J
ERZY
P
ILCH
F
ELIETONY
1
Dziesięć słów
„Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy" - pisał poeta i faktycznie, kiedy po długiej nie-
obecności przemierzam ciemne i zamarznięte zaułki, czuję tę aurę: miłą i śmiertelną. Obyśmy
wszyscy żyli wiecznie, ale z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nadchodzące stulecie
będzie także sezonem fantastycznych pogrzebów. Kraków - zwłaszcza na przybyszach z da-
lekich stron - sprawia wrażenie miasta doskonale do tego sezonu przygotowanego. Idę - daj-
my na to - wymarłą ulicą Smoleńsk i ucho wytężam ciekawie, i słyszę subtelny chrzęst czcio-
nek składanych w strzeliste nekrologi, szelest żałobnych chorągwi, ktoś czarnym kordonkiem
wyszywa inicjał na sepiowym całunie. W mojej ulubionej kawiarni również panuje dławiąco
rozkoszna dekadencja, wszystkim czterem kelnerkom pogrzebowa bielizna w identycznych
proporcjach wyłazi spod brokatowych sukienek. Zamawiam to co zwykle, przeglądam prasę
krakowską i ogólnopolską, przeglądam noworoczny „Tygodnik Powszechny" i ożywiam się
znacznie, czuję, jak krew w zamarzających żyłach krąży żywiej. Na ostatniej stronie „Tygo-
dnika" Zbigniew Mentzel wznosi interesujący toast noworoczny. „Drodzy Przyjaciele! - po-
wiada - Podzielmy się swoimi słowami. I poczujmy blask, jaki bije od słowa". Asumpt do
tego, wbrew pozorom bardzo szczególnego, toastu daje Mentzlowi pochodząca sprzed bez
mała pół wieku notatka Alberta Camusa: „Odpowiedź na pytanie o moje dziesięć słów: świat,
cierpienie, ziemia, matka, ludzie, pustynia, honor, bieda, lato, morze". Zainspirowany Camu-
sem Mentzel rozważa następnie dziesiątkę swoich słów („matka, ojciec, dom, wstyd, ryby,
ciało, Polska, serce, wierność, język"), dalej zaś ja sam intensywnie zainspirowany i Camu-
sem, i Mentzlem przystępuję do namysłu nad moimi dziesięcioma słowami.
Znalezisko Mentzla jest jak sądzę pobudzające w sposób wszechogarniający, oczami duszy
już widzę np. rzutkich reżyserów, co ułożywszy swoje własne dziesiątki kluczowych słów,
będą następnie wedle wynotowanych haseł pisać scenariusze i kręcić dziesięcioodcinkowe
cykle, i te na wskroś autorskie seriale (odcinek pt. „Dzieciństwo", odcinek pt. „Stalinizm",
odcinek pt. „Kobiety") wreszcie, wreszcie zyskają na Zachodzie (zwłaszcza odcinek pt. „Za-
chód") uznanie porównywalne z „Dekalogiem" Krzysztofa Kieślowskiego, a może nawet zy-
skają one uznanie jeszcze większe. Wszystko jedno zresztą.
Istotą ewentualnych kontynuacji pomysłu (zarazem istotą spostrzegawczości felietonisty „Ty-
godnika Powszechnego") jest proste, ale też i trudne przyjęcie do wiadomości faktu, że idzie
tu o słowa, nie o co innego. O słowa, nie o rzeczy nazywane słowami. To nie ma być lista
dziesięciu najważniejszych pojęć mojego życia, to nie ma być lista dziesięciu najistotniej-
szych kategorii ani dziesięciu moralnych drogowskazów, ani dziesięciu najważniejszych
przeżyć, ani dziesięciu podstawowych wspomnień, ani dziesięciu dramatów, ani dziesięciu
2
uciech, ani dziesięciu najważniejszych miejsc, ani imion, ani nazw, ani tras dziesięciu na-
szych duchowych albo nieduchowych wędrówek, ani dziesięciu poznawczych wstrząsów, ani
dziesięciu autorytetów, ani dziesięciu takich czy innych iluminacji. To ma być lista dziesięciu
słów. Dziesięciu słów życia. Kto tej zasady nie rozumie, w zasadzie nie powinien brać udziału
w zabawie, która zresztą - przez słowo właśnie - żadną zabawą nie jest. Czynię to zastrzeże-
nie, choć świadom jestem jego utopijności, zabronić udziału nikomu nie można, z pewnością
znajdą się uroczy facecjoniści, co na swoich spisach umieszczą np. dziesięć damskich imion
(Jola, Viola, Mariola itd.) albo dziesięć elementarnych zgoła potrzeb, albo dziesięć niezby-
walnych atrybutów własnej egzystencji (papierosy, zapałki, mały Żywiec itd.), że nie wspo-
mnę o bojowych formacjach, których dziesiątki słów, nomen omen, życia zaczynać się będą
od: 1) Pornografia, 2) Żydzi, 3) Adam Michnik, 4) Katarzyna Kozyra itd.
Istotą słowa, tak jak ja jego istotę rozumiem, jest niezbywalna w nim - z wysoka mówiąc -
obecność piękna. Jeśli na liście moich dziesięciu słów byłoby dajmy na to słowo: pióro, to
znaczyłoby, że spośród wszystkich słów w taki czy inny sposób opisujących czy określają-
cych, czy symbolizujących mój zawód - literaturę, wybieram pióro właśnie dla jego obrazo-
wej zmysłowości, przez pamięć czarno-zielonego pelikana, którym pisał ojciec, przez pamięć
wszystkich piór, którymi ja pisałem, przez pamięć wiersza Szymborskiej o Tomaszu Mannie
(„cudownie upierzona watermanem ręka") i również dlatego, że pióro bywa elementem
skrzydła, na przykład skrzydła anielskiego.
Raz jeszcze przeczytałem toast noworoczny Zbigniewa Mentzla i wydobyłem z kieszeni ołó-
wek firmy UHU i na papierowej serwetce wypisałem dziesięć słów mojego życia, a raczej
dziesięć moich słów. Ułożyć ich wszakże w jakiejś kolejności wedle ważności czy hierarchii
nie byłem w stanie, chwila była tak podniosła, że nadanie moim słowom formalnej kolejności
alfabetycznej wydało mi się z kolei niestosowne. Z jednym wyjątkiem zostawiłem je tedy tak,
jak zostały zapisane. Com napisał, tom napisał - jak mawiała pewna postać historyczna. Po-
tem uregulowałem należność, skłoniłem się odzianym w brokatowe sukienki i naznaczonym
czarnymi ramiączkami kelnerkom i wyszedłem na rynek. Mróz schodził z niebios, granatowe
światła kładły się na płycie, wciągnąłem powietrze i wydało mi się, że tak jak czterdzieści lat
temu czuję zapach lamp gazowych wiszących pod Sukiennicami.
Oto dziesięć moich słów zapisanych pod sam koniec roku pańskiego tysiąc dziewięćset dzie-
więćdziesiątego i dziewiątego: dom, nałóg, dotyk, pismo, dzwon, trawa, światło, matka,
skrzydła, koniec.
3
„Pojedziemy białym koniem"
Jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica
pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani
nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to
bywa.
Jak tak dalej pójdzie, zostanę specjalistą d opisywania zbiegowisk ulicznych, ale mówi się
trudno: byłem, słyszałem, widziałem. Pałac Kultury od trzeciego piętra tonął w czarnej mgle,
pod stacją metra wiekowy muzyk w kowbojskim kapeluszu darł się na całe gardło, kilkaset
metrów dalej na rogu Alej i Nowego Światu spowity w ceratowy całun leżał zastrzelony zło-
dziej.
Dla mnie - prostego synka z Wisły - dramatyczne sceny wielkomiejskie są wciąż wielką no-
winą i nie dziwota, że reaguję na nie z dziecinnym entuzjazmem. Powiem więcej: jakby mnie
kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy
Wisłą a Warszawą, zapewne (nie bacząc na publicystyczne uproszczenia) rzekłbym w odpo-
wiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowie-
kowi koło głowy, w Warszawie to bywa. Zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek kiedy-
kolwiek w ciągu minionego tysiąclecia użył w centrum Wisły broni palnej, nic mi o tym nie
wiadomo, ale może ktoś kiedyś użył. Nie zdziwiłbym się. Odkąd dotarła do mnie - że posłużę
się wybitnie dygresyjnym przykładem - otóż odkąd dotarła do mnie prawdziwie rewolwero-
wa, a nawet eksplozywna wiadomość, że w Wiśle (w pensjonacie Piast, dwa kroki od naszej
chałupy!) mieszkał pewnego przedwojennego lata Witold Gombrowicz, że chodził on na wy-
cieczki na Czantorię, na Stożek i na Bukową - elementarnemu odruchowi zdziwienia ulegam
rzadziej.
Tłum otaczający w piątek okolice ronda de Gaulle'a, gdzie rozegrały się dokładnie nazajutrz
w gazetach opisane wydarzenia, również nie dziwił się niczemu. Ludzie spoglądali na rozbite
samochody, przestrzelone szyby, na zaznaczone kredą na asfalcie miejsca po mosiężnych
łuskach, na leżący pod kioskiem ciemny, z tej odległości podobny do muzealnej mumii kształt
i na ogół zachowywali się stosownie. Jedynie ciągle dochodzący nowi frajerzy, co o niczym
nie mieli pojęcia, naruszali panującą powściągliwość i pytali gorączkowo: Co się dzieje? Co
się stało? Wypadek? Stłuczka? Bomba czy co?
- Nic się nie stało - niski głos przysadzistego mężczyzny o atletycznej posturze zdawał się
brzmieć równie atletycznie - nic się nie stało, policja użyła broni krótkiej i automatycznej, i
wykonała wyrok śmierci bez sądu.
4
- Co też pan opowiada - obruszył się stojący koło mnie starszy pan w sfatygowanym gierkow-
skim kożuchu - bandziorów gonili, od południa tu stoję i wszystko widziałem, bandzior kra-
dzionym autem nacierał, bandziorów teraz pełno, sam pół roku temu bandziora, co mi kradł
auto z parkingu, złapałem...
- I co, wykonał pan na nim wyrok śmierci? - w głosie mężczyzny o atletycznej posturze nie
było śladu szyderstwa, była w nim tak skrajna rzeczowość, że poczułem ciarki idące po ple-
cach.
- Tak jest, tak jest - zachłystywał się ktoś niewidoczny, stojący przy samym krawężniku - tak
jest, teraz mieć auto to żaden honor, ale mieć auto, którego nikt nie ukradł albo chociaż nie
próbował ukraść, to jest straszny wstyd. Jeździłem szesnastoletnim Nissanem i upokorzenia
doznawałem, miałem się za ostatniego śmiecia, bo byłem pewien, że na szesnastoletniego
Nissana nikt się nie porwie. I masz, w zeszłym tygodniu - mówiącego najwyraźniej ogarnął
nagły, graniczący z ekstazą przypływ niekłamanego zadowolenia - i w zeszłym tygodniu
wreszcie go ukradli. Tak jest, ukradli mi szesnastoletniego Nissana - tryumfował niewidocz-
ny, stojący przy samym krawężniku przypadkowy komentator zdarzeń.
