dawni

żercy czy obiatnicy, dziadowie, których przywilejem było składanie

ofiar Swarożycowi, Światowitowi, Perunowi czy też licznym boginkom

lub duchom przodków, teraz pozbawieni praw publicznych i

spełniający swoje obrzędy w ukryciu, coraz więcej znajdowali

chętnych słuchaczy. Zaczynano im wierzyć, że nowy Bóg nie jest

Bogiem maluczkich, przeciwnie, wyraźnie sprzyja wrogom, zwłaszcza

tym z grodów, którym pozwala na niecne bogacenie się i na

niesprawiedliwość. Wrzenie narastało aż wreszcie w roku 1022

nastąpił wybuch.

Nie wiemy, co było bezpośrednią przyczyną zamieszek. W owym czasie

na zachód od Polski powodzie zniszczyły pola i łąki, spowodowały

głód. Z drugiej strony ciężkie walki z Rusią i z Czechami musiały

także wywrzeć złe wrażenie. W każdym razie pogaństwo zerwało się

nagle i polała się krew chrześcijańskich panów. W tym czasie każdy

ruch ludowy musiał napotkać na swojej drodze chrześcijaństwo,

którego wyznawcy należeli do klasy wielmożów. Nie wiemy także,

jaki był zasięg walk wewnętrznych, musiał jednak sporo przynieść

szkody Kościołowi, skoro arcybiskup Gaudenty, brat św. Wojciecha,

obłożył kraj interdyktem. Ale katastrofy ruch nie spowodował

jeszcze. Książę Bolesław dość był silny, aby przy pomocy

możnowładztwa, które w tym przypadku chętnie znów skupiło się przy

nim, pokonać buntowników i zaprowadzić spokój.

W blasku korony królewskiej

Mieszko Bolesławowic z coraz większą troską musiał spoglądać w

przyszłość. Od czasu jego dzieciństwa i młodości świat bardzo się

zmienił. Przepadły gdzieś owe tłumy jakby tylko po to stworzone,

by czcić i szanować następcę tronu. Także ojciec nie był już

ulubionym wodzem i księciem wszystkich swoich poddanych, nie sama

życzliwość ludzka spotykała władcę w jego rozległym kraju.

Kraj podzielił się na dwa wrogie obozy, z każdego skrawka ziemi

wyzierała niezgoda, ucisk, samowola. Jakże ostoi się to państwo,

od wewnątrz rozbite i skłócone?

Tymczasem Bolesław, syn Mieszka Ziemomysłowica, w pięćdziesiątym

dziewiątym roku życia, w trzydziestym drugim roku burzliwego

panowania musiał być bardzo zmęczony. W owych czasach rzadko

osiągano tak podeszły wiek. Trudy nieustannie toczonych wojen,

wędrówki po pełnym mokradeł kraju, niebezpieczne łowy, mieszkanie

w kamiennych, wilgotnych, źle ogrzanych pałacach, których Chrobry

miał kilka, wszystko to powodowało, że mężowie z rodów panujących

na ogół umierali młodo. Jedynie białogłowy, bogate, otoczone

służbą i wszelkim dobrobytem, więcej miały szczęścia i częściej

osiągały sędziwą starość.

Owe pięćdziesiąt dziewięć lat życia Bolesława to zatem wyjątkowy

uśmiech losu. Jakie myśli mógł żywić u schyłku życia ów człowiek

nie znający chwili spoczynku? Jak patrzał w przyszłość, czego

oczekiwał dla swojego spadkobiercy? Gall Anonim napisał, że z

chwilą śmierci Bolesława Polska radykalnie się zmieniła, jej złoty

wiek minął, nastał zaś ołowiany. Nic jednak nie dzieje się w

historii, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, zmiany nie

następują z dnia na dzień. O wiele bardziej trafne wydaje się inne

zdanie naszego kronikarza, w którym zawarta jest wiadomość o tym,

że umierający władca dostrzegał zbliżanie się lat złych i czarnych

i że próbował ostrzec Mieszka przed grożącym mu

niebezpieczeństwem.

Cóż to mogło być za niebezpieczeństwo? Bilans polityki

zagranicznej Polski za minione ćwierć wieku był raczej dodatni.

Bolesław wprawdzie utracił Pomorze a nie zdołał zatrzymać przy

sobie Czech, Moraw, Słowacji i Rusi, ale zdobył Łużyce i Milsko

oraz Grody Czerwieńskie. Co innego zatem trapić musiało

odchodzącego monarchę: owa słabość jego władzy wewnętrznej,

sądowniczej, wielkie wpływy możnych rodów i ich przywódców,

krzywda i niezadowolenie uciskanych rzesz pogańskich, owych

szarych mieszkańców podgrodzi i licznych ziem opolnych. Na

granicach zapanował krwawo wywalczony pokój, ale wewnątrz kraju

wzbierało wrzenie.

Zbyt bystrym i zbyt aktywnym władcą był Bolesław, aby na szerzące

się zło patrzeć bezradnie. W dodatku miał pod bokiem sprzyjającą

mu, wierną i zawsze skorą do pomocy siłę, którą stanowił

umacniający się mimo buntów pogańskich Kościół. Ten suto obdarzony

beneficjami sprzymierzeniec potrafił się odwdzięczyć i umocnić

władzę, której tyle zawdzięczał. Miał bowiem do dyspozycji koronę

królewską.

O koronacji Bolesław marzył od zarania swoich rządów, zawsze

jednak znajdowały się jakieś przeszkody, zwłaszcza zewnętrzne.

Koronacja była koniecznością dziejową, jak byśmy to dziś

powiedzieli. Tylko królestwo, chrześcijańskie, oparte o autorytet

Kościoła liczyło się w tamtych czasach jako państwo zasługujące na

niezależność i niepodzielność swojego terytorium.

Wreszcie w roku 1024 zaistniała korzystna sytuacja. Wiosną tego

roku zmarł papież Benedykt VIII, latem zaś - cesarz Henryk II.

Odeszli dwaj sojusznicy, których współpraca stanowczo nie

dopuszczała do wyniesienia Polski. Nowy papież, Jan XIX, na razie

zachował niezależność od nowego króla Niemiec, Konrada II, który

nie zdążył jeszcze wszcząć starań o diadem cesarski. Sytuacja

zatem była wyjątkowa, a przy tym przejściowa. Bolesław w lot

zdołał ją ocenić i z właściwym sobie zdecydowaniem - wykorzystać.

Prawdopodobnie na Wielkanoc 1025 roku nieznany z imienia

arcybiskup gnieźnieński w asyście wszystkich biskupów polskich

namaścił księcia Bolesława na pierwszego króla Polski.

Trudno nam dzisiaj przecenić rolę koronacji królewskiej w

średniowieczu. Zgodnie z panującymi wówczas w Europie zachodniej

poglądami, miała ona znaczenie wyjątkowe. Dzięki sakralnemu

charakterowi aktu, król panował i rządził "z Bożej łaski",

królestwo zaś przestawało być dominium władcy i jego niejako

prywatną własnością, a stawało się krajem niepodzielnym, zyskiwało

status niezawisłości. Te właśnie ustrojowe i międzynarodowe

wartości czyniły z zamysłu Bolesława akt szczególnie doniosły. Jak

się wydaje, nie wszyscy jednak w Polsce podzielali zdanie władcy.

Możni, których własne tradycje rodowe sięgały czasów legendarnego

Popiela, traktowali zapewne rzecz jako niepotrzebną, "pustą"

nowinkę, wyrosłą z obcych, a nie z własnych tradycji. Dobrze

wiedzieli, komu i czemu dynastia zawdzięczała dojście do władzy po

owym pierwszym w naszych dziejach "zamachu stanu", kiedy to "król

Popiel" został wydany "myszom na pożarcie". Wiedzieli, że

potomkowie Piasta nigdy by nie zapanowali, gdyby oni nie udzielili

im na to zgody. Dobrowolnej lub wymuszonej, wszakże zgody. Nie

dzięki Kościołowi, którego tu jeszcze nie było, jeno dzięki sile

płynącej z posiadania licznych wiosek i grodów dynastia wybiła się

ponad inne rody władycze.

Na całe szczęście przeciwnicy bądź byli w mniejszości, bądź

nagłość aktu zaskoczyła ich nie przygotowanych, dość że nikt nie

przeszkodził i Bolesław dokonał swego.

Teraz autorytet jego wzrósł niepomiernie. Mocą Boga wywyższony

ponad wszystkie rody polskich wielmożów, nie był już pierwszym

pomiędzy równymi, lecz jedynym nad znacznie niższymi od siebie.

Wyniesienie Polski nie w smak poszło także jej wrogom w Saksonii i

na dworze króla Konrada II, gdzie ten fakt wywołał wielkie

oburzenie. Ale i tamci wrogowie zostali zaskoczeni i byli

bezsilni. Stary Bolesław jeszcze raz pokazał swoje pazury. Wiele w

życiu roztrwonił sił na darmo, wiele stoczył bitew bez żadnej

korzyści, ale koronacji nikt nie mógł odmówić słuszności i

wielkości. Nie mógł także Mieszko bez względu na cały swój

domniemany krytycyzm. Oto ojciec, ten człowiek z dnia na dzień

coraz starszy i bliski śmierci, zdobył się na czyn wiekopomny.

Różne rzeczy można mu było zarzucić, ale nie brak odwagi i

zdecydowania w chwili najbardziej krytycznej.

Bolesław nie żył już długo po koronacji. Śmierć jakby tylko

czekała, aż ten nieustraszony rycerz i wódz koroną skronie

przystroi. Jeszcze nie zapomniano wrażeń ze wspaniałego zjazdu

koronacyjnego wielmożów z całego kraju, a już ponownie zaczęto się

zjeżdżać, tym razem na pogrzeb i nową koronację. Mieszko w lot

pojął, że w czym jak w czym, ale w godności musi ojca naśladować.

Wszakże nie od razu mógł pójść w jego ślady. W chwili kiedy rzesze

rycerstwa i wielmożów z żalem żegnały umiłowanego króla i swojego

łaskawcę, gruchnęły wieści o nowych rozruchach. Wolna ludność

opolna, która nie mogła przywyknąć do narzucanego jej poddaństwa,

przywiązana do dawnych tradycji wiecowych i religijnych wierzeń

przodków, jeszcze raz chwyciła za skrzętnie przechowywaną broń,

aby wykorzystać chwilową pustkę na tronie i wywrzeć zemstę za

krzywdy, a może nawet obalić nowy porządek rzeczy, jej kosztem

wyrosły.

Mieszko, jeszcze nie koronowany, ale już królem okrzyknięty,

stanął wobec trudnego zadania. Musiał natychmiast opowiedzieć się

po jednej z walczących stron, po stronie rycerstwa. Inaczej nie

mógłby stanąć na samym szczycie wysokiej drabiny feudalnej, nie

mógłby objąć rządów. Dopiero potem będzie mógł wprowadzać ład

wewnętrzny i sprawiedliwość, teraz zaś musiał tłumić bunt.

Jego drużyna przyboczna - owe resztki dawnej drużyny dziada,

otrzymane w spadku po ojcu - natychmiast ruszyła do walki. Po niej

poszły hufce rycerstwa.

Jak długo trwały walki i zamieszki, nie wiemy, lecz powstanie, po

śmierci Bolesława wybuchłe, znaczne musiało przybrać rozmiary. Z

roku 1025 zachowała się bowiem wiadomość o spaleniu Krakowa, zaś

ruska "powieść doroczna" informuje wprost o "wielkim zaburzeniu w

ziemiach Lachów". Według tego źródła, zbuntowane i w więlusze

zapewne oddziały zebrane masy wieśniaków obok "bojarów", czyli

rycerzy, mordowały także biskupów.

Dawna nauka polska nie dawała wiary przekazowi ruskiemu, wszakże

obecnie skłonni jesteśmy traktować go bardziej poważnie. Ruch miał

wyłącznie podłoże społeczne. O latyfundia szło, o wpływy

społeczne, a nie o Boga. Zatem rzecz była raczej wstydliwa.

Dyplomacja Bolesława, jak później dyplomacja jego następcy, od

wielu lat wyrabiała Polsce opinię kraju na wskroś

chrześcijańskiego, jakże zatem można by teraz zdradzać prawdziwe

oblicze chrześcijańskiej warstwy rządzącej, która na takie

traktowanie zasłużyła sobie.

Ruch zbrojny ludności opolnej, nie poparty zapewne przez

mieszkańców osad służebnych, a więc niewolnych, którzy cieszyli

się dużą i naprawdę troskliwą opieką księcia Bolesława, nie miał

wielkich szans powodzenia. Był silny, ale krótkotrwały, jak każdy

ruch żywiołowy. Po miesiącu lub po sześciu tygodniach w kraju

zapanował spokój.

Nie wiemy nic o represjach, jakie spotkały buntowników. Zapewne

wielu z nich zginęło od miecza, być może także starano się

wyłuskać z tłumu przywódców, ale niebawem musiano tego zaniechać.

Mieszko zamierzał koronować się na króla, w takich zaś wypadkach

należało dać się poznać z najdalej idącej łaskawości, z ojcowskich

uczuć względem wszystkich poddanych.

Niebawem do opoli i osad leśnych, do grodów licznych i silnie

obwarowanych, do małych gródków, zaczęli docierać wysłannicy z

Poznania, którzy w zamian za pełne posłuszeństwo i zaniechanie

wszelkiego rozlewu krwi obiecywali pełną opiekę nowego króla, ład

i sprawiedliwość. To ostatecznie uspokoiło umysły.

W czasie kiedy gdzieś na dalekiej prowincji zamierały waśnie

społeczne, w Gnieźnie odbywała się nowa koronacja. Mieszko

rozumiał jej doniosłość, a że ledwie dał się poznać jako gorący

obrońca Kościoła i stronnik rycerstwa, nie miał zapewne żadnych

trudności. Któregoś dnia dwaj biskupi w uroczystej procesji

powiedli go ze starego pałacu książęcego, w najwyższym punkcie

grodu jeszcze z drewna wzniesionego, aż przed główny ołtarz

gnieźnieńskiej katedry. Księciu towarzyszyli licznie zebrani

duchowni, za nimi szły wielkie rzesze grodzian oraz rycerstwa.

Palono wonne kadzidła, niesiono świece i pochodnie, biły dzwony.

Tuż za księciem, także przez duchownych prowadzona, szła jego

małżonka, księżna Rycheza, która miała zostać królową Polski.

Współżycie pary książęcej w ostatnich latach wyglądało coraz

gorzej, powszechnie znano panujący w niej rozdźwięk, jednak na

wspólną koronację to nie wpłynęło. Mieszko musiał godzić się na

to, gdyż nie mógł się poróżnić z wpływową rodziną swojej małżonki.

Arcybiskup gnieźnieński, być może następca Gaudentego - Hipolit,

przyjął małżeństwo z wielką czcią. Odbyły się długie ceremonie,

oboje księstwo leżeli krzyżem na posadzce, wreszcie nadszedł

moment najważniejszy. Arcybiskup namaścił piersi, barki i skronie

pary książęcej, następnie nałożył na głowy korony królewskie.

Korona miała w tych czasach wielkie znaczenie. Była symbolem

godności monarszej. Ten wiek szczególnego kultu martwych

przedmiotów, wiek amuletów i relikwii, przywiązywał niewiarygodnie

wielką wagę do oznak zewnętrznych, korona zaś była oznaką

najznaczniejszą. Po niej szło berło i włócznia św. Maurycego,

zapewne wierna kopia starej włóczni, przywieziona do Polski przez

cesarza Ottona III i podarowana Bolesławowi, wreszcie miecz.

Co do miecza to nawet można się spierać, czy nie miał on równego

znaczenia co sama korona. Miecz był symbolem władzy, arcybiskup

zaś, wręczając koronowanemu błyszczącą klingę zakończoną zapewne

bogato rzeźbioną rękojeścią, zgodnie z duchem ceremonii wręczał mu

tym samym całe królestwo, które - w myśl nauki Kościoła - było

własnością Boga i przez Boga teraz przekazywane władcy.

Rycheza jako białogłowa nie otrzymała miecza, a zatem nie

otrzymała królestwa i jej władza nie była pełna. W owych czasach

zdarzało się wprawdzie, że królowe bywały regentkami lub rządziły

czasem z upoważnienia małżonków, ale zawsze był to okres

przejściowy.

Po koronacji odbyła się wspaniała uczta oraz ogłoszone zwolnienie

od kar dla wielkiej liczby przestępców. Amnestia objęła

prawdopodobnie także tych, którzy siedzieli w lochach za ostatnie

bunty.

Mieszko, jako drugi tego imienia władca Polski, rozpoczął

niedługi, ale bardzo brzemienny w cierpienia okres swojego

samodzielnego panowania. Uporawszy się z buntem dużej części

swoich poddanych oraz koronowawszy się na króla musiał wytyczyć

sobie drogę, nakreślić cele, wypracować metody. Pierwszy problem

to ułożenie stosunku do braci: rodzonego Ottona, przyrodniego

Bezpryma i stryjecznego Dytryka. Sprawa łączyła się z pilnym

zadaniem wzmocnienia władzy, jej uniezależnienia i skuteczności.

Otton prawdopodobnie nie opuszczał kraju przez całe życie,

natomiast dwaj następni dopiero teraz zjawili się tutaj ponownie.

Przyjechali zapewne zwabieni wielkimi wydarzeniami ostatnich

miesięcy, obaj wracając z wygnania, na które Dytryk poszedł wraz z

ojcem, a Bezprym samotnie. Każdy z owych trzech mężów inny miał

stosunek do Mieszka i inne pretensje. Jak przyszłość pokaże,

miłość braterska zgoła nie sielankowe miała przybrać kształty w

tej rodzinie. Zacznijmy od Bezpryma, z którego osobą ściśle łączy

się zagadnienie praw do spuścizny po ojcu.

