Jerzy Pilch
Rozpacz z powodu utraty furmanki
Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Totoń
Książki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog można zamawiać:
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wl.net.pl
e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl
tel./fax: (+48-12) 422 46 44
ISBN 83-08-03457-8
* * *
Spis treści
Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
1. Teoria zwycięstwa
2. Tak jest ze wszystkim
3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
4. Otóż tak
5. Ciche dni
6. Wszystko, czyli mało
7. Teoria słabości
8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej
9. Magowie ciemnych spraw
10. Nie ma dymu bez teczki
11. Święto
12. Pechowiec
13. Bruderszaft
14. Człowiek z portretem Stalina
15. Powyborczy poranek
16. Idzie skacząc
17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej
Część Druga - Jak chodzić
18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku
19. Jak chodzić
20. Jeden podpis
21. Jak jest?
22. Marna pociecha
23. Rozpacz z powodu utraty furmanki
24. Tuleja
25. Skarb ukryty w cichym kąciku
26. Ligowa młócka
27. Fiszki Mariana S.
28. Jak Kolumb odkrył Amerykę
29. Zbrodnia Piotra H.
30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.
Część Trzecia - Kraina olbrzymów
31. Widok z mojego boksu
32. Nowela o pierwszym kosmonaucie
33. Młodzi z „bruLionu"
34. Przysyłaj choć puste koperty
35. Już prawie nic
36. Kraina olbrzymów
37. Pożegnalny list miłosny
38. Słownik zabobonów literackich
39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej
40. Czarny Kapturek
41. Nagonka
42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity
43. Zrobiony na niebiesko
44. Kosiński
45. Kat
46. Literatura jako klęska
Aneks
CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW Z „NaGłOSU" MÓWIONEGO
47. Szał twórczy członka Rady Państwa
48. Ból rżnie serce na żywo
49. Porzućcie wszelką nadzieję
50. Niczym nie przerywana równina
51. My oba to jedna osoba
* * *
Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
1. Teoria zwycięstwa
Dzieje naszego relatywizmu powszedniego rozpoczynają się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy to
Mieczysław Jagielski, podpisujący Porozumienia gdańskie ze strony rządowej, oświadczył, że
pragnie w całej ostrości podtrzymać myśl, iż na tej sali nie ma przegranych ani wygranych. Czyli
już wtedy pierwsze i fundamentalne zwycięstwo było w gruncie rzeczy remisem. Rychło jednak
okazało się, że remis ten był w zasadzie porażką; często gęsto zaczęły rozlegać się głosy
eksponujące najpierw niedoskonałość Porozumień gdańskich, potem zaś ich zupełne fiasko. Czyli
zwycięstwo było remisem, który okazał się porażką. Analogiczna chybotliwość ocen miała miejsce
i po stronie partyjno--rządowej: w zgodzie ze swymi tradycjami postanowiła ona przekuć klęskę w
zwycięstwo i niebawem okazało się, że sierpniowa porażka była zwycięstwem sił reformatorskich,
zwycięstwem wspólnym (a więc remisem), zaprzepaszczanym przez prowadzący do klęski brak
opamiętania ze strony ekstremistów.
Stan wojenny, który był zwycięstwem komunistów, był w istocie ich klęską. Rozgromienie
Solidarności było w istocie jej tryumfem. Wszyscy przegrani stanu wojennego
byli w istocie jego zwycięzcami. Wszystkie przegrane demonstracje stanu wojennego były w swej
istocie demonstracjami zwycięskimi. Jedną z takich przegranych, czyli zwycięskich demonstracji
opisuje Janusz Anderman (opowiadanie Jeszcze Polska z tomu Kraj świata). W tłumie pokonanych
tryumfatorów stoi zagraniczna dziennikarka, która musi rozgryźć ten kraj, myśli przelatują jej przez
głowę i nie może się na razie zdecydować na żadną z nich. Klęska, która nie jest klęską;
zwycięstwo, które nie jest klęską; klęska, która jest zwycięstwem; klęska, która będzie
zwycięstwem; zwycięstwo, które będzie zwycięstwem. Należy przypuszczać, że zagraniczna
dziennikarka — jeśli myśli wciąż przelatują jej przez głowę — nadal nie może zdecydować się na
żadną z nich. Może zresztą nie zawiódł jej instynkt samozachowawczy i wybrała się tymczasem w
bardziej jednoznaczne strony świata.
Stan wojenny został formalnie odwołany, ale w istocie trwał przez całe lata osiemdziesiąte. Nie
było go i był jednocześnie. Po schwytaniu ostatnich przywódców podziemia, co było zwycięstwem
władzy, natychmiast ogłoszono amnestię, która była świadectwem jej klęski. Wybuchły strajki,
które w porównaniu ze zwycięskimi strajkami roku 1980 sprawiały klęskowe wrażenie. Wyglądało
to wszystko jak potwierdzenie tezy klasyka o farsowych powtórkach historii i istotnie strajki
kończyły się przeważnie kapitulacjami strajkujących, ale kapitulacje te były elementami wielkiego
zwycięstwa.
Rozpoczęły się obrady „okrągłego stołu", który był zwycięstwem Solidarności i klęską
komunistów, choć był też zarazem zwycięstwem światłych reformatorów partyjnych
i zwycięstwem Solidarności. Czyli był remisem, zwycięskim remisem, ale był też klęską
Solidarności, która negocjując i bratając się z komunistami, poniosła porażkę. Zwycięscy
uczestnicy obrad „okrągłego stołu", którzy wymogli na komunistach zwycięskie dla siebie i
klęskowe dla nich ustępstwa, ponieśli zarazem — siadając do stołu razem z komunistami (którzy w
istocie byli górą) — dotkliwą porażkę. Niebawem miało się okazać, że zaszczytna rola negocjatora
jest zarazem wstydliwą kartą w'życiorysie, że udział w obradach „okrągłego stołu" należy raczej
zatajać, a szczycić się odmową udziału w tych obradach, co wtedy było klęską, a teraz jest
sukcesem.
Efektem zwycięskiej klęski „okrągłego stołu" były zwycięskie wybory, które okazały się w
najlepszym razie kiepskim remisem. Zwycięski w wyniku tych zwycięskich wyborów sejm był,
przy masie zastrzeżeń, sejmem remisowym, przy czym jego remisowość budziła furie i resen-
tymenty, jakie zwykły budzić najdotkliwsze klęski. Zwycięski premier okazał się premierem
przegranym, ale o jego klęskowym rządzie mówi się teraz jako o rządzie wygranym, który
wprawdzie poniósł klęskę, lecz może jeszcze wygra.
W wyborach prezydenckich zwyciężył Prezydent (który lubi wygrywać), ale prawdziwym
zwycięzcą okazał się Stanisław T., którego zwycięstwo było klęską wszystkich Polaków. Premier w
wyborach prezydenckich poniósł porażkę, ale ponieważ startował jako premier — czyli jako
zwycięzca — nie mógł odnieść zwycięstwa.
Polacy już od dawna przestali pozdrawiać się znakiem zwycięstwa, od dawna są już przecież
zwycięzcami, a
znaku zwycięstwa używali tylko jako pokonani, którymi nie byli nigdy. Zresztą, jak mawiał ten,
który przegrał wszystko, a który po latach być może wyjdzie nawet na remis: w polskim alfabecie
nie ma takiej litery. Mylił się on i dlatego przegrał, co nie znaczy, że gdyby się nie mylił, toby
wygrał.
Nadeszły ostatecznie wolne wybory, czyli wreszcie nadeszło ostateczne zwycięstwo. Zwycięstwo
to, jak wiadomo, nikomu nie przyniosło zwycięstwa. Oczywiście temu, że partia, która wygrała te
wybory, przegrywa teraz wszystko, nie dziwią się nawet dzieci. W końcu było to zwycięstwo, które
nie było zwycięstwem. Partia, która nie do końca wygrała — przegrywa. To równie oczywiste jak
fakt, że ci, którzy zdecydowanie przegrali — wygrywają.
Idzie w tym wszystkim przecież nie o zwycięstwo partykularne, idzie o zasadnicze zwycięstwo
Polski. Polska wygrywa. Polacy przegrywają. Znów wychodzi na remis. Remis, który nie jest
zwycięstwem. Nie ma zwycięzców i nie ma pokonanych. Remis nie jest .klęską. Klęska nie jest
zwycięstwem. Zwycięstwo jest zwycięstwem. Klęska jest klęską. Tak. Tak. Nie. Nie.
1991
2. Tak jest ze wszystkim
Za pierwszym razem zawsze wykazywali niezwykłą mądrość, przezorność i dalekosiężny rozum
polityczny. Ich tryumf był wtedy doprawdy poruszający, gardła tężały ze wzruszenia, padali sobie
— jak przysłowiowi bracia — w ramiona, a gdy śpiewali swe pieśni, dygotały wszystkie możliwe
mury, zwłaszcza zaś dygotały mury ościennych imperiów. Przywódcy tych imperiów, słysząc
śpiew, czuli się nieswojo, a prawdę mówiąc, przenikał ich wręcz dreszcz strachu. Kto wie —
szeptali do siebie — czy nie pora, by zakończyć ciemiężenie i wyzysk. Przywoływali tłumaczy i
polecali tłumaczyć słowa pieśni, która dalej wprawiała w dygot sejsmografy. Tłumacze, którzy
znali masę języków, ale w żadnym z nich nie mieli nic do powiedzenia, bełkotali coś o pierwszej
brygadzie, co przez tak liczne wieki nie rzuci ziemi, skąd jej matka Ukraina. Rozbawieni
imperatorzy własnoręcznie łamali im żebra i wysyłali ich natychmiast na jeden z licznych kursów
doskonalenia językowego; kursy te były zresztą chlubą imperium, nie tylko nie żądano za nie opłat,
ale wręcz ich uczestnikom przysługiwało prawo do korespondencji. Tłumacze w pośpiechu
pakowali słowniki i ciepłą bieliznę, a
imperatorzy-ciemiężyciele kładli się spać niespokojni. Ileż to razy tak bywało: kładziesz się spać
imperatorem-ciemiężycie-lem, a budzisz już nie taki.
Nazajutrz jednak wszystko było w porządku. Nie tylko nie śpiewali, ale robili to, co zawsze robią
za drugim razem: wykazywali niezwykłą głupotę, brak rozwagi i krótkowzroczność polityczną.
Gardła nie tężały ze wzruszenia, natomiast wnętrzności skręcały się ze wstydu. Śmiać się chciało.
Tak u nich jest i było ze wszystkim.
Walczyli z najeźdźcami i przyjmowali najeźdźców z otwartymi ramionami. Szczycili się tolerancją
i reformami i zaprzepaszczali reformy, i bywali nietolerancyjni. Pomagali Żydom i gromili Żydów.
Potrafili w wielkim stylu pokonać zawodowców i haniebnie przegrywali z amatorami. Ich pisarze
byli albo wieszczami, albo grafomanami, ich rękodzielnicy — wirtuozami albo partaczami, ich
kobiety — świętymi albo grzesznicami. Cieszyli się zasłużoną sławą narodu pijaków, ale przecież
bywały wielkie historyczne chwile, kiedy wybijali się na abstynencję. Światowe agencje
publikowały wówczas fotografię młodego robotnika o twarzy rozjaśnionej wewnętrznym światłem,
który wódką wyborową zrasza trawnik przed strajkującym przedsiębiorstwem. Ale rzecz jasna, gdy
zwyciężyli, gdy przez dwa tygodnie wytrwali, natychmiast postanawiali tradycyjnie uczcić
zwycięstwo i przez następnych kilka lat nie wiedzieli, co to trzeźwość.
Najzgubniejszą ich cechą jest skłonność do trwania w przeświadczeniu o własnej wyjątkowości.
Istotnie, są wyjątkowi: zawsze wtedy, gdy liczą na wzlot, następuje
i:
upadek, i na odwrót. Stąd ich fascynacja nieprzewidywal-nością jako atrybutem, stąd ich pociąg do
nieprzewidywalnych przywódców, w czym jest zresztą pewna logika: w końcu nieprzewidywalny
naród powinien mieć nieprzewidywalnego przywódcę. Im bardziej nieprzewidywalny, tym — w
gruncie rzeczy — lepszy.
Stylistyczną zabawę w układanie rozmaitych przeciwieństw ciągnąć można bez końca. Jest to
zresztą stara rozrywka polskich inżynierów dusz, z lubością układających tabelę słodyczy i goryczy,
mądrości i głupoty, wzlotu i upadku. Tymczasem średnia tych przeciwieństw wiedzie w
nieubłagany sposób do piekła przeciętności, do wysłużonej metafory kurzego lotu. Lot ten polega
na tym, że nie leci się, lecz krzywo i dość szpetnie skacze. To wiemy wszyscy; jest zatem jakiś
wspólny rodzaj wiedzy, od której raz jeszcze można zaczynać.
1990
3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
W cieniu imperium, z kurami, w gaciach prasłowiańskich, Naucz się lubić swój wstyd, bo zawsze
będzie przy tobie, I nie odstąpi ciebie, choćbyś zmienił kraj...
Czesław Miiosz
W 35. numerze tygodnika „Wprost" wywiad z Ludwikiem Stommą, profesorem antropologii
kultury w Ecole Pratiąue des Hautes Etudes we Francji, autorem świeżo wydanej książki o królach
francuskich oraz felietonistą „Polityki". Wywiad nosi tytuł Europejczyk i ozdobiony jest zdjęciem
Stommy stojącego na tle na wskroś europejskich zabytków architektury i sztuki. Na fotografii nie
ma nawet milimetra kwadratowego, na którym nie występowałyby na wskroś europejskie zabytki
architektury i sztuki. Podpis pod zdjęciem głosi: Ludwik Stomma w Sienie. Głównie wszakże
kraszą rozmowę ujęte w ramki i wybite tłustym drukiem autocytaty. Cytaty te mają zachęcić
czytelnika do lektury całego wywiadu, zapewne równie jak one (cytaty) bezkompromisowego,
zdroworozsądkowego i kontrowersyjnego. Cytat pierwszy: „Ludzie już nawet książek o Katyniu nie
kupują! No, bo — ile można?" Cytat drugi: „Może zabrzmi to szokująco, ale rozczulam się nad
losem wyrzuconego na bruk ubeka".
Oczywiście nie jestem ja aż tak szalony, by polemizować z wywiadem, z osobistymi sądami autora,
nie jestem nawet tak naiwny, by uświadamiać mu, iż sam fakt, że mo-
U
że (dziś!) błyskotliwie dywagować na temat paranoi dzisiejszej i paranoi komunistycznej, dowodzi,
iż paranoja paranoi nierówna. Każdy, kogo pytają, ma prawo wygadywać rzeczy najdziwniejsze,
skądinąd też wiadomo, że obszary świata, na których prawo to bywa kwestionowane, maleją.
Problem jednak w tym, że Stomma wcale nie wygaduje rzeczy dziwnych, osobliwych czy —
wbrew własnym nadziejom — szokujących. Przeciwnie, wypowiada zbiór poglądów typowych,
często wygłaszanych i spotykanych, nader powszechnie — choć w rozmaitych wariantach —
funkcjonujących. Znamy wszyscy te obezwładniające i dowodnie świadczące o roztropności narodu
transparenty „Komuno, wróć!", te z niebywałych skarbnic mądrości zaczerpnięte aforyzmy, że i za
Stalina było lepiej, że jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, że Kościół zajął miejsce PZPR, że
dawniej czerwoni, a teraz czarni, że nic się po prostu nie zmieniło.
Ludwik Stomma zapewne bezwiednie okazał się idealnym medium dla tego rodzaju — krążących
w powietrzu, w świadomości zbiorowej, w podświadomości mniej lub bardziej powszechnej —
poglądów. Wchłonął je i, językowo oraz intelektualnie oszlifowane, z powrotem z siebie na lamach
„Wprost" wypuścił. Ponieważ jest to człowiek inteligentny i dobrze piszący — jest też o czym
mówić. Zwolennicy wyliczonych szablonów powinni być radzi, że znalazły one tak szlachetną tubę
jak europejskie usta Ludwika Stommy.
Powtarzam raz jeszcze: nie polemizuję ze Stommą jako takim, z jego osobistymi upodobaniami i
poglądami, polemizuję z pewnymi obiegowymi opiniami, które — moim
zdaniem szczęśliwym trafem — znalazły trybuna w Stommie. Jeśli nawet w grę wchodzi nie ślepy
traf, a świadomy zamiar, jeśli autor świadomie postanowił trącić populistyczną strunę — problemu
to nie zmienia. Bez względu na to, jak chętnych i licznych słuchaczy ma pogląd, iż oto przeżarliśmy
się Katyniem, jest to pogląd fałszywy i w pewnym sensie kiczowaty. Kicz, jak wiadomo, bywa
także — a może przede wszystkim — cechą rzeczywistości.
Jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, jedna wersja historii zastąpiła drugą wersję historii.
Komuniści dobierali swoje wzorce historyczne — Janka Krasickiego, Hankę Sawicką czy też
wyzysk chłopa pańszczyźnianego. „W tej chwili — powiada Stomma — obsesyjnie serwuje się
Polakom co innego — generałów Maczka i Andersa, których szanuję i podziwiam, czy też Katyń.
Zaręczam jednak, że za rok będzie się to tak samo traktowało jak wcześniej Krasickich, Sawickie i
chłopa pańszczyźnianego".
Zaręczam, że wątpię. Aby ta symetria choć w części zadziałała, musiałaby natychmiast ruszyć
machina akademii ku czci, mów okolicznościowych, capstrzyków i wieców, musiałyby powstać w
szkołach izby pamięci, zawisnąc portrety patronów, musiałyby w prasie zacząć się pojawiać dęte
artykuły, repertuar kin kolejny raz musiałby ulec zmianie, zmienić by się musiał program radia,
telewizji, że nie wspomnę o takich detalach, jak nowe podręczniki do nauki historii, nowe spisy
lektur czy tematy nowych wy-pracowań. A czas? Jak w ciągu roku stworzyć analogię dla
dziesięcioleci? Nowe jakości, przywrócone wartości i przypomniane realności same z siebie nie
nasycą kraju do przesytu, zwłaszcza że „ludzie już nawet książek o Katyniu nie
kupują". By ten przesyt nastąpił, ich dopływ musiałby być sterowany, ich dystrybucja musiałaby się
cechować nieokiełznanym, bo totalitarnym, brakiem umiaru. Tymczasem na razie decyduje rynek.
Po prostu istnieje także (prócz innych oczywistych okoliczności funkcjonowania zjawiska)
handlowa koniunktura na Katyń. Być może kończy się ona, ale wątpić należy, by przedłużyły jej
istnienie odpowiednie wytyczne, uchwały, dyrektywy czy centralnie wytyczone ścieżki szybkiego
druku. Oczywiście scena, w której do prywatnego wydawcy przychodzą, powiedzmy, trzej
zmęczeni życiem ubecy i cierpliwie mu tłumaczą, że jeśli nie wydrukuje dalszych dziesięciu tysięcy
książek o Katyniu, to najpierw, proszę pana, domiar, beknie pan zdrowo, a jak nie, to inaczej
pogadamy, oczywiście, taka scena jest na wskroś polską sceną. Dbać jednak należy, by jej
prawdopodobieństwo pozostało nikłe. Dbać o to powinni ludzie piszący, być może w jakiejś mierze
kształtujący opinię publiczną. Dbać o to powinien zatem także Stomma. Ludziom w obecnej
sytuacji należy raczej objaśniać, jak mają postępować z wyrzuconym na bruk ubekiem, a nie
rozczulać się nad jego (ubeka) losem. Przykład ten jasno dowodzi, jak zawodne bywa (tak wśród
Polaków powszechne) myślenie modelowe. Oto znów nastał nowy reżym, na nic nie bacząc,
nieludzko zweryfikował on kadry MSW i szereg nie zweryfikowanych funkcjonariuszy nie ma co
do garnka włożyć. Współczują im i rozczulają się nad ich losem humaniści, być może nawet na
owianych dyskrecją zebraniach towarzyskich zawiązują się pierwsze komitety obrony. Rzeczywista
paranoja jest nie mniej paranoiczna, idzie ona jednak w odmiennym kierunku. Wyrzuceni na bruk
ubecy mianowicie na ogól radzą sobie. Są to przeważnie ludzie zdecydowani, operatywni i
przedsiębiorczy, znajdują swe miejsce na bruku rozmaitych firm, spółek i fundacji.
Należy im pozwolić na tym bruku działać. Nie rozczulać się nad nimi, ale też nie domniemywać, że
lada chwila w przypływie profesjonalnej nostalgii poczną pałować udziałowców.
Ocalenie pamięci o Polsce Ludowej jest swoistym zadaniem intelektualnym tych, którzy wtedy
świadomie oddychali, nawet jeśli było to oddychanie rozrzedzonym powietrzem. Nazwanie tamtej
rozrzedzonej rzeczywistości, rozcieńczonej wolności — ale i połowicznego zniewolenia —jest być
może potrzebą pamięci, może imperatywem rozumu, a może tęsknym zewem biologii, by powrócić
do pierwszych porywów, choć były one za Gomułki zaznawa-ne. Ale przecież definiowanie PRL,
ocalanie pamięci o PRL nie może polegać na sugerowaniu, iż teraz mamy do czynienia z prostymi,
choć negatywowymi, kontynuacjami tamtego świata.
„Dawniej — powiada Ludwik Stomma — wystawiałem głowę przez okno i patrzyłem na ulicę.
Potem czytałem «Trybunę Ludu» i jedno z drugim do siebie nie pasowało. Dziś robię to samo —
także nie pasuje". Zachwyca mnie lektura tego fragmentu, bo przecież myśmy tak samo
postępowali. Czytaliśmy „Trybunę Ludu" i przez okno spoglądaliśmy na ulicę. Żeby jednak od razu
jedno z drugim porównywać? To nawet naszemu pierwszemu sekretarzowi do głowy nie
przychodziło...
1991
4. Otóż tak
W 50. numerze „Pulsu", w niezawodnej rubryce „Dwa miesiące" (dawniej „Kwartał") Zbigniew
Mentzel odnotowuje: „Dwadzieścia dwa miliony miesięcznie wydaje na goryli Jerzy Urban,
redaktor naczelny dziennika cotygodniowego «NIE», którego nakład osiągnął już pół miliona
egzemplarzy i stale wzrasta. (Przegląd Tygodniowy) informuje, że wśród dziennikarzy krajowych i
zagranicznych, tłumnie odwiedzających redakcję pisma, dużym powodzeniem cieszy się
przechowywana w archiwum teczka z napisem WYZWISKA. Trafiają do niej wszelkie obelżywe
anonimy i listy w rodzaju: «Dziwię się bardzo, towarzyszu Urbanie, przecież jedną nogą jesteś
blisko grobu, a jeszcze nie zastanowiłeś się nad swym bydlęcym żywotem. Jak staniesz po śmierci
przed Bogiem i co mu powiesz? U nas w zakładzie mieliśmy też podobnego towarzysza. I wiesz,
jak marnie skończył? Zmarł nagle w samochodzie, po śmierci był cały czarny i wyglądał jak
diabeł»".
Zapewne nie jest to jedyne znajdujące się w archiwalnej teczce przyrównanie Jerzego Urbana do
diabła, z pewnością nie jest to też sugestia obelżywa najbardziej, wiadomo, że w polszczyźnie
określenia: szatanie jeden, diable
wcielony, ty diabelskie nasienie, należą do obelg łagodnych, bywają wręcz zwrotami
pieszczotliwymi, którymi zwłaszcza znękane matki Polki darzą swe nazbyt żywotne pociechy.
Każde zresztą polskie dziecko rozpoczyna edukację od nauki wiersza, w którym diabeł zostaje
zrobiony w konia przez polskiego szlachcica, rzecz więc trzyma się kupy tym bardziej. Tradycyjny
polski diabeł jest tworem wylinialym i nieprzesadnie rozgarniętym i stąd być może bierze się
nadmierne spoufalenie narodu z pierwiastkami piekielnymi. Jak mówi przysłowie: Jeden Rokita nie
czyni wiosny.
Jednakże w równaniu Urban - diabeł wyraźniej chyba od folklorystycznej widoczna jest
filozoficzna tradycja tej kulturowej realności. Jerzy Urban otóż uiszcza comiesięczną kwotę
dwudziestu dwóch milionów w obawie przed nieistnieniem, w obawie przed naruszeniem, czy
spostponowaniem swego istnienia. A starą formułę, że diabeł jest właśnie nieistnieniem, niebytem,
negatywnością, iż jest, jak powiada Kołakowski, „szczeliną nicości w świecie stworzenia", znamy
wszyscy. Czymże innym, jeśli nie manifestacją czystej negatywności, jest tytuł wydawanego przez
byłego rzecznika pisma? Byłażby to prawda? Byłże-by Jerzy Urban prawdziwym wysłannikiem
piekieł? Bylże-by nieprzyjemną szczeliną nicości w świecie naszej rodzącej się w niełatwych
warunkach demokracji?
Sytuacja niestety komplikuje się w aspekcie właśnie społecznym. Diabelstwa Urbana nie da się
ustalić wyłącznie wysokością pensji jego goryli. Gdyby tak było, wystarczyłoby generalne pytanie:
Czy Urban istnieje? Odpowiedź byłaby oczywiście negatywna: Urban nie istnieje, ergo jest
nicością, czyli domeną diabła, pozory zaś, czyli cielesną fasadę swego ziemskiego pobytu, funduje
sobie, płacąc ciężki szmal wynajętym karatekom, którzy inkasują banknoty, nie czując siarki.
Wiadomo też, że jedyną prawdziwą bronią polemiczną przeciw wystąpieniom Jerzego Urbana było
ich ignorowanie, milczenie, każdy bowiem, nawet najbardziej kąśliwy nań atak był w pewnym
sensie daremny, nawet z najjadowitszych pocisków umiał on czynić substancję zasilającą jego
niepewne — jak to zostało dowiedzione — istnienie. Półmilionowy nakład gazety jest jednak
faktem, utrudniającym dalsze spekulacje na temat nicości.
Oczywiście, można by ułatwić sobie zadanie i powiedzieć, że oto Jerzy Urban żeruje na najniższych
instynktach, że część narodu spragniona jest igrzysk i to igrzysk plugawych, że tygodnik „NIE"
epatuje wulgarnością stylu i ordynarną agresją polityczną, że sprzedaje się, bo naród kupuje na tych
samych zasadach „Skandale", „Detektywa", „Kobrę" i parę innych, na wskroś tandetnych piśmi-deł.
Można dać taką diagnozę i nie byłoby to wielkim nadużyciem: bez wątpienia niebywale wysoki
nakład „NIE" zawdzięcza swą wysokość istnieniu nieśmiertelnych niskich instynktów. Ale w końcu
pismo „NIE" jest także pismem politycznym. Jak powiadają niektórzy, jest pismem prawdziwie
politycznym, Urban zaś jaki jest, taki jest, ale jest prawdziwy.
Prawdziwość Urbana polegać miałaby na tym, że on, Urban, prawdziwy jest, bo niezmienny. Nie
zmienił się, nie przefarbował, był komuchem i dalej jest komuchem, czego nie tai, jest sobą. Otóż
nie jestem całkiem pewny, czy Jerzy Urban był rasowym, pełnokrwistym komuchem. Za bardzo
on puszy się swoją komuszością, by stało za tym szczere oddanie idei. Zresztą wysłannik piekieł,
nawet jeśli wcieli się w czerwonego, jest przede wszystkim dalej przebranym emisariuszem Złego.
Tu, rzecz jasna, należałoby to i owo powiedzieć, czy raczej przypomnieć, na temat wielorakich
związków komunizmu z piekłem, ale nawet pobieżny rzut oka wymagałby cofnięcia się jeśli nie do
Lucyfera, to przynajmniej do Włodzimierza Iljicza.
Jerzy Urban był przede wszystkim szydercą. Jako szyderca bywał też — w tak zwanych rozsądnych
granicach — antagonistą władzy ludowej. O fakcie tym przypominam bez nadmiernej satysfakcji,
sam w końcu Urban te niewybaczalne potknięcia młodości czy wieku średniego z powodzeniem
naprawił, zostając w latach osiemdziesiątych — jak to on powiada — rzecznikiem polityki
Jaruzelskiego. Jest to określenie eufemistyczne, stał się rzecznikiem całej upokarzającej bredni
stanu wojennego, być może jego osobisty temperament, kąśliwość jego własnego głosu brzmiały w
ówczesnych wystąpieniach donośniej niż ledwo już przecież wtedy dyszący głos systemu. Stąd też
zastrzeżenia co do szczerości jego utożsamień z upadłą formacją. We wstępowaniu do upadającej
partii nie o partyjność przecież idzie, a o polityczny wybryk. Wizerunek czołowego propagatora
przegranej sprawy, zapewne świadomego przegranej, tym więc agresywniejszego, przylgnął do
Urbana — tak jak przyrasta każda gęba — nieodwracalnie. Niezmienność czy też stałość poglądów
jest więc w tym wypadku nieco wymuszona przez okoliczności.
Zasadnicza sprzeczność w programie (jeśli negatyw-ność jest programem) Jerzego Urbana polega
obecnie na
tym, że z jednej strony szczyci się on swoją komunistyczną przeszłością, z drugiej zaś daje do
zrozumienia, że teraźniejszość jest prostą kontynuacją dawnego komunistycznego bagna.
Jest on oczywiście zbyt inteligentny, by wikłać się w dialektyczny koszmar byłych towarzyszy,
którzy bezbrzeżnie żałując utraconej władzy, szczycą się zarazem jej oddaniem, szczycąc się
oddaniem władzy — boleją zarazem, iż gestu tego społeczeństwo nie nagrodziło pozostawieniem
im tej władzy. Urban rozstrzyga rzecz prościej. Zmiana systemu jakby zupełnie nie nastąpiła,
nastąpiły jedynie zmiany gabinetowe i obecne władze cechują się wyłącznie negatywnymi cechami
władz minionych: arogancją, pazernością i uciskaniem ludu. Sprzeczność, polegającą na
równoczesnym eksponowaniu zalet upadłego systemu i wad jego rzekomych kontynuacji,
rozwiązuje Urban przez działania wybiórcze i najprostszą w świecie demagogię. Lubi na przykład
porównywać Gierka i Wałęsę, wzdraga się natomiast przed mówieniem o ekipie, która w końcu
była jego ekipą. Efekty tego rodzaju powierzchownych manipulacji równie są powierzchowne.
Pismo „NIE", owszem, ma licznych czytelników, liczba natomiast jego zwolenników, ludzi, którzy
w rzeczywisty sposób utożsamialiby się z linią Urbana, jest nikła. Redaktor naczelny czuje ten
rozziew, stąd daremne pomysły ze znaczkami, z koszulkami z napisem NIE, ze wskrzeszaniem
złudzeń rzeczywistego poparcia społecznego. Ilustrując tę sytuację charakterystyczną dla Urbana
tematyką męsko-damską, trzeba by „NIE" porównać do niewiasty wzbudzającej jednorazowe
emocje. Przekartkować od cza-
ł-
su do czasu można, nawet z innymi kolegami (i co z tego, że jest ich pól miliona?), ale żeby od razu
abonować i przejmować się losem? Ludzie na ogól rzadko przejmują się tym, co czytają. Ostatnio
taki fenomen zaistniał ładnych parę lat temu, gdy w Polsce zaczął działać drugi obieg. Lektura
„NIE" bywa podobno w niektórych domach lekturą konspiracyjną — ale z pewną dozą ryzyka
pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie to samo.
Ataki „NIE" na rzeczywistość nie mają rzeczywistego ciężaru gatunkowego, bo mówią o pozorach
rzeczywistości. Jerzy Urban, jakby zafascynowany swym ulubionym politykiem, uprawia czysty
populizm po prostu. Anarchia, bałagan, gospodarka, korupcja, blokady, strajki, strajki przerastające
swą liczebnością strajki, które się odbywały za komuny. Tak. Ale też nie będziemy raz jeszcze
przerabiać abecadła. Przecież tak przenikliwy diagnosta polityczny jak Jerzy Urban wie dobrze, że
następnych parę pokoleń i kilkadziesiąt ekip rządzących nie pozna smaku strajku politycznego. A
już z pewnością fala strajków, których uczestnicy, nucąc Międzynarodówkę, będą wpisywać na
poczesnym miejscu listy strajkowych postulatów przywrócenie zakładowej POP, nie przetoczy się
przez ten kraj co najmniej w ciągu najbliższego tysiąclecia. Tak właśnie będzie. Otóż tak.
1991
5. Ciche dni
Różne rzeczy można na temat bezpośrednich dialogów Przywódcy z narodem wygadywać: mogą
budzić one mieszane uczucia (i budzą), mogą stawać się źródłem zgryzot i konfuzji (i stają się),
mogą wzburzać ducha (i wzburzają), mogą mącić odruchy fizjologiczne (i mącą). Prócz tych
wszystkich (i licznych innych) możliwości (a może dzięki tym wszystkim możliwościom) jedno
jest pewne: bezpośrednie dialogi Zwierzchnika z narodem są zawsze atrakcyjne literacko. Sceny
spotkań Przewodniczącego z ludem, któremu przewodniczy, są naładowane estetycznym
dynamitem. Literatura i sztuka nie pierwszy raz pokazują wierzącym w złudy politykom prawdziwą
hierarchię rzeczy.
Scena, w której rozdrażniona niedogodnościami życia codziennego niewiasta w białym czepku ruga
Prezydenta z góry na dół i z powrotem, nie mnie jednemu zaparła dech w piersiach. Było w tej
scenie wszystko. Była tam mistrzowska aranżacja kostiumowa i scenograficzna. Z jednej strony
nienagannie skrojony garnitur, zapach kosztownej wody kolońskiej i śnieżna biel koszuli. Z drugiej
nie pierwszej świeżości kitel, czepek ochronny i dokuczliwy opar nervosolu (rzecz działa się w
fabryce lekarstw). Z jednej
strony dramatyczny napór, z drugiej desperacka obrona. Z jednej strony nieubłagana logika zdań
rozwiniętych, wielokrotnie złożonych i spektakularnie puentowanych, z drugiej byle jakie barykady
defensywnych partykuł. Co też pani... no, ładnie, ładnie... to pani... jakże to tak... no, to nie ma co...
ale pani mądrze powiedziała... szkoda... ale... ale...
Pozornie był to dialog, ale też ze względu na całkowite abstrahowanie partnerów od sensu, na
zupełne ingorowa-nie argumentacji były to dwa monologi, dwie pieśni, w których nie tyle forma, co
treść była ważna. Rytm i melodia. Była to klasyczna rozmowa poddanego z władcą, w której
wszakże wszystkie klasyczne szwy zostały rozprute, a treści przenicowane. Poddany, miast złożyć
pokłon i dziękczynienie, z matczyną surowością przywołał do porządku Wodza Naczelnego. A
więc karnawał, nie miejsce pracy, nie świetlica zakładowa w Polfie, ale arena niecodziennych
igrzysk. Była to zarazem rozmowa kobiety i mężczyzny po prostu, bo przecież wszelkie tak istotne
i tak decydujące role społeczne stawały się nieważne, ważne stawało się to, co pierwotne, i to, co
elementarne. Ona mówiła do niego jak do chłopa, co znowu przepuścił wypłatę, a On, widząc, że
nie ma na tę babę rady, bliski był tego, by trzasnąć drzwiami i ciche dni ogłosić. Ciche dni z
narodem.
Przyglądałem się tej scenie niemo i myślałem o mężu odzianej w czepek pracownicy zakładów
farmaceutycznych. Z pewnością — myślałem — jest to człowiek doświadczony przez życie,
zapewne znający jego (życia) nie zawsze słodki smak. Być może rad był on, że żona jest w pracy,
być może postanowił dla relaksu jakąś audycję
telewizyjną obejrzeć. I uruchomił ten swój stareńki telewizor marki Belweder, o którym sąsiedzi
złośliwie mówili, że skoro tyle wytrwał, to teraz lada chwila kolorów nabierze. I czekał, aż
odbiornik się rozgrzeje, a gdy to nastąpiło, rozległy się z ekranu dobrze mu znane werble. Czy aby
temu biedakowi nic się wtedy nie stało? Czy miał na tyle siły, by wyjąć wtyczkę z kontaktu, by
dalej nie słuchać i nie patrzeć, jak wygląda demokracja, w jego wypadku bardzo bezpośrednia? Był
w końcu odbiorcą wyjątkowym. Dla nas, odbiorców proporcjonalnych i mieszanych, demokracja ta
— powtórzę — ma nie lada jakie walory literackie, estetyczne, dramaturgiczne, artystyczne.
Nie politycy, nie żołnierze, nie ekonomiści poprowadzą ten naród — mówił w przedśmiertnym
wywiadzie Kantor. Poprowadzą go artyści, poeci, malarze, geniusze sztuki. Tak było i tak będzie.
Słuchało się tych proroctw ostatniego przedstawiciela wielkich awangard XX wieku tak, jak się
słucha szlachetnych utopii: z irytacją i bez wiary. A teraz okazuje się, że dramaturgia procesów
politycznych, że fabuły losów politycznych, że estetyka faktów politycznych — to jedyne rzeczy
niezbite, to jedyny grunt stały, to jedyna istniejąca Forma.
Czyżby więc rzeczywistość polska stawała się istotnie jakąś rzeczywistością ąuasi-latynoską i tak
jak tamten trzeci-czwarty-piąty świat miała ofiarować prawdziwemu światu wielką literaturę
magicznego realizmu, wielkie powieści o dyktaturach, przewrotach, niepojętych cudach, o trzecim,
czwartym i piątym wymiarze? Znaczna część elektoratu już raz wszakże zawierzyła peruwiańskim
wtajemniczeniom. Czyżby więc istotnie lada chwila miał
przybyć ów geniusz świata przedstawionego, co pozbiera leżące wszędzie tematy, a nas prawdziwie
poprowadzi? On już przybył. W rozmaitych wcieleniach jest pomiędzy nami. Jedno z tych wcieleń
przybrało postać odzianej w czepek pracownicy zakładów farmaceutycznych Polfa.