Policjanci w cywilu, a może funkcjonariusze służb medycznych albo pogrzebowych pochylali
się nad zabitym, błyskały latarki, ktoś biegł przez pobojowisko z telefonem komórkowym
przytkniętym do ucha.
- Patrzcie państwo, co to życie warte, nic nie warte - chrapliwy choć łagodny głos nałogowej
palaczki dochodził tym razem z tyłu - równo tydzień temu był sylwester, chłopak na pewno
się bawił na prywatce albo w jakimś pubie szastał pieniędzmi, szampana o północy otwierał,
najlepsze życzenia składał i odbierał, z dziewczynami się całował, całe życie miał przed sobą,
całe nowe tysiąclecie i równo za tydzień wszystko się skończyło, żadne szczęścia, zdrowia,
pomyślności się nie ziściło, a nawet wręcz przeciwnie, od paru godzin zabity leży na chodni-
ku. O patrzcie państwo, już jest całkiem sztywny...
Policjanci, a może inni funkcjonariusze wyjmowali istotnie już poddane rigori mortis ciało z
jednego ceratowego worka i przekładali do drugiego, wzdrygnąłem się nagle, ciarki na ple-
cach wzmogły swą obecność i poczułem głęboką niestosowność swojej własnej w tym miej-
scu obecności. Wzdrygnąłem, bo przez ułamek sekundy zauważyłem, że stopy trupa znowu,
znowu w jeden tylko but są obute, że znowu, znowu jedna martwa stopa w bucie, druga jakby
przez to jeszcze bardziej martwa, tylko w skarpecie białej. Nagle z całą jaskrawością pojąłem,
że zbyt swobodną prowadzę narrację, że zanadto gawędziarsko gawędzę, że wszystko mi się
ze wszystkim zaczyna kojarzyć, strzelanina z Gombrowiczem, trup z butem, but z pensjona-
tem Piast, strach pomyśleć co jeszcze z czym.
5
Poprawiłem tedy torbę na ramieniu a w torbie dźwigałem dwa arcydzieła muzyki operowej
oraz jedną klasyczną pozycję z zakresu eseistyki literackiej) i rytualnie ruszyłem ku domowi.
Rytualnie, ponieważ tak zawsze kończę opisy warszawskich scen ulicznych, ich narrator (jeśli
dobrze pamiętam zajęcia z teorii literatury: narrator nie zawsze zbieżny jest z autorem), otóż
narrator moich scen ulicznych z narastającą do granic maniery rzekomo zagadkową goryczą
zawsze i niezmiennie pod koniec tekstu „rusza ku domowi". Ciemności i mgły gęstniały, już
na drugim piętrze Pałacu Kultury prawie nie było znać świateł, pod stacją metra sędziwy soli-
sta w kowbojskim kapeluszu wydzierał się wniebogłosy i wyczyniał karkołomne i nie zwią-
zane z melodią pląsy. „Pojedziemy białym koniem, on nam wiele szczęścia da. Potem wrócę
ja do ciebie, nie za miesiąc, to za dwa". Z całej, niezwykle skomplikowanej i rozdzierającej
fabuły pieśni ten akurat fragment z neurotycznym natręctwem wbił mi się w mózg i raz po raz
bezwiednie powtarzałem, a nawet nuciłem całą frazę. Miałem niedparte wrażenie, że przy-
padkowo usłyszany i zapamiętany dystych odnosi się do wielu kluczowych spraw, które się
dziś wydarzyły albo zostały pomyślane, niczego jednak nie byłem w stanie uporządkować.
Gonitwa myśli dalej szła przez moją głowę jak aria szaleńca.
6
Gustaw Holoubek, pan Wiecheć i ja
Jestem jak najwyższego mniemania o autobiograficznej prozie Gustawa Holoubka („Wspo-
mnienia z niepamięci" wydawnictwo Muza). Na szacunek zasługuje już sama strategia pisar-
skiego wyboru. Wielki aktor mógłby w końcu - jak wiadomo jest to zjawisko w branży po-
wszechne - z wielkim powodzeniem dać książkowe świadectwo swego artystycznego żywota,
niechybnie byłaby to rzecz skrząca się humorem, anegdotami i rozlicznymi gawędziarskimi i
literackimi atrakcjami. Inteligentni ludzie, co znają Holoubka osobiście, opowiadają o nim
tak, jak swego czasu Iwaszkiewicz opowiadał o Witkacym; otóż rzekomo w obecności Wit-
kacego całkowicie zatracało się własną osobowość, można było jedynie tkwić w niemym po-
dziwie dla jego inteligencji, konać ze śmiechu z jego dowcipów. Ale Gustaw Holoubek nie
zamierza traktować własnej biografii ani nawet własnych umiejętności narracyjnych w sposób
instrumentalny, nie chce ze swej pracy, z losów swych ról, ze swej pamięci artystycznej czy-
nić wehikułu dla tomu wspomnień - wiedziony bardzo rasowym pisarskim instynktem sięga
do „niepamięci". Książka kończy się w momencie, kiedy opisywany w niej młody człowiek
zostaje aktorem, edukacyjna powieść a może autobiograficzny esej Gustawa Holoubka opo-
wiada o czasach, kiedy Gustawa Holoubka jako takiego nie było jeszcze na świecie. Jest to w
istocie powtórzenie gestu proustowskiego, odtworzenie pozornej niepamięci, odzyskanie cza-
su pozornie utraconego, czułe opisanie pierwszych ścieżek, którymi szło się na oślep, ale
przecież „widząc jasno w zachwyceniu".
Autor bardzo intensywną frazą opisuje najgłębsze dzieciństwo, tamte przedmioty i tamte za-
pachy, „olśniewającą, białą aż do niebieskości koszulę ojca", naszyjnik matki, nie zaznany
nigdy potem zapach jej perfum, zimowy poranek „widziany oczami nagle rozbudzonego
dziecka", kiedy to „ciężar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziej-
skiego lustra i widzi się wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich planów". Dziecięcą
(czyli na wskroś pisarską) zdolność widzenia wszystkiego w jednoczesnej ostrości wszystkich
planów Holoubek zachowuje bez mała we wszystkich epizodach swej książki, potrafi przy
tym - nie chciałbym popadać w pochlebczy ferwor, ale jest to cecha mistrzów - otóż Holo-
ubek potrafi przy tym w osobliwy sposób łączyć umiar z bezceremonialnością, dystans z do-
bitnością, a nawet powściągliwość z perwersją. Na przykład sztuka opisywania własnej cho-
roby nawet dawnej, nawet cudem minionej to jest przecież zawsze bardzo ryzykowny balans
na granicy ekshibicjonizmu. Holoubek bez cienia estetycznego kłopotu umie powiedzieć
wszystko, co więcej, czyni to w taki sposób, i z tym rodzajem literackiej świadomości, że po
lekturze lepiej rozumiem jego głoszoną swego czasu niechęć do „Czarodziejskiej góry". (Ro-
7
zumiem, co nie znaczy usprawiedliwiam, doświadczenie biograficzne daje jedynie w tym
wypadku mocniejsze uzasadnienie mylnemu sądowi literackiemu).
Weźmy opisy pierwszych porywów miłosnych. Jakże one są duchowe, jakże niewinne i jakże
zarazem brawurowe w swej cielesności. Te pełne do dziś niedocieczonej tajemniczości lanc-
korońskie wieczory, podczas których wszakże pewien rodzaj wiedzy bywał twórcy z niejaką
co wieczorną właśnie regularnością dostarczany! Ta osobliwa, pełna dławiącej perwersji i
wyuzdania scena w zagraconym mieszkaniu na Starowiślnej! Tym bardziej dławiąca i tym
bardziej perwersyjna, że w końcu nie tylko z pozoru nic tu nie zostało powiedziane czy raczej
dopowiedziane. Słowem jest to bardzo przyjemne uczucie, tak, to jest bardzo przyjemne
uczucie: słuchać jak o pierwszych i kolejnych porywach opowiada stary fachowiec.
Nie będę ukrywał: źródłem moich specjalnych emocji w trakcie lektury „Wspomnień z nie-
pamięci" jest fakt, że choćby w sensie ściśle przestrzennym opisywany przez Holoubka Kra-
ków to jest też mój Kraków. Wpierw do szkoły powszechnej potem do gimnazjum chodziłem
dzień w dzień przecinając Błonia, ojciec (rocznik 1923) przez wiele lat mieszkał przy ulicy
Filareckiej, potem z okien nowego mieszkania widać było oddalony o sto metrów stadion
Cracovii. Kraków lat trzydziestych Gustawa Holoubka i mój Kraków w trzydzieści lat później
to są miasta niemal identyczne, bo pomimo dziejowych katastrof niezmienność jest, niekiedy
chwalebną, cechą grodu Kraka. Mosty na Rudawie, domy na Salwatorze (których mieszkań-
ców faktycznie nikt nigdy nie widział), plac na Stawach, boisko Cracovii - miejsca święte.
Przypuszczam, że pomimo pokoleniowej różnicy dałoby się na tych obszarach odnaleźć
przedmioty, obiekty, postacie, które musiały już tam być „za Holoubka", które on pamięta, i
które ja tam jeszcze zastałem. Może okrągły kiosk pana Kazia? Może chromy starzec handlu-
jący pieczywem? Gęsta bujna trawa na brzegach Rudawy?
W każdym razie, kiedy Gustaw Holoubek pisze o grze w piłkę na Błoniach, kiedy opisuje
stare skórzane futbolówki, kiedy wspomina, że pochodziły one najpewniej „z doszczętnie
wykopanych zapasów sąsiedniej Cracovii", musi pamiętać legendarną postać dystrybutora
piłek z demobilu - pana Wiechcia. Ach stary Wiecheć! Może dobrze, że nie dożył naszych
świetnych czasów, dziś tytułowano by go „gospodarzem obiektu", a on był przecież dobrym
duchem boiska i drużyny. To on własnoręcznie reperował i czyścił korki, zszywał piłki poroz-
rywane atomowymi uderzeniami Gędłka i Parpana, prał i cerował pasiaste koszulki, znał na
wylot wszystkich zawodników, był człowiekiem instytucją, był aniołem stróżem Cracovii. W
znaczeniu całkowicie dosłownym czuwał nad klubem we dnie i w nocy, mieszkał bowiem w
małym domku przy szatniach, rzecz jasna, jak szatnie były jeszcze od strony Fałata. Ach stary
pan Wiecheć! Nie tylko gwoli dygresji układam te strofy, co mają czcić jego pamięć, ale i
8
gwoli nadziei. Nie mogę pozbyć się bowiem przeświadczenia, że z jego odejściem los się
definitywnie odwrócił od i tak wystarczająco nieszczęśliwej Cracovii.
