Dziesięć słów (02)
„Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy" - pisał poeta i faktycznie, kiedy po długiej nieobecności przemierzam ciemne i zamarznięte zaułki, czuję tę aurę: miłą i śmiertelną. Obyśmy wszyscy żyli wiecznie, ale z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nadchodzące stulecie będzie także sezonem fantastycznych pogrzebów. Kraków - zwłaszcza na przybyszach z dalekich stron - sprawia wrażenie miasta doskonale do tego sezonu przygotowanego. Idę - dajmy na to - wymarłą ulicą Smoleńsk i ucho wytężam ciekawie, i słyszę subtelny chrzęst czcionek składanych w strzeliste nekrologi, szelest żałobnych chorągwi, ktoś czarnym kordonkiem wyszywa inicjał na sepiowym całunie. W mojej ulubionej kawiarni również panuje dławiąco rozkoszna dekadencja, wszystkim czterem kelnerkom pogrzebowa bielizna w identycznych proporcjach wyłazi spod brokatowych sukienek. Zamawiam to co zwykle, przeglądam prasę krakowską i ogólnopolską, przeglądam noworoczny „Tygodnik Powszechny" i ożywiam się znacznie, czuję, jak krew w zamarzających żyłach krąży żywiej. Na ostatniej stronie „Tygodnika" Zbigniew Mentzel wznosi interesujący toast noworoczny. „Drodzy Przyjaciele! - powiada - Podzielmy się swoimi słowami. I poczujmy blask, jaki bije od słowa". Asumpt do tego, wbrew pozorom bardzo szczególnego, toastu daje Mentzlowi pochodząca sprzed bez mała pół wieku notatka Alberta Camusa: „Odpowiedź na pytanie o moje dziesięć słów: świat, cierpienie, ziemia, matka, ludzie, pustynia, honor, bieda, lato, morze". Zainspirowany Camusem Mentzel rozważa następnie dziesiątkę swoich słów („matka, ojciec, dom, wstyd, ryby, ciało, Polska, serce, wierność, język"), dalej zaś ja sam intensywnie zainspirowany i Camusem, i Mentzlem przystępuję do namysłu nad moimi dziesięcioma słowami.
Znalezisko Mentzla jest jak sądzę pobudzające w sposób wszechogarniający, oczami duszy już widzę np. rzutkich reżyserów, co ułożywszy swoje własne dziesiątki kluczowych słów, będą następnie wedle wynotowanych haseł pisać scenariusze i kręcić dziesięcioodcinkowe cykle, i te na wskroś autorskie seriale (odcinek pt. „Dzieciństwo", odcinek pt. „Stalinizm", odcinek pt. „Kobiety") wreszcie, wreszcie zyskają na Zachodzie (zwłaszcza odcinek pt. „Zachód") uznanie porównywalne z „Dekalogiem" Krzysztofa Kieślowskiego, a może nawet zyskają one uznanie jeszcze większe. Wszystko jedno zresztą.
Istotą ewentualnych kontynuacji pomysłu (zarazem istotą spostrzegawczości felietonisty „Tygodnika Powszechnego") jest proste, ale też i trudne przyjęcie do wiadomości faktu, że idzie tu o słowa, nie o co innego. O słowa, nie o rzeczy nazywane słowami. To nie ma być lista dziesięciu najważniejszych pojęć mojego życia, to nie ma być lista dziesięciu najistotniejszych kategorii ani dziesięciu moralnych drogowskazów, ani dziesięciu najważniejszych przeżyć, ani dziesięciu podstawowych wspomnień, ani dziesięciu dramatów, ani dziesięciu uciech, ani dziesięciu najważniejszych miejsc, ani imion, ani nazw, ani tras dziesięciu naszych duchowych albo nieduchowych wędrówek, ani dziesięciu poznawczych wstrząsów, ani dziesięciu autorytetów, ani dziesięciu takich czy innych iluminacji. To ma być lista dziesięciu słów. Dziesięciu słów życia. Kto tej zasady nie rozumie, w zasadzie nie powinien brać udziału w zabawie, która zresztą - przez słowo właśnie - żadną zabawą nie jest. Czynię to zastrzeżenie, choć świadom jestem jego utopijności, zabronić udziału nikomu nie można, z pewnością znajdą się uroczy facecjoniści, co na swoich spisach umieszczą np. dziesięć damskich imion (Jola, Viola, Mariola itd.) albo dziesięć elementarnych zgoła potrzeb, albo dziesięć niezbywalnych atrybutów własnej egzystencji (papierosy, zapałki, mały Żywiec itd.), że nie wspomnę o bojowych formacjach, których dziesiątki słów, nomen omen, życia zaczynać się będą od: 1) Pornografia, 2) Żydzi, 3) Adam Michnik, 4) Katarzyna Kozyra itd.
Istotą słowa, tak jak ja jego istotę rozumiem, jest niezbywalna w nim - z wysoka mówiąc - obecność piękna. Jeśli na liście moich dziesięciu słów byłoby dajmy na to słowo: pióro, to znaczyłoby, że spośród wszystkich słów w taki czy inny sposób opisujących czy określających, czy symbolizujących mój zawód - literaturę, wybieram pióro właśnie dla jego obrazowej zmysłowości, przez pamięć czarno-zielonego pelikana, którym pisał ojciec, przez pamięć wszystkich piór, którymi ja pisałem, przez pamięć wiersza Szymborskiej o Tomaszu Mannie („cudownie upierzona watermanem ręka") i również dlatego, że pióro bywa elementem skrzydła, na przykład skrzydła anielskiego.
Raz jeszcze przeczytałem toast noworoczny Zbigniewa Mentzla i wydobyłem z kieszeni ołówek firmy UHU i na papierowej serwetce wypisałem dziesięć słów mojego życia, a raczej dziesięć moich słów. Ułożyć ich wszakże w jakiejś kolejności wedle ważności czy hierarchii nie byłem w stanie, chwila była tak podniosła, że nadanie moim słowom formalnej kolejności alfabetycznej wydało mi się z kolei niestosowne. Z jednym wyjątkiem zostawiłem je tedy tak, jak zostały zapisane. Com napisał, tom napisał - jak mawiała pewna postać historyczna. Potem uregulowałem należność, skłoniłem się odzianym w brokatowe sukienki i naznaczonym czarnymi ramiączkami kelnerkom i wyszedłem na rynek. Mróz schodził z niebios, granatowe światła kładły się na płycie, wciągnąłem powietrze i wydało mi się, że tak jak czterdzieści lat temu czuję zapach lamp gazowych wiszących pod Sukiennicami.
Oto dziesięć moich słów zapisanych pod sam koniec roku pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego i dziewiątego: dom, nałóg, dotyk, pismo, dzwon, trawa, światło, matka, skrzydła, koniec.
„Pojedziemy białym koniem" (03)
Jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa.
Jak tak dalej pójdzie, zostanę specjalistą d opisywania zbiegowisk ulicznych, ale mówi się trudno: byłem, słyszałem, widziałem. Pałac Kultury od trzeciego piętra tonął w czarnej mgle, pod stacją metra wiekowy muzyk w kowbojskim kapeluszu darł się na całe gardło, kilkaset metrów dalej na rogu Alej i Nowego Światu spowity w ceratowy całun leżał zastrzelony złodziej.
Dla mnie - prostego synka z Wisły - dramatyczne sceny wielkomiejskie są wciąż wielką nowiną i nie dziwota, że reaguję na nie z dziecinnym entuzjazmem. Powiem więcej: jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne (nie bacząc na publicystyczne uproszczenia) rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa. Zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek w ciągu minionego tysiąclecia użył w centrum Wisły broni palnej, nic mi o tym nie wiadomo, ale może ktoś kiedyś użył. Nie zdziwiłbym się. Odkąd dotarła do mnie - że posłużę się wybitnie dygresyjnym przykładem - otóż odkąd dotarła do mnie prawdziwie rewolwerowa, a nawet eksplozywna wiadomość, że w Wiśle (w pensjonacie Piast, dwa kroki od naszej chałupy!) mieszkał pewnego przedwojennego lata Witold Gombrowicz, że chodził on na wycieczki na Czantorię, na Stożek i na Bukową - elementarnemu odruchowi zdziwienia ulegam rzadziej.
Tłum otaczający w piątek okolice ronda de Gaulle'a, gdzie rozegrały się dokładnie nazajutrz w gazetach opisane wydarzenia, również nie dziwił się niczemu. Ludzie spoglądali na rozbite samochody, przestrzelone szyby, na zaznaczone kredą na asfalcie miejsca po mosiężnych łuskach, na leżący pod kioskiem ciemny, z tej odległości podobny do muzealnej mumii kształt i na ogół zachowywali się stosownie. Jedynie ciągle dochodzący nowi frajerzy, co o niczym nie mieli pojęcia, naruszali panującą powściągliwość i pytali gorączkowo: Co się dzieje? Co się stało? Wypadek? Stłuczka? Bomba czy co?
- Nic się nie stało - niski głos przysadzistego mężczyzny o atletycznej posturze zdawał się brzmieć równie atletycznie - nic się nie stało, policja użyła broni krótkiej i automatycznej, i wykonała wyrok śmierci bez sądu.
- Co też pan opowiada - obruszył się stojący koło mnie starszy pan w sfatygowanym gierkowskim kożuchu - bandziorów gonili, od południa tu stoję i wszystko widziałem, bandzior kradzionym autem nacierał, bandziorów teraz pełno, sam pół roku temu bandziora, co mi kradł auto z parkingu, złapałem...
- I co, wykonał pan na nim wyrok śmierci? - w głosie mężczyzny o atletycznej posturze nie było śladu szyderstwa, była w nim tak skrajna rzeczowość, że poczułem ciarki idące po plecach.
- Tak jest, tak jest - zachłystywał się ktoś niewidoczny, stojący przy samym krawężniku - tak jest, teraz mieć auto to żaden honor, ale mieć auto, którego nikt nie ukradł albo chociaż nie próbował ukraść, to jest straszny wstyd. Jeździłem szesnastoletnim Nissanem i upokorzenia doznawałem, miałem się za ostatniego śmiecia, bo byłem pewien, że na szesnastoletniego Nissana nikt się nie porwie. I masz, w zeszłym tygodniu - mówiącego najwyraźniej ogarnął nagły, graniczący z ekstazą przypływ niekłamanego zadowolenia - i w zeszłym tygodniu wreszcie go ukradli. Tak jest, ukradli mi szesnastoletniego Nissana - tryumfował niewidoczny, stojący przy samym krawężniku przypadkowy komentator zdarzeń.
Policjanci w cywilu, a może funkcjonariusze służb medycznych albo pogrzebowych pochylali się nad zabitym, błyskały latarki, ktoś biegł przez pobojowisko z telefonem komórkowym przytkniętym do ucha.
- Patrzcie państwo, co to życie warte, nic nie warte - chrapliwy choć łagodny głos nałogowej palaczki dochodził tym razem z tyłu - równo tydzień temu był sylwester, chłopak na pewno się bawił na prywatce albo w jakimś pubie szastał pieniędzmi, szampana o północy otwierał, najlepsze życzenia składał i odbierał, z dziewczynami się całował, całe życie miał przed sobą, całe nowe tysiąclecie i równo za tydzień wszystko się skończyło, żadne szczęścia, zdrowia, pomyślności się nie ziściło, a nawet wręcz przeciwnie, od paru godzin zabity leży na chodniku. O patrzcie państwo, już jest całkiem sztywny...