Jak mówi wieszcz: „największym prosty lud poetą". Lud się przeaniela. Lud wygłasza strzeliste
monologi. Lud przemawia do swego Naczelnika. Lud pisze doń listy. W tych monologach, głosach,
epistołach, podaniach zawarte są prawdziwe księgi narodu. Szanowny Panie Prezydencie! Zwracam
się do Pana z uprzejmą sugestią, by unikał Pan w swych wystąpieniach wyrażenia „rączki, rączki",
ponieważ pewnej części społeczeństwa wyrażenie to kojarzy się z okupantem. W wyświetlanym
swego czasu filmie tak właśnie — „Rączki, rączki, Kloss" — mówił do naszego agenta najeźdźca
Brunner. Aktor grający Brunnera grał wprawdzie w innym filmie, zatytułowanym Krzyżacy, króla
Jagiełłę, ale to tylko komplikuje sprawę. Obaj zresztą wiemy, do czego doprowadził i jak po
wiekach zaowocował krzyżacki ekspansjonizm. Ściskam i całuję noski. Twój Wojciech Żukowski.
Lud pisze. Lud przemawia. Lud wysyła listy do swych przywódców. Listy do Bieruta bywają
jeszcze jednym świadectwem rozpaczy. Mieczysław Rakowski listy do siebie wydawał w kolejnych
tomach. Listy do Gierka publikowała prasa. List do Kiszczaka powielano tysiące razy. Na listach do
Gomułki oparł Andrzejewski kompozycję Apelacji. Lud pisze. Lud jest poetą i sam siebie
poprowadzi. Niebawem zresztą będzie miał więcej czasu na pisanie i zacznie pisać ze zdwojonym
zapałem. Nastaną ciche dni, a jest to czas,
którego zasadą jest porozumiewanie się za pomocą kartek. W wielkiej ciszy nad krajem znów
słychać będzie chrzęst piór. Gęsich.
1991
6. Wszystko, czyli mało
Wszystko o Stanie Tymińskim to z górą stustronicowy wywiad z Romanem Samselem,
człowiekiem, który był „murzynem" Tymińskiego, który Tymińskiego sprowadził do Polski, który
— jak powiadają niektórzy — wręcz Tymińskiego wymyślił.
Ewentualność, iż widoczną — choć charakterystyczną — rolę w naszym życiu politycznym
odegrała (odgrywa?) wymyślona postać literacka, należy uznać za kolejne w gruncie rzeczy
potwierdzenie naszych przewag i pierwszeństwa naszych reform. W innych krajach do polityki i
władzy garną się twórcy literatury, u nas sama literatura w swej niedookreślonej i ąuasi-bytowej
substancji zgarnia część elektoratu.
Dzieje życia Staną Tymińskiego opowiada Samsel z prostotą. Stan jako młody chłopiec wyjechał
do Szwecji. Nie chciano mu początkowo dać paszportu, ale Stan paszport wyprosił. Poszedł do
urzędu, powiedział, że nie ma już pieniążków, i zapłakał. Naczelnik, widząc co się dzieje, widząc
jak temu młodemu człowiekowi, co mówię: młodemu człowiekowi, dziecku, dziecku jeszcze,
naczelnik — widząc jak temu dziecku w wielkim szlochu trzęsą się ramionka
i okularki mgłą zachodzą — sam się rozpłakał i z płaczem paszport wydal. Stan pojechał do
Szwecji, ale i tam nie wiodło mu się najlepiej. Pracował u farmera przy uprawie róż. Farmer nie
płacił, róże kłuły i w efekcie Stan osłabił sobie wzrok. Głodował, „zbierał wieczorami z pola
zmarzniętą już brukiew, żeby cokolwiek włożyć do ust". Trzeba przy tym pamiętać, że Szwecja to
nie jest kraj w brukiew opływający. Niebawem więc Stan całą brukiew zebrał i zrobił wówczas
jedyną rzecz, którą myślący człowiek robi w takiej sytuacji: udał się do konsulatu kanadyjskiego.
Kanadyjczycy z kolei — widząc w drzwiach wynędzniałego studenta z Polski przeżuwającego
ostatnią szwedzką brukiew — zrobili to, co zawsze robią w takich sytuacjach: dali Stanowi 315
dolarów na bilet do Kanady. Stan poleciał do Kanady i tam zajął się naprawą starych i zepsutych
radioodbiorników. Powszechnie wiadomo, że naprawianie starych i zepsutych radioodbiorników to
jest w Kanadzie po prostu żyła złota. Kanadyjczycy są bardzo przywiązani do swych starych i
zepsutych radioodbiorników, nie wyrzucają ich, nie kupują nowych, z dziwnym natomiast i
godnym lepszej sprawy uporem reperują ulubione pioniery i szarotki. Stan znal się na tym, był
kiedyś zapalonym krótkofalowcem, nic też dziwnego, że już na lotnisku nie mógł się opędzić od
niosącej wraki lampowych odbiorników klienteli. Wkrótce Stan stanął na nogi.
Mijały lata. Kanadyjski raj zaczął Staną mierzić swym czysto materialistycznym i wypranym z
duchowości stosunkiem do życia. W poszukiwaniu duchowych aspektów Stan wyruszył do Peru.
Zaznał tam indiańskich wtajemniczeń, założył telewizję kablową oraz otworzył na brzegu
Amazonki restaurację, którą w jego imieniu prowadzi Rosjanka nazwiskiem Tierieszkowa.
Jeśli idzie o słynne wtajemniczenia, to Samsel nie opisuje wtajemniczeń Staną, opisuje
wtajemniczenia swoje, on bowiem (Samsel) również został wtajemniczony i poddany egzaminowi
woli. Wtajemniczenie Samsela polegało na tym, że w towarzystwie Staną oraz Indian pojechał on w
głąb dżungli, do hacjendy Tymińskiego. Flaszkę mieli Indianie. Po przybyciu na miejsce Samsel
wypił dwie miarki, w rezultacie czego miał następujące objawy: najpierw poczuł ciepło w głowie,
potem siedział okrakiem na ławce, potem ganiał po łące, a na koniec wydawało mu się, że widzi
swych warszawskich znajomych; mieli oni wszakże zamiast ludzkich twarzy świńskie ryje. Stan
podobnym wtajemniczeniom poddawał się sześć razy i — jak mówi jego autor — tylko raz mu nie
wyszło.
Osobną część książki stanowi rozdział zatytułowany Katharsis. Nie jest to rozmowa z Samselem,
ale przez niego samego spisany opis jego (Samsela) ukrzyżowania. Celem odkupienia swej
komunistycznej przeszłości, przynależności do PZPR i „Trybuny Ludu" Samsel zgodził się, by
Tymiński wraz z grupą przyjaciół ukrzyżował go. Trzeba powiedzieć, że w trakcie lektury tego
fragmentu chyba jedynie ręce ukrzyżowanego Samsela nie opadają.
„To nie wiedziałeś, baranie, że była zabroniona wolna prasa. Nie wiedziałeś, że generał
Świerczewski kazał rozstrzelać młodych żołnierzy [...] za przynależność do Armii Krajowej. To nie
wiedziałeś, cepie, że Breżniew wyrzucił Sołżenicyna z Rosji..." — szepcze do siebie autor leżący na
prowizorycznym krzyżu i wygarnia samemu sobie
szczerą, choć bolesną prawdę. Otóż Roman Samsel, autor
— jak dowiadujemy się z okładki — około 20 książek (ich dokładna liczba jest, jak się okazuje,
nieustalalna), powinien wiedzieć, że w tego typu — powiedzmy: ryzykownej
— literaturze obowiązuje zasada indywidualnej szczerości. By być choć śladowo wiarygodnym,
autor, bohater czy też narrator winien przed pokutą mówić o swoich, a nie Breżniewa, winach.
Wśród rozlicznych wiadomości i sprostowań dotyczących Staną Tymińskiego jedno, moim
zdaniem, zasługuje na szczególniejszą uwagę. W pewnym miejscu wyraża mianowicie Roman
Samsel przypuszczenie, iż Stanisław Tymiński wszystko, co miał, wydal na kampanię wyborczą.
Drobny ten, niepewny i plotkarski szczegół mógłby może
— ujawniony wcześniej — mieć znaczenie dla cechującego się bezkompromisowością elektoratu
Tymińskiego. A i teraz jest nie bez znaczenia.
Rozmowę z Romanem Samselem przeprowadziła Małgorzata Waloch. Sprostała zadaniu dzięki
pomocy rodziny. Książkę opracował Jacek Waloch, a o redakcję techniczną zadbał Eugeniusz
Waloch. Czytelnik musi borykać się z tym kuriozum sam, musi też, jeśli pragnie zaznać
wtajemniczenia, wydać dwadzieścia tysięcy. Nie jest to dużo, ale nieraz jest to wszystko.
1991
7. Teoria słabości
Słabo człowiekowi, i jak ma być inaczej, skoro wkoło tyle słabości. Słabe ciało, słabe powietrze i
słabe pieniądze. Słaba Polska i słaby świat. Słabe kierownictwo. Słabe nadzieje i słabo kreślone.
Słabi obywatele, słabe książki, słaba służba zdrowia i słaba policja. Słaba kultura i słaba otucha w
sponsorach. Nawet jeśli po latach uda się zbudować sprawny system kapitalistyczny, to i tak będzie
on słabszy od już istniejących, ponieważ my z natury rzeczy jesteśmy słabsi.
Nawet nasz komunizm był słabszy od innych komuni-zmów, i dlatego jako pierwszy runął. Kto
wie, czy nasza radość z pierwszeństwa w tym rozpadzie nie jest nadmiernie przesadna, bo przecież
w wyrażeniu „rozpad do wolności" oprócz słodkiego słowa wolność jest i gorzkie: rozpad. Jak
mówi stare przysłowie: jaki kto miał komunizm, taki będzie miał kapitalizm. Nasz komunizm, jaki
był, każdy widział, nigdy nie było mu dane zaznać choćby i przelotnej sprawności, z jaką w innych
krajach — owszem — sezonowo, funkcjonował. Dawniej niedogodności życia trzeba było
tłumaczyć niedogodnym systemem, teraz przychodzi odwoływać się do kategorii uniwersalniej
szych i zarazem mniej w swej banalności uchwytnych, do wad narodowych mianowicie.
Prezydent nasz wyznał niedawno, iż popełni! błąd, licząc, że po pięknym zwycięstwie nad
totalitaryzmem wszyscy zgodnie zabiorą się do budowy nowego, lepszego systemu. Piętnaście
miesięcy w Belwederze to było jedno wielkie piekło — dodał Lech Wałęsa, i dziennikarz
przygotowujący notatkę streszczającą gorycz władzy nie uronił infernalnego akcentu, tytułując
całość Piekło prezydenta. Tym razem nie jest to sprzeczność logiczna, ale swoiście
psychoanalityczna perypetia językowa, kiedy nadzieje na przeanielenie narodu formułuje się w
piekielnym kontekście codzienności. Nie pierwszy raz nadzieja na anielską metamorfozę Polaków
pojawia się w dziejach, nie pierwszy też raz z fiaskiem tej nadziei łączy się niejakie rozczarowanie
kierownictwa.
Człowiek na ogół przygląda się tym dziecinnym mrzonkom z politowaniem, ostatnio zaś z rosnącą
irytacją. Człowiek bowiem orientuje się z wolna, że ma wyjątkowego pecha: przyszło mu żyć w
czasach permanentnego budowania. Najpierw były to czasy budowania iluzji komunistycznej, teraz
są to czasy budowania realności kapitalistycznej. Rzecz jasna, zdrowiej budować realność niż
iluzję, ale jak się przez cale życie buduje, to przecież przychodzi moment, kiedy budowanie samo w
sobie — mierzi. Obyś żył w ciekawych czasach, obyś całe życie mieszkał na budowie. Przyszłe
pokolenia, owszem, coś będą z twojego trudu miały, ale ty — banana (wolnorynkowego).
Człowiek słabnie coraz bardziej i w coraz większą desperację wpada, bo i nigdzie w świecie nie
znajduje
wystarczająco krzepiącego punktu oparcia. Słaba Polska i slaby świat. Slaby Wschód i słaby
Zachód. Na czele największego mocarstwa stoi przecież mąż tak słaby, że o własnych siłach nie
potrafi na stołku wysiedzieć. Jak on wysiedzieć nie potrafi — człowiek się pyta — to jak on stać
może? Znawcy przedmiotu tłumaczą człowiekowi, że amerykański prezydent słaby, bo za piłką bez
przerwy gania, wzwyż skacze, w amerykańskiego palanta całymi dniami jak oszalały gra. Istotnie,
jest teraz moda w Stanach sport z kontynentalną zajadłością uprawiać, Amerykanie do tego stopnia
trenują, że masa ich na bieżniach i skoczniach z przesilenia ginie, a ich prezydent nie śmie inaczej
wywiadu udzielić czy orędzia do narodu wygłosić, jak tylko w prze-poconej koszulce, zziajany jak
pies, ledwo co do mety doleciawszy. Naszej sytuacji to wszakże nie zmienia, jest nam obojętne, jaki
bakcyl mocarstwo osłabia, nawet jeśli jest to paradoksalny bakcyl krzepy fizycznej.
O dawnym imperium, naszym sąsiedzie i zaborcy, szkoda gadać. Wszyscy wiemy — było tak słabe,
że się rozpadło, rozpadłszy się zaś, osłabło do tego stopnia, że się z powrotem próbuje jednoczyć,
tyle że zasady jednoczenia mają być teraz słabsze niż dawniej. Niemcy to samo, choć na odwrót:
przez dziesięciolecia osłabione podziałem, są obecnie — po zjednoczeniu — słabsze.
Słabość odwiecznych naszych sąsiadów smuci człowieka, ponieważ nie tylko stawia pod znakiem
zapytania dobrosąsiedzką pomoc, ale i wyklucza tradycyjne uzurpa-cje zaborcze. Zabory — myśli
człowiek — okropne były, zaborcy człowieka wynaradawiali, germanizowali, rusyfikowali, ale
przecież jeśli człowiek wewnętrzną tożsamość
zachował, to będąc pod zaborem, był i w Europie. Jechał człowiek do Wiednia, do Petersburga czy
do Berlina i wszędzie był u siebie. Od dziecka się człowiek obcych języków uczył, a polszczyznę w
zaciszu domowym kultywował. Czy to nie ciekawy zbieg okoliczności, że największa polska
powieść — pod zaborem napisana i pod zaborem się tocząca — równocześnie zupełnie od zaboru
abstrahuje?
Straszne to były czasy naszej narodowej słabości, ale teraz nadeszły czasy tak powszechnej
słabości, że i zaborcy nasi słabi. Czyli — myśli człowiek — nie ma już w pobliżu ani kraju, ani
instytucji, ani osoby, co mocna by była. Czyżby istotnie demokracja nadchodziła wraz z całą swą
zatrważającą monotonią stylistyczną? Bije się człowiek z myślami: wierzyć w jej przyjście czy nie
wierzyć? I co ma robić pobity? Wierzy.
1992
8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej
Jeśli tak się składa, że widok rozpościerający się za twoim oknem przedstawia budynek szkoły
podstawowej, która co pewien czas przeistacza się w wyposażony w konieczne akcesoria lokal
obwodowej komisji wyborczej — to w gruncie rzeczy nie ma co narzekać. Bywają oczywiście
bardziej malownicze widoki, są w Krakowie balkony, z których wciąż w pogodne dni widać Tatry,
bywają widoki z okna na Wawel, kopiec Kościuszki, Lasek Wolski, na chybotliwe dachy, wieże i
kopuły, bywają widoki bardziej doniosłe — wybrani szczęśliwcy zza uchylonej firanki mogą
codziennie oglądać bramy koszar, mury więzienia Montelupich czy masywne ściany urzędu
skarbowego, bywają wysoce wydajne metaforycznie widoki na komisariaty, knajpy i place targowe.
Ale bywają też widoki nic nie znaczące, składające się z przypadkowych kompozycji betonowych
fragmentów, martwej wody, trawy i „domów o podkrążonych oknach", widoki, które nie mogą być
nawet „źródłem kiepskiej melancholii".
Jeśli zatem przypatrujesz się rzeczywistości okiem człowieka nieustannie rozważającego jej
literacką przydatność, musisz przyznać, iż wylosowanie spośród setek moż-
możliwości widoku z okna na szkołę podstawową, która w dodatku co pewien czas przeistacza się
w lokal obwodowej komisji wyborczej —jest jakąś szansą. Jak mówi klasyczna maksyma wielkich
realistów: opisz swoją wioskę — opiszesz świat. Świadom swych ograniczeń, poprzestań na
mniejszym: opisz widok z twojego okna — opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej.
Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Już z górą ćwierć wieku temu, gdy byłeś uczniem tej szkoły,
napisanie wypracowania zatytułowanego: Opiszę widok z mojego okna, sprawiało ci kłopot z
powodu nadmiernej zbieżności perspektyw. Opisywałeś widok ze swojego okna, widząc przez nie
okno klasy, za którym nazajutrz pan od polskiego będzie oceniał rzetelność twojego spojrzenia. Ale
zapewne nie należy przesadnie demonizować tego rodzaju perypetii. Podobnie opisywanie
rytualnych przeistoczeń szkoły w siedzibę komisji wyborczej wydaje się zajęciem miałkim,
jałowym, dziwnie infantylnym (istotnie przypomina pisanie wypracowania na źle obmyślony
temat).
Zbliżanie się niedzieli wyborczej, wieszanie nad bramą szkoły transparentu, dekorowanie ścian
sztandarami, wynoszenie ławek z wybranej klasy, wnoszenie stołów, przykrywanie ich zielonym
suknem, symetryczne ustawianie biało-czerwonej urny i instalowanie ustronnego miejsca za kotarą
(kłopotliwego przybytku demokracji ludowej przeznaczonego dla szaleńców i ekscentryków) —
wszystkie te z pozoru formalne, a w istocie nasączone peerelowską esencją rytuały nie dają się
nawet z dzisiejszej perspektywy zrekonstruować. Witanie pierwszego wyborcy wiązanką biało-
czerwonych goździków (szósta rano,
suwnicowy Marian S. w drodze z nocnej zmiany pragnie dopełnić obywatelskiego obowiązku),
całodzienne meldunki z ogarniętego wyborczą gorączką kraju, zespoły ludowe, jednostki wojskowe
i górnicy głosujący w galowych mundurach, komisje kończące pracę w rekordowym tempie,
wyniki, z powodu niejasnych resztek przyzwoitości, nigdy nie osiągające pełnych stu procent
aprobaty. Ani jedna kropla krwi, ani jedno drgnienie powieki nie ożywia tych nieruchomych,
martwych, coraz mniej czytelnych scen.
Pod koniec — to prawda — u zmierzchu systemu było trochę ciekawiej, trochę dramatyczniej,
widok z okna nabrał dynamiki, stał się bardziej uchwytny literacko. Prócz wszystkich niezbędnych
rekwizytów pod szkolą pojawił się w wigilię kolejnej niedzieli wyborczej — gazik milicyjny. Przez
teatralną lornetkę usiłowałeś rozpoznać dystynkcje i szczegóły uzbrojenia siedzących wewnątrz
funkcjonariuszy. Samochód pojawił się w sobotę i czuwanie nad bezpieczeństwem lokalu
wyborczego trwało aż do końca, do ostatniego zawstydzonego wyborcy, do ostatniego policzonego
głosu. Przez całą noc wnętrze samochodu rozświetlały płomyki zapałek. Palili papierosy. Palili
właściwie bez przerwy i gorączkowo, a więc jednak w tej absurdalnej papierowej służbie było
miejsce na prawdziwy strach, paniczny bieg serca, śmiech przesadnie gorliwy.
Inna sprawa, że ta akurat szkoła stanowić mogła wymarzony cel ataku ekstremistów; jeśli
ekstremiści zapragnęliby wówczas opanować jakiś lokal wyborczy, to doprawdy nie wiadomo, czy
znaleźliby w całym mieście bardziej sprzyjający obiekt. Budynek otacza rozległy układ boisk i
placów sportowych, okala go też zdumiewająco bujny
ogród. Ogród jest dzieiem pana od przyrody, którego doskonale pamiętasz. W szaleńczym
natchnieniu siał, sadził, plewił, grabił, pielęgnował, wszystkie klasy odbywały poglądowe i
praktyczne lekcje na wolnym powietrzu, każdy uczeń musiał posadzić swoje drzewko, każda klasa
miała swoją grządkę. Pan od przyrody biegał nieustannie i krzyczał, pan od przyrody był
oczywiście przetrącony przez łobuzów od historii, biegał pomiędzy chłopcami w chałatach i
dziewczynkami w marynarskich kołnierzykach i krzyczał: „Wystarczyłby tu jeden Niemiec,
żebyście robili, jeden Niemiec by na was wszystkich wystarczył". Pamięć obozu odżywała w nim
tak niespodziewanie i niewypowiedzianie śmiesznie. Ale ani on, ani nikt z nas nie mógł
przypuszczać, że równie nieoczekiwane i śmieszne okażą się historyczne ciągi dalsze, że sadzone
wówczas drzewa i krzewy po latach będą traktowane jako domniemane kryjówki ekstremistów.
Dziś już wszystko wiadomo, wzrok siedzących w milicyjnym gaziku funkcjonariuszy na próżno
przebijał otaczające szkolę zarośla, obyło się bez czołgania przez grządki, bez szturmowania lokali
wyborczych, bez frontalnego natarcia idącego przez działki, boiska i ogrody. System upadł sam z
siebie, choć istotnie upadł za sprawą wyborów, podczas których ładu, porządku i ordynacji nie
strzegły już milicyjne gaziki.
Dwa lata temu, idąc do tamtych — jak się jeszcze do niedawna mówiło: zwycięskich — wyborów,
wpiąłeś w klapę znaczek Solidarności. Nie byłeś członkiem tej organizacji, ale kiedyś, w roku 1980
albo 1981, ofiarowała ci ten znaczek pewna ekstremistka. Wpiąłeś go więc w klapę z powodów —
powiedzmy — sentymentalnych. Pod szkołą
•ii
młodzi agitowali w słusznej sprawie, dzień był pogodny, lista krajowa jeszcze żywiła nadzieję i
dobrze było mieć w klapie coś tak jednoznacznego i w treści, i w formie. Agitującą młodzież
minąłeś krokiem konspiratora znużonego bojami z komuną — byłeś pewien, że patrzą na ciebie z
przysłowiową mieszaniną podziwu i zazdrości.
Na dzisiejsze, pierwsze prawdziwe, wolne wybory oczywiście nie bierzesz znaczka, upominku od
niegdysiejszej ekstremistki. Pod szkołą nikt wprawdzie nie agituje, nie ma tam ani zielonych, ani
lewicy, ani narodowców, ani Unii, ani Centrum, ani Kongresu, ani Solidarności, ale i tak znaczek
wyglądałby jakoś zbyt jednoznacznie. Albo zbyt wieloznacznie. Zbyt ogólnie. Albo zbyt
szczególnie. Tak czy inaczej, nie ma co brać ze sobą związkowych bibelotów. Tym razem, nadając
rysom wyraz zgorzkniałego działacza, chowasz znaczek do szuflady. Spoglądasz jeszcze przez
okno i dopiero teraz zauważasz, że otaczające szkołę klony i topole są coraz wyższe i gęstsze.
Czerwony transparent z białymi literami nad wejściem jest jeszcze widoczny, ale w czasie
następnych wyborów (chyba że zostaną rozpisane tej zimy), kto wie: może wyjrzysz przez okno i
zobaczysz to, co (prócz pamięci o ekstremistkach) ma decydujące znaczenie: nieomylną w swej
celowości kompozycję bzu, klonów i topoli.
1991
9. Magowie ciemnych spraw
Czekający na spotkanie z mecenasem Olszewskim umilali sobie czas lekturą rozdawanych na
miejscu list agentów. Uczynni porządkowi raz po raz donosili nowe egzemplarze, i doprawdy
rzadko w dzisiejszych czasach spotyka się tak daleko idącą chęć bezinteresownej pomocy i zwykłą
ludzką solidarność. Proszę, proszę o jeszcze, wolała w stronę dystrybutorów prawdy znużona
upałem dama w barwnych, falujących szatach, proszę o jeszcze, niech pan poda, odpowiada! jej zaś
szeroki, budzący poczucie stabilności uśmiech i serdeczne zapewnienie, nie braknie, proszę się nie
martwić, dla nikogo nie braknie.
Niestety, nie pierwszy raz składane w dziejach przyrzeczenie, iż wszystko odbywać się będzie
wedle zasady: każdemu według potrzeb, kolejny raz okazało się złudą. Brakło. Na szczęście Jego
nie brakło. Przybył zaledwie z pięciominutowym opóźnieniem. Mecenas, Ten, który był
Premierem, i Ten, który — zdaniem zgromadzonych — oby był Prezydentem, przybył z zaledwie
pięciominutowym opóźnieniem. I przybywszy, natychmiast złożył pierwsze oświadczenie
polityczne. Przeprosił mianowicie za swe zaledwie pięciominutowe opóźnienie. Rozległy się
13
mm
gromkie oklaski, bo przecież wszyscy wiedzieli, że nie
0 pięć minut tu idzie, a o czas, który gdy On powróci, będzie się nawet nie na minuty, ale na
sekundy liczył. Oklaski skończyły się, ale zaraz gruchnęły ze zdwojoną silą, bo Ten, który był
Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, wstał i powiedział, że dalej będzie mówił na
siedząco.
1 usiadł. I na siedząco wyiuszczyi swój pogląd na bolesną problematykę lustracyjną.
Nie ma dla człowieka większej szansy, mówił Olszewski, niż rzucić nań fałszywe posądzenie.
Człowiek taki może się bowiem oczyścić. A gdy się oczyści, czysty jest, i nic mu już zarzucić nie
można. Ja sam, powiedział, czyniąc charakterystyczne dla swych wywodów pauzy, ja sam,
powiedział, ja sam pragnąłbym, by rzucono na mnie fałszywe podejrzenie, miałbym wtedy szansę,
by się oczyścić. A przecież wiadomo, że oczyszczony czystszy jest od tego, któremu nie dano
szansy oczyszczenia.
Jeśli byli na sali tacy, co żywili jeszcze jakieś wątpliwości, zrozumieli wreszcie, łuska opadła im z
oczu, przejrzeli, a ręce same złożyły się do oklasków. Było to proste nazwanie rzeczy po imieniu,
przypomnienie spraw oczywistych, tyle że nie zawsze jasno uświadamianych. W końcu nawet
dziecko wie, że złamana kość w miejscu, w którym się zrośnie, mocniejsza jest niż przed
złamaniem, racjonalnym i logicznym zatem sposobem wzmacniania kości jest łamanie kości.
Temperatura na sali podnosiła się z wolna i nic dziwnego, że ten i ów sięgał po listę agentów, kto
nie miał, pożyczał od sąsiada. Jakkolwiek to brzmi, tak było naprawdę: w czasie spotkania z Janem
Olszewskim w auli
krakowskiej WSP wachlowano się listami agentów i wynikły z tego wachlowania ruch powietrza
przynosił zebranym ulgę.
Gdy przyszła pora pytań, do mikrofonu jako pierwsza przebiła się starowinka o kuli, a gdy
przemówiła, szloch targnął gardłami. Panie Premierze, powiedziała, bezwiednie zapewne
parafrazując Jana Himilsbacha, Panie Premierze, dziękuję Panu, że Pana zobaczyłam, bo Pana nie
widziałam. Dziękuję, Panie Premierze, że Pana zobaczyłam, powiedziała starowinka, i dziękuję, że
Pan ładnie mówi, a my ładnie siedzimy. Rozległy się brawa długie i nie milknące, a gdy umilkły,
jeszcze cieplej zrobiło się w auli.
Nie wszystkie jednak głosy były głosami przyjaznymi. Oto jeden z mówców zaczął z całą
bezceremonialnością wytykać byłemu premierowi błędy. Cisza jak makiem zasiał zapadła, a tamten
łamiącym się głosem, zapewne własnej bezczelności się dziwiąc, wytykał premierowi, że Ten za
rzadko przemawiał, za rzadko się pokazywał, za rzadko dawał narodowi na siebie popatrzeć i
swych słów posłuchać. I mecenas Olszewski — choć nie mogło to być dlań łatwe — przyznał się
do błędu. Głos ściszył, ale do błędu się przyznał.
Temperatura sięgnęła wszakże zenitu, gdy jeden z mówców zagroził odczytaniem przez siebie
napisanego wiersza. Sala z miejsca się podzieliła i wybuchł spór o priorytety. Teraz nie czas na
kulturę! wołali jedni, chleb drożeje! Niech czyta, domagali się drudzy, czytelnictwo kuleje! A może
komuch?, zapytał ktoś bystro i autor musiał streścić przesłanie utworu, a gdy streścił, ucichły spory
i pozwolono mu przeczytać wiersz, który — ciekawa rzecz — podobał się wszystkim. Był to liryk
mówiący o tym, że
runął stary świat, teraz budujemy nowy ład, byłoby wszakże dobrze, gdyby magowie ciemnych
spraw nie budowali z nami. I tę myśl gorąco i z aplauzem podchwycono, „magowie ciemnych
spraw", powtarzano znacząco, magowie ciemnych spraw! Rokita! Rokita!, krzyczeli ci, co do
poezji zbyt może dosłowny mają stosunek, i chyba jedynie siedzący za stołem prezydialnym Jan
Polkowski i Jan Prokop uśmiechali się krzywiej i słabiej klaskali. Obaj oni kiedyś sztuką ry-
motwórczą się parali i teraz widok eksplodującego weną i znajdującego rezonans czytelniczy kolegi
po piórze zazdrość ich budził, stare blizny rozdzierał. Ale nie było już czasu na rozpamiętywanie
minionych wcieleń, na nic już nie było czasu, spotkanie nieubłaganie zbliżało się do końca.
Gdy po pamiętnej nocy, mówił Olszewski, rankiem wróciłem do domu, poczułem głód.
Uświadomiłem sobie, że od 24 godzin nic nie jadłem. Sięgnąłem po to, co było, po chleb i po
mleko, i poczułem smak chleba i mleka. I uświadomiłem sobie, że od pół roku, od czasu, kiedy
objąłem kierownictwo rządu, nie czułem smaku tego, co jadłem.
Ale jaki naprawdę smak ma ta boska gorycz, co zastępuje wszystkie smaki, tego już Ten, który byt
Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, nie powiedział. Czas spotkania minął i opuściwszy
aulę, stronnicy Mecenasa ulicami stygnącego miasta ruszyli ku domom. Rychło nawet dla
najwprawniejszego oka stali się nieodróżnialni od sunących tymi samymi ulicami całych watah
„magów ciemnych spraw".
1992
10. Nie ma dymu bez teczki
Stopień upaprania komunizmem nie jest łatwy do ustalenia. Nie wiadomo, kto się bardziej
zamoczył: liberalny sekretarz na szczeblu wojewódzkim czy szeregowy członek, ale za to beton.
Kto gorszy: cyniczny karierowicz, co bez najmniejszych złudzeń i na wskroś instrumentalnie
traktował reżymową maszynerię, czy ekstatycznie wierzący w jej skuteczność roztropek. Kto
czystszy: ten, co zrozumiał w pięćdziesiątym szóstym? w sześćdziesiątym ósmym? czy w stanie
wojennym? Kogo łatwiej usprawiedliwić: przedwojennego komunistę czy powojennego
maturzystę? Pytania, zgoła nieretoryczne, można mnożyć, i okazuje się, że prosty pomiar: kto
ufajdany po kostki, kto po kolana, a kto po łeb i szyję, jest niewykonalny. Rozwiązanie — jak
każda czynność nie do wykonania — okazuje się oczywiste, w swej prostocie wręcz porażające.
Skoro nie można rzeczy zmierzyć — można jej nie mierzyć. Z wyrażeniem: „stopień upaprania",
można się w końcu obejść wielkodusznie, mniejszą lub żadną uwagę należy zwracać na „stopień",
większą i zasadniczą na samo „upapranie". Bo czy to wiadomo, jak było naprawdę? Może ten, co
ledwo się zanurzył, zanurzyłby się — gdyby okoliczności
sprzyjały — dużo głębiej? Może ten, co przeszedł suchą stopą, chciał w gruncie rzeczy z całej
duszy nurkować? A może ten, co wpadł po uszy, nie chciał, uległ jedynie namowom kolegów?
Szczegóły, detale, okoliczności są w gruncie rzeczy nieistotne, istotne, że tak czy inaczej wszyscy z
molochem obcowali. Jedni mniej, drudzy więcej, ale obcowanie trwało.
Przyjęcie takich założeń ma, rzecz jasna, wymiar maksymalistyczny, ale nie od dziś wiadomo, że
temu narodowi, któremu nic nie wychodzi, należy stawiać maksymalne cele, kłaść na jego barki
najcięższe ciężary, bo lżejszych i tak nie uniesie. Trzeba doń mówić głośniej i wyraźniej, niż
mówili Wieszcze i Prorocy, mocniej, niż przemawiały największe Autorytety. Apostoł Paweł mówił
na przykład: Ten, co się łączy z nierządnicą, staje się z nią jednym ciałem. Ten, co się łączy z
nierządnicą, staje się nierządnicą. Dziś pora powiedzieć to silniej: Ten, na kogo spojrzy nierządnica,
nie jest już czysty. Jeśli zdarzyło się tak, że spoczęło na tobie ubeckie oko — jesteś pokalany. Jeśliś
choćby tylko przechodził w pobliżu Urzędu, zostałeś na zawsze uwikłany w jego cień. A ci, z
którymi Wielka Nierządnica Realnego Socjalizmu zechciała zamienić dwa słowa, których wezwała
na ostrzegawczą rozmowę, którzy w jej kazamatach 48 godzin lub parę lat spędzili? Jakże oni,
chcąc nie chcąc, zostali jej jadami zaimpregnowani?
Izolacja przecież, powiedzmy sobie jasno, nie była możliwa. Nie było realnej szansy na wewnętrzną
emigrację, nawet ci, którzy sądzili, że im się udaje, szlachetnym ulegali złudzeniom. Nawet ci,
którzy reżymowej gazety nie wzięli do ręki, którzy nie splamili słuchu serwisem oficjalnych
wiadomości, którzy na widok pochodu pierwszomajowego lub centralnych dożynek odwracali
głowę, nawet oni skazani byli na zestaw nieuniknionych czynności elementarnych. A jeśli się jadło
za komuny bulki, to skąd wiadomo, że piekarz, który je lepił, nie współpracował? A nawet jeśli
piekarz nie był TW-Bolek, to dyrektor piekarni? Szef departamentu bulek i rogali? Minister
piekarnictwa? A kolektywnie kładzione chodniki, którymi się chodziło do ideologicznie neutralnej
pracy? Obuwie kupowane w sektorze państwowym? Ściana wzniesiona przez murarską trójkę?
Zewsząd trwał szturm totalitarnych molekuł i nie ma takiego, któremu choć jedna nie usiadła na
karku. Klepnąć w ten kark, żeby ją w pył zetrzeć — za mało. Trzeba klepnąć mocniej.
Jak się okazuje, łatwo udowodnić, że wszyscy, co komunizm przeżyli, zarazem z komunizmem
współżyli. Ci zaś, co z komunizmem walczyli, współżyli z nim — rzec można — specjalnie
intensywnie, bo przecież walka prowadzi do nader bliskich kontaktów. Zapasy się skończyły, ale co
robić z żyjącymi zwycięzcami, którzy w dodatku pożyliby jeszcze? Po cóż ich lustrować, skoro
wystarczy wciągnąć powietrze, by poczuć, iż na zawsze przylgnął do nich nieusuwalny zapach
śmiertelnego wroga?
1992
11. Święto
Z okazji Święta Niepodległości gromada skinów spaliła na krakowskim Rynku flagę Wspólnot
Europejskich. Policja nie interweniowała, i słusznie, w końcu nie został spalony żaden Europejczyk,
został spalony jedynie jego symbol. Symbolizm zaś, jak wiadomo, zawsze był w Polsce nisko
szacowany.
Mniej więcej godzinę później na tym samym Rynku Antoni Macierewicz pytał zebranych, czy
Polska jest naprawdę wolna.
— Nie jest! Nie jest! — odpowiadał mu na ogół damski, i w związku z tym szczególnie pod
względem niepodległościowym zdeterminowany, skowyt.
— A czy naprawdę odzyskaliśmy niepodległość? — ciągnął Wielki Lustrator.
— Nie, nie odzyskaliśmy, nie odzyskaliśmy! Niepodległości nie odzyskaliśmy w żadnym wypadku
— odpowiadały głosy.
Ponieważ zapadała ciemność, zapalono pochodnie. Podpalona przez skinów flaga Europy dawno,
rzecz jasna, zdążyła zgasnąć i teraz blask pochodni oświetlał także jej rozdeptany popiół. Policja
dalej nie interweniowała, i
słusznie, ponieważ po pierwsze: stąpanie po popiołach flag europejskich nie jest karalne, po drugie
zaś, domaganie się niepodległości nie jest obecnie karalne tym bardziej. Domaganie się
niepodległości było karalne w czasach, kiedy nie było niepodległości. Obecnie, kiedy ojczyzna jest
niepodległa, domaganie się jej niepodległości jest dozwolone, a nawet wskazane. Rzec można, iż
niepodległości nigdy dosyć, iż walka o dalsze odzyskiwanie niepodległości, a także walka o dalsze
udoskonalanie odzyskanej niepodległości to rodzaj patriotycznego obowiązku.
Kilkudziesięcioosobowa demonstracja skinów, z których prawie każdy dzierżył w garści polską
chorągiew, jeśliby spojrzeć na nią nieuprzedzonym (czyli w gruncie rzeczy nie wiadomo jakim)
okiem, mogłaby sprawiać wrażenie samej esencji patriotyzmu. Niewątpliwie zewnętrzny wygląd
tego oddziału sugerował, iż oto zeszli się ludzie stawiający sobie za cel wyłącznie dalsze
doskonalenie niepodległości. Także oświetlony pochodniami i rozbrzmiewający samymi słusznymi,
bo antykomunistycznymi, sloganami wiec centroprawicy był przecież w wymowie swych
zasadniczych przesłań — zacny. I jednym, i drugim szło o dobro nas wszystkich.
— Czy zatem my wszyscy chcemy, żeby jedni i drudzy obdarzyli nas tym dobrem?