O piłce nożnej Gustaw Holoubek pisze z taką samą, a może nawet z większą jeszcze wirtu-
ozerią jak o kobietach, co w gruncie rzeczy świadczy o nim jeszcze lepiej - wiadomo, że w
decydujących momentach prawdziwy mężczyzna wybiera futbol. Nawet szkoda, że autor w
swych piłkarskich rozważaniach nie idzie trochę bardziej w głąb, piękny jest na przykład jego
eseistyczny wywód o analogiach pomiędzy sztuką wojenną a piłkarskim kunsztem, pomiędzy
bitwą a meczem i aż żal, że teoretyczna materia nie została tu skontrapunktowana historycz-
nym konkretem, jakimś intensywnym opisem krakowskiej świętej wojny, na której strzelano
eleganckie przedwojenne bramki. Sądzę, że cechująca w tym wypadku pisarstwo Holoubka
pewna kameralna tonacja (ergo brak rozmachu epickiego) bierze się w równym stopniu z po-
wściągliwości i umiaru, co z często cechującego ludzi wybitnie zdolnych lenistwa. Ale i to co
jest, jest piękne. Oto opis epifanicznej euforii doznawanej przez gracza tuż przed meczem, tuż
przed walką. „Nie pamiętam, abym kiedykolwiek doznał podobnego uczucia radości podnie-
cenia, które bierze się z nieograniczonej pojemności płuc, sprawności nóg i całego ciała, z
pewności sukcesu - jak wtedy, kiedy naprzeciwko nas z równi Błoń zaczęła wynurzać się
grupa innych chłopaków z innej ulicy, z którymi mieliśmy rozpocząć bój. Co jest w tej piłce,
że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już przestaliśmy ruszać nogami fascynuje". Co
jest w tej piłce? Otóż w niej jest wszystko.
Jest sobotnie przedpołudnie na początku nowego tysiąclecia, na salę gimnastyczną przy ulicy
Spokojnej wchodzą przebrani w piłkarskie stroje redaktorzy „Polityki". Zaraz się zacznie
mecz. Mecz? Żaden mecz. Żadna zabawa dla rozruszania kości. Żaden sparing dla rozgrzania
mięśni. Piłka jak pocisk uderza. Zawodnikom kamienieją twarze. Zaraz się zacznie wielka
bitwa i zażarty bój. Zaraz się zacznie walka na śmierć.
9
Polemika z niczym
Ponieważ zdaję sobie sprawę, że pisanie polemiki z niczym jest zajęciem finezyjnym, piszę
wyłącznie dla finezji. W nr. 5 tygodnika „Wprost" ukazał się tekst Stanisława Esdena Temp-
skiego pt. „Literatura pantoflarzy". Autor w ogólności boleje nad stanem polskiej prozy
współczesnej, w szczególności zaś ubolewa nad marnowaniem przez niektórych dzisiejszych
autorów ich własnych talentów. Nie muszę dodawać, iż gołym okiem widać głęboką szcze-
rość troski Tempskiego. O ile jednak troska Tempskiego o talent Tulli czy Tokarczuk jest mi
w gruncie rzeczy obojętna, o tyle jest mi niezmiernie przykro, że kiedy Tempski troszczy się
o mnie, ja w rewanżu, nawet dla pustej zabawy, nie mogę zatroszczyć się o niego. Nie mam
po prostu o człowieku zielonego pojęcia. Nota pod „Literaturą pantoflarzy" informuje, jakoby
Tempski był autorem pięciu tomów poezji, pięciu powieści oraz komedii o psach rasowych.
Wiadomość ta pogłębia niestety poznawczy popłoch, głównie wynika z niej bowiem niepoko-
jąca dbałość autora o ilościową symetrię uprawianych gatunków. Niestety nie potrafię wy-
mienić ani jednego tytułu, nie znam problematyki, w ogóle nie wiem, o czym to jest, nie
wiem nawet, czy Esden Tempski pisze na przykład wiersze białe czy rymowane.
I nie zamierzam też zabawiać się jajcarsko kokieteryjnymi domniemaniami, że być może mo-
ja nieznajomość utworów Tempskiego dowodzi braku mojej orientacji w literaturze współ-
czesnej, że być może ominęła mnie lektura rzeczy ważnych, że być może jakiś zapoznany
geniusz pracuje sobie w swoim kątku, a tu o nim ani dudu. Nie. Analfabetyzm w sprawie do-
robku twórczego Stanisława Esdena Tempskiego nie wydaje mi się wadą. Prawdę powie-
dziawszy: wydaje mi się on zaletą. Inaczej jeszcze powiem, dobitniej: moja żadna czy też
bardzo blada wiedza o Tempskim znacznie gorzej świadczy o Tempskim niż o mnie. O mnie
świadczy nie najgorzej. Bo przecież mówiąc jeszcze dobitniej, trochę bardziej serio i nieco
mocniej wytężając pamięć, podejmowało się jakieś próby, kładło się oko na jakichś wydru-
kowanych w gazecie wierszach, brało do ręki leżącą na księgarskim stole powieść i próbowa-
ło czytać dwie albo trzy strony, albo choć jeden akapit. Prawie na pewno - pamiętam - czyta-
łem jakiś napuszony wywiad, czytałem też jakieś omówienie ostatniej chyba książki Temp-
skiego, nawet utkwiła mi w głowie pewna fraza z tego omówienia, nie będę jej przytaczał, nie
ma co gęstej sytuacji zagęszczać do ostatka. Jednym słowem - aby problemu niepoznawalno-
ści Tempskiego zanadto nie demonizować - jednym słowem należy Stanisław Esden Tempski
do tych pisarzy, o których Artur Sandauer zwykł był mawiać: aby o nim napisać, trzeba by go
przeczytać, przeczytać zaś go niepodobna.
10
Referuję wszakże sytuację przeszłą, obecnie po przeczytaniu „Literatury pantoflarzy" przy-
najmniej jeden tekst Esdena jest mi w całości znany, mniej więcej orientuję się w mechanice
jego intelektu, w literackich upodobaniach, wiem też, na czym wspiera się myśl autora. Otóż
w omawianym artykule myśl ta wspiera się na broszurze pt. „38 najczęściej popełnianych
błędów autorów fikcji literackich". Twórcą tej interesującej pracy jest - jak się dowiadujemy -
niejaki Jack M. Bickham, profesor uniwersytetu w Oklahoma oraz autor dwudziestu pięciu
nieznanych w Polsce powieści. Z 38 przestróg profesora Esden Tempski przytacza dziesięć
najważniejszych, nazwanie ich przez Esdena „dekalogiem" nie jest wprawdzie błędem mery-
torycznym, razi jednak nadmiernym patosem - są to wszakże albo porażające banały, albo
przerażające brednie. Jeśli ktoś radzi piszącemu: „Nie opisuj zachodów słońca ani kwiatów,
wszyscy bowiem choć raz je widzieli", to zapewne nie ma zbyt jasnej świadomości, że z rów-
nym sensem można sformułować taką na przykład literacką dyrektywę: „Nie opisuj kobiet,
ponieważ każdy choć raz w życiu widział jakąś babę". Innemu postulatowi: „Nie bierz na
głównych bohaterów ludzi nie radzących sobie z życiem" taki na przykład Fiodor Dostojew-
ski nie byłby w stanie podołać żadną miarą, co zresztą nie dziwota, cały ten poradnik nie jest
w końcu dla poważnych pisarzy (o klasykach nie wspominając), to jest w najlepszym razie
rzecz dla literackich pętaków. Toteż o innych racach intelektu profesora z Oklahomy (np.
„Pisz na kolanach z rumieńcem na twarzy") nawet nie wspominam, jest to tworzywo przekra-
czające granice facecji felietonowej. Swoją drogą, jeśli rzeczony Bickham w żadnej ze swych
25 powieści nie popełnił żadnego z wytypowanych przez siebie 38 błędów, jakie to jest szczę-
ście, jakie to jest ogromne szczęście, że mistrz ów nie jest u nas tłumaczony. (Jeśli uczył się
na własnych błędach, nie należy go tłumaczyć tym bardziej, nie ma powodu, by tłumaczyć
kogoś, kto pisze z błędami).
Wsparty na takim autorytecie Stanisław Esden Tempski przystępuje do frontalnego ataku na
współczesną prozę polską. Boleje, współczuje, wylewa krokodyle łzy i - co zawsze wróży jak
najgorzej - domaga się głębi, zasad i przesłań. Natarcie jest przy tym nieco nieuporządkowa-
ne. Wpierw jakiemuś kompletnie, nawet sobie samemu, nieznanemu (wyższa szkoła jazdy
krytycznej) autorowi o nazwisku Jerzy Przybysz z całą surowością zarzuca brak hemingway-
owskiego porywu i poważniejszej siły moralnej i w ogóle twierdzi, iż ten, jak się zdaje kom-
pletnie Bogu ducha winien literacki amator - przegrał. Następnie - jakżeby inaczej - wyrozu-
miale zaznacza, iż piszące obecnie kobiety „lekceważą swój talent". Dalej udaje, że nie rozu-
mie (choć najpewniej istotnie nie rozumie) pewnego wyjętego z „Dukli" zdania Andrzeja Sta-
siuka, po czym zbliża się do mnie na niebezpieczną odległość i z doktrynalnym uporem głosi,
iż moje „opisy pracy pielęgniarek nie służą niczemu i donikąd nie wiodą". Ale przynajmniej
11
w tym miejscu wywodu pojawia się jakiś interesujący kontrapunkt, mianowicie, ni stąd, ni
zowąd, ni z gruchy, ni z pietruchy, całkowicie znienacka, nagle, Esden Tempski daje osłupia-
łemu czytelnikowi informację o miejscu, w którym rozpoczyna się akcja powieści Władysła-
wa Reymonta pt. „Ziemia obiecana". „»Ziemia obiecana« Reymonta rozpoczyna się w budzą-
cej się kapitalistycznej Łodzi" - utrzymuje Esden Tempski i faktycznie pod względem mery-
torycznym - mucha nie siada. Jest to - można powiedzieć - najmocniejszy fragment eseju.
Nasyciwszy się snadź swą historyczno-literacką wiedzą Esden zmienia tonacje, brata się i
dramatycznie pyta: „Dlaczego nikt z nas nie spróbuje stworzyć choćby najmniejszej wizji
rzeczywistości?" Pytanie jest nie tylko dramatyczne, jest ono też ciekawe. Zwłaszcza ciekawe
jest zawarte w nim słowo: „nas". O jakich „nas" Esdenowi Tempskiemu idzie? Jeśli idzie mu
o „nas pisarzy" - podziwiam brawurę. Jeśli idzie mu o „nas twórców literatury zbytecznej" -
może spokojnie abstrahować od liczby mnogiej. Jeśli idzie mu o „nas marnujących własne
talenty" - sprawa jest poważna. Istotnie trwonienie danego od Boga talentu to jest zła sprawa i
wielki grzech. Ale też Stanisław Esden Tempski choćby pisał nie tylko na kolanach i z ru-
mieńcami, ale na głowie i z wypiekami, z natury rzeczy jest i zawsze będzie od grzechu tego
wolny. Bezgrzeszność ta sprawia, że bratanie się Tempskiego z „nami" jest doprawdy z jego
strony zbyt finezyjną wspaniałomyślnością.
