Dziesięć słów (02)
„Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy" - pisał
poeta i faktycznie, kiedy po długiej nieobecności
przemierzam ciemne i zamarznięte zaułki, czuję tę
aurę: miłą i śmiertelną. Obyśmy wszyscy żyli
wiecznie, ale z rachunku prawdopodobieństwa wy-
nika, że nadchodzące stulecie będzie także sezo-
nem fantastycznych pogrzebów. Kraków - zwłasz-
cza na przybyszach z dalekich stron - sprawia wra-
żenie miasta doskonale do tego sezonu przygoto-
wanego. Idę - dajmy na to - wymarłą ulicą Smo-
leńsk i ucho wytężam ciekawie, i słyszę subtelny
chrzęst czcionek składanych w strzeliste nekrologi,
szelest żałobnych chorągwi, ktoś czarnym kordon-
kiem wyszywa inicjał na sepiowym całunie. W mojej
ulubionej kawiarni również panuje dławiąco roz-
koszna dekadencja, wszystkim czterem kelnerkom
pogrzebowa bielizna w identycznych proporcjach
wyłazi spod brokatowych sukienek. Zamawiam to
co zwykle, przeglądam prasę krakowską i ogólno-
polską, przeglądam noworoczny „Tygodnik Po-
wszechny" i ożywiam się znacznie, czuję, jak krew
w zamarzających żyłach krąży żywiej. Na ostatniej
stronie „Tygodnika" Zbigniew Mentzel wznosi inte-
resujący toast noworoczny. „Drodzy Przyjaciele! -
powiada - Podzielmy się swoimi słowami. I poczuj-
my blask, jaki bije od słowa". Asumpt do tego,
wbrew pozorom bardzo szczególnego, toastu daje
Mentzlowi pochodząca sprzed bez mała pół wieku
notatka Alberta Camusa: „Odpowiedź na pytanie o
moje dziesięć słów: świat, cierpienie, ziemia, mat-
ka, ludzie, pustynia, honor, bieda, lato, morze".
Zainspirowany Camusem Mentzel rozważa następ-
nie dziesiątkę swoich słów („matka, ojciec, dom,
wstyd, ryby, ciało, Polska, serce, wierność, język"),
dalej zaś ja sam intensywnie zainspirowany i Ca-
musem, i Mentzlem przystępuję do namysłu nad
moimi dziesięcioma słowami.
Znalezisko Mentzla jest jak sądzę pobudzające w
sposób wszechogarniający, oczami duszy już wi-
dzę np. rzutkich reżyserów, co ułożywszy swoje
własne dziesiątki kluczowych słów, będą następnie
wedle wynotowanych haseł pisać scenariusze i
kręcić dziesięcioodcinkowe cykle, i te na wskroś
autorskie seriale (odcinek pt. „Dzieciństwo", odci-
nek pt. „Stalinizm", odcinek pt. „Kobiety") wreszcie,
wreszcie zyskają na Zachodzie (zwłaszcza odcinek
pt. „Zachód") uznanie porównywalne z „Dekalo-
giem" Krzysztofa Kieślowskiego, a może nawet
zyskają one uznanie jeszcze większe. Wszystko
jedno zresztą.
Istotą ewentualnych kontynuacji pomysłu (zarazem
istotą spostrzegawczości felietonisty „Tygodnika
Powszechnego") jest proste, ale też i trudne przyję-
cie do wiadomości faktu, że idzie tu o słowa, nie o
co innego. O słowa, nie o rzeczy nazywane słowa-
mi. To nie ma być lista dziesięciu najważniejszych
pojęć mojego życia, to nie ma być lista dziesięciu
najistotniejszych kategorii ani dziesięciu moralnych
drogowskazów, ani dziesięciu najważniejszych
przeżyć, ani dziesięciu podstawowych wspomnień,
ani dziesięciu dramatów, ani dziesięciu uciech, ani
dziesięciu najważniejszych miejsc, ani imion, ani
nazw, ani tras dziesięciu naszych duchowych albo
nieduchowych wędrówek, ani dziesięciu poznaw-
czych wstrząsów, ani dziesięciu autorytetów, ani
dziesięciu takich czy innych iluminacji. To ma być
lista dziesięciu słów. Dziesięciu słów życia. Kto tej
zasady nie rozumie, w zasadzie nie powinien brać
udziału w zabawie, która zresztą - przez słowo wła-
śnie - żadną zabawą nie jest. Czynię to zastrzeże-
nie, choć świadom jestem jego utopijności, zabro-
nić udziału nikomu nie można, z pewnością znajdą
się uroczy facecjoniści, co na swoich spisach
umieszczą np. dziesięć damskich imion (Jola, Vio-
la, Mariola itd.) albo dziesięć elementarnych zgoła
potrzeb, albo dziesięć niezbywalnych atrybutów
własnej egzystencji (papierosy, zapałki, mały Ży-
wiec itd.), że nie wspomnę o bojowych formacjach,
których dziesiątki słów, nomen omen, życia zaczy-
nać się będą od: 1) Pornografia, 2) Żydzi, 3) Adam
Michnik, 4) Katarzyna Kozyra itd.
Istotą słowa, tak jak ja jego istotę rozumiem, jest
niezbywalna w nim - z wysoka mówiąc - obecność
piękna. Jeśli na liście moich dziesięciu słów byłoby
dajmy na to słowo: pióro, to znaczyłoby, że spośród
wszystkich słów w taki czy inny sposób opisujących
czy określających, czy symbolizujących mój zawód
- literaturę, wybieram pióro właśnie dla jego obra-
zowej zmysłowości, przez pamięć czarno-zielonego
pelikana, którym pisał ojciec, przez pamięć wszyst-
kich piór, którymi ja pisałem, przez pamięć wiersza
Szymborskiej o Tomaszu Mannie („cudownie upie-
rzona watermanem ręka") i również dlatego, że
pióro bywa elementem skrzydła, na przykład skrzy-
dła anielskiego.
Raz jeszcze przeczytałem toast noworoczny Zbi-
gniewa Mentzla i wydobyłem z kieszeni ołówek
firmy UHU i na papierowej serwetce wypisałem
dziesięć słów mojego życia, a raczej dziesięć moich
słów. Ułożyć ich wszakże w jakiejś kolejności wedle
ważności czy hierarchii nie byłem w stanie, chwila
była tak podniosła, że nadanie moim słowom for-
malnej kolejności alfabetycznej wydało mi się z
kolei niestosowne. Z jednym wyjątkiem zostawiłem
je tedy tak, jak zostały zapisane. Com napisał, tom
napisał - jak mawiała pewna postać historyczna.
Potem uregulowałem należność, skłoniłem się
odzianym w brokatowe sukienki i naznaczonym
czarnymi ramiączkami kelnerkom i wyszedłem na
rynek. Mróz schodził z niebios, granatowe światła
kładły się na płycie, wciągnąłem powietrze i wydało
mi się, że tak jak czterdzieści lat temu czuję zapach
lamp gazowych wiszących pod Sukiennicami.
Oto dziesięć moich słów zapisanych pod sam ko-
niec roku pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięć-
dziesiątego i dziewiątego: dom, nałóg, dotyk, pi-
smo, dzwon, trawa, światło, matka, skrzydła, ko-
niec.
„Pojedziemy białym koniem" (03)
Jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym za-
pytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica po-
między Wisłą a Warszawą, zapewne rzekłbym w
odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet re-
wolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi
koło głowy, w Warszawie to bywa.
Jak tak dalej pójdzie, zostanę specjalistą d opisy-
wania zbiegowisk ulicznych, ale mówi się trudno:
byłem, słyszałem, widziałem. Pałac Kultury od trze-
ciego piętra tonął w czarnej mgle, pod stacją metra
wiekowy muzyk w kowbojskim kapeluszu darł się
na całe gardło, kilkaset metrów dalej na rogu Alej i
Nowego Światu spowity w ceratowy całun leżał
zastrzelony złodziej.
Dla mnie - prostego synka z Wisły - dramatyczne
sceny wielkomiejskie są wciąż wielką nowiną i nie
dziwota, że reaguję na nie z dziecinnym entuzja-
zmem. Powiem więcej: jakby mnie kto na obecnym
etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wy-
mowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, za-
pewne (nie bacząc na publicystyczne uproszcze-
nia) rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe
ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą
człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa. Za-
stanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek
w ciągu minionego tysiąclecia użył w centrum Wisły
broni palnej, nic mi o tym nie wiadomo, ale może
ktoś kiedyś użył. Nie zdziwiłbym się. Odkąd dotarła
do mnie - że posłużę się wybitnie dygresyjnym
przykładem - otóż odkąd dotarła do mnie prawdzi-
wie rewolwerowa, a nawet eksplozywna wiado-
mość, że w Wiśle (w pensjonacie Piast, dwa kroki
od naszej chałupy!) mieszkał pewnego przedwo-
jennego lata Witold Gombrowicz, że chodził on na
wycieczki na Czantorię, na Stożek i na Bukową -
elementarnemu odruchowi zdziwienia ulegam rza-
dziej.
Tłum otaczający w piątek okolice ronda de Gau-
lle'a, gdzie rozegrały się dokładnie nazajutrz w ga-
zetach opisane wydarzenia, również nie dziwił się
niczemu. Ludzie spoglądali na rozbite samochody,
przestrzelone szyby, na zaznaczone kredą na as-
falcie miejsca po mosiężnych łuskach, na leżący
pod kioskiem ciemny, z tej odległości podobny do
muzealnej mumii kształt i na ogół zachowywali się
stosownie. Jedynie ciągle dochodzący nowi fraje-
rzy, co o niczym nie mieli pojęcia, naruszali panują-
cą powściągliwość i pytali gorączkowo: Co się dzie-
je? Co się stało? Wypadek? Stłuczka? Bomba czy
co?
- Nic się nie stało - niski głos przysadzistego męż-
czyzny o atletycznej posturze zdawał się brzmieć
równie atletycznie - nic się nie stało, policja użyła
broni krótkiej i automatycznej, i wykonała wyrok
śmierci bez sądu.
- Co też pan opowiada - obruszył się stojący koło
mnie starszy pan w sfatygowanym gierkowskim
kożuchu - bandziorów gonili, od południa tu stoję i
wszystko widziałem, bandzior kradzionym autem
nacierał, bandziorów teraz pełno, sam pół roku te-
mu bandziora, co mi kradł auto z parkingu, złapa-
łem...
- I co, wykonał pan na nim wyrok śmierci? - w gło-
sie mężczyzny o atletycznej posturze nie było śladu
szyderstwa, była w nim tak skrajna rzeczowość, że
poczułem ciarki idące po plecach.
- Tak jest, tak jest - zachłystywał się ktoś niewi-
doczny, stojący przy samym krawężniku - tak jest,
teraz mieć auto to żaden honor, ale mieć auto, któ-
rego nikt nie ukradł albo chociaż nie próbował
ukraść, to jest straszny wstyd. Jeździłem szesna-
stoletnim Nissanem i upokorzenia doznawałem,
miałem się za ostatniego śmiecia, bo byłem pe-
wien, że na szesnastoletniego Nissana nikt się nie
porwie. I masz, w zeszłym tygodniu - mówiącego
najwyraźniej ogarnął nagły, graniczący z ekstazą
przypływ niekłamanego zadowolenia - i w zeszłym
tygodniu wreszcie go ukradli. Tak jest, ukradli mi
szesnastoletniego Nissana - tryumfował niewidocz-
ny, stojący przy samym krawężniku przypadkowy
komentator zdarzeń.
Policjanci w cywilu, a może funkcjonariusze służb
medycznych albo pogrzebowych pochylali się nad
zabitym, błyskały latarki, ktoś biegł przez pobojowi-
sko z telefonem komórkowym przytkniętym do
ucha.
- Patrzcie państwo, co to życie warte, nic nie warte
- chrapliwy choć łagodny głos nałogowej palaczki
dochodził tym razem z tyłu - równo tydzień temu był
sylwester, chłopak na pewno się bawił na prywatce
albo w jakimś pubie szastał pieniędzmi, szampana
o północy otwierał, najlepsze życzenia składał i
odbierał, z dziewczynami się całował, całe życie
miał przed sobą, całe nowe tysiąclecie i równo za
tydzień wszystko się skończyło, żadne szczęścia,
zdrowia, pomyślności się nie ziściło, a nawet wręcz
przeciwnie, od paru godzin zabity leży na chodniku.
O patrzcie państwo, już jest całkiem sztywny...