Policjanci, a może inni funkcjonariusze wyjmowali istotnie już poddane rigori mortis ciało z jednego ceratowego worka i przekładali do drugiego, wzdrygnąłem się nagle, ciarki na plecach wzmogły swą obecność i poczułem głęboką niestosowność swojej własnej w tym miejscu obecności. Wzdrygnąłem, bo przez ułamek sekundy zauważyłem, że stopy trupa znowu, znowu w jeden tylko but są obute, że znowu, znowu jedna martwa stopa w bucie, druga jakby przez to jeszcze bardziej martwa, tylko w skarpecie białej. Nagle z całą jaskrawością pojąłem, że zbyt swobodną prowadzę narrację, że zanadto gawędziarsko gawędzę, że wszystko mi się ze wszystkim zaczyna kojarzyć, strzelanina z Gombrowiczem, trup z butem, but z pensjonatem Piast, strach pomyśleć co jeszcze z czym.
Poprawiłem tedy torbę na ramieniu a w torbie dźwigałem dwa arcydzieła muzyki operowej oraz jedną klasyczną pozycję z zakresu eseistyki literackiej) i rytualnie ruszyłem ku domowi. Rytualnie, ponieważ tak zawsze kończę opisy warszawskich scen ulicznych, ich narrator (jeśli dobrze pamiętam zajęcia z teorii literatury: narrator nie zawsze zbieżny jest z autorem), otóż narrator moich scen ulicznych z narastającą do granic maniery rzekomo zagadkową goryczą zawsze i niezmiennie pod koniec tekstu „rusza ku domowi". Ciemności i mgły gęstniały, już na drugim piętrze Pałacu Kultury prawie nie było znać świateł, pod stacją metra sędziwy solista w kowbojskim kapeluszu wydzierał się wniebogłosy i wyczyniał karkołomne i nie związane z melodią pląsy. „Pojedziemy białym koniem, on nam wiele szczęścia da. Potem wrócę ja do ciebie, nie za miesiąc, to za dwa". Z całej, niezwykle skomplikowanej i rozdzierającej fabuły pieśni ten akurat fragment z neurotycznym natręctwem wbił mi się w mózg i raz po raz bezwiednie powtarzałem, a nawet nuciłem całą frazę. Miałem niedparte wrażenie, że przypadkowo usłyszany i zapamiętany dystych odnosi się do wielu kluczowych spraw, które się dziś wydarzyły albo zostały pomyślane, niczego jednak nie byłem w stanie uporządkować. Gonitwa myśli dalej szła przez moją głowę jak aria szaleńca.
Gustaw Holoubek, pan Wiecheć i ja (04)
Jestem jak najwyższego mniemania o autobiograficznej prozie Gustawa Holoubka („Wspomnienia z niepamięci" wydawnictwo Muza). Na szacunek zasługuje już sama strategia pisarskiego wyboru. Wielki aktor mógłby w końcu - jak wiadomo jest to zjawisko w branży powszechne - z wielkim powodzeniem dać książkowe świadectwo swego artystycznego żywota, niechybnie byłaby to rzecz skrząca się humorem, anegdotami i rozlicznymi gawędziarskimi i literackimi atrakcjami. Inteligentni ludzie, co znają Holoubka osobiście, opowiadają o nim tak, jak swego czasu Iwaszkiewicz opowiadał o Witkacym; otóż rzekomo w obecności Witkacego całkowicie zatracało się własną osobowość, można było jedynie tkwić w niemym podziwie dla jego inteligencji, konać ze śmiechu z jego dowcipów. Ale Gustaw Holoubek nie zamierza traktować własnej biografii ani nawet własnych umiejętności narracyjnych w sposób instrumentalny, nie chce ze swej pracy, z losów swych ról, ze swej pamięci artystycznej czynić wehikułu dla tomu wspomnień - wiedziony bardzo rasowym pisarskim instynktem sięga do „niepamięci". Książka kończy się w momencie, kiedy opisywany w niej młody człowiek zostaje aktorem, edukacyjna powieść a może autobiograficzny esej Gustawa Holoubka opowiada o czasach, kiedy Gustawa Holoubka jako takiego nie było jeszcze na świecie. Jest to w istocie powtórzenie gestu proustowskiego, odtworzenie pozornej niepamięci, odzyskanie czasu pozornie utraconego, czułe opisanie pierwszych ścieżek, którymi szło się na oślep, ale przecież „widząc jasno w zachwyceniu".
Autor bardzo intensywną frazą opisuje najgłębsze dzieciństwo, tamte przedmioty i tamte zapachy, „olśniewającą, białą aż do niebieskości koszulę ojca", naszyjnik matki, nie zaznany nigdy potem zapach jej perfum, zimowy poranek „widziany oczami nagle rozbudzonego dziecka", kiedy to „ciężar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi się wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich planów". Dziecięcą (czyli na wskroś pisarską) zdolność widzenia wszystkiego w jednoczesnej ostrości wszystkich planów Holoubek zachowuje bez mała we wszystkich epizodach swej książki, potrafi przy tym - nie chciałbym popadać w pochlebczy ferwor, ale jest to cecha mistrzów - otóż Holoubek potrafi przy tym w osobliwy sposób łączyć umiar z bezceremonialnością, dystans z dobitnością, a nawet powściągliwość z perwersją. Na przykład sztuka opisywania własnej choroby nawet dawnej, nawet cudem minionej to jest przecież zawsze bardzo ryzykowny balans na granicy ekshibicjonizmu. Holoubek bez cienia estetycznego kłopotu umie powiedzieć wszystko, co więcej, czyni to w taki sposób, i z tym rodzajem literackiej świadomości, że po lekturze lepiej rozumiem jego głoszoną swego czasu niechęć do „Czarodziejskiej góry". (Rozumiem, co nie znaczy usprawiedliwiam, doświadczenie biograficzne daje jedynie w tym wypadku mocniejsze uzasadnienie mylnemu sądowi literackiemu).
Weźmy opisy pierwszych porywów miłosnych. Jakże one są duchowe, jakże niewinne i jakże zarazem brawurowe w swej cielesności. Te pełne do dziś niedocieczonej tajemniczości lanckorońskie wieczory, podczas których wszakże pewien rodzaj wiedzy bywał twórcy z niejaką co wieczorną właśnie regularnością dostarczany! Ta osobliwa, pełna dławiącej perwersji i wyuzdania scena w zagraconym mieszkaniu na Starowiślnej! Tym bardziej dławiąca i tym bardziej perwersyjna, że w końcu nie tylko z pozoru nic tu nie zostało powiedziane czy raczej dopowiedziane. Słowem jest to bardzo przyjemne uczucie, tak, to jest bardzo przyjemne uczucie: słuchać jak o pierwszych i kolejnych porywach opowiada stary fachowiec.
Nie będę ukrywał: źródłem moich specjalnych emocji w trakcie lektury „Wspomnień z niepamięci" jest fakt, że choćby w sensie ściśle przestrzennym opisywany przez Holoubka Kraków to jest też mój Kraków. Wpierw do szkoły powszechnej potem do gimnazjum chodziłem dzień w dzień przecinając Błonia, ojciec (rocznik 1923) przez wiele lat mieszkał przy ulicy Filareckiej, potem z okien nowego mieszkania widać było oddalony o sto metrów stadion Cracovii. Kraków lat trzydziestych Gustawa Holoubka i mój Kraków w trzydzieści lat później to są miasta niemal identyczne, bo pomimo dziejowych katastrof niezmienność jest, niekiedy chwalebną, cechą grodu Kraka. Mosty na Rudawie, domy na Salwatorze (których mieszkańców faktycznie nikt nigdy nie widział), plac na Stawach, boisko Cracovii - miejsca święte. Przypuszczam, że pomimo pokoleniowej różnicy dałoby się na tych obszarach odnaleźć przedmioty, obiekty, postacie, które musiały już tam być „za Holoubka", które on pamięta, i które ja tam jeszcze zastałem. Może okrągły kiosk pana Kazia? Może chromy starzec handlujący pieczywem? Gęsta bujna trawa na brzegach Rudawy?
W każdym razie, kiedy Gustaw Holoubek pisze o grze w piłkę na Błoniach, kiedy opisuje stare skórzane futbolówki, kiedy wspomina, że pochodziły one najpewniej „z doszczętnie wykopanych zapasów sąsiedniej Cracovii", musi pamiętać legendarną postać dystrybutora piłek z demobilu - pana Wiechcia. Ach stary Wiecheć! Może dobrze, że nie dożył naszych świetnych czasów, dziś tytułowano by go „gospodarzem obiektu", a on był przecież dobrym duchem boiska i drużyny. To on własnoręcznie reperował i czyścił korki, zszywał piłki porozrywane atomowymi uderzeniami Gędłka i Parpana, prał i cerował pasiaste koszulki, znał na wylot wszystkich zawodników, był człowiekiem instytucją, był aniołem stróżem Cracovii. W znaczeniu całkowicie dosłownym czuwał nad klubem we dnie i w nocy, mieszkał bowiem w małym domku przy szatniach, rzecz jasna, jak szatnie były jeszcze od strony Fałata. Ach stary pan Wiecheć! Nie tylko gwoli dygresji układam te strofy, co mają czcić jego pamięć, ale i gwoli nadziei. Nie mogę pozbyć się bowiem przeświadczenia, że z jego odejściem los się definitywnie odwrócił od i tak wystarczająco nieszczęśliwej Cracovii.
O piłce nożnej Gustaw Holoubek pisze z taką samą, a może nawet z większą jeszcze wirtuozerią jak o kobietach, co w gruncie rzeczy świadczy o nim jeszcze lepiej - wiadomo, że w decydujących momentach prawdziwy mężczyzna wybiera futbol. Nawet szkoda, że autor w swych piłkarskich rozważaniach nie idzie trochę bardziej w głąb, piękny jest na przykład jego eseistyczny wywód o analogiach pomiędzy sztuką wojenną a piłkarskim kunsztem, pomiędzy bitwą a meczem i aż żal, że teoretyczna materia nie została tu skontrapunktowana historycznym konkretem, jakimś intensywnym opisem krakowskiej świętej wojny, na której strzelano eleganckie przedwojenne bramki. Sądzę, że cechująca w tym wypadku pisarstwo Holoubka pewna kameralna tonacja (ergo brak rozmachu epickiego) bierze się w równym stopniu z powściągliwości i umiaru, co z często cechującego ludzi wybitnie zdolnych lenistwa. Ale i to co jest, jest piękne. Oto opis epifanicznej euforii doznawanej przez gracza tuż przed meczem, tuż przed walką. „Nie pamiętam, abym kiedykolwiek doznał podobnego uczucia radości podniecenia, które bierze się z nieograniczonej pojemności płuc, sprawności nóg i całego ciała, z pewności sukcesu - jak wtedy, kiedy naprzeciwko nas z równi Błoń zaczęła wynurzać się grupa innych chłopaków z innej ulicy, z którymi mieliśmy rozpocząć bój. Co jest w tej piłce, że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już przestaliśmy ruszać nogami fascynuje". Co jest w tej piłce? Otóż w niej jest wszystko.
Jest sobotnie przedpołudnie na początku nowego tysiąclecia, na salę gimnastyczną przy ulicy Spokojnej wchodzą przebrani w piłkarskie stroje redaktorzy „Polityki". Zaraz się zacznie mecz. Mecz? Żaden mecz. Żadna zabawa dla rozruszania kości. Żaden sparing dla rozgrzania mięśni. Piłka jak pocisk uderza. Zawodnikom kamienieją twarze. Zaraz się zacznie wielka bitwa i zażarty bój. Zaraz się zacznie walka na śmierć.