Najstarszy, pierworodny syn Bolesława i niekochanej Węgierki około

roku tysięcznego został wysłany do klasztoru we Włoszech, gdzie

widziano go w towarzystwie Romualda, później ogłoszonego świętym,

założyciela kamedułów. Domyślamy się, że młodzieniec, wówczas już

pełnoletni, nie miał jednak powołania zakonnego. Jak na ówczesne

stosunki zbyt późno też skierowano go do stanu duchownego. W

pewnej chwili więc powrócił z Italii bez zamiaru ponownego

zamykania się za murami i poddawania surowej regule. Kiedy

nastąpił jego powrót, nie wiemy jednak. Być może, ściągnął go

jeszcze Bolesław, aby był świadkiem koronacji, tego niezwykle

ważnego wydarzenia w dziejach rodu. W każdym razie Bezprym na

pewno był w Polsce w chwili, kiedy jego młodszy brat zaczynał

samodzielne rządy.

Uczucia najstarszego syna Bolesława nie mogły być przyjazne dla

króla. Przeważała w nich gorycz i żal do ojca, głębokie poczucie

krzywdy oraz, być może, pamięć hańby własnej matki, nieludzko

potraktowanej przez małżonka. Uczucie goryczy i krzywdy było

piekące, szkodziło pamięci ojca i temu wszystkiemu, co on

postanowił. Bolesław bardzo surowo musiał być osądzany przez

Bezpryma. Wtedy kiedy chodziło o spadek po dziadzie, Mieszku I,

dobre było prawo pierworodnego, ale kiedy trzeba było przestrzegać

go wbrew miłości do Emnildy i jej syna, wtedy to prawo nagle

straciło na wartości.

Zasady prawa dziedziczenia w rodzie potomków Piasta trudne są do

ujednolicenia. Znane są wypadki dzielenia kraju pomiędzy synów

umierającego, znana jest zasada senioratu, czyli władzy

najstarszego spadkobiercy nad młodszymi braćmi. Znane są jednak

także wypadki lepszego traktowania młodszych od starszych.

Podzielił swój kraj Mieszko I, podzielił potem Krzywousty. Prawem

pierworodnych władał Bolesław Chrobry, Bolesław Śmiały i Władysław

Wygnaniec, lecz młodszy wiek Mieszka II i Bolesława Krzywoustego

nie przeszkadzał im jakoś w sięganiu po władzę naczelną, a nawet

po jedynowładztwo. Powstanie Królestwa Polskiego w roku 1025

wprowadziło tu element nowy: zasadę niepodzielności kraju. Może

Mieszko I dzielił jeszcze kraj z myślą, że jego synowie, każdy na

własnej ziemi, będą władać suwerennie, ale potem nie ma już takich

podziałów. Krzywousty nie dał swoim synom samodzielnych państw,

jeno cząstki jednej, niepodzielnej Polski, w której zawsze miała

istnieć władza naczelna. Tylko część dochodów z ciężarów i prawa

książęcego, część władzy administracyjnej i wojskowej ulegała

podziałowi.

Sądzimy, że Otton i Dytryk uznawali ten nowy porządek rzeczy,

jednak na pewno nie uznał go Bezprym, w każdym razie nie uznawał

go jako poddany swojego młodszego brata. Owszem, niepodzielne

królestwo, ale pod jego berłem. Czyż nie był najstarszy? Czyż nie

jemu należała się władza seniora rodu i króla Polski? Między nim a

Mieszkiem nie mogło być ugody. Na razie jednak Mieszko był górą.

Od wielu lat wprowadzony w tajniki rządzenia, zaznajamiany z

rycerstwem, w ród którego w ciągu całych lat wojen zyskał wielu

przyjaciół, w dodatku poparty przez Kościół, silnie dzierżył

władzę. Jego wrogowie na razie nie mieli wpływów. W tej sytuacji

Bezprymowi nie pozostało nic innego, jak opuścić kraj raz jeszcze

i czekać na moment bardziej stosowny.

Tak więc Bezprym, prawdopodobnie bez walki, gdyż o niej nic nie

wiemy, po jakiejś ostrej wymianie zdań z Mieszkiem wyjechał na

Ruś. Wiedział, dokąd się udać. W Kijowie żywo pamiętano jeszcze

łupieski najazd Lachów z roku 1018 i utratę Grodów Czerwieńskich,

które w ciągu ubiegłego wieku kilkakrotnie przechodziły z rąk do

rąk i zawsze były ziemią sporną. Długoletnie, choć mało znane

wojny sprzed roku 1022 wymownie świadczą o tej pamięci.

Na razie jednak skargi i kuszące propozycje Bezpryma musiały

pozostać bez echa. Spadkobiercy Włodzimierza Wielkiego, Jarosław i

Mścisław, żyli w niezgodzie, a nawet w wojnie o władzę naczelną, o

Kijów, czy też o jakiś sprawiedliwy podział kraju.

W tym samym czasie wyjechał z Polski także brat rodzony Mieszka,

Otton, który niebawem pojawi się w Saksonii, na Morawach i przy

boku Konrada II. Daremnie próbowaliśmy dociec, o co mu poszło.

Czyżby się bał, że Mieszko, idąc śladem ojca, i tak go przepędzi,

aby nie mieć rywala? Czyżby z niezrozumiałych względów dla siebie

chciał korony królewskiej? Nie wiadomo. Jedno tylko wydaje się

pewne, że poróżnił się z bratem. Mogło zacząć się od sprzeczki o

uposażenie, o rozmiary władzy namiestniczej lub o inne jakieś

stanowisko, a skończyło się na głębokim rozdźwięku, który

rozgoryczonego księcia popchnął aż do usiłowań pozbawienia brata

władzy, czego ślady znajdują się w kronikach i przekazach

niemieckich, gdzie zanotowano, że Otton zabiegał u cesarza o

nadanie mu polskiej korony królewskiej.

Co się stało z Dytrykiem, nie wiemy. Ten jednak najmniejsze miał

prawa i prawdopodobnie też zdawał sobie z tego sprawę, zatem

zadowolił się tym, co mu Mieszko, z łaskawości swojej,

przeznaczył.

Dopiero teraz uporawszy się z braćmi, miał Mieszko więcej czasu,

aby nad innymi sprawami państwa pomyśleć. Było to państwo dość

silne jeszcze. Obejmowało, oprócz ziem Polan, najstarsze zdobycze

Mieszka I: Mazowsze, Śląsk, Kraków. Należały doń także,

przyłączone przez Bolesława, Grody Czerwieńskie i Łużyce wraz z

Milskiem oraz - bardzo prawdopodobnie - Jaćwież nadwilejska, a

także wąski skrawek Prus wzdłuż Wisły, aż po wieloramienne ujście

rzeki do Bałtyku. Nad całością spraw króla czuwał dobry aparat

administracyjny, złożony z grododzierżców i ich urzędników. Grody

obejmowały obszary dawniej stanowiące opola. Kilka takich opoli

podlegało zapewne specjalnemu namiestnikowi, który zwał się - być

może - wojewodą i w razie zagrożenia kraju dowodził rycerstwem z

podległych mu ziem. Taki system w każdym razie wydaje się pewny

dla Mazowsza, które stanowiło jakąś całość i odrębność gwarową, a

także kulturalną. Odrębność ta w zakresie wierzeń religijnych

zdaje się uzewnętrzniać w zwyczaju obkładania grobów grzebalnych

kamieniem, czego nie spotykało się w innych ziemiach Polski.

Bunt pogan i konieczność jego stłumienia utwierdziła wierność

grododzierżców, którym wciąż potrzebny był silny organizm

państwowy. Jeśli znaleźli się wśród nich ludzie niepewni, można

ich było zastąpić innymi, co przyszło tym łatwiej, że w Polsce

nigdy nie było dziedziczności urzędów. Zwłaszcza że dopomagał mu w

tym Kościół, który bardzo chętnie wyniósł księcia do godności

króla. Zresztą Mieszko, któremu zależało na opinii

chrześcijańskiego władcy, blisko z Kościołem współpracował.

Posypały się nowe nadania, w tym czasie także prawdopodobnie

powstało nowe biskupstwo - w Kruszwicy. W grodach budowano nowe

świątynie kamienne, ciężkie, obronne, które od słowa castellum

zwano kościołami. W mniejszych skupiskach ludzkich, wznoszono

świątynie drewniane, zwane po swojsku cerkwiami, być może dlatego,

że tradycja drewnianego budownictwa sakralnego sięgała czasów

jeszcze przedłacińskich, kiedy południowe regiony kraju

przyjmowały chrzest pod wpływem obrządku słowiańskiego.

Kraj zaczął rozwijać się na nowo. Obok budowli kościelnych

powstawały także świeckie, kamienne, tak zwane palatia. Mieszko

odziedziczył ich kilka po ojcu, a teraz zaczął jeszcze budować

nowe, w Gieczu. Giecz był wówczas grodem dość znacznym, ludnym,

bogatym, skupiającym w sobie centralne władze swojego okręgu.

Na granicach panował pokój. Utrzymanie pokoju na granicach zdaje

się być głównym dążeniem nowego króla Polski. Mieszko wiedział, co

przyniosły krajowi nieustanne wojny toczone przez Bolesława:

nadmierne rozpanoszenie się rycerstwa, a zwłaszcza wielmożów,

owych potomków starych rodów, które, być może, władały w swoich

ziemiach przed zjednoczeniem kraju. Ponadto częste odrywanie od

pracy ludności wiejskiej, która była zmuszona stawać w pospolitym

ruszeniu, dawać podwody, uczestniczyć w stróży, brać udział w

pościgu za nieprzyjacielem, budować grody i wały obronne, ciąć

przesieki - powodowało podupadanie gospodarstw rolnych. Gdy się

dodało do tego częste wyprawy nieprzyjaciela i jego pochody

łupieskie, zwłaszcza przez Śląsk, wszystko to dawało niekorzystny

obraz wojny. Na wojnie bogaciło się jeno rycerstwo, a już mniej

bogacił się władca kraju, który w zamian za niewielkie czasem

łupy, w obcym kraju zdobyte, tracił dochody płynące z ciężarów

prawa książęcego, których zubożąła ludność świadczyć nie mogła.

To zrozumienie ujemnych skutków wojen legło chyba u podstaw

polityki Mieszka. Pamięć o tym królu, zachowana do czasów

Wincentego Kadłubka, wymownie o tym świadczy. Według kronikarza

polskiego Mieszko bardziej miał dbać o to, co po ojcu w spadku

otrzymał, niż o zdobycie ziem cudzych. Słuszna to była zasada.

Kraj potrzebował pokoju, bo wojny przynosiły jedynie zubożenie

całych warstw ludzkich oraz rozwydrzenie i samowolę wielu

urzędników z rodzin rycerskich pochodzących; co z kolei budzić

poczynało głębokie niezadowolenie ludności, która już dwa razy

zerwała się do buntowniczej walki. Zatem pokój na granicach i

spokój wewnętrzny na poszanowaniu prawa oparty - oto dwie naczelne

zasady Mieszka II.

Pokój na granicach trwał nie zmącony od czasu zagarnięcia Moraw

przez Czechy i przycichnięcia ruskich najazdów. Mógł więc Mieszko

całą energię skierować na wprowadzenie ładu w stosunki wewnętrzne.

Ale to łatwe nie było. Zanadto już grododzierżcy przywykli do

samodzielnego wyznaczania i ściągania danin od ludności opolnej ze

swoich okręgów, aby nagle mogli przejąć się rozkazami króla, który

nakazywał umiar i stosowanie zasady słuszności. Całe zaś rycerstwo

zbyt wielkie już miało mniemanie o sobie i swojej przydatności dla

króla, aby bodaj przez chwilę pomyśleć o słuszności

równouprawnienia, jakiego domagała się wiejska ludność opolna.

Rozległe połacie ziemi najlepszej zagarniano dla siebie z krzywdą

słabszych. Niejeden wolny wieśniak spostrzegał nagle, że już nie

siedzi na roli własnej; lecz na cudzej i że musi płacić jakiś

czynsz, którego dawniej nie znał.

Król dostrzegał zło i próbował mu zaradzić. Jego już Gall nie

wychwala za wspaniałomyślność i bajeczną miłość dla rycerstwa, ale

czyż można było zawrócić bieg historii, która nieuchronnie

zmierzała w kierunku pogłębienia przepaści pomiędzy bogatymi i

biednymi? Niejeden wieśniak, sterroryzowany, bał się może szukać

sprawiedliwości w stolicy. Niejeden wyrok skazujący rycerza musiał

budzić zdumienie i rozgoryczenie, a potem wskrzeszać prastarą

wróżdę rodową, zgodnie z którą przysięgano zemstę, wbrew wyrokowi

królewskiemu.

Stosunki wewnętrzne tak już były zaognione, że tylko długa i

cierpliwa praca mogła przynieść owoce. Jak na razie Mieszko

zyskiwał może przyjaciół wśród nielicznych przedstawicieli

maluczkich, lecz utracił u możnych, którzy nie mogli królowi

wybaczyć, że usiłuje naprawdę być "ojcem dla ubogich i

uciśnionych, a mężem dla wdów", jak mu to zgodnie z ówczesną

ideologią przystało.

Pewnego dnia, może jeszcze przed końcem 1025 roku, zjawili się w

Poznaniu posłowie niemieccy. Byli to goście z dalekiego zachodu,

skądś z Lotaryngii, nie reprezentowali króla Konrada II, lecz

tylko wielkie stronnictwo jego przeciwników i wrogów. Imiona

posłów czy też raczej tajnych emisariuszy nie zachowały się do

naszych czasów, ale z całego kontekstu wydarzeń domyślamy się ich

przybycia. Znamy także treść ich poselstwa. Emisariusze wieźli z

sobą list księżny Matyldy Szwabskiej, która była siostrą królowej

Gizeli, małżonki Konrada II, a zarazem małżonką diuka Górnej

Lotaryngii, Fryderyka. List, adresowany do polskiego króla, miał

zostać doręczony wraz z kosztownym darem, bogato zdobionym i w

złoto oprawnym modlitewnikiem. Niestety, w drodze spotkało

wysłanników nieszczęście. List został przejęty przez ludzi Konrada

II i nie mógł dotrzeć do adresata, tylko księga, jako rzecz nie

zawierająca szkodliwych dla jego królewskiej miłości treści,

dotarła prawdopodobnie na miejsce.

Lotaryńczycy, mocno stropieni swoją porażką, starali się teraz z

pamięci wyłuszczyć treść pisma. Stali przed siedzącym na tronie

królem z pochylonymi głowami i pełnym szacunku głosem wymieniali

zaszczytne komplementy, gdyż list, który zachował się do naszych

czasów, wiele pozdrowień i komplementów zawierał.

Matylda, księżna Lotaryngii, nie miała dość słów uznania dla

polskiego króla, który daleko słynie z mądrości, dobroci serca,

wykwintnych obyczajów, który jest mężem dla wdów, ojcem dla

sierot, gorącym obrońcą ubogich i potrzebujących. Jakże słusznie

się stało, że jego ojciec, sławny Bolesław, przywdział koronę

królewską! Należała się ona temu mężowi świętemu, który stał się

fundamentem i głównym krzewicielem chrześcijaństwa w swoim,

przedtem pogańskim kraju. Słusznie także przywdział koronę

królewską on, jego majestat Mieszko, drugi tego imienia władca

Polski. Polska ozdobą jest Kościoła i arcychrześcijańskim krajem.

Cała Lotaryngia Górna i Dolna, Szwabia, cała Burgundia, Szampania,

a nawet król Francji, radują się wielce z tego wyniesienia

ojczyzny Mieszkowej.

Po wyliczeniu tych oraz innych jeszcze komplementów, emisariusze

lotaryńscy zaczęli przekazywać polskiemu królowi pozdrowienia.

Były to pozdrowienia przede wszystkim od księżny Matyldy, lecz

poza nią pozdrawiali jeszcze polskiego króla: małżonek księżny

Fryderyk, Gazela, diuk Dolnej Lotaryngii, Konrad z Karyntii, który

o mało sam królem niemieckim nie został, Ernest, diuk Szwabii, a

pasierb króla Konrada II, hrabia Welf, margrabia Baldwin z

Flandrii, hrabia Odon z Szampani. Pozdrowienia przesyłali także

inni, pomniejsi panowie zachodnioniemieccy, lecz tych już posłowie

nie wymieniali imiennie.

Król Mieszko słuchał przemowy z życzliwym i łaskawym

zainteresowaniem, ale nie bez wewnętrznego zakłopotania. Wśród

przyjaciół, których istnienie dane mu było teraz odkryć, nie

wymieniano dawnych sprzymierzeńców ojca, jak na przykład, Henryka

V Luksemburskiego czy Ezzona, ojca królowej małżonki Rychezy,

przywódcy szeroko rozgałęzionego rodu. Wszyscy byli przyjaciółmi

nowymi i bardzo dalekimi. Ponadto z pewnością nie objawiali swojej

czci i życzliwości bez własnego jakiegoś interesu.

Jaki to był interes, miało się okazać w toku któregoś z dalszych

przesłuchań emisariuszy, dokonywanego zapewne mniej uroczyście, w

zaciszu jakiejś ustronnej komnatki rozległego palatium.

Nienadaremnie obok księżny Matyldy wymieniono imię Konrada z

Karyntii, który sam dla siebie chciał godność królewską uzyskać.

Chodziło o wojnę przeciw królowi Konradowi II, o jego obalenie.

Panowie niemieccy, którzy dobrze pamiętali dawne wpływy polskie w

cesarstwie, dawne spiskowanie Bolesława z opozycją, teraz

spodziewali się tego samego. Jak kiedyś Bolesław walnie przyczynił

się do elekcji Henryka, tak teraz jego następca mógł przyczynić

się do obalenia nowego króla.

Domyślamy się, że ta tajna narada z niemieckimi gośćmi już mniej

była przyjemna. Rycerze zachodni nie otrzymali upragnionej nagrody

za swoje poprzednie pochlebstwa. Król Mieszko, który szmat

własnego życia spędził w towarzystwie ojca i dzięki temu dokładnie

mógł sobie przemyśleć wszystkie jego poczynania, nie miał zamiaru

iść dawnymi ślady. Henryk II, który dzięki pomocy Polski został

królem, w jej wroga zamienił się potem. Daremnie Bolesław coraz to

schodził się z jego wewnętrznymi wrogami. Wybuchające raz po raz

powstania niczego nie zdołały zmienić, jeno dalszą wrogość Henryka

i Bolesława umacniały i potęgowały. A teraz jak być mogło? Czyż

sam fakt, że list księżny Matyldy nie dotarł do miejsca

przeznaczenia, nie dowodził wielkiego sprytu i wielkiego miru

króla niemieckiego, który dokładnie wiedział, co mu grozi i dobrze

może się przygotować?