— Nie, nie chcemy!
— Czy nasza niepodległość ma polegać na tym, że tupot kilkudziesięciu ciężko obutych stóp
zwielokrotni się do dziesiątków tysięcy?
— Nie, nie na tym ma polegać nasza niepodległość!
— Czy może ma ona polegać na tym, że korowody wyposażone na razie w kilkadziesiąt pochodni
rozrosną się w tysięczne demonstracje rozświetlone tysiącami pochodni?
— Nie, nie na tym, w żadnym wypadku nie na tym ma polegać nasza niepodległość — sami już
ledwo własny skowyt słyszymy.
— A zatem, dlaczego nie interweniuje policja?
— Ponieważ nasza niepodległość polega na tym, że nie interweniuje policja.
Istotnie. Kiedy pomiędzy jednym a drugim, to znaczy pomiędzy spaleniem flagi Europy pod
pomnikiem Mickiewicza a zapaleniem pochodni pod Ratuszem, kiedy pomiędzy tymi dwoma
uroczystymi epizodami Święta Niepodległości pod Sukiennicami pojawił się człowiek w biało-
czerwonym szaliku i farbą w aerozolu jął zdobić szacowną ścianę zabytku klasy zero, stojący
opodal policjant nie interweniował. Wiedział wszak, co czyni, bo przecież instrukcja jasno mówi,
że najpierw trzeba ustalić, jaka jest wymowa hasła, a dopiero potem — w razie potrzeby —
interweniować. Człowiek w szaliku zakończył swe rękodzieło i zniknął w listopadowym mroku.
Policjant zbliżył się do ściany i odczytał napis. Odetchnął z ulgą. Tym razem doprawdy nie było
potrzeby interwencji. Szybko schnący napis głosił: Bóg wybacza — Cracovia nigdy.
1992
12. Pechowiec
Wojciech Jaruzelski jest niewątpliwie postacią pechową, jest on — mówiąc krócej i brutalniej —
pechowcem. Pechowiec to, jak powszechnie wiadomo, człowiek, który rozmaite dotknięte przez
siebie rzeczy — psuje. Jaruzelski najpierw popsuł komunizm. Popsuł go dokładnie tak, jak psują
pechowcy: nie wiedział, że psuje, myślał, że naprawia, i naprawiał, reperował, reformował,
udoskonalał, szalał nad każdą usterką niczym zajadły majsterkowicz, stosował coraz radykalniejsze
metody naprawy, stawał na straży naprawiania, sięgał w obronie naprawiania po broń i rzecz jasna
— zespul. Zepsuł komunizm doszczętnie, łącznie z jego — antykomunistyczną — opozycją.
Mówi się na przykład ostatnio, że czołowy działacz opozycji antykomunistycznej Adam Michnik
został przez Jaruzelskiego wręcz nie do poznania zepsuty. Nie idzie wszakże tylko o Michnika,
idzie o całą opozycję, o całą rewolucję solidarnościową, która została przez Jaruzelskiego zepsuta.
Ogłaszając stan wojenny, Jaruzelski ostatecznie zepsuł — generalnie go remontując — komunizm,
ale przecież w znacznym stopniu nadpsuł też rewolucję. Odmrożona i uruchomiona po dziesięciu
latach, okazała się
częściowo nieświeża i konsekwencje tego są dotkliwie odczuwalne. Jaruzelski zepsuł więc nie tylko
przeszłość, ale i teraźniejszość, a co za tym idzie — przyszłość.
Niedawno ukazała się jego książka, w której udała mu się rzecz równie unikatowa: zepsuł w niej
mianowicie i na zawsze unicestwił gatunek literacki. Wspomnienia Jaruzelskiego — zapowiadane
jako bestseller, jako swoiste ukoronowanie wydawanej przez BGW serii wyznań, wspomnień i
autobiografii polityków — okazały się gwoździem do trumny i serii, i gatunku. Książki tej,
napisanej z zabójczą monotonią dawnych referatów i równą im szczelnością intelektualną, nie
sposób po prostu przeczytać. Nie jest to w żadnej mierze opinia tendencyjna, wiem, że
najzagorzalsi wielbiciele generała nie byli w stanie strawić tego, przecież głównie dla nich
przyrządzonego, smakołyku. Autorzy, którzy mieli zamiar napisać wspomnienia polityczne, po
lekturze Jaruzelskiego popadli w marazm i impotencję twórczą, wydawcy jęli gorączkowo
rozwiązywać umowy i wycofywać z planu książki analogiczne, słowem, po wkroczeniu
Jaruzelskiego w dziedzinę memuarystyki stało się z tą dziedziną to samo, co z każdą dziedziną, w
którą on wkroczył — upadła ona.
Wieczna pechowość Jaruzelskiego oraz fakt, że jest to pechowość — powiedzmy — dobrze
społecznie widoczna, budzi, rzecz jasna, liczne zaciekawienia, bywa przedmiotem dociekań i
analiz. W 56. numerze „Pulsu" ukazała się ankieta zatytułowana Jaruzelski: Kim był? Kim jest?
Kim będzie? O Jaruzelskim, jego chronicznej pechowości, żołnierskim rynsztunku intelektualnym
oraz zgubnym wpływie na Adama Michnika mówią m.in.: Tomasz Burek,
Marek Edelman, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Józef Szczepański. Kto wie, czy
wielogłos ten nie wyczerpuje — a nawet paradoksalnie nie przekracza — wszystkiego, co można o
Generale pomyśleć i napisać. Jego pechowość, polegająca na tym, iż zda się on fascynować z
wzajemnością niektórych intelektualistów, mniej może została przez uczestników ankiety
wyeksponowana, ale też są to rzeczy dosyć znane. Wiadomo, iż Jaruzelskiego intelektualiści, ludzie
pióra i profesorowie fascynują, iż odnosi się on do nich z nabożną powagą, oni zaś za tę rzadko za-
znawaną powagę odpłacają mu fascynacją.
Wiesz, Adam — mówi Jaruzelski do Michnika — chciałbym przeczytać tyle książek ile ty,
chciałbym tyle przeczytać, bo przecież książka to największy przyjaciel człowieka, ale nie ułożyło
się, wojna, wojsko, żołnierka, nie było czasu na czytanie. Nie żałuj — mówi Adam — ja czytałem
głównie w kryminale, w twoim kryminale, ale cóż począć, „taką przekłuto nas ojczyzną", jak
napisał Zbyszek, Wojtku. No wiesz — mówi Wojtek — tak się mówi, ale jednak kiedyś mi przyszła
taka myśl do głowy, że wiedza to jest jedyna rzecz, której nikt ci nie odbierze, możesz stracić
wszystko, pieniądze, stanowisko, władzę, ale tego, czego się nauczyłeś, coś przeczytał, nikt ci nie
odbierze. Adam, co o tym myślisz?
I Adam, a raczej ADAM, ten ADAM, który tak się strasznie zmienił, który strasznie się zmienił,
och, jak on się zmienił, Adam patrzy na generała świetlistym spojrzeniem, łza się w jego oku
zaczyna kręcić, i odwraca się od Generała, i zwraca się do wszystkich, i mówi: Odpieprzcie się od
Generała. Odpieprzcie się.
Jaruzelski: Kim byl? Kim jest? Kim będzie? — zapytuje „Puls", który decydując się na wydanie
numeru monograficznego tej postaci, być może zaryzykował upadek. Otóż na pytanie „Kim
będzie?" — kiedyś po latach, gdy złagodnieje pamięć upokorzeń i hańby — da się odpowiedzieć:
ów napuszony i zarazem jakby wiecznie speszony Generał nabierze łagodnego blasku komicznej
postaci i znajdzie się w krainie burleski, gdzie jak wiadomo postać Nieszczęsnego Pechowca jest
elementem kanonicznym. Niewykluczone, iż wówczas burleska jako dziedzina estetyki — upadnie.
1992
13. Bruderszaft
„Po wyjściu Tadeusza Waldek i Piotr zaczęli mi tłumaczyć, jaką skomplikowaną grę prowadzi
Bronek" — pisze w swej najnowszej książce Jacek Gacek Kuroń, Spoko, czyli kwadratura koła).
My, zwyczajni ludzie, wielbimy Jacka i imponuje nam, że jesteśmy z Jackiem na ty. Jacek jest
naszym posłem, naszym ministrem, pomoże nam, słabszym, przetrwać zimę, podaruje naszym
dzieciom lato, podaruje słońce. Da zupy.
Kiedyśmy go oglądali w telewizji, ale nie teraz, kiedy w naszym czwartym, czy raczej trzecim (bo
trzeci się nie liczy), rządzie jest drugi raz naszym ministrem, nie teraz, dawniej, kiedy w naszym
pierwszym rządzie był pierwszy raz naszym ministrem, kiedyśmy go wtedy oglądali, my, biedota,
zaciskaliśmy kciuki, bo Jacek był wtedy tak przejęty, że wydawało się, że zaraz mu się coś zrobi.
Nie bar-dzośmy nawet słuchali, co mówi, patrzyliśmy tylko, czy pogotowia nie trzeba wołać, bo do
tego stopnia naszą problematykę całym sobą wyrażał.
My, mizeria, nie byliśmy jeszcze wtedy z nim na ty, nasze zbliżenie z naszą władzą dopiero się
zaczynało i choć panowała Serdeczność, o Poufałościach jeszcze wtedy nie
mogło być mowy. A zresztą nawet teraz, gdy Poufałość pomiędzy nami a naszą władzą rozgorzała
na dobre, widać, że nie każdy przepada za nadmiernym tykaniem. Widzi to nawet Jacek, bo choć
jest on ze wszystkimi na ty, choć, jak z książki wynika, do wszystkich swoich kolegów z Rządu,
Parlamentu i Belwederu zwraca się per Jarku, Waldku, Heńku, Leszku, Bronku, to nawet on, Jacek,
do jednego pana Mazowieckiego zwraca się nie per Tadek, a per Tadeuszu. My, sól ziemi, czujemy,
co to znaczy. My mamy swoją tysiącletnią intuicję i wiemy, co z tego, że do pana Mazowieckiego
można się co najwyżej zwrócić per Tadeuszu, a w żadnym wypadku per Tadek, wynika. My,
mądrość ludowa, powiemy wam to jak surowa, troskliwa i czująca matka mówi do swych synów:
wy wszyscy — Jarku, Bronku, Jacku, a nawet ty, Mietku — wy wszyscy jesteście OK. Wszyscy
jesteście OK, ale wysoko jeden tylko Tadeusz zajdzie.
My, języczek u wagi, przeciwko temu właśnie kierunkowi: na czułość i na fraternizację, nic nie
mamy. Nam się to podoba. Był oczywiście taki czas, kiedy wydawało nam się, że my z
przedstawicielami naszych demokratycznie wyłonionych władz nie tylko nigdy nie będziemy na ty,
ale że w ogóle nie wiadomo będzie, jak się do nich zwracać, jakich form używać, jak Ich nazywać,
naszych Herosów, Aniołów Podziemnych, naszych Wolnych Ministrów Wolność
Ubezpieczających. Ale rychło okazało się, że nasze obawy i nasza niepewność biorą się z dawnych
nawyków, że są to relikty niedawnej przeszłości, kiedy rządzili nami widmowi towarzysze w
nadludzko niezgrabnych garniturach. Na szczęście odeszli oni na śmietnik historii. I zaraz
potem Jacek w dżinsowym komplecie pojawii się na ekranach telewizorów, stopa życiowa zaczęła
spadać, wszystko runęło i my, niziny, odetchnęliśmy z ulgą. Nie sen to był, ale jawa: rządzili nami
ludzie.
Ludzie z krwi i kości, wyposażeni, jak Pan Bóg przykazał, w liczne wady i w niejedną zaletę. Jacek
przemawiał w tej telewizji i myśmy zaciskali kciuki, żeby przy tych ekstatycznych pogadankach
krew go czasem nie zalała. Pośrednio zaś nasze poparcie dla jego układu krążenia podszyte było
zdumieniem, iż w ogóle możliwy jest minister posiadający układ krążenia. Takie też były
konsekwencje rewolucji: ludzie nie mogli się nadziwić, iż nastał rząd normalnie zbudowany pod
względem anatomicznym.
Czy jakiemuś członkowi Biura Politycznego przyszło-by do głowy oznajmić z trybuny, że posiada
— dajmy na to — trzustkę? Nie, nie przyszłoby mu do głowy, ponieważ czerwoni wstydzili się
swych trzustek. A o trzustkach, które odmawiały im posłuszeństwa, tak jak o wszystkim, co
odmawiało im posłuszeństwa, w ogóle nie mogło być mowy. A my? A my nie. Jacek w swej
książce z całą otwartością mówi o trzustce, która nawaliła mu w Łańsku. My, bierna część
społeczeństwa, oczywiście z nostalgią wspominamy te czasy, kiedy zdrowie naszych ludzi
szwankowało im na styropianie w stoczni albo na dechach na Rakowieckiej. Ale i ta dialektyka nie
jest nam obca: po to się głowę nadstawiało w stoczni, żeby trzustka mogła nawalić w Łańsku. To są
zwyczajne dzieje. My, elektorat, wcale nie żartujemy. To także nam się podoba. Podoba nam się, że
jesteśmy na ty z naszą władzą. Podoba nam się, że nasza władza ma najprawdziwszą w świecie
trzustkę. Podoba
:;
nam się, że trzustka naszej władzy nawala jej w Łańsku. Podoba nam się, że nasza wiadza
natychmiast opisuje kraksę swej trzustki w Łańsku.
W ogóle podoba nam się, że nasza władza na bieżąco prowadzi dzienniki, i podoba nam się, że
prawie natychmiast je publikuje. Niekiedy lektura natychmiastowych wyznań naszej władzy budzi
— tak jest — mieszane uczucia. Ale przecież nie znaczy to, że tęsknimy za zapieczętowanymi
archiwami, z których po latach przyjdzie wydobywać wspomnienia naszej władzy. Nie, na razie nie
tęsknimy. Choć nie ukrywamy nadziei: być może jest ktoś w rządzie, kto teraz, w październiku,
pisze wspomnienia bez zamiaru publikowania ich w listopadzie.
My, smak dziejów, sycimy się człowieczeństwem naszej władzy, współczujemy i zarazem w
osobliwy sposób radujemy się jej drobnymi dolegliwościami: bólem głowy, reumatyzmem,
dreszczami, złym samopoczuciem. Ale prawdę powiedziawszy, pragnęlibyśmy na tym poprzestać.
Nam, dołom, niezręcznie o tym mówić, ale wolelibyśmy, aby nasza władza już bardziej nie
eskalowała swego człowieczeństwa. My wiemy, że ona jest człowiekiem, pokazała trzustkę, i to
wystarczy. Ale pozostałych narządów niech już nie pokazuje i niech o nich nie opowiada. Niech się
nie zwierza z niepewnej wątroby, kruchych nerek, płytkich płuc i szklanego serca. Niech nie mówi,
że ją serce boli, jak podnosi ceny. My, ludzie prości, wiemy, czym to pachnie, jak się nam nasza
władza w swym ułomnym (innego nie ma) człowieczeństwie zacznie rozwijać. Otóż nieuchronnie
zażąda ona niańczenia. Popatrzcie, dobrzy ludzie, jak nas w karku łupie, tak nas w karku łupie, że
ani stać, ani leżeć.
Poniańczcie nas, dobrzy ludzie, zaczną wołać do nas nasi ministrowie. A my — dobrzy ludzie —
nie jesteśmy niańką. Owszem, przepiliśmy ten bruderszaft, ale przecież to nie znaczy, że będziemy
się bez końca całować.
1992
14. Człowiek z portretem Stalina
Człowiek, który przechowuje portret Stalina. Człowiek, który do portretu Stalina odnosi się z
wielkim nabożeństwem. Człowiek, który pamięta czasy stalinowskie, i im bardziej je pamięta, tym
jest pewniejszy, iż były to czasy sielankowe. Człowiek, który pamięta swoją rozpacz po śmierci
Stalina.
Od tego czasu — od czasu śmierci Stalina — minęło czterdzieści lat i Stalin w ciągu tego niespełna
półwiecza popadł w wielką niesławę. Dla człowieka, który przechowuje portret Stalina, niewielką
pociechą jest fakt, że wszyscy następcy Stalina także popadli w niesławę. Chrusz-czow popadł w
niesławę. Breżniew popadł w niesławę. Czernienko i Andropow, choć rządzili krótko, również
popadli w niesławę. Gorbaczow przez cały czas tylko i wyłącznie popada w niesławę, a o Jelcynie
szkoda gadać. Dla człowieka przechowującego portret Stalina jest to niewielką pociechą, ponieważ
niesława niesławie nierówna. Niesława, jaką został okryty Stalin, jest nieporównywalna z innymi
niesławami, jest niesławą niesłychaną, piekielną i kontynentalną. W pewnym sensie — myśli
człowiek
przechowujący portret Stalina — niesława, jaką został okryty Generalissimus, godna jest jego
wielkości.
Zdaniem człowieka przechowującego portret Stalina, pamięć i dzieło Wodza zostały splugawione.
Wrogowie Józefa Wissarionowicza zwarli szeregi i całkiem bezkarnie rozmnożyli się po jego
śmierci. Jeszcze jeden argument na korzyść Stalina. Któż bowiem, jeśli nie On, przestrzegał przed
wrogami? Któż bowiem, jeśli nie On, miażdżył wrogów? Któż bowiem, jeśli nie On, nakazywał
nieustanną czujność? Toteż człowiek przechowujący portret Stalina doskonale wie, iż żyje w
osaczeniu. Oblegają go wrogowie. Liczba sojuszników maleje. Wszystko się zgadza. Gdy zabrakło
Stalina, spełniają się najczarniejsze scenariusze historyczne. Komunizm upada, kapitalizm
zwycięża.
Człowiek przechowujący portret Stalina wyjmuje portret Stalina z bakelitowej ramki. Na co dzień
portret wodza, pieczołowicie umieszczony w bakelitowej ramce, stoi w dobrze widocznym miejscu
na biało-czarnym telewizorze marki Rubin, dziś wszakże trzeba konterfekt Wodza wyjąć z ramek,
zabrać ze sobą i udać się na demonstrację z okazji okrągłej rocznicy śmierci. Człowiek obraca w
palcach wyciętą z gazety fotografię i czuje się niczym bohater Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, czuje
się, jakby za chwilę miał uczestniczyć w szturmie na Pałac Zimowy, czuje się, jakby za chwilę miał
ruszyć na zlot przodowników pracy. Człowiek przechowujący portret Stalina wkłada palto i idzie na
miejsce zbiórki. Idzie na plac, który zawsze był placem Rewolucji, a który teraz nosi jakąś carską
nazwę nie do przyjęcia. Pozostali uczestnicy demonstracji już są
na miejscu. Ponad ich głowami wznosi się transparent z napisem: „Stalinie, wróć".
Człowiek przechowujący portret Stalina staje w szeregu, wyjmuje fotografię i kieruje
wyretuszowane oblicze Imperatora w stronę stojących opodal kamer telewizyjnych. Z okazji
okrągłej rocznicy śmierci Józefa Stalina kamery telewizyjne przekazują na cały świat scenę
zbiorową: kilkusetosobowy tłum stoi milcząco na ośnieżonym placu, co druga, a może co trzecia
osoba dzierży fotografię Stalina i — ni to w obronnym, ni to w prowokacyjnym geście — wysuwa
ją przed siebie. Twarze Stalina na wszystkich portretach są jednakowe, i jest to w pewnym sensie
oczywiste. Portrety Stalina różniły się jedynie wielkością i detalami, na jednych pykał fajkę, na
innych nie, na jednych był w mundurze, na innych w słynnej kurtce bez dystynkcji, trzymał w dłoni
tom pism Lenina, pszeniczny kłos lub ogarnięty rewolucyjnym wrzeniem globus. Rekwizyty
niekiedy ulegały zmianie, ale twarz Stalina miała ten sam wyraz: połączenie ojcowskiej
wyrozumiałości z imperialną pewnością swych racji.
Więc nic dziwnego w fakcie, iż twarz Stalina na wszystkich portretach przechowywanych przez
ludzi, którzy przechowują portrety Stalina, jest jednakowa, nic w tym dziwnego. Dziwne natomiast
jest to, że twarze ludzi, którzy przechowują portrety Stalina, również są jednakowe. W każdym
razie teraz, kiedy zeszli się, by wspólnie wołać „Stalinie, wróć", ich twarze łączy podobny grymas.
Wbrew pozorom nie jest to grymas desperacji, zacietrzewienia czy też fanatycznego uniesienia.
Człowiek przechowujący portret Stalina, gdy już znalazł się w gronie swych współbraci, gdy wyjął
zza pazuchy twardo w mroźnym powietrzu szeleszczącą fotografię, gdy skierował ją w stronę
kamer telewizyjnych, poczuł nagle odprężenie. Nagle pojął, iż nic mu nie grozi, jeszcze raz upewnił
się, iż rozmiary panoszącego się wokół chaosu są niebywale. A więc teraz każdy, dosłownie każdy,
może wyjść na ulicę i robić, co mu się podoba, wznosić okrzyki, wypisywać na transparentach, co
dusza zapragnie, i nie dość, że nie zostanie ukarany, to jeszcze pokażą go w telewizji. A więc teraz
— myśli człowiek z portretem Stalina — są możliwe rzeczy, które za Stalina doprawdy były nie do
pomyślenia. Z wolna na pełne sceptycyzmu oblicze człowieka z portretem Stalina wypełza figlarny
uśmiech; wszyscy demonstranci uśmiechają się figlarnie, a nawet łobuzersko, grymas
historiozoficznej filuterności upodabnia do siebie wszystkie twarze. Toż to przecież niezły numer,
móc teraz, po czterdziestu latach, podsunąć światu pod nos portret Stalina. Może świat się przerazi?
Może się zgorszy lub oburzy? Może świat patrzący na nas okiem kamery zacznie żałować, że sam
nie przechowuje portretów Stalina?
Ale świat patrzy na portrety Stalina z obojętnością. Czterdzieści lat temu skonał najbardziej krwawy
dyktator w dziejach świata, lecz ze śmierci tej bynajmniej nie wynika, by miała zarazem
definitywnie wymrzeć generacja krwawych dyktatorów. Świat zdaje sobie z tego sprawę i obojętnie
patrzy na fotografię Stalina, ponieważ wie, że pojawienie się jego następcy jest tylko kwestią czasu.
A także kwestią miejsca. Może kolejny tyran już sika w pampersy, może uczy się czytać, a może
jest już po maturze? Może bawi się grą komputerową, a może strzela
z łuku? „Stalinie, wróć!" — wołają zebrani na placu Gogola (dawniej Rewolucji), i świat obojętnie
przysłuchuje się temu wołaniu, ponieważ wie, iż prędzej czy później wypełni się ono.
Świat także nie ma najmniejszej ochoty pytać ludzi przechowujących portrety Stalina, dlaczego
przechowują portrety Stalina. Świat wie, iż gdy zapytać ludzi pragnących powrotu Stalina, czy
dlatego pragną powrotu Stalina, że był krwiożerczym tyranem, odpowiedzą oni, iż nie dlatego, ale
dlatego, że Stalin był dobrym człowiekiem. Być może otaczali go źli ludzie i fałszywi doradcy, ale
on sam był dobry, a nawet bardzo dobry. To zdumiewające złudzenie wyżłobiło głęboką koleinę w
tamtej świadomości. Świat wie, iż gdyby zapytać człowieka tęskniącego za czasami stalinowskimi,
czy jego tęsknota jest tożsama z tęsknotą za łagrami, głodem i zabijaniem, zaprzeczy on. Jak było
za Stalina, tak było — odpowie człowiek przechowujący portret Stalina — ale przynajmniej
porządek jaki taki byl. Jest to nieśmiertelna odpowiedź ludzi, dla których wolność jest w gruncie
rzeczy zbyteczna, ale w końcu kto powiedział, że wolność jest konieczna? W życiu codziennym
wolność jest tak niezauważalna, że nieraz nie trzeba jej wcale.
Świat spogląda na portrety Stalina z obojętnością. Może obojętność ta jest mniejsza w tej części
świata, która przed czterdziestu łaty była wzdłuż i wszerz wylepiona portretami Stalina, była nimi
nafaszerowana, dławiła się pod ogromnymi płachtami Jego podobizn. Czesi, Polacy czy Bułgarzy
przyglądają się portretom Stalina z nieco większą emocją. „Stalinie, wróć!" — wołają na ekranie
telewizyjnym czciciele porządku, i Czesi, Polacy czy Węgrzy
dochodzą do wniosku, że jak jest, tak jest, ale u nich dziś nikt nie zawoła: wróć, Bierucie, Gomułko,
wróć, Żiwkowie, Husa-ku, nikt nie przechowuje portretu Ochaba, Gierka, Novot-nego, Kadara.
Niebawem nikt o nich nie będzie pamiętał, już teraz nikt nie pamięta żadnych dotyczących ich
rocznic, więc skoro jest im dana łaska niepamięci, nie było za nich aż tak źle. Jak zresztą za nich
było, tak było, ale porządek jaki taki był.
1993
15. Powyborczy poranek
Powyborczy poranek był mglisty, ale rześki. Ja, wyborca, obudziłem się z czystym sumieniem,
wziąłem bowiem poprzedniego dnia udział w głosowaniu, w związku z czym nikt mi nie mógł
powiedzieć, że nie mogę mieć pretensji do ludzi, którzy teraz będą rządzić Polską. Mogłem mieć do
nich pretensje, ponieważ wziąłem udział w wyborach, natomiast do mnie nikt nie mógł mieć
pretensji, że mam pretensje, nie wziąwszy udziału, bo wziąłem udział.
Obudziwszy się, wykonałem tak jak każdego ranka stały zestaw ćwiczeń gimnastycznych
składających się z dziesięciu pompek, dziesięciu przysiadów oraz dziesięciu głębokich wdechów i
wydechów. Następnie przeszedłem z sypialni do kuchni i celem rozpoczęcia przygotowań do
śniadania otwarłem szarkę, w której przechowuję pieczywo. Niestety pieczywa nie było.
Niepoważna myśl, iż jest to wynik fatalnej polityki prowadzonej przez Unię Demokratyczną,
jedynie bagatelnie przemknęła mi przez głowę. Unia nie jest wszystkiemu winna, raz jeszcze
wyperswadowałem sobie nękające mnie od pewnego czasu natręctwo myślowe. Ja, wyborca,
czułem jednak, że natręctwo to
Gs
perswaduję sam sobie z nadmierną gorliwością, ergo być może sam siebie okłamuję.
Co robić? — zapytałem więc retorycznie i na głodno. Wyjmij pan zeszyt w kratkę i rysuj —
usłyszałem nagle znajomy głos. Dlaczego w kratkę? — zapytałem odruchowo, ale natychmiast
uświadomiłem sobie małostkowość tego pytania.
W mieszkaniu panowała śmiertelna powyborcza cisza, ja zaś wydobyłem z szuflady zeszyt w kratkę
i jąłem rysować. Rysowałem, rozwiewałem swe wątpliwości i szukałem winnego. Jeśli jeden
przegra, a drugi wygra, to zwycięstwo jest zasługą zwycięzcy, a przegrana winą przegranego. Ale
wina przegranego jest przyczyną zwycięstwa zwycięzcy, czyli w zwycięstwie zwycięzcy jest
zasługa przegranego. Jakby przegrany nie przegrał, toby zwyciężył, w związku z czym nie
ponosiłby winy jako przegrany za zwycięstwo zwycięzcy. Zwyciężyli komuniści, a Unia przegrała,
więc Unia jest winna, że zwyciężyli komuniści. Ale w końcu Unia tak bardzo nie przegrała, bo
jednak weszła, przegrała prawica, bo nie weszła, więc prawica winna, że wygrali komuniści. Choć
temu, że prawica przegrała, winna Unia, więc jak Unia jest winna przegranej prawicy, to
zwycięstwo lewicy też jest winą Unii. Jedno jest w każdym razie pewne: zwyciężyli komuniści —
choć i to nie jest pewne, bo komuniści, którzy zwyciężyli, mówią, że nie są komunistami. Oni
mówią, że są reformatorami, co bardzo niepokoi reformatorów.
Odwróciłem kartkę i rysowałem sobie dalej, bo czułem, że rysowanie dobrze mi robi na skołatane
nerwy. W wyborach zwyciężyli komuniści, co — zdaniem
komunistów — nie oznacza, że zwyciężył komunizm. Oznacza to — ich zdaniem — że zwyciężyły
reformy. Reformatorzy, którzy przegrali, są zaniepokojeni, że przegrały reformy, bo — ich zdaniem
— reformy przegrały. Ale przegrały tylko ich reformy, bo inne reformy wygrały — tak w każdym
razie twierdzi Unia, ale nie ta Unia, która wygrała, tylko ta Unia, która przegrała, choć w końcu
obie Unie wygrały, bo obie weszły. Tyle że dla jednej Unii samo wejście to nie było zwycięstwo, to
była w zasadzie przegrana, samo wejście było zwycięstwem drugiej Unii, która wygrała, bo weszła.
Przegrali ci, co nie weszli, choć niektórzy z nich mówią, że choć nie weszli, to wygrali, bo samo to,
że są, jest ich zwycięstwem, choć ich w parlamencie nie ma. Unia — ta, która przegrała — jest
zdaniem tych, którzy nie weszli, winna temu, że oni nie weszli, choć to, że nie weszli, nie oznacza,
że przegrali. Poza tym ci, którzy przegrali, mówią, że przegrali, bo ordynacja była fatalna, a to, że
ordynacja była fatalna, to jest wina Unii. Okazuje się, że nowa, lepsza ordynacja była gorsza od
złej, starej ordynacji, która była lepsza. Tamta ordynacja była fatalna z winy Unii, a ta lepsza nowa
jest gorsza, w czym zasługa, czyli wina, Unii. Ale nie tylko lepsza nowa ordynacja była gorsza z
powodu Unii, także większa, czyli lepsza niż poprzednio, frekwencja była gorsza z powodu Unii,
bo wyborcy, którzy w poprzednich wyborach nie byli wyborcami, ponieważ nie głosowali, teraz
postanowili zostać wyborcami ze złości na Unię. Gdyby wiec nie Unia, to frekwencja byłaby
lepsza, bo gorsza, czyli mniejsza. Okazuje się bowiem, że nie każdy wyborca, który wziął udział w
wyborach, może mieć pretensje do ludzi, którzy teraz będą rządzić, ponieważ ludzie, na których
on głosował, nie tylko nie będą rządzić, ale w ogóle ich nie ma, bo nie zostali wybrani, ponieważ
nie weszli, czyli przegrali z powodu złej nowej i lepszej ordynacji, czyli z powodu Unii.
Oczywiście ci wyborcy, którzy głosowali na tych, którzy nie weszli, są sami sobie winni, ponieważ
mogli głosować nie na tych, którzy nie wejdą, lecz na tych, którzy wejdą, ale przecież oni chcieli,
żeby weszli ci, którzy nie weszli. Choć w końcu temu akurat Unia nie jest winna, bo przecież Unia
im nie mówiła, żeby głosowali na tych, co nie wejdą. Unia im mówiła, żeby głosowali na Unię.
No tak, ale jakby Unia im mówiła, żeby nie głosowali na Unię, tylko jakby im mówiła, żeby
głosowali na tych, co nie weszli, to przecież nic by się nie zmieniło, bo i tak by była winna, więc
już lepiej, że mówiła, jak mówiła, bo i tak mówiła lepiej, niż mówił na przykład Zanussi, bo on
mówił, żeby w ogóle głosować, ale w ogóle nie mówił, na kogo.
— A Zanussi wszedł?
— Nie wszedł.
— Czyli przegrał?
— Przegrał.
— Znaczy się, Zanussi winien.
1993
16. Idzie skacząc
Naród nasz jest jak alpinista: po zdobyciu szczytu zlazi na dól po to, by kolejny raz leźć na tę samą
górę, tyle że za każdym razem w trudniejszych warunkach: w zimie, nie po ścieżce, bez tlenu.
Obecnie, po obaleniu komunizmu, naród nasz jest gotów do jego częściowej odbudowy tylko po to,
by móc go raz jeszcze obalić.
Komunizm w Polsce upadł między innymi dlatego, że wśród licznych obietnic, które składał, nie
złożył obietnicy własnej samozagłady. Gdyby komuniści, roztaczając wizję wiecznotrwałych
budów komunizmu, dawali też ludziom ludzką szansę roztrwonienia wszystkiego — kto wie, jak
potoczyłyby się dzieje. „A gdy wreszcie ostatnia murarska trójka położy ostatnią cegłę, gdy na
ostatnim piętrze ostatniego pałacu kultury zalopoce czerwona flaga, gdy zapanuje powszechna
kolektywizacja, wtedy, towarzysze, puścimy to wszystko z dymem i zrównamy z ziemią. Tak,
towarzysze, żeby nawet jedna trawka nie wyrosła". Gdyby tak właśnie kończyły się referaty biura
politycznego, kto wie, czy entuzjazm w budowaniu nowego domu miałby wyłącznie potiom-
kinowski charakter. W każdym razie długie, nie milknące, przeradzające się w burzliwą owację
oklaski byłyby szczere.
Naród nasz, rzecz jasna, wybrał lewicę nie po to, by ją mieć, naród nasz wybrał lewicę po to, by ją
obalić, co w pewnym sensie wychodzi na jedno: obalanie jest pewną formą posiadania, i na odwrót.
3
Najbardziej frapujące jest to, że przebieg ostatnich wydarzeń można objaśnić za pomocą tzw.
peerelowskiej logiki dziejów. Otóż — jak wiadomo — wyznawcy, teoretycy i zawiadowcy
dawnego systemu twierdzili, że jest on reformo-walny, jego zaś przeciwnicy utrzymywali, że
owszem, nie jest. Ponieważ zaś finał sporu był taki, iż obalenie dawnego ustroju zostało dokonane
m.in. przez próbę jego reformowania, zdawać by się mogło, że ostateczną jego nierefor-mowalność
udowodniono raz na zawsze. Tymczasem wynikające z ostatnich wyborów kłopotliwe peerelowskie
ciągi dalsze pozwalają na wznowienie tezy, iż Peerel był jednak reformowalny. Otóż Peerel
zreformował się w ten sposób, że upadł. Upadek Peerelu jako jego najwyższe stadium rozwojowe
byłby niesłychanie zabawny, gdyby nie to, że po upadku Peerel wznowił obecnie częściowo swe
istnienie. Domniemanie, że Peerel wznowił swe istnienie, nie jest oparte na żadnej systemowej
spekulacji, jest ono oparte na zwyczajnej obserwacji tzw. materiału ludzkiego.
Kiedy człowiek uzyskuje absolutną pewność, że to, z czym ma do czynienia, nie jest Peerelem? Czy
brak cenzury daje absolutną pewność, że to, z czym ma się do
czynienia, nie jest Peerelem? Nie, brak cenzury nie daje takiej pewności, ponieważ można sobie
wyobrazić Peerel bez cenzury. Czy wolny rynek daje absolutną pewność, że to, z czym ma się do
czynienia, nie jest Peerelem? Nie, wolny rynek nie daje takiej pewności, ponieważ można sobie
wyobrazić Peerel wolnorynkowy. Czy brak represji politycznych daje absolutną pewność, że to, z
czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? Nie, ponieważ można sobie wyobrazić Peerel bez
represji politycznych. Czy brak ludzi związanych z peerelowską władzą daje absolutną pewność, że
to, z czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? Tak.
4
To jest najsmutniejsze, najdramatyczniejsze i najweselsze. Jest to też w końcu najbardziej budujące:
nie polityka, nie gospodarka i nawet nie wolność jest źródłem pewności. Źródłem pewności jest
człowiek. Może być cenzura, bieda i niewola, byle Cimoszewicza nie było. Doprawdy, przed
heroicznym zadaniem stoi zwycięski obóz. Ktoś może zapytać: Jak to, żeby Cimoszewicza nie było,
skoro go wybrano? Jeszcze raz zatem tłumaczę: wybrano go nie po to, żeby był. Wybrano go, żeby
obalić. Wybrano go, żeby go nie było.
5
Zwycięstwo Solidarności w systemie totalitarnym, który mienił się systemem lewicowym, było
obaleniem tego systemu. Zwycięstwo lewicy w wolnym państwie powinno być tym, czym bywa
zwycięstwo lewicy w wolnym pań-
]
stwie, powinno być zwycięstwem lewicy. Tyle że z powodu alpinistycznego pośpiechu dziejów
obecna prawdziwa lewica jest dawną fałszywą lewicą, w związku z czym jej prawdziwość może
budzić niejakie wątpliwości. Być może jest tak, że istotnie Peerel był reformowalny, i obecnie w
wyniku sekwencji jego powikłanych reform stało się to, co było celem Peerelu, doszło mianowicie
obecnie do władzy młodzieżowe — reformatorskie i postępowe — skrzydło PZPR. Refomatorzy ci
mają także w swym reformatorskim dorobku poparcie dane stanowi wojennemu, z czego jasno
wynika, że jeszcze jeden z bezpowrotnie, zdawać by się mogło, skompromitowanych paradoksów
dziejowych zostaje wznowiony. Okazuje się bowiem, że aby teraz objąć władzę, trzeba było kiedyś
poprzeć stan wojenny, czyli wybrać mniejsze zło. Obecnie ci, którzy kiedyś wybrali mniejsze zło,
będą budować w Polsce duże dobro, czyli kapitalizm. Komuniści, trzeba przyznać, zawsze stawiali
przed sobą duże zadania.
Jeszcze całkiem niedawno wydawało nam się, że nieszczęsny Peerel zatonął w otchłani jak
Atlantyda. A on nie jak Atlantyda, on jak Himalaje stoi przed nami. Stoi przed nami, błyszczy w
słońcu i wzywa do kolejnych wspinaczek. Ale jak tu się wspinać, skoro myśmy już wszystkie
rodzaje wspinaczek odbyli. Wspinaliśmy się już bez asekuracji, bez sprzętu i bez przewodnika.