Policjanci, a może inni funkcjonariusze wyjmowali
istotnie już poddane rigori mortis ciało z jednego
ceratowego worka i przekładali do drugiego,
wzdrygnąłem się nagle, ciarki na plecach wzmogły
swą obecność i poczułem głęboką niestosowność
swojej własnej w tym miejscu obecności. Wzdry-
gnąłem, bo przez ułamek sekundy zauważyłem, że
stopy trupa znowu, znowu w jeden tylko but są obu-
te, że znowu, znowu jedna martwa stopa w bucie,
druga jakby przez to jeszcze bardziej martwa, tylko
w skarpecie białej. Nagle z całą jaskrawością poją-
łem, że zbyt swobodną prowadzę narrację, że za-
nadto gawędziarsko gawędzę, że wszystko mi się
ze wszystkim zaczyna kojarzyć, strzelanina z
Gombrowiczem, trup z butem, but z pensjonatem
Piast, strach pomyśleć co jeszcze z czym.
Poprawiłem tedy torbę na ramieniu a w torbie dźwi-
gałem dwa arcydzieła muzyki operowej oraz jedną
klasyczną pozycję z zakresu eseistyki literackiej) i
rytualnie ruszyłem ku domowi. Rytualnie, ponieważ
tak zawsze kończę opisy warszawskich scen ulicz-
nych, ich narrator (jeśli dobrze pamiętam zajęcia z
teorii literatury: narrator nie zawsze zbieżny jest z
autorem), otóż narrator moich scen ulicznych z
narastającą do granic maniery rzekomo zagadkową
goryczą zawsze i niezmiennie pod koniec tekstu
„rusza ku domowi". Ciemności i mgły gęstniały, już
na drugim piętrze Pałacu Kultury prawie nie było
znać świateł, pod stacją metra sędziwy solista w
kowbojskim kapeluszu wydzierał się wniebogłosy i
wyczyniał karkołomne i nie związane z melodią
pląsy. „Pojedziemy białym koniem, on nam wiele
szczęścia da. Potem wrócę ja do ciebie, nie za
miesiąc, to za dwa". Z całej, niezwykle skompliko-
wanej i rozdzierającej fabuły pieśni ten akurat
fragment z neurotycznym natręctwem wbił mi się w
mózg i raz po raz bezwiednie powtarzałem, a na-
wet nuciłem całą frazę. Miałem niedparte wrażenie,
że przypadkowo usłyszany i zapamiętany dystych
odnosi się do wielu kluczowych spraw, które się
dziś wydarzyły albo zostały pomyślane, niczego
jednak nie byłem w stanie uporządkować. Gonitwa
myśli dalej szła przez moją głowę jak aria szaleńca.
Gustaw Holoubek, pan Wiecheć i ja (04)
Jestem jak najwyższego mniemania o autobiogra-
ficznej prozie Gustawa Holoubka („Wspomnienia z
niepamięci" wydawnictwo Muza). Na szacunek za-
sługuje już sama strategia pisarskiego wyboru.
Wielki aktor mógłby w końcu - jak wiadomo jest to
zjawisko w branży powszechne - z wielkim powo-
dzeniem dać książkowe świadectwo swego arty-
stycznego żywota, niechybnie byłaby to rzecz
skrząca się humorem, anegdotami i rozlicznymi
gawędziarskimi i literackimi atrakcjami. Inteligentni
ludzie, co znają Holoubka osobiście, opowiadają o
nim tak, jak swego czasu Iwaszkiewicz opowiadał o
Witkacym; otóż rzekomo w obecności Witkacego
całkowicie zatracało się własną osobowość, można
było jedynie tkwić w niemym podziwie dla jego inte-
ligencji, konać ze śmiechu z jego dowcipów. Ale
Gustaw Holoubek nie zamierza traktować własnej
biografii ani nawet własnych umiejętności narracyj-
nych w sposób instrumentalny, nie chce ze swej
pracy, z losów swych ról, ze swej pamięci arty-
stycznej czynić wehikułu dla tomu wspomnień -
wiedziony bardzo rasowym pisarskim instynktem
sięga do „niepamięci". Książka kończy się w mo-
mencie, kiedy opisywany w niej młody człowiek
zostaje aktorem, edukacyjna powieść a może auto-
biograficzny esej Gustawa Holoubka opowiada o
czasach, kiedy Gustawa Holoubka jako takiego nie
było jeszcze na świecie. Jest to w istocie powtórze-
nie gestu proustowskiego, odtworzenie pozornej
niepamięci, odzyskanie czasu pozornie utraconego,
czułe opisanie pierwszych ścieżek, którymi szło się
na oślep, ale przecież „widząc jasno w zachwyce-
niu".
Autor bardzo intensywną frazą opisuje najgłębsze
dzieciństwo, tamte przedmioty i tamte zapachy,
„olśniewającą, białą aż do niebieskości koszulę
ojca", naszyjnik matki, nie zaznany nigdy potem
zapach jej perfum, zimowy poranek „widziany
oczami nagle rozbudzonego dziecka", kiedy to „cię-
żar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta
zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi się
wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich pla-
nów". Dziecięcą (czyli na wskroś pisarską) zdol-
ność widzenia wszystkiego w jednoczesnej ostrości
wszystkich planów Holoubek zachowuje bez mała
we wszystkich epizodach swej książki, potrafi przy
tym - nie chciałbym popadać w pochlebczy ferwor,
ale jest to cecha mistrzów - otóż Holoubek potrafi
przy tym w osobliwy sposób łączyć umiar z bezce-
remonialnością, dystans z dobitnością, a nawet
powściągliwość z perwersją. Na przykład sztuka
opisywania własnej choroby nawet dawnej, nawet
cudem minionej to jest przecież zawsze bardzo
ryzykowny balans na granicy ekshibicjonizmu. Ho-
loubek bez cienia estetycznego kłopotu umie po-
wiedzieć wszystko, co więcej, czyni to w taki spo-
sób, i z tym rodzajem literackiej świadomości, że po
lekturze lepiej rozumiem jego głoszoną swego cza-
su niechęć do „Czarodziejskiej góry". (Rozumiem,
co nie znaczy usprawiedliwiam, doświadczenie
biograficzne daje jedynie w tym wypadku mocniej-
sze uzasadnienie mylnemu sądowi literackiemu).
Weźmy opisy pierwszych porywów miłosnych. Jak-
że one są duchowe, jakże niewinne i jakże zara-
zem brawurowe w swej cielesności. Te pełne do
dziś niedocieczonej tajemniczości lanckorońskie
wieczory, podczas których wszakże pewien rodzaj
wiedzy bywał twórcy z niejaką co wieczorną wła-
śnie regularnością dostarczany! Ta osobliwa, pełna
dławiącej perwersji i wyuzdania scena w zagraco-
nym mieszkaniu na Starowiślnej! Tym bardziej dła-
wiąca i tym bardziej perwersyjna, że w końcu nie
tylko z pozoru nic tu nie zostało powiedziane czy
raczej dopowiedziane. Słowem jest to bardzo przy-
jemne uczucie, tak, to jest bardzo przyjemne uczu-
cie: słuchać jak o pierwszych i kolejnych porywach
opowiada stary fachowiec.
Nie będę ukrywał: źródłem moich specjalnych
emocji w trakcie lektury „Wspomnień z niepamięci"
jest fakt, że choćby w sensie ściśle przestrzennym
opisywany przez Holoubka Kraków to jest też mój
Kraków. Wpierw do szkoły powszechnej potem do
gimnazjum chodziłem dzień w dzień przecinając
Błonia, ojciec (rocznik 1923) przez wiele lat miesz-
kał przy ulicy Filareckiej, potem z okien nowego
mieszkania widać było oddalony o sto metrów sta-
dion Cracovii. Kraków lat trzydziestych Gustawa
Holoubka i mój Kraków w trzydzieści lat później to
są miasta niemal identyczne, bo pomimo dziejo-
wych katastrof niezmienność jest, niekiedy chwa-
lebną, cechą grodu Kraka. Mosty na Rudawie, do-
my na Salwatorze (których mieszkańców faktycznie
nikt nigdy nie widział), plac na Stawach, boisko
Cracovii - miejsca święte. Przypuszczam, że po-
mimo pokoleniowej różnicy dałoby się na tych ob-
szarach odnaleźć przedmioty, obiekty, postacie,
które musiały już tam być „za Holoubka", które on
pamięta, i które ja tam jeszcze zastałem. Może
okrągły kiosk pana Kazia? Może chromy starzec
handlujący pieczywem? Gęsta bujna trawa na
brzegach Rudawy?
W każdym razie, kiedy Gustaw Holoubek pisze o
grze w piłkę na Błoniach, kiedy opisuje stare skó-
rzane futbolówki, kiedy wspomina, że pochodziły
one najpewniej „z doszczętnie wykopanych zapa-
sów sąsiedniej Cracovii", musi pamiętać legendar-
ną postać dystrybutora piłek z demobilu - pana
Wiechcia. Ach stary Wiecheć! Może dobrze, że nie
dożył naszych świetnych czasów, dziś tytułowano
by go „gospodarzem obiektu", a on był przecież
dobrym duchem boiska i drużyny. To on własno-
ręcznie reperował i czyścił korki, zszywał piłki po-
rozrywane atomowymi uderzeniami Gędłka i Par-
pana, prał i cerował pasiaste koszulki, znał na wylot
wszystkich zawodników, był człowiekiem instytucją,
był aniołem stróżem Cracovii. W znaczeniu całko-
wicie dosłownym czuwał nad klubem we dnie i w
nocy, mieszkał bowiem w małym domku przy szat-
niach, rzecz jasna, jak szatnie były jeszcze od stro-
ny Fałata. Ach stary pan Wiecheć! Nie tylko gwoli
dygresji układam te strofy, co mają czcić jego pa-
mięć, ale i gwoli nadziei. Nie mogę pozbyć się bo-
wiem przeświadczenia, że z jego odejściem los się
definitywnie odwrócił od i tak wystarczająco nie-
szczęśliwej Cracovii.
O piłce nożnej Gustaw Holoubek pisze z taką sa-
mą, a może nawet z większą jeszcze wirtuozerią
jak o kobietach, co w gruncie rzeczy świadczy o
nim jeszcze lepiej - wiadomo, że w decydujących
momentach prawdziwy mężczyzna wybiera futbol.
Nawet szkoda, że autor w swych piłkarskich rozwa-
żaniach nie idzie trochę bardziej w głąb, piękny jest
na przykład jego eseistyczny wywód o analogiach
pomiędzy sztuką wojenną a piłkarskim kunsztem,
pomiędzy bitwą a meczem i aż żal, że teoretyczna
materia nie została tu skontrapunktowana histo-
rycznym konkretem, jakimś intensywnym opisem
krakowskiej świętej wojny, na której strzelano ele-
ganckie przedwojenne bramki. Sądzę, że cechują-
ca w tym wypadku pisarstwo Holoubka pewna ka-
meralna tonacja (ergo brak rozmachu epickiego)
bierze się w równym stopniu z powściągliwości i
umiaru, co z często cechującego ludzi wybitnie
zdolnych lenistwa. Ale i to co jest, jest piękne. Oto
opis epifanicznej euforii doznawanej przez gracza
tuż przed meczem, tuż przed walką. „Nie pamię-
tam, abym kiedykolwiek doznał podobnego uczucia
radości podniecenia, które bierze się z nieograni-
czonej pojemności płuc, sprawności nóg i całego
ciała, z pewności sukcesu - jak wtedy, kiedy na-
przeciwko nas z równi Błoń zaczęła wynurzać się
grupa innych chłopaków z innej ulicy, z którymi
mieliśmy rozpocząć bój. Co jest w tej piłce, że sie-
dzi w nas do końca życia i nawet kiedy już przesta-
liśmy ruszać nogami fascynuje". Co jest w tej piłce?
Otóż w niej jest wszystko.
Jest sobotnie przedpołudnie na początku nowego
tysiąclecia, na salę gimnastyczną przy ulicy Spo-
kojnej wchodzą przebrani w piłkarskie stroje redak-
torzy „Polityki". Zaraz się zacznie mecz. Mecz?
Żaden mecz. Żadna zabawa dla rozruszania kości.
Żaden sparing dla rozgrzania mięśni. Piłka jak po-
cisk uderza. Zawodnikom kamienieją twarze. Zaraz
się zacznie wielka bitwa i zażarty bój. Zaraz się
zacznie walka na śmierć.