Polemika z niczym (08)
Ponieważ zdaję sobie sprawę, że pisanie polemiki z niczym jest zajęciem finezyjnym, piszę wyłącznie dla finezji. W nr. 5 tygodnika „Wprost" ukazał się tekst Stanisława Esdena Tempskiego pt. „Literatura pantoflarzy". Autor w ogólności boleje nad stanem polskiej prozy współczesnej, w szczególności zaś ubolewa nad marnowaniem przez niektórych dzisiejszych autorów ich własnych talentów. Nie muszę dodawać, iż gołym okiem widać głęboką szczerość troski Tempskiego. O ile jednak troska Tempskiego o talent Tulli czy Tokarczuk jest mi w gruncie rzeczy obojętna, o tyle jest mi niezmiernie przykro, że kiedy Tempski troszczy się o mnie, ja w rewanżu, nawet dla pustej zabawy, nie mogę zatroszczyć się o niego. Nie mam po prostu o człowieku zielonego pojęcia. Nota pod „Literaturą pantoflarzy" informuje, jakoby Tempski był autorem pięciu tomów poezji, pięciu powieści oraz komedii o psach rasowych. Wiadomość ta pogłębia niestety poznawczy popłoch, głównie wynika z niej bowiem niepokojąca dbałość autora o ilościową symetrię uprawianych gatunków. Niestety nie potrafię wymienić ani jednego tytułu, nie znam problematyki, w ogóle nie wiem, o czym to jest, nie wiem nawet, czy Esden Tempski pisze na przykład wiersze białe czy rymowane.
I nie zamierzam też zabawiać się jajcarsko kokieteryjnymi domniemaniami, że być może moja nieznajomość utworów Tempskiego dowodzi braku mojej orientacji w literaturze współczesnej, że być może ominęła mnie lektura rzeczy ważnych, że być może jakiś zapoznany geniusz pracuje sobie w swoim kątku, a tu o nim ani dudu. Nie. Analfabetyzm w sprawie dorobku twórczego Stanisława Esdena Tempskiego nie wydaje mi się wadą. Prawdę powiedziawszy: wydaje mi się on zaletą. Inaczej jeszcze powiem, dobitniej: moja żadna czy też bardzo blada wiedza o Tempskim znacznie gorzej świadczy o Tempskim niż o mnie. O mnie świadczy nie najgorzej. Bo przecież mówiąc jeszcze dobitniej, trochę bardziej serio i nieco mocniej wytężając pamięć, podejmowało się jakieś próby, kładło się oko na jakichś wydrukowanych w gazecie wierszach, brało do ręki leżącą na księgarskim stole powieść i próbowało czytać dwie albo trzy strony, albo choć jeden akapit. Prawie na pewno - pamiętam - czytałem jakiś napuszony wywiad, czytałem też jakieś omówienie ostatniej chyba książki Tempskiego, nawet utkwiła mi w głowie pewna fraza z tego omówienia, nie będę jej przytaczał, nie ma co gęstej sytuacji zagęszczać do ostatka. Jednym słowem - aby problemu niepoznawalności Tempskiego zanadto nie demonizować - jednym słowem należy Stanisław Esden Tempski do tych pisarzy, o których Artur Sandauer zwykł był mawiać: aby o nim napisać, trzeba by go przeczytać, przeczytać zaś go niepodobna.
Referuję wszakże sytuację przeszłą, obecnie po przeczytaniu „Literatury pantoflarzy" przynajmniej jeden tekst Esdena jest mi w całości znany, mniej więcej orientuję się w mechanice jego intelektu, w literackich upodobaniach, wiem też, na czym wspiera się myśl autora. Otóż w omawianym artykule myśl ta wspiera się na broszurze pt. „38 najczęściej popełnianych błędów autorów fikcji literackich". Twórcą tej interesującej pracy jest - jak się dowiadujemy - niejaki Jack M. Bickham, profesor uniwersytetu w Oklahoma oraz autor dwudziestu pięciu nieznanych w Polsce powieści. Z 38 przestróg profesora Esden Tempski przytacza dziesięć najważniejszych, nazwanie ich przez Esdena „dekalogiem" nie jest wprawdzie błędem merytorycznym, razi jednak nadmiernym patosem - są to wszakże albo porażające banały, albo przerażające brednie. Jeśli ktoś radzi piszącemu: „Nie opisuj zachodów słońca ani kwiatów, wszyscy bowiem choć raz je widzieli", to zapewne nie ma zbyt jasnej świadomości, że z równym sensem można sformułować taką na przykład literacką dyrektywę: „Nie opisuj kobiet, ponieważ każdy choć raz w życiu widział jakąś babę". Innemu postulatowi: „Nie bierz na głównych bohaterów ludzi nie radzących sobie z życiem" taki na przykład Fiodor Dostojewski nie byłby w stanie podołać żadną miarą, co zresztą nie dziwota, cały ten poradnik nie jest w końcu dla poważnych pisarzy (o klasykach nie wspominając), to jest w najlepszym razie rzecz dla literackich pętaków. Toteż o innych racach intelektu profesora z Oklahomy (np. „Pisz na kolanach z rumieńcem na twarzy") nawet nie wspominam, jest to tworzywo przekraczające granice facecji felietonowej. Swoją drogą, jeśli rzeczony Bickham w żadnej ze swych 25 powieści nie popełnił żadnego z wytypowanych przez siebie 38 błędów, jakie to jest szczęście, jakie to jest ogromne szczęście, że mistrz ów nie jest u nas tłumaczony. (Jeśli uczył się na własnych błędach, nie należy go tłumaczyć tym bardziej, nie ma powodu, by tłumaczyć kogoś, kto pisze z błędami).
Wsparty na takim autorytecie Stanisław Esden Tempski przystępuje do frontalnego ataku na współczesną prozę polską. Boleje, współczuje, wylewa krokodyle łzy i - co zawsze wróży jak najgorzej - domaga się głębi, zasad i przesłań. Natarcie jest przy tym nieco nieuporządkowane. Wpierw jakiemuś kompletnie, nawet sobie samemu, nieznanemu (wyższa szkoła jazdy krytycznej) autorowi o nazwisku Jerzy Przybysz z całą surowością zarzuca brak hemingwayowskiego porywu i poważniejszej siły moralnej i w ogóle twierdzi, iż ten, jak się zdaje kompletnie Bogu ducha winien literacki amator - przegrał. Następnie - jakżeby inaczej - wyrozumiale zaznacza, iż piszące obecnie kobiety „lekceważą swój talent". Dalej udaje, że nie rozumie (choć najpewniej istotnie nie rozumie) pewnego wyjętego z „Dukli" zdania Andrzeja Stasiuka, po czym zbliża się do mnie na niebezpieczną odległość i z doktrynalnym uporem głosi, iż moje „opisy pracy pielęgniarek nie służą niczemu i donikąd nie wiodą". Ale przynajmniej w tym miejscu wywodu pojawia się jakiś interesujący kontrapunkt, mianowicie, ni stąd, ni zowąd, ni z gruchy, ni z pietruchy, całkowicie znienacka, nagle, Esden Tempski daje osłupiałemu czytelnikowi informację o miejscu, w którym rozpoczyna się akcja powieści Władysława Reymonta pt. „Ziemia obiecana". „»Ziemia obiecana« Reymonta rozpoczyna się w budzącej się kapitalistycznej Łodzi" - utrzymuje Esden Tempski i faktycznie pod względem merytorycznym - mucha nie siada. Jest to - można powiedzieć - najmocniejszy fragment eseju.
Nasyciwszy się snadź swą historyczno-literacką wiedzą Esden zmienia tonacje, brata się i dramatycznie pyta: „Dlaczego nikt z nas nie spróbuje stworzyć choćby najmniejszej wizji rzeczywistości?" Pytanie jest nie tylko dramatyczne, jest ono też ciekawe. Zwłaszcza ciekawe jest zawarte w nim słowo: „nas". O jakich „nas" Esdenowi Tempskiemu idzie? Jeśli idzie mu o „nas pisarzy" - podziwiam brawurę. Jeśli idzie mu o „nas twórców literatury zbytecznej" - może spokojnie abstrahować od liczby mnogiej. Jeśli idzie mu o „nas marnujących własne talenty" - sprawa jest poważna. Istotnie trwonienie danego od Boga talentu to jest zła sprawa i wielki grzech. Ale też Stanisław Esden Tempski choćby pisał nie tylko na kolanach i z rumieńcami, ale na głowie i z wypiekami, z natury rzeczy jest i zawsze będzie od grzechu tego wolny. Bezgrzeszność ta sprawia, że bratanie się Tempskiego z „nami" jest doprawdy z jego strony zbyt finezyjną wspaniałomyślnością.
Cierpieć jak Iwaszkiewicz (09)
W miniony czwartek, w czasie gdy matka z pistoletem poszła na policję, przeczytałem książkę Piotra Mitznera "Hania i Jarosław Iwaszkiewiczowie" (Wydawnictwo Literackie, seria: Pary). Bardzo szybka była moja lektura, choć np. powiedzenie, że przeczytałem ten - jak głosi podtytuł - "Esej o małżeństwie" jednym tchem, byłoby nieprawdziwe w swej niestosowności. Historia Iwaszkiewiczów to jest - okazuje się - bardzo mroczna historia, pełna niekiedy niewidzialnych ale zawsze nielekkich przygód. Autor na początku przytacza "apodyktyczne ostrzeżenie" Tomasza Burka: "Dzieje i psychologia małżeństwa Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Tak się ta sprawa nazywa. Jedynie umysł naiwny lub bezceremonialny mógłby przy obecnym stanie iwaszkiewiczowskich badań kusić się o zrekonstruowanie tych dziejów i tej psychologii". Niewątpliwie Burek ma rację, stan badań zawsze można i trzeba pogłębiać, a o życiu Anny i Jarosława dałoby się niechybnie całe tomy pisać. Kiedy się wszakże mówi o niezgłębialności problemu, człowiek zawsze jest zagrożony przez retorykę niezgłębialności. Otóż rzecz w tym, że ja, na przykład, więcej wiedzieć nie chcę, nie chcę ściślej studiować dziejów tego związku, nie chcę głębiej i dalej zaglądać, nie chcę ani stawiać, ani rozwiązywać kolejnych iwaszkiewiczowskich zagadek, nie chcę na ten temat czytać "tomów całych" - uważam, że to, co zawiera niewielka książka Piotra Mitznera, jest wystarczająco intensywne i wystarczająco straszne. Mówię we własnym imieniu, w imieniu własnej dawniejszej, frajerskiej naiwości, a zapewne także w imieniu tej beztroskiej części publiki literackiej co uważała, że jedynym doskwierającym przez bez mała całe życie Jarosławowi Iwaszkiewiczowi problemem był brak Nagrody Nobla. Potoczny wizerunek pisarza był bowiem taki, że jest to niesłychanie zamożny magnat literacki, właściciel dworu oraz posiadłości, bywający w korzystnych komitywach z władzą poseł, prezes związku, redaktor naczelny, pisarz - sybaryta co kryzysy twórcze (których w istocie nie miewa) zażegnywać musi w Rzymie albo na Sycylii, nienasycony konsument zmysłowych dóbr świata, wyposażony przy tym w szczęśliwą rodzinę, z niezwykłą żoną, pilną strażniczką twórczości oraz domowego ogniska u boku. (O osobistych szoferach nie wspominam).