Wspinaliśmy się o wszystkich porach roku, w grudniu, w marcu i w sierpniu. Wspinaliśmy się w
dzień, wspinaliśmy się nocą. Wychodzi na to, że
trzeba tu będzie zmienić nie zasady dyscypliny, ale samą dyscyplinę. Trzeba będzie na przykład
wspinaczkę zastąpić skokami. Nie wspinać się, ale dla urozmaicenia skakać przez masyw. Ci,
którzy kiedyś przeskoczyli mur, będą teraz musieli przeskoczyć górę.
1993
17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej
O wydarzeniu tym poinformowała opinię publiczną rzeczniczka bielskiej policji, nadkomisarz
Barbara Kocurek. Mianowicie 24 marca br. w ustrońskiej willi byłego I Sekretarza Edwarda Gierka
ujęto włamywacza. Zażywał on rannej kąpieli, popijając koniak, zaciekawionym zaś
funkcjonariuszom oświadczył, iż celem jego przedsięwzięcia było spędzenie atrakcyjnej nocy w
pieleszach byłej, ale jakże dobrze w swej okazałości zapamiętanej, władzy.
Nadkomisarz Barbara Kocurek nie podała wprawdzie personaliów sprawcy, ale podała jego wiek.
Jak się okazuje, człowiek, który włamał się do willi Edwarda Gierka, Urodził się na początku
rządów Gomułki. Dzieciństwo upłynęło mu pod rządami Gomułki i zapewne nie pamięta
towarzysza Wiesława zbyt dobrze. To znaczy, coś niecoś pamięta, ale są to rzeczy szare i
bezbarwne jak cała tamta epoka. Gomułka nie był zresztą człowiekiem, jeśli można tak powiedzieć,
inspirującym towarzysko. Palił tanie papierosy. które dla oszczędności łamał na połówki, alkoholu
używał intensywnie, ale rzadko, nie przepadał za polowaniami w towarzystwie towarzyszy
radzieckich i przez całe swe przywódcze życie zajmował dwupokojowe mieszkanie,
toteż zabawić się a la Wiesław to nie jest najciekawszy pomysł. Należy przypuszczać, że
człowiekowi, który włamał się do willi Gierka, nawet nie przyszło do głowy, że mógłby się w
równie zabawowym celu włamać do M-2 należącego niegdyś do Władysława Gomułki. Nie
przyszło mu też do głowy, by włamać się do jakichś siedzib Kani, Jaruzelskiego czy Rakowskiego.
Być może nie przyszło mu to do głowy, ponieważ byłoby to po prostu trudniejsze operacyjnie, ale
być może wybór willi Gierka był w pewnym sensie wyborem pokoleniowym. W przeświadczeniu,
iż zabawić się można wyłącznie w willi Gierka, tkwi jakby podstawowy prawzór tamtej epoki,
która sprawiała wrażenie jednej wielkiej fety bez pokrycia. Dla człowieka, dla którego dekada
Gierka była kresem dzieciństwa i początkiem młodości — a trzydziestopięcioletni włamywacz
wręcz nazbyt symetrycznie pasuje do tego wzoru — otóż dla człowieka, dla którego dekada ta była
okresem intensywnego rozwoju czy też okresem rozmaitych inicjacji, ten skądinąd kłopotliwy fakt
pozostanie po prostu faktem: czasy Gierka pozostaną dlań okresem intensywnego rozwoju.
Serce, jak powszechnie wiadomo, nie sługa i nie ma rady na to, że być może w niektórych
przypadkach zaznawało ono pierwszych porywów na przykład za panowania Edwarda Gierka.
Pamiętam zresztą, że panowanie to jeden z ówczesnych młodych (przeżywających okres
intensywnego rozwoju) prozaików określił jako panowanie Króla Słońce. Była w tym wyrażeniu
obecna ironia, rzecz jasna. Ale nie sądzę, żeby człowiek, który włamał się do willi Gierka, czytał
młodą prozę. Choć oczywiście nie twierdzę
TH
zarazem, że nie czytał on niczego, więcej, jestem pewien, iż właśnie w czasie nocy spędzonej w
willi I Sekretarza musiał on to i owo przeczytać, po to przecież między innymi tam się zakradł, po
to, by mianowicie zaznajomić się i z biblioteką I Sekretarza. A także, by zażyć kąpieli w wannie I
Sekretarza. Być może po to, by przed lustrem, w którym przeglądał się I Sekretarz, przymierzyć
garnitur I Sekretarza, by zasiąść w fotelu, w którym on zasiadał. Bi-zantyjskość tamtej władzy
jeszcze raz potwierdziła swe moce: poufałość bywa przyjemna jedynie w odniesieniu do rzeczy
niedostępnych.
A może nieproszonemu gościowi nie szło o poufałość, ale o tryumf historii? Może włamał się do
willi po to, by krążąc po wyłożonych mozaikami salonach, szeptać tryumfalnie: Przeminęła twoja
władza, przeminęły twe dobra, milczy twój aparat rządowy, ale ja, zwykły człowiek, nie milczę, bo
ja nie przeminę? Może tak, ale najpewniej nie.
Najpewniej żal mu było, że siedziba, w której na kilka godzin suwerennie zapanował, zepchnięta
już jest na margines wydarzeń. Najpewniej żal mu było, że jego skok, polegający na trywialnym
sforsowaniu skobla w drzwiach wejściowych, nie ma w sobie patosu omijania straży przybocznych,
unikania alarmów i mylenia służby. Najpewniej żal mu było, że telefon rządowy milczy jak zaklęty,
mógłby przecież gdzieś zadzwonić i wydać jakieś polecenie. Najpewniej żal mu było, że jednak
apartamenty nie są przyjemniejsze, że są od dawna nie wietrzone i tyle w nich kurzu.
Słowem, absurdalny zamiar — jak podała nadkomisarz Barbara Kocurek — mieszkańca
województwa wałbrzyskiego, by wcielić się przelotnie w postać I Sekreta-
:
rza, powiódł się mieszkańcowi województwa wałbrzyskiego w całej rozciągłości. Świętując
przelotną zamianę rolami, czuł on to samo, co czuł były Pierwszy: czuł smutek, gorycz i dotkliwość
przemijania.
On sam zaś, były Król Słońce, gdy w towarzystwie funkcjonariuszy przystąpił do przywracania
porządku na swym maleńkim terytorium — co odczuł? Czy odczuł ulgę? Bo w końcu mógł
przypuszczać, że czeka nań jakiś Krwawy Mściciel, że ktoś przybył, by nie wiadomo jak wyrównać
rachunki krzywd, rozczarowań i zawiedzionych nadziei. W pewnym sensie Edwarda Gierka
spotkało jeszcze jedno rozczarowanie. Nie mściciel to był, ale wielbiciel. Do złudzenia przypominał
tamte czasy. Opity nie swoim koniakiem, goły jak święty turecki, stal pod dawno wystygłym
prysznicem.
PS Na wszelki wypadek pragnę dodać, że nie idzie mi o gloryfikowanie chuligańskiego czy wręcz
przestępczego wybryku. Nie sposób wszakże nie zauważyć, iż człowiek, który ryzykuje utratę
wolności w zamian za to, by przez parę godzin rozkoszować się podomką I Sekretarza, by
zdrzemnąć się na jego jaśku, by spryskać się jego dezodorantem, godzien jest uwagi. Co z kolei nie
znaczy, iż należy mu się przesadna wdzięczność za to, że nikogo przy okazji nie zabił, na przykład.
1993
* * *
Część Druga - Jak chodzić
18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku
Człowiek mówiący po polsku budzi się i myśli: Co też ja powiem dzisiaj? Jakich ja słów użyję?
Czy użyję tych stów co zawsze, czy też może wypowiem jakieś nowe, rzadkie słowo, którego dotąd
nigdy nie wypowiadałem? A może wręcz, oprócz tych zdań co zwykle, wypowiem jakieś nowe
zdanie, dotąd nie wypowiedziane? Co ja dzisiaj powiem? — myśli użytkownik języka polskiego.
Dzień dobry, powiem na pewno. Dzień dobry. Dzień dobry. Do widzenia, powiem. Proszę,
powiem. Najmocniej przepraszani, powiem. Dobrze, powiem. Chleb, powiem. Masło, powiem.
Herbata, powiem. Nie słodzę, powiem. Tak, powiem. Nie, powiem. Szkoda gadać, powiem.
Zaraz, zaraz — myśli człowiek mówiący po polsku — a właściwie dlaczego ja miałbym dzisiaj Tak
powiedzieć, co ja bym chciał przez to Tak powiedzieć? Co ja miałbym dzisiaj poprzeć? I
zastanawia się, i brew marszczy, i oczy mruży, i z boku na bok się obraca. Niech to jasny piorun!,
krzyczy, niechaj wiosenny grom uderzy!, woła, jak mogłem zapomnieć, i w czoło się stuka,
przecież ja wolność poprę, i w związku z tym Tak powiem. Tak. Tak. Tak. Trzy razy Tak albo i
więcej razy Tak powiem.
Co jeszcze powiem? — myśli użytkownik języka polskiego po chwili przerwy spowodowanej
doznaniem ulgi. Jakich ja stów dziś, nim zmierzch zapadnie, użyję? Co powiem? Zupa, powiem.
Drugie danie, powiem. Pięćdziesiątka, powiem. Bez lodu, powiem. Do pierwszego, powiem.
Pożycz, powiem. Po wypłacie, powiem. Nie bój się, powiem.
Człowieka mówiącego po polsku (gdy akurat ta część przypuszczalnego słownictwa na myśl mu
przychodzi) złość zarazem zaczyna ogarniać. Zły jestem, szepcze do siebie, zły jestem i czuję, że
jak tak dalej pójdzie, to ja dzisiaj większej liczby niż zwykle słów wulgarnych użyję. A przecież i tu
niczego nowego nie wymyślę, te same, nijakie obscena przejdą przeze mnie jak powietrze. Nijakie,
powtarza człowiek mówiący po polsku, nijaki, nijaka, nijako, tego właśnie nijakiego epitetu użyję
najczęściej. Nijaka pogoda, nijakie powietrze, nijakie słońce. Nijaki obiad, nijaka proza, nijaka
poezja. Nijakie zarobki, nijaka demokracja, nijaka Europa.
Co jeszcze powiem, bo przecież coś jeszcze powiedzieć muszę? Coś jeszcze trzeba powiedzieć —
do wieczora daleko. Użytkownik języka polskiego chciałby jeszcze coś powiedzieć, ale słów mu
brakuje. Nie bój się, powiem — myśli — ale tym razem nie bój się powiem do samego siebie. Nie
bój się, bo i twój strach jest — jak wszystko — nijaki. A może by tak — myśli człowiek mówiący
po polsku — przeciwstawić się nijakości. Może by tak przeciwstawić się strachowi i szarzyźnie i
istotnie powiedzieć coś niespotykanie oryginalnego. Może wznieść jakiś okrzyk, może przytoczyć
jakiś zapomniany cytat, może sięgnąć do skarbnicy przysłów?
Niech ci ziemia lekką będzie — człowiek mówiący po polsku przypomina sobie stare porzekadła.
— Gdyby kózka nie skakała. Bez pracy nie ma kołaczy. Czyś pustynią czy też puszczą, to za kaucją
cię wypuszczą. Lance do boju, szable, w dłoń.
Czego jeszcze uczyłem się na pamięć — myśli użytkownik polszczyzny — jakie znałem wiersze?
Młodości, ty nad poziomy? Litwo, ojczyzno? Szlachetne zdrowie? Zima miejska? Zima wasza,
wiosna nasza? Chcemy Lecha, nie Wojciecha? Szła dzieweczka do laseczka? Szumią wody starej
Prosny, co rwie brzegi każdej wiosny. Niektóre z tych haseł uległy dezaktualizacji — myśli
człowiek mówiący po polsku i smakuje słowo dezaktualizacja — niektóre uległy dezaktualizacji,
niektóre zaś przeciwnie, zaktualizowały się. Boże! — myśli człowiek, na razie bez świadomości, że
wzywa Pana Boga nadaremno. Boże, czy jak ja mówię po polsku dezaktualizacja i aktualizacja, to
ja mówię po polsku? Czy ja przypadkiem nie przekraczam norm i nie zaczynam mówić jakimś
barbarzyńskim narzeczem? Bóg, rzecz jasna, milczy, pełen wyrozumiałości dla kabotyńskich
popisów retorycznych człowieka mówiącego po polsku, i ten zwraca się do profesjonalnego znawcy
polszczyzny Jana Miodka. Ale i tu spotyka go zawód. W srebrnej łunie bijącej z ekranu profesor
Jan Miodek tłumaczy, czym różni się businessman od businesswoman. Człowiek patrzy przez
chwilę w osłupieniu i gasi telewizor.
Może źle robię, gasząc telewizor — myśli — może usłyszałbym zaraz jakiś komunikat, nową
wiadomość, ciekawie pod względem językowym ułożoną reklamę, żegnaj, próchnico, albo pełen
gorącej treści komentarz na dobranoc.
Właśnie: Dobranoc. Dobranoc, powiem wieczorem. Dobrze. Dobranoc. Może przyśni mi się rzecz,
która jeszcze mi się nie śniła? Może przyśni mi się prywatyzacja? Może jutro usłyszę lub powiem
coś niesłychanego?
1992
19. Jak chodzić
Niewątpliwie poradnictwo jest dziedziną rozwijającą się. Jak zawiązać szalik? Jak zaparzyć
herbatę? Jak zdobyć męża? Jak schudnąć w ciągu pięciu dni, jedząc więcej niż zwykle? Jak założyć
firmę? Jak pisać listy? Jak poprawiać ra-miączko? Jak pożyczać pieniądze? Jak pić? Jak jeść? Jak
trzeźwieć?
Rynek zasypany jest tego typu tytułami. Czy weźmiesz do ręki cienką broszurę, czy opasły traktat,
czy też barwny album — zewsząd runą na ciebie zestawy pytań i odpowiedzi dotyczące trudnej
sztuki życia.
Jak unikać seksu? Jak usunąć łupież? Jak zdradzać żonę? Jak stracić przyjaciół? Jak wypastować
buty? Jak uprać koszulę? Jak zapinać marynarkę?
Poradnictwo stało się obecnie w Polsce swoistym fundamentem życia intelektualnego, udzielanie
porad stało się dobrze płatnym i cieszącym się powszechnym prestiżem zajęciem, wszelkiej maści
poradniki stały się osobnym gatunkiem literackim.
Normalny człowiek przypatruje się tej ekspansji poradnictwa jak zwykle z osłupieniem. Miotają
nim sprzeczności. Z jednej strony intelektualna finezja daje znać o sobie,
z drugiej strony kretynizm. Czy ja jestem aż tak głupi? — myśli normalny człowiek, kartkując
podręcznik zatytułowany/a& zakładać, nosić i zdejmować beret? — Czy ja jestem aż tak głupi, czy
też oni są aż tak mądrzy? (Oni — ponieważ praca opisująca sztukę korzystania z beretu jest pracą
zbiorową). A może jedno i drugie? — myśli człowiek. Może ja jestem po swojemu głupi, a oni po
swojemu mądrzy? Ja wiem swoje, a oni swoje? Ja wiem, że beret się kładzie na głowę, a oni
potrafią o tej czynności całymi godzinami mówić? Opisywać układ fałd, kąt pochylenia an-tenki,
debatować nad barwą podszewki? W końcu herbatę też można parzyć tak, jak ja ją parzę, można
mianowicie wsypywać łyżeczkę herbaty do szklanki, zalewać tak przygotowany materiał
wyjściowy wrzątkiem, następnie cukrować i pić. Ale można to podobno także robić całymi
godzinami w specjalnych naczyniach, dozując herbatę, gotując wodę, ale nie w trywialnym celu
ugotowania wody, lecz w celu doprowadzenia jej wrzenia do odpowiedniej fazy wrzenia, i tak
dalej... Może tak samo jest z beretem? Może można po prostu nosić, a może można go nosić tak, by
jego noszenie było obrzędem?
Czy wszystko musi być obrzędem? Chyba tak. W dojrzałym kapitalizmie wszystko musi być
obrzędem. Dojrzali kapitaliści jedzą, piją oraz noszą berety w taki sposób, że bez odpowiednich
poradników ani rusz.
A więc zalewająca nas fala poradnictwa dowodzi, iż wkraczamy w dojrzały kapitalizm? A więc
teraz będziemy wszystkie czynności, nawet najprostsze, wykonywali w ich pełnej krasie i w całej
głębi wszystkich ich sensów? — cieszy
się i upewnia normalny człowiek i poprawia beret na głowie, by jego ukształtowanie uczynić
bardziej dojrzałym.
Przypominają mu się wszyscy dojrzali kapitaliści, których w życiu widział, i uświadamia sobie, że
ich sprężysty krok, gdy przemierzali pole golfowe albo kroczyli z drinkiem w garści wzdłuż
ogrodowego basenu, istotnie miał w sobie coś, co dowodziło, iż musieli oni uprzednio zaznajomić
się z odpowiednimi poradnikami. Jak przemierzać pole golfowe? Jak z drinkiem w garści kroczyć
wzdłuż ogrodowego basenu?
Bardzo dobrze — myśli normalny człowiek — ale jeśli idzie o literaturę, to nie całkiem bardzo
dobrze. Bo przecież poradnik jako wszechstronny i ekspansywny gatunek literacki degeneruje
literaturę. Dawniej, gdy człowiek chciał wiedzieć, jak żyć — sięgał po powieść. I starał się
postępować na wzór swych ulubionych bohaterów literackich. Jadł to, co oni. Kochał lub wyobrażał
sobie, że kocha jak oni. Był dzielny jak oni. Walczył z wrogiem jak oni. Stroił się jak pani Bovary,
jeździł na koniu jak Kmicic, był czuły jak Anna Karenina, miał problemy wewnętrzne jak
Stawrogin. A teraz całe to przykładami promieniujące działanie literatury zastąpione zostało przez
poszczególne poradniki. Zamiast czuć się osaczonym, jak Józef K., i czerpać z tego dogłębną
satysfakcję, człowiek kupuje poradnik zatytułowany Jak się czuć osaczonym?, i po ptakach.
Zamiast wyobrażać sobie, niczym bohater Marcela Prousta, iż smakując magdalenkę, przywołuje
smak dzieciństwa, człowiek kupuje poradnik Jak za pomocą ciastek ewokować przeszłość?, i fertig.
Degradacja literatury i jej wielorakich oddziaływań ma tu niewątpliwie miejsce — myśli normalny
człowiek i zaraz sam ze sobą polemizuje: — Ale przecież literatura nieraz nie dawała koniecznej
dawki informacji. Człowiek nieraz kartkował książkę, szukał tych miejsc, w których wreszcie
powinno być wszystko co i jak powiedziane — i nie było. Ogólnie tylko tak jakoś to było
sformułowane, a ty, człowieku, kombinuj. W literaturze występują, niestety — myśli człowiek —
miejsca niedookreślone, i w tym sensie poradniki górują na przykład nad powieściami, bo w nich
wszystko co i jak jest dokumentnie określone. A poza tym zawsze można sobie wyobrazić do tego
stopnia utalentowanego autora poradników, iż napisze on swój poradnik tak, jakby to powieść była.
Iż uczyni on z poradnika dzieło sztuki. Może taka jest — świetlana i szlachetna — przyszłość tego
gatunku?
Normalny człowiek jest już całkiem spokojny i siada w fotelu z gazetą w garści. Wie, że należy to
uczynić tak, by zasugerować światu, iż na wylot zna poradnik Jak zajmować miejsce w fotelu i jak
w nim czytać gazetę? Normalny człowiek celebruje zatem nieco siadanie w fotelu i rozkładanie
gazety, i przychodzi mu do głowy gorzka myśl, że to, co robi, nie jest jednak całkiem normalne. Ale
jakże ja mam być normalny — kolejny raz ripostuje sam sobie — jakże ja mam być normalny,
skoro ja żadnego poradnika pt. Jak być normalnym? nie znam?
1992
20. Jeden podpis
Spośród konfliktów, jakimi obecnie jest rozdzierana Polska, spośród sporów, jakie tu i teraz toczą
się w naszym kraju, niewątpliwie najciekawszy jest spór pomiędzy słupskim filatelistą Janem
Mindikiem a byłą miss świata Anetą Krę-glicką. Otóż, jak doniosła prasa, słupski filatelista Jan
Mindik zwrócił się do Anety Kręglickiej z prośbą o autograf. Ponieważ prośba jego została
rozpatrzona negatywnie, słupski filatelista Jan Mindik skierował sprawę do prokuratora. Postawa
taka musi budzić uznanie i respekt. Słupski filatelista mógł przecież wpierw sięgnąć do środków
pozaprawnych. Celem uzyskania autografu Miss Świata słupski filatelista Jan Mindik mógł ogłosić
strajk okupacyjny albo rotacyjny. Mógł na znak protestu bezterminowo zawiesić zbieranie
znaczków i podpisów. Mógł ogłosić głodówkę. Słupski filatelista mógł również — celem wywarcia
presji — wyprowadzić pozostałych filatelistów na ulicę. Mogli oni wszyscy udać się pod siedzibę
Miss i wznosić tam wrogie okrzyki. Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że słupski filatelista nie
zorganizował akcji publicznego palenia kukły Anety Kręglickiej. Jeśli sam ulepił sobie w domu
maleńką laleczkę z wosku i szepcząc coś do siebie, kłuje ją
szpilkami, jest to jego prywatna sprawa, której — i to musi również budzić uznanie — nie nadaje
on rozgłosu. Słupski filatelista Jan Mindik nie rozpoczął wreszcie akcji zbierania podpisów pod
petycją, kwestionującą kwalifikacje Kręglickiej do pełnienia przez nią funkcji byłej miss świata.
Nie zażądał ujawnienia zawartości jej teczki. Nie podał numeru jej akt. Słupski filatelista nie
posunął się do tego, by sugerować, iż zna pseudonim Kręglickiej. Nie zawiązał wreszcie Ruchu na
rzecz Ujawnienia Prawdziwej Przeszłości Anety K. Człowiek ten również nigdy nie domagał się
ogłoszenia referendum, które miałoby rozstrzygnąć, czy Miss ma się na jego okolicznościowej
kopercie podpisać, czy nie. Ochrona Anety Kręglickiej nigdy nie ujęła słupskiego filatelisty w
bezpośredniej jej bliskości ze scyzorykiem w garści. W związku z tym słupski filatelista nigdy nie
oświadczył, iż przybył w pobliże Anety Kręglickiej zaopatrzony w scyzoryk, ponieważ tak mu
nakazało sumienie filatelisty. Wraz z innymi kolekcjonerami słupskimi zbieracz nie zagroził —
celem uzyskania podpisu Miss — blokadą dróg w całym kraju. Nie ruszył ze swymi klasera-mi do
stolicy. Nie uczynił z nich usypiska pod wiadomym ogrodzeniem. Nie zażądał ogłoszenia
przedterminowych wyborów nowej najpiękniejszej. Nikomu nie przedstawił żadnej listy
postulatów. Nie domagał się przyjazdu przedstawicieli rządu do jego domu w Słupsku.
Słupski kolekcjoner wybrał drogę prawa. Skromny słupski filatelista dał nam wszystkim przykład,
jak zwyciężać mamy. A zwyciężać mamy prawem, prawem i jeszcze raz prawem. Oczywiście, ktoś
może powiedzieć: Jemu było łatwiej. Zwykły słupski filatelista Jan Mindik nie jest bo-
wiem w gruncie rzeczy prawdziwie „zwykłym" filatelistą. Jest filatelistą niezwykłym i nie byle
jakim, jest tęgim zbieraczem, jest w pewnym sensie królem kolekcjonerów. Prasa, informująca o
odwoływaniu się do litery prawa zrozpaczonego hobbisty, tak charakteryzuje jego sylwetkę:
„Mindik zbiera autografy na okolicznościowych kopertach. Ma podpisy m.in. Lecha Wałęsy i
prymasa Józefa Glempa. Jeszcze nikt mu nie odmówił". To prawda: Jemu było łatwiej. Ale trzeba
też powiedzieć: Jemu byłoby łatwiej. Komuś, kto posiada podpis Prezydenta (a przecież wiemy, że
Prezydent nie wszystko podpisuje), komuś, komu nikt jeszcze nie odmówił, komuś cieszącemu się
w świecie filatelistów tak powszechnym mirem, łatwo byłoby pozyskać sojuszników, zawiązać
konspirację, zlekceważyć, a może nawet — kto wie — i obalić istniejący porządek. Na tym większy
szacunek zasługuje postawa słupskiego filatelisty, który znając swą moc, sam się powściągnął i
wybrał skromną drogę procesu karnego. Jan Mindik pokazał wszystkim, iż pojmuje rzecz dla
niejednego trudną do pojęcia, pokazał mianowicie, iż pojmuje, że w tym kraju prawo musi być
prawem dla wszystkich, nawet dla najniepośled-niejszych filatelistów.
Mindik pokazał drogę wszystkim, zwłaszcza zaś pokazał drogę młodym, początkującym,
nieśmiałym nieraz zbieraczom. Egzekwujcie swe prawa! Powiększajcie swe kolekcje! Mnóżcie swe
znaczki, etykietki, naklejki, puszki, podpisy! — zakrzyknął do początkujących Jan Mindik. Czyńcie
to bez umiaru, ale w majestacie prawa! Niechaj aparat ścigania oraz sądownictwo pomaga wam w
uzyskiwaniu kolejnych eksponatów! Niechaj ci, którzy
sprzeciwiają się waszemu świętemu prawu do zbierania czego dusza zapragnie, ponoszą tego
prawne konsekwencje! Tak zapewne wolno odczytać przesianie wynikające z konfliktu Mindik-
Kręglicka.
Wypada też przy tej okazji wyrazić zdziwienie, iż pomimo oczywistości sprawy — ślimaczy się
ona. W listopadzie minionego roku Jan Mindik wygra! sprawę w gdańskim Sądzie Rejonowym, ale
w ubiegłym tygodniu ten sam sąd uchylił poprzedni wyrok i oddalił powództwo. Oczywiście, że
cała afera obfitować musi w szereg niuansów i odcieni, ale niewątpliwie jej podstawowym
niuansem i podstawowym odcieniem jest okoliczność, iż Mindik na podpis Kręglickiej — nim
zdecydował się wstąpić na drogę sądową — czekał dwa lata! Ludzie! Wmyślcie się w tę sytuację:
człowiek przez dwa lata dzień w dzień siedzi w oknie i wypatruje listonosza, czy aby ten nie niesie
mu autografu w pachnącej kopercie. Czy taki człowiek nie jest usprawiedliwiony, popadając w
desperację? Czy taki człowiek nie czyni słusznie, oddając się pod opiekę prawa?
Jak słychać, kolekcjoner ma zamiar odwołać się wkrótce do Sądu Wojewódzkiego. Należy mieć
nadzieję, iż powiedziawszy A, słupski filatelista odważy się także powiedzieć B, i nie tylko nie
przyjmie w obecnej fazie pozornie polubownego — a w istocie kapitulanckiego — autografu Anety
Kręglickiej, ale wręcz doprowadzi do jej skazania. Nikt zdrowo myślący nie może bowiem mieć
cienia wątpliwości co do wyroku. Ktoś, kto ma Prezydenta i innych dostojników, może mieć też
Kręglicką, i fertig. Być może są jakieś łagodzące, przemawiające i na jej korzyść okoliczności.
Zapewne są to okoliczności natury emocjo-
44
nalnej. Bo istotnie, młodości i urody szkoda, ale wszak sprawiedliwość musi znaczyć
sprawiedliwość. Za bagatelizowanie świętych praw prostego hobbisty przyjdzie posiedzieć parę lat
za kratkami. Janowi Mindikowi jeszcze nikt nie odmówił.
1993
21. Jak jest?
Kwartalnik literacki „Kresy" zaprasza do udziału w ankiecie ogłoszonej w 12. numerze kwartalnika
„Kresy". Niestety, nie mogę wziąć udziału w ankiecie, ponieważ nie znam i nie posiadam 12.
numeru kwartalnika, w związku z czym nie wiem, o co chodziło w ankiecie. Krótko, owszem,
miałem w ręku 12. numer „Kresów", ale tak się niefortunnie — a może fortunnie — złożyło, że w
tej właśnie chwili, kiedy zabierałem się do kartkowania numeru, pojawił się w redakcji
„Tygodnika" dr Marian S. i — konfiskując szereg znajdujących się na wierzchu druków —
skonfiskował również 12. numer „Kresów".
Pozostało mi więc niejasne wrażenie wysokiego poziomu pisma i domysły na temat ankiety.
Zdążyłem na przykład przejrzeć wcześniejszy, 11. numer „Kresów" i nabrałem przekonania, iż
pismo jest redagowane sensownie, a zatem i ankieta ogłoszona w 12. numerze winna być sensowna.
Sensowna, a zatem w nikłym stopniu kuriozalna. Co też mogło być w ankiecie ogłoszonej w 12.
numerze kwartalnika „Kresy"? Zapewne było tam pytanie o przełom. Tak, z pewnością było
pytanie o to, czy w ostatnich latach nastąpił w literaturze jakiś przełom. Jeśli tak, to jaki,
a jeśli nie, to dlaczego. Z pewnością było też pytanie o nazwiska, o nowe nazwiska. Czy w
ostatnich latach pojawiły się w literaturze jakieś nowe nazwiska? Nie pominięto, jak sądzę, kwestii
„czarnej dziury lat osiemdziesiątych". Czy lata osiemdziesiąte były czarną dziurą, czy nią nie były?
Czy jacyś pisarze zostali pominięci niesłusznie? Czy inni zostali wywyższeni równie niesłusznie?
Co po nas zostanie? Kto oprócz Miłosza? Słowem, z nikłą dozą ryzyka wysunąć można
przypuszczenie, iż ankieta „Kresów" jest jedną z typowych ankiet, jakie obecnie pojawiają się
wszędzie.
Obecny sezon jest sezonem ankiet, leje się na nas ulewa ankiet, tłucze nasze mózgi grad ankiet,
niebawem skończy się to wszystko jednym wielkim kataklizmem ankiet. Końcem świata ankiet.
Kto się dobrze zapowiada? Kto się źle zapowiada? Kto się dobrze sprzedaje? Kto jest
najpopularniejszy? Kto jest otoczony powszechnym nimbem społecznej wrogości? Kto by wygrał
wybory, gdyby się one teraz odbyły? Wszędzie i na każdym kroku listy bestsellerów, sondaże
popularności, spisy konfidentów, kobiety roku, ludzie stulecia, Europejczycy roku, Azjaci tygodnia,
same — rzec można — przeboje.
Zawsze głosiłem, że wobec np. chaosu, jaki panuje w amorficznej dziedzinie literatury, dobrze
byłoby pisarzy od pierwszego do ostatniego ponumerować. Niechby ludzie raz na zawsze wiedzieli.
W wielu miejscach i przy rozmaitych stolikach głosiłem ten umiarkowany w swym komizmie
dowcip, ale gdy w ostatnich miesiącach jął się on w rozmaitych koszmarnych typologiach jakby
urzeczywistniać, ogarnął mnie niepokój. Nasze życie umysłowe nie
jest jeszcze na tyle ustabilizowane, by zaczynać od zabaw. Zdanie powyższe jest oczywiście
typowym przykładem naiwnego normatywizmu, bo przecież niejedna prawdziwa rewolucja zaczęła
się od zabawy, i w ogóle zabawy są dobre na początek, bo są łatwe i przyjemne. Na to nie ma rady.
Ale jest faktem, że znaczna część zasadniczych sporów, jakie mają teraz miejsce, spora część
koniecznego życia intelektualnego i politycznego przybiera postać karlich tabelek. Te wszystkie
rachityczne typowania, ułomne listy rankingowe, wyniki ankiet zgromadzone przez ankieterów
zastępują rzetelne myślenie myśleniem plebiscytowym. A myślenie plebiscytowe nie jest dobre na
wszystko. Prawdę powiedziawszy, prawie nigdy nie jest dobre.
Skąd poza tym ci nieszczęśni ankieterzy biorą tak zdumiewające wyniki swych ankiet? Przecież
oni, żeby to wszystko wymyślić, muszą mieć co najmniej dwunastogo-dzinny dzień pracy. Przecież
te ankiety całkowicie mijają się ze światem. Przecież jestem absolutnie pewien, że gdybym teraz
przeprowadził prywatny — choć reprezentatywny — sondaż społeczny, gdybym teraz, idąc ulicą
Fran-cesca Nullo do przystanku tramwajowego, napotkał biedną staruszkę, wyróżniającego się
skórzanym garniturem właściciela firmy, emerytowanego profesora uniwersytetu z kosztowną
bułką w siatce, wsiadającą do srebrnej toyoty piękność spowitą w chmurę dobrych kosmetyków,
ucznia szkoły podstawowej z włosami na żelu, gdybym ich wszystkich spotkał i zapytał: Jak jest?, a
mógłbym jeszcze zadać to pytanie dozorczyni pod blokiem, panu Władziowi z kiosku spożywczego
i właścicielowi supersamu na rogu, gdybym ich wszystkich: Jak jest?, zapytał, wszyscy jak jeden
mąż — i pan Władzio, i profesor, i uczeń, i właściciel, i piękność — odpowiedzieliby mi: Panie,
jest do dupy.
Społeczeństwo nasze bowiem potrafi się znaleźć, niby podzielone, ale jak przyjdzie co do czego,
umie dawać dowody jednomyślności. I niech żaden ankieter nie śni, że kiedyś jakiejś prawdy
dojdzie. Bo nie dojdzie.
1993
22. Marna pociecha
Co roku subtelność i wiedza egzaminatorów narażone zostają na kolosalny szwank. Subtelność i
wiedza egzaminatorów narażone są na szwank permanentnie, ale raz do roku, w czasie egzaminów
wstępnych, narażenie to jest wprost okropne. Wrota wyższych uczelni szturmują hordy małoletnich
barbarzyńców, którzy nie dość, że nic nie umieją, to jeszcze kłamią.
— Kto napisał Lalkę!
— Żeromski.
Sami państwo widzicie.
Jak powszechnie wiadomo, harmonię pracy wyższych uczelni, zwłaszcza zaś harmonię procesu
naukowo-dydaktycznego, zakłócają studenci. O ile jednak z obecnością studentów w murach
uczelni można się jakoś w ciągu roku pogodzić, o tyle doroczna konieczność przyjęcia nowych
studentów jest dla pracowników wyższych uczelni koszmarem nie do zniesienia. Uświadamia im
ona, iż z odejściem najstarszego rocznika nic się nie kończy, ponieważ na jego miejsce pojawia się
nowy rocznik, który nie dość, że nic nie umie, to jeszcze kłamie.
Rocznik w tym roku zdający na studia szczególnie nic nie umiał i specjalnie kłamał. Szczególnie
nic nie umiał i specjalnie kłamał z języka polskiego. Tak przynajmniej wynika z relacji
egzaminatorów. Jerzy Sosnowski w „Gazecie Wyborczej" (nr 167) i Marian Stalą na lamach
„Tygodnika Powszechnego" (nr 30) dali gorzkie i dramatyczne świadectwa wydarzeń, które
nastąpiły w czasie egzaminów wstępnych.
Chociaż już starożytni narzekali na młodzież i chociaż już w epoce kamienia łupanego z polskim
było kulawo, skłonny jestem wierzyć, że w tym roku istotnie poziom był niższy i z polskim było
wyjątkowo kulawo. W końcu w tym roku zdawał na studia rocznik, który średnie wykształcenie
zdobywał już w nowej Polsce. Cztery ostatnie lata szkoły średniej to były zarazem cztery pierwsze
lata „naszej rodzącej się demokracji", cztery lata programowego zachwiania, cztery lata
przeistaczającej się w ślamazarny sposób materii nauczania, czas pierzchających dat, znikających
nazwisk, czas mechanicznego — a więc niewiarygodnego — pojawiania się nowych dat i nowych
nazwisk. Jest rzeczą zrozumiałą, że upadek komunizmu odbił się na polskim, a nie na przykład na
biologii. Jest to zrozumiałe, a także w jakiejś mierze pocieszające. W końcu jest pewną pociechą
fakt, że na przykład na układ rozrodczy królika upadek komunizmu wpłynął w minimalnym
stopniu.
Jeśli więc wszystkie grzechy, niedostatki i braki nauczania czasu przełomu wziął na siebie ofiarnie
nieszczęsny polski, to może generalna diagnoza nie jest aż tak czarna. Może poziom innych
przedmiotów był mniej haniebny? Może z językami obcymi nie jest już tak źle — jak
bywało? Może większa jest samodzielność, niezależność, świadomość celu w życiu? Bo prawdę
powiedziawszy, niewiedzą, głupotą i przypadkowymi przejęzyczeniami można zachłystywać się
bez końca. Można jednej odpowiedzi niedorozwiniętego kretyna nadawać uogólniające moce i
ogłaszać apokaliptyczne wizje, iż zdobyli już średnie, a teraz starają się o wyższe wykształcenie
ludzie, którzy uważają, iż Gierek był prymasem, i nie wiedzą, co się stało z Polską w 1945 roku.
„Nikt — konstatuje z goryczą Jerzy Sosnowski — nie zdobył się na sformułowanie o radzieckiej
okupacji". A jakby się zdobył, to — przepraszam najmocniej — dostałby piątkę czy tylko czwórkę
dodać za brak precyzji? Na pytanie: co szczególnie szwankowało? Marian Stalą odpowiada:
Wszystko! Jak to wszystko? Ubrani też byli niewłaściwie? Czego właściwie nie umieli? „Dzisiaj
nic — mówi Stalą. — Miałem wrażenie, że gdybym spytał o «bru-Lion», nikt by na to pytanie nie
odpowiedział i byłby nim zdumiony". Okazuje się, że teraz, aby dostać się na uniwersytet, trzeba
zdać z „bruLionu". Zestaw pytań jest taki: Odrodzenie, Oświecenie, Romantyzm, „bruLion". W
gruncie rzeczy nic dziwnego, że idzie jak po grudzie i wyniki są mierne. Dawniej — wspomina
Stała młodość — dawniej to byli kandydaci, mówili o drugim obiegu, o prozie latynoskiej i o
Stachurze, dawniej tak, dzisiaj nie. Nie należy się dziwić tegorocznym kandydatom, że nie mówią o
drugim obiegu, ponieważ nie ma już drugiego obiegu. Jest również rzeczą chwalebną, że skończyła
się moda na Stachurę oraz że grafomani z Ameryki Południowej są obecnie mniej popularni niż
dawniej. Są to zjawiska, z których raczej należy się cieszyć, a nie boleć nad nimi.