Polemika z niczym (08)
Ponieważ zdaję sobie sprawę, że pisanie polemiki
z niczym jest zajęciem finezyjnym, piszę wyłącznie
dla finezji. W nr. 5 tygodnika „Wprost" ukazał się
tekst Stanisława Esdena Tempskiego pt. „Literatura
pantoflarzy". Autor w ogólności boleje nad stanem
polskiej prozy współczesnej, w szczególności zaś
ubolewa nad marnowaniem przez niektórych dzi-
siejszych autorów ich własnych talentów. Nie mu-
szę dodawać, iż gołym okiem widać głęboką szcze-
rość troski Tempskiego. O ile jednak troska Temp-
skiego o talent Tulli czy Tokarczuk jest mi w grun-
cie rzeczy obojętna, o tyle jest mi niezmiernie przy-
kro, że kiedy Tempski troszczy się o mnie, ja w
rewanżu, nawet dla pustej zabawy, nie mogę za-
troszczyć się o niego. Nie mam po prostu o czło-
wieku zielonego pojęcia. Nota pod „Literaturą pan-
toflarzy" informuje, jakoby Tempski był autorem
pięciu tomów poezji, pięciu powieści oraz komedii o
psach rasowych. Wiadomość ta pogłębia niestety
poznawczy popłoch, głównie wynika z niej bowiem
niepokojąca dbałość autora o ilościową symetrię
uprawianych gatunków. Niestety nie potrafię wy-
mienić ani jednego tytułu, nie znam problematyki, w
ogóle nie wiem, o czym to jest, nie wiem nawet, czy
Esden Tempski pisze na przykład wiersze białe czy
rymowane.
I nie zamierzam też zabawiać się jajcarsko kokiete-
ryjnymi domniemaniami, że być może moja niezna-
jomość utworów Tempskiego dowodzi braku mojej
orientacji w literaturze współczesnej, że być może
ominęła mnie lektura rzeczy ważnych, że być może
jakiś zapoznany geniusz pracuje sobie w swoim
kątku, a tu o nim ani dudu. Nie. Analfabetyzm w
sprawie dorobku twórczego Stanisława Esdena
Tempskiego nie wydaje mi się wadą. Prawdę po-
wiedziawszy: wydaje mi się on zaletą. Inaczej jesz-
cze powiem, dobitniej: moja żadna czy też bardzo
blada wiedza o Tempskim znacznie gorzej świad-
czy o Tempskim niż o mnie. O mnie świadczy nie
najgorzej. Bo przecież mówiąc jeszcze dobitniej,
trochę bardziej serio i nieco mocniej wytężając pa-
mięć, podejmowało się jakieś próby, kładło się oko
na jakichś wydrukowanych w gazecie wierszach,
brało do ręki leżącą na księgarskim stole powieść i
próbowało czytać dwie albo trzy strony, albo choć
jeden akapit. Prawie na pewno - pamiętam - czyta-
łem jakiś napuszony wywiad, czytałem też jakieś
omówienie ostatniej chyba książki Tempskiego,
nawet utkwiła mi w głowie pewna fraza z tego
omówienia, nie będę jej przytaczał, nie ma co gę-
stej sytuacji zagęszczać do ostatka. Jednym sło-
wem - aby problemu niepoznawalności Tempskie-
go zanadto nie demonizować - jednym słowem
należy Stanisław Esden Tempski do tych pisarzy, o
których Artur Sandauer zwykł był mawiać: aby o
nim napisać, trzeba by go przeczytać, przeczytać
zaś go niepodobna.
Referuję wszakże sytuację przeszłą, obecnie po
przeczytaniu „Literatury pantoflarzy" przynajmniej
jeden tekst Esdena jest mi w całości znany, mniej
więcej orientuję się w mechanice jego intelektu, w
literackich upodobaniach, wiem też, na czym
wspiera się myśl autora. Otóż w omawianym arty-
kule myśl ta wspiera się na broszurze pt. „38 naj-
częściej popełnianych błędów autorów fikcji literac-
kich". Twórcą tej interesującej pracy jest - jak się
dowiadujemy - niejaki Jack M. Bickham, profesor
uniwersytetu w Oklahoma oraz autor dwudziestu
pięciu nieznanych w Polsce powieści. Z 38 prze-
stróg profesora Esden Tempski przytacza dziesięć
najważniejszych, nazwanie ich przez Esdena „de-
kalogiem" nie jest wprawdzie błędem merytorycz-
nym, razi jednak nadmiernym patosem - są to
wszakże albo porażające banały, albo przerażające
brednie. Jeśli ktoś radzi piszącemu: „Nie opisuj
zachodów słońca ani kwiatów, wszyscy bowiem
choć raz je widzieli", to zapewne nie ma zbyt jasnej
świadomości, że z równym sensem można sformu-
łować taką na przykład literacką dyrektywę: „Nie
opisuj kobiet, ponieważ każdy choć raz w życiu
widział jakąś babę". Innemu postulatowi: „Nie bierz
na głównych bohaterów ludzi nie radzących sobie z
życiem" taki na przykład Fiodor Dostojewski nie
byłby w stanie podołać żadną miarą, co zresztą nie
dziwota, cały ten poradnik nie jest w końcu dla po-
ważnych pisarzy (o klasykach nie wspominając), to
jest w najlepszym razie rzecz dla literackich pęta-
ków. Toteż o innych racach intelektu profesora z
Oklahomy (np. „Pisz na kolanach z rumieńcem na
twarzy") nawet nie wspominam, jest to tworzywo
przekraczające granice facecji felietonowej. Swoją
drogą, jeśli rzeczony Bickham w żadnej ze swych
25 powieści nie popełnił żadnego z wytypowanych
przez siebie 38 błędów, jakie to jest szczęście, ja-
kie to jest ogromne szczęście, że mistrz ów nie jest
u nas tłumaczony. (Jeśli uczył się na własnych błę-
dach, nie należy go tłumaczyć tym bardziej, nie ma
powodu, by tłumaczyć kogoś, kto pisze z błędami).
Wsparty na takim autorytecie Stanisław Esden
Tempski przystępuje do frontalnego ataku na
współczesną prozę polską. Boleje, współczuje,
wylewa krokodyle łzy i - co zawsze wróży jak najgo-
rzej - domaga się głębi, zasad i przesłań. Natarcie
jest przy tym nieco nieuporządkowane. Wpierw
jakiemuś kompletnie, nawet sobie samemu, nie-
znanemu (wyższa szkoła jazdy krytycznej) autorowi
o nazwisku Jerzy Przybysz z całą surowością za-
rzuca brak hemingwayowskiego porywu i poważ-
niejszej siły moralnej i w ogóle twierdzi, iż ten, jak
się zdaje kompletnie Bogu ducha winien literacki
amator - przegrał. Następnie - jakżeby inaczej -
wyrozumiale zaznacza, iż piszące obecnie kobiety
„lekceważą swój talent". Dalej udaje, że nie rozu-
mie (choć najpewniej istotnie nie rozumie) pewnego
wyjętego z „Dukli" zdania Andrzeja Stasiuka, po
czym zbliża się do mnie na niebezpieczną odle-
głość i z doktrynalnym uporem głosi, iż moje „opisy
pracy pielęgniarek nie służą niczemu i donikąd nie
wiodą". Ale przynajmniej w tym miejscu wywodu
pojawia się jakiś interesujący kontrapunkt, miano-
wicie, ni stąd, ni zowąd, ni z gruchy, ni z pietruchy,
całkowicie znienacka, nagle, Esden Tempski daje
osłupiałemu czytelnikowi informację o miejscu, w
którym rozpoczyna się akcja powieści Władysława
Reymonta pt. „Ziemia obiecana". „»Ziemia obieca-
na« Reymonta rozpoczyna się w budzącej się kapi-
talistycznej Łodzi" - utrzymuje Esden Tempski i
faktycznie pod względem merytorycznym - mucha
nie siada. Jest to - można powiedzieć - najmocniej-
szy fragment eseju.
Nasyciwszy się snadź swą historyczno-literacką
wiedzą Esden zmienia tonacje, brata się i drama-
tycznie pyta: „Dlaczego nikt z nas nie spróbuje
stworzyć choćby najmniejszej wizji rzeczywistości?"
Pytanie jest nie tylko dramatyczne, jest ono też
ciekawe. Zwłaszcza ciekawe jest zawarte w nim
słowo: „nas". O jakich „nas" Esdenowi Tempskiemu
idzie? Jeśli idzie mu o „nas pisarzy" - podziwiam
brawurę. Jeśli idzie mu o „nas twórców literatury
zbytecznej" - może spokojnie abstrahować od licz-
by mnogiej. Jeśli idzie mu o „nas marnujących wła-
sne talenty" - sprawa jest poważna. Istotnie trwo-
nienie danego od Boga talentu to jest zła sprawa i
wielki grzech. Ale też Stanisław Esden Tempski
choćby pisał nie tylko na kolanach i z rumieńcami,
ale na głowie i z wypiekami, z natury rzeczy jest i
zawsze będzie od grzechu tego wolny. Bezgrzesz-
ność ta sprawia, że bratanie się Tempskiego z
„nami" jest doprawdy z jego strony zbyt finezyjną
wspaniałomyślnością.
Cierpieć jak Iwaszkiewicz (09)
W miniony czwartek, w czasie gdy matka z pistole-
tem poszła na policję, przeczytałem książkę Piotra
Mitznera "Hania i Jarosław Iwaszkiewiczowie" (Wy-
dawnictwo Literackie, seria: Pary). Bardzo szybka
była moja lektura, choć np. powiedzenie, że prze-
czytałem ten - jak głosi podtytuł - "Esej o małżeń-
stwie" jednym tchem, byłoby nieprawdziwe w swej
niestosowności. Historia Iwaszkiewiczów to jest -
okazuje się - bardzo mroczna historia, pełna nie-
kiedy niewidzialnych ale zawsze nielekkich przy-
gód. Autor na początku przytacza "apodyktyczne
ostrzeżenie" Tomasza Burka: "Dzieje i psychologia
małżeństwa Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Tak
się ta sprawa nazywa. Jedynie umysł naiwny lub
bezceremonialny mógłby przy obecnym stanie iw-
aszkiewiczowskich badań kusić się o zrekonstru-
owanie tych dziejów i tej psychologii". Niewątpliwie
Burek ma rację, stan badań zawsze można i trzeba
pogłębiać, a o życiu Anny i Jarosława dałoby się
niechybnie całe tomy pisać. Kiedy się wszakże
mówi o niezgłębialności problemu, człowiek zawsze
jest zagrożony przez retorykę niezgłębialności.
Otóż rzecz w tym, że ja, na przykład, więcej wie-
dzieć nie chcę, nie chcę ściślej studiować dziejów
tego związku, nie chcę głębiej i dalej zaglądać, nie
chcę ani stawiać, ani rozwiązywać kolejnych iwasz-
kiewiczowskich zagadek, nie chcę na ten temat
czytać "tomów całych" - uważam, że to, co zawiera
niewielka książka Piotra Mitznera, jest wystarczają-
co intensywne i wystarczająco straszne. Mówię we
własnym imieniu, w imieniu własnej dawniejszej,
frajerskiej naiwości, a zapewne także w imieniu tej
beztroskiej części publiki literackiej co uważała, że
jedynym doskwierającym przez bez mała całe życie
Jarosławowi Iwaszkiewiczowi problemem był brak
Nagrody Nobla. Potoczny wizerunek pisarza był
bowiem taki, że jest to niesłychanie zamożny ma-
gnat literacki, właściciel dworu oraz posiadłości,
bywający w korzystnych komitywach z władzą po-
seł, prezes związku, redaktor naczelny, pisarz -
sybaryta co kryzysy twórcze (których w istocie nie
miewa) zażegnywać musi w Rzymie albo na Sycy-
lii, nienasycony konsument zmysłowych dóbr świa-
ta, wyposażony przy tym w szczęśliwą rodzinę, z
niezwykłą żoną, pilną strażniczką twórczości oraz
domowego ogniska u boku. (O osobistych szofe-
rach nie wspominam).