Tymczasem z kart książki Mitznera złożonej w znacznej mierze z rozmaitych relacji, dokumentów, listów, fragmentów dzienników, biograficznie czytanych tekstów literackich wyłania się dramatyczny obraz życia zgoła tragicznego, naznaczonego duchowymi męczarniami, chorobami, upiorami "zbyt długiej starości", a także rozmaitymi materialnymi plagami. "Pod koniec lat pięćdziesiątych trzeba było pożyczać pieniędzy na jedzenie. Były takie przypadki" - wspomina jedna z pracujących na Stawisku gospodyń. Samo Stawisko, co z daleka jak raj wyglądało, z bliska jawi się jak czeluść. "Stawisko jest nieludzkie" - notuje Iwaszkiewicz pewnego dnia w dzienniku. Kiedy jeszcze za życia pisarz próbował coś o swym męczeństwie mówić, uchodziło to za tandetną pozę i bywało źródłem szyderstw i prześmiechów. Kluczowe w tej sprawie wydaje mi się zdanie Pawła Hertza, który wspomina, iż jako młody człowiek nie był w stanie pojąć "jak można łączyć takie życie na błyszczącej powierzchni świata z ową świadomością jego głębi", którą przecież poeta nie tylko posiadał, ale którą też w swych utworach przejmująco wyrażał. Otóż - jak się zdaje - zbyt rzadko bierze się pod uwagę fakt, iż widzialne spełnienia mogą być źródłem cierpień albo mogą w zgoła bezlitosny sposób unaoczniać fiasko egzystencji. Tym co nie zaznają widzialnych (na przykład literackich) spełnień, jest paradoksalnie lżej, bo żyją w złudzeniu, że jakby takich spełnień zaznali, byłoby im lepiej. Życie w złudzeniu jest przyjemne. Zapewne niejeden młody poeta marzył o pozycji Iwaszkiewicza (cały czas mam na myśli literaturę), niejeden chciał po prostu "być Iwaszkiewiczem", bo przecież jakby "był Iwaszkiewiczem", miałby - z wyjątkiem tego nieszczęsnego Nobla - wszystko. Prostego faktu, że jakby "był Iwaszkiewiczem", także "cierpiałby jak Iwaszkiewicz", żaden z tych marzycieli nie brał pod uwagę, co nie dziwota, to jest i dzisiaj trudne do pojęcia, wyrażenie: "cierpienia Iwaszkiewicza" dalej ma posmak oksymoroniczny. Ale on chyba cierpiał męki piekielne, musiał cierpieć choćby z tego elementarnego powodu, że będąc na świeczniku, miał zarazem dotkliwą (i jak najsłuszniejszą) świadomość istotnego niedocenienia, a nawet niezrozumienia swego niekiedy wielkiego pisarstwa. Cierpiał w samotności.
Oboje byli ludźmi na wskroś samotnymi, byli jak napisze w wierszu niczym "dwie splątane noce". Choćby jego nadmierne zanurzenie w doczesności i jej, jak się zdaje, równie nadmierna religijność to już była sprzeczność nie do pogodzenia, to już był wystarczający warunek wzajemnych samotności. "Anna nikogo nie potrzebuje, bo ma Boga w arendzie" - tak o niej, z najwyraźniejszą furią napisze w swym diariuszu. A jednak oboje tragiczni, oboje samotni, byli w stanie przez kilkadziesiąt lat swoje nieraz bardzo hermetyczne samotności i pojąć, i przyjąć, i przeżyć. Historię tę Piotr Mitzner opowiada niekiedy z bardzo bliska, a w niektórych fragmentach, choćby w otwierającym książkę obrazie, kiedy to autor widzi Iwaszkiewiczów po raz ostatni razem (on drzemie w fotelu, ona schodzi ze schodów), udaje się chyba Mitznerowi rzecz rzadka, udaje mu się mianowicie dotknąć sedna rzeczy.
Co generalnie nie zmienia mojej opinii, że ani tej, ani też i innych historii małżeńskich nie należy zanadto uszczegóławiać. O ile należy je w ogóle opowiadać. Na przykład najlepiej znane mi małżeństwo świata (mam na myśli zewnętrzny punkt widzenia), czyli małżeństwo moich starych. Ileż oni mieli widzialnych, niewidzialnych, barwnych i nie do opowiedzenia przygód. A jednak przeżyli w szczęściu i zgodzie kilkadziesiąt lat, i ojciec przed śmiercią nie zdążył matki zastrzelić ze swego ulubionego pistoletu gazowego. Krótka historia tej broni jest następująca. Ojciec mój wraz z kolegami spędził swego czasu kilka lat w Afryce. Pewnego wieczoru rdzenni mieszkańcy Afryki napadli na ojca i kolegów, jednego kolegę zabili, drugi przeżył, bo leżał i udawał zabitego, ojcu zaś udało się zbiec w głąb buszu, gdzie wspiął się na drzewo (wierzę, że był to baobab) i przesiedział do rana. Mam wrażenie, że podczas tej nocy na baobabie w ojcu nastąpił pewien przełom religijny oraz że wtedy też przełamał się w nim pacyfizm. Ojciec mój, który był pacyfistą skrajnym (pisałem o tym swego czasu), na przykład nie pozwalał mi w dzieciństwie na posiadanie nawet pistoletu na wodę, rychło po powrocie z czarnego lądu zdał egzamin i uzyskał zezwolenie na posiadanie broni gazowej. Potem stary postawił dom i umarł, zapomniany zaś i na szczęście nigdy nie używany oręż gazowy tkwił w niedocieczonej skrytce. Znaleźliśmy go przypadkiem i właśnie w czwartek, kiedy ja czytałem o dziejach małżeństwa Iwaszkiewiczów, matka postanowiła pójść i zdać na policji pistolet swego zmarłego męża. Ja skończyłem lekturę poruszony, matka z posterunku wiślańskiej policji wróciła wręcz rozanielona. Opowiadała, że byli tam zachwycająco uprzejmi młodzi policjanci, zachwycająco piękny i posłuszny policyjny pies oraz pewna zachwycająco piękna, miejscowa policjantka. A przecież mówiłem, przecież mówiłem, że będzie lepiej, jak ja pójdę zdać ojcowską broń. Tymczasem zamiast podziwiać, a kto wie może się nawet bliżej zapoznać z piękną wiślańską policjantką, ja czytałem książkę. Znowu zwyciężyło słowo. Boże mój, źródłem jakże nieprzebranych cierpień może być literatura.
Transmisja z czegokolwiek (10)
Ożywiły mnie w ub. tygodniu dwie bezpośrednie transmisje telewizyjne. Pierwszą była bezpośrednia transmisja z meczu piłkarskiego Francja-Polska w Paryżu, drugą - bezpośrednia transmisja z mieszkania niejakich państwa Koszałków w Krakowie. Druga transmisja też była w gruncie rzeczy transmisją z zawodów, zasadą rywalizacji był tu mianowicie pościg, rzecz polegała na tym, że syn państwa Koszałków Marcin ganiał swoich starych z kamerą po domu i filmował ich bezlitośnie w trakcie panicznej ucieczki.
W meczu Polska-Francja dopingowałem - ma się rozumieć - naszą reprezentację, w przypadku rodziny Koszałków byłem całym sercem po stronie ściganych rodziców, miałem nadzieję, że uda im się zbiec i ocalić głowy. Niestety w obu przypadkach moi faworyci ponieśli porażkę. Polska przegrała z Francją 1:0, co jest wynikiem najgorszym z możliwych, mało wyraziste i wywalczone w ostatnich minutach zwycięstwo Francuzów niechybnie zostanie uznane za kolejny tryumf polskiego piłkarstwa. (Inna rzecz, że gdyby było na przykład 2:1 albo 6:1 dla Francji byłoby jednak gorzej, polski zawodnik, któremu udałoby się strzelić Francuzom gola, bez wątpienia wybrany by został w rozmaitych plebiscytach sportowcem roku). O ile jednak nasza reprezentacja przynajmniej z początku toczyła z raczej chodzącymi niż biegającymi po boisku przeciwnikami wyrównany bój, o tyle państwo Koszałkowie byli, również od samego początku, bez szans, dziecko od pierwszych minut narzuciło im szaleńcze tempo.
Istnieje zasada, która powiada: nie pisz źle o filmie, który z zainteresowaniem obejrzałeś od początku do końca. I bezpośrednią transmisję z domu państwa Koszałków, czyli film dokumentalny Marcina Koszałki pt. „Takiego pięknego syna urodziłam", tak się właśnie ogląda, od początku do końca z zainteresowaniem, a nawet z pewnym rodzajem napięcia. Czy jest to w istocie zalegalizowane przez emisję telewizyjną i opatrzone pieczęcią sztuki filmowej podglądactwo, to jest kwestia i sporna, i drugorzędna. Na dobrą sprawę każda sztuka jest jakąś formą podglądania świata, a prawdziwi twórcy nie znają poważniejszych zadań jak pogoń (daremna) za rzeczywistością. Rzecz w środkach i sposobach, za pomocą których to podglądanie świata i ta pogoń za rzeczywistością się dokonuje. Otóż film, zwłaszcza zaś film dokumentalny, dysponuje bardzo niebezpiecznymi środkami wyrazu, kamera filmowa może być jak topór. I daremnie kryjący się po kątach państwo Koszałkowie musieli nieraz odnosić wrażenie, że w ręku młodego nie kamera jest, ale topór, oni nie przed kamerą, a przed ostrzem kamery próbowali się schować.
Fotografujący swoich starych filmowiec dochodzi zarazem w tym przypadku do krawędzi dokumentacyjnych możliwości, bo przecież dalej w głąb weryzmu pójść niepodobna. (Chyba, żeby celem wzmożenia wymowy podjąć brawurową decyzję i sfotografować rodziców w trakcie jakichś fizjologicznych zajęć). Rozumiem, że łamanie rozmaitych zasad i naruszanie tabu może być artystycznie ożywcze, ale uważam zarazem, że na przykład jeśli idzie o Dekalog, to wystarczy w poszukiwaniu inspiracji poprzestać na łamaniu szóstego przykazania, z czwartym przykazaniem raczej trzeba dać sobie spokój. Zachwycająca się na łamach „Polityki" utworem Koszałki Krystyna Lubelska (tyle razy cię prosiłem Krysiu o umiar) powiada: „Idea uczynienia z podglądactwa sztuki, która z takim sukcesem rozwija się w Holandii, dotarła do nas w postaci wysublimowanej. Koszałka podgląda bowiem nie innych ludzi, ale samego siebie i swoich własnych rodziców".
Otóż jest dokładnie odwrotnie i raczej trzeba by powiedzieć tak: barbarzyńska idea uczynienia z podglądactwa sztuki została u nas do reszty zbarbaryzowana, ponieważ podglądanie bliskich jest moralnie gorsze i wymiernie szkodliwsze od podglądania obcych. (Samego siebie Marcin K. podgląda w filmie w sposób wysoce umiarkowany). Podglądani obcy przynajmniej zachowują anonimowość, podglądani swoi tej anonimowości są z natury rzeczy pozbawieni, w końcu żadnemu ze sfotografowanych w łaźni przez Katarzynę Kozyrę gołych Węgrów żadna krzywda się nie stała, czego się zapewne nie da powiedzieć o starych Koszałkach. U ilu sąsiadów mają oni teraz przechlapane? W ilu pobliskich sklepach witać ich teraz będą szydercze chichoty? Jak tu pójść w niedzielę na spacer albo do kościoła? Może przyjdzie się wynosić, zmieniać mieszkanie i wygląd zewnętrzny? A mało oni mieli do tej pory kłopotów?
Autor filmu jest - że się tak wyrażę - w zbyt wczesnej fazie twórczości, aby pojąć, iż dla rodziców posiadanie dziecka, które pragnie być artystą, to jest dramat i nieszczęście. Dziecko, które pragnie być artystą, przeważnie gnuśnie leży na kanapie, skromne kieszonkowe wydaje na dziwki oraz często w środku nocy wraca w sztok pijane. Tego rodzaju krnąbrność przysparza rodzicom męczeństwa. Rodzice dziecka aspirującego do artyzmu często popadają w bezsilność i z bezsilności gadają od rzeczy. W takiej właśnie fazie, w fazie bezsilnego i przez to też agresywnego bełkotu artysta postanawia uwiecznić swych rodziców na taśmie filmowej. Oni zaś widząc, że dziecko nie tylko pragnie zostać artystą, ale że pragnie też z nich - rodziców uczynić surowiec artystyczny, popadają w jeszcze większą histerię, w jeszcze większy bełkot. On gania za nimi z toporem kamery i toporem tym ich dręczy - bezpośrednia transmisja z udręki fizycznej byłaby i jest zakazana, na bezpośrednią transmisję z udręki psychicznej jest wręcz koniunktura.