Jerzy Sosnowski z kolei boleje nad zanikiem czegoś, co można by nazwać „świadomością
kulturowej kolejności rzeczy": „Jeśli młodzi ludzie, zapytani o czytywane regularnie czasopisma,
wymieniają jednym tchem: «Wprost» i «Nie z tej ziemi» albo «Odrę» i «Playboya», to wygląda na
to, że przemawia przez nich całkowita nieświadomość różnicy pomiędzy charakterem tych tytułów.
Podobnie pytanie o dwudziestowiecznego pisarza anglojęzycznego częstokroć owocowało
zestawieniem typu: Agata Christie i William Golding albo Sylwia Plath i Robert Ludlum.
Oczywiście w sięganiu po Ludluma czy "Playboya" nie ma nic złego. A jednak jeszcze niedawno
funkcjonowała konwencja ustalająca zakres tego, czym wypada chwalić się na egzaminie. Dziś ta
granica jakby się zatarła". Otóż konwencja ta funkcjonowała w nikłym stopniu, ponieważ tego,
czym nie wypadało się chwalić na egzaminie, zwyczajnie nie było. Nie było „Playboya" ani
Ludluma, a Agata Christie czy Sylwia Plath istniały w śladowych ilościach. Tu może zresztą jest
pies pogrzebany.
Nie uległ zmianie nudny program nauczania, a jeśli uległ rozsypce, to nie znaczy, że stał się
interesujący. Pojawiły się natomiast w ciągu ostatnich lat ciekawe i barwne rzeczy alternatywne,
dobra literatura rozrywkowa, kryminalna, science fiction, pisma z obrazkami, o całej pożałowania
godnej kulturze audiowizualnej nie mówiąc. W ascetycznych czasach komunizmu lektury szkolne,
zawsze będące przecież na straconych pozycjach, miały przynajmniej nikłą konkurencję
rozrywkową. Teraz mają konkurencję liczną, efektowną i istotnie nieraz wstydliwą. Toteż uczeń nie
tylko nie uczy się, ale i kłamie.
— Co pan czyta! ostatnio dla przyjemności?
— Konrada Wallenroda.
— A może coś jeszcze?
— Jeszcze czytałem Kasprowicza cykl sonetów Z chałupy.
— Dziękujemy panu.
Okazuje się, że dla polskiego jedyna nadzieja w ludziach, którzy nie muszą zdawać polskiego. „Po
dniach egzaminu — wyznaje Marian Stalą — pocieszam się myślą o ludziach, którzy nie
odczuwają potrzeby studiowania polonistyki, czasem tego żałuję, a czasem mówię sobie, że to
może i dobrze. Bo ich naprawdę interesuje literatura i łatwo się do niej nie zniechęcą. Jest w nich
trochę szaleństwa pozytywnie rozumianego. Czasem tacy szaleńcy zjawiają się na polonistyce,
wtedy jest z nimi sporo kłopotu. Ale za to wszystko czytają z nowej poezji albo nowej prozy. Tak
się pocieszam po dniach egzaminu".
Nie będę ukrywał, od dwudziestu lat perswaduję doktorowi Stali tę właśnie prostą myśl: Jest w
czym wybierać, tylko trzeba się rozejrzeć.
1993
23. Rozpacz z powodu utraty furmanki
Mówienie o sprawach oczywistych wymaga od mówiącego dokonania swoistej autoamputacji
duchowej. Trzeba mianowicie odrzucić precz poczucie wstydu i zażenowania. Obyczaj
dokonywania rozmaitych samookaleczeń celem sprawniejszego poruszania się w zawiłym
labiryncie spraw polskich może się stać zresztą koniecznością. Jak napisała w „Gazecie Wyborczej"
Ewa Milewicz: w Polsce, żeby opanować pewne sprawy umysłowo, trzeba stracić pamięć. Żeby
pewne sprawy przypomnieć, trzeba stracić wstyd.
Z całym zatem bezwstydem umysłowym pragnę poruszyć kwestię rzekomo ogarniającej nasz kraj
aury klęski, upadku i rozpaczy. A ściślej, wizerunku owej klęski, widocznego podobno zwłaszcza z
dalszej odległości. Okazuje się, że to, co widać, zwłaszcza z daleka, nie zawsze istnieje. Sławomir
Mrożek w liście do Herlinga-Grudzińskiego (cytuję za „Polityką", która cytuje za „Kulturą")
formułuje następujące zdania: „Polacy zachowują się tak, jakby ostatnio spotkała ich kolejna, też
niesłychana katastrofa. Tak się przyzwyczaili do roli ofiary, że nie mogą zagrać innej. Narzekają
ponad miarę. Tymczasem nie jest w Polsce aż tak źle, jak to wynika z ich opowiadań". Oczywiście,
że nie jest
aż tak źle. Zle jest wszakże, gdy kolportuje się wizję świadomości narodu ze szczętem
skretyniałego. Adam Zagajewski (z kolei na łamach „Tygodnika Powszechnego") mówi o Polakach
„zajętych rozpaczą z powodu odzyskanego śmietnika".
Przytaczam tylko dwie nader wyraziste opinie, ale przecież z diagnoz tego typu dałoby się całą
czarną księgę narodowej ciemnoty ułożyć. I cudzoziemcom, i emigrantom, i wreszcie samym sobie
Polacy — wedle tej wykładni — kolejny raz jawią się jako zbiór niedojdów, nieudaczników i beks.
Spotkała ich wielka frajda dziejowa, odzyskali niepodległość, została dana im szansa, a oni
zachowują się tak, jakby co najmniej kolejny raz Tatarzy na nich napadli. Jest to — jak się okazuje
— naród, który zawsze, w każdej, nawet sprzyjającej, sytuacji historycznej będzie w złym humorze.
Otóż owszem, Polacy są w złym humorze, jednak nie z powodu plagi, która na nich spadła, a z
powodu świadomości wagi zadań, które ich czekają. Z pieśnią na ustach budowali nie tak dawno
pewien ład społeczny i jeśli fiasko tamtej budowy nauczyło ich czegokolwiek, to z pewnością
jednego: Niczego nie należy budować z pieśnią na ustach. Nawet dla tych, którzy od początku byli
przekonani o fiasku tamtej konstrukcji, wiara w upadek komunizmu była przecież nieustannym
ćwiczeniem się w sceptycyzmie. Polacy są w złym humorze nie dlatego, że odzyskali ojczyznę.
Polacy bowiem nie tyle odzyskali ojczyznę, ile otrzymali nowy system. I nie tyle nawet otrzymali
nowy, ile przede wszystkim na razie utracili dawny.
Sformułowana u progu przemian jedna z nieśmiertelnych metafor Naszego Przywódcy mówiła o
konieczności
przesiadania się z roweru do samochodu. Jak każda z metafor Naszego Przywódcy, metafora ta w
swej zasadniczej celności pozbawiona była niezbędnej precyzji. Myśmy nie jechali rowerem,
myśmy jechali furmanką. Ciągnęła nas bezwolna, ale w pewnym sensie w swej bezwolności
bezpieczna, kobyla historii.
Polacy są w złym humorze, ponieważ są w sytuacji woźnicy, który musi nauczyć się jeździć
samochodem. Jeżdżenie samochodem to jest wielka przyjemność, ale przecież jazda furmanką
miała także pewne plusy. Można było na przykład cały pracowity dzionek spędzić w gospodzie, o
zmierzchu wtoczyć się na pachnącą sianem furkę, położyć się na niej, pełnym błogości spojrzeniem
ogarniać wygwieżdżone niebo, a posłuszna kobyła jechała gdzie trzeba. Tego rodzaju przyjemności
minęły bezpowrotnie.
Polacy są w złym humorze, ponieważ być może są leniwym narodem i trochę im żal tego rodzaju
utraconych wygód. Ale przecież nie są kupą szaleńców zrozpaczonych z powodu odebrania im
furmanek. Jeśli idzie o auto, to mają za sobą kilka jazd zaledwie, i trudno się dziwić, że nie są w
euforii, bo przecież pierwsze jazdy to gehenna.
Polacy są w złym humorze, ale niechże ci, co ich bato-żą, nie czynią z nich stada histeryków, bo po
cóż psuć im humor.
1993
24. Tuleja
Przed z górą stu laty grupa zasłużonych krakowian postanowiła naszykować tzw. kapsułę
przyszłości. W specjalnie sporządzonej ołowianej tulei umieszczono zestaw starannie dobranych
przedmiotów oraz dokumenty zawierające przesłanie dla przyszłych pokoleń. Tuleję włożono
następnie do metalowej kuli, a tę z kolei umocowano na dachu Sukiennic. Kula wraz z tuleją
stanowiły wspomnianą kapsułę. Miała ona być otwarta po stuleciach.
Jakoś na wiosnę tego roku kapsuła zaczęła przeciekać. W środku musiała zbierać się woda, która
potem spływała na dół. Na ścianie czynił się coraz szpetniejszy zaciek, a właściciel stoiska z
szachami skarżył się, że leje mu się na figury. Historycy gromadzili się wokół tulei kilkakrotnie, ale
w bezpośrednią z nią styczność nie wchodzili. WAGA pomieszczonego wewnątrz przesłania
porażała ich swą WAGĄ.
Gdy w końcu grupa śmiałków spróbowała pojemnik otworzyć, okazało się, że żadną miarą
otworzyć się go nie da. Dziewiętnastowieczni majstrowie znali już, jak się okazuje, „polskie
normy" i umieli sporządzić rzeczy gdzie indziej nie do sporządzenia. Potrafili na przykład
zbudować naczynie, które jest nieszczelne i którego zarazem nie da się otworzyć. Zatrważająca ta
konstrukcja okazała się sama w sobie wyzwaniem dla przyszłych pokoleń.
Na dach Sukiennic wezwano monterów. Wykwalifikowana brygada specjalistów wyposażona w
sprzęt najnowszej generacji, kierowana przez doświadczonego sapera Mariana S., przystąpiła do
działań. Pierwsza próba skończyła się fiaskiem. Kapsuła nie rozwarła swych zeszłowiecznych
czeluści, choć przeciekała dalej. Po krótkiej przerwie wznowiono akcję, tym razem oprócz lasera
użyto też kombinerek. Przekleństwa, jakie teraz pod adresem przodków kierowali próbujący
dotrzeć do ich przesłania przedstawiciele współczesnych pokoleń, były krótsze, treściwsze i — nie
sposób tego nie powiedzieć — skuteczniejsze. W snopach iskier, w huku młotów pneumatycznych i
w nieludzkim blasku palników acetylenowych tuleja ukazała swą zawartość. W środku było trochę
drobnych i kartka z nazwiskami.
2
Jak powszechnie wiadomo, największą wagę historyczną mają przedmioty codziennego użytku.
Archeologa, gdy wykopie historyczny widelec, ogarnia na ogół silne podniecenie. Podniecenie to
jest większe, niż gdyby mu było dane wykopać na przykład berło. Z pewnością jest większe,
ponieważ bereł czy innych insygniów na ogół się nie wykopuje. One są przechowywane, one w
pewnym sensie od początku są naznaczone archeologią, od początku znajdują się w muzeach.
Natomiast za widelcem, nożem, talerzem, spinką do włosów kryje się coś, co nigdy się nie
znajdowało w muzealnej gablocie, kryje się mianowicie czyjeś życie nie do powtórzenia.
Gdybyśmy mieli teraz sporządzić jakąś paczkę dla przyszłych pokoleń, gdybyśmy mieli w tej
paczce umieścić jakieś przedmioty, które najwięcej mówią o naszym życiu nie do powtórzenia, co
byśmy do tej paczki włożyli? Zalecaną przez towarzystwo stomatologiczne pastę do zębów?
Pudełko tic-taców? Żeton telefoniczny? Długopis bic? Puszkę piwa? Dyskietkę? Menu z pizzerii?
Zapalniczkę? Zegarek? Klucze? Sto tysięcy złotych? Kostium kąpielowy? Legginsy? Znaczek z
napisem? Zapewne w ostatniej chwili zdjęłaby nas obawa, że potomnych, gdy uda im się wreszcie
otworzyć przeznaczony dla nich kontener zawierający esencję naszego dawno minionego życia,
pusty śmiech ogarnie; zdjęłaby nas na wskroś dziejowa obawa, że nie wypada przeznaczać na ofiarę
Historii rzeczy błahych, i po namyśle włożylibyśmy do tulei rzeczy poważniejsze, a w istocie
bardzo przez to błahe. Spis radnych. Medal ku czci i srebrną monetę.
Człowiek, gdy sposobi się do historycznego wyglądu, przestaje być człowiekiem współczesnym,
ergo wypada z historii. Zapieczętowane dla dziejów kapsuły mniej mówią o dziejach niż na wieki
pogrążony w historycznym mułe grzebień. Gdybym teraz otrzymał niepowtarzalną szansę: napisać
na kartce zdanie, które zostanie po stuleciach przeczytane, to jakie bym napisał zdanie? Napisałbym
rzecz jasna: Jest rok 1993, czwarty rok wolności,
napisałbym to zdanie, choć dla potrzeb historii powinienem napisać: Jest wtorek i brzuch mnie boli.
Gdyby bowiem było mi dane znaleźć kartkę sprzed stuleci, wolałbym znaleźć kartkę, na której
mowa o bólu brzucha niż o zwycięskiej bitwie. A już zupełnym ideałem byłoby znalezienie kartki,
na której jakiś niedysponowany przodek zanotowałby następujące przesłanie: Trzeci raz idę na
stronę przecinek brzuch mnie boli przecinek jutro bitwa pod Grunwaldem kropka. Ból brzucha
sprzed stuleci jest bowiem takim samym źródłem dziejowej tożsamości jak zwycięska bitwa.
Przedmioty znalezione w szczerym polu równie istotne jak zardzewiałe w nieszczelnej tulei medale.
Tuleja jest wszędzie. I wszędzie przemaka.
1993
25. Skarb ukryty w cichym kąciku
Gdzieś w Krakowie, w miejscu tajemnym i dobrze wybranym, znajduje się pomnik Stalina. Miejsce
jest dobrze wybrane, ponieważ pomnik, nie zauważony przez nikogo, tkwi w nim od roku 1956.
Nie jest on żadną kieszonkową statuetką, nie jest też wprawdzie gigantyczny, ale wystarczająco
nadnaturalnej wielkości, by normalny człowiek nie miał przy nim szans. Do ukrycia pomnika
potrzeba było co najmniej kilku osób, potrzebny był sprzęt i niezbędny jakiś pojazd, choćby ciężki i
mocny (jak większość stalinowskich konstrukcji) wóz drabiniasty.
W pierwszej chwili i w pierwszym odruchu ludzie, którzy postanowili ukryć Stalina, postanowili go
ukryć w jakimś krakowskim mieszkaniu, ale zamiar spalił na panewce: Stalin nie mieścił się w
drzwiach. Z podobnych powodów nie dało się go ulokować w żadnym pomieszczeniu
gospodarczym; zresztą myśl, że Wódz mógłby spocząć — choćby i na krótko — w jakiejś stajni,
stodole czy szopie, nie była miła jego opiekunom. Nie trzeba też dodawać, że w roku 1956 w
Krakowie (pomimo jego zacofania) stajnie i stodoły nie były już zbyt liczne. Możliwość zatopienia
Stalina w Wiśle odpadała, nadchodziła zima, nie wiadomo
jak mroźna, trzeba było brać pod uwagę prostą ewentualność, że woda zamarznie, a skoro
zamarznie, to zamarznie wszędzie, także w zakamarkach betonowego płaszcza, w dotykającej
powierzchni kamiennej fajce, zamarznie pod niewzruszonymi powiekami. Zamarzająca woda
zwiększa swą objętość i wiadomo, co się wtedy dzieje. Ci, którzy szukali dla Stalina schronienia,
wyposażeni już byli w gorzką wiedzę, iż prawa fizyki nawet w kieszeni Generalissimusa nie ulegają
zmianie. Krótko mówiąc, możliwość przezimowania Stalina w Wiśle odpadła, także ze względu na
ryzyko, że z nastaniem wiosennych roztopów Stalin wraz z krą spłynie do morza. A przecież szło o
to, by wiosną Stalina wydobyć z ukrycia i postawić na swoim — a może i na jeszcze lepszym —
miejscu.
Ukrywający Stalina pragnęli go ukryć na krótko, na kilka miesięcy. Możliwość, że pragnęli go
ukryć dla przyszłych pokoleń, że pragnęli uczynić zeń wykopalisko, jest nikła. Nie, oni pragnęli go
ukryć bezpiecznie, ale przejściowo. Byli pewni, że już niedługo w tym samym składzie, z tymi
samymi narzędziami i tym samym wozem drabiniastym przyjadą na miejsce, odkopią Józefa
Wissarionowicza (odkopią, bo w końcu stanęło na tym, że najpewniej będzie Batiuszkę czasowo
zakopać), oczyszczą i już nie skrycie, ale tryumfalnie i przy wtórze marszowej muzyki powiodą go
z powrotem na postument.
Tymczasem mijały lata, a nawet dziesięciolecia, i możliwość ponownego wydobycia pomnika na
światło dzienne zdawała się nie przybliżać, a z każdym dniem i rokiem oddalać. Pełnym blaskiem
swej potencjalności zalśniła dopiero teraz. Dopiero teraz pojawili się ludzie (są nimi
redaktorzy krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej") gotowi do eksploatacji Józefa Stalina.
Rzecz jasna, obecne ekshumowanie pomnika nie ma służyć celom kultowym, ma służyć celom
merkantylnym. „Niebawem spróbujemy pomnik odnaleźć i wykopać. Figurę zamierzamy sprzedać
na aukcji — deklarują redaktorzy «Gazety w Krakowie» (nr 96) — a uzyskane pieniądze
przeznaczyć na cel charytatywny".
Oczywiście cala ta epopeja pomników i symboli demontowanych, likwidowanych, wtrącanych w
niebyt i zarazem z niebytu wydobywanych i paradoksalnie ocalanych, wszystkie te perypetie
domagają się osobnego namysłu i opisu. Przyjdzie na to niewątpliwie czas. W tej chwili jest akurat
tyle czasu, by rozważyć jedynie aspekt ekonomiczny. Przedsięwzięcie gospodarcze polegające na
wykopaniu z ziemi pomnika Józefa Stalina jest wszakże nader dla naszych czasów wymowną, a
nawet symboliczną akcją. Przede wszystkim zawarte jest w nim oczywiste przeświadczenie, iż
nasze młode kapitalistyczne społeczeństwo składa się zasadniczo z dwu klas. Z klasy zamożnych
głupków, zwanych umownie sponsorami, oraz z klasy rozumnych gołodupców, którzy względem
sponsorów pełnią rolę intelektualnych suflerów. Głupawi sponsorzy dysponują wprawdzie
funduszami, ale nie wiedzą, na co je przeznaczyć. Niewiedza ta jest źródłem ich cierpień. Należy
im zatem ulżyć w cierpieniu i wskazać miejsca, w których mogliby się wyzbyć nadmiaru gotówki.
Można im również oferować jakieś absurdalne gadżety, po których nabyciu za bajońską sumę owi
nieszczęśnicy doznaliby choć chwilowej ulgi.
Pomysł, aby Stalina wykopać i wystawić na sprzedaż, zakłada, że znajdzie się jakiś jeleń, który tego
wykopanego Stalina kupi. A wydobyty z podziemi Stalin nie będzie przecież tani. Musi on
kosztować przynajmniej tyle, żeby pokryły się koszty jego szukania, wydobywania i renowacji.
Ponieważ dokładnie nie wiadomo, gdzie Stalin jest zakopany, koszta będą niemałe. Trzeba będzie
przekopać Błonia, pogrzebać trochę nad Rudawą i poryć w Lasku Wolskim. Jedni mówią, że Stalin
leży na polach pod Kobierzynem, inni, że na Woli Duchackiej. Wszędzie tam i w paru innych
jeszcze miejscach trzeba będzie wszcząć wiercenia. Sponsor, który zechce mieć figurę w ogrodzie
(w mieszkaniu — przypominam — nie mieści się ona), będzie musiał za to wszystko zapłacić, i to
zapłacić z nadwyżką, bo przecież pozostają jeszcze cele charytatywne, na które będzie jednak
wypadało dać ze sto tysięcy złotych.
1993
26. Ligowa młócka
Idąc na decydujący o tytule Mistrza Polski mecz Wisła Kraków-Legia Warszawa, nuciłem sobie
prastarą Pieśń o podrzynaniu gardeł. Ciemne i lekkie chmury czerwcowe wisiały nad Krakowem,
raz po raz przechodził raptowny deszcz, od czasu do czasu słońce pojedynczym, jakby gnanym
trwogą snopem trupio białego światła omiatało zamarłą w oczekiwaniu ziemię. Przyroda dawała
znać, że wie, co jest grane. Żółtawa aura mordu unosiła się nad Błoniami. Sytuacja przed meczem
była taka, że Legia, aby zdobyć tytuł, musiała wygrać, gdyby przegrała, zostałaby zabita. Wiśle
zwycięstwo nie dawało niczego, ściślej rzecz biorąc: nie dawało jej niczego poza życiem. Wisła
bowiem w razie przegranej zostałaby zabita za sprzedanie meczu Legii.
Jak wiadomo, w końcowej fazie rozgrywek piłkarskich zwyczajne zwycięstwo drużyny tego dnia
lepszej na boisku w ogóle nie jest brane pod uwagę. Wygrać może tylko drużyna lepiej
przekupiona. O ile jednak dawniej przekupywało się przeciwnika, żeby przegrał, o tyle obecnie
rozpowszechniony jest również zwyczaj przekupywania swoich, żeby zrobili tę łaskę i wygrali.
Mechanizmu produkującego
napięcie sportowe czynności te nie osłabiają — przeciwnie — wzmacniają go. Nie wiadomo
bowiem, czy przekupiona przez swoich swoja drużyna nie została skuteczniej przekupiona przez
obcych. Nadaje to zawodom antyczny posmak, na murawie toczą zażarty bój spoceni ziemianie, ale
o ich prawdziwych losach decydują — spokojnie obserwujący wszystko z trybuny honorowej
Olimpu — bogowie sponsorzy. Bycie sponsorem nie jest wszakże gwarancją nieśmiertelności.
Sponsor, którego nie stać na dużo, może zostać po meczu zabity przez kibiców, którzy, rzecz jasna,
również mogą, a nawet powinni wyzabijać się między sobą. W danym wypadku kibiców Legii
mogli zabić kibice Wisły, kibiców Wisły zaś kibice Legii. Ja, jako kibic Cracovii, również mogłem
zostać zabity, ponieważ chodziły słuchy, że na mecz rozgrywany pomiędzy Legią Warszawa a
Wisłą Kraków mają również — celem zabicia kibiców Cracovii — przybyć kibice Pogoni Szczecin.
Jako człowiek strachliwy, postanowiłem posłużyć się metodą ketmanu i na kilka dni przed
zawodami opanowałem pamięciowo rolę kibica Jagiellonii Białystok. W Krakowie z całą
surowością przestrzega się niepisanego prawa, które mówi, że kibiców Jagiellonii nie należy
zabijać. Rolę swą znałem dobrze, ale jednak bramy stadionu przekroczyłem z duszą na ramieniu.
Na szczęście rewizja osobista wypadła pomyślnie, toteż pełen nadziei przebijałem się w kierunku
trybun przez kordony uzbrojonych funkcjonariuszy, stojące w szyku wozy pancerne oraz
rozwścieczone sfory psów policyjnych.
Obecnie zajęcie miejsca nawet na nie wypełnionym po brzegi, nawet na pustawym stadionie nie jest
rzeczą
łatwą. Znalezienie się w pobliżu sektora zajmowanego przez sympatyków jednej lub drugiej
drużyny grozi, rzecz jasna, śmiercią i nikt przy zdrowych zmysłach nie pcha się w te okolice. Ale i
znalazłszy się w jakimś pozornie neutralnym miejscu, nie możesz, drogi widzu, być niczego
pewien. Zawsze możesz znaleźć się na trasie przemarszu uciekającej bądź atakującej watahy, która
wdepcze cię w ziemię. Rzucona nagle przez zrozpaczonego sympatyka sportu kostka bruku może
roztrzaskać ci czaszkę. Zerwany z uwięzi wilczur policyjny może ci wypruć flaki. Strzał rozpaczy
oddany przez osaczonego funkcjonariusza może ci przeszyć serce. Jeśli zaś, nie daj Boże,
przechodzący obok pijany osiłek czytał Zniewolony umysł i na pierwszy rzut oka rozpozna w tobie
praktyka ketmanu, możesz być pewien: skręci ci kark. Należy zatem szukać miejsca na peryferiach
areny, wśród starszych panów z parasolami, w kępach wysokiej trawy zarastającej z wolna stadion.
Starsi panowie być może również rozpoznają w tobie praktyka ketmanu, ale nie obawiaj się, nie
uczynią ci krzywdy — oni również uprawiają ketman.
Po zdobyciu przez Legię pierwszej bramki, co nastąpiło w siódmej minucie, wśród zebranych na
stadionie widzów zakiełkowało przeświadczenie, że sponsor Legii jest mocniejszy. W miarę
zdobywania przez zespół warszawski kolejnych goli przeświadczenie to rosło, umacniało się, w
końcu zaś, po zdobyciu przez Legię koniecznej ilości goli, stało się pewnością. Widzowie, żywiąc
tę właśnie pewność, narzucili widowisku osobliwą perspektywę odbiorczą, która powoduje, iż
doznania estetyczne i sportowe, jakie czerpie widz z obserwowanego widowiska, ulegają
niejakiemu zamąceniu. Estetyka meczu sprzedanego różni się nieco od estetyki meczu jako takiego.
Na przykład pytanie, kto strzeli bramkę, ustępuje miejsca pytaniu, kto ile wziął. Dech zapierają nie
widowiskowe akcje, a widowiskowe symulacje. Rośnie podziw dla piłkarzy, którzy muszą z
żelazną precyzją nie trafić. Nie jest to łatwe, tyle razy przecież nie trafiali, chcąc trafić, że teraz zły
traf może sprawić, że trafią. A ten nie przekupiony oferma, nie wtajemniczony nieudacznik: niechże
się mu jak ślepej kurze ziarno zdarzy piłka w dogodnej pozycji i niech on ku najwyższemu
zdumieniu wszystkich — kolegów, przeciwników, sędziów i kibiców — niechże on umieści piłkę
w siatce... Przecież wszystko wtedy runie, przecież sport wtedy za sprawą nieudanego przypadku
odzyska sens, przecież taka sytuacja może być źródłem nie wiadomo jakich emocji.
Ale na meczu Legia-Wisła nic takiego nie nastąpiło. Przebieg wydarzeń był — jeśli można tak
powiedzieć — racjonalny. Kibice Wisły w asyście policyjnych brygad opuszczali stadion, nucąc
pieśń sugerującą w swym przesianiu słownym, iż trener i menedżer ich klubu hołdują nietypowym
upodobaniom seksualnym. Kibice Legii jeszcze długo po końcowym gwizdku nie opuszczali swego
sektora. Śpiewali i zagrzewali się do boju. Wiedzieli, że po drodze na dworzec przyjdzie im stoczyć
niejedną potyczkę, w której mogą zostać zabici. Deszcz znów zaczynał padać i stepowa architektura
stadionu Wisły zdawała się topnieć i ciemnieć. Mężczyzna w białym płaszczu klęczał w niewielkim
zagonie żyta, ni stąd, ni zowąd wyrosłego pomiędzy ławkami, bił pijackie pokłony i krzyczał: Co za
poniżenie dla
Krakowa, co za poniżenie. Spojrzał na mnie nieoczekiwanie przytomnie i po chwili znów pogrążył
się w rytuale swej rozpaczy.
Wracałem do domu z ulgą, jaką niesie możliwość dalszego uczestnictwa w procesie zwanym
życiem. Zapamiętany krótki błysk bystrego spojrzenia mężczyzny w białym płaszczu nie dawał mi
jednak spokoju. Dopiero nazajutrz zrozumiałem, że było to zwyczajne spojrzenie kibica, który
sprawdza, czy za chwilę nie zostanie zabity.
1993
27. Fiszki Mariana S.
Tego roku wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów Marian S. z wyjątkową wprost
niechęcią przyjął do wiadomości nadchodzący koniec wakacji. Sześciotygodnio-wy urlop spędzał,
jak zwykle, na plaży w Dębkach. Widok morza uspokajał go, a codzienne odnawianie ścian
masywnego grajdołu sprzyjało refleksjom na temat własnej tożsamości. Ściany grajdołu, choć
ruchome i składające się ze zmiennych piaszczystych konstelacji, zdawały się wyraźnie wyznaczać
granice pomiędzy Marianem S. a światem.
— Muszę niestety wyznać, iż tutaj właśnie — szeptał do siebie Marian S. — tutaj właśnie, po pas w
piachu, w cieniu słomkowego kapelusza, z powieścią Ludluma w garści, czuję się o wiele pewniej
niż w moim gabinecie, wśród kruchych fortyfikacji tysięcy mych fiszek.
Marian S. czynił to daleko idące wyznanie i lękliwie wychylał się z grajdołu. Czujnie rozglądał się
wokół, badał, czy aby nieopatrznie samobójczego szeptu jakimś cudem nie słyszy jego znana z
surowości opiekun naukowa. Ale była to, jak zwykle w przypadku Mariana S., zbyteczna
ostrożność. Jego znana z surowości opiekun naukowa znajdowała się o setki kilometrów od plaży w
Dębkach i nawet
jej do głowy nie przychodziło, że Marian S., zamiast wreszcie zabrać się do roboty, wyleguje się w
słońcu i marzy, iż jest równie biegły w zadawaniu miażdżących ciosów karate jak bohaterowie
Ludluma.
Omiatający okolicę sponad ścian grajdołu wzrok Mariana S. uspokajał się z wolna, nikt nie słyszał
jego szeptu, jedynie morze szemrało monotonnie. Marianowi S. wydało się nagle, iż słyszy w
wiekuistym szmerze fali morskiej złowróżbne słowo: fiszka. Targnął nim dreszcz złego przeczucia,
a najbliższa przyszłość miała pokazać, iż katastrofalna intuicja nie była niestety pomyłką.
Natychmiast po powrocie z wakacji przystąpił do radykalnego porządkowania zasobów swych
fiszek. Wbrew pozorom nie było to łatwe zajęcie. Fiszki, choć ułożone metodycznie, zajmowały
bez mała całą powierzchnię wie-lopokojowego mieszkania, zbudowane z nich idealnie symetryczne
prostopadłościany przypominały z lotu ptaka architekturę miniaturowego osiedla mieszkaniowego.
Marian S. spoglądał na dachy wzniesionych przez siebie schludnych białych domków (Wdomku
mego ciała i w zamku mej duszy — tak brzmi tytuł jednego z jego fundamentalnych esejów) i czul,
że musi przystąpić do burzenia, nim szloch ściśnie mu gardło. Zgarniał całe naręcza (całe dzielnice)
fiszek, wychodził z nimi na korytarz i wyrzucał je wprost do zsypu. Zsuwały się w ciemną,
cuchnącą czeluść z prawdziwie piekielnym łoskotem. Pracował tak nieprzerwanie aż do szesnastej
pięćdziesiąt pięć. O tej godzinie, a ściślej mówiąc, kiłka minut wcześniej, umył ręce, zaparzył
herbatę i zasiadł w fotelu, aby obejrzeć Pokolenia. Nie zdążył nawet zamieszać cukru, na ekranie
nie pojawiła
się nawet czołówka serialu, gdy zabrzmiał natarczywy dzwonek.
Marian S., który nie zawsze i nie każdemu otwierał, tym razem postanowił skapitulować. Ktoś w
końcu mógł mnie widzieć w czasie wielokrotnych wędrówek do zsypu
— błyskawicznie zanalizował sytuację — ktoś mógł mnie widzieć, a zatem ukrywanie się dzisiaj
nie ma sensu. Poukrywam się jutro — dodał w myśli pocieszającą konkluzję
— i przekręcił klucz w zamku. Za drzwiami stal sąsiad z drugiego piętra. Spoglądał surowo na
Mariana S., a w garści ściskał plik wyrzuconych fiszek.
— To pańskie? — zapytał.
— Owszem, moje — odparł Marian S.
— Skoro pańskie, to skąd się wzięło na naszym piętrze?
— Są to fiszki, które wykorzystałem przy pisaniu poprzednich rozpraw.
—Jakich rozpraw? — zapytał czujnie sąsiad.
— O Tetmajerze i Kasprowiczu.
— Jak o Tetmajerze, to skąd się to wzięło na naszym piętrze?
— Wykorzystałem te materiały i właśnie je wyrzucam.
—Jak można wyrzucać coś, co się podpisało — powiedział stojący w drzwiach człowiek, a Marian
S. w błysku nagiego przeczucia pomyślał, że zdanie to będzie długo przezeń pamiętanym
aforyzmem.
Wyjął z rąk sąsiada kilka wymiętych fiszek i uświadomił sobie, iż istotnie miał machinalny zwyczaj
podpisywania, przynajmniej niektórych.
— Wie pan, co się dzieje na naszym piętrze? Zsyp zatkany, upal, robactwo, a pan na to wszystko —
za przeproszeniem — Tetmajera kładziesz.
Marian S. milczał, a tamten spojrzał ponad jego ramieniem w głąb mieszkania wciąż zasianego
stosami fi-szek, roześmiał się i krzyknął tryumfalnie:
— Pal pan, pal pan lepiej te archiwa — i dalej serdecznie się śmiejąc, zbiegł ze schodów.
— Przepraszam — wyszepta! wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów Marian S.
Zamknął drzwi, otarł pot z czoła i przypomniały mu się podstawowe ustalenia na temat własnej
tożsamości, do jakich doszedł na plaży w Dębkach. Jeśli podpisane przeze mnie fiszki wyznaczają
granice mojej tożsamości, to w gruncie rzeczy powinienem je cały czas nosić przy sobie —
powiedział prawie na głos i wyobraził sobie samego siebie w palcie i garniturze, których każda
kieszeń wypchana byłaby fiszkami. Dobry obraz i można by go jakiemuś sprawnemu pióru
powierzyć, dobra scena, gdyby nie to, iż istnieje już bohater literacki noszący całą bibliotekę przy
sobie, pomyślał z tkliwą erudycją Marian S. i zasiadł w fotelu, by dopić herbatę. Spojrzał też w
ekran telewizora: Pokolenia właśnie się kończyły. Nie zmartwiło go to jednak, Marian S. od
początku przeczuwał, że Jason żyje.
1992
28. Jak Kolumb odkrył Amerykę
Trwająca obecnie w Ameryce nagonka na Kolumba ma swe źródła w nieznajomości historii.
Amerykanie nie są pewni, w jaki mianowicie sposób zostali odkryci, i niepewność ta jest źródłem
ich stresów i agresji. W niektórych indiańskich kręgach szermuje się wręcz hasłem dekoiumbizacji
Ameryki i trwają proceduralne spory, jak tę dekolumbiza-cję przeprowadzić. Czy opublikować listy
zwolenników Kolumba, czy też opublikować jedynie to, co zawierają archiwa? Umiarkowani
przeciwnicy dekoiumbizacji twierdzą, że należy zachować ostrożność, ponieważ bywały przypadki,
że obywatele podpisywali dokumenty, z których wynikało, że Kolumb odkrył Amerykę, ale nie szli
na dalszą współpracę. Obecnie ujawnienie ich nazwisk wyrządzałoby im krzywdę. Radykalni
przeciwnicy rozliczeń twierdzą, że za rewanżystowską ideą dekoiumbizacji Ameryki stoją
polityczni frustraci, którzy nie zdążyli na swój pociąg.
Nie wchodząc w tej chwili głębiej w wewnętrzne spory suwerennego państwa, warto przypomnieć
podstawowe wersje odkrywania Ameryki przez Kolumba. Trwające wciąż spory historyków
dotyczą sześciu ostatecznych wariantów, sześciu sposobów odkrywania Nowego Świata,
i 25
przy czym, jak wynika z papierów, każdy z nich jest historycznie równie prawdopodobny. Co
oznacza, że wszystkie są po jednych pieniądzach.
Wersja pierwsza powiada, iż Kolumb odkrył Amerykę, ponieważ takie zadanie postawiło przed nim
kierownictwo. Kierownictwo wezwało Kolumba i oświadczyło mu: Słuchajcie, Kolumb, jak może
zauważyliście, notujemy obecnie przejściowe trudności na rynku wewnętrznym. W związku z tym
potrzebny nam jest spektakularny sukces zewnętrzny, który odpowiednio się nagłośni. Na naradzie
padła propozycja, że dobrze by było odkryć Amerykę. W trwającym obecnie wyścigu musimy być
pierwsi i wy, Kolumb, nam w tym pomożecie. Kierownictwo postanowiło wam powierzyć tę
zaszczytną misję. Pobierzcie z magazynu co trzeba i płyńcie. Zameldujcie się po powrocie. Jak
odkryjecie Amerykę — możecie być pewni — kierownictwo o was nie zapomni.
I Kolumb popłynął odkryć Amerykę, i odkrył Amerykę, i po powrocie oświadczył, iż właśnie
odkrył Amerykę. Tyś, chłopie, chyba Amerykę odkrył — powiedzieli na to zazdrośni koledzy i jęli
Kolumbowi małodusznie życie obrzydzać. Kierownictwo tymczasem zdążyło się zmienić i z
obiecanek cacanek tyle właśnie zostało: obiecanki cacanki. Kolumb zaś, gdy próbował swoich
zasług dochodzić, zawsze słyszał: Aleś, człowieku, Amerykę odkrył. Gdy glos podnosił, radzono
mu, by na skołatane nerwy jajo sobie postawił. W końcu widząc, że nie da rady, wycofał się. Umarł
w nędzy i złości.