Tymczasem z kart książki Mitznera złożonej w
znacznej mierze z rozmaitych relacji, dokumentów,
listów, fragmentów dzienników, biograficznie czyta-
nych tekstów literackich wyłania się dramatyczny
obraz życia zgoła tragicznego, naznaczonego du-
chowymi męczarniami, chorobami, upiorami "zbyt
długiej starości", a także rozmaitymi materialnymi
plagami. "Pod koniec lat pięćdziesiątych trzeba było
pożyczać pieniędzy na jedzenie. Były takie przy-
padki" - wspomina jedna z pracujących na Stawisku
gospodyń. Samo Stawisko, co z daleka jak raj wy-
glądało, z bliska jawi się jak czeluść. "Stawisko jest
nieludzkie" - notuje Iwaszkiewicz pewnego dnia w
dzienniku. Kiedy jeszcze za życia pisarz próbował
coś o swym męczeństwie mówić, uchodziło to za
tandetną pozę i bywało źródłem szyderstw i prze-
śmiechów. Kluczowe w tej sprawie wydaje mi się
zdanie Pawła Hertza, który wspomina, iż jako mło-
dy człowiek nie był w stanie pojąć "jak można łą-
czyć takie życie na błyszczącej powierzchni świata
z ową świadomością jego głębi", którą przecież
poeta nie tylko posiadał, ale którą też w swych
utworach przejmująco wyrażał. Otóż - jak się zdaje
- zbyt rzadko bierze się pod uwagę fakt, iż widzial-
ne spełnienia mogą być źródłem cierpień albo mo-
gą w zgoła bezlitosny sposób unaoczniać fiasko
egzystencji. Tym co nie zaznają widzialnych (na
przykład literackich) spełnień, jest paradoksalnie
lżej, bo żyją w złudzeniu, że jakby takich spełnień
zaznali, byłoby im lepiej. Życie w złudzeniu jest
przyjemne. Zapewne niejeden młody poeta marzył
o pozycji Iwaszkiewicza (cały czas mam na myśli
literaturę), niejeden chciał po prostu "być Iwaszkie-
wiczem", bo przecież jakby "był Iwaszkiewiczem",
miałby - z wyjątkiem tego nieszczęsnego Nobla -
wszystko. Prostego faktu, że jakby "był Iwaszkiewi-
czem", także "cierpiałby jak Iwaszkiewicz", żaden z
tych marzycieli nie brał pod uwagę, co nie dziwota,
to jest i dzisiaj trudne do pojęcia, wyrażenie: "cier-
pienia Iwaszkiewicza" dalej ma posmak oksymoro-
niczny. Ale on chyba cierpiał męki piekielne, musiał
cierpieć choćby z tego elementarnego powodu, że
będąc na świeczniku, miał zarazem dotkliwą (i jak
najsłuszniejszą) świadomość istotnego niedocenie-
nia, a nawet niezrozumienia swego niekiedy wiel-
kiego pisarstwa. Cierpiał w samotności.
Oboje byli ludźmi na wskroś samotnymi, byli jak
napisze w wierszu niczym "dwie splątane noce".
Choćby jego nadmierne zanurzenie w doczesności
i jej, jak się zdaje, równie nadmierna religijność to
już była sprzeczność nie do pogodzenia, to już był
wystarczający warunek wzajemnych samotności.
"Anna nikogo nie potrzebuje, bo ma Boga w aren-
dzie" - tak o niej, z najwyraźniejszą furią napisze w
swym diariuszu. A jednak oboje tragiczni, oboje
samotni, byli w stanie przez kilkadziesiąt lat swoje
nieraz bardzo hermetyczne samotności i pojąć, i
przyjąć, i przeżyć. Historię tę Piotr Mitzner opowia-
da niekiedy z bardzo bliska, a w niektórych frag-
mentach, choćby w otwierającym książkę obrazie,
kiedy to autor widzi Iwaszkiewiczów po raz ostatni
razem (on drzemie w fotelu, ona schodzi ze scho-
dów), udaje się chyba Mitznerowi rzecz rzadka,
udaje mu się mianowicie dotknąć sedna rzeczy.
Co generalnie nie zmienia mojej opinii, że ani tej,
ani też i innych historii małżeńskich nie należy za-
nadto uszczegóławiać. O ile należy je w ogóle
opowiadać. Na przykład najlepiej znane mi małżeń-
stwo świata (mam na myśli zewnętrzny punkt wi-
dzenia), czyli małżeństwo moich starych. Ileż oni
mieli widzialnych, niewidzialnych, barwnych i nie do
opowiedzenia przygód. A jednak przeżyli w szczę-
ściu i zgodzie kilkadziesiąt lat, i ojciec przed śmier-
cią nie zdążył matki zastrzelić ze swego ulubionego
pistoletu gazowego. Krótka historia tej broni jest
następująca. Ojciec mój wraz z kolegami spędził
swego czasu kilka lat w Afryce. Pewnego wieczoru
rdzenni mieszkańcy Afryki napadli na ojca i kole-
gów, jednego kolegę zabili, drugi przeżył, bo leżał i
udawał zabitego, ojcu zaś udało się zbiec w głąb
buszu, gdzie wspiął się na drzewo (wierzę, że był to
baobab) i przesiedział do rana. Mam wrażenie, że
podczas tej nocy na baobabie w ojcu nastąpił pe-
wien przełom religijny oraz że wtedy też przełamał
się w nim pacyfizm. Ojciec mój, który był pacyfistą
skrajnym (pisałem o tym swego czasu), na przykład
nie pozwalał mi w dzieciństwie na posiadanie na-
wet pistoletu na wodę, rychło po powrocie z czar-
nego lądu zdał egzamin i uzyskał zezwolenie na
posiadanie broni gazowej. Potem stary postawił
dom i umarł, zapomniany zaś i na szczęście nigdy
nie używany oręż gazowy tkwił w niedocieczonej
skrytce. Znaleźliśmy go przypadkiem i właśnie w
czwartek, kiedy ja czytałem o dziejach małżeństwa
Iwaszkiewiczów, matka postanowiła pójść i zdać na
policji pistolet swego zmarłego męża. Ja skończy-
łem lekturę poruszony, matka z posterunku wiślań-
skiej policji wróciła wręcz rozanielona. Opowiadała,
że byli tam zachwycająco uprzejmi młodzi policjan-
ci, zachwycająco piękny i posłuszny policyjny pies
oraz pewna zachwycająco piękna, miejscowa poli-
cjantka. A przecież mówiłem, przecież mówiłem, że
będzie lepiej, jak ja pójdę zdać ojcowską broń.
Tymczasem zamiast podziwiać, a kto wie może się
nawet bliżej zapoznać z piękną wiślańską policjant-
ką, ja czytałem książkę. Znowu zwyciężyło słowo.
Boże mój, źródłem jakże nieprzebranych cierpień
może być literatura.
Transmisja z czegokolwiek (10)
Ożywiły mnie w ub. tygodniu dwie bezpośrednie
transmisje telewizyjne. Pierwszą była bezpośrednia
transmisja z meczu piłkarskiego Francja-Polska w
Paryżu, drugą - bezpośrednia transmisja z miesz-
kania niejakich państwa Koszałków w Krakowie.
Druga transmisja też była w gruncie rzeczy trans-
misją z zawodów, zasadą rywalizacji był tu miano-
wicie pościg, rzecz polegała na tym, że syn pań-
stwa Koszałków Marcin ganiał swoich starych z
kamerą po domu i filmował ich bezlitośnie w trakcie
panicznej ucieczki.
W meczu Polska-Francja dopingowałem - ma się
rozumieć - naszą reprezentację, w przypadku ro-
dziny Koszałków byłem całym sercem po stronie
ściganych rodziców, miałem nadzieję, że uda im się
zbiec i ocalić głowy. Niestety w obu przypadkach
moi faworyci ponieśli porażkę. Polska przegrała z
Francją 1:0, co jest wynikiem najgorszym z możli-
wych, mało wyraziste i wywalczone w ostatnich
minutach zwycięstwo Francuzów niechybnie zosta-
nie uznane za kolejny tryumf polskiego piłkarstwa.
(Inna rzecz, że gdyby było na przykład 2:1 albo 6:1
dla Francji byłoby jednak gorzej, polski zawodnik,
któremu udałoby się strzelić Francuzom gola, bez
wątpienia wybrany by został w rozmaitych plebiscy-
tach sportowcem roku). O ile jednak nasza repre-
zentacja przynajmniej z początku toczyła z raczej
chodzącymi niż biegającymi po boisku przeciwni-
kami wyrównany bój, o tyle państwo Koszałkowie
byli, również od samego początku, bez szans,
dziecko od pierwszych minut narzuciło im szaleń-
cze tempo.
Istnieje zasada, która powiada: nie pisz źle o filmie,
który z zainteresowaniem obejrzałeś od początku
do końca. I bezpośrednią transmisję z domu pań-
stwa Koszałków, czyli film dokumentalny Marcina
Koszałki pt. „Takiego pięknego syna urodziłam", tak
się właśnie ogląda, od początku do końca z zainte-
resowaniem, a nawet z pewnym rodzajem napięcia.
Czy jest to w istocie zalegalizowane przez emisję
telewizyjną i opatrzone pieczęcią sztuki filmowej
podglądactwo, to jest kwestia i sporna, i drugo-
rzędna. Na dobrą sprawę każda sztuka jest jakąś
formą podglądania świata, a prawdziwi twórcy nie
znają poważniejszych zadań jak pogoń (daremna)
za rzeczywistością. Rzecz w środkach i sposobach,
za pomocą których to podglądanie świata i ta po-
goń za rzeczywistością się dokonuje. Otóż film,
zwłaszcza zaś film dokumentalny, dysponuje bar-
dzo niebezpiecznymi środkami wyrazu, kamera
filmowa może być jak topór. I daremnie kryjący się
po kątach państwo Koszałkowie musieli nieraz od-
nosić wrażenie, że w ręku młodego nie kamera jest,
ale topór, oni nie przed kamerą, a przed ostrzem
kamery próbowali się schować.
Fotografujący swoich starych filmowiec dochodzi
zarazem w tym przypadku do krawędzi dokumen-
tacyjnych możliwości, bo przecież dalej w głąb we-
ryzmu pójść niepodobna. (Chyba, żeby celem
wzmożenia wymowy podjąć brawurową decyzję i
sfotografować rodziców w trakcie jakichś fizjolo-
gicznych zajęć). Rozumiem, że łamanie rozmaitych
zasad i naruszanie tabu może być artystycznie
ożywcze, ale uważam zarazem, że na przykład jeśli
idzie o Dekalog, to wystarczy w poszukiwaniu inspi-
racji poprzestać na łamaniu szóstego przykazania,
z czwartym przykazaniem raczej trzeba dać sobie
spokój. Zachwycająca się na łamach „Polityki"
utworem Koszałki Krystyna Lubelska (tyle razy cię
prosiłem Krysiu o umiar) powiada: „Idea uczynienia
z podglądactwa sztuki, która z takim sukcesem
rozwija się w Holandii, dotarła do nas w postaci
wysublimowanej. Koszałka podgląda bowiem nie
innych ludzi, ale samego siebie i swoich własnych
rodziców".
Otóż jest dokładnie odwrotnie i raczej trzeba by
powiedzieć tak: barbarzyńska idea uczynienia z
podglądactwa sztuki została u nas do reszty zbar-
baryzowana, ponieważ podglądanie bliskich jest
moralnie gorsze i wymiernie szkodliwsze od pod-
glądania obcych. (Samego siebie Marcin K. pod-
gląda w filmie w sposób wysoce umiarkowany).
Podglądani obcy przynajmniej zachowują anoni-
mowość, podglądani swoi tej anonimowości są z
natury rzeczy pozbawieni, w końcu żadnemu ze
sfotografowanych w łaźni przez Katarzynę Kozyrę
gołych Węgrów żadna krzywda się nie stała, czego
się zapewne nie da powiedzieć o starych Koszał-
kach. U ilu sąsiadów mają oni teraz przechlapane?
W ilu pobliskich sklepach witać ich teraz będą szy-
dercze chichoty? Jak tu pójść w niedzielę na spa-
cer albo do kościoła? Może przyjdzie się wynosić,
zmieniać mieszkanie i wygląd zewnętrzny? A mało
oni mieli do tej pory kłopotów?
Autor filmu jest - że się tak wyrażę - w zbyt wcze-
snej fazie twórczości, aby pojąć, iż dla rodziców
posiadanie dziecka, które pragnie być artystą, to
jest dramat i nieszczęście. Dziecko, które pragnie
być artystą, przeważnie gnuśnie leży na kanapie,
skromne kieszonkowe wydaje na dziwki oraz czę-
sto w środku nocy wraca w sztok pijane. Tego ro-
dzaju krnąbrność przysparza rodzicom męczeń-
stwa. Rodzice dziecka aspirującego do artyzmu
często popadają w bezsilność i z bezsilności gada-
ją od rzeczy. W takiej właśnie fazie, w fazie bezsil-
nego i przez to też agresywnego bełkotu artysta
postanawia uwiecznić swych rodziców na taśmie
filmowej. Oni zaś widząc, że dziecko nie tylko pra-
gnie zostać artystą, ale że pragnie też z nich - ro-
dziców uczynić surowiec artystyczny, popadają w
jeszcze większą histerię, w jeszcze większy bełkot.