Odmowa Mieszka stała się faktem historycznym. Wpłynęły na nią

zapewne także wieści z innej części Niemiec, z Saksonii. Szwagier

króla polskiego, margrabia miśnieński Herman z pewnością nie

stracił więzów z ojczyzną swojej małżonki. Na pewno odwiedzał

nieraz swojego wysoko wyniesionego krewniaka, jeśli nie w czasie

koronacji, to krótko potem. Przywożone przez Hermana wiadomości

bynajmniej nie świadczyły o uznaniu dla Mieszka. Przeciwnie,

polska korona królewska wiele budziła oburzenia w Saksonii.

Mówiono tam, że koronacja Bolesława, a potem Mieszka to hańba i

krzywda cesarstwa rzymskiego i królestwa niemieckiego, że to

uzurpacja bezprawna, gdyż jedynie Niemcom przysługują takie

zaszczyty. Takie same głosy słyszało się także na dworze króla

Konrada, choć, jak się zdaje, sam król na razie nie wypowiadał się

na ten temat, hamowany w gniewie przez swoją małżonkę, Gizelę.

Należało zatem mieć się na baczności i raczej myśleć o sobie, a

nie o cudzych sprawach.

Mieszko, który w wielu sprawach zdecydował się nie naśladować

Bolesława, na którego błędach uczył się przez całe życie, w jednym

wszakże poszedł na pewno jego śladem: w jednaniu sobie szpiegów

poza granicami. W dalekich krajach, w różnych częściach Niemiec

żyli jeszcze dawni zaufani ludzie Bolesława, którzy szybko i

sprawnie dostarczali polskiemu władcy wiadomości o wydarzeniach w

swoich krajach. Z tymi, tajnymi, służącymi za pieniądze

donosicielami nowy król także zapewne nawiązał łączność, aby w

porę spostrzec, co mu mogło grozić. Tak więc niezależnie od

Hermana dobrze wiedział, że jedynie niemieszanie się w wewnętrzne

sprawy innych może przynieść mu pokój na granicach, tak bardzo

potrzebny do odbudowania sił jego ojczyzny i do zaprowadzenia w

niej ładu i praworządności.

Brak odpowiedzi Mieszka na płomienne wezwania opozycji

lotaryńskiej, jego neutralność w czasie powstania, które tam mimo

powściągliwości polskiego króla wybuchło, oraz nienawiązanie

kontaktów z rodziną Rychezy, wszystko to świadczy, że Mieszko

otrząsał się z wpływów ojca i był zdecydowany kroczyć inną drogą.

Jak bardzo daleko poszedł tą drogą, świadczy także jego życie

osobiste. Dopóki Bolesław żył, Mieszko nie śmiał otwarcie zerwać z

narzuconą mu ze względów politycznych Rychezą. Po synu urodzonym w

roku 1016 otrzymał jeszcze dwie córki, lecz odtąd już żadne

dziecko nie miało się urodzić w tym małżeństwie. Mieszko otwarcie

wrócił do swojej dawnej małżonki, którą wraz z synem Bolesławem

sprowadził z pewnością do Poznania.

Bolesław był jego pierworodnym, umiłowanym synem. Że nie pochodził

z małżeństwa pobłogosławionego przez Kościół, w niczym jego praw

nie pomniejszało. Rodzima, polska tradycja nie rozróżniała jeszcze

wówczas takich subtelności, o czym świadczy przykład Zbigniewa,

pierworodnego syna Władysława Hermana, któremu wielmoże polscy

wiernie pomagali w walce przeciw młodszemu Bolesławowi

Krzywoustemu:

Bolesław, syn Mieszka, urodzony jeszcze przed rokiem 1013, musiał

już być młodzieńcem dojrzałym. Brak wykształcenia "książkowego" w

niczym mu nie przeszkadzał. W owych czasach niektórzy cesarze

czytać ni pisać nie potrafili, a władali swoimi wielkimi

państwami.

Rycheza od początku małżeństwa z Mieszkiem musiała zdawać sobie

sprawę z jego uczuć, niestety nie dla niej. Początkowo

prawdopodobnie miała nadzieję, że wszystko odmieni się na jej

korzyść, ale teraz już i nadzieja taka nie istniała.

Między małżonkami stanęła zatem ugoda o separacji. Rycheza

zostanie królową, bo "nałożnicy" Kościół nie zgodziłby się

koronować, ale na tym koniec. Będą żyć obok siebie, ale nie razem.

Nie jego, Mieszka, w tym wina, wszak musiał się żenić z rozkazu

ojca.

Nie wiemy, jak Rycheza przyjęła swoją nową sytuację, na pewno nie

była nią zachwycona. Sprowadzenie "nałożnicy" i jej syna było dla

niej obelgą, ale z drugiej strony godność królowej Polski

wyrównywała jakoś tamto zniesławienie.

Rozwód królewskiej pary małżeńskiej zdawał się nie szkodzić opinii

Mieszka. Przeciwnie, jego ofiarność dla Kościoła i oddanie sprawie

dalszej chrystianizacji kraju zjednały mu opinię wiernego wyznawcy

Chrystusa. Czyżby po koronacji królewskiej wszczęto jakiś proces o

unieważnienie tego, pod przymusem zawartego małżeństwa? To

natomiast, że Rycheza pozostała jeszcze w Polsce lat kilka,

dowodzi tylko zwykłej przewlekłości tego rodzaju procesów w nie

cierpiących pośpiechu urzędach Kościoła.

Umowa rozwodowa, czy też może raczej na razie umowa o separacji,

dotyczyła także losów dzieci, ich praw do władzy w kraju. Mieszko

przy poparciu swoich dworzan, książąt i komesów twardo stał na

stanowisku, że jedynie Bolesławowi należy się dziedzictwo

niepodzielnego królestwa. Rycheza nie potrafiła temu zaprzeczyć,

musiała pogodzić się z losem. Zatem jej syn Kazimierz, jedynie

tylko w Kościele mógł dojść do jakichś, może nawet wielkich

zaszczytów. Tak więc postanowiła wraz z królem skierować

Kazimierza do stanu duchownego.

Sprawa mnichostwa Kazimierza zdaje się nie budzić wątpliwości.

Jedno tylko pozostaje niejasne, położenie klasztoru, do którego

dziesięcioletni Mieszkowic został skierowany na naukę. Mówi się o

dalekim Cluny, ale późniejsza tradycja zdaje się wiązać Kazimierza

także z Krakowem, gdzie działał klasztor uczonych benedyktynów i

gdzie biskupem był przez pewien czas stryj Mieszka, Lambert.

Sprawa wciąż czeka na ostateczne wyjaśnienie historyków. Jedno

wszakże wydaje się pewne, że matka kierowała syna do klasztoru

niezbyt chętnie i że on sam także powołania zakonnego nie

przejawiał, a wręcz przeciwnie, palił się do odegrania roli w

życiu świeckim, najchętniej na tronie królewskim, choćby dopiero

po śmierci Bolesława lub choćby nawet przeciw niemu, z

"nieprawego" łoża pochodzącemu.

Lata 1025 i 1026 upłynęły na granicach spokojnie. W Niemczech

wrzało przeciw polskim koronacjom, ale pokój trwał. Tymczasem

dookoła Polski następowały zmiany. Dotychczasowy układ stosunków

pomiędzy państwami środkowej i zachodniej Europy bardzo szybko

zaczął się przekształcać. Około roku 1027 wszystko jakby stanęło

na głowie. Niedawni przyjaciele zaczęli spoglądać na siebie wrogo,

wrogowie zaś jakby ze zdumieniem odkrywali, że znajdują się we

wspólnym obozie. Dania, która w wojnach polsko-niemieckich

zachowywała życzliwą Bolesławowi neutralność, teraz zawarła sojusz

z cesarstwem. Król duńsko-angielski, Kanut Wielki, aż do dalekiego

Rzymu pojechał, by spotkać się z Konradem II, który do wiecznego

miasta udał się na koronację cesarską. To nieoczekiwane zbliżenie

zaniepokoiło Słowian północno-zachodnich, Wieletów, którzy w nowym

przymierzu zaczęli dostrzegać groźbę dla siebie. Jeszcze przez

pewien czas będą Wieleci przyjeżdżać do Niemiec i skarżyć się na

dawnego swojego wroga, Polskę, której rycerze, zapewne samowolnie,

poturbowali ich gdzieś na pograniczu. Rychło jednak poznają, że

nie warto u nowego władcy Niemiec szukać sprawiedliwości i

poparcia, co w dwa lata później doprowadzi ich do samodzielnego

szukania porozumienia ze swoim wschodnim sąsiadem.

Wraz z Wieletami oderwały się od Konrada II Czechy księcia

Udalryka. Ten wierny sojusznik cesarza Henryka II i Wieletów,

nagle, z nieznanych bliżej powodów, zaczął zaliczać się do wrogów

nowego cesarza. Czyżby mając do wyboru albo Wieletów, albo

Konrada, wybrał tych pierwszych?

Rozbiciu uległ także wieloletni sojusz węgiersko-niemiecki. Król

Stefan, zdobywszy Słowację i inne ziemie nad Dunajem, urósł w taką

siłę, że Konrad II zaczął się go obawiać. Jawna wrogość między

tymi dwoma władcami uwidoczniła się niebawem, jeszcze w roku 1027.

Biskup sztrasburski, Werner, z rozkazu Konrada II udał się w

dalekie poselstwo do Carogrodu, aby zawarty pomiędzy cesarzem

Konstantynem II i Konradem II tajny sojusz przeciwko Węgrom

umocnić przez doprowadzenie do małżeństwa syna Konrada z

cesarzówną. Poselstwo, bardzo liczne i zapewne zbrojne, ruszyło

przez Węgry, kędy droga leżała najbliższa. Czy to jednak zbytnia

liczebność poselstwa sprawiła, czy też król Stefan odkrył w tym

niebezpieczną dla siebie akcję dyplomatyczną, dość że odmówił

biskupowi wolnego przejazdu. W rezultacie poseł, zagniewany i

obrażony, musiał pojechać drogą okrężną, przez Wenecję, co walnie

przyczyniło się do upadku jego sprawy, gdyż orszak spóźnił się i

nie dojechał do celu z powodu śmierci swojego przywódcy.

Konrad II, skłócony z Węgrami, Czechami i Wieletami, lecz

zaprzyjaźniony z Kanutem Wielkim i Konstantynem II, nie dbał o

przeciwników i dalej realizował swoją nową politykę zagraniczną.

Drugie powstanie, jakie przeciw niemu wybuchło w Lotaryngii i

innych zachodnich regionach cesarstwa, niebawem stłumił zbrojnie,

po czym zagarnął królestwo burgundzkie, czego nigdy nie udało się

dokonać Henrykowi II. Jego siły wzrosły znacznie.

Wiadomości o wielkich wydarzeniach, które zmieniły oblicze Europy,

z pewnością na czas docierały do Polski. Nowy król Polski i jego

doradcy w lot ocenili sytuację. Była ona dla Polski korzystna,

należało zatem wyzyskać ją dla umocnienia panującego na granicach

pokoju. Kraj potrzebował pokoju, a nie wojny, toteż Mieszko II nie

mieszał się w nowe waśnie wybuchające dookoła. Zresztą trudno

byłoby mu nagle zaprzyjaźniać się z dotychczasowymi wrogami,

którzy wprawdzie poróżnili się z cesarzem, ale zwracać zabranych

niedawno ziem nie myśleli. Jak Słowacja w rękach króla Stefana,

tak i znaczna część Moraw dalej pozostawała we władzy książąt

czeskich. Raczej należało czekać, co przyniesie przyszłość. Dawni

wrogowie, poróżnieni teraz, mogli wykrwawić się wzajemnie, skąd

tylko korzyść wyniknąć mogła.

Ścisła neutralność opłacała się Mieszkowi także z innego względu.

Cesarz Konrad II, zadowolony, że Mieszko nie mieszał się w

wewnętrzne sprawy cesarstwa i nie opowiadał po stronie dwukrotnych

już buntowników lotaryńskich, odwzajemniał się tym samym. Otton,

młodszy brat polskiego króla, daremnie zabiegał w Niemczech o

pomoc w swojej sprawie. Cesarzowi nie zależało na zmianie osoby

panującej w Polsce, tym bardziej że była to osoba wpływowa,

skoligacona z potężnymi rodami w Niemczech, a przy tym mimo

wszystko nie przeszkadzająca zbyt wiele. Można by nawet odnieść

wrażenie, że sam fakt koronacji królewskiej nie drażnił Konrada

tak, jak drażnił Sasów, zazdroszczących Polsce wyniesienia.

W tak jednak skłóconym świecie neutralność na dłuższą metę była

niemożliwa. Przez cały rok 1028 Polska skupiała na sobie uwagę

wszystkich stron. Zarówno Węgrzy, jak i Niemcy próbowali zjednać

ją dla siebie, obiecując w zamian jakieś korzyści. Atutem w ręku

Konrada mogły być Łużyce i Milsko. Wprawdzie traktat z roku 1018

przyznawał te ziemie Bolesławowi bez żadnych warunków, ale liczni

panowie niemieccy nigdy nie mogli się z tym pogodzić. Twierdzono,

że przyłączenie Łużyc do Polski było uszczerbkiem dla cesarstwa i

jego hańbą. Konrad II znał te nastroje, które lada chwila mogły

doprowadzić do nowej wojny.

Nie ulega wątpliwości, że sprawa Łużyc i Milska ponownie stała się

aktualna na przełomie lat 1028-1029. Dwaj sąsiedni władcy, cesarz

i król, na pewno spotkali się gdzieś dla omówienia spraw obie

strony interesujących. Znamy tylko nieliczne z ówczesnych spotkań

monarchów, najczęściej te bezpośrednio z pokojem lub z wojną

związane, a przecież musiały istnieć także inne zjazdy, na poły

towarzyskie, a na poły "oficjalne". Konrad II, zainteresowany

stanowiskiem Polski w zbliżającej się rozgrywce, chciał zdobyć

okazję, aby osobiście wybadać Mieszka i ewentualnie skłonić go do

sojuszu. A że król Polski wyraźnie manifestował swoje pokojowe

cele, łatwo mógł zaproszenie na zjazd przyjąć.

Niestety, nie znamy daty ni miejsca tego spotkania, ale musiał to

być zjazd bardzo liczny, huczny i pełen napięcia. Wymieniano słowa

wzajemnego szacunku, obdarowywano się zapewne kosztownościami i

ucztowano, lecz równocześnie jakby mimochodem rzucano uwagi na

interesujący temat. Wypowiadane raz po raz urywane i na pozór

obojętne zdania coraz bardziej zdradzały, co w gruncie rzeczy

każda ze stron myśli. Aż wreszcie, być może w małym gronie

najbardziej wtajemniczonych doradców i książąt, ktoś z Niemców,

może nawet sam cesarz osobiście, wyraźnie dał do zrozumienia, że

jeśli Polska nie poprze cesarstwa, może pożegnać się z Łużycami i

z Milskiem, cesarzowi bowiem bardzo trudno będzie nadal

przekonywać swoich baronów, że owe ziemie słusznie należą się

Mieszkowi.

Najstarsze kroniki polskie trafnie przypisują królowi Mieszkowi II

wielkie umiłowanie pokoju i niechęć do zdobywania ziem cudzych,

niemniej jednak trafnie podkreślają także waleczność i rycerskość

Bolesławowica. Mieszko naprawdę nie chciał wojen, naprawdę

wiedział, że dla Polski w jej ówczesnej sytuacji wewnętrznej

najkorzystniejszy jest pokój, ale równie mocno zdecydowany był

bronić własnych granic. Wzmianka o Łużycach musiała jedynie

usztywnić jego stanowisko. Nie będzie cesarz darowywał mu tego, co

od ojca w spadku otrzymał. Jeśli Konrad mniema, że zdoła odebrać

Łużyce siłą, niech tedy spróbuje. Mieszko nie pragnie wojny, ale

walczyć potrafi.

Od tej chwili atmosfera rozmów, i tak już napięta, pogorszyła się

całkiem. Być może, nie zrezygnowano jeszcze z prób wzajemnego

przekonania się o konieczności znalezienia jakiegoś porozumienia,

lecz myśli coraz częściej zaczęły ulatywać ku wojnie. W czasie

pożegnania dwu rozjeżdżających się dworów z pewnością sztywniały

zginające się w ukłonach karki, tężały twarze. Nic z poprzedniej,

choćby udanej serdeczności, jedynie zewnętrzne oznaki czci i

szacunku, pod którymi ukrywała się głęboka świadomość, że

następnego spotkania już nie będzie, jak tylko w polu z bronią w

ręku.

Z mieczem w dłoni

Przez resztę roku 1028, przez zimę 1028-29 i wiosnę nadchodzącą

pokój trwał jeszcze, lecz nikt już nie wierzył w jego wieczystość,

która na mocy traktatu z roku 1018 miała spełniać nadzieje

umęczonych wojnami ludzi. Król Mieszko II już się nie łudził, lecz

zgodnie ze swoją zasadą traktowania wojny jako zło konieczne, a

nie źródło wątpliwych zresztą zysków, nie zaczynał działań

zbrojnych, lecz szykował się do obrony. Jakimi dysponował siłami i

środkami?

Poprzednie rozruchy społeczne, bunty pogańskiej ludności opolnej

niewątpliwie osłabiły siły rycerstwa polskiego. Może niewielu

rycerzy poległo do tej pory, może niewielu wśród nich straciło

swoje dwory czy nawet gródki, ale niezlikwidowanie różnic

społecznych wciąż grozić musiało nowym wybuchem. Groza napełniała

ludzi lękiem, więc sądzić wypada, że król nie na wszystkich swoich

rycerzy mógł liczyć. Strach o najbliższych i o swoje mienie z

pewnością odstręczał od zamiaru wyruszenia w pole i pozostawienia

swoich siedzib bez opieki. Zatem spośród owych wielu tysięcy

konnych i pieszych wojowników, które u szczytu swojej potęgi miał

do dyspozycji Bolesław Chrobry, teraz mogło pozostać zaledwie

kilka.