Wersja druga, najbardziej rozpowszechniona, znana jest pod nazwą „Droga do Indii". Zgodnie z tą
wersją Kolumb dat wiarę szeroko wówczas kolportowanej przez pewne kręgi tezie, iż Ziemia jest
okrągła jak pomarańcza. Spojrzał na pomarańczę i wyszło mu, że jak popłynie na Zachód, to
dopłynie na Wschód. I popłynął. Trafił po drodze na Amerykę, ale jako typowy doktryner nie
przyjął tego do wiadomości. Uważał, że jest w Indiach. Do miejscowych Amerykanów zwracał się
per „senior Indianin", co stało się powodem skandali dyplomatycznych. Po powrocie nadal upierał
się, że był w Indiach, nie w Ameryce. Przekonywano go, molestowano, naciskano, nic nie
pomagało. Do końca życia utrzymywał, że owszem, trochę jeździł po świecie, ale w Ameryce nigdy
nie był. W ten sposób odkrywca Ameryki został jedynym w dziejach facetem, który był w Stanach i
zarazem wszystkim dookoła opowiadał, że nigdy w Stanach nie był. Nie trzeba dodawać, że
normalny człowiek postępuje odwrotnie.
Wersja trzecia jest zarazem polemiką z lansowanym przez dekolumbizatorow poglądem, jakoby po
odkryciu Ameryki Kolumb nie uzyskał miejscowej akceptacji społecznej. Było dokładnie
odwrotnie — powiada ten wariant dziejów. Gdy mianowicie Kolumb odkrył Amerykę, na brzegu
witały go licznie zgromadzone masy indiańskie, którym od dawna dawał się we znaki brak wodza.
Entuzjazm nie do opisania ogarnął Indian, gdy Kolumb wysiadł z szalupy i w sensie dosłownym
stanął na amerykańskim gruncie. Masy zaniosły Kolumba na rękach w pobliże ogniska.
Przedstawiciele miejscowego
marionetkowego kierownictwa zaczęli wygłaszać mowy powitalne, w których wyrażali nadzieję, że
Kolumb znajdzie z nimi wspólny język. Ale Kolumb nie zwracał na nich uwagi, podszedł do
otaczających ognisko rzesz i, tak jak stal, wygłosi! swą słynną mowę zaczynającą się od słów
„Jestem Indianinem". I uzyskał poparcie wynoszące równo dziewięćdziesiąt dziewięć koma
dziewięć dziesiątych.
Wersja czwarta nosi nazwę „Zaplombowany szkuner" i jest negatywem wersji poprzedniej.
Powiada ona, że Kolumb w zaplombowanej ładowni szkunera, finansowanego przez
imperialistyczny wywiad, został dowieziony do Ameryki i tam wysadzony na plaży. Nie miał
wsparcia społecznego, ale wykorzystując kryzys ekonomiczny, zaczął żyjących blisko natury Indian
— jednego po drugim — kolumbizować. I powiodło mu się.
Wersja piąta budzi najwięcej oporów. Według niej Kolumb przybył do Ameryki nie tyle sam z
siebie, ile na zaproszenie. Część Indian, widząc, jak ich ówczesne kierownictwo dryfuje w złym
kierunku, zdecydowała się mianowicie wezwać Kolumba celem udzielenia Ameryce bratniej
pomocy. Nazwiska pięciu Indian, którzy wystosowali do Kolumba list zwracający się z prośbą o ich
odkrycie, nie są na razie znane, choć podobno kopia wraz z podpisami znajduje się w archiwach.
Kolumb w każdym razie flaszkę z morza wyłowił, list przeczytał i pomocy udzielił. Za wersją tą
przemawia fakt, iż świadectwa historyczne mówią o sprzeciwie części społeczeństwa indiańskiego
wobec jego odkrywania. Indianie dla utrudnienia orientacji
przestawiali drogowskazy, Indianki zaś dezorientowały żeglarzy Kolumba za pośrednictwem
opalenizny.
Wersja szósta i ostatnia jest zarazem najbardziej enigmatyczna. Amerykanie ponoć byli świadomi,
iż lada chwila odkryje ich Kolumb. Świadomi nieuchronności tego faktu postanowili robotę
Kolumba wykonać własnymi rękami. Wybrali mianowicie mniejsze zlo i odkryli się sami.
Jak było naprawdę, któż może wiedzieć. Jedno wszakże wydaje się pewne: po odkryciu Ameryki
przez Kolumba nie wszyscy Indianie stanęli po jego stronie.
1992
29. Zbrodnia Piotra H.
Jak informuje „Gazeta Bielska", wiosną tego roku „do jednej z księgarń w Kętach wszedł miody
mężczyzna. Stanął przy ladzie z książkami i zaczął się przyglądać wyłożonym egzemplarzom.
Nagle jednym ruchem ręki zgarnął kilkanaście książek z serii Harleąuin leżących na samym brzegu
lady i wybiegł ze sklepu. Książki warte były 345 tysięcy złotych. Kradzież widziała właścicielka
księgarni, która krzykiem zaalarmowała przechodniów. Amatora «Ogrodów miłości» zatrzymano
kilka metrów od sklepu i oddano do dyspozycji policji. Teraz za chwilę słabości Piotr H.
odpowiadał będzie przed sądem. Za kradzież dokonaną na oczach właścicielki księgarni,
kwalifikowaną w kodeksie karnym jako szczególnie zuchwała, grozi złodziejowi kara od roku do
dziesięciu lat pozbawienia wolności".
Pierwsze z szeregu nasuwających się tu pytań brzmi: Dlaczego Piotr H. dokonał szczególnie
zuchwałej kradzieży w księgarni? Dlaczego dokonał zaboru akurat książek z serii Harleąuin?
Brakowało mu na flaszkę? Nękało go pragnienie i wybrał celem jego zaspokojenia okrężną drogę
kradzieży, ucieczki, upłynnienia kradzionego towaru,
uzyskiwania gotówki, nabywania upragnionej flaszki itd., itd., aż do jej finalnego spożycia?
Ten dalekosiężny i misterny plan zbrodni, jak się okazuje nie tylko zuchwały, ale być może też z
premedytacją przygotowany, nie bardzo wszakże trzyma się kupy. Kęty to nie jest duże miasto.
Czynić sobie nadzieję, iż uda się tam wraz ze zrabowanym towarem zmylić pogoń, przepaść w
labiryncie ulic, zatopić się w śródmiejskim tłumie, to jest, prawdę powiedziawszy, absurd. W
Kętach, jeśli już uda się coś z księgarni wynieść, trzeba to ukrywać, przekazywać paserom, ładować
do bagażnika również w pobliżu księgarni, ponieważ jest to miejscowość, w której nawet z
najdalszego miejsca jest blisko do księgarni. I istotnie Piotr H. został ujęty w pobliżu księgarni, a
nawet, można powiedzieć, wręcz pod księgarnią.
Jeśli w zaparkowanym w pobliżu samochodzie czekali na Piotra H. jego wspólnicy, bo plan całej
szajki był taki, że Piotr H. dokonuje napadu, wskakuje z towarem do auta i jadą wszyscy do
Andrychowa, by tam spokojnie podzielić się łupem, to i taka koncepcja nie wytrzymuje krytyki.
Piotr H. zgarnął harleąuinów za 354 tysiące, czyli (jeśli wspólników było tylko dwóch, a tego nie
wiemy, ponieważ wspólnicy Piotra H. nie zostali ujęci) wychodzi po stówie na głowę (po pięć
harleąuinów na twarz), a może mniej jeszcze, bo przecież sprzedawać trzeba taniej, zatem w całości
to się zupełnie nie kalkuluje, bo przecież sama benzyna prawie tyle wyniesie.
Może więc Piotr H. dokonał zuchwałej kradzieży nie w celu osiągnięcia korzyści materialnych, ale
w jakichś innych celach? W celach szlachetnych i bezinteresownych?
Może miał narzeczoną, która zawsze, gdy przeczytała har-leąuina, była dlań łaskawsza i on,
zdesperowany, postanowił ofiarować jej naraz piętnaście egzemplarzy, żeby choć przez dwa
tygodnie nie było tej wyczerpującej wojny nerwów. Może Piotr H. zabrał książki z księgarni w
takim celu, w jakim zwykle zabiera się książki z księgarni — może ten człowiek chciał poczytać
sobie? Jeśli tak, to w pewnym sensie jego zamiar się powiódł, zakładając bowiem, że sąd nie będzie
dlań nazbyt surowy i nie wymierzy mu najwyższego w tym paragrafie wymiaru kary, zakładając, że
Piotr H. posiedzi np. osiem, a może tylko pięć lat w więzieniu, zdąży przecież zapewne przez ten
czas przeczytać o wiele więcej harleąuinów, niż zamierzał.
Harleąuiny wychodzą co miesiąc, przeto przy pięcioletnim wyroku i przy założeniu, że Piotr H.
będzie czytał tylko nowości, może on przeczytać aż 60 harleąuinów, a może i więcej, bo być może
w więziennej bibliotece będą też harleąuiny wydane wcześniej, może będą tam harleąuiny wydane,
zanim została popełniona zbrodnia?
Jak było naprawdę? A może po prostu Piotr H. czekał na autobus, miał jeszcze chwilę czasu i
postanowił z nudów wstąpić do księgarni? Wstąpił tam, podszedł do lady i jął oglądać książki.
Wziął do ręki książkę pod tytułem Mężczyzna nie w jej typie. „Nora miała pecha — czytał Piotr H.
na okładce — zawsze zakochiwała się w nieodpowiednim mężczyźnie. Po kolejnym zawodzie
postanowiła nigdy więcej się nie angażować. Kiedy jednak została potrącona przez samochód, a
następnie otoczona opieką przez Marka, zgodziła się spędzić okres rekonwalescencji na jego
farmie. I tak doskonale wiedziała, że zostaną jedynie
przyjaciółmi, choćby dlatego, że Mark był mężczyzną zdecydowanie nie w jej typie".
Piotr H. otworzył książkę na ostatniej stronie, bo od dziecka nie miał zdrowia, żeby z lekturami
mordować się do końca. Nora poczuła, jak nareszcie ogarnia ją prawdziwy spokój, i bardzo dobrze,
pomyślał Piotr H. i zajrzał na początek. Droga Czytelniczko — przeczytał i lekko się spłoszył,
nerwowo odwrócił kartkę, ale tam nie było początku historii Nory, lecz streszczenie książki pt. Trzy
brzdące i tatuś. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że
zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Jednak dziesięcioletnia Ellie wiedziała, że
ona i jej rodzeństwo, Billie i Artur, mogą na nim polegać..."
Piotr H. zamknął książkę i bardzo ostrożnie, jakby był to przedmiot z kruchego szkła, odłożył na
miejsce. Rozejrzał się, czy książka Trzy brzdące i tatuś' leży gdzieś na ladzie, ale nie zauważył tego
tytułu, wziął następną. Mroczna spuścizna. „Rebel osierocona w wieku pięciu lat — było napisane
na okładce — wychowała się w domu państwa Jamesów. Po latach, już dorosła, opuszcza Australię
i jedzie do Devenport w Anglii, gdzie jej matka przebywała wraz z innymi sierotami wojennymi
przed deportacją do Australii. Witają młody lord..."
Piotr H. kartkuje książkę i akurat trafia na opis zewnętrzny postaci młodego lorda. Włosy miał
kruczoczarne, gęste i prosto ostrzyżone ręką mistrza, tak że uwydatniały siłę, inteligencję, no i
rasowość jego twarzy. Szerokie czoło harmonizowało z silnie zarysowaną szczęką. Uderzały oczy,
ciemne i głęboko osadzone, a ich wyrazistość
podkreślały jeszcze krzaczaste, czarne brwi. Usta miały doskonały wykrój... Piotr H. kartkuje dalej i
trafia na stronę, na której wydrukowane jest streszczenie kolejnej książki, która ma się niebawem
ukazać. Trzy brzdące i tatuś. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie
planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Jednak dziesięcioletnia Ellie
wiedziała..."
Piotr H. odkłada książkę, bo czuje, że kręci mu się w głowie, jego wzrok prześlizguje się po
tytułach. Mężczyzna nie w jej typie, Zbuntowana żona, Zaufaj mi, Mroczna spuścizna, Kawaler na
sprzedaż, Czuły i obcy, Zwycięzca bierze wszystko, U ciebie czy u mnie. Piotr H. odruchowo,
jakby chciał się zasłonić, bierze do ręki kolejną książkę, otwiera, ale tam znów na pierwszej stronie
wielkie litery krzyczą doń DROGA CZYTELNICZKO, odwraca kartkę, czuje, że zaraz będzie
musiał stąd wybiec. Zaufaj mi. Ke-vin panicznie bal się wizyty u dentystki. Doktor Julia Ben-nett
okazała się jednak uroczą kobietą i szybko przestała go traktować jak pacjenta. Nora miała pecha.
Po siedmiu latach małżeństwa Clara i Boyd przeżywali głęboki kryzys. Trzy brzdące i tatuś. Jim
Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie przybranym
tatusiem trójki małych brzdąców. Boyd, chcę, żebyś wiedział, że nigdy nie zdradziłam cię z
Luckiem...
Piotr H. ocknął się na ulicy. Trzymali go ludzie. W rękach miał całą kupę książek. Jedna z nich była
otwarta i pierwsze idące od góry zdanie brzmiało: „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego
futbolu, nigdy nie planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców". Piotr H. z
ulgą poczuł, że ktoś wreszcie zdejmuje
zeń niesłychany ciężar tych książek, które nieopatrznie zaczął przeglądać. Taki bowiem jest
prawdziwy przebieg wydarzeń: Chłop wszedł do księgarni, zaczął przeglądać har-leąuiny i zgłupiał.
Taka jest prawda, Droga Czytelniczko.
1993
30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.
W „Gazecie Wyborczej" opublikowana została rozmowa kilku krytyków bilansujących dorobek
artystyczny roku 1993. Czytelnik, który zapoznał się z tym pożytecznym materiałem, mógł
dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. Okazuje się na przykład, iż w prozie, jeśli idzie o
mijający rok, wielkim wydarzeniem było pojawienie się nowego francuskiego autora nazwiskiem
Marcel Proust. Jeśli nawet nie dla wszystkich pojawienie się tego debiutu było ważne, to było ono
ważne dla studentów Marty Fik, a to, co jest ważne dla studentów Marty Fik, jest ważne dla nas
wszystkich, ponieważ w pewnym sensie — zważywszy zasługi — my wszyscy mamy pełne prawo
(i czynimy to z dumą) nazywać siebie studentami Marty Fik.
„Dla moich studentów — powiada w rozmowie Marta Fik — wydarzeniem było wydanie Prousta.
Oni tego Prousta po raz pierwszy mogli kupić sobie za nieduże pieniądze, i nagle odkryli, że istnieje
jakaś nowa nierealistyczna proza". Czytelnik dowiaduje się przy okazji, iż Proust nie jest realistą, iż
uprawia nową prozę, domniemywać więc należy, iż jest to autor trudny i hermetyczny. Jak dalej
potoczą się losy tej nowej literackiej gwiazdy, trudno w tej
chwili wyrokować. Zważywszy silną konkurencję — może Proustowi nie być łatwo.
Że konkurencja jest silna, wynika jasno z ogromnej ilości nowych nazwisk, które w bilansie roku
1993 wymieniają na lamach „Gazety Wyborczej" nie tający swej erudycji znawcy. Kilka z tych
nazwisk warto już dziś zapamiętać, ponieważ z pewnością usłyszymy o nich w przyszłości. Z
pewnością usłyszymy jeszcze o młodej Angielce Agacie Christie, o pisarzu nazwiskiem Singer
(niestety, krytycy nie wymieniają imienia), o Flannery 0'Connor, Whartonie, o niemieckim autorze
Martinie Heideggerze, którego książka Bycie i czas szła w ubiegłym roku jak woda. Bez żadnych
zaś wątpliwości trwałe miejsce w literaturze zdobył — już teraz dostrzeżony przez polskich
krytyków — Rosjanin Nabokov. Bez mała wszyscy zgromadzeni w redakcji „Gazety Wyborczej"
wymieniają to nazwisko z aplauzem. Andrzej Werner: „Dla mnie wielkim odkryciem jest Nabo-
kov". Marta Fik: „Dla mnie też Nabokov". Michał Cichy: „Na tle Nabokova", Tadeusz Nyczek:
„Nabokov", Marta Fik: „Nabokov", Michał Cichy: „Na szczęście mamy na pocieszenie Nabokova".
Bodaj jedynym krytykiem, który w sporze nie stawia na Nabokova, jest Helena Zaworska, ale też
nie jest to przypadkowe, Helena Zaworska bowiem specjalną troską otacza twórczość ojczystą i
słusznie przypomina zachwyconym zagranicą kolegom, iż my, Polacy, nie jesteśmy gorsi i również
możemy pochwalić się nowymi autorami. Z prawdziwie bezkompromisową odwagą krytyka, który
nie boi się stawiać na rzeczy zupełnie nowe, Zaworska stawia na nieopierzonego jeszcze, choć
wszechstronnego,
polskiego artystę Józefa Czapskiego. „Moim objawieniem roku jest Józef Czapski" — powiada, nie
licząc się z poznawczym popłochem, jaki tego rodzaju ściśle subiektywne deklaracje zwykle budzą.
Przyznać trzeba, że i pozostali krytycy nie lekceważą polskich autorów. Oprócz Mariana
Zdziechowskiego, którego nowa książka była jednym z wydarzeń minionego roku, padają tu także
— przecież nie zawsze znane szerszej publiczności, a być może również godne zapamiętania —
nazwiska takie, jak Jan Lechoń, Monika Żeromska, Anna Iwaszkiewicz, Zbigniew Raszewski czy
Bohdan Korzeniewski. Wszyscy wymienieni autorzy czymś istotnym w minionym roku błysnęli.
Nie uszła też uwagi krytyków fala debiutów poetyckich, jaka v roku 1993 pojawiła się w literaturze
polskiej. Choć tutaj sytuacja jest mniej wyrazista i dziś nawet tak przenikliwym arbitrom jak
zgromadzeni w redakcji „GW" dyskutanci trudno byłoby jednoznacznie rozstrzygnąć, co w
przyszłości wyrośnie z Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza czy Zbigniewa Herberta. W
każdym razie autorzy ci zostali już zauważeni.
Nie wszystko oczywiście w minionym roku było dobre. Krytycy szczególnie napiętnowali dwa
negatywne zjawiska mijającego sezonu: twórczość Stanisława Barańczaka oraz Józefa Tischnera.
Obaj ci twórcy porazili dusze arbitrów swą nadmiernością. Szczerze powiedziawszy — me tylko
dusze, ale i ciała. Rzecz jest tym przykrzejsza, że dotyczy kobiet. Barańczak, krótko mówiąc, zadał
gwałt uszom Marty Fik, Józef Tischner zaś poraził kolana Heleny Zaworskiej. Oddajmy głos
poszkodowanym. Marta Fik: „Mam go po uszy, nastąpił przesyt Barańczakiem". Helena
Zaworska: „Mam taką postać, przed którą klęczę na obu kolanach. Ale on ma już tyle nagród, że
zaczynam go nie znosić. Tischner. Uwielbiam książki Tischnera, ale już po prostu nie mogę ich
czytać z powodu brzęku medali, którymi go obwieszono". No cóż. Ksiądz Józef Tischner z powodu
swej nadmiernej popularności utracił w Helenie Zawor-skiej wielbicielkę. Potwierdza się stara
prawda: nadmierna popularność ma swoje dobre strony.
1994
* * *
Część Trzecia - Kraina olbrzymów
31. Widok z mojego boksu
Bronkowi Mamoniowi
Niekiedy miewam nieodpartą ochotę, by opisać naszą redakcję, redakcję „Tygodnika
Powszechnego". Ochota ta wzmaga się i staje się ochotą nieposkromioną, gdy widzę stojącego w
drzwiach redakcji gościa-interesanta, którego zwykły przypadek lub nie cierpiące zwłoki sprawy
sprowadziły na Wiślną, a na którego z żelazną konsekwencją nikt nie zwraca uwagi. Gość stoi sobie
w progu, obraca czapkę w rękach, mija kwadrans albo pięć kwadransów, mija w każdym razie
wystarczająco dużo czasu, by przyjrzeć się „Tygodnikowi" z punktu widzenia stojącego w progu
nieśmiałego przechodnia.
Gościu Miły, nie sądź przypadkiem, że znalazłeś się wewnątrz klasycznej sytuacji, nie wyciągaj
zbyt pochopnych wniosków, wedle których redakcja miałaby być do tego stopnia zajęta swą
wewnętrzną problematyką, iż to, co przychodzi z zewnątrz, jest dla niej dokuczliwe, a nawet
zbyteczne; tak, Drogi Gościu, nie myśl w żadnym wypadku, to jest myśl zbyt głębinna, czyli zbyt
powierzchowna, sam zresztą widzisz, że nikt się Tobą nie zajmuje, bo — zwyczajnie — nikt nie ma
warunków.
Kasia, Terenia i Strzałka siedzą przy biurku, pojmujesz, iż nie jest to łatwe, trzy osoby przy jednym
biurku, a do tego dzwoni telefon. Ale nawet telefonu nie da się tu spokojnie odebrać, widzisz, że
ręka wyciągnięta w kierunku słuchawki zamiera w przestrzeni, zmrożona potwornym rykiem:
Kasiu! Jak Wolka, to mnie nie ma!!! To, Drogi Interesancie, krzyczą Dzicy ze swojej Kanciapy.
Oni również, mimo najlepszych chęci, nie są w stanie się Tobą zająć, co może lepiej, bo mogłoby
Cię nieco spłoszyć ich dobitne narzecze. Zapewniam Cię, Drogi Gościu, że pytanie: Czego Pan
sobie życzy?, sformułowane w narzeczu Dzikich, mogłoby mieć nieco kłopotliwe brzmienie. Kasiu,
jak Wolka, to mnie nie ma, jak Kapusta, to jestem! — ryczy wychylony ze swej Kanciapy
kędzierzawy Dziki o pałającym spojrzeniu.
Kasia sięga po słuchawkę, redakcja cichnie na chwilę i zaraz słychać nie tak wyrazisty jak bas
Dzikich, ale również donośny sopran Kasi: Adam! Chicago! I z głębi, z labiryntów naszych
szokujących boksów, po których, Drogi Gościu, zaraz cię oprowadzę, z głębi tych tajemnych
zakamarków wyłania się wysoka postać Adama, zwanego Prezesem lub Misiem, który podnosi
słuchawkę i który stęsknionym ojczyzny rodakom za oceanem zaczyna z wielką swadą opowiadać,
jaka jest u nas pogoda. Patrzę przez okno, widzę, że chmury gromadzą się nad miastem, co do
złudzenia przypomina mi naszą scenę polityczną — mówi Prezes, który zawsze lubił literaturę
klasyczną. Niekiedy Prezes zaczyna mówić po angielsku, bo Prezes z oszałamiającą wirtuozerią
mówi po angielsku, więc jeśli tak się składa, Drogi Gościu, że mówisz po angielsku, to please
wait a moment, a najlepiej przyjdź later. Widzisz, że teraz doprawdy nie jest sposobny moment.
Drzwi za Twoimi plecami się otwierają i wchodzi Szef Działu Niemieckiego z grupą kilkuset gości
z Niemiec. Niemcy idą gęsiego przez naszą redakcję, trwa to wystarczająco długo, by nasunął się na
myśl przemarsz Wielkiej Armii, idą w kierunku gabinetu Szefa, w którym na cotygodniowych
zebraniach dokonujemy pozytywnej oceny numeru, nasi goście zamykają się tam z Pięciakiem i
zapada złowróżbna i długotrwała cisza. Nie ma kto, Czcigodny Petencie, zająć się Tobą. Mały jak
pchełka redaktor Strzałka patrzy wprawdzie w Twoim kierunku, ale on co najwyżej chce Cię
zapytać, która godzina, jemu bardzo się czas dłuży. Dopiero wpół do pierwszej — mówi
zrozpaczony Strzałka — idę do domu położyć się na godzinkę, i idzie, bo mieszka niedaleko. Jeśli
masz papierosy, Drogi Gościu, radzę je wyjąć, być może wtedy sekretarz redakcji zatrzyma się przy
Tobie na sekundę, ale tylko na sekundę, bo właśnie się zjawił nasz recenzent teatralny, który wpadł
na bardzo krótko, gna go bowiem przed siebie przemożna chęć rozwiązania odwiecznego
paradoksu eleaty, Głowacki pragnie przemknąć przez wszystkie lokale i być w nich zarazem.
Nasi parlamentarzyści, Tajemniczy Przybyszu, są bardzo zajęci, zamknęli się zresztą teraz za
szklanymi drzwiami, co można tłumaczyć i sprawami wagi państwowej, i niepokojącą bliskością
Kanciapy Dzikich. Pani Janeczka jest na urlopie, ksiądz Boniecki w Rzymie, a gdyby nawet byli, i
tak, Drogi Gościu, byliby zajęci, te dwie osoby toczyły bowiem przez większość czasu zażarty spór,
osobliwą
polemikę, dla postronnych raczej niepojętą. Jest wpół do pierwszej, pan Mieczysław Pszon
wychodzi na obiad i nie ma żadnej siły — Drogi Gościu — która mogłaby to zmienić. Redaktor
Fiałkowski, nieco speszony, w dziwnym pośpiechu wychodzi na kawę w towarzystwie przystojnej i
— nie ma co ukrywać — zamężnej kobiety, sam pojmujesz Nieoczekiwany Kliencie, że nie jest to
moment, w którym można go nagabywać o cokolwiek. Do Szefa i tak Cię nie dopuścimy, bo w
spojrzeniu Jerzego Turowicza, gdy się nam przygląda, jest już dość udręki. Najmłodszy w redakcji
Michałek jest zajęty porządkowaniem swego życia osobistego, Andrzej Romanowski zaś czuwa, by
nie popaść w nadmierną partyjność, co jest równie trudne. Redaktor w okularach, który przywitał
się z Tobą serdecznie, to kierownik działu religijnego, Januszek; on istotnie wielką wagę
przywiązuje do form i nieraz jeszcze się z Tobą przywita, o wylewnym pożegnaniu nie mówiąc.
Ten duży i gruby, który siedzi po przeciwnej stronie Kasi, również się Tobą nie zajmie, bo to ja
jestem i nie na swoim miejscu siedzę. Powinienem siedzieć w swoim boksie, ale tam właśnie
usiedzieć nie mogę. Pomiędzy piecem a ścianką działową jest mianowicie w moim boksie szpara,
przez którą ja, chcąc nie chcąc, sąsiedni boks widzę. Dotychczas zajmował tam miejsce ksiądz
Bardecki, to było dobre. Widok tego wyprostowanego jak strzała, dźwigającego ósmy krzyżyk
kapłana na każdego chyba działać musi kojąco. Nieraz wydaje mi się, że gdyby przyszła
zawierucha, apokalipsa, gdyby sprzysięgły się żywioły, wyprowadziłby nas na bezpieczne miejsce
nie kto inny, a Andrzej Bardecki. Może to bluźnierstwo, ale gdy patrzę na niego przez tę
szparę w boksie, gdy patrzę na niego, jak z dziwnym uśmiechem przegląda gazety, odnoszę
wrażenie, że Jego nie tylko Pan Bóg lubi. Do niego musi mieć słabość cale niebiańskie podziemie,
muszą Go lubić jakieś dawno zdegradowane pogańskie bóstwa i dobre duszki. On musi mieć z tym
światem rozległe, dobre i poufne kontakty, gdyby tak byio trzeba, drapieżne zwierzęta do stóp by
mu się łasiły. Więc widok księdza Bardeckiego w sąsiednim boksie dobrze robi na skołatane nerwy,
rzecz jednak w tym, że ostatnio do boksu tego wkroczył Dział Marketingu. Powiem od razu, że
widok na Dział Marketingu, pomimo że Marketing obciął ostatnio włosy, co nie było ze strony
Marketingu do końca przemyślaną decyzją, więc powiem ci, Drogi Gościu, że widok na Dział
Marketingu to nie jest kiepski widok, tyle że jest on biegunowo różny i raczej rozpraszający niż
skłaniający do kontemplacji. A już jak Dział Marketingu zacznie się w zamyśleniu przeciągać, to
nie ja jeden wolę poszukać tchnącego większą stabilizacją miejsca.
Również Korekta, Drogi Gościu, nie zajmie się Tobą, w Korekcie przyszło ostatnio na świat
dziecko, co samo w sobie jest absorbujące, a to akurat dziecko jest niesłychanie wprost żarłoczne,
co nie wymaga dalszych komentarzy. Jedyna więc, Pechowy Przybyszu, twa nadzieja w
Kierowniku Działu Kultury. Poznasz go po rozwianej fryzurze i nonszalanckiej garderobie. Poznasz
go, a gdy on ciebie pozna — nie protestuj. Zaprowadzi Cię do swego boksu, omówi z Tobą twoje
wiersze, których nie piszesz, a nawet, ku Twemu zdumieniu, zwróci Ci teksty, których wprawdzie
nie napisałeś, ale których my na razie nie będziemy drukować.
Nie protestuj, a nawet raduj się, Gościu. Sam równo cztery lata temu stanąłem w progu
„Tygodnika". Nikt mnie, rzecz jasna, nie zauważał, póki nie spoczęło na mnie bosko roztargnione
oko Kierownika Działu Kultury. I to, prawdę powiedziawszy, jest główny powód, dla którego piszę
ten felieton, trochę jubileuszowy i trochę do użytku wewnętrznego. Siądź, Znużony Gościu. Czytaj,
Tomku, stukaj w klawisze, Tereniu. A ty sobie zapal, Piotrusiu.
1993
32. Nowela o pierwszym kosmonaucie
Jak się okazuje, lot Gagarina trzeba unieważnić nie z powodu zażycia przezeń nadmiernej dawki
środków dopingujących, ale dlatego, że lot ów w ogóle się nie odbył. Unieważnianie nie
istniejącego to zresztą jeden z podstawowych elementów pierestrojki, banalnie paradoksalny i
oczywisty, w końcu to, co nigdy nie istniało, bywało niesłychanie ważne w idącym w rozsypkę
systemie. W każdym razie pogłoski o całkowitej nieobecności Gagarina w przestrzeni kosmicznej
jęły się ostatnio mnożyć i nasilać, a ich swoistym ukoronowaniem jest książka węgierskiego autora
Istvana Nemere Gagarin „kosmiczne kłamstwo"? W sierpniu rzecz ukazała się na Węgrzech, od
kilku tygodni dostępny jest przekład polski (Wydawnictwo „Kleks" w Bielsku). Szybkość istotnie
kosmiczna.
Przyznać jednak muszę, że o wiele bardziej sensacyjna i od wydawniczo-translatorskiego tempa i
od niektórych tez autora wydała mi się umieszczona na okładce informacja, jakoby był on (autor)
twórcą 90 (!) powieści. Ponieważ, jak wynika z tekstu, liczy on (autor) z górą czterdzieści wiosen,
łatwo obliczyć, iż nawet gdyby rozpoczął działalność powieściopisarską, będąc rocznym oseskiem,
i tak musiałby
kropić dwie powieści rocznie, a to nawet dla dziecka jest sporo. Snadź są jednak na świecie ludzie
pracowici.
Książka o Gagarinie w licznych swoich przesłaniach i zawartościach ociera się zresztą o
powieściową fikcję, powieściowe są też źródła i motywacje jej powstania. Otóż autor, słysząc
pewnego kwietniowego dnia 1961 roku wiadomość o locie człowieka w kosmos, nie dał tej
wiadomości wiary. Z biegiem lat rozbudzony wtedy sceptycyzm nie malał, przeciwnie, wzmagał
się. Pracowity Madziar skrzętnie gromadził wszelkie poszlaki potwierdzające jego wątpliwości, w
końcu zgromadził ich tyle, iż starczyło na niewielką książeczkę.
Trzeba od razu powiedzieć, iż wszystkie sugestie i dowody zgromadzone w dziełku mają charakter
poszlakowy i — po prostu — tendencyjny. Nie twierdzę, że Gagarin z całą pewnością był w
kosmosie i że węgierski prozaik łże i lży niepodważalne zdobycze ZSRR. Przeciwnie, teza, że
wszystko to była parodia, a nie wyprawa kosmiczna, podoba mi się i dziwnie mnie podnieca,
twierdzę jednak, że by tę tezę przekonywająco udowodnić, trzeba dysponować czymś więcej niż
starymi rocznikami sowieckich i węgierskich dzienników. Trzeba spróbować dotrzeć do
pewniejszych dokumentów niż oficjalnie wydana w Moskwie autobiografia Gagarina, trzeba wręcz
pojechać do ZSRR, odbyć rozmowy z naocznymi świadkami, dotknąć materialnych źródeł. Nemere
próbuje się bez spełnienia takich właśnie nader wstępnych i koniecznych warunków obyć. Toteż nie
na faktach bazuje, ale na domniemaniach i hipostazach. Toteż — powtarzam — książka bardziej
jakąś powieść fanta-styczno-psychologiczno-polityczną przypomina niż
literaturę faktu. Choć z drugiej strony brakuje autorowi i wyobraźni, i odwagi, by stworzyć
klasyczną science political fiction.
Jedną z okoliczności podejrzanych i pośrednio dowodzących maskarady był, zdaniem Nemerego,
przebieg pierwszej po wylądowaniu konferencji prasowej Gagarina. „Najbardziej zdumiewający
moment konferencji prasowej nastąpi! wtedy, gdy Gagarin jeszcze nie otworzy! ust. Poproszono go
do mikrofonu, by opowiedział o swoim locie. I wtedy on... wyją! z kieszeni kartkę, i przeczytał, co
widział w kosmosie". Jeśli przykładać do tej sceny kategorie zwyczajne, racjonalne i
zdroworozsądkowe, to istotnie jest ona zdumiewająca. Jeśli jednak pamiętać o należnym jej
macierzystym kontekście sowieckiego sposobu, stylu działania i myślenia, nie ma tu nic dziwnego.
Przecież jest rzeczą oczywistą, iż bez względu na przebieg lotu każda wypowiedź pierwszego
kosmonauty była na długo przed startem napisana i wystylizowana przez cały sztab fachowców,
lektorów i instruktorów najwyższego szczebla. Bez względu na to, co widział, i na to, czego nie
widział, Gagarin po powrocie albo też po rzekomym powrocie — musiał mówić to, co trzeba.
Sytuacja i waga wydarzenia były zbyt wielkie, by można było zwykłemu oficerowi pozwolić na
osobiste wynurzenia. A niechby mu się w nieważkościo-wym zamroczeniu wydało, że widzi czy
słyszy — dajmy na to — chóry anielskie i niechby po powrocie w obecności burżuazyjnych
dziennikarzy palnął coś takiego... Nie bądźmy dziećmi, poziom techniczny wyprawy mógł
szwankować, mogło jej w tym sensie w ogóle nie być, ale jej aranżacja ideologiczna, jej oficjalny
wystrój były bez wątpienia
zapięte na ostatni guzik. W tym też sensie, nawet jeśli lot Gagarina się odbył i nawet jeśli
przebiegał idealnie, musiały istnieć różnice i sprzeczności pomiędzy jego rzeczywistą a oficjalną,
doktrynalnie przyozdobioną i uszminkowaną wersją. Rzecz przecież dzieje się w Imperium
ogarniętym epidemią Tajności. Wszystko w Imperium było tajne, a przygotowania do lotu były
supertajne. Sam lot też był tajny i historia jego propagandowego nagłośnienia była zarazem historią
jego odtajnienia. Pewne rzeczy można było ujawnić, inne musiały pozostać tajne. Nieustanny spór
pomiędzy jawnością i tajnością, pomiędzy propagandą a sekretem musiał wieść niekiedy do
zamętu. Nemere zdaje się tej elementarnej reguły nie pojmować.
W pierwszej telefonicznej rozmowie z Gagarinem Nikita Chruszczow zapytał kosmonautę o
sytuację rodzinną, czy jest żonaty i jak się miewają rodzice. Węgierski dema-skator nadziwić się
temu nie może; twierdzi, iż gdyby to było naprawdę, pierwszy sekretarz od dawna wiedziałby
wszystko o kimś, kogo wytypowano do lotu. Prosta scena: Nikita Siergiejewicz gawędzi z
Gagarinem, zadaje mu kurtuazyjne pytania, leniwie przy tym kartkując dobrze mu znaną teczkę, w
której zgromadzono dane o wszystkich możliwych pokoleniach i odgałęzieniach rodziny
Gagarinów, nie przychodzi do głowy dociekliwemu, choć zarazem i zdumiewająco prostolinijnemu
detektywowi.
Również fakt, iż datę lotu rzekomo mylnie i przedwcześnie podano, nie ma specjalnego znaczenia.
W kraju, gdzie data zakończenia II wojny światowej została nieco — rzec można —
zmodyfikowana, doprawdy nie
przywiązywano — wiemy o tym wszyscy — nadmiernej wagi do kalendarzowej precyzji.
Jeśli pomimo braku przekonujących dowodów —a ów brak może być w końcu chwilowy, może się
to ws2ystko jednak potwierdzi — przyjąć wersję Istvana Nemerego, to z grubsza rzecz biorąc,
przebieg wydarzeń byiby następujący: Na krótko przed rzekomym lotem Gagarina został
wystrzelony w przestrzeń kosmiczną pierwszy prawdziwy kosmonauta radziecki.
Najprawdopodobniej był to miody Iljuszyn (syn starego Iljuszyna). Lot w zasadzie przebiegał
pomyślnie, Iljuszyn okrążył Ziemię, w końcowej fazie coś się jednak stało, awaria albo
przypadkowa zupełnie perypetia udaremniła tryumf. Iljuszyn, jeśli nawet ocalił życie, z pewnością
nie był w stanie czytać z kartki na ewentualnej konferencji prasowej. Ponieważ nie było możliwości
natychmiastowego powtórzenia lotu i ponieważ było wiadomo, iż lada dzień ruszą Amerykanie,
zdecydowano się na inscenizację.
Tropiąc pęknięcia, niedostatki i lapsusy tej inscenizacji, Nemere nie próbuje jej do końca
zrozumieć. Tropi bezlitośnie, zapominając o konieczności zachowania współczującej postawy dla
opisywanego świata, zapomina o obowiązku zrozumienia tego świata, obowiązku aktualnym nawet
wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy reguły rządzące tym światem są trudne i do pojęcia, i do
przyjęcia. Może nie należało w tym wypadku dociekać prawdziwego lub domniemanego przebiegu
wydarzeń? Może należało próbować pojąć prawdę psychologiczną, ów nieracjonalnie racjonalny
imperatyw podpowiadający twórcom lotu, iż mają prawo do fałszerstwa?