On gania za nimi z toporem kamery i toporem tym
ich dręczy - bezpośrednia transmisja z udręki fi-
zycznej byłaby i jest zakazana, na bezpośrednią
transmisję z udręki psychicznej jest wręcz koniunk-
tura.
Ach - to jest bezsporne - on także wycierpiał niema-
ło, jego toksyczni starzy dali mu zdrowo w kość,
nieraz było w domu nie do zniesienia, nieraz było
strasznie, strasznie. Ale artysta powinien być świa-
dom, że gdyby jego starzy nie byli parą toksycz-
nych czubów, on nie byłby człowiekiem twórczym.
Gdyby starzy Koszałkowie nie dawali młodemu
Koszałce w dupę, o czym - zapytuję - młody Ko-
szałka swój pierwszy film by nakręcił? Gdyby nie
starzy Koszałkowie, nie byłoby filmowca. Dzięki
starym Koszałkom, którzy wpierw swoim nękaniem
wyprofilowali w młodym należytą wrażliwość, potem
zaś z prawdziwie rodzicielską wspaniałomyślnością
zgodzili się złożyć samych siebie na ołtarzu tema-
tyki jego debiutanckiego utworu, tylko i wyłącznie
dzięki starym Koszałkom - filmowiec zaistniał.
Obraz jest bez wątpienia podszyty wyrazistym ge-
stem terapeutycznym, takie też zapewne - terapeu-
tyczne - może być jego znaczące funkcjonowanie
publiczne, choć przecież niczego tu nie ograni-
czam, niczyich zachwytów nie kwestionuję. Trzy-
mam się uparcie wątku prywatności i pilnie przypa-
truję tym wszystkim złamanym zasadom, wedle
których to złamań dzieło zostało sporządzone. Te-
mat: ojciec, matka to jest w końcu temat główny.
Jest to też mój temat, niekiedy sporo zapału wkła-
dam w uganianie się za moim starym. Z piórem w
garści ścigam go nawet po tamtym świecie. Ale we
własnych opisach zgoła go nie poznaję, taki jest
uroczy. Dawne recepty powiadają, że sztukę trzeba
robić dla zachwytu, żeby było piękniej. Mam sła-
bość i podziw dla dawnych receptur i pomimo
wszelkich niedostatków w umiejętnościach, daję
wyidealizowane obrazy mojego starego, opisuję
raczej go takim, jakim chciałbym, żeby był, niźli
takim, jakim był naprawdę. Jaki był naprawdę? Te-
go się nie dowiecie nigdy. Tak on do nas mawiał,
tak mawiał, gdy z niejakim, nieraz parodniowym,
opóźnieniem wracał do domu. Myśmy się pytali:
- Tato gdzieś ty był? On zaś majestatycznie unosił
głowę i oświadczał z dumą: - Tego się nie dowiecie
nigdy.
Tak jest: ostentacyjny autobiografizm bywa upraw-
niony wyłącznie w dziedzinie fikcji czystej, całe zaś
to „podnoszenie podglądactwa do rangi sztuki" sta-
nowi margines i zapewne nigdy się nie upowszech-
ni. A nawet jak się upowszechni, nigdy nie będzie
stanowić istoty rzeczy. Istotę rzeczy zawsze, zaw-
sze będą stanowić wielkie powieści subtelnie prze-
twarzające biografię, wielkie filmy opowiadające
wysublimowane, choć z życia wzięte historie oraz
wielkie drużyny piłkarskie, które w odpowiednim
momencie przyspieszą i zwyciężą.
Wolność wedle tygrysów (13)
Piszę o sprawie powszechnie znanej,opisywanej i
komentowanej w mediach, nie wykluczam też, że ta
swoista "tragedia surrealistyczna" stanie się
przedmiotem rozważań bez mała wszystkich kole-
gów felietonistów. Idzie mi o zeszłotygodniową ob-
ławę na zbiegłe z cyrku tygrysy, w wyniku której to
dramatycznej operacji straty po obu stronach oka-
zały się wyrównane: po stronie ścigających zabity
został jeden weterynarz, po stronie uciekinierów
zabity został jeden tygrys. Weterynarz zabity został
wprawdzie nie przez zdesperowanych uciekinierów,
ale przez swych roznamiętnionych pogonią sojusz-
ników. Symetrii strat to nie umniejsza, wzmaga
tragedię. Wyświechtane powiedzenie, że jakaś tra-
gedia była niepotrzebna jest nie tylko wyświechta-
ne, jest ono też absurdalne - wszystkie tragedie są
wszędzie i zawsze niepotrzebne. "Zdarzyć się mo-
gło, zdarzyć się musiało" - jak to pisała Szymborska
- "na szczęście szyna, hak, belka, hamulec, framu-
ga, zakręt, milimetr, sekunda (...) o krok, o włos od
zbiegu okoliczności". Pod cyrkiem Korona zabrakło
niestety milimetra, sekundy i żaden włos nie od-
dzielił zabitego od śmierci. Zdarzyć się mogło, zda-
rzyć się musiało. Natomiast niektóre opisy, hipotezy
i komentarze tyczące tych sensacji stanowczo nie
powinny się zdarzyć. Mam niejasne poczucie, że
nawet ten felieton nie powinien być naznaczony
zbyt silną zdarzeniowością.
Weźmy samą kwestię wyjścia tygrysów z cyrku.
Jest to kwestia wciąż nierozstrzygnięta. Jedni po-
wiadają, że tygrysy jakimś sobie tylko znanym spo-
sobem same wyszły na wolność. Inni utrzymują, że
zwierzęta przebiegle wykorzystały niedopatrzenie
odpowiednich funkcjonariuszy i przez niedomkniętą
furtkę skwapliwie wyszły na wolność. Są też domy-
sły, że tygrysy miały pomocników z zewnątrz, że na
przykład uwolnili je (wypuścili na wolność) jacyś
poszkodowani na umysłach ekolodzy albo że klatki
pootwierali dla jaj jacyś niestrudzeni facecjoniści.
Wersja, że tygrysy działały w zmowie z nisko opła-
canymi pracownikami cyrku, którym w zamian za
pomoc w ucieczce obiecały sute prowizje, na razie
się nie pojawiła, ale zapewne jest to kwestia (na-
szego) czasu. W każdym razie słowo wolność w
bez mała wszystkich domniemaniach jest słowem
kluczowym. Zwierzę na wolności - zjawisko bez
wątpienia piękne i naturalne. Na przykład w War-
szawie takie wolne zwierzę może wreszcie przejść
się Krakowskim Przedmieściem, wstąpić na kawę
ze śmietanką do Europejskiego, a nawet wyjechać
windą na najwyższe piętro Pałacu Kultury i spojrzeć
na świat nie tylko nie przez kraty, ale i z wysoka.
Faktycznie niewielki jest sens rozciągania tego ro-
dzaju wątpliwych facecji, tym bardziej że rozciągać
je można bez końca.
Idzie mi raczej o powiedzenie licho kolportowanej
prawdy, że nie każde wyjście z klatki jest wyjściem
na wolność. O czym myśli tygrys zamknięty w klat-
ce? Czy on naprawdę myśli o tym, że dobrze by
było z tej klatki prysnąć i pohasać po Tarchominie?
Czy największy nawet bojownik o wolność wśród
tygrysów myśli o tym, że dobrze by było przepiło-
wać kraty, przydrożnymi zagajnikami przebić się do
Okęcia i najbliższym rejsem wrócić do Mombasy?
O czym myśli mój kot, który całymi dniami w pozie
nieodwracalnego degenerata leży na kanapie? Czy
on naprawdę myśli, że dobrze by było ruszyć się z
kanapy i pohasać po jakiejś wiślańskiej łące i na
jakąś mysz zapolować? Znam dziada dobrze i wąt-
pię. Tygrysów z cyrku Korona nie znam zupełnie,
ale jestem najzupełniej pewien, że w jakimkolwiek
biegnącym warszawską ulicą krwiożerczym tygry-
sie nawet wolno jadący zdezelowany maluch
wzbudzi lęk paniczny. (Mój kot zdezelowanego
malucha bałby się trochę mniej niż tygrys - wyłącz-
nie z lenistwa). Ktoś może powiedzieć, że docho-
dzę w ten sposób do wstrząsającego wniosku, do-
chodzę mianowicie do wniosku, że miejsce kana-
powego kota jest na kanapie, zaś miejsce cyrko-
wego tygrysa w cyrku. To też, ale idzie mi również
o kwestię strachu, o kwestię strachu kogoś (niech
to będzie zwierzę), kto został obdarzony darem
wolności.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat z tysiąc, a może ze
dwa tysiące razy słyszałem słuszną skądinąd tezę,
że wzrost wolności łączy się ze zmniejszeniem
bezpieczeństwa (ergo - w jakiejś mierze ze wzro-
stem strachu). Tygrysy zbiegłe z cyrku Korona tej
fundamentalnej cechy demokracji zaznały w spo-
sób dobitny. Wolność ich (nawet jeśli była to wol-
ność pozorna) wzrosła, bezpieczeństwo zmalało.
Niestety pech tych zwierząt polegał na tym, że i
tropiący ich funkcjonariusze byli, są w identycznej
sytuacji, oni również mają większą wolność, więcej
mogą i bardziej są zagrożeni, i bardziej się boją.
Przecież gdyby zdarzyło się to za starej Polski,
gdyby za PRL-u jakieś tygrysy uciekły z cyrku, na
miejsce zdarzenia przyjechałby co najwyżej na ro-
werze jakiś zaspany posterunkowy wyposażony w
kajdanki i pałę, którą w razie nieposłuszeństwa
pałowałby zbiegów. Niestety rzecz się zdarzyła w
czasach nieporadnej nadmierności. W czasach
wolności, które są także czasami zamachów bom-
bowych, brygad antyterrorystycznych, ulicznych
strzelanin oraz policyjnych obław na cyrkowe tygry-
sy. Piszę o sprawach powszechnie wszystkim zna-
nych, opisuję wydarzenia przez wszystkich dzie-
siątki razy oglądane na ekranach telewizorów.
Scena jest jednak niejasna, obraz drży tak jak zaw-
sze, kiedy próbuje się sfotografować świat nie-
uchwytny. Człowiek z ogromnym pistoletem-
strzykawką biegnie przez zarośla, za nim leci ty-
grys, słychać śmiertelny szczęk wystrzałów, śmier-
telnie ranny człowiek pada, śmiertelnie przerażone
zwierzę odskakuje kocim susem, ten co miał uśpić
(czyli uratować) tygrysa nie żyje, pozbawiony
obrońcy drapieżnik też za chwilę zostanie zabity.
Dziura w czaszce weterynarza, dziura w tygrysim
futrze, osłupiały wzrok snajpera - rzeczy niepojęte.
Może faktycznie jedynie w niedocieczonych my-
ślach egzotycznych albo kanapowych kotów są
jakieś odpowiedzi. Może one wiedzą.
Noc jest po to, żeby spać (16)
Jedno z moich ulubionych zdań Emila Ciorana -
obok rzecz jasna najsławniejszego chyba powie-
dzenia: „Gdyby nie myśl o samobójstwie, dawno
bym się zabił" - otóż jedna z moich ulubionych jego
sentencji brzmi: „Życie jest możliwe tylko wskutek
nieciągłości". Ja to zdanie rozumiem szerzej, Cio-
ran węziej, jemu idzie o ten rodzaj nieciągłości,
który świadomej egzystencji daje sen. Ale i samo
to, sama plaga bezsenności to jest straszna plaga.
Jak człowiek nie śpi, to na ogół wpierw czyta, po-
tem jak nie może już czytać, a sen dalej nie przy-
chodzi, to człowiek bawi się pilotem, jeździ sobie po
kanałach w poszukiwaniu jakieś krwawej kołysanki
filmowej albo wesołej komedii, przy której można by
się zarykiwać do białego rana, potem jak pilot nie
pomaga, człowiek odkłada pilota i zaczyna myśleć,
myśli tak z pół godziny albo nawet całą godzinę,
lecz przeważnie jedyną konstruktywną myślą, jaka
z tego w istocie mało konstruktywnego myślenia
wynika, jest myśl, że może by tak warto coś zjeść. I
człowiek wstaje w środku nocy i w szlafroku, i kap-
ciach lezie do kuchni, i tam w niejakiej dyskrecji, by
reszty domowników nie pobudzić, żeruje sobie w
lodówce. Niestety nadzieja, że jak się coś zje, to się
prędzej uśnie, też się przeważnie okazuje utopijna,
pozostaje słynne przewracanie się z boku na bok,
aż do złowrogiego brzasku.