Ponadto osobista drużyna książęca, a teraz królewska, która

znacznie zmalała w ciągu ostatnich dziesiątków lat, także nie

przedstawiała dawnej siły. Wobec całkowitego braku źródeł trudno

kusić się o jej liczbowe określenie, lecz wydaje się, że nie mogła

ona obejmować więcej niż trzy legiony, czyli około 900 konnych

wojów.

Z drugiej strony nadchodząca wojna także nie miała być tak ciężka,

jak dawne, przez Bolesława toczone, w których przeciwko Polsce

występowali nie tylko Niemcy, lecz także Wieleci, Czesi, Węgrzy i

Rusini jednocześnie. Mieszko II na początku 1029 roku musiał już

wiedzieć, że Czesi i Wieleci nie poprą cesarza, z innych zaś

sojuszników cesarstwa Węgrzy całkiem odpadali. Pozostawała jedynie

Ruś, gdzie przebywał Bezprym, który, jak zapewne donosili

szpiedzy, wciąż kołatał o pomoc, obiecując w zamian zwrot Grodów

Czerwieńskich i bogate łupy, na zwolennikach króla zdobyte. Ale i

Ruś na razie nie była jeszcze gotowa. Wojna pomiędzy braćmi,

Jarosławem i Mścisławem, dogorywała wprawdzie, lecz na pokój

wewnętrzny wciąż jeszcze trzeba było tam poczekać.

Wobec zbliżającej się wojny z cesarstwem król Polski i wielmoże z

jego otoczenia nie upadali na duchu. Przeciwnie, nie mamy żadnych

śladów wahania czy chęci przedwczesnej kapitulacji. Mieszko II,

który pod władzą swojego ojca przebywając, niejedną kampanię

zbrojną stoczył w życiu zwycięsko, znał się na wojnie doskonale.

Wiedział, że powodzenie zależy nie tyle od liczebności wojsk, ile

od umiejętnego zastosowania manewru i uporczywej obrony grodów.

W obronie wystarczały kilkakrotnie słabsze siły od sił

nieprzyjaciela. Mieszkańcy grodów łużyckich, podgrodzi i ich

okolicy bardzo cenili sobie przynależność do Polski. Świadczą o

tym do dziś przetrwałe serbskie pieśni ludowe i liczne legendy, w

których pamięć o panowaniu Bolesława i Mieszka wciąż pozostaje

żywa. Tych nie trzeba było zachęcać do walki z cesarzem. Rozruchy

i bunty ludności opolnej, tak liczne w głębi kraju, tutaj wcale

nie miały miejsca. Na wieść o zagrożeniu ze strony nienawistnych

panów niemieckich spieszono umacniać grody, gromadzić w nich

żywność i paszę dla bydła i koni. Kończył się dwunastoletni pokój,

nadchodziła wojna, nikt nie będzie się uchylał od obowiązku

stawienia czoła obcemu najazdowi.

Mieszko wzorem swojego ojca, u którego uczył się sztuki wojennej,

jeszcze zimą 1028-1029 roku przybył zapewne na miejsce, aby

osobiście dopilnować prac obronnych. Pod jego okiem grody

łużyckie, na niedostępnych skałach zbudowane, silne i dobrze

umocnione, szybko nabierały pełnej sprawności. Naprawiano

nieliczne uszkodzenia wałów czy blanków, wznoszono nowe wieże dla

łuczników, szkolono młodzież, która w czasie pokoju wyrosła i nie

dość dobrze potrafiła strzelać z łuku, rzucać oszczepem. Tworzono

szyki pieszych tarczowników, dzielono pomiędzy nich obowiązki

palenia ogni, topienia smoły, gotowania wrzątku rozżarzania

kamieni i ciskania tego wszystkiego na głowy tych, którzy zbyt

blisko podejść się ośmielą. Wzdłuż granicy rozstawiono czaty, a

nawet w głąb Saksonii wysłano zapewne zaufanych ludzi, którzy z

łatwością mogli nawiązać łączność z żyjącymi pod obcym panowaniem

Słowianami, żeby na czas i dokładnie wiedzieć o każdym zamyśle czy

poruszeniu się cesarza.

Mieszko II, skoro tylko stracił całą nadzieję na pokój, coraz

bardziej przesiąkał na nowo wojną, wśród której dane mu było

wyrosnąć, zmężnieć i nabrać sił. Nie chciał tej wojny tak samo,

jak nie chcieli jej jego najniżsi poddani, którzy tylko straty w

ciągu wojny ponosili, ale też gorąco szykował się do niej, skoro

już koniecznie miała nadejść. Trudno, obcych ziem ni bogactw nie

pragnie, ale swojego oddać nikomu nie zamierza. Dość już było

strat na Pomorzu, w Słowacji i na Morawach. Do dalszych dopuścić

nie wolno.

Król i jego poddani z każdym dniem bardziej przepojeni byli duchem

nadchodzących zmagań orężnych, jakby nigdy przedtem nie było

inaczej. W świadomości starszych odżywały dawne wspomnienia

licznych oblężeń i zwycięskich tychże oblężeń zakończeń. Młodzież

z zapartym tchem słuchała owych wspomnień i radowała się na myśl,

że i jej przypadnie w udziale dawna sława ojców i dziadów.

Latem 1029 roku Łużyce i Milsko gotowe były do obrony. W tym samym

czasie zakończył także przygotowania cesarz Konrad II. Po żniwach,

w drugiej połowie sierpnia, cesarz skoncentrował swoje wojska we

wsi Liski koło Magdeburga, gdzie już przedtem Henryk II zwykł

zbierać swoje siły przed uderzeniem na Polskę. Wieś wnet uległa

dewastacji i grabieży, albowiem przed wyruszeniem w daleką drogę

należało się jakoś zaopatrzyć. Mieszko na czele kilku legionów

rycerstwa z pospolitego ruszenia, ogłoszonego zapewne tylko w

rejonach przygranicznych, oraz na czele własnej drużyny czyhał

gdzieś na granicy. Wreszcie Niemcy ruszyli w stronę Polski. Szli

wolno, jak zwykle w takich wypadkach, gdyż drogi nie były

najlepsze, a w dodatku dostępu do kraju broniły liczne bagna i

zasieki w lasach poczynione. W źródłach nie zachował się opis tej

kampanii. Sądzimy zatem, że wódz polski poprzestał na kąsaniu

nieprzyjaciela znienacka, na atakowaniu i wycinaniu maruderów i

mniejszych oddziałów nieprzyjaciela, które odłączyły się od

głównej kolumny.

Cesarz zmierzał w kierunku Łużyc. Wiódł wyłącznie siły własne,

gdyż zgodnie z przewidywaniami, ni Wieleci, ni zaprzyjaźnieni z

nimi Czesi nie stawili się na jego wezwanie, po raz pierwszy dając

tym wyraźny dowód swojej niechęci, a może nawet wrogości względem

cesarza. To bardzo było kłopotliwe dla Konrada który wiedział

zapewne dobrze, jak trudno walczyć z Polską, nawet wraz ze

sprzymierzeńcami. Niemniej jednak wytrwale dążył do celu. Czyżby

liczył, że historia dawnych wojen niemiecko-polskich odwróci się

nagle?

Któregoś dnia wojska cesarskie opasały Budziszyn. Ten główny gród

ziemi, po którą wyciągano rękę, leżał zapewne w miejscu kamiennego

zamku, którego resztki przetrwały do naszych czasów, czyli był

wzniesiony bardzo wysoko, na niedostępnej wręcz skale. Wzorem

innych słowiańskich umocnień, zbudowano tu olbrzymie wały

drewniano-ziemne, które jeszcze dodatkowo utrudniały wspinaczkę.

Grododzierżca, za wczasu zawiadomiony o zbliżaniu się

nieprzyjaciela, w porę zgromadził wewnątrz wałów całą ludność

okolicy i w porę zamknął bramę. O zaskoczeniu nie mogło być mowy.

Zaczęło się przewlekłe oblężenie.

Wszakże cesarz nie był całkowicie osamotniony w swojej walce

przeciwko Polsce. Dość nieoczekiwanie zyskał wnet sprzymierzeńca w

osobie księcia Brzetysława, syna Udalryka z Pragi. Brzetysław,

wówczas już tytularny książę Moraw, nie podzielał stanowiska ojca,

gdyż nie na rękę mu była neutralność przychylna Polsce, do której

zgłaszał pretensję o resztę Moraw. Przy boku Brzetysława pojawił

się także książę Otton, brat Mieszka II. Teraz już niemłody, bo

prawie trzydziestoletni Piastowicz nie mógł doczekać się

interwencji cesarza w sprawie wprowadzenia go na tron polski, więc

przybył na Morawy, by u zajadłego wroga Mieszka szukać szczęścia.

Brzetysław rozpoczął działania zbrojne równocześnie z cesarzem

Konradem. Strona polska, poinformowana o stanowisku księcia

Udalryka, prawdopodobnie nie spodziewała się takiej rozbieżności

zdań wśród książąt czeskich. Mieszko II, zajęty na Łużycach, nie

przedsięwziął tutaj żadnych środków obronnych, toteż pewnego dnia

grododzierżca Ołomuńca i tamtejsza ludność zostali całkowicie, jak

się domyślamy, zaskoczeni niespodziewanym najazdem. Polacy i

wierni Polsce Morawianie zaczęli bronić się w osamotnieniu. Walka

była ciężka, bo nie przygotowana, a i same walory obronne

ołomunieckiego grodu zapewne nie najlepsze. Nie wiemy, jak długo

toczyły się boje, ale musiały być bardzo krwawe, bo źródła donoszą

o wielu łupach Brzetysława i o wielu jeńcach polskich. Wreszcie

Ołomuniec padł. Brzetysław zapanował nad grodem i nad resztą

Moraw, prawdopodobnie aż po rzekę Olzę.

Dla Polaków nastały ciężkie dni. Brzetysław szalał. Wszystkich

jeńców polskich, aby ich nie żywić i do ewentualnej przyszłej

zemsty nie nastrajać, zaprzedał w niewolę węgierską. Król Stefan,

który sam szykował się do wojny z cesarzem, nie omieszkał nabyć

taniej siły roboczej, tak potrzebnej mu teraz w czasie budowania

nowych i rozbudowywania starych umocnień na pograniczu. Nie był to

więc gest przychylny królowi Mieszkowi. Okazało się, że wprawdzie

przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, ale

wrogowie naszych wrogów dalej mogą pozostawać naszymi wrogami.

W zdobytym przez Brzetysława Ołomuńcu niebawem odbyła się

podniosła uroczystość. Nowy władca zdawał sobie sprawę z tego,

kogo przede wszystkim należało zjednać, przeto w obecności swoich

baronów i polskiego księcia wszystkie zdobyte w tej wojnie łupy

uroczyście przekazał na morawskie kościoły, a na rzecz kościoła

św. Piotra w Ołomuńcu szczególne poczynił nadania. W ten sposób,

wysiedliwszy i sprzedawszy Węgrom najwierniejszych stronników

polskiego króla i zjednawszy sobie Kościół, Brzetysław mocną nogą

stanął na zdobytym terenie. Książę Otton w imieniu swojego rodu

usankcjonował zapewne ten nowy stan rzeczy. Nienawistny bratu,

liczył może, że przy boku władcy Moraw łatwiej osiągnie to, czego

nie udało mu się osiągnąć wskutek daremnie wyczekiwanej od cesarza

pomocy.

Zwycięstwo Brzetysława i utrata reszty Moraw nie wpłynęły na

działania wojenne w Łużycach. Budziszyn bronił się dzielnie.

Wzorem walk pod Niemczą w roku 1017 prowadzone oblężenie nie

przyniosło żadnych wyników, przeto po kilku tygodniach cesarz

Konrad musiał odejść z niczym, jeśli nie liczyć straty wielu

rycerzy poległych w trakcie wspinania się na wały. Kampania

została wygrana, Mieszko II mógł rozpuścić rycerzy z pospolitego

ruszenia i odesłać gdzieś na wypoczynek swoją drużynę. Następny

najazd cesarza mógł nastąpić najwcześniej za rok.

Wojna trwała jednak dalej. Nie wiemy nic o jakichkolwiek

pertraktacjach pokojowych, o próbach pogodzenia się na zasadzie

ustępstwa jednej ze stron. Mieszko, na Łużycach zwycięski, nie

miał powodu prosić o pokój, cesarz zaś w dalszym ciągu nie

rezygnował. Jawne przyłączenie się doń Brzetysława było dlań

korzystne zarówno ze względu na wojnę z Polską, jak i ze względu

na wojnę z Węgrami.

Król polski nie tracił czasu. Jego położenie także było korzystne.

W czasie ostatniej kampanii i oblężenia Budziszyna Wieleci, którzy

nie poparli cesarza, otoczeni sojuszem niemiecko-duńskim, doszli

do wniosku, że należy zakończyć odwieczną nieprzyjaźń z Polską i

raczej przeciwnie, w toczącej się wojnie wesprzeć króla polskiego,

który przeciwko ich wrogowi walczył. Zapewne krótko po zwycięskiej

obronie Budziszyna zjawili się w Poznaniu posłowie od rady

zwierzchniej Związku Wieleckiego. Przybywali może z niepokojem i

obawą o to, jak zostaną przyjęci po tylu latach wzajemnych wojen i

zatargów, wszakże Mieszko przyjął ich łaskawie. I on doceniał

wielkie znaczenie owej odmiany w położeniu swoich

północno-zachodnich sąsiadów i pobratymców. Od razu zatem

przełamano pierwsze lody i z łatwością uzgodniono wspólne

prowadzenie działań. Wieleci bardzo chętnie zobowiązali się

dostarczyć na każde zawołanie większą ilość swoich bitnych drużyn,

byle jeno jak największe cięgi dostały się Niemcom.

Rozmowy były krótkie, lecz zapewne nie ograniczyły się do tego

jednego spotkania. Jeszcze później jeździli prawdopodobnie do

Wieletów posłowie polscy; aby wszystkie szczegóły współdziałania

dokładnie uzgodnić. Obok bowiem posiłków wieleckich, walczących

pod rozkazami Mieszka, inne oddziały wieleckie miały samodzielnie

atakować Saksonię od północy.

Tak więc jesienią i zimą 1029-30 roku bardzo ożywione nastroje

panowały w Polsce. Król nie oddał się całkowicie łowom i ucztom,

jakie w okresie przesilenia słonecznego od prawieków urządzano u

Polan i plemion pokrewnych. Ta czujność bardzo mu się opłaciła. W

okresie Godów nastąpiły bowiem ważne wydarzenia. Na początku

stycznia 1030 roku zmarł margrabia zachodniołużycki Thietmar, a to

prawdziwą burzę wywołało u naszych sąsiadów.

Zygfryd, syn poprzedniego margrabiego, Hodona, który za pomoc

udzieloną Mieszkowi w roku 1014 został posłany do klasztoru, teraz

zrzucił szatę duchowną i pośpiesznie zaczął zbierać stronników,

aby przy ich poparciu bądź to uzyskać ojcowski urząd, bądź też

zemsty za swoją krzywdę dokonać. Całą marchię ogarnęło wrzenie.

Wszyscy niezadowoleni z rządów zmarłego margrabiego garnęli się do

Zygfryda. Wszakże perspektywy na załatwienie porachunków w oparciu

o siły Rzeszy musiały być znikome. Zygfryd niebawem przekonał się,

że nie zdoła osiągnąć trwałego sukcesu, a ponieważ jego poczucie

krzywdy było wielkie, powiódł całe swoje stronnictwo na wschód, do

Polski, która znajdowała się w stanie wojny z cesarstwem, aby przy

boku króla polskiego, a swojego dawnego przyjaciela, bodaj zemsty

móc dokonać.

Przez kilka tygodni ciągnęły do Polski grupy buntowników. Mieszko

od razu ocenił, że sytuacja jest korzystna, przeto witał

wszystkich gościnnie, a oni oddawali się pod jego rozkazy jednego

tylko żądając, aby powiódł ich na zachód. Wśród uchodźców

znajdowali się może rodowici Niemcy, jednakże przeważał zapewne

żywioł słowiański, który cierpiał ucisk pod obcym panowaniem i od

dawna sympatyzował z Polską. Świadczy o tym opinia, jaką zbiegowie

zyskali u współczesnych kronikarzy saskich, którzy zwali ich

poganami. Istotnie, to mogli naprawdę być na pół poganie, a co za

tym idzie ludzie z najniższych warstw społecznych, a zatem

pozbawieni jakiegokolwiek znaczenia politycznego, ale wierni

obyczajom swoich przodków Słowianie.

Nie zważając na mrozy i śniegi wysłannicy króla, dosiadłszy

szybkich i wytrwałych koni, pędzili do Wieletów z wieściami i

żądaniem natychmiastowego przysłania posiłków. Wieleci zrozumieli

wyjątkowość sytuacji. W kilka tygodni później, kiedy wrzenie w

Niemczech ustanie i nowy jakiś margrabia opanuje sytuację, może

już być za późno. Toteż przy końcu stycznia król polski miał już u

siebie obiecane posiłki. Równocześnie za pomocą wici zebrał także

pośpiesznie znaczną część swojego rycerstwa skuszonego obietnicą

bogatych łupów.

Polska wyprawa zbrojna ruszyła na zachód. Mieszko dobrze znał

tereny nieprzyjaciela z poprzednich wojen, jeszcze w czasach ojca

toczonych. Trudno nam śledzić ten najazd krok po kroku, dzień po

dniu. Wiemy tylko, że kroniki niemieckie odnotowały go z prawdziwą

zgrozą. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyli Niemcy w tej części

cesarstwa osiedli. Polski zagon objął swoim zasięgiem

Brandenburgię oraz ziemie południowej Saksonii między Łabą i Salą.

Padły prawie wszystkie grody i miasta. Konne rycerstwo polskie,

wspierane przez niemieckich buntowników i zajadłych Wieletów,

zagarniało wszystko, co znalazło się na drodze. Kroniki niemieckie

podają, że wraz z sześćdziesięcioma pięcioma jakimiś bardzo

znacznymi wielmożami niemieckimi dostał się do niewoli biskup

brandenburski Luizon. Wszystkich jeńców zabrano około dziewięciu

tysięcy, co było sukcesem nie spotykanym nawet w czasach

Chrobrego. Oprócz jeńców zdobyto jakieś przebogate łupy.