Ach - to jest bezsporne - on także wycierpiał niemało, jego toksyczni starzy dali mu zdrowo w kość, nieraz było w domu nie do zniesienia, nieraz było strasznie, strasznie. Ale artysta powinien być świadom, że gdyby jego starzy nie byli parą toksycznych czubów, on nie byłby człowiekiem twórczym. Gdyby starzy Koszałkowie nie dawali młodemu Koszałce w dupę, o czym - zapytuję - młody Koszałka swój pierwszy film by nakręcił? Gdyby nie starzy Koszałkowie, nie byłoby filmowca. Dzięki starym Koszałkom, którzy wpierw swoim nękaniem wyprofilowali w młodym należytą wrażliwość, potem zaś z prawdziwie rodzicielską wspaniałomyślnością zgodzili się złożyć samych siebie na ołtarzu tematyki jego debiutanckiego utworu, tylko i wyłącznie dzięki starym Koszałkom - filmowiec zaistniał.
Obraz jest bez wątpienia podszyty wyrazistym gestem terapeutycznym, takie też zapewne - terapeutyczne - może być jego znaczące funkcjonowanie publiczne, choć przecież niczego tu nie ograniczam, niczyich zachwytów nie kwestionuję. Trzymam się uparcie wątku prywatności i pilnie przypatruję tym wszystkim złamanym zasadom, wedle których to złamań dzieło zostało sporządzone. Temat: ojciec, matka to jest w końcu temat główny. Jest to też mój temat, niekiedy sporo zapału wkładam w uganianie się za moim starym. Z piórem w garści ścigam go nawet po tamtym świecie. Ale we własnych opisach zgoła go nie poznaję, taki jest uroczy. Dawne recepty powiadają, że sztukę trzeba robić dla zachwytu, żeby było piękniej. Mam słabość i podziw dla dawnych receptur i pomimo wszelkich niedostatków w umiejętnościach, daję wyidealizowane obrazy mojego starego, opisuję raczej go takim, jakim chciałbym, żeby był, niźli takim, jakim był naprawdę. Jaki był naprawdę? Tego się nie dowiecie nigdy. Tak on do nas mawiał, tak mawiał, gdy z niejakim, nieraz parodniowym, opóźnieniem wracał do domu. Myśmy się pytali:
- Tato gdzieś ty był? On zaś majestatycznie unosił głowę i oświadczał z dumą: - Tego się nie dowiecie nigdy.
Tak jest: ostentacyjny autobiografizm bywa uprawniony wyłącznie w dziedzinie fikcji czystej, całe zaś to „podnoszenie podglądactwa do rangi sztuki" stanowi margines i zapewne nigdy się nie upowszechni. A nawet jak się upowszechni, nigdy nie będzie stanowić istoty rzeczy. Istotę rzeczy zawsze, zawsze będą stanowić wielkie powieści subtelnie przetwarzające biografię, wielkie filmy opowiadające wysublimowane, choć z życia wzięte historie oraz wielkie drużyny piłkarskie, które w odpowiednim momencie przyspieszą i zwyciężą.
Wolność wedle tygrysów (13)
Piszę o sprawie powszechnie znanej,opisywanej i komentowanej w mediach, nie wykluczam też, że ta swoista "tragedia surrealistyczna" stanie się przedmiotem rozważań bez mała wszystkich kolegów felietonistów. Idzie mi o zeszłotygodniową obławę na zbiegłe z cyrku tygrysy, w wyniku której to dramatycznej operacji straty po obu stronach okazały się wyrównane: po stronie ścigających zabity został jeden weterynarz, po stronie uciekinierów zabity został jeden tygrys. Weterynarz zabity został wprawdzie nie przez zdesperowanych uciekinierów, ale przez swych roznamiętnionych pogonią sojuszników. Symetrii strat to nie umniejsza, wzmaga tragedię. Wyświechtane powiedzenie, że jakaś tragedia była niepotrzebna jest nie tylko wyświechtane, jest ono też absurdalne - wszystkie tragedie są wszędzie i zawsze niepotrzebne. "Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało" - jak to pisała Szymborska - "na szczęście szyna, hak, belka, hamulec, framuga, zakręt, milimetr, sekunda (...) o krok, o włos od zbiegu okoliczności". Pod cyrkiem Korona zabrakło niestety milimetra, sekundy i żaden włos nie oddzielił zabitego od śmierci. Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało. Natomiast niektóre opisy, hipotezy i komentarze tyczące tych sensacji stanowczo nie powinny się zdarzyć. Mam niejasne poczucie, że nawet ten felieton nie powinien być naznaczony zbyt silną zdarzeniowością.
Weźmy samą kwestię wyjścia tygrysów z cyrku. Jest to kwestia wciąż nierozstrzygnięta. Jedni powiadają, że tygrysy jakimś sobie tylko znanym sposobem same wyszły na wolność. Inni utrzymują, że zwierzęta przebiegle wykorzystały niedopatrzenie odpowiednich funkcjonariuszy i przez niedomkniętą furtkę skwapliwie wyszły na wolność. Są też domysły, że tygrysy miały pomocników z zewnątrz, że na przykład uwolnili je (wypuścili na wolność) jacyś poszkodowani na umysłach ekolodzy albo że klatki pootwierali dla jaj jacyś niestrudzeni facecjoniści. Wersja, że tygrysy działały w zmowie z nisko opłacanymi pracownikami cyrku, którym w zamian za pomoc w ucieczce obiecały sute prowizje, na razie się nie pojawiła, ale zapewne jest to kwestia (naszego) czasu. W każdym razie słowo wolność w bez mała wszystkich domniemaniach jest słowem kluczowym. Zwierzę na wolności - zjawisko bez wątpienia piękne i naturalne. Na przykład w Warszawie takie wolne zwierzę może wreszcie przejść się Krakowskim Przedmieściem, wstąpić na kawę ze śmietanką do Europejskiego, a nawet wyjechać windą na najwyższe piętro Pałacu Kultury i spojrzeć na świat nie tylko nie przez kraty, ale i z wysoka. Faktycznie niewielki jest sens rozciągania tego rodzaju wątpliwych facecji, tym bardziej że rozciągać je można bez końca.
Idzie mi raczej o powiedzenie licho kolportowanej prawdy, że nie każde wyjście z klatki jest wyjściem na wolność. O czym myśli tygrys zamknięty w klatce? Czy on naprawdę myśli o tym, że dobrze by było z tej klatki prysnąć i pohasać po Tarchominie? Czy największy nawet bojownik o wolność wśród tygrysów myśli o tym, że dobrze by było przepiłować kraty, przydrożnymi zagajnikami przebić się do Okęcia i najbliższym rejsem wrócić do Mombasy? O czym myśli mój kot, który całymi dniami w pozie nieodwracalnego degenerata leży na kanapie? Czy on naprawdę myśli, że dobrze by było ruszyć się z kanapy i pohasać po jakiejś wiślańskiej łące i na jakąś mysz zapolować? Znam dziada dobrze i wątpię. Tygrysów z cyrku Korona nie znam zupełnie, ale jestem najzupełniej pewien, że w jakimkolwiek biegnącym warszawską ulicą krwiożerczym tygrysie nawet wolno jadący zdezelowany maluch wzbudzi lęk paniczny. (Mój kot zdezelowanego malucha bałby się trochę mniej niż tygrys - wyłącznie z lenistwa). Ktoś może powiedzieć, że dochodzę w ten sposób do wstrząsającego wniosku, dochodzę mianowicie do wniosku, że miejsce kanapowego kota jest na kanapie, zaś miejsce cyrkowego tygrysa w cyrku. To też, ale idzie mi również o kwestię strachu, o kwestię strachu kogoś (niech to będzie zwierzę), kto został obdarzony darem wolności.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat z tysiąc, a może ze dwa tysiące razy słyszałem słuszną skądinąd tezę, że wzrost wolności łączy się ze zmniejszeniem bezpieczeństwa (ergo - w jakiejś mierze ze wzrostem strachu). Tygrysy zbiegłe z cyrku Korona tej fundamentalnej cechy demokracji zaznały w sposób dobitny. Wolność ich (nawet jeśli była to wolność pozorna) wzrosła, bezpieczeństwo zmalało. Niestety pech tych zwierząt polegał na tym, że i tropiący ich funkcjonariusze byli, są w identycznej sytuacji, oni również mają większą wolność, więcej mogą i bardziej są zagrożeni, i bardziej się boją. Przecież gdyby zdarzyło się to za starej Polski, gdyby za PRL-u jakieś tygrysy uciekły z cyrku, na miejsce zdarzenia przyjechałby co najwyżej na rowerze jakiś zaspany posterunkowy wyposażony w kajdanki i pałę, którą w razie nieposłuszeństwa pałowałby zbiegów. Niestety rzecz się zdarzyła w czasach nieporadnej nadmierności. W czasach wolności, które są także czasami zamachów bombowych, brygad antyterrorystycznych, ulicznych strzelanin oraz policyjnych obław na cyrkowe tygrysy. Piszę o sprawach powszechnie wszystkim znanych, opisuję wydarzenia przez wszystkich dziesiątki razy oglądane na ekranach telewizorów. Scena jest jednak niejasna, obraz drży tak jak zawsze, kiedy próbuje się sfotografować świat nieuchwytny. Człowiek z ogromnym pistoletem-strzykawką biegnie przez zarośla, za nim leci tygrys, słychać śmiertelny szczęk wystrzałów, śmiertelnie ranny człowiek pada, śmiertelnie przerażone zwierzę odskakuje kocim susem, ten co miał uśpić (czyli uratować) tygrysa nie żyje, pozbawiony obrońcy drapieżnik też za chwilę zostanie zabity. Dziura w czaszce weterynarza, dziura w tygrysim futrze, osłupiały wzrok snajpera - rzeczy niepojęte. Może faktycznie jedynie w niedocieczonych myślach egzotycznych albo kanapowych kotów są jakieś odpowiedzi. Może one wiedzą.
Noc jest po to, żeby spać (16)
Jedno z moich ulubionych zdań Emila Ciorana - obok rzecz jasna najsławniejszego chyba powiedzenia: „Gdyby nie myśl o samobójstwie, dawno bym się zabił" - otóż jedna z moich ulubionych jego sentencji brzmi: „Życie jest możliwe tylko wskutek nieciągłości". Ja to zdanie rozumiem szerzej, Cioran węziej, jemu idzie o ten rodzaj nieciągłości, który świadomej egzystencji daje sen. Ale i samo to, sama plaga bezsenności to jest straszna plaga.
Jak człowiek nie śpi, to na ogół wpierw czyta, potem jak nie może już czytać, a sen dalej nie przychodzi, to człowiek bawi się pilotem, jeździ sobie po kanałach w poszukiwaniu jakieś krwawej kołysanki filmowej albo wesołej komedii, przy której można by się zarykiwać do białego rana, potem jak pilot nie pomaga, człowiek odkłada pilota i zaczyna myśleć, myśli tak z pół godziny albo nawet całą godzinę, lecz przeważnie jedyną konstruktywną myślą, jaka z tego w istocie mało konstruktywnego myślenia wynika, jest myśl, że może by tak warto coś zjeść. I człowiek wstaje w środku nocy i w szlafroku, i kapciach lezie do kuchni, i tam w niejakiej dyskrecji, by reszty domowników nie pobudzić, żeruje sobie w lodówce. Niestety nadzieja, że jak się coś zje, to się prędzej uśnie, też się przeważnie okazuje utopijna, pozostaje słynne przewracanie się z boku na bok, aż do złowrogiego brzasku.