12
Cierpieć jak Iwaszkiewicz
W miniony czwartek, w czasie gdy matka z pistoletem poszła na policję, przeczytałem książ-
kę Piotra Mitznera "Hania i Jarosław Iwaszkiewiczowie" (Wydawnictwo Literackie, seria:
Pary). Bardzo szybka była moja lektura, choć np. powiedzenie, że przeczytałem ten - jak głosi
podtytuł - "Esej o małżeństwie" jednym tchem, byłoby nieprawdziwe w swej niestosowności.
Historia Iwaszkiewiczów to jest - okazuje się - bardzo mroczna historia, pełna niekiedy nie-
widzialnych ale zawsze nielekkich przygód. Autor na początku przytacza "apodyktyczne
ostrzeżenie" Tomasza Burka: "Dzieje i psychologia małżeństwa Anny i Jarosława Iwaszkie-
wiczów. Tak się ta sprawa nazywa. Jedynie umysł naiwny lub bezceremonialny mógłby przy
obecnym stanie iwaszkiewiczowskich badań kusić się o zrekonstruowanie tych dziejów i tej
psychologii". Niewątpliwie Burek ma rację, stan badań zawsze można i trzeba pogłębiać, a o
życiu Anny i Jarosława dałoby się niechybnie całe tomy pisać. Kiedy się wszakże mówi o
niezgłębialności problemu, człowiek zawsze jest zagrożony przez retorykę niezgłębialności.
Otóż rzecz w tym, że ja, na przykład, więcej wiedzieć nie chcę, nie chcę ściślej studiować
dziejów tego związku, nie chcę głębiej i dalej zaglądać, nie chcę ani stawiać, ani rozwiązywać
kolejnych iwaszkiewiczowskich zagadek, nie chcę na ten temat czytać "tomów całych" -
uważam, że to, co zawiera niewielka książka Piotra Mitznera, jest wystarczająco intensywne i
wystarczająco straszne. Mówię we własnym imieniu, w imieniu własnej dawniejszej, frajer-
skiej naiwości, a zapewne także w imieniu tej beztroskiej części publiki literackiej co uważa-
ła, że jedynym doskwierającym przez bez mała całe życie Jarosławowi Iwaszkiewiczowi pro-
blemem był brak Nagrody Nobla. Potoczny wizerunek pisarza był bowiem taki, że jest to nie-
słychanie zamożny magnat literacki, właściciel dworu oraz posiadłości, bywający w korzyst-
nych komitywach z władzą poseł, prezes związku, redaktor naczelny, pisarz - sybaryta co
kryzysy twórcze (których w istocie nie miewa) zażegnywać musi w Rzymie albo na Sycylii,
nienasycony konsument zmysłowych dóbr świata, wyposażony przy tym w szczęśliwą rodzi-
nę, z niezwykłą żoną, pilną strażniczką twórczości oraz domowego ogniska u boku. (O osobi-
stych szoferach nie wspominam).
Tymczasem z kart książki Mitznera złożonej w znacznej mierze z rozmaitych relacji, doku-
mentów, listów, fragmentów dzienników, biograficznie czytanych tekstów literackich wyłania
się dramatyczny obraz życia zgoła tragicznego, naznaczonego duchowymi męczarniami, cho-
robami, upiorami "zbyt długiej starości", a także rozmaitymi materialnymi plagami. "Pod ko-
niec lat pięćdziesiątych trzeba było pożyczać pieniędzy na jedzenie. Były takie przypadki" -
wspomina jedna z pracujących na Stawisku gospodyń. Samo Stawisko, co z daleka jak raj
13
wyglądało, z bliska jawi się jak czeluść. "Stawisko jest nieludzkie" - notuje Iwaszkiewicz
pewnego dnia w dzienniku. Kiedy jeszcze za życia pisarz próbował coś o swym męczeństwie
mówić, uchodziło to za tandetną pozę i bywało źródłem szyderstw i prześmiechów. Kluczowe
w tej sprawie wydaje mi się zdanie Pawła Hertza, który wspomina, iż jako młody człowiek
nie był w stanie pojąć "jak można łączyć takie życie na błyszczącej powierzchni świata z ową
świadomością jego głębi", którą przecież poeta nie tylko posiadał, ale którą też w swych
utworach przejmująco wyrażał. Otóż - jak się zdaje - zbyt rzadko bierze się pod uwagę fakt, iż
widzialne spełnienia mogą być źródłem cierpień albo mogą w zgoła bezlitosny sposób una-
oczniać fiasko egzystencji. Tym co nie zaznają widzialnych (na przykład literackich) speł-
nień, jest paradoksalnie lżej, bo żyją w złudzeniu, że jakby takich spełnień zaznali, byłoby im
lepiej. Życie w złudzeniu jest przyjemne. Zapewne niejeden młody poeta marzył o pozycji
Iwaszkiewicza (cały czas mam na myśli literaturę), niejeden chciał po prostu "być Iwaszkie-
wiczem", bo przecież jakby "był Iwaszkiewiczem", miałby - z wyjątkiem tego nieszczęsnego
Nobla - wszystko. Prostego faktu, że jakby "był Iwaszkiewiczem", także "cierpiałby jak Iw-
aszkiewicz", żaden z tych marzycieli nie brał pod uwagę, co nie dziwota, to jest i dzisiaj trud-
ne do pojęcia, wyrażenie: "cierpienia Iwaszkiewicza" dalej ma posmak oksymoroniczny. Ale
on chyba cierpiał męki piekielne, musiał cierpieć choćby z tego elementarnego powodu, że
będąc na świeczniku, miał zarazem dotkliwą (i jak najsłuszniejszą) świadomość istotnego
niedocenienia, a nawet niezrozumienia swego niekiedy wielkiego pisarstwa. Cierpiał w sa-
motności.
Oboje byli ludźmi na wskroś samotnymi, byli jak napisze w wierszu niczym "dwie splątane
noce". Choćby jego nadmierne zanurzenie w doczesności i jej, jak się zdaje, równie nadmier-
na religijność to już była sprzeczność nie do pogodzenia, to już był wystarczający warunek
wzajemnych samotności. "Anna nikogo nie potrzebuje, bo ma Boga w arendzie" - tak o niej, z
najwyraźniejszą furią napisze w swym diariuszu. A jednak oboje tragiczni, oboje samotni,
byli w stanie przez kilkadziesiąt lat swoje nieraz bardzo hermetyczne samotności i pojąć, i
przyjąć, i przeżyć. Historię tę Piotr Mitzner opowiada niekiedy z bardzo bliska, a w niektó-
rych fragmentach, choćby w otwierającym książkę obrazie, kiedy to autor widzi Iwaszkiewi-
czów po raz ostatni razem (on drzemie w fotelu, ona schodzi ze schodów), udaje się chyba
Mitznerowi rzecz rzadka, udaje mu się mianowicie dotknąć sedna rzeczy.
Co generalnie nie zmienia mojej opinii, że ani tej, ani też i innych historii małżeńskich nie
należy zanadto uszczegóławiać. O ile należy je w ogóle opowiadać. Na przykład najlepiej
znane mi małżeństwo świata (mam na myśli zewnętrzny punkt widzenia), czyli małżeństwo
moich starych. Ileż oni mieli widzialnych, niewidzialnych, barwnych i nie do opowiedzenia
14
przygód. A jednak przeżyli w szczęściu i zgodzie kilkadziesiąt lat, i ojciec przed śmiercią nie
zdążył matki zastrzelić ze swego ulubionego pistoletu gazowego. Krótka historia tej broni jest
następująca. Ojciec mój wraz z kolegami spędził swego czasu kilka lat w Afryce. Pewnego
wieczoru rdzenni mieszkańcy Afryki napadli na ojca i kolegów, jednego kolegę zabili, drugi
przeżył, bo leżał i udawał zabitego, ojcu zaś udało się zbiec w głąb buszu, gdzie wspiął się na
drzewo (wierzę, że był to baobab) i przesiedział do rana. Mam wrażenie, że podczas tej nocy
na baobabie w ojcu nastąpił pewien przełom religijny oraz że wtedy też przełamał się w nim
pacyfizm. Ojciec mój, który był pacyfistą skrajnym (pisałem o tym swego czasu), na przykład
nie pozwalał mi w dzieciństwie na posiadanie nawet pistoletu na wodę, rychło po powrocie z
czarnego lądu zdał egzamin i uzyskał zezwolenie na posiadanie broni gazowej. Potem stary
postawił dom i umarł, zapomniany zaś i na szczęście nigdy nie używany oręż gazowy tkwił w
niedocieczonej skrytce. Znaleźliśmy go przypadkiem i właśnie w czwartek, kiedy ja czytałem
o dziejach małżeństwa Iwaszkiewiczów, matka postanowiła pójść i zdać na policji pistolet
swego zmarłego męża. Ja skończyłem lekturę poruszony, matka z posterunku wiślańskiej po-
licji wróciła wręcz rozanielona. Opowiadała, że byli tam zachwycająco uprzejmi młodzi poli-
cjanci, zachwycająco piękny i posłuszny policyjny pies oraz pewna zachwycająco piękna,
miejscowa policjantka. A przecież mówiłem, przecież mówiłem, że będzie lepiej, jak ja pójdę
zdać ojcowską broń. Tymczasem zamiast podziwiać, a kto wie może się nawet bliżej zapo-
znać z piękną wiślańską policjantką, ja czytałem książkę. Znowu zwyciężyło słowo. Boże
mój, źródłem jakże nieprzebranych cierpień może być literatura.
15
Transmisja z czegokolwiek
Ożywiły mnie w ub. tygodniu dwie bezpośrednie transmisje telewizyjne. Pierwszą była bez-
pośrednia transmisja z meczu piłkarskiego Francja-Polska w Paryżu, drugą - bezpośrednia
transmisja z mieszkania niejakich państwa Koszałków w Krakowie. Druga transmisja też była
w gruncie rzeczy transmisją z zawodów, zasadą rywalizacji był tu mianowicie pościg, rzecz
polegała na tym, że syn państwa Koszałków Marcin ganiał swoich starych z kamerą po domu
i filmował ich bezlitośnie w trakcie panicznej ucieczki.
W meczu Polska-Francja dopingowałem - ma się rozumieć - naszą reprezentację, w przypad-
ku rodziny Koszałków byłem całym sercem po stronie ściganych rodziców, miałem nadzieję,
że uda im się zbiec i ocalić głowy. Niestety w obu przypadkach moi faworyci ponieśli poraż-
kę. Polska przegrała z Francją 1:0, co jest wynikiem najgorszym z możliwych, mało wyraziste
i wywalczone w ostatnich minutach zwycięstwo Francuzów niechybnie zostanie uznane za
kolejny tryumf polskiego piłkarstwa. (Inna rzecz, że gdyby było na przykład 2:1 albo 6:1 dla
Francji byłoby jednak gorzej, polski zawodnik, któremu udałoby się strzelić Francuzom gola,
bez wątpienia wybrany by został w rozmaitych plebiscytach sportowcem roku). O ile jednak
nasza reprezentacja przynajmniej z początku toczyła z raczej chodzącymi niż biegającymi po
boisku przeciwnikami wyrównany bój, o tyle państwo Koszałkowie byli, również od samego
początku, bez szans, dziecko od pierwszych minut narzuciło im szaleńcze tempo.