Cesarz, nie spodziewający się takiego najazdu, bawił właśnie nad

Renem, więc nie miał kto organizować obrony. Polscy i wieleccy

wojownicy, dokonawszy nieprawdopodobnego zniszczenia, w połowie

lutego bez przeszkód wrócili do swoich siedzib. Mieszko

triumfował. Nie chciał tej wojny, ale skoro cesarz jej zapragnął,

niech wie, z kim sprawa.

Równocześnie z polsko-wieleckim najazdem na Brandenburgię i

Saksonię, daleko na południu cesarstwa, w Bawarii, szalały zagony

węgierskiego króla Stefana. Nie wiemy, czy była to akcja

uzgodniona z królem polskim, czy raczej - co wydaje się bardziej

prawdopodobne - tylko zbieżna w czasie, podjęta w ostatniej

chwili, na wieść o działaniach Mieszka II. I ten najazd bardzo był

krwawy. Węgrzy, podobnie jak Polacy i Wieleci, nie szczędzili

nikogo. Gorąca była ta zima dla cesarstwa.

Zdawało się, że król polski może spokojnie patrzeć w przyszłość. W

toczącej się wojnie stracił mały skrawek ziemi na Morawach, lecz

obronił Łużyce i Milsko, a ponadto wziął wielu jeńców i łup

bogaty. Ze strony Moraw i Czech nic mu już więcej grozić nie

mogło, natomiast wojna króla Stefana siłą rzeczy stworzyła

polsko-węgierskie przymierze. Cesarz, pozbawiony posiłków czeskich

i wieleckich, nie mógł nigdy zagarnąć Łużyc, choćby jeszcze po

stokroć próbował. Dawne, wątpliwe zresztą sukcesy cesarza Henryka

II zawsze uzależnione były od czeskiej i wieleckiej pomocy.

Wszakże w ciągu najbliższego lata zaczęło się rysować przymierze

niemiecko-ruskie. Jarosław i Mścisław, skończywszy wreszcie

bratobójczą wojnę, podzielili kraj między siebie, przy czym

Jarosławowi przypadł w udziale Kijów, a wraz z nim tradycja

panowania nad Grodami Czerwieńskimi i żądza zemsty za dawny, w

roku 1018 dokonany, najazd Bolesława na jego stolicę. Nie znamy

dokładnie daty zawarcia sojuszu niemiecko-ruskiego, lecz w roku

1030 zaczęły ujawniać się jego skutki. Te dwa państwa, dawniej

rywalizujące między sobą na dalekim południu, w Italii, gdzie

ścierały się wpływy dwóch cesarstw: wschodniego i zachodniego;

teraz, wobec ugody Konrada II z Konstantynem II mogły połączyć się

przeciw wspólnemu wrogowi. Uzgodniono, że Konrad ruszy przeciwko

Węgrom, aby bronić Bawarii, w której panował jego syn, młodociany

król Henryk, podczas gdy tymczasem Ruś uderzy na Polskę ze

wschodu. Konrada miał wspierać, i wspierał zresztą skutecznie,

książę Brzetysław morawski, Jarosława natomiast - książę Bezprym,

który wreszcie doczekał się swojej godziny i miał jakichś własnych

stronników w kraju.

Mieszko trafnie ocenił sytuację. Na razie mimo wszystko nie była

ona zła, skoro cesarz musiał walczyć z Węgrami. Dopóki tam na

południowym zachodzie trwać będzie wojna, polskie granice

zachodnie będą bezpieczne, tym bardziej że Wieleci nie ustaną w

walkach na pograniczu i będą nękać Niemców od północy. Należało

tylko zebrać siły, i ruszyć na wschodnie rubieże, aby stawić czoło

Jarosławowi, z którym nadciągał także Bezprym. Pobyt Bezpryma w

obozie księcia Jarosława czynił zagrożenie ze wschodu szczególnie

niebezpieczne.

Lato 1030 roku było gorące, lecz tym razem dla Polaków i Węgrów.

Podczas gdy Konrad i Brzetysław wdzierali się w głąb Słowacji i

Węgier, biorąc odwet za zimowy najazd na Bawarię, Mieszko II

zmagał się z zagonami Rusinów. Przebiegu tych walk nie znamy

zupełnie. Wszakże w polu rycerstwo polskie musiało nie ustępować

najeźdźcom, skoro nie słychać nic o wdarciu się ich w głąb kraju.

Mimo tych niewątpliwych zresztą sukcesów, wojna przyniosła także

pewną stratę. Rusinom udało się, być może przez zaskoczenie,

zdobyć jeden z grodów pogranicznych, Bełz. Strata ta jednak nie

była zbyt wielka.

Zima spowodowała przerwę w walkach, ale nie przyniosła pokoju.

Rusini, niezadowoleni z tak małego sukcesu, wycofali się w głąb

kraju, wschodnia jednak granica Mieszkowego państwa pozostała w

dalszym ciągu zagrożona.

Nadszedł rok 1031, rok pełen tajemniczych, ponurych zdarzeń, do

których wyjaśnienia nie wystarczą same fakty z historii

politycznej i militarnej. Wszystkie siły historiotwórcze nagle

wystąpiły na widownię i doszło do nieprawdopodobnego spiętrzenia i

starcia żywiołów.

Jeszcze z wiosną sytuacja Mieszka II była dobra, ale latem

znacznie się pogorszyła. Król Węgier, Stefan, nieoczekiwanie

zawarł pokój z Henrykiem, młodocianym królem Bawarii, i w ten

sposób wycofał się z dalszych rozgrywek. Wprawdzie Wieleci, dalej

wrogo względem Konrada II usposobieni, nie ustawali w napaściach

na północne granice cesarstwa, lecz zbyt słaby to był sojusznik,

aby można było mocno się na nim oprzeć. W zasadzie król Polski

ujrzał się osamotniony wobec dwóch potężnych wrogów, z których

pierwszy zagrażał od zachodu, a drugi od wschodu.

Zagrożenie ze wschodu było jednak bardziej niebezpieczne. Cesarz

Konrad pragnął tylko zagarnięcia Łużyc i Milska, natomiast

Jarosław dążył do detronizacji Mieszka II.

Przez całe lato do Polski docierały wieści o wielkich Rusinów

przygotowaniach. Wszyscy bojarzy rozległego państwa kijowskiego

oraz bojarzy Mścisława mieli rozkaz wzięcia udziału w wyprawie.

Zbrojono się powszechnie. Książęcy wysłannicy, docierający do

każdego zakątka kraju, surowo nakazywali pełne pogotowie i wiele

obiecywali korzyści. Na Polskę miała ruszyć wyprawa, jakiej

jeszcze nie było.

W monarchii Mieszka nie całe społeczeństwo dorównywało Rusinom w

przygotowaniach. Król polski także słał swoich ludzi do grodów i

opoli, wzywał rycerstwo do pospolitego ruszenia, nakazywał

czujność i gotowanie się ludności opolnej do obowiązującego ją

pościgu i cięcia przesieki, ale jego wezwania miejscami trafiały w

próżnię. Może znalazło się gdzieś opole, karmione krzywdą w czasie

ostatnich lat dziesiątków, które zastanawiało się na lokalnym

wiecu, czy aby warto nadstawiać karku za króla, ale strach przed

obcym najazdem zmuszał w końcu ludzi do szykowania sobie kryjówek

i przygotowywania samoobrony. Toteż opola, jak się domyślamy,

spełniały jednak swoje zadania i gotowały broń na spotkanie wroga.

Znaczna część rycerstwa, zwłaszcza ta uboższa, do posłuchu z

dawnych lat przywykła, także ostrzyła miecze i topory, szykowała

zbroje, dokarmiała konie bojowe. Ale pośród wielmożów różne

panowały nastroje. Liczni spośród nich, zwłaszcza ci, którzy

niegdyś zostali pozbawieni władzy książęcej czy włodyczej, niezbyt

wiele powodów widzieli, aby bronić Mieszka II. Byli też tacy,

którzy na początku tylko zdziwieni koronacją królewską, teraz

jawnymi jej wrogami się stali. Zbyt niebotyczne było owo

wyniesienie monarchy, jak na miejscowe, rodzime tradycje, które

sięgały jeszcze czasów wiecowych, kiedy z władcą żyło się za pan

brat i kiedy tyle tylko go poważano, na ile zasługiwał sobie

własnym, osobistym autorytetem. Ponadto Mieszko niejednemu

wielmoży musiał dać się we znaki, kiedy próbował ład i prawo na

powrót do kraju wprowadzić.

Bezprym zaś nie próżnował przez te kilka lat przebywania na Rusi.

Czerpiąc na razie z zasobów księcia Jaromira, słał zapewne dary do

kraju, zjednywał sobie stronników. W zamian za poparcie obiecywał

nagrody i dostojeństwa, zniesienie wprowadzonego przez króla

ceremoniału dworskiego, wielką łaskawość, a także i to, że we

wszystkim będzie się radził swoich przyjaciół. Niektórych

skłaniały ku niemu obietnice, inni zaś może dawali się przekonać

innymi argumentami. Często musiało się mówić o krzywdzie, jaka

spotkała Bezpryma, o jego prawie do władzy wynikającym z

pierworództwa. Może przypominano sobie, jak to szermował tym

prawem Bolesław, kiedy przeciw młodszym braciom walczył, a jak to

potem zapomniał o nim, kiedy mu małżonka swojego umiłowanego syna

wskazywała.

Żadne z ówczesnych źródeł nie wyjaśnia tej sprawy do końca, w

każdym razie popularność Bezpryma musiała być wielka przynajmniej

w pewnych okręgach. Toteż Mieszko samych najgorszych rzeczy mógł

się spodziewać w związku z ruską napaścią. Dopóki trwał pokój,

wielmoże nie ośmielali się przeciw królowi występować, bo za

królem opowiedziałoby się całe uboższe rycerstwo i ludność opolna,

która od dawna zapewne czekała, by jeno król przeciw wielmożom się

ruszył. Jednakże z chwilą, kiedy runie nawała ruska, różnie być

może.

Na dworze królewskim bez ustanku zapewne trwały narady. Z głęboką

troską liczono siły własne i wrogów, porównywano je z sobą,

wreszcie rozsyłano wici, przeprowadzano koncentrację w Grodach

Czerwieńskich, uzbrajano, kogo się tylko dało. Na potwierdzenie

powyższych słów nie mamy jednak żadnego dowodu źródłowego,

wszystko opiera się na domysłach. W ogóle wypadki całego tego roku

znamy słabo i kryją one w sobie pełno tajemnic.

A tajemnicze gromy trzaskały wówczas wszędzie. Jeden z nich huknął

na zachodnich rubieżach Mieszkowego państwa, lecz i o nim niewiele

wiemy. Znamy tylko niektóre fakty, nagie, odarte z wszelkich

szczegółów, nic więc dziwnego, że wydają nam się niejasne i

mgliste. A oto ów fakt z września 1031 roku, który niby grom spadł

na polskie Łużyce i Milsko. Trzeba wiele wyobraźni, opartej na

głębokich przemyśleniach, aby móc ujrzeć go nieco wyraźniej.

Od zachodu zjawił się spory hufiec zbrojnego rycerstwa

niemieckiego. Za chwilę ujrzymy go pod Budziszynem. Dowodzi sam

cesarz, jak przed dwoma laty. Twierdza zamknięta, gotowa do walki

i jeszcze bardziej zbrojna niż wtedy. Natomiast siły cesarza mniej

liczne. Jest to raczej duży, może przesadnie duży orszak strojny i

gwarny, a nie wyprawa zbrojna. Dziesięć razy tyle trzeba by

rycerzy i knechtów, aby po wielu tygodniach oblężenia odważyć się

na zdobywanie grodu. Nagle wrota jednej z wież otwierają się, na

głęboką fosę wpada most i w stronę cesarskiego obozu zmierza

mniejszy i mniej gwarny orszak. Na czele król w całym majestacie,

otoczony świtą złożoną z najwierniejszych książąt królestwa i

komesów. Cesarz, także w stroju swojemu majestatowi przystojnym,

wyjeżdża konno na spotkanie. Następuje krótka wymiana ukłonów,

jakieś słowa wypowiadane z wzajemnym szacunkiem, wreszcie obaj

władcy, strzemię w strzemię, jadą w stronę otwartej bramy. Po

chwili zaczną się, trohę niespodziane dla nas, obrady pokojowe.

Domyślamy się, że bardzo różne żywili uczucia ci dwaj władcy,

którym w trakcie nie rozstrzygniętej wojny wypadło spotkać się w

celu zawarcia pokoju. Jeden, śmiertelnie zagrożony przez innego

wroga, zachowując całą godność i majestat oddaje drugiemu grody,

których tamten nigdy by nie zdobył, ponadto zobowiązuje się

uwolnić wszystkich jeńców i zwrócić łupy. Drugi, niezwykle rad z

takiego obrotu sprawy, robi obojętną minę, pod którą usiłuje ukryć

i radość z nieoczekiwanego sukcesu, i nieufność w szczerość

swojego partnera, przy czym, w zamian za wszystko, co otrzymał,

obiecuje pokój wieczysty. Obaj monarchowie od czasu do czasu

uśmiechają się do siebie, lecz przede wszystkim są rzeczowi,

chłodni. Padają liczby jeńców i nazwy miejscowości, w których

jeńcy zostaną przekazani. Wymienia się ceny kruszcu, wagę

kosztownych kamieni i znów nazwy miejscowości, daty.

W tym samym czasie, jak Łużyce i Milsko długie i szerokie,

otwierają się bramy innych grodów. Kto chce, niech idzie do

Polski, kto nie, może pozostać na miejscu.

Po rozmowach i sporządzeniu odpowiednich dokumentów, trwa uczta, w

trakcie której gospodarz staje się gościem, a gość gospodarzem.

Dotychczasowi wrogowie wymieniają uśmiechy, wznoszą toasty. Jedni

jawnie okazują radość, stają się nawet mili i przyjaźni, drugich

podnieca tylko niepokój. Czy zdążą stąd pod Czerwień? Pytanie, co

dzieje się w tym czasie na wschodzie, nie znajduje w tej komnacie

odpowiedzi, nawet nie ma komu takiego pytania postawić. Oby jak

najprędzej skończyła się ta biesiada, oby jak najprędzej wynieść

się stąd i wracać do siebie, wracać, wracać...

Mieszko nie miał wyboru. Gorączkowe narady zaufanych dworzan,

którzy dobrze pamiętali czasy Bolesława, musiały skończyć się

decyzją zawarcia pokoju na zachodzie. Toteż kiedy posłowie,

wysłani do Merseburga, potwierdzili możliwość osiągnięcia

porozumienia z Konradem II, król skorzystał z okazji.

Ze źródeł znamy tylko sam finał sprawy, ów zjazd łużycki, lecz

sprawa musiała być nie taka prosta. Nim doszło do spotkania na

najwyższym szczeblu, długo chyba toczyły się rokowania za

pośrednictwem pełnomocników. Polacy mieli może nadzieję, że uda

się zawrzeć pokój możliwie korzystny, ale strona niemiecka była

nieustępliwa. Cesarz znał położenie Mieszka, wiedział, że jest to

król praktycznie pozbawiony siły i że ze wschodu zagraża mu

śmiertelne niebezpieczeństwo, naciskał zatem tak długo, aż uzyskał

niemal kapitulację Polski. Ponadto cesarz miał jakieś zobowiązania

względem Rusi, więc może celowo przedłużał rozmowy wstępne, ażeby

swojemu wschodniemu sojusznikowi dać czas na rozwinięcie działań.

Trudno dociec, jak tam było naprawdę. Wiemy tylko, że Mieszko,

załatwiwszy, co było konieczne, prawdopodobnie ruszył na wschód, w

kierunku Grodów Czerwieńskich, które o tej porze powinny już być

wzmocnione posiłkami nadesłanymi z głębi kraju. Tam miał się

rozegrać bój na śmierć i życie, tam gdzieś miało leżeć pole chwały

lub śmierci, ale nie hańby.

Niestety, jednak takiego pola nie znajdujemy na mapie Polski.

Rusini uprzedzili przybycie Mieszka i całą swoją ogromną potęgą

ruszyli w głąb Mazowsza. Zdrada popleczników Bezpryma ułatwiła im

rozbicie wojsk polskich. Bezprym na czele jakiegoś wielkiego hufca

ruskiego poszedł jeszcze dalej i nagle zjawił się pod Poznaniem i

Gnieznem. Oba te grody, potężne, wręcz nie do zdobycia, jakoś

łatwo wpadły w jego ręce, zapewne znowu na skutek czyjejś zdrady.

Stronnicy króla, sterroryzowani, rozbici i zdezorientowani, w

dodatku może zrażeni do swojego przywódcy, który zawarł haniebny

pokój na zachodzie, nie zdołali przeciwstawić się wrogowi.

Mieszko był gdzieś na Śląsku, kiedy dowiedział się o katastrofie.

Daremnie stracił Łużyce i Milsko, daremnie kapitulował przed

cesarzem. Był, zdawało się, zgubiony całkowicie.

Nie wiemy, kto towarzyszył królowi w tej podróży. Zapewne nie były

to liczne hufce rycerstwa, bo dla zawarcia takiego pokoju siła

była niepotrzebna. Zrozpaczony władca zdobył się na czyn

desperacki. Z niewielkim pocztem skręcił na południe, w stronę

Bramy Kłodzkiej, aby w Czechach szukać ratunku.