W wydanych kilka miesięcy temu „Rozmowach z Cioranem" (wydawnictwo KR, przekład Ireneusz Kania) kwestia bezsenności - jak zresztą bez mała wszystko w umyśle tego autora - uzyskuje znaczenie głębsze i warte obszerniejszego przytoczenia. (Cioran w ogóle jest pisarzem, którego w gruncie rzeczy należy prawie wyłącznie cytować, zanadto przy nim nie kombinować, ponieważ wszelkie kombinacje wokół jego piorunującej inteligencji mogą skończyć się spopieleniem własnego mózgu). Otóż w rozmowie z Leo Gilletem padają następujące zdania:
„Bezsenność stawia nas poza marginesem wszystkich żyjących, na zewnątrz ludzkości. Jest się wykluczonym. Człowiek kładzie się o ósmej wieczorem, o dziewiątej czy o dziesiątej (jak się ktoś kładzie o takich porach, nie dziwota, że cierpi na bezsenność - dopisek mój, JP), a rano budzi się o ósmej i rozpoczyna dzień. Czymże jest bezsenność? O ósmej rano jest pan dokładnie w tym samym punkcie co o ósmej wieczorem! Nie ma żadnego postępu (...) Zniknięcie snu wywołuje jakąś złowrogą ciągłość. (...) Po pierwsze czas przybiera inny wymiar. Minuta po minucie. A każda minuta jest pewną rzeczywistością. Czas się wlecze, ale nie postępuje. Nie wiadomo ku czemu postępuje. Nie chciałbym opisywać procesów psychologicznych zachodzących w kimś, kto przez całe godziny wsłuchuje się w powolny przepływ czasu. Moim zdaniem w gruncie rzeczy wszystkie choroby psychiczne, wszystkie wewnętrzne wstrząsy pochodzą ze szczególnego odczucia czasu. Przed chwilą mówiliśmy o tym w związku z nudą, w nudzie czas staje się wobec nas zewnętrzny. Ale w bezsenności czas jest naszym wrogiem. Dlatego że jest to czas, w który nie możemy się włączyć. Jaki ma sens to upływanie czasu? Siedzi pan, wszyscy pochrapują, świat pochrapuje, a pan czuwa. Cóż nie chcę mówić o tragicznej tego stronie, ale pan wie, dziewięćdziesiąt procent samobójstw ma swoje źródło w bezsenności. Nie przytaczam statystyk, ale to nie ma znaczenia. Ja to wiem. Bezsenność. Cierpiący na bezsenność popełnia samobójstwo, ten zaś kto nie wie co to bezsenność, nie zabija się. Chyba że to jakiś łotr, zbrodniarz czy złodziej, który chce skończyć ze wszystkim. Na ogół jednak nie. Prawie wszystkie samobójstwa bez przyczyny spowodowane są bezsennością. Można to znieść pod warunkiem, że się nie pracuje, tak było ze mną. Ująłem to nawet w ten sposób, że gdyby moi rodzice nie »finansowali« mej bezsenności, na pewno bym się zabił. Trochę niestosownie jest przedstawiać to wszystko, ale w końcu z takimi sprawami mogą zetknąć się wszyscy, dlatego o nich mówię. Nie jest to doświadczenie jednostkowe, nie tylko ja je znam, poznało je również mnóstwo innych ludzi. Rozmawiałem z lekarzami o bezsenności, nie mają o niej pojęcia. Ci, którzy sami nie przeżyli tej tragedii, nic nie pojmą. Osobiście uważam, że bezsenność jest największym doświadczeniem, jakie może być dane człowiekowi w życiu. Najstraszliwszym, obok niego wszystkie inne są niczym. Chcę to jasno i wyraźnie podkreślić".
Muszę powiedzieć, że ani mi w głowie nasuwające się tu z pozornie automatyczną łatwością ironizmy czy myśli polemiczne. Z pełną pokorą przyjmuję fundamentalną i tragiczną diagnozę mistrza, że jak o trzeciej w nocy kibluję przy otwartej lodówce, może to być największe dane mi w życiu doświadczenie. Godzę się, że kiedy celem przywołania boga Morfeusza maczam laskę kabanosa w słoiku z musztardą - są to rzeczy straszliwe. Pokora moja jest tym większa, że sprawa może nie tylko mnie tyczyć, może tyczyć wielu, może nawet wszystkich bez mała. Mistrzów trzeba słuchać, ponieważ oni wiedzą. Mistrzów istotnie powinni słuchać wszyscy bez mała. Choć z drugiej strony myślę sobie, że jakby tak faktycznie wszyscy (bez mała) słuchali, jakby w wyniku tego słuchania poznali wszystkie (albo choćby niektóre tylko) wielkie prawdy - faktycznie, prawie nikt do końca życia nie zmrużyłby oka.
Mój ojciec i "Doktor Faustus" (17)
Czy opętanie ojca tą powieścią znaczyło, iż był on też opętany przez złe duchy - nie wiem. Niewątpliwie żywo interesował się demonologią, bardzo go ciekawił tryb życia demonów. „Doktora Faustusa" Tomasza Manna czytywał namiętnie, maniakalnie i w koło. Dochodził do końca, do słów pani Schweigestill o „prawdziwie ludzkim wyrozumieniu", potem czytał jeszcze posłowie i tego samego albo najdalej następnego dnia zaczynał lekturę powieści na nowo.
Ojciec mój czytał „Doktora Faustusa" codziennie. Czytał tę książkę po cichu i na głos. Dawki lektury były niewielkie, ale zatrważająco regularne - każdego ranka kilkadziesiąt linijek. Podkreślał ulubione fragmenty, papierowymi zakładkami zaznaczał wybrane strony, na marginesach zapisywał krótkie komentarze, a nawet odnotowywał swoje stany emocjonalne. Na przykład, gdy na początku powieści Mann opisuje jedną z osobliwych postaci w Kaisersachern - niejaką Matyldę Spiegel, zdanie: „Kobieta ta uszminkowana, choć bynajmniej nie lekkich obyczajów, zdecydowanie zresztą na to za głupia" zostało, ma się rozumieć, przez ojca podkreślone, zaś na marginesie uznał on za stosowne wyrazić swój zachwyt za pomocą nakreślonego ołówkiem ekstatycznego: „Ha, ha, ha". Scenę rozmowy Adriana Leverküna z diabłem zdobią wykonane ręką ojca zręczne, choć sprawiające nieco makabryczne wrażenie wizerunki, przeistaczającego co pewien czas swą postać, wysłannika piekieł. Na karcie tytułowej sporządzona jest zawierająca dokładne dane tabela kolejnych lektur. Na przykład: „Rozpoczęto 5 lutego 1970 - zakończono 12 maja 1970. Rozpoczęto 13 maja 1970 - zakończono 17 października 1970". W miarę kolejnych lektur wzrastała liczba podkreśleń i papierowych zakładek. Teraz, gdy w kilka lat po jego śmierci po raz pierwszy zdejmuję z półki i przeglądam ojcowski egzemplarz „Doktora Faustusa", widzę, że jeśli nie wszystkie, to z pewnością co druga kartka jest zaznaczona jakąś zakładką oraz że prawie na każdej stronie jest jakieś podkreślenie albo przynajmniej wykrzyknik przy brzegu akapitu. Odwracam kolejne stronice „Doktora Faustusa" i czuję zapach ojca.
Pierwsze polskie wydanie powieści ukazało się w roku 1960, wtedy też ojciec otrzymał ją w prezencie od biskupa Andrzeja Wantuły. Ja miałem wówczas osiem lat, od tamtego zatem roku, od ósmego roku życia pamiętam ojca czytającego, studiującego i przy każdej sposobności cytującego „Doktora Faustusa". Ojciec mój miał do tej książki taki stosunek, jaki szczególnie pobożni luteranie mają do Biblii. Bo też istotnie „Faustus" był jego Biblią, bo też istotnie ojciec mój choć - tak jak my wszyscy - był luteraninem, nie był luteraninem specjalnie pobożnym. W jednym z moich pierwszych, napisanych w 1980 r., opowiadań dałem taki fragment: „Wiarę w moc pojedynczej książki odziedziczyłem po ojcu. Ojciec mój czytywał wyłącznie »Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla«. Inne książki w jego bibliotece, od dawna nie zdejmowane z półek, zarosły kurzem i przeistoczyły się w ledwo widoczne, runiczne napisy. Natomiast powieść Manna pęczniała od coraz to nowych zakładek, jej marginesy pokrywały swawolne ilustracje, tabela głośnych i cichych lektur nie mieściła się już na karcie tytułowej, a z każdej strony filował zapach ciała i garderoby ojca. Ten jedyny żywy tom w jego księgozbiorze zdawał się nabierać pozorów rzeczywistej wegetatywności, jakieś drobiny naskórka, molekuły łupieżu, cząstki elementarne oddechu próbowały się w nim zagnieździć na dobre. W pewnym sensie powieść ta, stając się przedłużeniem anatomii ojca, dzieliła los mojej matki. W większym jednak stopniu udało się jej zachować samodzielność". Kiedy ojciec w mojej pierwszej książce trafił na ten fragment - wstąpił w niego szatan. Mój stary - muszę tu dodać - w ogóle do moich prób literackich odnosił się dość sceptycznie, by nie rzec pogardliwie. W gruncie rzeczy nie dziwię się temu, nie mam o to do niego żalu, a nawet teraz, kiedy - czynię to wyznanie z prawdziwie leverkünowską pychą - teraz, kiedy nabrałem niejakiej pewności własnego gestu pisarskiego, żywię dla ojca pewien podziw - ironizując na temat mojej pisaniny, dochowywał wierności własnym gustom literackim. W końcu nie bez pewnej słuszności mój stary mógł przeczuwać, że ciężko mi będzie osiągnąć literacki poziom Tomasza Manna. Witold Gombrowicz powiedział swego czasu: „Trzeba pisać tak jak Gogol albo w ogóle". Trzeba pisać tak jak Tomasz Mann albo w ogóle - tak, nie ulega najmniejszych wątpliwości, musiał myśleć mój ojciec. Ale tym razem, gdy przeczytał moje wczesne opowiadanie, gdy rozpoznał w tym opowiadaniu samego siebie - wstąpił weń szatan i ogarnęła go furia nie z tego powodu, iż odbiegam poziomem literackim od Tomasza Manna. Ani nie z tego powodu, iż są tam zdania, których ironiczność mógł odnosić do skomplikowanych relacji, jakie bywały pomiędzy nim a matką. Ani nawet nie z tego powodu, że posłużyłem się nim jako pierwowzorem postaci literackiej. W ojca wstąpił szatan z tego powodu, że zmieniając celem wzmożenia fikcji tytuł czytanej przezeń książki z „Doktora Faustusa" na „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla" naruszyłem świętość. W ojca wstąpił szatan i czynił on to, co czynił zawsze, gdy wstępował weń szatan: demolował mieszkanie i darł się jak opętany. Zarzucał mi kłamstwo. Twierdził (mylnie), że pomiędzy „Krullem" a „Faustusem" jest przepaść, że „Krull" jest najsłabszą powieścią Manna, której on nawet do ręki nie bierze, on natomiast - tak jest - czyta największe arcydzieło Tomasza Manna, arcydzieło arcydzieł, matkę wszystkich arcydzieł „Doktora Faustusa"! Tak jest! On prosty inżynier-górnik bez humanistycznego wykształcenia, a nawet wręcz przeciwnie, czyta tylko i wyłącznie „Doktora Faustusa" Tomasza Manna!