W wydanych kilka miesięcy temu „Rozmowach z
Cioranem" (wydawnictwo KR, przekład Ireneusz
Kania) kwestia bezsenności - jak zresztą bez mała
wszystko w umyśle tego autora - uzyskuje znacze-
nie głębsze i warte obszerniejszego przytoczenia.
(Cioran w ogóle jest pisarzem, którego w gruncie
rzeczy należy prawie wyłącznie cytować, zanadto
przy nim nie kombinować, ponieważ wszelkie kom-
binacje wokół jego piorunującej inteligencji mogą
skończyć się spopieleniem własnego mózgu). Otóż
w rozmowie z Leo Gilletem padają następujące
zdania:
„Bezsenność stawia nas poza marginesem wszyst-
kich żyjących, na zewnątrz ludzkości. Jest się wy-
kluczonym. Człowiek kładzie się o ósmej wieczo-
rem, o dziewiątej czy o dziesiątej (jak się ktoś kła-
dzie o takich porach, nie dziwota, że cierpi na bez-
senność - dopisek mój, JP), a rano budzi się o
ósmej i rozpoczyna dzień. Czymże jest bezsen-
ność? O ósmej rano jest pan dokładnie w tym sa-
mym punkcie co o ósmej wieczorem! Nie ma żad-
nego postępu (...) Zniknięcie snu wywołuje jakąś
złowrogą ciągłość. (...) Po pierwsze czas przybiera
inny wymiar. Minuta po minucie. A każda minuta
jest pewną rzeczywistością. Czas się wlecze, ale
nie postępuje. Nie wiadomo ku czemu postępuje.
Nie chciałbym opisywać procesów psychologicz-
nych zachodzących w kimś, kto przez całe godziny
wsłuchuje się w powolny przepływ czasu. Moim
zdaniem w gruncie rzeczy wszystkie choroby psy-
chiczne, wszystkie wewnętrzne wstrząsy pochodzą
ze szczególnego odczucia czasu. Przed chwilą
mówiliśmy o tym w związku z nudą, w nudzie czas
staje się wobec nas zewnętrzny. Ale w bezsenności
czas jest naszym wrogiem. Dlatego że jest to czas,
w który nie możemy się włączyć. Jaki ma sens to
upływanie czasu? Siedzi pan, wszyscy pochrapują,
świat pochrapuje, a pan czuwa. Cóż nie chcę mó-
wić o tragicznej tego stronie, ale pan wie, dziewięć-
dziesiąt procent samobójstw ma swoje źródło w
bezsenności. Nie przytaczam statystyk, ale to nie
ma znaczenia. Ja to wiem. Bezsenność. Cierpiący
na bezsenność popełnia samobójstwo, ten zaś kto
nie wie co to bezsenność, nie zabija się. Chyba że
to jakiś łotr, zbrodniarz czy złodziej, który chce
skończyć ze wszystkim. Na ogół jednak nie. Prawie
wszystkie samobójstwa bez przyczyny spowodo-
wane są bezsennością. Można to znieść pod wa-
runkiem, że się nie pracuje, tak było ze mną. Ują-
łem to nawet w ten sposób, że gdyby moi rodzice
nie »finansowali« mej bezsenności, na pewno bym
się zabił. Trochę niestosownie jest przedstawiać to
wszystko, ale w końcu z takimi sprawami mogą
zetknąć się wszyscy, dlatego o nich mówię. Nie jest
to doświadczenie jednostkowe, nie tylko ja je znam,
poznało je również mnóstwo innych ludzi. Rozma-
wiałem z lekarzami o bezsenności, nie mają o niej
pojęcia. Ci, którzy sami nie przeżyli tej tragedii, nic
nie pojmą. Osobiście uważam, że bezsenność jest
największym doświadczeniem, jakie może być da-
ne człowiekowi w życiu. Najstraszliwszym, obok
niego wszystkie inne są niczym. Chcę to jasno i
wyraźnie podkreślić".
Muszę powiedzieć, że ani mi w głowie nasuwające
się tu z pozornie automatyczną łatwością ironizmy
czy myśli polemiczne. Z pełną pokorą przyjmuję
fundamentalną i tragiczną diagnozę mistrza, że jak
o trzeciej w nocy kibluję przy otwartej lodówce, mo-
że to być największe dane mi w życiu doświadcze-
nie. Godzę się, że kiedy celem przywołania boga
Morfeusza maczam laskę kabanosa w słoiku z
musztardą - są to rzeczy straszliwe. Pokora moja
jest tym większa, że sprawa może nie tylko mnie
tyczyć, może tyczyć wielu, może nawet wszystkich
bez mała. Mistrzów trzeba słuchać, ponieważ oni
wiedzą. Mistrzów istotnie powinni słuchać wszyscy
bez mała. Choć z drugiej strony myślę sobie, że
jakby tak faktycznie wszyscy (bez mała) słuchali,
jakby w wyniku tego słuchania poznali wszystkie
(albo choćby niektóre tylko) wielkie prawdy - fak-
tycznie, prawie nikt do końca życia nie zmrużyłby
oka.
Mój ojciec i "Doktor Faustus" (17)
Czy opętanie ojca tą powieścią znaczyło, iż był on
też opętany przez złe duchy - nie wiem. Niewątpli-
wie żywo interesował się demonologią, bardzo go
ciekawił tryb życia demonów. „Doktora Faustusa"
Tomasza Manna czytywał namiętnie, maniakalnie i
w koło. Dochodził do końca, do słów pani Schwe-
igestill o „prawdziwie ludzkim wyrozumieniu", potem
czytał jeszcze posłowie i tego samego albo najdalej
następnego dnia zaczynał lekturę powieści na no-
wo.
Ojciec mój czytał „Doktora Faustusa" codziennie.
Czytał tę książkę po cichu i na głos. Dawki lektury
były niewielkie, ale zatrważająco regularne - każ-
dego ranka kilkadziesiąt linijek. Podkreślał ulubione
fragmenty, papierowymi zakładkami zaznaczał wy-
brane strony, na marginesach zapisywał krótkie
komentarze, a nawet odnotowywał swoje stany
emocjonalne. Na przykład, gdy na początku powie-
ści Mann opisuje jedną z osobliwych postaci w Ka-
isersachern - niejaką Matyldę Spiegel, zdanie: „Ko-
bieta ta uszminkowana, choć bynajmniej nie lekkich
obyczajów, zdecydowanie zresztą na to za głupia"
zostało, ma się rozumieć, przez ojca podkreślone,
zaś na marginesie uznał on za stosowne wyrazić
swój zachwyt za pomocą nakreślonego ołówkiem
ekstatycznego: „Ha, ha, ha". Scenę rozmowy Ad-
riana Leverküna z diabłem zdobią wykonane ręką
ojca zręczne, choć sprawiające nieco makabryczne
wrażenie wizerunki, przeistaczającego co pewien
czas swą postać, wysłannika piekieł. Na karcie tytu-
łowej sporządzona jest zawierająca dokładne dane
tabela kolejnych lektur. Na przykład: „Rozpoczęto 5
lutego 1970 - zakończono 12 maja 1970. Rozpo-
częto 13 maja 1970 - zakończono 17 października
1970". W miarę kolejnych lektur wzrastała liczba
podkreśleń i papierowych zakładek. Teraz, gdy w
kilka lat po jego śmierci po raz pierwszy zdejmuję z
półki i przeglądam ojcowski egzemplarz „Doktora
Faustusa", widzę, że jeśli nie wszystkie, to z pew-
nością co druga kartka jest zaznaczona jakąś za-
kładką oraz że prawie na każdej stronie jest jakieś
podkreślenie albo przynajmniej wykrzyknik przy
brzegu akapitu. Odwracam kolejne stronice „Dokto-
ra Faustusa" i czuję zapach ojca.
Pierwsze polskie wydanie powieści ukazało się w
roku 1960, wtedy też ojciec otrzymał ją w prezencie
od biskupa Andrzeja Wantuły. Ja miałem wówczas
osiem lat, od tamtego zatem roku, od ósmego roku
życia pamiętam ojca czytającego, studiującego i
przy każdej sposobności cytującego „Doktora Fau-
stusa". Ojciec mój miał do tej książki taki stosunek,
jaki szczególnie pobożni luteranie mają do Biblii. Bo
też istotnie „Faustus" był jego Biblią, bo też istotnie
ojciec mój choć - tak jak my wszyscy - był luterani-
nem, nie był luteraninem specjalnie pobożnym. W
jednym z moich pierwszych, napisanych w 1980 r.,
opowiadań dałem taki fragment: „Wiarę w moc po-
jedynczej książki odziedziczyłem po ojcu. Ojciec
mój czytywał wyłącznie »Wyznania hochsztaplera
Feliksa Krulla«. Inne książki w jego bibliotece, od
dawna nie zdejmowane z półek, zarosły kurzem i
przeistoczyły się w ledwo widoczne, runiczne napi-
sy. Natomiast powieść Manna pęczniała od coraz
to nowych zakładek, jej marginesy pokrywały swa-
wolne ilustracje, tabela głośnych i cichych lektur nie
mieściła się już na karcie tytułowej, a z każdej stro-
ny filował zapach ciała i garderoby ojca. Ten jedyny
żywy tom w jego księgozbiorze zdawał się nabierać
pozorów rzeczywistej wegetatywności, jakieś dro-
biny naskórka, molekuły łupieżu, cząstki elemen-
tarne oddechu próbowały się w nim zagnieździć na
dobre. W pewnym sensie powieść ta, stając się
przedłużeniem anatomii ojca, dzieliła los mojej
matki. W większym jednak stopniu udało się jej
zachować samodzielność". Kiedy ojciec w mojej
pierwszej książce trafił na ten fragment - wstąpił w
niego szatan. Mój stary - muszę tu dodać - w ogóle
do moich prób literackich odnosił się dość scep-
tycznie, by nie rzec pogardliwie. W gruncie rzeczy
nie dziwię się temu, nie mam o to do niego żalu, a
nawet teraz, kiedy - czynię to wyznanie z prawdzi-
wie leverkünowską pychą - teraz, kiedy nabrałem
niejakiej pewności własnego gestu pisarskiego,
żywię dla ojca pewien podziw - ironizując na temat
mojej pisaniny, dochowywał wierności własnym
gustom literackim. W końcu nie bez pewnej słusz-
ności mój stary mógł przeczuwać, że ciężko mi
będzie osiągnąć literacki poziom Tomasza Manna.
Witold Gombrowicz powiedział swego czasu:
„Trzeba pisać tak jak Gogol albo w ogóle". Trzeba
pisać tak jak Tomasz Mann albo w ogóle - tak, nie
ulega najmniejszych wątpliwości, musiał myśleć
mój ojciec. Ale tym razem, gdy przeczytał moje
wczesne opowiadanie, gdy rozpoznał w tym opo-
wiadaniu samego siebie - wstąpił weń szatan i
ogarnęła go furia nie z tego powodu, iż odbiegam
poziomem literackim od Tomasza Manna. Ani nie z
tego powodu, iż są tam zdania, których ironiczność
mógł odnosić do skomplikowanych relacji, jakie
bywały pomiędzy nim a matką. Ani nawet nie z tego
powodu, że posłużyłem się nim jako pierwowzorem
postaci literackiej. W ojca wstąpił szatan z tego
powodu, że zmieniając celem wzmożenia fikcji tytuł
czytanej przezeń książki z „Doktora Faustusa" na
„Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla" naruszy-
łem świętość. W ojca wstąpił szatan i czynił on to,
co czynił zawsze, gdy wstępował weń szatan: de-
molował mieszkanie i darł się jak opętany. Zarzucał
mi kłamstwo. Twierdził (mylnie), że pomiędzy „Krul-
lem" a „Faustusem" jest przepaść, że „Krull" jest
najsłabszą powieścią Manna, której on nawet do
ręki nie bierze, on natomiast - tak jest - czyta naj-
większe arcydzieło Tomasza Manna, arcydzieło
arcydzieł, matkę wszystkich arcydzieł „Doktora
Faustusa"! Tak jest! On prosty inżynier-górnik bez
humanistycznego wykształcenia, a nawet wręcz
przeciwnie, czyta tylko i wyłącznie „Doktora Fau-
stusa" Tomasza Manna!