Istnieje zasada, która powiada: nie pisz źle o filmie, który z zainteresowaniem obejrzałeś od
początku do końca. I bezpośrednią transmisję z domu państwa Koszałków, czyli film doku-
mentalny Marcina Koszałki pt. „Takiego pięknego syna urodziłam", tak się właśnie ogląda,
od początku do końca z zainteresowaniem, a nawet z pewnym rodzajem napięcia. Czy jest to
w istocie zalegalizowane przez emisję telewizyjną i opatrzone pieczęcią sztuki filmowej pod-
glądactwo, to jest kwestia i sporna, i drugorzędna. Na dobrą sprawę każda sztuka jest jakąś
formą podglądania świata, a prawdziwi twórcy nie znają poważniejszych zadań jak pogoń
(daremna) za rzeczywistością. Rzecz w środkach i sposobach, za pomocą których to podglą-
danie świata i ta pogoń za rzeczywistością się dokonuje. Otóż film, zwłaszcza zaś film doku-
mentalny, dysponuje bardzo niebezpiecznymi środkami wyrazu, kamera filmowa może być
jak topór. I daremnie kryjący się po kątach państwo Koszałkowie musieli nieraz odnosić wra-
żenie, że w ręku młodego nie kamera jest, ale topór, oni nie przed kamerą, a przed ostrzem
kamery próbowali się schować.
Fotografujący swoich starych filmowiec dochodzi zarazem w tym przypadku do krawędzi
dokumentacyjnych możliwości, bo przecież dalej w głąb weryzmu pójść niepodobna. (Chyba,
16
żeby celem wzmożenia wymowy podjąć brawurową decyzję i sfotografować rodziców w
trakcie jakichś fizjologicznych zajęć). Rozumiem, że łamanie rozmaitych zasad i naruszanie
tabu może być artystycznie ożywcze, ale uważam zarazem, że na przykład jeśli idzie o Deka-
log, to wystarczy w poszukiwaniu inspiracji poprzestać na łamaniu szóstego przykazania, z
czwartym przykazaniem raczej trzeba dać sobie spokój. Zachwycająca się na łamach „Polity-
ki" utworem Koszałki Krystyna Lubelska (tyle razy cię prosiłem Krysiu o umiar) powiada:
„Idea uczynienia z podglądactwa sztuki, która z takim sukcesem rozwija się w Holandii, do-
tarła do nas w postaci wysublimowanej. Koszałka podgląda bowiem nie innych ludzi, ale sa-
mego siebie i swoich własnych rodziców".
Otóż jest dokładnie odwrotnie i raczej trzeba by powiedzieć tak: barbarzyńska idea uczynie-
nia z podglądactwa sztuki została u nas do reszty zbarbaryzowana, ponieważ podglądanie
bliskich jest moralnie gorsze i wymiernie szkodliwsze od podglądania obcych. (Samego sie-
bie Marcin K. podgląda w filmie w sposób wysoce umiarkowany). Podglądani obcy przy-
najmniej zachowują anonimowość, podglądani swoi tej anonimowości są z natury rzeczy po-
zbawieni, w końcu żadnemu ze sfotografowanych w łaźni przez Katarzynę Kozyrę gołych
Węgrów żadna krzywda się nie stała, czego się zapewne nie da powiedzieć o starych Koszał-
kach. U ilu sąsiadów mają oni teraz przechlapane? W ilu pobliskich sklepach witać ich teraz
będą szydercze chichoty? Jak tu pójść w niedzielę na spacer albo do kościoła? Może przyjdzie
się wynosić, zmieniać mieszkanie i wygląd zewnętrzny? A mało oni mieli do tej pory kłopo-
tów?
Autor filmu jest - że się tak wyrażę - w zbyt wczesnej fazie twórczości, aby pojąć, iż dla ro-
dziców posiadanie dziecka, które pragnie być artystą, to jest dramat i nieszczęście. Dziecko,
które pragnie być artystą, przeważnie gnuśnie leży na kanapie, skromne kieszonkowe wydaje
na dziwki oraz często w środku nocy wraca w sztok pijane. Tego rodzaju krnąbrność przyspa-
rza rodzicom męczeństwa. Rodzice dziecka aspirującego do artyzmu często popadają w bez-
silność i z bezsilności gadają od rzeczy. W takiej właśnie fazie, w fazie bezsilnego i przez to
też agresywnego bełkotu artysta postanawia uwiecznić swych rodziców na taśmie filmowej.
Oni zaś widząc, że dziecko nie tylko pragnie zostać artystą, ale że pragnie też z nich - rodzi-
ców uczynić surowiec artystyczny, popadają w jeszcze większą histerię, w jeszcze większy
bełkot. On gania za nimi z toporem kamery i toporem tym ich dręczy - bezpośrednia transmi-
sja z udręki fizycznej byłaby i jest zakazana, na bezpośrednią transmisję z udręki psychicznej
jest wręcz koniunktura.
Ach - to jest bezsporne - on także wycierpiał niemało, jego toksyczni starzy dali mu zdrowo w
kość, nieraz było w domu nie do zniesienia, nieraz było strasznie, strasznie. Ale artysta powi-
17
nien być świadom, że gdyby jego starzy nie byli parą toksycznych czubów, on nie byłby
człowiekiem twórczym. Gdyby starzy Koszałkowie nie dawali młodemu Koszałce w dupę, o
czym - zapytuję - młody Koszałka swój pierwszy film by nakręcił? Gdyby nie starzy Koszał-
kowie, nie byłoby filmowca. Dzięki starym Koszałkom, którzy wpierw swoim nękaniem wy-
profilowali w młodym należytą wrażliwość, potem zaś z prawdziwie rodzicielską wspaniało-
myślnością zgodzili się złożyć samych siebie na ołtarzu tematyki jego debiutanckiego utworu,
tylko i wyłącznie dzięki starym Koszałkom - filmowiec zaistniał.
Obraz jest bez wątpienia podszyty wyrazistym gestem terapeutycznym, takie też zapewne -
terapeutyczne - może być jego znaczące funkcjonowanie publiczne, choć przecież niczego tu
nie ograniczam, niczyich zachwytów nie kwestionuję. Trzymam się uparcie wątku prywatno-
ści i pilnie przypatruję tym wszystkim złamanym zasadom, wedle których to złamań dzieło
zostało sporządzone. Temat: ojciec, matka to jest w końcu temat główny. Jest to też mój te-
mat, niekiedy sporo zapału wkładam w uganianie się za moim starym. Z piórem w garści ści-
gam go nawet po tamtym świecie. Ale we własnych opisach zgoła go nie poznaję, taki jest
uroczy. Dawne recepty powiadają, że sztukę trzeba robić dla zachwytu, żeby było piękniej.
Mam słabość i podziw dla dawnych receptur i pomimo wszelkich niedostatków w umiejętno-
ściach, daję wyidealizowane obrazy mojego starego, opisuję raczej go takim, jakim chciał-
bym, żeby był, niźli takim, jakim był naprawdę. Jaki był naprawdę? Tego się nie dowiecie
nigdy. Tak on do nas mawiał, tak mawiał, gdy z niejakim, nieraz parodniowym, opóźnieniem
wracał do domu. Myśmy się pytali:
- Tato gdzieś ty był? On zaś majestatycznie unosił głowę i oświadczał z dumą: - Tego się nie
dowiecie nigdy.
Tak jest: ostentacyjny autobiografizm bywa uprawniony wyłącznie w dziedzinie fikcji czy-
stej, całe zaś to „podnoszenie podglądactwa do rangi sztuki" stanowi margines i zapewne nig-
dy się nie upowszechni. A nawet jak się upowszechni, nigdy nie będzie stanowić istoty rze-
czy. Istotę rzeczy zawsze, zawsze będą stanowić wielkie powieści subtelnie przetwarzające
biografię, wielkie filmy opowiadające wysublimowane, choć z życia wzięte historie oraz
wielkie drużyny piłkarskie, które w odpowiednim momencie przyspieszą i zwyciężą.
18
Wolność wedle tygrysów
Piszę o sprawie powszechnie znanej,opisywanej i komentowanej w mediach, nie wykluczam
też, że ta swoista "tragedia surrealistyczna" stanie się przedmiotem rozważań bez mała
wszystkich kolegów felietonistów. Idzie mi o zeszłotygodniową obławę na zbiegłe z cyrku
tygrysy, w wyniku której to dramatycznej operacji straty po obu stronach okazały się wyrów-
nane: po stronie ścigających zabity został jeden weterynarz, po stronie uciekinierów zabity
został jeden tygrys. Weterynarz zabity został wprawdzie nie przez zdesperowanych uciekinie-
rów, ale przez swych roznamiętnionych pogonią sojuszników. Symetrii strat to nie umniejsza,
wzmaga tragedię. Wyświechtane powiedzenie, że jakaś tragedia była niepotrzebna jest nie
tylko wyświechtane, jest ono też absurdalne - wszystkie tragedie są wszędzie i zawsze niepo-
trzebne. "Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało" - jak to pisała Szymborska - "na szczęście
szyna, hak, belka, hamulec, framuga, zakręt, milimetr, sekunda (...) o krok, o włos od zbiegu
okoliczności". Pod cyrkiem Korona zabrakło niestety milimetra, sekundy i żaden włos nie
oddzielił zabitego od śmierci. Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało. Natomiast niektóre
opisy, hipotezy i komentarze tyczące tych sensacji stanowczo nie powinny się zdarzyć. Mam
niejasne poczucie, że nawet ten felieton nie powinien być naznaczony zbyt silną zdarzenio-
wością.
Weźmy samą kwestię wyjścia tygrysów z cyrku. Jest to kwestia wciąż nierozstrzygnięta. Jed-
ni powiadają, że tygrysy jakimś sobie tylko znanym sposobem same wyszły na wolność. Inni
utrzymują, że zwierzęta przebiegle wykorzystały niedopatrzenie odpowiednich funkcjonariu-
szy i przez niedomkniętą furtkę skwapliwie wyszły na wolność. Są też domysły, że tygrysy
miały pomocników z zewnątrz, że na przykład uwolnili je (wypuścili na wolność) jacyś po-
szkodowani na umysłach ekolodzy albo że klatki pootwierali dla jaj jacyś niestrudzeni face-
cjoniści. Wersja, że tygrysy działały w zmowie z nisko opłacanymi pracownikami cyrku, któ-
rym w zamian za pomoc w ucieczce obiecały sute prowizje, na razie się nie pojawiła, ale za-
pewne jest to kwestia (naszego) czasu. W każdym razie słowo wolność w bez mała wszyst-
kich domniemaniach jest słowem kluczowym. Zwierzę na wolności - zjawisko bez wątpienia
piękne i naturalne. Na przykład w Warszawie takie wolne zwierzę może wreszcie przejść się
Krakowskim Przedmieściem, wstąpić na kawę ze śmietanką do Europejskiego, a nawet wyje-
chać windą na najwyższe piętro Pałacu Kultury i spojrzeć na świat nie tylko nie przez kraty,
ale i z wysoka. Faktycznie niewielki jest sens rozciągania tego rodzaju wątpliwych facecji,
tym bardziej że rozciągać je można bez końca.