Dno klęski

Książę Udalryk powitał swojego przypadkowego gościa ze złośliwym

uśmiechem. Oto przybywał do niego wieloletni wróg, straszny wódz

potężnych hufców rycerstwa, które niegdyś, w czasach Bolesława

Chrobrego, siały postrach w Czechach, brały jeńców i łupy. Udalryk

musiał doznać uczucia nie lada satysfakcji, jaką daje nagłe

odwrócenie się losów. Mieszko nie miał już nic ze swojej dawnej

siły, ze swojego majestatu, jaki otaczał go jeszcze przed rokiem,

ba, przed miesiącem. Nie liczył się, był po prostu prywatną osobą,

człowiekiem powalonym, całkowicie zdanym na łaskę i niełaskę

innych. Sądzić wypada, że powitanie na hradczańskim zamku odbyło

się bez fanfar i całego ceremoniału dworskiego. Kto wie nawet, czy

polski gość od razu nie trafił do więzienia. Może nie do lochu o

chlebie i wodzie, ale do ściśle strzeżonej komnaty, z której wolno

mu było wychodzić tylko za specjalnym zezwoleniem.

Udalryk nie miał powodów, by otaczać Mieszka czcią i szacunkiem.

Był wrogiem Konrada II, ale to była jego rzecz osobista, może

kwestia sojuszu z Wieletami, ale nie wspólna sprawa Polski i

Czech. Przeciwnie, upadek Mieszka i osłabienie Polski roztaczały

jakieś perspektywy na przyszłość, kusiły rozprzestrzenieniem

wpływów Pragi na północ od Karpat i Sudetów, po granice z połowy

ubiegłego wieku. W dodatku osoba Mieszka mogła przydać się do

pertraktacji z cesarzem.

Pewnego dnia na dworze cesarza Konrada II zjawili się też posłowie

księcia Udalryka. Posłowie oświadczyli, że książę Udalryk gotów

jest wydać cesarzowi polskiego króla. Nie wiemy jednak, czego

Udalryk żądał w zamian za tę przysługę. Może przywrócenia go do

łask cesarskich? W tym czasie, a więc po upadku Polski, znacznie

pogorszyło się także położenie Wieletów, którzy bez wsparcia ze

wschodu, nie mogli liczyć na żadne trwałe powodzenie w wojnie z

cesarstwem, przeto sympatyzujący z nimi Udalryk musiał także

czarno oceniać swoją sytuację. Wszakże jego posłowie nic nie

wskórali. Cesarz Konrad II miał im pono odpowiedzieć dumnie, że

jednego swojego wroga nie będzie przyymował z rąk drugiego wroga.

Takie postawienie sprawy wydaje się bardzo prawdopodobne, wszak

Konrad wyrównał już swoje rachunki z Polską i jeśli teraz pragnął

czegoś, to pognębienia właśnie Udalryka.

Zerwanie rokowań z cesarzem czy też w ogóle odrzucenie warunków

czeskich przez cesarza od razu zmieniło położenie Mieszka na

hradczańskim zamku. Teraz nie mogło już być mowy o więzieniu,

drwinach i szykanach. Przeciwnie, Mieszko odzyskał swobodę ruchów,

honory gościa i to znamienitego.

Podczas gdy w Pradze naradzano się nad sposobem uwolnienia kraju

spod panowania Bezpryma, sam Bezprym robił co można, aby utrzymać

się u władzy, tak nagle zdobytej. Wszystko zawdzięczając Rusi,

zatwierdził jej Grody Czerwieńskie i zezwolił na złupienie

Mazowsza, w zamian za co pozostawiono mu jeszcze spore zastępy

bojarów, aby miał przy sobie ludzi pewnych i oddanych. Teraz

należało tylko ułożyć jakoś swoje stosunki z cesarstwem. Bezprym

wiedział już może o neutralności cesarza wobec Mieszka, wykazanej

w czasie jego uwiezienia w Pradze. Wiedział jednak także o

niechęci, z jaką przyjęto w Saksonii wiadomości o koronacjach

królewskich w Gnieźnie. Mógł wykorzystać tylko to drugie.

Cennego sojusznika zyskał w osobie królowej Rychezy. Dumna wnuczka

cesarzy z prawdziwą przykrością musiała znosić swoją sytuację w

Polsce. Koronowano ją wprawdzie wraz z Mieszkiem, lecz jej rola

była znikoma. Małżonek wolał przebywać ze swoją dawną ukochaną niż

z nią, a to było uwłaczające. W dodatku bardziej kochał syna

Bolesława z nieprawego łoża niż Kazimierza, którego mu dała.

Natomiast współpraca z Bezprymem otwierała szerokie perspektywy.

Można było za jednym zamachem zemścić się na małżonku i wywalczyć

prawo następstwa tronu dla Kazimierza. Zbieżność interesów

Bezpryma i Rychezy bardzo łatwo doprowadziła do porozumienia.

Kazimierz został odwołany z klasztoru. Bezprym, sam będąc

bezdzietnym, od razu zobowiązał się, że uczyni Kazimierza swoim

następcą, byle tylko królowa ułatwiła mu drogę do łaski

cesarskiej. Uzurpator nie mógł bowiem szukać legalizacji swojej

władzy w Kościele, który koronował Mieszka, musiał zdobyć ją drogą

inną, u drugiego szafarza wszelkiej władzy, czyli u cesarza.

Zapłatą za cesarską łaskę miały być insygnia królewskie,

przechowywane zapewne w skarbcu poznańskim.

W tym miejscu dotykamy delikatnej, przykrej, wielce skomplikowanej

i niejasnej sprawy. W nauce uchodzi za pewnik, że Rycheza wywiozła

do Niemiec insygnia królewskie, swoje i Mieszka, i że złożyła je w

darze cesarzowi, który w zamian pozwolił jej używać tytułu

królowej do śmierci. Powstaje jednak pytanie, czy ten fakt był

równoznaczny z pozbawieniem Mieszka II godności królewskiej i z

utratą przez Polskę tytułu królestwa.

Średniowiecze wielką, wprost magiczną moc przypisywało przedmiotom

martwym, zwłaszcza tak niecodziennym jak regalia. To prawda. Z

drugiej jednak strony szafarzem władzy królewskiej był Kościół, a

nie królowa lub król nawet. W grę wchodził sakralny charakter

namaszczania na króla oraz to, że średniowieczne rytuały

koronacyjne nie przewidywały abdykacji. Jeśli zatem pozbawiono

Mieszka insygniów jego władzy monarszej, to był to raczej akt

świętokradztwa, lecz nie detronizacji. Dobry legista na pewno

potrafiłby tak właśnie rzecz przedstawić i w razie potrzeby

wyprocesować potępienie czynu Rychezy i Bezpryma. W rzeczywistości

jednak wszystko zależało od konkretu i od realnej siły zdolnej czy

też niezdolnej do egzekwowania praw monarszych.

Być może intencją Bezpryma było po prostu wystawienie Mieszka na

drwiny, bo cóż to za król bez korony, oraz przypodobanie się tym

Niemcom, którzy w polskich suwerennych koronacjach widzieli hańbę

dla cesarstwa i Niemiec. Rycheza natomiast miała cel bardziej

dalekosiężny i poważniejszy. Uczynienie cesarza dyspozytorem

polskich insygniów królewskich mogło otwierać jakieś perspektywy

przed Kazimierzem, odsuniętym przez ojca. Może myślała sobie, że w

przyszłości cesarz każe koronować nimi tego potomka Karola

Wielkiego? Takie nadzieje nie byłyby całkiem pozbawione sensu.

Cesarze zawsze rościli sobie prawo do najwyższej władzy w całym

chrześcijańskim świecie. Z drugiej zaś strony rodzina Rychezy od

dawna żyła z nimi w zgodzie i nigdy nie buntowała się przeciw

Konradowi II.

Jakkolwiek było, sprawa jest przykra. Książę i królowa dopuścili

się zdrady stanu dla własnych korzyści osobistych. Niebawem też

miało się to zemścić na ich planach.

Zmiana na tronie poznańskim wywołała w Polsce chaos. Wolna ludność

opolna, od dawna nie potrafiąc znieść wszechwładzy rycerstwa, a

zwłaszcza wielmożów, zerwała się do nowej walki. Ci, którzy z

osobą króla łączyli nadzieję na przywrócenie ładu społecznego i

prawa, teraz poczuli się zdani tylko na siebie. Wielmoże

współdziałający z Rusinami w intronizacji Bezpryma byli wskazywani

jako najwięksi wrogowie. Z drugiej strony ruscy bojarzy księcia,

traktujący swój pobyt w Polsce jako czasowy, łupili co się dało,

aby mieć z czym wracać do kraju. To z kolei wywoływało nowe fale

oburzenia i gniewu. Zżymało się także zapewne szeregowe rycerstwo,

bo i ono padało ofiarą grabieży i poczuło się zagrożone z dwóch

stron.

Bezprym, zawdzięczający władzę obcej sile zbrojnej i garstce

wielmożów-zdrajców, był zdany na łaskę i niełaskę swoich

mocodawców. Chociażby nawet chciał, nie mógł zapobiec nadużyciom i

gwałtom. Wszak nie w interesie Polski został na tron wprowadzony.

Najbardziej łupiono Mazowsze, gdzie grasowały główne siły ruskich

książąt. Tam też Bezprym od razu zyskał sobie wrogów śmiertelnych,

nawet pośród tych rycerzy, którzy może z początku odnosili się doń

z rezerwą.

Wrzenie z każdym dniem przybierało na sile. Rusini grabili kogo

się dało, a więc i wieśniaków, i rycerzy, i ludność niewolną

zamieszkującą książęce wsie służebne. Wieśniacy próbowali

załatwiać swoje porachunki z wielmożami. Kupy zbierającego się

rycerstwa walczyły z Rusinami i w ten sposób, chcąc nie chcąc,

przedłużały wojnę w obronie wygnanego króla.

Polska tradycja narodowa zapamiętała ten okres jako okres terroru.

Kronikarze byli duchownymi, przekazywali opinie czynników

kościelnych. Ich wrogość do Bezpryma musiała zatem być podyktowana

stosunkiem władz duchownych do uzurpatora i odwrotnie. Kościół nie

mógł powitać Bezpryma przychylnie, skoro przedtem koronował

Mieszka. Czyżby więc terror dotknął także biskupów? Dwóch z nich

zmarło w owym tragicznym roku 1031. Byli to niejaki Lambertus i

Romanus. Może kazał ich stracić Bezprym? Nie mamy na to

potwierdzenia, wykluczyć jednak takiej możliwości nie można.

Nie ulega wątpliwości, że rozruchy były skierowane przeciw

ówczesnej władzy, Rycheza spiskująca z Bezprymem miała ciężką

podróż. Źródła niemieckie podają, że do Saksonii musiała jechać w

przebraniu, na wielkie jakieś niebezpieczeństwa narażona. Narzuca

się tu obraz ludu, który wie o spisku, żałuje króla i pragnie

udaremnić zdradę. ów "lud" zaś to i wieśniacy, rozgoryczeni z

powodu pozbawienia władzy swojego obrońcy, i owe szeregi

rycerstwa, traktującego nowy stan rzeczy jako obcą przemoc i

ucisk.

W końcu jednak Rychezie udało się dojechać do celu. Któregoś dnia,

zapewne w styczniu 1032 roku, stanęła na dworze cesarskim. Lecz

cóż jednak udało się jej osiągnąć?

Insygnia królewskie, obojętnie czy wszystkie, cesarz przyjął z

radością, to pewne, bo ich wywiezienie podważało w jakiś sposób

znaczenie Mieszka, upodlało Polskę. Z drugiej jednak strony nie

bardzo się kwapił z jawnym udzieleniem poparcia Bezprymowi. Wydaje

się raczej, że dalej zachował neutralność wobec wydarzeń w Polsce.

Co najwyżej można by mu przypisać postawę wyczekiwania na dalsze

wypadki, na ostateczne wyjaśnienie sytuacji. Rycheza natomiast

odniosła tę korzyść, że cesarz przyjął ją z honorami należnymi

królowej, legalnie swój tytuł królewski noszącej.

Tymczasem pozycja Bezpryma w kraju była coraz słabsza. Chaos,

terror i grabieże wrogo nastawiały doń serca. Samozwaniec mógł się

przekonać, jak trudno jest utrzymać zdobytą podstępnie władzę.

Wszędzie napotykał niechęć i opór. Nawet ci wielmoże, którzy

niedawno jeszcze rozumieli jego krzywdę, teraz musieli odwracać

się od niego.

Kiedy główne siły ruskie, obładowane łupem i otoczone jeńcami,

opuściły Polskę, Bezprym musiał poczuć się całkiem osaczony. Każda

rozpaczliwa próba narzucenia swojej woli społeczeństwu tylko

wrogów mu przysparzała. Inaczej rzecz miała się z Mieszkiem. Każdy

tydzień przynosił mu nowe, pocieszające wieści. Z każdym tygodniem

więcej rozlegało się głosów przyzywających króla z powrotem i

ofiarujących pomoc w obaleniu tyrana. Na dworze praskim

przyjmowano wysłanników grododzierżców i tych wielmożów, którzy

dotrzymali wierności królowi. Odbywały się narady, obmyślano

sposoby obalenia uzurpatora. Aż wreszcie znalazł się ktoś, kto

załatwił sprawę jednym uderzeniem sztyletu. Po kilku zaledwie

miesiącach krwawych rządów Bezprym zginął śmiercią tyrana.

Imienia sprawcy nie znamy. Musiał to jednak być ktoś znaczny, może

ów Miecław, który niedługo dojdzie do wielkich zaszczytów.

Miecław był stolnikiem króla Mieszka. Po ucieczce swojego pana do

Czech mógł wrócić do Gniezna, wkraść się w zaufanie Bezpryma po to

tylko, aby przy pierwszej okazji zadać mu cios śmiertelny. W

każdym razie jedno jest pewne, że ten wielmoża będzie odtąd

cieszył się wielkim zaufaniem powracającego króla, który powierzy

mu nawet władzę namiestniczą nad Mazowszem, czyli w dzielnicy

rozległej, zwartej, jednolitej pod względem etnograficznym. Ale to

dopiero potem. Na razie Mieszko II pośpiesznie wracał do kraju.

Powracającego króla serdecznie witano w grodach. Wychodzili na

jego spotkanie duchowni, którym był przyjacielem i opiekunem,

rzemieślnicy, kupcy, urzędnicy grodowi, którzy nie mogli znieść

ruskich popleczników Bezpryma. Bito w dzwony, wznoszono okrzyki

radosne. Wiele serdeczności okazywano Mieszkowi zapewne także we

wsiach zamieszkanych przez wolną ludność opolną, która wciąż żyła

w nieustannym zagrożeniu swoich dawnych swobód. Mimo to

powracający wiele miał powodów do zgryzoty. Współczesne źródła

zanotowały, że Bezprym zginął nie bez machinacji swoich braci,

musiał zatem Mieszko wiedzieć o planowanym zamachu, musiał nań się

godzić. Nie pierwszy to raz za pomocą skrytobójczej śmierci

rozwiązywano w świecie zawikłane sprawy walki o władzę, wszakże

rzecz musiała uchodzić za haniebną. Mieszko godził się na nią,

skoro takie wyjście podsuwało mu otoczenie, ale nie mógł jej

pochwalić. Było to zło, może konieczne, niemniej zło wielkie.

Mieszko przez całe życie był rycerzem i wodzem. Nie pochwalał

wojny, ale kiedy już trzeba było walczyć, wtedy nigdy nie uchylał

się od działań zbrojnyh, bo te, zgodnie z panującymi wówczas

poglądami, przystały rycerzom. Skrytobójstwo nie figurowało

natomiast w kodeksie walki rycerskiej, nie mieściło się także w

nauce Kościoła, który tak wielki wpływ wywarł na Mieszka w czasie

jego przebywania w klasztorze i potem.

Drugim powodem zgryzoty były zapewne owe insygnia królewskie,

wywiezione przez Rychezę i sprezentowane obcemu władcy. Dotąd

sprawa godności królewskiej odsuwana była na plan dalszy, albowiem

przede wszystkim trzeba było obalić Bezpryma, ale teraz stała się

paląco aktualna. Był królem czy nie był królem? Jeśli zaś był, to

jakże będzie przyjmował obcych posłów, jakże będzie ukazywał się

swojemu ludowi bez korony na głowie? Niekiedy przypuszcza się, że

Rycheza wywiozła do Niemiec tylko korony, natomiast berło,

włócznia i miecz miały pozostać w Poznaniu. Korona była symbolem

królestwa, natomiast berło, włócznia i przede wszystkim miecz -

symbolem władzy. Władzę posiadał na pewno, miał do niej prawo, ale

z tytułem królewskim różnie być mogło.

Wszystko razem świadczyło, że niełatwy był powrót do kraju.

Mieszko był władcą przegranym i skompromitowanym, musiał zacząć

budować swój autorytet od podstaw. Na szczęście cały kraj

potrzebował jego osoby, namaszczonej przez Kościół i pamiętającej

czasy dawnych zwycięstw. Możnowładztwo, raz po raz zagrażane

wybuchami powstań ludowych, potrzebowało odnowienia władzy silnej,

która poparłaby jego pozycję społeczną. Potrzebował także silnej

władzy Kościół; terroryzowany wybuchami pogaństwa i zagrożony w

swoich majątkach.

Wróciwszy wreszcie do Poznania, Mieszko zastał nowy stan rzeczy.

Łatwo mu przyszło skupić przy sobie dwór, urzędników, może nawet

odtworzyć dawną drużynę, lecz ponad wszystkim górowała świadomość

faktu, że niczego nie zawdzięczał sobie, tylko tym siłom, które

doprowadziły do upadku Bezpryma. W dodatku jego brat Otton i kuzyn

Dytryk związali się z możnowładztwem, zwłaszcza z dzielnic

peryferyjnych, zdążających do niezależności od Polan. Kiedy

Mieszko opuszczał Polskę, był to jeszcze kraj jednolity, lecz

teraz Otton panował w Krakowie, a Dytryk na Śląsku. Na złupionym

Mazowszu, poddanym wpływom Miecława, także nieprzychylne panować

musiały nastroje.

Siły króla były więc znikome. Przynajmniej na razie. Mieszko czuł

wielką potrzebę ich wzmocnienia i szybkiej odbudowy własnego

autorytetu. Inaczej jego kraj - wiedział to dobrze - nigdy nie

dźwignie się z upadku, nie odbuduje majestatu królestwa. Mieszko

zdawał sobie sprawę, że ów autorytet musi zdobyć niezależnie od

rycerstwa i możnowładztwa, a nawet na przekór niemu, gdyż w

przeciwnym razie nigdy nie uwolni się od wpływów i będzie musiał

wzorem ojca ciągle pobłażać wielmożom, którzy wnet na nowo zaczną

gnębić ludność zależną od swojej władzy urzędniczej. To zaś stanie

się przyczyną dalszych zamieszek i buntów, tak szkodliwych dla

siły państwa.