Bo przecież gdyby fabułę powieści o pierwszym kosmonaucie wyostrzyć, rzecz mogłaby wyglądać
tak (a może tak właśnie wyglądała?): Lot się udał. Młody Iljuszyn wysiada z „Wostoka", idzie na
konferencję prasową, sprawdza kartkę w kieszeni, zdejmuje pilotkę i raptem bęc, potknął się czy też
poślizgnął, dość, że leży, dość, że wyrżnął czaszką w krawężnik, dość, że od 1917 roku nie zdarzył
się w tym kraju tak daleko idący pech historyczny. Bo jakże to tak? Za sprawą psiej kupy — bo na
niej to potknął się pierwszy kosmonauta — początek Ery Kosmicznej miałby się oddalić na nie
wiadomo kiedy osiągalną odległość? Jakże to tak? Za sprawą niedbałej sprzątaczki pierwszeństwo
miałoby przypaść Amerykanom? Rozpacz wszystkich tych, którzy brali udział w pracach
przygotowawczych, nawet tych, którzy jedynie sporządzali opisy Ziemi widzianej z kosmosu,
musiała być wielka i kosmiczna. Była tak wielka i kosmiczna, iż moim zdaniem usprawiedliwiała
wszczęcie gigantycznego fałszerstwa. Motywacje do wszczęcia tego fałszerstwa musiały być tak
wielkie i kosmiczne, że istotnie na drodze do rzeczywistego tryumfu myśli radzieckiej stanąć
musiał mały i nikczemny drobiazg. Wiszącym w powietrzu morałem — Nie wystarczy polecieć
albo nie polecieć w kosmos; trzeba jeszcze pozamiatać kosmodrom — nikt się wtedy nie mógł
zadowolić. Trzeba to rozumieć.
A poza tym, jeśli istotnie Jurij Gagarin przez następnych kilka lat (zginął w 1968) wytrwał w roli
fałszywego kosmonauty, był on zaiste człowiekiem niezwykłym. Znoszenie ciężaru kolejno
dopinanych do munduru orderów i medali musiało być zajęciem wymagającym nie mniejszego
heroizmu niż wytrwanie w kosmosie 89 czy też 108 minut. Bo i w tym względzie istnieją
sprzeczności. Biorąc pod uwagę ewentualność, iż lotu nie było wcale, sprzeczności te znaczenie
mają nikle.
1991
33. Młodzi z „bruLionu"
Maluś, maluś, maluś Witold Gombrowicz
Złożyli niedawno wizytę w naszej redakcji redaktorzy pisma młodzieżowego „bruLion". Paru ich
było, natychmiast po wejściu wszyscy małe, białe tomiki z wierszami z kieszeni jęli wyciągać, z
prostotą je rozdawali i widać było, że na żadne formy wdzięczności nie czekają, że dają, bo dają,
więc my, starzy, nie bardzo wiedzieliśmy, co czynić, żeby młodych nie urazić i przesadnym
dziękowaniem się nie zbłaźnić.
— Prosimy, prosimy na pokoje, panowie widzą, remont u nas — pokrzykiwaliśmy i
popatrywaliśmy po sobie speszeni nieco, bo ciekawi byliśmy, co tych młodych do nas sprowadza,
coś ich wszak ważnego sprowadzać musiało, myśl, że o tomiki idzie, że chodzi o to, by małe, białe
tomiki zrecenzować, przyszła nam do głowy, bo oczywiście radzibysmy tomiki młodych
recenzowali, ale tu musiało o co innego chodzić, tu o jakąś sprawę bezkompromisową iść musiało, i
rzeczywiście szło, bo gdyśmy siedli, młodzi z chlebaków z kolei magnetofony i mikrofony jęli
wyjmować i z młodzieńczą bezkompromisowością do ust nam przykładać. Co my, redaktorzy
„Tygodnika", o „bruLionie" sądzimy, pytali, bo Jubileusz „bruLionu", bo „bruLion"
L56
i w radiu, i w telewizji niebawem zasiądzie i wszystkie środowiska się wypowiadają, więc i my
mamy możność na temat „brulionu" się wypowiedzieć.
— No, pismo żywe, młode, butne, wszystkie wady i zalety młodości mające — odpowiadamy
radzi, że o nic gorszego nie pytają.
— Ale konkrety, konkrety — pyta jeden nąjporządniej ubrany i przyjaźnie mikrofonem po szczęce
tryka.
— No, żywe, dobrze redagowane, butne, młode, świeże, ciekawe, wady, zalety młodości, w
młodości przyszłość — jeden przez drugiego się przekrzykujemy, bo jednak —-czujemy — coś
zaczyna w powietrzu wisieć.
I faktycznie, tamci snadź cierpliwość tracą, jeden po-pluwać zaczyna, drugi słowo okropne
wypowiada (ale na szczęście remont pełną parą idzie i nie słychać), a trzeci sam do mikrofonu
jadowicie cedzi:
— A Skandal-Prowokacja-Profanacja-Żydzi-Bataille-
-Obraza Boska-Celine...
— Coś tam było — powiada nasz kierownik działu poetyckiego — coś pamiętam, ale przecież my
dobre, nie złe rzeczy pamiętamy, ja sam — powiada kierownik i rękę na sercu kładzie — nie
Wybryk, ale raczej klasykę w pamięci przechowuję. Na przykład numer — mówi z tryumfalną ulgą
w glosie — numer o Brodskim świetny.
W nich jakby piorun strzelił, świetny-świetny, mną w ustach to słowo niczym przekleństwo
najobrzydliwsze i jeden do drugiego, przeniknięty ohydą i pogardą, zjadliwie pokrzykuje: świetny-
świetny!
Nasz sekretarz redakcji, co z tyłu stał, półgłosem powiada, że chwalenie ich, choćby i szczere,
zgubę nam przy-
!5~
niesie, że oni nie pochwały i aprobaty, ale przygany i chłosty oczekują i że zaraz prowokować
zaczną. I —jak zawsze — miał nasz sekretarz rację, długośmy nie czekali, a tu ich Szef, pięknie w
koński ogon uczesany, na przód się wysuwa i mówi:
— A w Warszawie powiadają, że wy tu, jak tylko na okładkę „brulionu" spojrzycie, spowiadać się
musicie.
Cisza się zrobiła, ale na chwilę tylko, bo filar nasz niezawodny, Rzecznik i Prezes (choć już
rzecznikiem ani prezesem nie jest, ale dla nas jest i będzie zawsze), jak zwykle skrajnie rozumnie i
wyrozumiale przemawiać począł.
— Chłopcy — powiada Prezes — rozumiem was. Wy młodzi jesteście i dla was świat jest piękny i
pełen harmonii. Jak to powiada poeta, murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania i wy, młodzi,
macie prawo tak sądzić, wy sądzicie, że u nas nieustanne modlitwy i pacierze trwają, że w „Gazecie
Wyborczej" komisja co rano sprawdza gotowość urny i goździkiem wita pierwszego glosującego,
że w, dajmy na to, „Tygodniku Solidarność" redaktorzy raz po raz chorągwie rozwijają, za ręce się
biorą i stare pieśni nucą, i dobrze chłopcy, że tak sądzicie, bo pięknie by było, gdyby tak było. Ale
— tu Prezes głos wzmocnił — świat jest skomplikowany i wy przecież już trochę o tym uczyliście
się, już to i owo musieliście przecież przerabiać. Ja wiem, że od nauki wiele spraw odciąga, ja
wiem, że wy w piłeczkę się bawicie, i doskonale, bawcie się w piłeczkę, ja wiem i nie ma co tego
ukrywać, że wy już i dziewczętami zaczynacie się interesować, i dobrze, interesujcie się, zwracajcie
uwagę, jak są inne, ale i na naukę, na naukę
czas być musi — zakończy! Prezes z mocą, a nam aż się klaskać zachciało, tak dobrze powiedział.
Ale ich Szef za swój ogon koński się chwyci! i w jakimś zatraceniu potrząsać nim zaczął, jakby nie
ogonem, a zabobonem jakimś groził, a inny, co obok stal, litanię jakąś plugawą począł mówić,
aurobindoprabhupada-aurobin-doprabhupada, jak w szale krzyczał i siarczyście, i piekielnie się
zrobiło, i istotnie było jasne, że nie odstąpią, póki się ich nie zadowoli, a nie zadowoli się ich, póki
się im jakiej przykrości nie powie.
— Mnie — mówię — w jednym numerze nie podobał się tekst niejakiego Celine'a — choć cicho
mówiłem, natychmiast, jak tylko słowa „nie podobał się" usłyszeli, przyjaźnie zamilkli — nie
podobało mi się tłumaczenie — mówię, choć głos mi się trochę łamie, bo trochę wstyd powiedzieć,
ale przecież mówię — nie podobało mi się tłumaczenie, bo tłumacz za moją żoną wściekle gania...
A poza tym — już teraz śmiało i wyraziście dodaję — Profesor Błoński, Profesor Błoński o tych
sprawach pisał.
Dopieroż ci się zgiełk i rumor podniósł. Dopieroż wiwatować i chlebaczki pod sufit ciskać poczęli.
— Błoński nasz! — krzyczeli. — On z nami! Profesor nasz! My z Nim! Błoński nasz! Nasz! Nasz
ci On!
Stropili nas tą, jak widać było, nieskrywaną i szczerą euforią. Nie udawali, nie blefowali, coś
prawdziwego za tym kryć się musiało i my w desperacji na drzwi do gabinetu Naczelnego wiodące
zaczęliśmy pozierać, bo przecież w tej niepewnej chwili tylko Naczelny mógł rzecz sprawdzić,
tylko On mógł do Profesora zadzwonić i zapytać: Jasiu, czyjżeś Ty? Ale śmiałości i refleksu nam
brakło,
a zresztą i oni szli już hurmą ku wyjściu, piłeczką się bawili, a piłeczkę mieli nie gumową, ale
prawdziwą węgierską futbolówkę, najnowszy też numer „bruLionu" na wierzch wyjęli i w
rozmaitych miejscach wydrukowane tam paskudne słowa czytali i śmiali się, śmiały się, łobuzy,
apokaliptycznym śmiechem, moc w nich snadź była wielka, bo nie tylko przeciw nam, ale i przeciw
światu się śmiali, i ze śmiechem wyszli.
A nam małe, białe tomiki z wierszami pełnymi młodzieńczych uniesień zostały. A i w tym numerze
„bruLionu", co z niego czytali i co go na biurku Pani Janeczki zostawili, coś się znalazło. Jak się z
tego numeru wszystkie brzydkie słowa wycięło, to ciekawy tekst autora — wprawdzie niemłodego,
bo Gustawa Flauberta — do czytania został.
1991
34. Przysyłaj choć puste koperty
Rezonans, jaki wywoła List Zbigniewa Herberta do Stanisława Barańczaka (opublikowany w
„Gazecie Wyborczej" nr 203), będzie zapewne rezonansem znacznym, z czego należy się cieszyć,
zjawisk i głosów wywołujących w kulturze rezonans jakikolwiek jest mało, wielcy pisarze (których
jest mało) rzadko zabierają głos w sprawach historycznych czy estetycznych, jeszcze rzadziej
czynią to z tak bezceremonialną precyzją jak Herbert. Z drugiej strony List budzić może i mniej
jednoznaczne uczucia, jest bowiem w pewnym sensie kolejnym głosem w dyskusji o nim samym, o
samym Autorze, która to dyskusja jest dyskusją dziwną, a ponowny w niej udział Herberta czyni ją
jeszcze dziwniejszą. Lepsza wprawdzie dyskusja dziwna niż żadna, choć niekiedy niektórym
przedsięwzięciom polemicznym nadziwić się doprawdy trudno.
Herbert, jak wiadomo, socrealistą nie był, liczni natomiast jego koledzy pisarze socrealistami,
owszem, byli. W głośnej, opublikowanej w Hańbie domowej, rozmowie z Jackiem Trznadlem
Poeta tę prawdę od dawna dobrze znaną przypomniał i — co gorsza — wiarygodnie, choć boleśnie
(co zawsze idzie w parze) rozwinął i uzasadnił.
Rychło okazało się, że przypominanie faktów niepodważalnych — zwłaszcza gdy czyni to ktoś w
niepodważalności zanurzony — budzi szaloną chęć podważania. Nie będąc socrealistą, nie
powinien — okazuje się — mówić, że nie był socrealistą, jeśli już z jakichś powodów musiał to
uczynić, winien uczynić to nie wprost, przemilczeć, wyrazić jakoś subtelniej, na przykład, że chciał,
ale mu nie wychodziło, nie, że nie był, ale że raczej był w pewnym sensie, a w ogóle lepiej by było,
gdyby tę pozornie niepodważalną prawdę skorygował, gdyby tekst wywiadu z Trznadlem porządnie
zaadiustował, autoryzował, gdyby w skupieniu raz i drugi przesłuchał taśmę, wygładził
stylistycznie, poprawił literówki i skromnie wyznał, iż po prostu był socrealistą. W końcu
wyrażenia „był" i „nie był" jedynie literówkami się różnią.
Nie będąc socrealistą, nie powinien był też Herbert — zdaniem jego polemistów — w żadnym
wypadku rejestrować faktu, że inni socrealistami byli. Socrealizm był po prostu wewnętrzną sprawą
socrealistów — i istotnie trudno takiemu stanowisku odmówić racji, każdy, kto próbował się do
tych okopów i warowni zbliżyć najniewmniejszą choćby drogą, drogą lektury, ten wie, że radosny
chichot, z jakim przystępuje się do lektury jakiejkolwiek powieści socrealistycznej, kończy się w
najlepszym razie na dziesiątej stronie, kolo dwudziestej zaś męki są już tak nie do zniesienia, że
jedynym wyjściem jest zupełna i całkowita rejterada.
Herbert, rejestrując obecność socrealistów, popełnił w dodatku wykroczenie podwójne: nie tylko
zarejestrował to, czego rejestrować nie powinien, ale w dodatku
zarejestrowawszy — trudno, stało się — nie docenił. Nie zachował się jak kolega pisarz, a przecież
o kolegach pisarzach mówił, sam uprawia literaturę, więc powinien wiedzieć, jak trudne konwencje
literackie oni wybrali, jak niewdzięczny literacko materiał próbowali drążyć, jak dramatyczną
nieraz sprawą było borykanie się choćby z samą tylko wielkoprzemysłową tematyką. Herbert w
gruncie rzeczy nie zachowuje się jak człowiek pióra, abstrahuje bowiem od literatury i przenosi
rzecz na trywialne płaszczyzny życia codziennego, a przecież — powiedzmy brutalnie i po męsku
— ten trud był trudem niemałym, napisanie czegoś, czego nawet przeczytać nie sposób, musiało
być trudem niemałym, i za ten trud to i owo — nie bądźmy dziećmi — sprawiedliwie się należało.
Takie po prostu jest życie i trochę wstyd o tym mówić, bo jednak literatura — dla zdrowej
większości ludzi pióra — to nadal zbiór wartości niewymiernych.
Herbert utrzymujący, iż sam nie był socrealistą, i — co gorsza — trzymający się z uporem maniaka
kuriozalnej tezy, iż jacyś socrealiści w ogóle istnieli, znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Z opresji — a prawdę mówiąc z klęski zupełnej — wybawił go Zdzisław Łapiński, dowodząc, iż
nieprawdą jest, jakoby nie był, ponieważ, owszem, był socrealistą, może nie pełnokrwistym, może
nie z prawdziwego zdarzenia, ale ilościowe niedostatki dorobku — zdaniem badacza — w
zupełności rekompensował fakt ówczesnego bratania się Poety z Bolesławem Piaseckim.
Gdy już wydawało się, że napięcie zelżało, że sytuacja się normalizuje, że na antysocrealistyczne
wybryki Herberta spojrzeć można łaskawszym okiem — wystąpił na
łamach „Pulsu" Zbigniew Mentzel i czarno na białym, posługując się cytatami i bezlitosnymi
argumentami, niezbicie udowodnił, iż owe trzy socrealistyczne wiersze (bo trzy wykrył Łapiński)
nie są bynajmniej socrealistyczne, że można je na socrealistyczną modłę interpretować, że niestety
kolosalnie różnią się od typowych produktów epoki. Słowem, wszystko — raz jeszcze — runęło.
Nastąpiły kolejne wypowiedzi, zabrał wreszcie glos
— pisząc List do Stanisława Barańczaka — Zbigniew Herbert. Zabrał głos — jak należy domyślać
się z osobliwego rytmu i kompozycji tego tekstu — z niejakim zdumieniem i irytacją, być może
zabrał głos z zamiarem definitywnego zamknięcia sprawy, dopowiedzenia niejasności,
rozstrzygnięcia tego, co niepewne. Rezultaty jednak — jak mówię
— mogą być odwrotne, mogą rozlec się następne liczne komentarze, egzegezy i polemiki,
przedziwny spór o oczywistości i pewniki trwać może kto wie jak długo. Bo przecież — że
pozwolę sobie na zmianę tonu na bardziej fundamentalny — rzecz nie w tym, czy Herbert był
socrealistą. Nie był. Ludzie! Nie był! Gdzież mu się równać z klasykami konwencji, jak
porównywać trzy opatrzone maskującą aranżacją polityczną wiersze z tęgimi produktami prozy
produkcyjnej. Rzecz natomiast w wartościach bezwzględnych. Trzy lekko socrealistyczne wiersze
Herberta są po prostu ciekawsze od całego dorobku epoki.
Jan Błoński napisał niedawno, że nic nie pozostało, nic nie da się z tamtego czasu, ani linijki,
ocalić. A może właśnie tych kilkanaście linijek Herberta dałoby się ocalić? A więc paradoksalnie
nie był, ale był, bo był najlepszy? Być może widoczna tu przewrotność nie jest aż tak przewrot-
ki
na. Zbigniew Herbert należy bowiem do tych pisarzy, których każdy tekst, każda wypowiedź,
każdy epizod biograficzny ma osobliwe dalekosiężne znaczenia. Kiedy pisze do Barańczaka: „W
czasach stalinowskiej nocy sam Wódz (Piasecki) zaprosił mnie do Grand Hotelu w Sopocie...", to
przecież ilość nagromadzonych w tej frazie realności kulturowych musi działać inspirująco. Kto z
kronikarzy nocy stalinowskiej ma w zapasie taką scenę: Sopot, Grand Hotel, Piasecki, Herbert..., a
jeśli wyobrazić sobie i trzeciego —- kto wie, czy nie najaktywniejszego — uczestnika rozmowy,
Johna Walkera?
Tak, to ma znaczenie, tak, to jest nie tylko kwestia smaku. Ma znaczenie cały dziwny — bo
dziwnymi rzeczami inspirowany — List Zbigniewa Herberta, miałby znaczenie, nawet gdyby —
choć zabrzmi to nieoczekiwanie patetycznie — koperta Przezeń adresowana była zupełnie pusta.
1990
35. Już prawie nic
Lektura listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza, wydanych właśnie nakładem Czytelnika, jest
lekturą nader nostalgiczną. Kilkadziesiąt listów, sto pięćdziesiąt stron druku, a przecież całe epoki
kryją się pod nieraz bardzo zdawkowymi tekstami. Nie pisywali obszernych epistoł, nie analizowali
wydarzeń, przełomów, nie pisali prawie w ogóle o polityce, z rzadka — na dobrą sprawę —
pisywali o literaturze. Ale właśnie zdawkowość, przypadkowe niekiedy powody ożywiające tę
korespondencję, fakt, że przez dziesięciolecia płynęła wąską strugą — dają zdumiewający efekt
literacki, kiedy streszcza się czas rozległy. Wojna wybuchła, wojna się skończyła, pisaliśmy
książki, urodziły się dzieci, pomarli przyjaciele, urodziły się wnuki, zmieniła się władza, mroźna
zima, upalne lato, stronami deszcze, stronami pogoda, książka skończona albo nie skończona, smak
jabłka, i tyle, i już nas nie ma. Byli obaj świadomi, czym jest przemijanie, jak druzgoczące bywają
igraszki czasu: „Drogi Jerzy! — pisał osiemdziesięciopięcioletni Iwaszkiewicz — W tych dniach
stuknie Ci siódmy krzyżyk. Coś podobnego. Naśladując Nałkowską powiem, żem się wszystkiego
spodziewał, ale nie tego, że Ty będziesz stary".
Dla obu wszakże spośród wszystkich odmian czasu czas teraźniejszy był najistotniejszy. Obaj byli
pisarzami, którym potrzebny był natychmiastowy poklask, uznanie czytelników, uznanie krytyków.
I uznanie władzy. Czyż trzeba to przypominać? Nieoczekiwanie okazuje się, że re-toryczność tego
pytania ulega, już uległa, korozji. Bo kogóż niebawem będą obchodzić, kogóż już obchodzą
socrealistyczne wybryki Andrzejewskiego, jego odwilżowe rozterki, kogo będą ciekawić
gierkowskie uniesienia Iwaszkiewicza? „Gierek i Papież na dwóch równoległych tronach, coś jak
zjazd w Gnieźnie" — napisze Iwaszkiewicz w 1978 roku, ale przecież rok wcześniej wydał Mapę
pogody i ten tom zostanie w literaturze, a nie świadectwa jego — istotnie zdumiewającej —
blokady intelektualnej związanej z postacią pierwszego sekretarza.
Czas teraźniejszy domaga się, jak wiadomo, najsowit-szych danin i haraczy i obaj pisarze w
rozmaitych chwilach życia tego rodzaju płatności uiszczali. Andrzejewskiego wieloletnie
oczekiwanie na wydanie Miazgi wytrąciło — delikatnie mówiąc — z pisarskich i życiowych
równowag. Wytrąciło go chyba bardziej niż stalinowskie epizody. Był pisarzem o wiele bardziej
sezonowym od Iwaszkiewicza, oddech jego książek był o wiele krótszy, Miazga, być może
arcydzieło lat sześćdziesiątych, dwadzieścia lat później była martwa martwotą równą martwocie
Popiołu i diamentu.
Iwaszkiewicz z kolei — zawsze nierówny, ale zawsze miewający w swej nierówności wielkie
literackie rezultaty — nigdy nie był w gruncie rzeczy doceniany jak trzeba. Był Klasykiem,
Prezesem, Panem na Stawisku, Ewentualnym Noblistą, Posłem, Marszałkiem Seniorem, a zarazem
towarzyszył mu niezrozumiały, czy może nader zrozumiały, obyczaj ignorowania jego prawdziwej
wielkości. Szczególnie bolesne musiało to być dla niego pod koniec życia — pisał przecież wtedy
rzeczy niezwykłe. Szczególnie żenujące stało się to po jego śmierci, w latach osiemdziesiątych i
teraz, kiedy to rozliczne rzesze wzbogacone zostały o niezbędną orientację w sprawach
zasadniczych. Iwaszkiewicz był po prostu kimś i nadmierna poufałość czy też na przykład
układanie na podstawie jego życia utworów scenicznych, w których mruga się okiem i daje do
zrozumienia, że w temacie hierarchii peerelowskich oraz osobowości artysty coś się wie, jest
zwyczajnie żałosne.
Najosobliwszym paradoksem listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza jest być może fakt, że nie
pozostawiają one uczucia niedosytu. Jest w tej szczupłej książeczce opisanych tyle, ile trzeba,
powojennych przygód ludzi myślących, tyle, ile trzeba, anegdot, kontrowersji, sporów i smacznych
szczegółów. Iwaszkiewicz wypada ciekawiej, ponieważ starszy od Andrzejewskiego o piętnaście
lat, był też zawsze odeń doroślejszy.
Kiedyś, kiedyś mogło się wydawać, że gdy na przykład w latach dziewięćdziesiątych zostaną
otwarte archiwa pisarzy współczesnych, czegóż tam nie będzie. Zwierzenia o politycznych
rozterkach, boje z cenzurą, PRL od podszewki, bezlitosne wizerunki kolejnych ekip, niezwykle
detale. Może zresztą takie, a nawet gorsze jeszcze rzeczy ujrzą światło dzienne, może zostały w
jakichś listach, dziennikach zapisane. Najpewniej jednak nie. Archiwa minionego czasu — i te
masywnie opieczętowane, i te ukryte w prywatnych biurkach — okazują się puste. Była to
rzeczywistość paradoksalnie nie skłaniająca do tajnych zapisków. Albo więc w świadomości jej
najbliższych świadków miała trwać wiecznie, albo jej tymczasowość nie była godna uwagi.
1992
36. Kraina olbrzymów
Rzadko się zdarza tak przyjemny pretekst do reanimowania rytualnych rozważań o polskości, jak
wydany nakładem NOW-ej Wybór Zofii Williama Styrana.
Jak powszechnie wiadomo, jest to powieść „głośna", „skandalizująca" i „kontrowersyjna". Jedni
widzą w niej wielkie dzieło sztuki literackiej, drudzy odsądzają ją od wszelkich wartości. By nie
mnożyć pozornych antytez, powiedzieć trzeba od razu, że rację mają ci pierwsi. Wybór Zofii jest to
literatura wielka. Wielka literatura zawsze budzi kontrowersje i nie byłoby o czym mówić, gdyby
nie fakt, że mowa o nas. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy książki zgadzają się, choć w różnej
skali, iż jeśli chodzi o nas, Styron nie sprostał. Ukrzywdził nas, uprościł nasz wizerunek,
strywializowal i nie pojął naszych zawiłości. Nawet zupełni entuzjaści przyznają, iż w imię artyzmu
trzeba autorowi pewne nas dotyczące niedopatrzenia wybaczyć.
Sprawa stara jak Gall Anonim. Od zawsze wiadomo, że jeśli jakiś cudzoziemiec poruszy sprawę
polską — uprości on ją, zwulgaryzuje i wypaczy. My, Polacy, nie jesteśmy przez świat rozumiani.
Świat nas nie pojmuje, jest wobec
naszych problemów bezradny, abstrahuje od naszej specyfiki. Świat nas nie rozumie tak dalece i tak
wielorako, że nie rozumie nas i wtedy, kiedy mu mówimy, że nas rozumie. Świat myśli na
przykład, że kiedy my mu mówimy, że on nas nie rozumie, znaczy to, że tylko i wyłącznie my sami
samych siebie rozumiemy. A przecież my sami samych siebie też nie rozumiemy. I tu właśnie
pogrzebany jest pies polskiego hermetyzmu. Ponieważ Polacy porażeni są tajemniczością swego
kraju, mają nie opracowaną podstawową problematykę i nie wyjaśnione dzieje, są na
permanentnym głodzie definitywnych rozstrzygnięć, jasnych rozwiązań i pełnych odpowiedzi. Na
obcych spoglądają z nadzieją, przy czym jest to nadzieja boleśnie od stuleci zawodzona, niezwykle
bowiem trudno zainteresowanym Polską cudzoziemcom sprostać naszemu maksymalizmowi.
Ledwo jakiś nie-Polak zaciekawi się, dajmy na to, zawiłością naszych dziejów, natychmiast nasi na
niego z mordą, że ma on nie zaciekawiać się zawiłością, ale ją rozwikływać, czego i tak nie potrafi,
bo przecież nie-Polak.
Domaganie się od amerykańskiego powieściopisarza pełnego obiektywizmu w sprawach polskich
jest wszakże domaganiem się rzeczy obiektywnie w Polsce nie istniejącej. Nie jest bowiem tak, że
literatura polska dysponuje utworami mówiącymi całą prawdę o Polsce, holokauście,
antysemityzmie i drugiej wojnie światowej. Przeciwnie, jak na razie literatura polska dysponuje
wyłącznie szeregiem utworów, które większość tych zagadnień upraszczają, wulgaryzują i fałszują.
W pretensjach do Styrona nie idzie zatem o to, by dorównał on naszej świadomości, idzie o to, by ją
rozjaśnił i wytłumaczył, by nam dał, czego sami
nie mamy, by nam dał, jak mówi piosenka, „czego inne nie dały". W wiecznych pretensjach
Polaków do świata zakamuflowana jest w gruncie rzeczy prośba o intelektualne wsparcie. Redukcja
zadłużenia, spłaty i korzystne kredyty, owszem, ale prawdę powiedziawszy, dobrze by było, gdyby
daleki, oziębły i ospały w namyśle nad nami świat zadbał i o nadbudowę. Wizja zachodnich
intelektualistów opracowujących naszą problematykę, tamtejszych powieściopisa-rzy piszących w
naszym imieniu gruntownie realistyczne powieści jest równie nęcąca co — mimo wszystko —
tandetna. W jej tle majaczy poza tym dokuczliwy intelektualnie wizerunek bratnich ekspertów, a
wiadomo, że nic tak nie męczy jak fałszywe tropy myślowe.
William Styron zapewne nie napisał swej powieści, by wesprzeć Polaków duchowo. Być może
nawet sięgnął po temat polski powodowany niskimi pobudkami ludzkiej ciekawości.
Jest to oczywiście gest sam w sobie obraźliwy, nikomu, kto pragnie być fundamentem, nie będzie
odpowiadać rola ornamentu. Być może na obronę (albo ku całkowitemu pognębieniu) Styrana da
się powiedzieć, iż to, co w jego książce miało być ornamentem, rozrosło się, zachwiało proporcją
całości, stało się, jeśli nie podstawą, to niezwykle ważnym elementem konstrukcji.
Nad polskim tematem Styron pochylił się zwabiony jego tajemniczością, zawiłością i patologią. Jest
to pisarz takich właśnie tematów, pilny i uważny czytelnik Faulkne-ra i Dostojewskiego;
równolegle z Wyborem Zofii ukazał się Dotyk ciemności, kronika jego — jakże zresztą
kontynentalnej — depresji i zarazem autobiograficzne wyznanie,
wiele mówiące o „pogrążonych w mroku" korzeniach jego twórczości.
Tematy mroczne niosą zawsze pewien ładunek artystycznego ryzyka, ale zadanie pisarskie, jakie
podjął Sty-ron w Wyborze Zofii, było — nie tylko na polskie oko — wręcz samobójcze. Bo
przecież jeśli Amerykanin pisze
0 pięknej Polce, córce przedwojennego antysemity, więźniarce obozu koncentracyjnego,
mieszkającej tuż po wojnie w Ameryce i przeżywającej tam dramatyczny romans z Żydem
wariatem, to jest mniej więcej tak, jakby polski pisarz wprowadził na karty swej powieści postać
pięknej Chinki, córki chińskiego uczonego o silnie antypolskim nastawieniu, która po burzliwych
przygodach, spustoszona moralnie przez rewolucję kulturalną, przedostaje się cudem do Warszawy
i tu zakochuje się bez pamięci w dotkniętym schizofrenią przedstawicielu partyjnego betonu. Otóż
wykonać taki temat, by stal się on wielką powieścią, a nie surrealistyczną humoreską, to zadanie
gigantyczne nawet dla poważnego pisarza.
Zapewne jest tak w literaturze, że powieściopisarze poważni obracają się w kręgu tematów
poważnych, a literaccy hochsztaplerzy epatują rzeczami ryzykownymi i podejrzanymi. Najwięksi
natomiast potrafią — jak Styron — sprostać każdemu literackiemu ryzyku. Ryzyku biologiczności i
eschatologii, kiczu i fabuły, nikczemności i patosu.
I ryzyku zanurzania się w nie swoje obszary kulturowe. Pisarzowi temu w gruncie rzeczy należy się
uznanie i za to, za co jakby niepodważalnie jest atakowany, mianowicie za gruntowne i wbrew
pozorom skuteczne przeoranie się przez dzieje i realia polskie, za solidne umocowanie swej
fantasmagorycznej powieści w realistycznym tle. Tu i ówdzie nie obywa się bez spekulacji, tu i
ówdzie spojenia szwankują, ale przecież inaczej być nie może. Nieskończona ilość tematów będzie
się zawsze w dziejach kultury kłębić w nieskończonej ilości ujęć.
Dzieła takie jak Wybór Zofii zawsze też budzić będą kontrowersje krytyczne; opierając się na ich
recepcji, da się zapewne kiedyś spisać „Księgę sposobów nierozumie-nia literatury". Uwikłany na
przykład w problem, czy aby Styron sugeruje, że wszystkie bojowniczki Armii Krajowej były
lesbijkami (nie były, nie sugeruje), recenzent „Gazety Wyborczej" miażdży amerykańskiego pisarza
obosiecznym, niestety, zdaniem: „Myślę, że tylko przez zapomnienie Styron nie dał informacji o
zaludniających szeregi Armii Krajowej rzeszach narodowców, mormonów, Pigmejów i trollów".
Myślenie okazuje się mocną stroną recenzenta. Styron istotnie nie dal tej informacji „przez
zapomnienie". Starał się mianowicie zapomnieć o potocznej amerykańskiej świadomości, według
której nie tylko Armia Krajowa (każdy Amerykanin wie, o co idzie), ale i cala Polska nader często
bywa krainą Pigmejów i trollów. Być może udało mu się swą powieścią ten krzywdzący obraz
Polski tu i ówdzie skorygować. Nie wszędzie i nie w całości, bo jednak nie zauważył, że opisuje
krainę olbrzymów, których nikt nie pojmie i którym nikt nie sprosta.
1992
37. Pożegnalny list miłosny
My, czytelnicy prozy Pana Tadeusza Konwickiego, piszemy ten pożegnalny list miłosny, by
nakreślić smętny koniec naszych czytelniczych uczuć, a także by wspomnieć czasy, kiedy były one
— nasze uczucia — bardziej płomienne. Kochaliśmy go jak brata, powiada poeta. Jeśli idzie o Pana
Konwickiego, to my, jego czytelnicy, kochaliśmy go jak brata, ojca, matkę i córkę, żonę i kochankę
razem wziętych. Słowo „czytelnicy" też tu mało mówi, bo my jesteśmy, czy też niestety byliśmy,
jego adoratorami, miłośnikami, fanami, wyznawcami. Tak jest, bywali wśród nas tacy, którzy w
przedśmiertnej godzinie błagali, by im włożyć do trumny Kalendarz i klepsydrę, bywali tacy, którzy
całe strony ryli na pamięć, i jedynym językiem, jakim z czasem umieli, czy też mogli, się
posługiwać, były wsiąkłe w ich krwiobieg cytaty z powieści. Były wśród nas małżeństwa, które
chciały, a nie mogły się rozejść, nie mogły, bo przy podziale biblioteki każde chciało zachować
Konwickiego w całości, i w końcu zostawali ci nieszczęśnicy razem nie dlatego, żeby być ze sobą,
ale żeby ukochanego pisarza nie porzucać. Ach! czym może być miłość do literatury, czym
i";;
może być adoracja autora, do jakich wzlotów i do jakich upadków może ten nałóg doprowadzić!
W Zorzach wieczornych, swej najnowszej książce, która jest powodem niniejszej epistoły, Autor
opisuje postać zdesperowanego czytelnika, co domaga się odeń ściślejszych danych w przepisie na
antyłupieżową miksturę nieściśle zreferowaną w Malej Apokalipsie. Piękny przykład i pięknie
pokazujący budujące działanie literatury pięknej. Ale przecież znamy i takich, co podane w tamtej
powieści receptury nie tylko na łupież, ale i na zaparcie stosowali, choć żadna z tych dolegliwości
ich nie nękała. Przecież i tacy do naszego bractwa należeli, co za jeden kłaczek z sierści kota Iwana
gotowi byli każdą zbrodnię popełnić. I ci, co ile razy przyszło im stać w kolejce, w dziwny
błogostan zapadali, bo roiło im się, że zstąpili na ziemię ze stron Kompleksu polskiego. To my
wydzwanialiśmy do niego, by tylko usłyszeć ten dziwny, niski i chrypliwy glos, i zaraz, przerażeni
jego bliskością, co wydawała nam się bliskością jakiejś nie z tego świata osoby, odkładaliśmy
słuchawkę.
To my do tego stopnia jego wileńskością i litewsko-ścią byliśmy zafascynowani, że ze szczególną
czułością spoglądaliśmy na tamte krainy; choć z innych stron pochodzący, nieraz za sprawą tej
magicznej prozy czuliśmy się na wskroś Litwinami. Ci z nas, w których żyłach nawet kropla krwi
litewskiej nie płynęła, ni stąd, ni zowąd podnosili wzrok znad kart Konwickiego i czuli w sobie
prawdziwie wileńskie uniesienia. Gorzej nawet bywało — myśmy nie tylko litewskich kresów,
myśmy w swym szaleństwie i stalinowskich ekscesów naszemu Mistrzowi zazdrościli. Myśmy
razem z nim, choć niektórzy z nas w pieluchy wtedy
sikali, przełom październikowy przeżywali, myśmy razem z nim legitymację partyjną oddawali,
myśmy razem z nim do podziemia zstępowali.
Jeśli jakiś cień wątpliwości w naszych duszach się pojawiał, tłumiliśmy go natychmiast i z
fanatyczną gorliwością okłamywaliśmy samych siebie. Gdy w trakcie lektury na przykład Nowego
Światu i okolic jakiś epizod nieoczekiwanym banałem nas poraził, to Mistrz! to Mistrz! —
krzyczeliśmy — świadomie banału używa, celowo po banał sięga, bana! w swej litewskiej chytrości
banałem zwalcza, banalność totalitaryzmu banałem anegdoty razi.
Gdy Bohiń niektórym z nas zbyt mało drapieżną się wydała, z miejsca drudzy ich rozterki wyższą
świadomością Autora tłumaczyli. To świadomy zabieg literacki — mówili — ucieczka w czas
sielski, niepowtarzalna atmosfera dworkowego romansu, jakże Mistrz zresztą i w tym czysto,
zdawać by się mogło, rzemieślniczym produkcie jest wierny sobie, zwróćcie uwagę, jak tu wszyscy
niczym w Kompleksie polskim chodzą za sobą gęsiego, w poszukiwaniu cudzego życia, w
poszukiwaniu utraconego czasu. I wierzyliśmy, dawaliśmy się efektownym formułom
przekonywać.