19
Idzie mi raczej o powiedzenie licho kolportowanej prawdy, że nie każde wyjście z klatki jest
wyjściem na wolność. O czym myśli tygrys zamknięty w klatce? Czy on naprawdę myśli o
tym, że dobrze by było z tej klatki prysnąć i pohasać po Tarchominie? Czy największy nawet
bojownik o wolność wśród tygrysów myśli o tym, że dobrze by było przepiłować kraty, przy-
drożnymi zagajnikami przebić się do Okęcia i najbliższym rejsem wrócić do Mombasy? O
czym myśli mój kot, który całymi dniami w pozie nieodwracalnego degenerata leży na kana-
pie? Czy on naprawdę myśli, że dobrze by było ruszyć się z kanapy i pohasać po jakiejś wi-
ślańskiej łące i na jakąś mysz zapolować? Znam dziada dobrze i wątpię. Tygrysów z cyrku
Korona nie znam zupełnie, ale jestem najzupełniej pewien, że w jakimkolwiek biegnącym
warszawską ulicą krwiożerczym tygrysie nawet wolno jadący zdezelowany maluch wzbudzi
lęk paniczny. (Mój kot zdezelowanego malucha bałby się trochę mniej niż tygrys - wyłącznie
z lenistwa). Ktoś może powiedzieć, że dochodzę w ten sposób do wstrząsającego wniosku,
dochodzę mianowicie do wniosku, że miejsce kanapowego kota jest na kanapie, zaś miejsce
cyrkowego tygrysa w cyrku. To też, ale idzie mi również o kwestię strachu, o kwestię strachu
kogoś (niech to będzie zwierzę), kto został obdarzony darem wolności.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat z tysiąc, a może ze dwa tysiące razy słyszałem słuszną skądi-
nąd tezę, że wzrost wolności łączy się ze zmniejszeniem bezpieczeństwa (ergo - w jakiejś
mierze ze wzrostem strachu). Tygrysy zbiegłe z cyrku Korona tej fundamentalnej cechy de-
mokracji zaznały w sposób dobitny. Wolność ich (nawet jeśli była to wolność pozorna) wzro-
sła, bezpieczeństwo zmalało. Niestety pech tych zwierząt polegał na tym, że i tropiący ich
funkcjonariusze byli, są w identycznej sytuacji, oni również mają większą wolność, więcej
mogą i bardziej są zagrożeni, i bardziej się boją. Przecież gdyby zdarzyło się to za starej Pol-
ski, gdyby za PRL-u jakieś tygrysy uciekły z cyrku, na miejsce zdarzenia przyjechałby co
najwyżej na rowerze jakiś zaspany posterunkowy wyposażony w kajdanki i pałę, którą w ra-
zie nieposłuszeństwa pałowałby zbiegów. Niestety rzecz się zdarzyła w czasach nieporadnej
nadmierności. W czasach wolności, które są także czasami zamachów bombowych, brygad
antyterrorystycznych, ulicznych strzelanin oraz policyjnych obław na cyrkowe tygrysy. Piszę
o sprawach powszechnie wszystkim znanych, opisuję wydarzenia przez wszystkich dziesiątki
razy oglądane na ekranach telewizorów. Scena jest jednak niejasna, obraz drży tak jak zaw-
sze, kiedy próbuje się sfotografować świat nieuchwytny. Człowiek z ogromnym pistoletem-
strzykawką biegnie przez zarośla, za nim leci tygrys, słychać śmiertelny szczęk wystrzałów,
śmiertelnie ranny człowiek pada, śmiertelnie przerażone zwierzę odskakuje kocim susem, ten
co miał uśpić (czyli uratować) tygrysa nie żyje, pozbawiony obrońcy drapieżnik też za chwilę
zostanie zabity. Dziura w czaszce weterynarza, dziura w tygrysim futrze, osłupiały wzrok
20
snajpera - rzeczy niepojęte. Może faktycznie jedynie w niedocieczonych myślach egzotycz-
nych albo kanapowych kotów są jakieś odpowiedzi. Może one wiedzą.
21
Noc jest po to, żeby spać
Jedno z moich ulubionych zdań Emila Ciorana - obok rzecz jasna najsławniejszego chyba
powiedzenia: „Gdyby nie myśl o samobójstwie, dawno bym się zabił" - otóż jedna z moich
ulubionych jego sentencji brzmi: „Życie jest możliwe tylko wskutek nieciągłości". Ja to zda-
nie rozumiem szerzej, Cioran węziej, jemu idzie o ten rodzaj nieciągłości, który świadomej
egzystencji daje sen. Ale i samo to, sama plaga bezsenności to jest straszna plaga.
Jak człowiek nie śpi, to na ogół wpierw czyta, potem jak nie może już czytać, a sen dalej nie
przychodzi, to człowiek bawi się pilotem, jeździ sobie po kanałach w poszukiwaniu jakieś
krwawej kołysanki filmowej albo wesołej komedii, przy której można by się zarykiwać do
białego rana, potem jak pilot nie pomaga, człowiek odkłada pilota i zaczyna myśleć, myśli tak
z pół godziny albo nawet całą godzinę, lecz przeważnie jedyną konstruktywną myślą, jaka z
tego w istocie mało konstruktywnego myślenia wynika, jest myśl, że może by tak warto coś
zjeść. I człowiek wstaje w środku nocy i w szlafroku, i kapciach lezie do kuchni, i tam w nie-
jakiej dyskrecji, by reszty domowników nie pobudzić, żeruje sobie w lodówce. Niestety na-
dzieja, że jak się coś zje, to się prędzej uśnie, też się przeważnie okazuje utopijna, pozostaje
słynne przewracanie się z boku na bok, aż do złowrogiego brzasku.
W wydanych kilka miesięcy temu „Rozmowach z Cioranem" (wydawnictwo KR, przekład
Ireneusz Kania) kwestia bezsenności - jak zresztą bez mała wszystko w umyśle tego autora -
uzyskuje znaczenie głębsze i warte obszerniejszego przytoczenia. (Cioran w ogóle jest pisa-
rzem, którego w gruncie rzeczy należy prawie wyłącznie cytować, zanadto przy nim nie kom-
binować, ponieważ wszelkie kombinacje wokół jego piorunującej inteligencji mogą skończyć
się spopieleniem własnego mózgu). Otóż w rozmowie z Leo Gilletem padają następujące
zdania:
„Bezsenność stawia nas poza marginesem wszystkich żyjących, na zewnątrz ludzkości. Jest
się wykluczonym. Człowiek kładzie się o ósmej wieczorem, o dziewiątej czy o dziesiątej (jak
się ktoś kładzie o takich porach, nie dziwota, że cierpi na bezsenność - dopisek mój, JP), a
rano budzi się o ósmej i rozpoczyna dzień. Czymże jest bezsenność? O ósmej rano jest pan
dokładnie w tym samym punkcie co o ósmej wieczorem! Nie ma żadnego postępu (...) Znik-
nięcie snu wywołuje jakąś złowrogą ciągłość. (...) Po pierwsze czas przybiera inny wymiar.
Minuta po minucie. A każda minuta jest pewną rzeczywistością. Czas się wlecze, ale nie po-
stępuje. Nie wiadomo ku czemu postępuje. Nie chciałbym opisywać procesów psychologicz-
nych zachodzących w kimś, kto przez całe godziny wsłuchuje się w powolny przepływ czasu.
Moim zdaniem w gruncie rzeczy wszystkie choroby psychiczne, wszystkie wewnętrzne
22
wstrząsy pochodzą ze szczególnego odczucia czasu. Przed chwilą mówiliśmy o tym w związ-
ku z nudą, w nudzie czas staje się wobec nas zewnętrzny. Ale w bezsenności czas jest naszym
wrogiem. Dlatego że jest to czas, w który nie możemy się włączyć. Jaki ma sens to upływanie
czasu? Siedzi pan, wszyscy pochrapują, świat pochrapuje, a pan czuwa. Cóż nie chcę mówić
o tragicznej tego stronie, ale pan wie, dziewięćdziesiąt procent samobójstw ma swoje źródło
w bezsenności. Nie przytaczam statystyk, ale to nie ma znaczenia. Ja to wiem. Bezsenność.
Cierpiący na bezsenność popełnia samobójstwo, ten zaś kto nie wie co to bezsenność, nie
zabija się. Chyba że to jakiś łotr, zbrodniarz czy złodziej, który chce skończyć ze wszystkim.
Na ogół jednak nie. Prawie wszystkie samobójstwa bez przyczyny spowodowane są bezsen-
nością. Można to znieść pod warunkiem, że się nie pracuje, tak było ze mną. Ująłem to nawet
w ten sposób, że gdyby moi rodzice nie »finansowali« mej bezsenności, na pewno bym się
zabił. Trochę niestosownie jest przedstawiać to wszystko, ale w końcu z takimi sprawami
mogą zetknąć się wszyscy, dlatego o nich mówię. Nie jest to doświadczenie jednostkowe, nie
tylko ja je znam, poznało je również mnóstwo innych ludzi. Rozmawiałem z lekarzami o bez-
senności, nie mają o niej pojęcia. Ci, którzy sami nie przeżyli tej tragedii, nic nie pojmą. Oso-
biście uważam, że bezsenność jest największym doświadczeniem, jakie może być dane czło-
wiekowi w życiu. Najstraszliwszym, obok niego wszystkie inne są niczym. Chcę to jasno i
wyraźnie podkreślić".
Muszę powiedzieć, że ani mi w głowie nasuwające się tu z pozornie automatyczną łatwością
ironizmy czy myśli polemiczne. Z pełną pokorą przyjmuję fundamentalną i tragiczną diagno-
zę mistrza, że jak o trzeciej w nocy kibluję przy otwartej lodówce, może to być największe
dane mi w życiu doświadczenie. Godzę się, że kiedy celem przywołania boga Morfeusza ma-
czam laskę kabanosa w słoiku z musztardą - są to rzeczy straszliwe. Pokora moja jest tym
większa, że sprawa może nie tylko mnie tyczyć, może tyczyć wielu, może nawet wszystkich
bez mała. Mistrzów trzeba słuchać, ponieważ oni wiedzą. Mistrzów istotnie powinni słuchać
wszyscy bez mała. Choć z drugiej strony myślę sobie, że jakby tak faktycznie wszyscy (bez
mała) słuchali, jakby w wyniku tego słuchania poznali wszystkie (albo choćby niektóre tylko)
wielkie prawdy - faktycznie, prawie nikt do końca życia nie zmrużyłby oka.
23
Mój ojciec i "Doktor Faustus"
Czy opętanie ojca tą powieścią znaczyło, iż był on też opętany przez złe duchy - nie wiem.
Niewątpliwie żywo interesował się demonologią, bardzo go ciekawił tryb życia demonów.
„Doktora Faustusa" Tomasza Manna czytywał namiętnie, maniakalnie i w koło. Dochodził do
końca, do słów pani Schweigestill o „prawdziwie ludzkim wyrozumieniu", potem czytał jesz-
cze posłowie i tego samego albo najdalej następnego dnia zaczynał lekturę powieści na nowo.