Na tym tle ukazuje się zagadka nowego traktatu zawartego przez

Mieszka z cesarzem Konradem II w Merseburgu. Po ostatnim traktacie

łużyckim ów nowy traktat był niepotrzebny. Stosunki Polski z

cesarstwem zostały bowiem wystarczająco jasno ustalone. Jeśli

doszło do nowego zjazdu dwóch sąsiednich władców, to weszły tu w

grę jakieś inne przyczyny, a nie stosunki sąsiedzkie.

Po prostu Mieszko II, pragnący wzrostu swojego autorytetu, musiał

zwrócić się do cesarza. Kościół po raz drugi nie mógł go

koronować, gdyż zgodnie z ceremoniałem koronacja była

niepowtarzalna i zresztą po raz drugi niepotrzebna. Natomiast

cesarz mógł swoim autorytetem wzmóc autorytet króla, nawet

pozbawionego insygniów, zgodnie bowiem z ówczesnymi poglądami

władza cesarska była najwyższą władzą w całym chrześcijańskim

świecie.

Nowy zjazd króla z cesarzem odbył się w Merseburgu. Jak świadczą

współczesne źródła niemieckie, inicjatorem był Mieszko, a nie

cesarz, co wyraźnie stwierdza znawca wydarzeń, A. Lewicki. Cesarz

był nawet przeciwny temu zjazdowi, co wobec wcześniejszego już

uregulowania spornych problemów wydaje się zrozumiałe. Jednakże w

Niemczech istniało wciąż jeszcze silne stronnictwo antycesarskie,

które, aczkolwiek kilkakroć pokonane, dalej jeszcze miało nadzieję

na przyciągnięcie do siebie Mazowsza. Ze stronnnictwem tym była

związana pokrewieństwem małżonka cesarza, cesarzowa Gizela. To ona

jakimiś usilnymi prośbami skłoniła podobno cesarza do wyrażenia

zgody na spotkanie.

Spotkanie było dość zagadkowe i do dziś budzi sprzeczne opinie.

Ówczesne źródła niemieckie podają, że Mieszko przybył do

Merseburga jakoby "zapomniawszy o swojej godności królewskiej". Z

tego wysnuwają wniosek, że władca Polski formalnie abdykował przed

cesarzem i raz na zawsze wyrzekł się swojego tytułu. Wszakże rzecz

nie wydaje się zupełnie pewna. "Zapomnieć o godności królewskiej"

wcale nie oznacza "wyrzec się godności królewskiej". Jest rzeczą

zrozumiałą, że Mieszko, któremu na spotkaniu zależało, nie mógł

występować w pełni swojego majestatu, tym bardziej że po prostu

nie miał co włożyć na głowę. Ale oto, co się dzieje dalej. Te same

źródła niemieckie podają, że cesarz witał go bardzo łaskawie i że

nawet zbyt wiele okazywał mu czci i szacunku. Czyżby zatem nie

świadczyło to, że mimo wszystko uznawał godność monarszą króla

Polski?

Najciekawszy jednak jest sam wynik zjazdu. Nie mamy ścisłych i

sprawdzonych wiadomości o jakimś trybucie, zatem nie wiemy, jak

rzecz wyglądała od strony podległości Polski cesarstwu, która w

jakiś jednak sposób musiała się zaznaczyć sama przez się.

Natomiast wiemy, że cesarz uznał prawo Mieszka do panowania nad

całą Polską oraz, zatwierdziwszy już istniejący podział kraju,

przyznał mu bezwarunkowo prawo do zwierzchnictwa nad pozostałymi

członkami dynastii. A o to właśnie głównie chodziło Mieszkowi.

Chciał władać nie tylko na podstawie jakiegoś dobrowolnego

porozumienia się z wielmożami, bratem i kuzynem, ale także z

tytułu swojego prawa królewskiego, które w ówczesnym stanie rzeczy

mógł zatwierdzić tylko cesarz.

Być może, Mieszko miał także nadzieję, że cesarz wróci mu przejęte

podstępnie insygnia, ale o tym nic nie wiemy. Raczej należy

sądzić, że zdaniem Konrada byłby to już zbytek łaski cesarskiej,

bo trzeba było liczyć się z niemieckimi wielmożami, zawsze

niechętnymi i wrogo nastawionymi do polskich koronacji.

Mieszko powrócił więc z Merseburga z nikłą nadzieją w sercu. Dno

oceanu klęski zostało osiągnięte, teraz nic gorszego spotkać go

nie mogło. Odtąd miało już następować powolne wypływanie na

powierzchnię. Wprawdzie wody były jeszcze wzburzone i mętne, ale

ów ruch w górę stał się możliwy, choć wymagał wiele energii i

wysiłku. Historia wyraźnie też zanotowała to ustawiczne wznoszenie

się Mieszka, mimo że nie wszystko wydaje się jasne i nie wiadomo,

ile w tym było skutków celowego działania, a ile przypadku. W roku

1033 zmarł nagle Otton, którego zgon odnotował rocznik krakowski.

W nie wyjaśnionych okolicznościach zszedł z areny politycznej

książę Dytryk. Tak przeto Mieszko znów cały kraj skupił pod swoim

bezpośrednim zwierzchnictwem.

Był to jednak kraj teraz znacznie mniejszy niż na początku rządów

Mieszka, w roku 1025. Polska składała się z części Jaćwieży i

wąskiego skrawka Prus, z Mazowsza, Wielkopolski, Śląska i ziemi

krakowskiej, była zatem niewielka, ale za to zupełnie nie

zagrożona z zewnątrz. Mieszko także nie miał już wrogów

osobistych.

Rok 1034 stał się pierwszym rokiem zaczynającego się na nowo

rozkwitu. Autorytet Mieszka wzrósł niepomiernie. W Niemczech, mimo

przykrego incydentu z insygniami i Rychezą, utrwalała się o nim

opinia jako o władcy światłym, sprawiedliwym, jako o dobrodzieju i

krzewicielu chrześcijaństwa. Niemniej jednak nie wszystko było w

porządku. Król nie był już całkiem sobą. Przebyte doświadczenia

pozostawiły na nim trwały ślad. Zamordowanie Bezpryma, zagadkowy

los Dytryka i Ottona rzuciły ponure światło na jego życie.

Przypuszcza się, że obaj młodsi członkowie dynastii także nie

zmarli śmiercią naturalną, że raczej zginęli z ręki skrytobójcy.

Na tym tle wiarogodny staje się przekaz historyczny, mówiący o

tym, że Mieszko nagle popadł w bliżej nie znaną depresję

psychiczną. Kiedy znajdował się na dnie klęski, był zdecydowany

walczyć o ideał Polski silnej, zwartej, zdolnej sprostać każdemu

wrogowi. Ale kiedy już odniósł zwycięstwo i ponownie zjednoczył

kraj, nurtowały go wyrzuty sumienia. Chciał być władcą

sprawiedliwym, chciał odnowić w kraju naruszony pod panowaniem

ojca ład, a musiał być krwawy i bezwzględny. Chciał być rycerzem i

wodzem, a został skrytobójcą. Chciał być władcą niezależnym,

monarchą władającym "z bożej łaski", a musiał korzyć się przed

cesarzem. Chciał na koniec poskromić wielmożów, chciał zostać

ojcem dla najniższych nawet swoich poddanych, ale i to mu się nie

udało. Inteligencja, wykształcenie, zdolność przewidywania,

wszystko to tylko potęgowało w nim ostrość konfliktu wewnętrznego,

zaostrzało konflikt pomiędzy ideałami a osiągnięciami.

Dodać do tego należy także stosunki rodzinne. Nie wiemy

ostatecznie, jak pod względem prawnym wyglądał jego rozwód z

Rychezą. Niezależnie jednak od tego pozostawały dzieci, zwłaszcza

syn, Kazimierz, nie pogodzony ze swoją rolą mnicha, do której

ponownie zepchnięto go po śmierci Bezpryma. Przypuszczać należy,

że Kazimierz przebywał gdzieś w Krakowie, ale tam nie tracił

czasu. Między Krakowem a Poznaniem i Gnieznem istniała ostra

rywalizacja o wpływy na dworze królewskim, o udział w zarządzaniu

krajem. Mieszko opierał się na wielmożach polańskich, w oparciu o

nich szykował po sobie miejsce dla Bolesława, lecz wielmoże

krakowscy, pamiętający dawną świetność państwa Wiślan i swoją w

nim rolę, nie zamierzali rezygnować z walki.

Ponadto wykształcony i karmiony wielkimi ideałami w dzieciństwie,

umysł króla strasznie musiał oceniać otaczający go świat, w którym

nie sposób było władać w oparciu o prawo, w którym brat mordował

brata, bo inaczej sam zostałby zamordowany, w którym wielmoża

uciskał biedaka, a biedak, doprowadzony do ostateczności, nie

wahał się mordować swojego pana.

Nie dziwmy się zatem, że Mieszko począł tracić zmysły. Początkowo

mogły to być ciche wyrzuty sumienia, potem przerażenie dokonanymi

czynami, wreszcie głęboka rozpacz płynąca z przeświadczenia, że

inaczej być nie mogło że inaczej nigdy być nie może. Mógł Mieszko

szaleć, kiedy nagle ujrzał cały swój świat ideałów w gruzach, bo i

jego synowie nie zamierzali żyć z sobą w zgodzie, i już w

dzieciństwie szykowali się do walki na śmierć i życie.

Z takimi uczuciami i myślami, z takim przeświadczeniem żyć było

niepodobna. Toteż niebawem, bo 17 maja 1034 r., Mieszko zmarł

nagle. Niemieckie źródła określają tę śmierć jako przedwczesną;

nie brak także podejrzeń, że król został zamordowany przez

jakiegoś zaufanego sługę, który, być może, po prostu zlitował się

nad bardzo cierpiącym władcą.

Po śmierci króla

Historia pozostawiła nam pamięć o dwóch ludziach, którzy rozumieli

położenie kraju i wiedzieli dobrze, od czego zależały jego klęski,

czego należy unikać, co krzewić, aby zapewnić krajowi rozkwit.

Byli to: syn Mieszka, Kazimierz, i były stolnik królewski, a teraz

namiestnik Mazowsza, Miecław. Gdyby ci dwaj zdołali zbliżyć się do

siebie, z pewnością dzieje potoczyłyby się inną drogą. Niestety.

Miecław, wnuk prostego rataja książęcego, który wskutek bliżej nie

znanych zasług wyrósł wysoko, a miał zajść jeszcze wyżej, zbyt

krytycznie zdawał się oceniać przedstawicieli dynastii, aby łączyć

z nimi nadzieje na lepszą przyszłość. Niezbyt dawno oddaliwszy się

od najniższych warstw społeczeństwa feudalnego, dotkliwie musiał

odczuwać jego krzywdę. Z drugiej strony, sądząc po szybkiej i

błyskotliwej karierze, dość był przebiegły, mądry i energiczny,

aby pokusić się o samodzielną próbę zaradzenia złu.

W chwili śmierci króla Mieszka Miecław był nężem dochodzącym

właśnie do siły lat męskich, a więc wielka przyszłość leżała

jeszcze przed nim, jeszcze wiele mógł dokonać i - jak przyszłość

miała pokazać - dokonał istotnie.

Kazimierz ustępował Miecławowi wiekiem; w roku 1034 liczył dopiero

lat osiemnaście. Z małymi przerwami przez lat osiem przebywając w

klasztorze, lecz - jak się wydaje niezbyt za jego murami

zamknięty,

mógł zdobywać wykształcenie i równocześnie uważnie przyglądać się

światu, śledzić wielkie wydarzenia, by w ten sposób wyrobić sobie

własny sąd o wszystkim. O tym, że nie zamierzał pozostać w

klasztorze na zawsze, świadczy jego drugie imię Karol, przybrane

wraz z suknią duchowną. Dziwne to imię jak na zakonnika. W owym

czasie żyła w Polsce tradycja Karola Wielkiego, cesarza i

prawodawcy. Przywiózł tę tradycję do Polski jeszcze cesarz Otton

III, który pono koronował skroń Bolesława Chrobrego Karolową

koroną, a potem powiódł go aż do Akwizgranu, na uroczystość

"podniesienia" zwłok wielkiego władcy. Tradycję tę ożywiła jeszcze

królowa Rycheza, która pochodziła z rodziny cesarskiej i szczyciła

się dalekim pokrewieństwem z Karolem Wielkim. To pod jej wpływem

zapewne młody Mieszkowic, odsunięty przez ojca, przybrał to imię,

które miało mu przypominać, że urodził się nie dla habitu, ni dla

bezustannych modłów.

Na razie jednak ani Miecław, ani Kazimierz-Karol nie mogli odegrać

żadnej roli. Dopiero w cztery lata później wystąpili na widowni,

przy czym od razu jako dwaj najbardziej zagorzali wrogowie. Co

działo się w Polsce między rokiem 1034 a 1038, tylko z pośrednich

źródeł możemy wnioskować.

Prawdopodobnie po śmierci Mieszka władzę objął ów Bolesław,

nazywany przez historiografię raz Zapomnianym, raz Okrutnym,

postać na poły fikcyjna, choć jej istnienie i rządy wydają się

pewne. Kazimierz, nie mając dość sił i stronników, wyszedłszy z

klasztoru, musiał uchodzić do Saksonii, na dwór matki, Miecław zaś

pozostał na Mazowszu, gdzie dalej pełnił swój urząd. Fakt, że

Bolesław Zapomniany sprawował jakiś czas rządy, dziś wydaje się

bezsporny, natomiast drugi fakt, wykreślenia imienia tego władcy

ze wszystkich spisów genealogicznych Piastów, świadczy, że były to

rządy jakieś osobliwe. Średniowieczni kronikarze, piewcy dynastii,

musieli mieć jakieś powody, aby wykluczyć jego postać z pamięci

ludzkiej, skazać ją na zapomnienie. Jakież to mogły być powody?

Roczniki niemieckie, które odnotowały śmierć Mieszka z pewnym

ubolewaniem, dodają, że wraz ze zgonem Bolesławowica upadło w

Polsce chrześcijaństwo, że kraj został wydany na pastwę pogan.

Czyżby Bolesław Zapomniany porzucił wiarę swojego ojca i przeszedł

na pogaństwo? Bardzo to prawdopodobne, bo ostatecznie cóż innego

mogło uchodzić za większe przestępstwo w oczach naszych kronikarzy

i dziejopisów, jak właśnie powrót do pogaństwa?

Z drugiej jednak strony z pośrednich źródeł wynika, że w czasie od

1034 do 1038 roku Polska była krajem rządzonym sprawnie.

Odstępstwo od chrześcijaństwa musiało być tylko częściowe, przez

cały bowiem czas nietknięte stały świątynie chrześcijańskie, a

sama katedra gnieźnieńska nic nie straciła ze swojego bogactwa i

przepychu. Ponadto znany jest z tych czasów fakt konsekrowania

biskupa, zatem Kościół, być może utraciwszy swoje dawne wpływy,

rozwijał się przecież. Największe zło leżało więc chyba gdzie

indziej.

Aż wreszcie nadszedł rok 1038. Po świecie rozeszły się wieści, że

Bolesław nie żyje. Nie wiemy dobrze, jak żył, a więc nie wiemy

także, jak zmarł, wszakże wieści o śmierci władcy Polski wydają

się pewne. Kazimierz-Karol od dawna czekał na ten moment. Teraz

już nie widział przeszkód do objęcia władzy, był bowiem jedynym

żyjącym synem króla. Nie zwlekając, z małym zapewne pocztem

otrzymanym od matki i za jej pieniądze utworzonym, pośpiesznie

ruszył do Polski, prosto do Gniezna lub do Poznania, podczas gdy

wysłani przezeń posłowie wzywali do pomocy wiernych krakowian. Już

przedtem musiał być znany ze swoich poglądów, toteż prawdopodobnie

lud witał go owacyjnie.

Był synem Mieszka, zatem siłą rzeczy ku niemu lgnęły serca, z jego

osobą łączono nadzieje na dalsze poskromienie samowoli urzędników

i wielmożów. Niestety, bramy stołecznych grodów zastał zamknięte.

Po śmierci Zapomnianego Miecław ogłosił się księciem Mazowsza i

jego władcą samodzielnym, w ślad za nim poszli wielmoże polańscy,

którzy zapragnęli nagle pozbyć się wszelkiej władzy nad sobą.

Wielkopolskę ogarnął bunt możnych. Pośpiesznie ściągnięte z

Krakowa posiłki okazały się zbyt słabe, aby stłumić rebelię.

Rozgorzała walka, która wnet skończyła się klęską Kazimierza.

Odtrącony jeszcze raz Mieszkowic, zmuszony został do cofnięcia się

na południe. Odcięty teraz od Saksonii, w której przebywała jego

matka, udał się jeszcze raz na wygnanie, tym razem na Węgry, gdzie

dokonywał żywota król Stefan. Miał jednak pecha. Węgry żyły

wówczas w pokoju, a nawet w przyjaźni z Czechami, w których po

śmierci Udalryka władał dawny wróg Polaków, Brzetysław Morawski.

Toteż Kazimierz od razu trafił na dwór nieprzychylny sobie i ...

do więzienia.

Klęska Kazimierza-Karola stała się także klęską wolnej ludności

opolnej, wciąż pamiętającej czasy dawnych swobód, na których

straży mógł stanąć jedynie silny aparat królewski lub książęcy.

Ale nie tylko. Klęska dynastii pogorszyła także położenie ludności

niewolnej, tej zamieszkałej we wsiach służebnych, książęcych. W

czasach Chrobrego, Mieszka i Zapomnianego ludność ta nie cierpiała

krzywdy, władcy bowiem dbali o nią jak o swoją bardzo cenną

własność. Teraz natomiast rozpasane rycerstwo rozgrabiło rodowe

majątki dynastii, a więc i owe wsie służebne oraz liczne klucze

wiosek rolniczych, stadniny koni, owczarnie, obory i świniarnie.