Wszystko, co tyczyło tej powieści, było dla ojca
nienaruszalną świętością, jej tekst był dlań tekstem
sakralnym. Kiedy w trakcie swych pilnych lektur
odkrył w swej „księdze mądrości" pewien popełnio-
ny przez autora lapsus, nie sprawiło mu to naj-
mniejszej satysfakcji. Nie był ze swego odkrycia ani
dumny, ani szczęśliwy - był w pomieszaniu. Księgi
święte - jak powszechnie wiadomo - nie zawierają
żadnych błędów, a tu jednak - chyba za jakąś dia-
belską sprawą - zdarzyło się coś, co stanowczo nie
powinno było się zdarzyć.
Otóż narrator powieści Serenus Zietblom jest kato-
likiem. Nie natrętnie wprawdzie, ale wystarczająco
dobitnie biograf i przyjaciel Leverküna (który był
luteraninem) wspomina o swym katolicyzmie, o
swym katolickim pochodzeniu, podkreśla przy tym,
iż urodził się w katolickiej rodzinie w Kaisersachern,
a więc „pośrodku rodzinnego kraju Reformacji, w
samym sercu terenu działalności Lutra". Choćby
przez ten dosyć w końcu elementarny efekt kontra-
stu katolicyzm Zietbloma jest dobrze widoczny,
choć też zarazem chyba nie jest dla dziejów tej
postaci sprawą kluczową. O ile w ogóle są w tym
arcydziele arcydzieł jakieś sprawy niekluczowe. W
każdym razie sam Zietblom tak powiada: „Co się
zatem tyczy mego katolickiego pochodzenia,
ukształtowało ono oczywiście i wpłynęło na moje
życie duchowe nie na tyle jednak, aby to zabarwie-
nie mej psychiki wywołało kiedykolwiek sprzecz-
ność z mym humanistycznym światopoglądem,
umiłowaniem »najlepszych sztuk i nauk«, jak to
kiedyś powiadano". Co najmniej w jednym jeszcze
miejscu powieści jest mowa o katolicyzmie Serenu-
sa Zietbloma. (Gdy kłopocze się on zamiarem stu-
diowania przez Leverküna teologii, wznosi nie reto-
ryczny przecież okrzyk: „Gdyby przynajmniej był
katolikiem na równi z nami!"). Katolicyzm Zietbloma
nie ulega wątpliwości. Nie ulega też zatem wątpli-
wości, że jest autorskim lapsusem jego, uczynione
na stronie 56, wyznanie: „własna moja viola d'a-
more, na której siedmiu strunach wygrywałem
przez całe życie, pochodzi z ulicy Parafialnej. Był to
prezent od rodziców w dniu mojej konfirmacji". Oj-
ciec z początku tego ewidentnego potknięcia nie
przyjmował do wiadomości, żywił nadzieję, że jest
to błąd tłumaczy. Nadzieja ta od samego początku
raczej wątła - dokonane przez Marię Kurecką i Wi-
tolda Wirpszę polskie tłumaczenie Mannowskiego
arcydzieła jest też arcydziełem przekładu - pierz-
chła całkowicie, gdy ojciec za sprawą swych berliń-
skich przyjaciół wszedł wreszcie w posiadanie nie-
mieckiego oryginału. Niestety - w niemieckim orygi-
nale również niezbicie widniało, w tym akurat przy-
padku fatalnie użyte, słowo „Konfirmation".
Śmiało mogę w tej chwili sparafrazować okrzyk
Serenusa Zietbloma: Gdyby przynajmniej ojciec
mój tak jak prawie wszyscy w Polsce był katolikiem!
Otóż gdyby ojciec mój był katolikiem, być może nie
tyle błędu pisarza by nie zauważył - zauważyłby go
na pewno - ale jako katolik z pewnością nie przy-
dałby temu potknięciu pewnej dodatkowej jaskra-
wości. Inaczej jeszcze powiem: aby ten akurat błąd
Manna dostrzec, nie trzeba być pilnym czytelnikiem
„Faustusa" - wystarczy być polskim luteraninem.
Przeczulenie polskich luteran na widok każdej
wzmianki tyczącej luteranizmu w ogóle jest znacz-
ne. Przeczulenie polskich luteran na widok każdej
wzmianki tyczącej polskiego luteranizmu graniczy z
histerią. Przeczulenie polskich luteran na widok
każdej wzmianki kwestionującej polskość polskich
luteran graniczy z pomieszaniem zmysłów. Mówię
w tej chwili o psychologicznych (i nie tylko psycho-
logicznych)
konsekwencjach
wynikających
z
wszechobecnego jeszcze nie tak dawno stereoty-
pu: Polak = katolik. Luter = Niemiec. Rzecz jasna
istnienie tych stereotypów w polskich luteranach
wytwarza nie tylko prosty kompleks „oblężonej
twierdzy", wytwarza też poczucie bezwyjściowości,
rozwścieczeni bowiem do granic nieustanną ko-
niecznością udowadniania swej polskości (ergo -
zaprzeczania swej niemieckości) nawet swych so-
juszników skłonni są oni w tej sprawie uznawać za
wrogów. To znaczy jeśli, na przykład, zdarzy się
jakiś światły umysł, który oświadczy, że nieprawdą
jest, jakoby wszyscy Polacy byli katolikami, że żyją
też tutaj przedstawiciele innych wyznań, np. garst-
ka luteran, współwyznawcy moi skłonni są - nie bez
racji - dopatrywać się w tego rodzaju wspaniało-
myślności elementu obraźliwego. Słynny był swego
czasu wśród moich współbraci list ówczesnego
prezydenta Rzeczpospolitej Lecha Wałęsy skiero-
wany do mniejszości wyznaniowych. W tym nad-
zwyczaj serdecznym i przyjaznym piśmie znalazło
się wszakże niefortunne (choć zapewne dla mało
pilnych czytelników niezauważalne) sformułowanie,
w którym Wałęsa wyrażał szlachetną w końcu na-
dzieję, iż owi wszyscy nie-katolicy, do których jego
pismo było skierowane, „dobrze się mają wśród nas
Polaków". O reakcji, jaką owa bezwiedna niezręcz-
ność Lecha Wałęsy wzbudziła, zwłaszcza wśród
nas luteran, dałoby się napisać książkę i praca ta
niechybnie oświetliłaby niejedną komplikację naszej
istotnie nielicznej (kilkudziesięciotysięcznej) mniej-
szości. Zwłaszcza w moich stronach rodzinnych, na
Śląsku Cieszyńskim, sprawa polskości polskich
luteran ma wymiar intensywny. Dzieje tych ziem
bowiem tak się układały, że w czasach prześlado-
wań, kontrreformacji i pruskiego panowania to wła-
śnie tutejsi ewangelicy przez prawdziwie luterską
wierność swoim księgom - a były to polskie prze-
kłady Biblii, postylle i śpiewniki - byli, patetycznie
mówiąc, prawdziwą ostoją polskości. Jeśli w niektó-
rych odmianach tutejszych dialektów język polski
przetrwał w swych najpiękniejszych staropolskich
formach, jest to bez wątpienia zasługą tutejszych
„lutrów". Istnieje zresztą w moich stronach przysło-
wie-powiedzenie: „Twardy jak Luter spod Cieszyna"
i znaczy ono zarówno wierność religii jak i wierność
Polsce.
Wbrew pozorom w tej być może nieco przydługiej i
zawierającej zapewne znane niektórym z państwa
fakty nie oddalam się od postaci mojego ojca pilnie
studiującego zdanie po zdaniu powieść pt. „Doktor
Faustus" Tomasza Manna. Ale też w żadnym wy-
padku nie zamierzam opowiadać takiej wersji histo-
rii życia mojego ojca, wedle której ten pochodzący
ze Śląska Cieszyńskiego luteranin i namiętny czy-
telnik Tomasza Manna miałby się okazać jakimś,
na przykład, bojownikiem o polskość polskiego lute-
ranizmu. Opowiadam o moim ojcu, ponieważ - jak
się z czasem przekonuję - mało o nim wiem i pra-
wie go nie znałem. Historia ta należy do tego ro-
dzaju historii, które są próbą wypełnienia pustych
miejsc, próbą znalezienia odpowiedzi na pytania,
które wcześniej - za życia ojca - po prostu nie przy-
szłyby mi do głowy. Jaki na przykład luteranizm
ojca miał wpływ na jego fascynację „Faustusem"?
Albo inaczej jeszcze: jakie były związki pomiędzy
luteranizmem mojego starego a demonicznymi
wątkami książki? Słowo „demonizm" jest jednym ze
słów-kluczy utworu, było to zarazem jedno z ulu-
bionych słów mojego ojca. Diabeł nawiedzający w
powieści Adriana Leverküna jest w końcu tym sa-
mym diabłem, który swego czasu gadał z Marcinem
Lutrem. Legenda głosi, że Reformator cisnął weń
kałamarzem, Mannowskie sprostowanie tego epi-
zodu (w powieści Kusy informuje Leverküna, iż w
rzeczywistości nie kałamarz, a bułka to była), otóż
ta swoista demistyfikacja budziła w ojcu zgoła eks-
tatyczny zachwyt. Albo inne jeszcze stawiam pyta-
nie, istotniejsze, a może nawet najistotniejsze. Ja-
kie znaczenie miał dla lektury ojca fakt, iż mógł on
to w wielu partiach napisane stylizowaną starą
niemczyzną arcydzieło z absolutną swobodą czytać
w oryginale? Ojciec mój język niemiecki znał wy-
bornie, był człowiekiem w ścisłym słowa tego zna-
czeniu dwujęzycznym. Urodzony w 1923 r., w
dziewiętnaście lat później dokładnie 20 marca 1942
r. został szeregowcem 71 pułku artylerii lotniczej
Armii Niemieckiej. Jak wynika z książeczki wojsko-
wej, w rok później uzyskał awans na starszego sze-
regowego, w 1944 r. był w oddziałach stacjonują-
cych w Lipsku i pod Berlinem, w styczniu 1945 r. na
froncie wschodnim, w kwietniu tego samego roku
wzięty do niewoli rosyjskiej, w kilka miesięcy póź-
niej jakimś, w gruncie rzeczy nie wiadomo jakim,
cudem wrócił do Polski. Wygłaszanie w tym miej-
scu zdania, iż ojciec mój miał w tym czasie wiele
sposobności, by dobrze opanować język niemiecki
- wydaje mi się zbyteczne. O wojnie, o swojej służ-
bie w Wehrmachcie nie wspominał nigdy ani sło-
wem. Ja - rzecz jasna - o tym, że ojciec mój (po-
dobnie jak rozmaici moi wujowie i krewniacy, jak
bez mała wszyscy mężczyźni z moich stron) był
żołnierzem niemieckim, przez długi czas nie mia-
łem zielonego pojęcia. Ponieważ - przeciwnie -
byłem jako dziecko pewien, iż mój tatuś w czasie II
wojny światowej dzielnie stawiał czoła hitlerowskiej
nawale, od czasu do czasu stawiałem mu fascynu-
jące wtedy dla mnie pytanie: Tato - pytałem z za-
partym tchem - tato, iluś zabił faszystów? Milczenie
ojca brałem za powściągliwość starego szeryfa i
nazajutrz w szkole podawałem kolegom astrono-
miczne liczby hitlerowskich ofiar mojego szybko-
strzelnego papcia. Ale czasy moich szkolnych
przechwałek były też jednym z najtrudniejszych
okresów w życiu ojca. Choć z natury swego tempe-
ramentu miał silną skłonność do legalizmu (być
może koszmar wojny skłonność tę wzmocnił) - le-
galizm jego okazał się dla władzy ludowej niewy-
starczający. Być luteraninem w Polsce komuni-
stycznej to nie była żadna przykrość, co najwyżej
człowiek mógł być uważany za nie-Polaka. Ale być
luteraninem i równocześnie byłym żołnierzem nie-
mieckim to już było trochę za dużo, to mogło oka-
zać się groźne. I mojego starego któregoś dnia
ogarnęła panika i jął ogniem i mieczem wypalać w
domu wszystko co niemieckie. Powydzierał z albu-
mów i puścił z dymem wszystkie swoje fotografie z
okresu służby wojskowej. Podarł na strzępy
wszystkie dokumenty, łącznie z książeczką żołdo-
wą (tego akurat błędu matka moja nie może prze-
boleć do dnia dzisiejszego), przestał abonować
niemieckie pisma specjalistyczne, przestał nawet
czytać i kupować w pobliskim kiosku „Neues Deut-
schland". Był to błogosławiony i szczęśliwy okres w
moim życiu. Ojciec mój bowiem wtedy także prze-
stał uczyć mnie niemieckiego. Miałem może cztery,
może pięć lat, umiałem już biegle opowiadać nie-
które niemieckie bajki i śpiewać piosenki, ale lekcje,
z racji porywczości nauczyciela, dalej były koszma-
rem. Cóż to była za ulga ten ówczesny krótkotrwały
zresztą rozbrat ojca z niemieckością! W gruncie
rzeczy do dziś - niemal z czystym sumieniem -
mógłbym winić mojego biednego starego za mój
analfabetyzm językowy. Nie będę wszakże w tym
miejscu opowiadał dalszego ciągu rozmaitych ma-
lowniczych pod względem moich poliglotycznych
niemożności anegdot. (Ojciec np. zapisał mnie po
przerwaniu domowego kursu niemieckiego na ofi-
cjalny kurs francuskiego, tyle że kurs ten rychło
okazał się kursem dla wysoko zaawansowanych,
co wzmogło we mnie uraz do nauki języków ob-
cych). Nie będę innych jeszcze opowieści o zgub-
nym niekiedy roztargnieniu ojca snuł i nie będę też
za moje językowe nieuctwo nikogo obarczał winą,
nikogo poza duchem własnego lenistwa.