Ojciec mój czytał „Doktora Faustusa" codziennie. Czytał tę książkę po cichu i na głos. Dawki
lektury były niewielkie, ale zatrważająco regularne - każdego ranka kilkadziesiąt linijek. Pod-
kreślał ulubione fragmenty, papierowymi zakładkami zaznaczał wybrane strony, na margine-
sach zapisywał krótkie komentarze, a nawet odnotowywał swoje stany emocjonalne. Na przy-
kład, gdy na początku powieści Mann opisuje jedną z osobliwych postaci w Kaisersachern -
niejaką Matyldę Spiegel, zdanie: „Kobieta ta uszminkowana, choć bynajmniej nie lekkich
obyczajów, zdecydowanie zresztą na to za głupia" zostało, ma się rozumieć, przez ojca pod-
kreślone, zaś na marginesie uznał on za stosowne wyrazić swój zachwyt za pomocą nakreślo-
nego ołówkiem ekstatycznego: „Ha, ha, ha". Scenę rozmowy Adriana Leverküna z diabłem
zdobią wykonane ręką ojca zręczne, choć sprawiające nieco makabryczne wrażenie wizerun-
ki, przeistaczającego co pewien czas swą postać, wysłannika piekieł. Na karcie tytułowej spo-
rządzona jest zawierająca dokładne dane tabela kolejnych lektur. Na przykład: „Rozpoczęto 5
lutego 1970 - zakończono 12 maja 1970. Rozpoczęto 13 maja 1970 - zakończono 17 paź-
dziernika 1970". W miarę kolejnych lektur wzrastała liczba podkreśleń i papierowych zakła-
dek. Teraz, gdy w kilka lat po jego śmierci po raz pierwszy zdejmuję z półki i przeglądam
ojcowski egzemplarz „Doktora Faustusa", widzę, że jeśli nie wszystkie, to z pewnością co
druga kartka jest zaznaczona jakąś zakładką oraz że prawie na każdej stronie jest jakieś pod-
kreślenie albo przynajmniej wykrzyknik przy brzegu akapitu. Odwracam kolejne stronice
„Doktora Faustusa" i czuję zapach ojca.
Pierwsze polskie wydanie powieści ukazało się w roku 1960, wtedy też ojciec otrzymał ją w
prezencie od biskupa Andrzeja Wantuły. Ja miałem wówczas osiem lat, od tamtego zatem
roku, od ósmego roku życia pamiętam ojca czytającego, studiującego i przy każdej sposobno-
ści cytującego „Doktora Faustusa". Ojciec mój miał do tej książki taki stosunek, jaki szcze-
gólnie pobożni luteranie mają do Biblii. Bo też istotnie „Faustus" był jego Biblią, bo też istot-
nie ojciec mój choć - tak jak my wszyscy - był luteraninem, nie był luteraninem specjalnie
pobożnym. W jednym z moich pierwszych, napisanych w 1980 r., opowiadań dałem taki
fragment: „Wiarę w moc pojedynczej książki odziedziczyłem po ojcu. Ojciec mój czytywał
24
wyłącznie »Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla«. Inne książki w jego bibliotece, od daw-
na nie zdejmowane z półek, zarosły kurzem i przeistoczyły się w ledwo widoczne, runiczne
napisy. Natomiast powieść Manna pęczniała od coraz to nowych zakładek, jej marginesy po-
krywały swawolne ilustracje, tabela głośnych i cichych lektur nie mieściła się już na karcie
tytułowej, a z każdej strony filował zapach ciała i garderoby ojca. Ten jedyny żywy tom w
jego księgozbiorze zdawał się nabierać pozorów rzeczywistej wegetatywności, jakieś drobiny
naskórka, molekuły łupieżu, cząstki elementarne oddechu próbowały się w nim zagnieździć
na dobre. W pewnym sensie powieść ta, stając się przedłużeniem anatomii ojca, dzieliła los
mojej matki. W większym jednak stopniu udało się jej zachować samodzielność". Kiedy oj-
ciec w mojej pierwszej książce trafił na ten fragment - wstąpił w niego szatan. Mój stary -
muszę tu dodać - w ogóle do moich prób literackich odnosił się dość sceptycznie, by nie rzec
pogardliwie. W gruncie rzeczy nie dziwię się temu, nie mam o to do niego żalu, a nawet teraz,
kiedy - czynię to wyznanie z prawdziwie leverkünowską pychą - teraz, kiedy nabrałem nieja-
kiej pewności własnego gestu pisarskiego, żywię dla ojca pewien podziw - ironizując na te-
mat mojej pisaniny, dochowywał wierności własnym gustom literackim. W końcu nie bez
pewnej słuszności mój stary mógł przeczuwać, że ciężko mi będzie osiągnąć literacki poziom
Tomasza Manna. Witold Gombrowicz powiedział swego czasu: „Trzeba pisać tak jak Gogol
albo w ogóle". Trzeba pisać tak jak Tomasz Mann albo w ogóle - tak, nie ulega najmniejszych
wątpliwości, musiał myśleć mój ojciec. Ale tym razem, gdy przeczytał moje wczesne opo-
wiadanie, gdy rozpoznał w tym opowiadaniu samego siebie - wstąpił weń szatan i ogarnęła go
furia nie z tego powodu, iż odbiegam poziomem literackim od Tomasza Manna. Ani nie z
tego powodu, iż są tam zdania, których ironiczność mógł odnosić do skomplikowanych rela-
cji, jakie bywały pomiędzy nim a matką. Ani nawet nie z tego powodu, że posłużyłem się nim
jako pierwowzorem postaci literackiej. W ojca wstąpił szatan z tego powodu, że zmieniając
celem wzmożenia fikcji tytuł czytanej przezeń książki z „Doktora Faustusa" na „Wyznania
hochsztaplera Feliksa Krulla" naruszyłem świętość. W ojca wstąpił szatan i czynił on to, co
czynił zawsze, gdy wstępował weń szatan: demolował mieszkanie i darł się jak opętany. Za-
rzucał mi kłamstwo. Twierdził (mylnie), że pomiędzy „Krullem" a „Faustusem" jest przepaść,
że „Krull" jest najsłabszą powieścią Manna, której on nawet do ręki nie bierze, on natomiast -
tak jest - czyta największe arcydzieło Tomasza Manna, arcydzieło arcydzieł, matkę wszyst-
kich arcydzieł „Doktora Faustusa"! Tak jest! On prosty inżynier-górnik bez humanistycznego
wykształcenia, a nawet wręcz przeciwnie, czyta tylko i wyłącznie „Doktora Faustusa" Toma-
sza Manna!
25
Wszystko, co tyczyło tej powieści, było dla ojca nienaruszalną świętością, jej tekst był dlań
tekstem sakralnym. Kiedy w trakcie swych pilnych lektur odkrył w swej „księdze mądrości"
pewien popełniony przez autora lapsus, nie sprawiło mu to najmniejszej satysfakcji. Nie był
ze swego odkrycia ani dumny, ani szczęśliwy - był w pomieszaniu. Księgi święte - jak po-
wszechnie wiadomo - nie zawierają żadnych błędów, a tu jednak - chyba za jakąś diabelską
sprawą - zdarzyło się coś, co stanowczo nie powinno było się zdarzyć.
Otóż narrator powieści Serenus Zietblom jest katolikiem. Nie natrętnie wprawdzie, ale wy-
starczająco dobitnie biograf i przyjaciel Leverküna (który był luteraninem) wspomina o swym
katolicyzmie, o swym katolickim pochodzeniu, podkreśla przy tym, iż urodził się w katolic-
kiej rodzinie w Kaisersachern, a więc „pośrodku rodzinnego kraju Reformacji, w samym ser-
cu terenu działalności Lutra". Choćby przez ten dosyć w końcu elementarny efekt kontrastu
katolicyzm Zietbloma jest dobrze widoczny, choć też zarazem chyba nie jest dla dziejów tej
postaci sprawą kluczową. O ile w ogóle są w tym arcydziele arcydzieł jakieś sprawy nieklu-
czowe. W każdym razie sam Zietblom tak powiada: „Co się zatem tyczy mego katolickiego
pochodzenia, ukształtowało ono oczywiście i wpłynęło na moje życie duchowe nie na tyle
jednak, aby to zabarwienie mej psychiki wywołało kiedykolwiek sprzeczność z mym humani-
stycznym światopoglądem, umiłowaniem »najlepszych sztuk i nauk«, jak to kiedyś powiada-
no". Co najmniej w jednym jeszcze miejscu powieści jest mowa o katolicyzmie Serenusa
Zietbloma. (Gdy kłopocze się on zamiarem studiowania przez Leverküna teologii, wznosi nie
retoryczny przecież okrzyk: „Gdyby przynajmniej był katolikiem na równi z nami!"). Katoli-
cyzm Zietbloma nie ulega wątpliwości. Nie ulega też zatem wątpliwości, że jest autorskim
lapsusem jego, uczynione na stronie 56, wyznanie: „własna moja viola d'amore, na której
siedmiu strunach wygrywałem przez całe życie, pochodzi z ulicy Parafialnej. Był to prezent
od rodziców w dniu mojej konfirmacji". Ojciec z początku tego ewidentnego potknięcia nie
przyjmował do wiadomości, żywił nadzieję, że jest to błąd tłumaczy. Nadzieja ta od samego
początku raczej wątła - dokonane przez Marię Kurecką i Witolda Wirpszę polskie tłumacze-
nie Mannowskiego arcydzieła jest też arcydziełem przekładu - pierzchła całkowicie, gdy oj-
ciec za sprawą swych berlińskich przyjaciół wszedł wreszcie w posiadanie niemieckiego ory-
ginału. Niestety - w niemieckim oryginale również niezbicie widniało, w tym akurat przypad-
ku fatalnie użyte, słowo „Konfirmation".
Śmiało mogę w tej chwili sparafrazować okrzyk Serenusa Zietbloma: Gdyby przynajmniej
ojciec mój tak jak prawie wszyscy w Polsce był katolikiem! Otóż gdyby ojciec mój był kato-
likiem, być może nie tyle błędu pisarza by nie zauważył - zauważyłby go na pewno - ale jako
katolik z pewnością nie przydałby temu potknięciu pewnej dodatkowej jaskrawości. Inaczej
26
jeszcze powiem: aby ten akurat błąd Manna dostrzec, nie trzeba być pilnym czytelnikiem
„Faustusa" - wystarczy być polskim luteraninem.