Odtąd ludność ta, korzystająca dotąd z pełnej ochrony prawnej,

nagle miała być wydana na łaskę wielmożów, którzy jednego od niej

tylko żądali, pracy dla siebie, nic w zamian nie obiecując.

Wiadomości o wypędzeniu Kazimierza wnet obiegły cały kraj Polan.

Wioski opolne i osady różnych piekarzy, żerdników, kołodziejów,

sokolników, szczytników, garncarzy i wszelkich innych

rzemieślników zawrzały z oburzenia. Teraz już nie miało być dla

nich ratunku. Teraz już wszystkiego najgorszego mogli się tylko

spodziewać. Ludzie poczuli się jak w czasie najazdu obcych

plemion, byli zagrożeni w całym swoim bycie. Czyż więc mogli

pozwolić, aby do reszty ich zgnieciono i pozamieniano w

niewolników? Nie wiemy, kto im przewodził i nie wiemy, czy

kierowała nimi jakaś myśl ambitniejsza, zmierzająca do

przywrócenia starego porządku. Ale wiemy na pewno, że bunt

rozgorzał z nie spotykaną dotąd siłą.

Powstańcy, zgrupowani zapewne w większe oddziały, szli od dworu do

dworu, palili i siali śmierć. Rozpełzli się po całym kraju, siekli

niemiłosiernie. Dobrze uzbrojeni w miecze, topory bojowe i

włócznie, którymi niegdyś odpierali najazdy Niemców, Czechów,

Pomorzan, Wieletów czy Rusinów, teraz wymierzali sobie

sprawiedliwość.

Wieści o tej wojnie domowej, przetrwałe do naszych czasów w

późniejszych relacjach kronikarzy, pozwalają sądzić, że rozmiary

powstania były ogromne. Kościołów ni miast nie łupiono, ale żaden

wielmoża, a nawet pomniejszy rycerz lub duchowny nie był pewien

dnia ani godziny. Na wyzyskiwaczy padł blady strach. Kto żyw

pozostał, ani myślał o obronie. Dawniej, za czasów Bolesława

Chrobrego lub Mieszka, gromadzono się jeszcze w większe oddziały i

pod osłoną majestatu władcy szukano ochrony. Teraz wobec braku

księcia czy króla nie miał kto stawać na czele. Napadniętym nie

pozostało nic innego, jak tylko ucieczka. Pomykali więc chyłkiem,

lasami, w stronę Mazowsza, gdzie Miecław, mądrze władający, pełen

tolerancji religijnej, cieszył się jeszcze mirem u poddanych i

gdzie panował spokój.

Najsilniej, a może nawet wyłącznie, powstanie ludowe przejawiło

się w ziemi Polan, czyli w samym centrum państwa piastowskiego.

Tutaj najszybciej następowały zmiany społeczne, największy był

zawsze ucisk, bo najsilniejsze możnowładztwo, blisko dworu

królewskiego skupione. Na Mazowszu już od dłuższego czasu władał z

dołów społecznych wyrosły Miecław, dość silny i mądry, aby

pozwolić sobie na sprawiedliwość wobec podległej ludności. Śląsk

natomiast leżał daleko od centrum państwa, był oddzielony odeń

bagnami i lasami, tonął w puszczach, tamtejsze zaś możnowładztwo,

niezbyt liczne i skupione wokół Ślęzy, na szczycie której wciąż

odbywały się pogańskie obrzędy, nie bardzo jeszcze przesiąkło

zasadami feudalizmu, który przychodził wraz z chrześcijaństwem.

Śląsk był na pół pogański, ale nie zdradzał śladów nadużyć i

przyczyn buntów. W ziemiach dawnego plemienia Wiślan również nie

znajdujemy śladów rozruchów. Być może istniały tu już od dawna

jakieś miejscowe obyczaje społeczne, istniało jakieś niepisane

prawo, które regulowało stosunki pomiędzy wielmożami a ludnością

wolną i zależną, i że nikt tego prawa nie łamał. Stąd zresztą

pochodzili stronnicy Kazimierza-Karola, a więc ludzie, którzy

rozumieli znaczenie ładu społecznego i w dobrze rozumianym własnym

interesie strzegli się nadużyć.

Powstanie trwało zapewne przez całą zimę 1038-39 roku i skończyło

się dopiero tuż przed wiosennymi pracami w polu. Dłużej zresztą

walki nie było z kim toczyć. Pomniejsze grody obronne i gródki

wielmożów opustoszały lub zniknęły w płomieniach, kto nie zginął,

uciekł już na Mazowsze.

Na placu pozostali zwycięzcy powstańcy-mściciele. Dokonali

swojego, rozpędzili na cztery wiatry znienawidzonych możnych,

poczuli się wolni. A że tego tylko pragnęli, że tylko o swobodę i

wolność od ucisku im szło, niebawem kraj uciszył się znowu. Ludzie

powrócili do swoich wiosek i osad, głęboko przekonani, że odtąd

lżej będzie im żyć na świecie.

Radość ich była jednak krótka. Latem 1039 roku nagle gruchnęła

wieść: Czechy idą. Wieść była przerażająca, zwiastowały ją bowiem

łuny od południowej granicy i jęki nielicznych uciekinierów,

którzy opowiadali, że książę czeski nie darowuje nikomu, że

każdego, kogo tylko przydybie, bierze w niewolę wraz z całym

dobytkiem. Książę Brzetysław wiedział, co się w Polsce działo.

Północny sąsiad księstwa czesko-morawskiego był ostatecznie

powalony. Nie od razu jednak mógł Brzetysław ruszyć za Sudety.

Polska była trybutariuszem cesarza Konrada II, cesarz zaś zapewne

czekał, aż minie wzburzenie i aż ktoś zapanuje nad krajem. Nie

można było łupić kraju podległego cesarzowi. Lecz w czerwcu 1039

roku Konrad II zmarł nagle, wobec czego ustały wszystkie związki

Polski z cesarstwem, nie były to bowiem związki organiczne, lecz

tylko na osobistym podporządkowaniu się Mieszka, a potem zapewne

Bolesława Zapomnianego, oparte.

Na wieść o śmierci Konrada II książę Brzetysław pośpiesznie zaczął

zbierać rycerstwo. Ówczesne kroniki świadczą, że pośpiech był

bardzo wielki i nic dziwnego, gdyż lada miesiąc mogła minąć

doskonała okazja. Mógł nowy cesarz wystąpić z pretensjami, mógł

także w Polsce znaleźć się ktoś, Miecław albo Kazimierz, kto

opanuje wrzenie i zjednoczy kraj wokół siebie. A byłaby wielka

"strata". Polska, która jeszcze niedawno leżała na północy potężna

i groźna, teraz całkiem była bezbronna, a jej rozległe i ludne

ziemie zdały się otwarte dla każdego. Nic, tylko przejechać się po

niej i wygarnąć z niej wszelkie bogactwo, w ciągu wieku pomyślnego

rozwoju zgromadzone. I nie mylił się Brzetysław. Kraj, pozbawiony

rycerstwa i władcy, istotnie stał otworem, istotnie był niby dom

opuszczony przez gospodarza, porzucony na pastwę, każdego, kto

zechciał. Brzetysław zatem czasu nie tracił. Jego rozsyłane na

wszystkie strony podjazdy zabierały oraczom wozy i ładowały na nie

wszystko, co wpadło w ręce: dzwony kościelne, szaty i naczynia

liturgiczne, skarbce klasztorne. Opornych wycinano błyskawicznie,

natomiast powolnych zabierano, jakby z łaski, w niewolę. Ten tylko

był bezpieczny, kto zdołał ujść w leśne ostępy, na niedostępne

bagna lub schować się do jakiejś jaskini. Brzetysław zagarniał

całe miasta wraz z ludnością i majątkiem, jak na przykład sławny

wówczas i wielki Giecz.

Dwa najsilniejsze i nigdy dotąd nie zdobyte grody polańskie:

Poznań i Gniezno, nie miały ani jednego woja do obrony, wszyscy

rozproszyli się gdzieś w czasie ostatniej wojny domowej. Pałace

królewskie i książęce splądrowane, spalone. Taki sam los spotkał

zapewne obydwa miasta. Bogata katedra poznańska i przebogata

gnieźnieńska, archidiecezjalne, przestały istnieć. Ograbiono je z

wszystkiego, a potem zburzono doszczętnie. Przez wiele dni rzesze

spędzonych jeńców musiały w trudzie rozbierać kamień po kamieniu,

aby nic nie pozostało z dawnej świetności.

Oprócz złota, srebra i wszelkich kosztowności katedra gnieźnieńska

kryła w swoich podziemiach jeszcze większe skarby: zwłoki św.

Wojciecha, które były fundamentem niezależności metropolii. I te

zwłoki zabrano także, aby już nigdy potęga Polski i niezależność

jej Kościoła nie mogły się odrodzić. Grób świętego męczennika

został zniszczony i zdewastowany na równi z grobem Mieszka I i

Bolesława Chrobrego.

Syt grabieży i zadowolony z obalenia Polski, ze zniszczenia jej

sławnych podstaw niezależnego bytu państwowego, Brzetysław

zawrócił wreszcie. Na Mazowsze, silnie bronione przez Miecława,

którego teraz wspierało liczne, zbiegłe przed powstaniem rycerstwo

wielkopolskie, bał się wkroczyć, ponieważ zbyt wiele miał już do

stracenia.

Wszakże tak pomyślna wyprawa łupieska nie mogła się zakończyć bez

innych jeszcze korzyści. Brzetysław przypomniał sobie, że kiedyś

do państwa wielkomorawskiego należały ziemie Wiślan, a do Czech -

Śląsk. Rozochoceni sukcesem i łatwymi zwycięstwami rycerze czescy

rozproszyli skromne siły pojedynczych, osamotnionych dzielnic i

obie znów popadły w obcą niewolę.

23 sierpnia 1039 roku Brzetysław czeski odbył triumfalny wjazd do

swojej stolicy. Setki wozów z kościelnymi dzwonami i skarbcami,

tysiące pieszych jeńców szły za dumnymi z dokonanego dzieła

rycerzami. Wyższe duchowieństwo czeskie w uroczystej procesji

witało swojego księcia oraz zwłoki męczennika, który - jak wierzono

- miał przynieść im szczęście. Mogło się zdawać, że teraz już nie

Gniezno, lecz Praga będzie stolicą archidiecezji, że ten czyn

szalony i odważny wyniesie Czechy do niebywałej przedtem potęgi i

znaczenia w chrześcijańskim świecie. Jęki umęczonych brańców

mieszały się z dźwiękiem dzwonów, z okrzykami triumfu. Upadła

Polska, a na jej miejsce powstanie inne mocarstwo słowiańskie,

które odtąd będzie rosnąć w siłę, aż skupi przy sobie wszystkie

ludy mówiące pokrewnymi językami.

Okres triumfu minął jednak szybko. Wieści o najeździe Brzetysława

i bezprzykładnym ograbieniu Polski zaczęły nieść się po świecie,

wszędzie wzbudzając zdumienie, a potem gniew. Wypadek, nawet jak

na ówczesne, krwawe czasy, był niespotykany, uchodził za zbrodnię.

Po śmierci cesarza Konrada II, tym razem jakoś pośpiesznie,

dokonano w Niemczech wyboru nowego władcy. Został nim syn

zmarłego, dotychczasowy król Bawarii, Henryk, który osiadł na

tronie cesarskim jako Henryk III. Nowy cesarz od razu ocenił

sytuację. Nie kierował się sentymentem, nie miał powodu, by

zbytnio żałować nie zawsze przyjaznego cesarstwu sąsiada, ale był

realistą. Zdawał sobie sprawę, że czyn Brzetysława naruszył

równowagę sił w Europie. Przyłączenie do Czech Śląska i Krakowa

nadmiernie wzmacniało to państwo; zwłaszcza że Polska dodatkowo

była osłabiona przez powstanie samodzielnego księstwa Miecława.

Ponadto Kazimierz-Karol pochodził przez matkę z rodu cesarskiego i

wielu miał w Niemczech stronników.

Do Kazimierza niebawem los się uśmiechnął. Zmarł bowiem król

Stefan, a jego następca Piotr Wenecjanin wypuścił polskiego jeńca

iw dodatku - bogato go wyposażył na podróż do Saksonii. Kazimierz

pojechał więc czym prędzej drogą okrężną przez Bawarię i w połowie

1039 roku był już u matki. Jego zjawienie się na nowo wywołało w

Niemczech falę oburzenia na Brzetysława. A że owo oburzenie było

na rękę cesarzowi, niebawem wyruszyła do Czech wyprawa zbrojna.

Daremnie Brzetysław posyłał na dwór cesarski swojego syna jako

zakładnika i daremnie zobowiązywał się zwrócić wszystkie zrabowane

skarby. Cesarz pragnął użyć siły, a nie pertraktacji.

Z siłą cesarską różnie jednak bywało. Po sukcesach Konrada II tym

razem nadszedł okres słabości, więc wojna na razie nie przyniosła

wyniku. Ale Kazimierz miał już teraz sojusznika do walki o swoje

prawa. Jeszcze w tym samym roku, prawdopodobnie z zasobów matki

czerpiąc pieniądze, utworzył silną drużynę złożoną z pięciu setek

rycerstwa, któremu cesarz pozwolił udać się wraz z nim do Polski.

Podczas gdy Niemcy atakowali Czechy od południa i zachodu,

Kazimierz przeprawił się przez Odrę. Jakiś gród pograniczny,

prawdopodobnie Krosno, od razu otworzył przed nim bramy, a potem

nastąpił marsz w kierunku Krakowa. Miecław, który w tym czasie

opanował prawie całą Wielkopolskę, jakoś nie zdołał przeszkodzić

temu marszowi. Rycerstwo krakowskie na wieść o zbliżaniu się

swojego ulubieńca podniosło bunt przeciw załogom czeskim i całe

księstwo błyskawicznie zostało oswobodzone.

Rok 1041 przyniósł dalsze wojny z Czechami. Ale i tym razem, albo

majestat Henryka III daleko przewyższał jego siłę zbrojną, albo

owa siła celowo tak była użyta, by zbytniej krzywdy Brzetysławowi

nie uczynić. Dość że także i ta wyprawa nie przyniosła rezultatu.

Brzetysław miał dziwne szczęście, że cesarz odrzucił jego gotowość

do ustępstw. Gdyby bowiem doszło do pertraktacji w roku 1040,

Polska prawdopodobnie odzyskałaby przynajmniej część zrabowanych

jej skarbów i bodaj nieliczni jeńcy mogliby powrócić do domów.

Tymczasem teraz, po próbie sił, okazało się, że nie ma przed kim

kapitulować. Henryk III widząc, że nie pokona Brzetysława (lub też

rad w duchu, że nie może go pokonać) zawarł pokój w Ratyzbonie. Na

mocy podpisanego wówczas traktatu Brzetysław zrzekł się Krakowa,

którego i tak już nie posiadał, lecz za to otrzymał zatwierdzenie

praw do Śląska i Moraw. Sprawa zrabowanych skarbów i jeńców

utonęła w teoretycznych rozważaniach.

Kazimierz-Karol, którego imię polska tradycja opatrzyła potem

chlubnym przydomkiem Odnowiciela, nie bardzo musiał być

zadowolony. Stało się jasne, że na cesarzu polegać zbytnio nie

można. Trzeba samemu zacząć praw swoich dochodzić, trzeba samemu

stworzyć siłę, która odbierze obcym zagarnięte ziemie i na nowo

przywróci jedność kraju. Tak samo rozumowali ci ludzie z otoczenia

księcia, którzy całym sercem opowiedzieli się za nim. A ludzi tych

było coraz więcej. Wywodzili się ze starych rodów możnowładczych,

z rycerstwa, mieszczan, ratajów i wolnej ludności opolnej. Łączyło

ich głębokie przeświadczenie, w ciągu gorzkich lat ostatnich

nabyte, że tylko zgodna współpraca wszystkich stanów jednym

językiem mówiących i jedną ziemię zamieszkujących może dać ochronę

przed wrogiem i zapewnić wszystkim pokój i dobrobyt.

Kazimierz mocno tedy osiadł w Krakowie, który to gród, wobec ruiny

Gniezna i Poznania, stał się jego stolicą. Rozpoczął się długi

okres pracy pokojowej i walki zbrojnej. W roku 1047 obalono

separatystyczną władzę Miecława, a w trzy lata później przyłączono

do Polski Śląsk. A że niejeden sukces Kazimierza nie podobał się

cesarzowi, nikt się nie martwił. Kazimierz miał innego, lepszego

sprzymierzeńca. Był nim książę kijowski, Jarosław Mądry. Kazimierz

ożenił się z siostrą Jarosława, zaś syn Jarosława ożenił się z

siostrą Kazimierza, Ruś i Polska, uregulowały sprawę swoich granic

i przez długie lata miały żyć z sobą w przyjaźni.

Spis treści

Pod władzą ojca

W blasku korony królewskiej

Z mieczem w dłoni

Dno klęski

Po śmierci króla



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pietras Mieszko II
4 główne piętra lasu i jej mieszkańcy, PRZEDSZKOLE, PRZEDSZKOLE, Prezentacje
Pietras Zdzislaw Mieszko II
Pietras Zdzisław S Mieszko II
Dodatek mieszkaniowy
cwiczenia nr 5 Pan Pietrasinski Nieznany
Projekt instalacjii elektrycznej budynku mieszkalnego
do mieszkaniowe00go Model
IFL4BI PIETRAS (2)
Jak znalezc i kupic mieszkanie(1)
D20010027L o spoldzielniach mieszkaniowych
Solpicowo - centrum polszczyzny. O roli etykiety w życiu mieszkańców Soplicowa, opracowania, romanty
Sudety-ściąga + piętra roślinności, Szkoła
scenariusze lekcji-Polis i jej mieszkancy, Testy, sprawdziany, konspekty z historii
O czym powinien pamiętać projektant domowej instalacji wentylacyjnej, ۞ Dokumenty, UPIĘKSZAMY MIESZK
Agatka mieszka na wsi, scenariusze
DYPLOMACJA by me pietraś, Międzynarodowe Stosunki Polityczne

więcej podobnych podstron