Po kilku latach widzialne jego kłopoty skończyły się,
ustał też jego lęk i z rodzajem dziecinnego zapału
rzucił się on na otrzymany od biskupa Wantuły pre-
zent. Ojciec chyba w ogóle od biskupa Wantuły
(nawiasem mówiąc więźnia Dachau - ale to już
doprawdy jest osobna i zasługująca na istotną do-
rosłość historia) dowiedział się o istnieniu nie tylko
Tomasza Manna, ale też np. Franza Kafki, Her-
manna Brocha czy Marcela Prousta. Wszystkie te i
inne najistotniejsze książki w mojej bibliotece w
sensie widzialnym odziedziczałem po ojcu, w sen-
sie niewidzialnym, a więc najistotniejszym, stoi za
tym księgozbiorem duch przyjaciela moich dziad-
ków, rodziców, i mojego nauczyciela, biskupa ko-
ścioła ewangelickiego w Polsce - Andrzeja Wantu-
ły.
Być może tęsknota za na krótko zostawionym
„wszystkim co niemieckie" była jednym z powodów
zapału ojca, jednym z powodów, dla których lektura
„Doktora Faustusa" pochłonęła go tak niepospoli-
cie. Innych powodów było zapewne też niemało i
nie mam złudzeń, bym ich wszystkich (nawet napi-
sawszy o ojcu tomy całe) dociekł. Ale niezbicie pa-
miętam powód pierwszy. Otóż na samym początku
ojca zachwyciła długość frazy Manna. Zafascyno-
wała go jakby sama czysto techniczna umiejętność
konstruowania okresów długich na pół strony. Czy
był to podziw technika w sensie ścisłym dla techni-
ka literackiego - nie wiem, jest to możliwe i praw-
dopodobne. W każdym razie pamiętam ojca poka-
zującego mi rozstawionymi palcami na otwartej
stronie „Doktora Faustusa" rozmiar jakiegoś gigan-
tycznego zdania. - Popatrz - mówi ojciec - popatrz
co za majster, na samej górze strony zaczyna, a na
samym dole kończy. I to jest proszę ciebie jedno
zdanie.
Tak jest, mojemu analfabetyzmowi językowemu
ojciec nie jest winien żadną miarą. Ale w zaszcze-
pieniu mi skłonności do operowania tasiemcową
frazą jego zgubna zasługa jest niewątpliwa.
Moi czcigodni kore-
spondenci
Ja nie ubiegam się o czytelników.
Mnie po prostu nie zależy, mnie to w
najściślejszym słowa tego znaczeniu
wisi.
Z rozmaitych stron, najczęściej na spotkaniach au-
torskich, docierają do mnie pytania, dlaczego nie
reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam na po-
mieszczane na internetowych stronach „Polityki”
listy komentujących moje felietony czytelników.
Otóż nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowia-
dam, ponieważ ja tego w ogóle nie czytam.
J
E
R
Z
Y
P
I
L
C
H
Po pierwsze nie utrzymuję kontaktu ze światem za
pośrednictwem Internetu, po drugie nie pasują mi
anonimowi rozmówcy. Kto godzi się, przystaje i
ochoczo bierze udział w anonimowym z zasady
czatowaniu, jego – bo w żadnym wypadku nie moja
– sprawa. Na strony internetowej korespondecji dwa
albo trzy razy, ostatnio co najmniej kilkanaście ty-
godni temu, zajrzałem – nic, w żadnym sensie mi to
nic nie dało, żadnej emocji, żadnej myśli, najmniej-
szej inspiracji. W związku z „Mocnym aniołem”
świadomie zdarzyło mi się wziąć udział w kilku
czatach, za każdym razem imprezy te budziły we
mnie, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Zdarza-
ły się oczywiście jakieś ciekawsze czy intensyw-
niejsze wymiany zdań, ale generalnie polega to na
tym, że widzialny człowiek obcuje z jakąś niewi-
dzialną masą, która z racji swej niewidzialności
zasypuje go gradem bezkarnych pytań. Ile razy
można w końcu odpowiadać na pytanie: Co by pan
zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Proszę? Co
by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę?
Słucham? Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę
niewidkę? Zwaliłbym konia.
Anonimowe listy zawsze były dziełem zakomplek-
sionych, często poszkodowanych na umyśle niena-
wistników, na anonimy nigdy się nie reagowało,
anonimy zawsze wyrzucało się do kosza. Pożytecz-
ny i chwalebny wynalazek Internetu jest też wyna-
lazkiem wulgarnym przez to, że produkowaniu ano-
nimów sprzyja. Plwocina nienawistników zyskała
teraz internetową prędkość i znakomitą skuteczność
rozpościerania się na ekranie. Dawny nienawistnik
musiał – na wszelki wypadek zmieniając charakter
pisma – napisać list, kupić znaczek i kopertę, pójść
na pocztę – czynności te były wśród nienawistni-
ków źródłem selekcji. Teraz każdy, kto władanie
klawiaturą utożsamia z pracą umysłu, natychmiast
paple, co mu ślina na mózg przyniesie. Są oczywi-
ście, i to bardzo liczni, internauci rozumiejący, ale i
im anonimowość moralnie szkodzi i szkodzi im
przede wszystkim nikczemne środowisko, w którym
się obracają: oblepione glutami i żółciową flegmą
internetowe łącza, w których głównie słychać beka-
nie i pierdzenie. Być może jestem w komfortowej
sytuacji, nic na to nie poradzę, całe lata na to pra-
cowałem.
Nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam na
internetową korespondencję także dlatego, że ja nie
ubiegam się o czytelników. Mnie po prostu nie za-
leży, mnie to w najściślejszym słowa tego znacze-
niu wisi. Więcej. Mam najgłębsze przekonanie, że
akurat to co ja piszę i tak czyta za dużo ludzi. Moje
teksty to są, w ich optymalnym sensie, teksty dla
nielicznych. Istnieje jakaś grupa, która z niejasnych
powodów usiłuje być moją grupą czytelniczą, choć
jest to z natury rzeczy niemożliwe: pomiędzy mną a
wami jest – jak to mawiał Jerzy Kosiński – Pacyfik
i Atlantyk razem wzięte. Josif Brodski, o którym
pisałem tydzień temu i którego dalej czytam, z wła-
ściwą sobie nonszalancją powiada wprost: „czytel-
nik, choć to bardzo smutne, nigdy nie nadąża (...)
nie twierdzę, że autor to istota wyższa, ale procesy
psychologiczne toczą się w innym tempie (...)
uprawianie literatury daje sakramencki gaz” itd.
Otóż oczywiście autor nie jest istotą wyższą, ale
czytelnik nie jest też świętą krową, której dyktaty
należy uwzględniać. Dla tych co rozumieją albo
słyszą mało, nie ma taryfy ulgowej, tym bardziej nie
może obowiązywać bezwzględna taryfa dyktowana
przez miernoty. Niestety nie mogę nikomu – boleję
nad tym – zakazać czytania moich tekstów. Mogę
jedynie (rzecz jasna do tych, do których apeluję)
utopijnie zaapelować: nie czytajcie, ponieważ jest to
dla was czysta strata czasu i nerwów, nie czytajcie
mnie, czytajcie co innego. A jeśli jest to silniejsze
od was i musicie mnie czytać – drodzy czatownicy
– to spróbujcie przynajmniej powstrzymać się od
gryzmolenia swoich wrażeń w Internecie, a jeśli i
od tego nie możecie się powstrzymać, to nie miejcie
wzmacniających wasze istnienie złudzeń, że ja będę
to czytał albo – zwłaszcza – odpowiadał. Odpowia-
dam, owszem, na wszystkie (prawie) po staremu
napisane listy, odpowiadam z rozkoszą, choć prze-
cież moi prawdziwi i czcigodni korespondenci to
też są nieraz – bardzo dziwni ludzie. Niezawodnie
za kilka dni nadejdzie wytworna koperta od pani
B.P. – wykwintnej ekonomistki z Jarocina, „kiedy
pan wreszcie przeprosi za wulgaryzmy”– tak nie-
wątpliwie będzie się ta surowa epistoła rozpoczy-
nać. Swoją drogą z tymi przeprosinami to jest jakaś
mania. A z wulgaryzmami?
Istotnie, po użyciu jakiegoś niepodobna nie odno-
tować znacznego czytelniczego ożywienia. Nie-
dawno, kilka tygodni temu, pewna (zwłaszcza w
internautycznym kontekście) urocza pani H. z Sopo-
tu zażądała stanowczo, by jej wyjaśnić (na łamach!)
sens, jak się okazuje, kompletnie nieznanego jej
słowa: „przejebać”. Ponieważ na łamach brakowało
miejsca, listownie skierowałem poznawczo pogu-
bioną korespondentkę do odpowiednich słowników.
Pani H. z Sopotu pracowicie odpisała wszelkie pod-
stawowe i pochodne znaczenia wiadomego terminu
i w kolejnym liście zadała mi pytanie, na które do
dzisiaj nie umiem znaleźć odpowiedzi: „córka –
pisze pani H. – niebawem zdaje maturę, ciekawa
jestem, czy jeśli w pracy pisemnej użyje słowa
»przejebać«, to zda?” Doprawdy nie wiem. Mam
jedynie nadzieję, że dziecko wziąwszy po matce
urodę, inteligencję po ojcu maturę – bez względu na
słownictwo – dawno zdało. Spóźnione ale tym
szczersze gratulacje.
Jeśli idzie o listy z Gniezna – tak Basiu, dochodzą
one, czytam je uważnie. Niestety proponowany
przez Ciebie szyfr moich odpowiedzi w druku jest
na razie niemożliwy – „Polityka” musiałaby w tym
celu zmienić szatę graficzną. „Zbierzmy się w so-
bie, zbierzmy się w sobie – nawołuje zdesperowany
czytelnik – mniejsza o to skąd – zbierzmy się w
sobie i wyrwijmy wreszcie Baczyńskiemu karabin z
garści!” I co ja mam z takim apelem zrobić? Wyko-
nać się nie da, a odmówić tym bardziej niezręcznie.
A wszyscy ci nagle spoufaleni, Pilchu, kumple żąd-
ni intensywnego spotkania? A nieoczekiwane i chy-
ba prawdziwe przyjaźnie z ludźmi, co te same
przemierzali szlaki? A listy zmieniające życie?
Opowiadam o wybranych przygodach episto-
larnych, a też nie bez nostalgii wspominam
czasy dawnych, całkiem bezinteresownych
korespondentów prasy społeczno-kulturalnej,
rytualni klasycy – w dzisiejszych kontekstach
wytworni erudyci – tamtych „listów do redakcji”
– Emil Biela z Myślenic i Aleksander Zaczyński
z Zakopanego – żyją oni jeszcze? Nostalgia
nostalgią, ale standardowo boleć – tym razem
nad upadkiem sztuki korespondencji – też nie
mam zamiaru. W końcu kto wie – być może
jakoś przetrwają wasze e-maile albo tomy na-
szych esemesów. Standardowo boleć nie mam
najmniejszego zamiaru. Umyślnie postanowi-
łem w tym właśnie numerze „Polityki” – w któ-
rym w innym miejscu zapraszam, też przecież
nie wszystkich, do intensywnej i niekonwencjo-
nalnej korespondencji – umyślnie teraz posta-
nowiłem uporządkować pewne – niech będzie
– korespondencyjne zaległości.
Polityka,
NUMER 26/2001 (2304)