Przeczulenie polskich luteran na widok każdej wzmianki tyczącej luteranizmu w ogóle jest
znaczne. Przeczulenie polskich luteran na widok każdej wzmianki tyczącej polskiego lutera-
nizmu graniczy z histerią. Przeczulenie polskich luteran na widok każdej wzmianki kwestio-
nującej polskość polskich luteran graniczy z pomieszaniem zmysłów. Mówię w tej chwili o
psychologicznych (i nie tylko psychologicznych) konsekwencjach wynikających z wszech-
obecnego jeszcze nie tak dawno stereotypu: Polak = katolik. Luter = Niemiec. Rzecz jasna
istnienie tych stereotypów w polskich luteranach wytwarza nie tylko prosty kompleks „oblę-
żonej twierdzy", wytwarza też poczucie bezwyjściowości, rozwścieczeni bowiem do granic
nieustanną koniecznością udowadniania swej polskości (ergo - zaprzeczania swej niemiecko-
ści) nawet swych sojuszników skłonni są oni w tej sprawie uznawać za wrogów. To znaczy
jeśli, na przykład, zdarzy się jakiś światły umysł, który oświadczy, że nieprawdą jest, jakoby
wszyscy Polacy byli katolikami, że żyją też tutaj przedstawiciele innych wyznań, np. garstka
luteran, współwyznawcy moi skłonni są - nie bez racji - dopatrywać się w tego rodzaju wspa-
niałomyślności elementu obraźliwego. Słynny był swego czasu wśród moich współbraci list
ówczesnego prezydenta Rzeczpospolitej Lecha Wałęsy skierowany do mniejszości wyzna-
niowych. W tym nadzwyczaj serdecznym i przyjaznym piśmie znalazło się wszakże niefor-
tunne (choć zapewne dla mało pilnych czytelników niezauważalne) sformułowanie, w którym
Wałęsa wyrażał szlachetną w końcu nadzieję, iż owi wszyscy nie-katolicy, do których jego
pismo było skierowane, „dobrze się mają wśród nas Polaków". O reakcji, jaką owa bezwiedna
niezręczność Lecha Wałęsy wzbudziła, zwłaszcza wśród nas luteran, dałoby się napisać
książkę i praca ta niechybnie oświetliłaby niejedną komplikację naszej istotnie nielicznej (kil-
kudziesięciotysięcznej) mniejszości. Zwłaszcza w moich stronach rodzinnych, na Śląsku Cie-
szyńskim, sprawa polskości polskich luteran ma wymiar intensywny. Dzieje tych ziem bo-
wiem tak się układały, że w czasach prześladowań, kontrreformacji i pruskiego panowania to
właśnie tutejsi ewangelicy przez prawdziwie luterską wierność swoim księgom - a były to
polskie przekłady Biblii, postylle i śpiewniki - byli, patetycznie mówiąc, prawdziwą ostoją
polskości. Jeśli w niektórych odmianach tutejszych dialektów język polski przetrwał w swych
najpiękniejszych staropolskich formach, jest to bez wątpienia zasługą tutejszych „lutrów".
Istnieje zresztą w moich stronach przysłowie-powiedzenie: „Twardy jak Luter spod Cieszyna"
i znaczy ono zarówno wierność religii jak i wierność Polsce.
Wbrew pozorom w tej być może nieco przydługiej i zawierającej zapewne znane niektórym z
państwa fakty nie oddalam się od postaci mojego ojca pilnie studiującego zdanie po zdaniu
27
powieść pt. „Doktor Faustus" Tomasza Manna. Ale też w żadnym wypadku nie zamierzam
opowiadać takiej wersji historii życia mojego ojca, wedle której ten pochodzący ze Śląska
Cieszyńskiego luteranin i namiętny czytelnik Tomasza Manna miałby się okazać jakimś, na
przykład, bojownikiem o polskość polskiego luteranizmu. Opowiadam o moim ojcu, ponie-
waż - jak się z czasem przekonuję - mało o nim wiem i prawie go nie znałem. Historia ta na-
leży do tego rodzaju historii, które są próbą wypełnienia pustych miejsc, próbą znalezienia
odpowiedzi na pytania, które wcześniej - za życia ojca - po prostu nie przyszłyby mi do gło-
wy. Jaki na przykład luteranizm ojca miał wpływ na jego fascynację „Faustusem"? Albo ina-
czej jeszcze: jakie były związki pomiędzy luteranizmem mojego starego a demonicznymi
wątkami książki? Słowo „demonizm" jest jednym ze słów-kluczy utworu, było to zarazem
jedno z ulubionych słów mojego ojca. Diabeł nawiedzający w powieści Adriana Leverküna
jest w końcu tym samym diabłem, który swego czasu gadał z Marcinem Lutrem. Legenda
głosi, że Reformator cisnął weń kałamarzem, Mannowskie sprostowanie tego epizodu (w po-
wieści Kusy informuje Leverküna, iż w rzeczywistości nie kałamarz, a bułka to była), otóż ta
swoista demistyfikacja budziła w ojcu zgoła ekstatyczny zachwyt. Albo inne jeszcze stawiam
pytanie, istotniejsze, a może nawet najistotniejsze. Jakie znaczenie miał dla lektury ojca fakt,
iż mógł on to w wielu partiach napisane stylizowaną starą niemczyzną arcydzieło z absolutną
swobodą czytać w oryginale? Ojciec mój język niemiecki znał wybornie, był człowiekiem w
ścisłym słowa tego znaczeniu dwujęzycznym. Urodzony w 1923 r., w dziewiętnaście lat póź-
niej dokładnie 20 marca 1942 r. został szeregowcem 71 pułku artylerii lotniczej Armii Nie-
mieckiej. Jak wynika z książeczki wojskowej, w rok później uzyskał awans na starszego sze-
regowego, w 1944 r. był w oddziałach stacjonujących w Lipsku i pod Berlinem, w styczniu
1945 r. na froncie wschodnim, w kwietniu tego samego roku wzięty do niewoli rosyjskiej, w
kilka miesięcy później jakimś, w gruncie rzeczy nie wiadomo jakim, cudem wrócił do Polski.
Wygłaszanie w tym miejscu zdania, iż ojciec mój miał w tym czasie wiele sposobności, by
dobrze opanować język niemiecki - wydaje mi się zbyteczne. O wojnie, o swojej służbie w
Wehrmachcie nie wspominał nigdy ani słowem. Ja - rzecz jasna - o tym, że ojciec mój (po-
dobnie jak rozmaici moi wujowie i krewniacy, jak bez mała wszyscy mężczyźni z moich
stron) był żołnierzem niemieckim, przez długi czas nie miałem zielonego pojęcia. Ponieważ -
przeciwnie - byłem jako dziecko pewien, iż mój tatuś w czasie II wojny światowej dzielnie
stawiał czoła hitlerowskiej nawale, od czasu do czasu stawiałem mu fascynujące wtedy dla
mnie pytanie: Tato - pytałem z zapartym tchem - tato, iluś zabił faszystów? Milczenie ojca
brałem za powściągliwość starego szeryfa i nazajutrz w szkole podawałem kolegom astrono-
miczne liczby hitlerowskich ofiar mojego szybkostrzelnego papcia. Ale czasy moich szkol-
28
nych przechwałek były też jednym z najtrudniejszych okresów w życiu ojca. Choć z natury
swego temperamentu miał silną skłonność do legalizmu (być może koszmar wojny skłonność
tę wzmocnił) - legalizm jego okazał się dla władzy ludowej niewystarczający. Być luterani-
nem w Polsce komunistycznej to nie była żadna przykrość, co najwyżej człowiek mógł być
uważany za nie-Polaka. Ale być luteraninem i równocześnie byłym żołnierzem niemieckim to
już było trochę za dużo, to mogło okazać się groźne. I mojego starego któregoś dnia ogarnęła
panika i jął ogniem i mieczem wypalać w domu wszystko co niemieckie. Powydzierał z al-
bumów i puścił z dymem wszystkie swoje fotografie z okresu służby wojskowej. Podarł na
strzępy wszystkie dokumenty, łącznie z książeczką żołdową (tego akurat błędu matka moja
nie może przeboleć do dnia dzisiejszego), przestał abonować niemieckie pisma specjalistycz-
ne, przestał nawet czytać i kupować w pobliskim kiosku „Neues Deutschland". Był to błogo-
sławiony i szczęśliwy okres w moim życiu. Ojciec mój bowiem wtedy także przestał uczyć
mnie niemieckiego. Miałem może cztery, może pięć lat, umiałem już biegle opowiadać nie-
które niemieckie bajki i śpiewać piosenki, ale lekcje, z racji porywczości nauczyciela, dalej
były koszmarem. Cóż to była za ulga ten ówczesny krótkotrwały zresztą rozbrat ojca z nie-
mieckością! W gruncie rzeczy do dziś - niemal z czystym sumieniem - mógłbym winić moje-
go biednego starego za mój analfabetyzm językowy. Nie będę wszakże w tym miejscu opo-
wiadał dalszego ciągu rozmaitych malowniczych pod względem moich poliglotycznych nie-
możności anegdot. (Ojciec np. zapisał mnie po przerwaniu domowego kursu niemieckiego na
oficjalny kurs francuskiego, tyle że kurs ten rychło okazał się kursem dla wysoko zaawanso-
wanych, co wzmogło we mnie uraz do nauki języków obcych). Nie będę innych jeszcze opo-
wieści o zgubnym niekiedy roztargnieniu ojca snuł i nie będę też za moje językowe nieuctwo
nikogo obarczał winą, nikogo poza duchem własnego lenistwa.
Po kilku latach widzialne jego kłopoty skończyły się, ustał też jego lęk i z rodzajem dziecin-
nego zapału rzucił się on na otrzymany od biskupa Wantuły prezent. Ojciec chyba w ogóle od
biskupa Wantuły (nawiasem mówiąc więźnia Dachau - ale to już doprawdy jest osobna i za-
sługująca na istotną dorosłość historia) dowiedział się o istnieniu nie tylko Tomasza Manna,
ale też np. Franza Kafki, Hermanna Brocha czy Marcela Prousta. Wszystkie te i inne najistot-
niejsze książki w mojej bibliotece w sensie widzialnym odziedziczałem po ojcu, w sensie
niewidzialnym, a więc najistotniejszym, stoi za tym księgozbiorem duch przyjaciela moich
dziadków, rodziców, i mojego nauczyciela, biskupa kościoła ewangelickiego w Polsce - An-
drzeja Wantuły.
Być może tęsknota za na krótko zostawionym „wszystkim co niemieckie" była jednym z po-
wodów zapału ojca, jednym z powodów, dla których lektura „Doktora Faustusa" pochłonęła
29
go tak niepospolicie. Innych powodów było zapewne też niemało i nie mam złudzeń, bym ich
wszystkich (nawet napisawszy o ojcu tomy całe) dociekł. Ale niezbicie pamiętam powód
pierwszy. Otóż na samym początku ojca zachwyciła długość frazy Manna. Zafascynowała go
jakby sama czysto techniczna umiejętność konstruowania okresów długich na pół strony. Czy
był to podziw technika w sensie ścisłym dla technika literackiego - nie wiem, jest to możliwe
i prawdopodobne. W każdym razie pamiętam ojca pokazującego mi rozstawionymi palcami
na otwartej stronie „Doktora Faustusa" rozmiar jakiegoś gigantycznego zdania. - Popatrz -
mówi ojciec - popatrz co za majster, na samej górze strony zaczyna, a na samym dole kończy.
I to jest proszę ciebie jedno zdanie.
Tak jest, mojemu analfabetyzmowi językowemu ojciec nie jest winien żadną miarą. Ale w
zaszczepieniu mi skłonności do operowania tasiemcową frazą jego zgubna zasługa jest nie-
wątpliwa.