Wszystko, co tyczyło tej powieści, było dla ojca nienaruszalną świętością, jej tekst był dlań tekstem sakralnym. Kiedy w trakcie swych pilnych lektur odkrył w swej „księdze mądrości" pewien popełniony przez autora lapsus, nie sprawiło mu to najmniejszej satysfakcji. Nie był ze swego odkrycia ani dumny, ani szczęśliwy - był w pomieszaniu. Księgi święte - jak powszechnie wiadomo - nie zawierają żadnych błędów, a tu jednak - chyba za jakąś diabelską sprawą - zdarzyło się coś, co stanowczo nie powinno było się zdarzyć.
Otóż narrator powieści Serenus Zietblom jest katolikiem. Nie natrętnie wprawdzie, ale wystarczająco dobitnie biograf i przyjaciel Leverküna (który był luteraninem) wspomina o swym katolicyzmie, o swym katolickim pochodzeniu, podkreśla przy tym, iż urodził się w katolickiej rodzinie w Kaisersachern, a więc „pośrodku rodzinnego kraju Reformacji, w samym sercu terenu działalności Lutra". Choćby przez ten dosyć w końcu elementarny efekt kontrastu katolicyzm Zietbloma jest dobrze widoczny, choć też zarazem chyba nie jest dla dziejów tej postaci sprawą kluczową. O ile w ogóle są w tym arcydziele arcydzieł jakieś sprawy niekluczowe. W każdym razie sam Zietblom tak powiada: „Co się zatem tyczy mego katolickiego pochodzenia, ukształtowało ono oczywiście i wpłynęło na moje życie duchowe nie na tyle jednak, aby to zabarwienie mej psychiki wywołało kiedykolwiek sprzeczność z mym humanistycznym światopoglądem, umiłowaniem »najlepszych sztuk i nauk«, jak to kiedyś powiadano". Co najmniej w jednym jeszcze miejscu powieści jest mowa o katolicyzmie Serenusa Zietbloma. (Gdy kłopocze się on zamiarem studiowania przez Leverküna teologii, wznosi nie retoryczny przecież okrzyk: „Gdyby przynajmniej był katolikiem na równi z nami!"). Katolicyzm Zietbloma nie ulega wątpliwości. Nie ulega też zatem wątpliwości, że jest autorskim lapsusem jego, uczynione na stronie 56, wyznanie: „własna moja viola d'amore, na której siedmiu strunach wygrywałem przez całe życie, pochodzi z ulicy Parafialnej. Był to prezent od rodziców w dniu mojej konfirmacji". Ojciec z początku tego ewidentnego potknięcia nie przyjmował do wiadomości, żywił nadzieję, że jest to błąd tłumaczy. Nadzieja ta od samego początku raczej wątła - dokonane przez Marię Kurecką i Witolda Wirpszę polskie tłumaczenie Mannowskiego arcydzieła jest też arcydziełem przekładu - pierzchła całkowicie, gdy ojciec za sprawą swych berlińskich przyjaciół wszedł wreszcie w posiadanie niemieckiego oryginału. Niestety - w niemieckim oryginale również niezbicie widniało, w tym akurat przypadku fatalnie użyte, słowo „Konfirmation".
Śmiało mogę w tej chwili sparafrazować okrzyk Serenusa Zietbloma: Gdyby przynajmniej ojciec mój tak jak prawie wszyscy w Polsce był katolikiem! Otóż gdyby ojciec mój był katolikiem, być może nie tyle błędu pisarza by nie zauważył - zauważyłby go na pewno - ale jako katolik z pewnością nie przydałby temu potknięciu pewnej dodatkowej jaskrawości. Inaczej jeszcze powiem: aby ten akurat błąd Manna dostrzec, nie trzeba być pilnym czytelnikiem „Faustusa" - wystarczy być polskim luteraninem.
Przeczulenie polskich luteran na widok każdej wzmianki tyczącej luteranizmu w ogóle jest znaczne. Przeczulenie polskich luteran na widok każdej wzmianki tyczącej polskiego luteranizmu graniczy z histerią. Przeczulenie polskich luteran na widok każdej wzmianki kwestionującej polskość polskich luteran graniczy z pomieszaniem zmysłów. Mówię w tej chwili o psychologicznych (i nie tylko psychologicznych) konsekwencjach wynikających z wszechobecnego jeszcze nie tak dawno stereotypu: Polak = katolik. Luter = Niemiec. Rzecz jasna istnienie tych stereotypów w polskich luteranach wytwarza nie tylko prosty kompleks „oblężonej twierdzy", wytwarza też poczucie bezwyjściowości, rozwścieczeni bowiem do granic nieustanną koniecznością udowadniania swej polskości (ergo - zaprzeczania swej niemieckości) nawet swych sojuszników skłonni są oni w tej sprawie uznawać za wrogów. To znaczy jeśli, na przykład, zdarzy się jakiś światły umysł, który oświadczy, że nieprawdą jest, jakoby wszyscy Polacy byli katolikami, że żyją też tutaj przedstawiciele innych wyznań, np. garstka luteran, współwyznawcy moi skłonni są - nie bez racji - dopatrywać się w tego rodzaju wspaniałomyślności elementu obraźliwego. Słynny był swego czasu wśród moich współbraci list ówczesnego prezydenta Rzeczpospolitej Lecha Wałęsy skierowany do mniejszości wyznaniowych. W tym nadzwyczaj serdecznym i przyjaznym piśmie znalazło się wszakże niefortunne (choć zapewne dla mało pilnych czytelników niezauważalne) sformułowanie, w którym Wałęsa wyrażał szlachetną w końcu nadzieję, iż owi wszyscy nie-katolicy, do których jego pismo było skierowane, „dobrze się mają wśród nas Polaków". O reakcji, jaką owa bezwiedna niezręczność Lecha Wałęsy wzbudziła, zwłaszcza wśród nas luteran, dałoby się napisać książkę i praca ta niechybnie oświetliłaby niejedną komplikację naszej istotnie nielicznej (kilkudziesięciotysięcznej) mniejszości. Zwłaszcza w moich stronach rodzinnych, na Śląsku Cieszyńskim, sprawa polskości polskich luteran ma wymiar intensywny. Dzieje tych ziem bowiem tak się układały, że w czasach prześladowań, kontrreformacji i pruskiego panowania to właśnie tutejsi ewangelicy przez prawdziwie luterską wierność swoim księgom - a były to polskie przekłady Biblii, postylle i śpiewniki - byli, patetycznie mówiąc, prawdziwą ostoją polskości. Jeśli w niektórych odmianach tutejszych dialektów język polski przetrwał w swych najpiękniejszych staropolskich formach, jest to bez wątpienia zasługą tutejszych „lutrów". Istnieje zresztą w moich stronach przysłowie-powiedzenie: „Twardy jak Luter spod Cieszyna" i znaczy ono zarówno wierność religii jak i wierność Polsce.
Wbrew pozorom w tej być może nieco przydługiej i zawierającej zapewne znane niektórym z państwa fakty nie oddalam się od postaci mojego ojca pilnie studiującego zdanie po zdaniu powieść pt. „Doktor Faustus" Tomasza Manna. Ale też w żadnym wypadku nie zamierzam opowiadać takiej wersji historii życia mojego ojca, wedle której ten pochodzący ze Śląska Cieszyńskiego luteranin i namiętny czytelnik Tomasza Manna miałby się okazać jakimś, na przykład, bojownikiem o polskość polskiego luteranizmu. Opowiadam o moim ojcu, ponieważ - jak się z czasem przekonuję - mało o nim wiem i prawie go nie znałem. Historia ta należy do tego rodzaju historii, które są próbą wypełnienia pustych miejsc, próbą znalezienia odpowiedzi na pytania, które wcześniej - za życia ojca - po prostu nie przyszłyby mi do głowy. Jaki na przykład luteranizm ojca miał wpływ na jego fascynację „Faustusem"? Albo inaczej jeszcze: jakie były związki pomiędzy luteranizmem mojego starego a demonicznymi wątkami książki? Słowo „demonizm" jest jednym ze słów-kluczy utworu, było to zarazem jedno z ulubionych słów mojego ojca. Diabeł nawiedzający w powieści Adriana Leverküna jest w końcu tym samym diabłem, który swego czasu gadał z Marcinem Lutrem. Legenda głosi, że Reformator cisnął weń kałamarzem, Mannowskie sprostowanie tego epizodu (w powieści Kusy informuje Leverküna, iż w rzeczywistości nie kałamarz, a bułka to była), otóż ta swoista demistyfikacja budziła w ojcu zgoła ekstatyczny zachwyt. Albo inne jeszcze stawiam pytanie, istotniejsze, a może nawet najistotniejsze. Jakie znaczenie miał dla lektury ojca fakt, iż mógł on to w wielu partiach napisane stylizowaną starą niemczyzną arcydzieło z absolutną swobodą czytać w oryginale? Ojciec mój język niemiecki znał wybornie, był człowiekiem w ścisłym słowa tego znaczeniu dwujęzycznym. Urodzony w 1923 r., w dziewiętnaście lat później dokładnie 20 marca 1942 r. został szeregowcem 71 pułku artylerii lotniczej Armii Niemieckiej. Jak wynika z książeczki wojskowej, w rok później uzyskał awans na starszego szeregowego, w 1944 r. był w oddziałach stacjonujących w Lipsku i pod Berlinem, w styczniu 1945 r. na froncie wschodnim, w kwietniu tego samego roku wzięty do niewoli rosyjskiej, w kilka miesięcy później jakimś, w gruncie rzeczy nie wiadomo jakim, cudem wrócił do Polski. Wygłaszanie w tym miejscu zdania, iż ojciec mój miał w tym czasie wiele sposobności, by dobrze opanować język niemiecki - wydaje mi się zbyteczne. O wojnie, o swojej służbie w Wehrmachcie nie wspominał nigdy ani słowem. Ja - rzecz jasna - o tym, że ojciec mój (podobnie jak rozmaici moi wujowie i krewniacy, jak bez mała wszyscy mężczyźni z moich stron) był żołnierzem niemieckim, przez długi czas nie miałem zielonego pojęcia. Ponieważ - przeciwnie - byłem jako dziecko pewien, iż mój tatuś w czasie II wojny światowej dzielnie stawiał czoła hitlerowskiej nawale, od czasu do czasu stawiałem mu fascynujące wtedy dla mnie pytanie: Tato - pytałem z zapartym tchem - tato, iluś zabił faszystów? Milczenie ojca brałem za powściągliwość starego szeryfa i nazajutrz w szkole podawałem kolegom astronomiczne liczby hitlerowskich ofiar mojego szybkostrzelnego papcia. Ale czasy moich szkolnych przechwałek były też jednym z najtrudniejszych okresów w życiu ojca. Choć z natury swego temperamentu miał silną skłonność do legalizmu (być może koszmar wojny skłonność tę wzmocnił) - legalizm jego okazał się dla władzy ludowej niewystarczający. Być luteraninem w Polsce komunistycznej to nie była żadna przykrość, co najwyżej człowiek mógł być uważany za nie-Polaka. Ale być luteraninem i równocześnie byłym żołnierzem niemieckim to już było trochę za dużo, to mogło okazać się groźne. I mojego starego któregoś dnia ogarnęła panika i jął ogniem i mieczem wypalać w domu wszystko co niemieckie. Powydzierał z albumów i puścił z dymem wszystkie swoje fotografie z okresu służby wojskowej. Podarł na strzępy wszystkie dokumenty, łącznie z książeczką żołdową (tego akurat błędu matka moja nie może przeboleć do dnia dzisiejszego), przestał abonować niemieckie pisma specjalistyczne, przestał nawet czytać i kupować w pobliskim kiosku „Neues Deutschland". Był to błogosławiony i szczęśliwy okres w moim życiu. Ojciec mój bowiem wtedy także przestał uczyć mnie niemieckiego. Miałem może cztery, może pięć lat, umiałem już biegle opowiadać niektóre niemieckie bajki i śpiewać piosenki, ale lekcje, z racji porywczości nauczyciela, dalej były koszmarem. Cóż to była za ulga ten ówczesny krótkotrwały zresztą rozbrat ojca z niemieckością! W gruncie rzeczy do dziś - niemal z czystym sumieniem - mógłbym winić mojego biednego starego za mój analfabetyzm językowy. Nie będę wszakże w tym miejscu opowiadał dalszego ciągu rozmaitych malowniczych pod względem moich poliglotycznych niemożności anegdot. (Ojciec np. zapisał mnie po przerwaniu domowego kursu niemieckiego na oficjalny kurs francuskiego, tyle że kurs ten rychło okazał się kursem dla wysoko zaawansowanych, co wzmogło we mnie uraz do nauki języków obcych). Nie będę innych jeszcze opowieści o zgubnym niekiedy roztargnieniu ojca snuł i nie będę też za moje językowe nieuctwo nikogo obarczał winą, nikogo poza duchem własnego lenistwa.
Po kilku latach widzialne jego kłopoty skończyły się, ustał też jego lęk i z rodzajem dziecinnego zapału rzucił się on na otrzymany od biskupa Wantuły prezent. Ojciec chyba w ogóle od biskupa Wantuły (nawiasem mówiąc więźnia Dachau - ale to już doprawdy jest osobna i zasługująca na istotną dorosłość historia) dowiedział się o istnieniu nie tylko Tomasza Manna, ale też np. Franza Kafki, Hermanna Brocha czy Marcela Prousta. Wszystkie te i inne najistotniejsze książki w mojej bibliotece w sensie widzialnym odziedziczałem po ojcu, w sensie niewidzialnym, a więc najistotniejszym, stoi za tym księgozbiorem duch przyjaciela moich dziadków, rodziców, i mojego nauczyciela, biskupa kościoła ewangelickiego w Polsce - Andrzeja Wantuły.
Być może tęsknota za na krótko zostawionym „wszystkim co niemieckie" była jednym z powodów zapału ojca, jednym z powodów, dla których lektura „Doktora Faustusa" pochłonęła go tak niepospolicie. Innych powodów było zapewne też niemało i nie mam złudzeń, bym ich wszystkich (nawet napisawszy o ojcu tomy całe) dociekł. Ale niezbicie pamiętam powód pierwszy. Otóż na samym początku ojca zachwyciła długość frazy Manna. Zafascynowała go jakby sama czysto techniczna umiejętność konstruowania okresów długich na pół strony. Czy był to podziw technika w sensie ścisłym dla technika literackiego - nie wiem, jest to możliwe i prawdopodobne. W każdym razie pamiętam ojca pokazującego mi rozstawionymi palcami na otwartej stronie „Doktora Faustusa" rozmiar jakiegoś gigantycznego zdania. - Popatrz - mówi ojciec - popatrz co za majster, na samej górze strony zaczyna, a na samym dole kończy. I to jest proszę ciebie jedno zdanie.
Tak jest, mojemu analfabetyzmowi językowemu ojciec nie jest winien żadną miarą. Ale w zaszczepieniu mi skłonności do operowania tasiemcową frazą jego zgubna zasługa jest niewątpliwa.
Moi czcigodni korespondenci
Ja nie ubiegam się o czytelników. Mnie po prostu nie zależy, mnie to w najściślejszym słowa tego znaczeniu wisi.
Z rozmaitych stron, najczęściej na spotkaniach autorskich, docierają do mnie pytania, dlaczego nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam na pomieszczane na internetowych stronach „Polityki” listy komentujących moje felietony czytelników. Otóż nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam, ponieważ ja tego w ogóle nie czytam.
JERZY PILCH
Po pierwsze nie utrzymuję kontaktu ze światem za pośrednictwem Internetu, po drugie nie pasują mi anonimowi rozmówcy. Kto godzi się, przystaje i ochoczo bierze udział w anonimowym z zasady czatowaniu, jego - bo w żadnym wypadku nie moja - sprawa. Na strony internetowej korespondecji dwa albo trzy razy, ostatnio co najmniej kilkanaście tygodni temu, zajrzałem - nic, w żadnym sensie mi to nic nie dało, żadnej emocji, żadnej myśli, najmniejszej inspiracji. W związku z „Mocnym aniołem” świadomie zdarzyło mi się wziąć udział w kilku czatach, za każdym razem imprezy te budziły we mnie, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Zdarzały się oczywiście jakieś ciekawsze czy intensywniejsze wymiany zdań, ale generalnie polega to na tym, że widzialny człowiek obcuje z jakąś niewidzialną masą, która z racji swej niewidzialności zasypuje go gradem bezkarnych pytań. Ile razy można w końcu odpowiadać na pytanie: Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Proszę? Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Słucham? Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Zwaliłbym konia.
Anonimowe listy zawsze były dziełem zakompleksionych, często poszkodowanych na umyśle nienawistników, na anonimy nigdy się nie reagowało, anonimy zawsze wyrzucało się do kosza. Pożyteczny i chwalebny wynalazek Internetu jest też wynalazkiem wulgarnym przez to, że produkowaniu anonimów sprzyja. Plwocina nienawistników zyskała teraz internetową prędkość i znakomitą skuteczność rozpościerania się na ekranie. Dawny nienawistnik musiał - na wszelki wypadek zmieniając charakter pisma - napisać list, kupić znaczek i kopertę, pójść na pocztę - czynności te były wśród nienawistników źródłem selekcji. Teraz każdy, kto władanie klawiaturą utożsamia z pracą umysłu, natychmiast paple, co mu ślina na mózg przyniesie. Są oczywiście, i to bardzo liczni, internauci rozumiejący, ale i im anonimowość moralnie szkodzi i szkodzi im przede wszystkim nikczemne środowisko, w którym się obracają: oblepione glutami i żółciową flegmą internetowe łącza, w których głównie słychać bekanie i pierdzenie. Być może jestem w komfortowej sytuacji, nic na to nie poradzę, całe lata na to pracowałem.
Nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam na internetową korespondencję także dlatego, że ja nie ubiegam się o czytelników. Mnie po prostu nie zależy, mnie to w najściślejszym słowa tego znaczeniu wisi. Więcej. Mam najgłębsze przekonanie, że akurat to co ja piszę i tak czyta za dużo ludzi. Moje teksty to są, w ich optymalnym sensie, teksty dla nielicznych. Istnieje jakaś grupa, która z niejasnych powodów usiłuje być moją grupą czytelniczą, choć jest to z natury rzeczy niemożliwe: pomiędzy mną a wami jest - jak to mawiał Jerzy Kosiński - Pacyfik i Atlantyk razem wzięte. Josif Brodski, o którym pisałem tydzień temu i którego dalej czytam, z właściwą sobie nonszalancją powiada wprost: „czytelnik, choć to bardzo smutne, nigdy nie nadąża (...) nie twierdzę, że autor to istota wyższa, ale procesy psychologiczne toczą się w innym tempie (...) uprawianie literatury daje sakramencki gaz” itd. Otóż oczywiście autor nie jest istotą wyższą, ale czytelnik nie jest też świętą krową, której dyktaty należy uwzględniać. Dla tych co rozumieją albo słyszą mało, nie ma taryfy ulgowej, tym bardziej nie może obowiązywać bezwzględna taryfa dyktowana przez miernoty. Niestety nie mogę nikomu - boleję nad tym - zakazać czytania moich tekstów. Mogę jedynie (rzecz jasna do tych, do których apeluję) utopijnie zaapelować: nie czytajcie, ponieważ jest to dla was czysta strata czasu i nerwów, nie czytajcie mnie, czytajcie co innego. A jeśli jest to silniejsze od was i musicie mnie czytać - drodzy czatownicy - to spróbujcie przynajmniej powstrzymać się od gryzmolenia swoich wrażeń w Internecie, a jeśli i od tego nie możecie się powstrzymać, to nie miejcie wzmacniających wasze istnienie złudzeń, że ja będę to czytał albo - zwłaszcza - odpowiadał. Odpowiadam, owszem, na wszystkie (prawie) po staremu napisane listy, odpowiadam z rozkoszą, choć przecież moi prawdziwi i czcigodni korespondenci to też są nieraz - bardzo dziwni ludzie. Niezawodnie za kilka dni nadejdzie wytworna koperta od pani B.P. - wykwintnej ekonomistki z Jarocina, „kiedy pan wreszcie przeprosi za wulgaryzmy”- tak niewątpliwie będzie się ta surowa epistoła rozpoczynać. Swoją drogą z tymi przeprosinami to jest jakaś mania. A z wulgaryzmami?
Istotnie, po użyciu jakiegoś niepodobna nie odnotować znacznego czytelniczego ożywienia. Niedawno, kilka tygodni temu, pewna (zwłaszcza w internautycznym kontekście) urocza pani H. z Sopotu zażądała stanowczo, by jej wyjaśnić (na łamach!) sens, jak się okazuje, kompletnie nieznanego jej słowa: „przejebać”. Ponieważ na łamach brakowało miejsca, listownie skierowałem poznawczo pogubioną korespondentkę do odpowiednich słowników. Pani H. z Sopotu pracowicie odpisała wszelkie podstawowe i pochodne znaczenia wiadomego terminu i w kolejnym liście zadała mi pytanie, na które do dzisiaj nie umiem znaleźć odpowiedzi: „córka - pisze pani H. - niebawem zdaje maturę, ciekawa jestem, czy jeśli w pracy pisemnej użyje słowa »przejebać«, to zda?” Doprawdy nie wiem. Mam jedynie nadzieję, że dziecko wziąwszy po matce urodę, inteligencję po ojcu maturę - bez względu na słownictwo - dawno zdało. Spóźnione ale tym szczersze gratulacje.
Jeśli idzie o listy z Gniezna - tak Basiu, dochodzą one, czytam je uważnie. Niestety proponowany przez Ciebie szyfr moich odpowiedzi w druku jest na razie niemożliwy - „Polityka” musiałaby w tym celu zmienić szatę graficzną. „Zbierzmy się w sobie, zbierzmy się w sobie - nawołuje zdesperowany czytelnik - mniejsza o to skąd - zbierzmy się w sobie i wyrwijmy wreszcie Baczyńskiemu karabin z garści!” I co ja mam z takim apelem zrobić? Wykonać się nie da, a odmówić tym bardziej niezręcznie. A wszyscy ci nagle spoufaleni, Pilchu, kumple żądni intensywnego spotkania? A nieoczekiwane i chyba prawdziwe przyjaźnie z ludźmi, co te same przemierzali szlaki? A listy zmieniające życie?
Opowiadam o wybranych przygodach epistolarnych, a też nie bez nostalgii wspominam czasy dawnych, całkiem bezinteresownych korespondentów prasy społeczno-kulturalnej, rytualni klasycy - w dzisiejszych kontekstach wytworni erudyci - tamtych „listów do redakcji” - Emil Biela z Myślenic i Aleksander Zaczyński z Zakopanego - żyją oni jeszcze? Nostalgia nostalgią, ale standardowo boleć - tym razem nad upadkiem sztuki korespondencji - też nie mam zamiaru. W końcu kto wie - być może jakoś przetrwają wasze e-maile albo tomy naszych esemesów. Standardowo boleć nie mam najmniejszego zamiaru. Umyślnie postanowiłem w tym właśnie numerze „Polityki” - w którym w innym miejscu zapraszam, też przecież nie wszystkich, do intensywnej i niekonwencjonalnej korespondencji - umyślnie teraz postanowiłem uporządkować pewne - niech będzie - korespondencyjne zaległości.
Polityka, NUMER 26/2001 (2304)
16