W dyskusjach nad Rzeką podziemną czy też Wschodami i zachodami księżyca raczej nie braliśmy
udziału, bo przysłowiowy czerw wątpliwości zżarł nas już jednak od środka i nie chcieliśmy go
karmić jakimś nieopatrznym sądem. Wiedzieliśmy, że nasza rzecz czekać, w ubóstwieniu Autora
byliśmy już cokolwiek zdegenerowani. Już nie Jego miłośnikami, ale sługami i lokajami się
staliśmy, a zadanie lokajstwa w dniach niemocy Pana jest proste: zachowywać się cicho i czekać, aż
Pan moc odzyska, aż z dobrze znanej
kanapy znów się — zamiast cieniutkiego popiskiwania — ryk lwa rozlegnie.
Imperia tymczasem runęły, zmieniły się mapy, niedługo zapewne na Stadionie Śląskim albo —
jeszcze lepiej — na Stadionie Wojska Polskiego mecz piłkarski Polska-Litwa się odbędzie. Co jak
co, ale wulkaniczna rzeczywistość naszego skłonnego do nie byle jakich erupcji pisarza, byliśmy
pewni, zasili. I zobaczyliśmy w księgarni okładkę jego nowej książki, i nabyliśmy ją, rzecz jasna, z
nostalgią wspominając czasy, kiedy tylko dla nas, wybranych, był z trudem osiągalny, i otwarliśmy
jeszcze na ulicy i przeczytaliśmy zdanie: „Pośrodku Europy uśpione w letargu totalitaryzmu narody
jeden po drugim odzyskują niepodległość". No nic — myślimy — może to cytat, może polemika z
jakimś artykułem w gazecie, może Mistrz z publicystyczną swadą warsztat poszerza. Wcześniej
trzeba zajrzeć, coś wcześniej na ten temat musi być powiedziane. I pokartkowaliśmy na początku, i
znów nam w oko następujący cytat wpada: „A za oknami wielki sezon nowości. Walą się stare
porządki, sięgają po wolność kraje, o których myśleliśmy, że dawno umarły. Coś się stało — jak
powiadają ludzie". Już wiemy, że lepiej dalszych zawartości dzieła nie sprawdzać, już wiemy, że
lepiej dalej milczeć i czekać. Ale jak długo jeszcze? Jakże to tak: „za oknem wielki sezon nowości".
To już przecież mistrz Pana Konwickiego, Pan Gombrowicz, napisał, jak niezręcznie mu było
wielką historię referować: „Tam za Lasem, za Gumnem trwoga i skaranie boże i jakby się na co
zanosiło". Drugą wojnę światową miał Pan Gombrowicz na myśli i skutecznie rzecz wyraził, bo co
innego powiedzieć: za Gumnem się zanosi, a co innego: za oknem nowe idzie.
.;/•
I co jeszcze w Zorzach wieczornych nasz Arbiter nam mówi? Że Australia wysoko pod względem
technologicznym stoi? Że w Japonii Japonki żyją i schludny i przyjemny dla oka wygląd mają?
Człowiek oczy przeciera i po dawne argumenty chce sięgać, że banał banałem, że Mistrz teraz
jakby do nas widokówki z dalekich krain przysyła, człowiek sięga po te argumenty — i gest
sięgania w połowie przerywa. Portret Tyrmanda dziwaczny, zbudowany z butelki wina, pudełka
zapałek i parówki z bułką, i niczego w tym portrecie poza butelką wina, bulką i parówką nie ma.
Wywody o ekshibicjonizmie własnym i cudzym, owszem, jak najbardziej na miejscu. Ale przecież
jest to kategoria, która nie tylko opisom kopulacji może towarzyszyć, jeśli ktoś kolejny raz opisuje,
jak to ze smakiem mości sobie miejsce na kanapie, to przecież i ten opis układania się do pracy (bo
Pan Konwicki na leżąco pisze) stać się może bezwstydnie ekshibicjoni-styczny. My oczywiście
dalej jesteśmy gotowi przyjść, wziąć na bary ten tapczan i Pana Konwickiego na nim niczym na
postumencie po Polsce i świecie nosić. Ale niechże przedtem Pan Konwicki po staremu zaryczy,
niech da głos albo przynajmniej zamiauczy jak kot Iwan. Kot Iwan, owszem, był postacią literacką.
W Zorzach wieczornych sportretowana jest cała rodzina pisarza. I czegóż my się dowiadujemy? Że
zięć chirurg? Serdeczne gratulacje, też radzi jesteśmy. Jest też w powieści smaczny kąsek
„klasycznego Konwickiego", proza enigmatyczna, zmysłowa, nostalgiczna i nastrojowa — słowem
taka, jaką nasz autor zawsze o każdej porze dnia i nocy potrafi z palcem w oku wykonać. Dobre i to
na osłodę.
Może zresztą zbyteczne są nasze rozpacze, zdziwienia. Zdesperowani tym, co się dzieje — bo
przecież każdy
z nas ma w zanadrzu jakąś dramatyczną albo liryczną historię o zdobywaniu albo o czytaniu książki
Pana Konwickiego, o życzliwej księgarce, co wyniosła z zaplecza ostatni egzemplarz Kalendarza i
klepsydry, albo o oczach ślepną-cych nad ranem po całonocnej lekturze licho odbitej na powielaczu
Małej Apokalipsy, więc zdesperowani, że po takiej przeszłości taka przyszłość, kiedy może
człowiek będzie się zastanawiał, czy w ogóle kupować następną książkę autora — zdesperowani
więc do cna, postanowiliśmy jeszcze na wszelki wypadek zapytać Kogo Poważnego i Znającego się
na Rzeczy, jak to jest. I spotkaliśmy pewnego dnia Kolegę Pana Konwickiego, też Pisarza
Poważnego, również swych wyznawców mającego, choć chyba nie tak licznych i nie tak barwnych
jak my, konwicczycy. I zapytaliśmy Go, jak to jest, że Pan Konwicki pisze coraz gorzej. A pan
Szczepański pyknął z fajki i powiedział: „Ja mu się nie dziwię". Więc i my może niepotrzebnie się
dziwimy, bo się nie ma czemu dziwić?
1992
38. Słownik zabobonów literackich
Wstęp
Ogłaszamy fragmenty rzeczy nie skończonej, a nawet — szczerze mówiąc — ledwo poczętej,
ogłaszamy je jednak, gnani desperacką obawą, iż ktoś nas wyprzedzi. Atrakcyjna formuła
zabobonów filozoficznych, zaproponowana przez Józefa Marię Bocheńskiego w Stu zabobonach,
aż się prosi, by na niej pożerować, by z niej zaczerpnąć, by ją rozrzedzić. Zapewne lada chwila na
ogarniętym najdzikszą swawolą rynku pojawią się pasożytujące na Bocheńskim słowniki
zabobonów ekonomicznych, medycznych, prawnych, miłosnych, samochodowych, słowniki
zabobonów kosmetycznych, sportowych, kulinarnych czy pijackich. Już słychać apokaliptyczny
łoskot komputerów, na których zostaną napisane słowniki zabobonów politycznych, teologicznych,
towarzyskich, historycznych, zabobonów podróżniczych, śniadaniowych i fizjologicznych.
„Mój słownik pokazuje — powiada Bocheński — że w naszym świecie panuje tyle zabobonów — i
jakich zabobonów". Należy się obawiać, że gdy indeksy zabobonów zostaną rozpisane według
specjalizacji, ich liczba niepomiernie wzrośnie. Małe i specjalistyczne zabobony zapewne
tak szczelnie wypełniają materię życia, iż samo ich nazywanie jest naznaczone zabobonnym lękiem.
Zabobon rynkowego pierwszeństwa, któremu się poddajemy, ogłaszając pierwsze hasła Słownika
zabobonów literackich, funkcjonuje głównie w odniesieniu do rzeczy wtórnych i drugorzędnych.
Wartości istotne i dzieła prawdziwe nie są falsyfikowane przez rynkowe opóźnienia. Ale też nie
ukrywamy, że idzie o pierwszeństwo w wyścigu zapożyczeń, a nawet nie pierwszeństwo, o to, by z
gnającego dziś przez Polskę peletonu pasożytów intelektualnych nie wypaść.
Literatura jest obszarem wyjątkowo wręcz naznaczonym guślarskimi praktykami i teoriami. Należy
tu wyróżnić zabobony teoretycznoliterackie, krytycznoliterackie, historycznoliterackie oraz
zabobony związane z praktyką pisarską. Osobne podziały idą wzdłuż rodzajów i gatunków, gdzie
trzeba mówić o zabobonach poetyckich, powieściowych czy teatralnych. Porządki te wielokrotnie
krzyżują się z sobą. Historyczne i zarazem sezonowe trwanie literatury jest jednocześnie źródłem
nieprzebranej wręcz ilości literackich guseł. Na ogłoszoną niedawno przez „Gazetę Wyborczą"
ankietę zatytułowaną: „Co zostało z literatury PRL-u", można na przykład odpowiedzieć i tak:
prócz niemałej ilości dzieł, które przetrwały i przetrwają, z literatury PRL-u została też niemała
ilość przesądów, opacznych nawyków i zabobonnych sposobów istnienia. Toteż rozliczne z
wyszczególnionych w Słowniku zabobonów literackich są w istocie peerelowskimi zabobonami
literackimi. Lub o ewidentnie peerelowskiej proweniencji.
Zabobon grobowego milczenia towarzyszącego pisaniu
Z samego wstępu wynika istnienie pierwszego zabobonu literackiego, czy raczej zabobonu
pisarskiego, który powiada, iż nie należy ogłaszać fragmentów rzeczy niegoto-wej. W
radykalniejszej wersji zabobon ten głosi: pisarz w trakcie pisania w ogóle nie powinien ujawniać
faktu, że pisze. Nie powinien tego czynić, ponieważ ogłaszając fragmenty czy też informując
czytelników o istnieniu rzeczy nie dokończonej, może rzecz zapeszyć i jej — właśnie — nie
dokończyć.
Z żalem wypada stwierdzić, iż zabobonu tego z uporem godnym lepszej sprawy przestrzegały i
przestrzegają całe rzesze autorów. W wyniku ich zabobonnej gorliwości literatura obfituje w cały
szereg dzieł, których istnienie trafniej było zapeszyć. W każdym wypadku nienapisanie i
niedokończenie kiepskiej książki jest znaczniejszym osiągnięciem literackim niż jej napisanie.
Uprawianie kultu grobowego milczenia, jakie winno towarzyszyć powstającemu dziełu, jest
najzwyklejszym kamuflowaniem intelektualnego lenistwa. Niechęć do opublikowania czy choćby
zreferowania niegotowych fragmentów jest tożsama z obawą, iż fragmenty te wydobyte na światło
dzienne wypadną blado i licho, ergo trzeba będzie je raz jeszcze przepisać. A jakże tu przepisywać,
skoro się nie chce przepisywać.
Jeśli pisarstwo jest nieustanną szamotaniną pomiędzy pewnością a niepewnością, to niechęć do
poddania się wczesnemu osądowi publicznemu dowodzi, że autor wybrał pewność własnej
nieomylności.
Otaczanie pisania nieprzenikalnym dla Ziemian nimbem milczenia szczególnie ekstatycznie
uprawiają niektórzy polscy poeci. Nikt, rzecz jasna, nie żąda publikowania liryków w odcinkach
(choć w zasadzie i to jest zabobon), ale też nader często jakakolwiek próba skomunikowania się z
Poetami naszymi Św. w sprawach ich Wierszy św. jest nie tyle daremna, co daremna i
świętokradcza zarazem. W skrajnych wypadkach pisanie wierszy staje się do tego stopnia
wewnętrzną sprawą autora, iż o jakimkolwiek uzewnętrznianiu mowy być nie może. Ponieważ
literatura jest jednak sztuką uzewnętrzniania, zabobon grobowego milczenia prowadzi ją niekiedy
tam właśnie — do grobu.
Zabobon opacznie pojmowanej solidarności koleżeńskiej
Zabobon ten powiada, iż pisarz nie powinien zabierać głosu na temat innych pisarzy, zwłaszcza
jakby chciał co złego powiedzieć, a ponieważ przeważnie chce co złego powiedzieć — powinien
milczeć.
Zabobon ten jest klasycznym przykładem antyintelek-tualnego nastawienia literatury polskiej.
Pisarz może koledze pisarzowi świnię podkładać, może marzyć: dobrze by było, gdyby tamten
łyżką zupy wiekuiście się zachłysnął, gdyby ani linijki więcej nie napisał; pisarz może łaknąć, by
krytycy suchej nitki na koledze nie zostawili, by pies z kulawą nogą nawet jednej przezeń napisanej
litery nie przeczytał, pisarz o drugim pisarzu może myśleć to, co ten drugi myśli o nim, pisarz może
— posługując się takimi real-nościami jak majątek kolegi, samochód kolegi, żona kolegi
— kolegę do zguby doprowadzić; może to i tysiąc innych rzeczy może, ale na mocy zabobonu nie
może negatywnego zdania o koledze pisemnie sformułować. Ten podszyty pozorną szlachetnością
zabobon jest w istocie źródłem fobii, nienawiści, urazów i resentymentów, z jakich słynie
środowisko literackie. Pisanie o sobie nawzajem choćby i najjadowitszych pamfletów byłoby
obyczajem intelektualnie śmielszym i moralnie zdrowszym od cowieczomego zaklinania: żebyś na
wiór wysechł — grafomanie.
Zabobon pisarskiego przyrodoznawstwa
W gruncie rzeczy nie o zabobon tu idzie, a o najszczerszą prawdę, tak zabobonnie przenicowaną, że
nie tyle nawet jej samej (prawdy), ile zmąconych jej proporcji nie sposób opisać. Prawda zaś jest
taka, że pisarz, owszem, może znać się na przyrodzie. Musi natomiast znać się na człowieku.
Autor, który chce wykonać utwór literacki opiewający, dajmy na to, Filona, co czeka pod
„umówionym jaworem", winien w swej pracy umiejętnie rozłożyć akcenty. Najdoskonalszy efekt
artystyczny osiągamy wtedy, gdy Filon okazuje się na zapisywanych przez nas kartach postacią
pełnokrwistą, a i jawor dysponuje odpowiednim listowiem. Oczywistość tej sytuacji nie jest tak
oczywista, czy też nie była tak oczywista w czasach, gdy postawa towarzysza Filona mogła budzić i
budziła uzasadniony niepokój.
Cenzura w PRL, poza sporadycznymi wypadkami (kontrowersyjny ptaszek Birkut), nie ingerowała
w przyrodę. Czuwała natomiast nad Filonem. Pod czujnym okiem
cenzora umówiony jawor rozrasta! się, jego kopulasta korona nabierała majestatu, jego gładka kora
była coraz gładsza, jego liście klapowe, z wierzchu ciemnozielone, a pod spodem sinawe, stawały
się coraz bardziej klapowe, z wierzchu coraz bardziej ciemnozielone, a pod spodem coraz bardziej
sine. Filon pod ogromniejącym jaworem malał, przestawał myśleć, nawet problem zwiększania
wydajności coraz mniej mu doskwierał, krew w jego żyłach z wolna zaczęła ustępować miejsca
celulozie i z czasem stał się papierową kukłą opartą o przeraźliwie istniejące, huczące sokami
drzewo. Wiara, że rękojmią pisarskiego kunsztu jest umiejętność referowania cech drzewostanu, to
przykład klasycznego peerelowskiego zabobonu literackiego.
Zabobon ignorowania recenzji i recenzentów
Zabobon ten ma źródło w przepastnym rozziewie, który w piśmiennictwie polskim istnieje
pomiędzy literaturą a krytyką. O przyczynach tego rozziewu można by mówić w nieskończoność,
niejeden zabobon intelektualny tu właśnie posiada swe mroczne źródła.
Abstrahując w tej chwili od przyczyn, zreferujmy rezultaty tego stanu rzeczy. Rezultaty są zaś
takie, iż pisarz, każdy pisarz, w zamian za wzmiankę o sobie samym, w zamian za najnędzniejszą
recenzję, w zamian za samo wymienienie nazwiska, jest gotów na wszystko, na wzlot i na upadek,
na ekstazę i na rozpacz, gotów jest batożyć, ale i gotów obsypywać złotem. Przesadne te i silnie
infantylne reakcje biorą się z zabobonnego zakazu jakichkolwiek reakcji. Pisarz nie śmie,
wiedziony zabobonnym zakazem,
m
reagować na krytykę, nie śmie dawać do zrozumienia, że czytał, że słyszał coś na swój temat, nie
śmie ujawnić, że jakakolwiek forma jego publicznego istnienia może mieć dlań jakiekolwiek
znaczenie. Mniej odporni nerwowo nie wytrzymują niekiedy szczelności zabobonu i bywamy
wtedy świadkami wystąpień budzących mieszane uczucia.
Likwidacja czy choćby udrożnienie zabobonu ignorowania recenzji podziałałyby ozdrowieńczo. W
końcu nie ma absolutnie żadnego racjonalnego (są jedynie zabobonne) uzasadnienia nakaz, by
pisarz wobec recenzenta zachowywał pełne powściągliwości milczenie. Przeciwnie, z punktu
widzenia dynamiki życia literackiego byłoby rzeczą wskazaną, by recenzenci byli przez autorów
miażdżeni polemicznymi odpowiedziami, by autorzy tłumaczyli swym eg-zegetom ich lapsusy, by
w razie potrzeby ścigali ich prawnie. W końcu nawet pochlebnym recenzentom zawsze można
wytknąć niedostatek pochlebstw.
Zabobon nabierania dystansu epickiego
Nie ma najmniejszego powodu, dla którego natychmiastowy ogląd rzeczywistości miałby być
uboższy od oglądania jej z dystansu. Każdy z tych sposobów widzenia ma swe wady i zalety.
Referować ich relacje to tak, jakby porównywać Tołstoja z Borowskim.
Zabobon bagatelizowania konwencji realistycznej
Bagatelizowania i zarazem demonizowania. Wszyscy wielbimy Witkacego, Mrożka, Gombrowicza.
I wszyscy zarazem,
zapytani, jaka jest największa polska powieść, odpowiemy, rzecz jasna, że jest to Lalka Bolesława
Prusa. Nad życiem literackim Peerelu unosił się wiekuisty postulat realizmu. Monstrualny cień
Wielkiej Powieści Realistycznej, im bardziej nierealny, tym bardziej rozdmuchiwany. I buszujący
w tym cieniu eksperymentatorzy, nudni jak flaki z olejem rewolucyjni wizjonerzy. Inna sprawa, że
od chybionego eksperymentu literackiego jedna rzecz jest tylko nudniejsza: chybiony brak tego
eksperymentu, czyli rachityczne i mizerne ucieleśnienie konwencji realistycznej. Realizm jest
konwencją wyłącznie dla wybrańców.
1992
39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej
Każdy czytelnik obcujący serio z literaturą obcował też przynajmniej parę razy z literaturą
kryminalną. Są podobno na świecie czytelnicy (i to czytelnicy na poziomie), którzy nigdy w życiu
nie przeczytali ani jednej powieści kryminalnej, ale na ogól nie są to ludzie lubiani przez
towarzystwo. Oczywiście, nadmierne obcowanie z tym gatunkiem literackim, tak jak każda
nadmierność, budzić może sprzeciw i zdumienie.
Mnie na przykład zdumiewa ilość powieści kryminalnych pochłanianych przez redaktora
„Tygodnika Powszechnego", Tomasza F. Redaktor ów — o czym może nie wszyscy czytelnicy
wiedzą — prowadzi w naszym piśmie wykwintną pod względem stylu i intelektu rubrykę
zatytułowaną Wśród książek. Doskonałość tej rubryki, precyzja i trafność sądów, a przede
wszystkim zatrważająca umiejętność wyłuskania z produkcji piśmienniczej Rzeczy Naprawdę
Ważnych wprawiały mnie zawsze w pomieszany z irytacją zawistny podziw. Przez pewien czas
żywiłem zwykłą ludzką nadzieję, że Lektor — tak bowiem redaktor Tomasz E podpisuje swą
rubrykę — omawianych przez siebie książek nie czyta, a tylko kartkuje po wierzchu.
Niestety, najgorsze przeczucia sprawdziły się, redaktor Tomasz F. — okazało się — czyta. I gdy
zdawać się mogło: sytuacja jest istotnie bez wyjścia, gdy zdawać się mogło: pętla doskonałości lada
chwila zostanie zadzierzgnięta na amen — przyszło ocalenie. Redaktor Tomasz E, owszem —
okazało się — czyta, ale z prawdziwym zapałem wyłącznie kryminały. Rubryka „Wśród książek"
jest jedynie wykwintnym płaszczykiem utkanym z duchowych emanacji, jakie w subtelnym
odbiorcy budzą arcydzieła, pod tym płaszczykiem zaś kryją się zgoła inne, zabójcze i krwawe
instynkty czytelnicze. Czyż muszę dodawać, że centralne miejsce w ogromnej i starannie pod
względem jakości dobranej bibliotece redaktora Tomasza F. zajmuje licząca kilkaset egzemplarzy
sekwencja powieści kryminalnych? Nie muszę tej informacji dodawać. Znane skądinąd wyrażenie
„Lektor Jekyll i redaktor Hyde" nasuwa się samo.
Opowiedziana powyżej historia podwójnej osobowości czytelniczej redaktora Tomasza F jest
radykalną ilustracją początkowej tezy, iż literatura kryminalna dociera wszędzie. Każdy obcujący z
literaturą czytelnik obcować też musiał z jakimś kryminałem.
W stopniu o wiele intensywniejszym mechanizm tego obcowania dotyczy praktyków literatury.
Każdy piszący, jeśli nie napisał, to przynajmniej parę razy w życiu myślał o napisaniu powieści
kryminalnej. Dotyczy to uprawiających wszystkie istniejące i nie istniejące, literackie i nieli-
terackie gatunki.
O czym marzą poeci liryczni? Marzą oni o napisaniu powieści kryminalnej. Powieść napisana przez
poetów lirycznych cechowałaby się sprawnością rzemiosła, obecno-
ścią subtelnych aluzji literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im osobistego
rozgłosu, ale przyniosłaby pieniądze, dzięki którym poeci liryczni mogliby w spokoju pisać wiersze
liryczne, których jakość — dzięki spokojowi, w jakim powstały — byłaby wysoka i które w
związku z tym przyniosłyby poetom lirycznym osobisty rozgłos. O czym marzą wyrafinowani
eseiści? Marzą oni o napisaniu powieści kryminalnej. Powieść kryminalna napisana przez
wyrafinowanych eseistów cechowałaby się sprawnością rzemiosła, obecnością subtelnych aluzji
literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im osobistego rozgłosu, ale przyniosłaby
im pieniądze, dzięki którym wyrafinowani eseiści mogliby w spokoju pisać wyrafinowane eseje,
których jakość — dzięki spokojowi, w jakim powstały
— byłaby wysoka i które w związku z tym przyniosłyby wyrafinowanym eseistom osobisty
rozgłos. O czym marzą awangardowi prozaicy? Marzą oni o napisaniu powieści kryminalnej.
Powieść kryminalna napisana przez awangardowych prozaików cechowałaby się i tak dalej. O
czym marzą historycy literatury? O tym samym, z tym może jedynie zastrzeżeniem, że historycy
literatury pragną, by napisana przez nich powieść była z ducha Umberta Eco. Dalej wszystko jest
tak samo. O tym samym, o napisaniu powieści kryminalnej, która spełni rolę wehikułu
przenoszącego ich w krainę dramaturgii, marzą dramaturgowie. Za pośrednictwem napisanej przez
siebie powieści kryminalnej recenzenci pragną stać się krytykami literackimi, publicyści
publicystami, klasycy klasykami. Doszło do tego, że debiutanci
— zamiast debiutować — kombinują, jak by tu przed debiutem napisać powieść kryminalną, która
umożliwi im debiut.
Na tego rodzaju średnio paradoksalnych konstatacjach mógłbym właściwie zakończyć, bo przecież
nie trzeba dodawać, jak kończy się tak prostolinijne, tak instrumentalne traktowanie wysoce
trudnego, bo w oczywisty sposób sprawdzalnego gatunku literackiego, jakim jest powieść
kryminalna. Mógłbym na tym skończyć, gdyby nie wydana niedawno przez wydawnictwo Verba
powieść Michała Szczepańskiego Girl-guide. Utwór ten mianowicie jest powieścią kryminalną
(raczej sensacyjną) i jest debiutem autora. Proszę mi wybaczyć, ale kilka następnych zdań, które
muszę wygłosić, może być niezrozumiałych.
Jest to rzecz niezmiernie sprawnie napisana. Czyta się przyjemnie. Akcja toczy się tu i teraz, w
Warszawie i w górach. Występują górale, muzycy rockowi i agenci wywiadu. Z jednej strony jest to
wręcz pastisz klasycznej powieści sensacyjnej, z drugiej bardzo dobrze zrobiony wizerunek polskiej
rzeczywistości. Głównemu bohaterowi, gdy przemyka przez targowisko pod Pałacem Kultury, nie
oferują kałasznikowa przybysze ze Wschodu, ale rodzima góralka sweter z ąuasi-wełny. Ten
drobny epizod świadczy wymownie o takcie literackim autora, obraz teraźniejszej Polski umie on
sporządzić bez publicystycznych natręctw. Postać głównego bohatera może chwilami irytować na
wskroś męską doskonałością — jest to typ muskularnego osiłka o duszy czułego artysty, który jak
trzeba drew narą-bie, jak trzeba szyfr komputerowy złamie, ałe konstrukcja takiej właśnie postaci to
pewnie haracz złożony wymogom gatunku. Jak wiadomo, złożoną rzeczywistość kryminalno--
sensacyjną byli w stanie rozstrzygnąć jedynie wybitnie prawi, sprawni i z głową na karku faceci.
Girl-guide jest
zresztą tak gatunkowo czysta, że mógiby to być tzw. gotowy scenariusz filmowy, i trochę też jak
scenariusz to się czyta. Słowem: wybryk literacki polegający na interesującym debiucie,
wyrażonym w dodatku w tak instrumentalnie na ogół traktowanym gatunku literackim jak powieść
sensacyjno-kryminalna.
Ciekawe, jakie są prawdziwe zamiary literackie Michała Szczepańskiego, i ciekawe, jak zniesie on
spełnienie jednego z mitycznych pragnień wszystkich piszących, ciekawe, jak mianowicie zniesie
on fakt, że napisał powieść, która powinna mu przynieść rozgłos i pieniądze? Nie będzie mu łatwo.
Będzie mu, prawdę mówiąc, trudniej, ponieważ jest także przy okazji synem swojego ojca. Nie
widzę powodu, by zatajać ten dramatyczny fakt z biografii debiutującego pisarza. Michał
Szczepański jest mianowicie synem Jana Józefa Szczepańskiego.
Jak wiadomo, być dzieckiem pisarza to jest nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego pisarza to jest
wielkie nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego pisarza i samemu próbować pisać to jest bardzo,
bardzo wielkie nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego pisarza i samemu pisać do rzeczy to jest tak
wielkie nieszczęście i tak trudna sytuacja, że podołać jej mało kto potrafi. W związku z czym życzę
wszystkiego najlepszego na ten rok i na dalsze czasy.
1992
40. Czarny Kapturek
Boże, jak długo można być sexy? — pytaia w desperacji i zapewne serio, nie przypuszczając nawet,
że trwać to będzie zawsze. Trzydzieści lat po śmierci jest tak, jak gdyby jej seksapil miał ją nie
tylko przeżyć, ale wręcz trwać wiecznie. Echo ostatniego zdania Procesu nie rozlega się tu
przypadkowo. Zycie i mit Marilyn Monroe bywały opisywane w wysoce (niekiedy zbyt wysoce)
kafkowskich kategoriach. Co charakterystyczne — zasadą większości objaśnień jej fenomenu jest
redukcja. Nie była w gruncie rzeczy żadną aktorką, mówiono, żadną piosenkarką, nic nie umiała,
nie miała domu, nie znała rodziców, rodziców przybranych było tylu, że prawdziwie przybranych
właściwie nie było, nie była na dobrą sprawę nawet kobietą, bo przecież była kobietą-dzieckiem,
liczne i przelotne — że użyję mało precyzyjnego terminu — flirty tego dziecka wzmagały jedynie
poczucie osaczającej pustki, z duszą i życiem wewnętrznym też było rozmaicie, było tak, jakby jej
zewnętrzna skończoność unieważniała jakiekolwiek wnętrze, choć i jej zewnętrzność bywała
kwestionowana: życzliwe koleżanki z pracy nieraz pytały przyjaźnie, czy aby na pewno w całości
jest oryginalna. Nie nosiła własnego nazwiska, na
potrzeby reklamy konstruowano jej fikcyjne życiorysy, nie należała do siebie ani do nikogo, jej
fotografie zdawały się wieść (i wiodły) o wiele intensywniejszy od niej samej żywot. Była więc
według krańcowych odczytań fotografią, przedmiotem, kukłą, co nie umie mówić. Dumb-Blonde.
Blondota-Niemota.
Tytuł albumiku wydanego nakładem Wydawnictwa JET — Marilyn Monroe... własnymi słowami
— intencjonalnie albo przypadkowo eksponuje osobliwość faktu, że w ogóle mówiła własnymi
słowami. Symbole, jak wiadomo, przemawiają za pośrednictwem swych symbolicznych przesłań, a
tu proszę — symbol seksu, który prócz tego litery umie składać. Zredukowana do samej biologii,
znalazła się w kłopotliwej, choć bajkowej sytuacji zwierzęcia, które mówi.
Mówią, że zwierzę, które mówi, nie musi mówić rzeczy intelektualnie doniosłych, bo i tak sam fakt
mówienia nadaje temu, co powie, dalekosiężne sensy. Każda uwaga, na wskroś nawet potoczna i
dosłowna (o Chruszczowie w związku z jego brodawkami: „Kto chciałby być komunistą z takim
prezydentem"), nabierała natychmiast znamion ponadczasowego aforyzmu, każde zdanie, słowo, a
nawet głoska (o terapeutycznej mocy masażu: „Stajesz się ta-a-a-k zrelaksowana") były z racji
samej osobliwości ich istnienia natychmiast reprodukowane, nagłaśniane, absolutyzowane i, rzecz
jasna, zniekształcane. Rozstrzygać dziś autentyczność tego, co już w chwili narodzin nie musiało
być autentyczne, to zajęcie daremne i prawdę powiedziawszy jałowe.
Pewne jest, że nie wszystko jest pewne. Bo o ile dotyczące Arthura Millera zdanie: „Myślę, że
Arthur
potajemnie lubi durne blondyny" — wygląda nie tylko na stuprocentowy autentyk, ale i na
dotykającą pewnej prawdy diagnozę, o tyle na przykład opis pewnego traumatycznego
wspomnienia z dzieciństwa jest trochę za dobry. Z oczywistą skwapliwością felietonisty przepisuję
odpowiedni fragment: „Gdy byłam w piątej klasie, szkoła wybrała mnie do udziału w Mszy
Wielkanocnej w Hollywood Bowl. Wszystkim nam dano czarne peleryny. Pod nimi nosiłyśmy
białe tuniki. Msza, naprawdę imponująca, zaczynała się przed świtem, a wszystkie dzieci ustawione
były w kształt krzyża. Dokładnie w chwili wschodu słońca, na sygnał mieliśmy zdjąć peleryny, co
zmieniało czarny krzyż w biały. Ale ja tak zagapiłam się w niebo, że przeoczyłam sygnał. Byłam
jedynym dzieckiem, które zapomniało zdjąć czarną pelerynę. Byłam jedynym czarnym punktem na
białym krzyżu". Bardzo piękna i jakże obfita w doniosłe sensy scena. Zbyt obfita. Historia
Kopciuszka, który już od maleńkości był jedynym Czarnym Kapturkiem pośród ustawionych w
kształt krzyża bieluśkich dzieci, jest nieco zbyt po holly-woodzku wyglansowana. Choć —
przypomnę — kicz jest również, a może przede wszystkim, cechą rzeczywistości. Bo dalsza część
wspomnień jest już o szczebel wiarygodniej sza, choć przecież dalej są to wspomnienia „z tezą".
„Potrzeba zwracania na siebie uwagi odegrała, jak sądzę, pewną rolę w problemach, jakie miałam
co niedziela w kościele. (...) Desperacko chciałam powstać, całkiem naga, tak aby Bóg i wszyscy
inni mogli mnie widzieć. Musiałam zaciskać zęby i siadać na dłoniach, aby powstrzymać się od
obnażenia. Czasami bywało to tak silne, że musiałam modlić się żarliwie i błagać Boga, aby dal mi
siłę do
pozostania w ubraniu". Wówczas Bóg wysłuchał prośby dziecka i dał mu siłę pozostania w ubraniu,
później wszakże, gdy dorosło, najwyraźniej pozbawił je owej siły. Monroe wyskakiwała z
fatałaszków z wściekle psychoanalityczną zajadłością — jeszcze jeden argument redukujący jej
rzeczywiste istnienie: niekiedy sprawiała wrażenie cytatu z podręcznika psychoanalizy. Jedynym
autorem, jakiego oprócz Millera czytała, był Freud: „Czytałam trochę Freuda. Myślę, że był na
dobrej drodze". Niestety, to też układa się w nadto symetryczną całość. Zwłaszcza że Freuda
podsunął jej zapewne Arthur Miller, którego freudowskie ciągoty do Dumb-Blonde ona — sama
Dumb-Blonde — odgadła bez czytania Freuda.
Nagi jest prawdziwy, ale ubrany jest więcej wart od nagiego — powiada Kołakowski, przywołany
nie ni stąd, nie ni zowąd, ale z Epistemologii strip-tease'u. Kto nagi rozmawia! z ubranym, ten wie
na pewno: w rozmowie z ubranym nagi nie może mieć racji. Ale przecież — zostawiając na boku
albo rozwijając psychoanalityczne wątki — trzeba powiedzieć, że Marilyn Monroe nie pozostawała
w ubraniu po to, by mieć rację. Rozbierała się po to, by przemówić, naga w rozmowie z ubranym
światem, tryumfowała jako polemistka. Realność kulturowa, która zarazem jest samą naturą i w
życiu codziennym ma w dodatku bagatelny stosunek do bielizny, musi swymi działaniami
doprowadzić do zamętu poznawczego. Do chaosu, do zatracenia, do kaf-kowskich odczytań.
Jedynym człowiekiem, który być może mógł nad rozpętanymi żywiołami zapanować, był jej mąż
— piłkarz Joe di Maggio. Natura i kultura, jak się zdaje w zgodnych i
harmonijnych proporcjach, umościły się w jego osobowości. Był to mężczyzna, który lubił z puszką
piwa w garści usiąść w fotelu i popatrzeć na telewizor. Do Marilyn, która poprawiała makijaż przed
pójściem na zdjęcia próbne, zwykł mawiać: „Będę cię utrzymywał. Show business to nie jest
zajęcie dla dziewczyny takiej jak ty". Gdyby posłuchała roztropnego baseballisty, mogłaby dzisiaj,
oglądając w telewizji jakiś film z wielką hollywoodzką gwiazdą, popijać herbatę. A nie jest to byle
co — wbrew pozorom. Nie byłoby wprawdzie wówczas Marilyn Monroe. Ale przecież jej — i tak
— nie było.
1992
41. Nagonka
W Polsce trwa obecnie nagonka na jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich — Łysiaka. O
tym, iż Łysiak jest jednym z najwybitniejszych pisarzy polskich, można dowiedzieć się z wywiadu
z Łysiakiem, który opublikowała „Gazeta Polska". Z tego samego źródła pochodzą informacje o
nagonce na Łysiaka.
„Od kilku miesięcy nie było prawie tygodnia — powiada w wywiadzie Łysiak — żebym nie
oberwał w którymś z mediów. Myślę, że potrwa to jeszcze długo". Istotnie. Wystarczy wziąć do
ręki jakąkolwiek gazetę, by zorientować się, że nie ma tam ani słowa o Łysiaku. Łysiak jest w
każdej gazecie i na każdej stronie przemilczany. Nagonka ta powtarza się w każdym numerze
każdego dziennika, tygodnika i miesięcznika. Nie nagonka, a prawdziwa obława na Łysiaka trwa w
radiu i telewizji. W Łysiaka wymierzone są wszystkie audycje muzyczne i sportowe. Łysiaka nie
przypadkiem nie ma w Randce w ciemno i nie ślepym trafem nie zwycięża on w Kole fortuny. O
Łysiaku z premedytacją nie mówi się w Wiadomościach, a prognoza pogody jest zawsze nie dla
niego. Spikerki specjalnie robią miny prześladujące Łysiaka, a reklamy blokują przeznaczony dla
Łysiaka czas antenowy.
„Za komunizmu — powiada we wzmiankowanym wywiadzie Łysiak — mnie i moją twórczość
flekował w identyczny sposób firmowy organ partii bolszewickiej «Nowe Drogi». Wtedy
obrywałem od sekretarza KC Andrzeja Werblana, teraz od Michnika". I to się zgadza. „Nowe
Drogi" flekowały Łysiaka w ten sposób, że był na ich lamach raczej nieobecny, w podobny sposób
karci obecnie Łysiaka „Gazeta Wyborcza". Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak się działo?
Dlaczego Polska była, jest i zapewne, zgodnie z jego nadziejami, będzie wymierzona przeciw
Łysiakowi? Dlatego, że Polską rządzili i rządzą, i zapewne będą rządzić komuniści, a Łysiak jest
wymierzony przeciw komunistom, i to bardzo. Łysiak zawsze był w opozycji antykomunistycznej.
Był w niej w ten sposób, że nie publikował w prasie podziemnej, nie wydawał w podziemnych
wydawnictwach, nie podpisywał protestów, nie brał udziału w demonstracjach i głodówkach. Nie
siedział. Wykonywanie bowiem wszystkich powyższych czynności było świadectwem nie
sprzeciwu i oporu, a uległości i serwilizmu. W komunistycznych kazamatach przebywali nie
opozycjoniści, a kolaboranci.
„Rutynową metodą — powiada Łysiak — stosowaną przez czerwone służby w celu
uwiarygodnienia szpicli w gronie dysydentów i opozycjonistów było ciągłe represjonowanie i
wsadzanie takiego szpicla do więzienia na jakiś czas. (...) Tak tworzono antykomunistycznych
bohaterów". A więc — według Łysiaka — im kto dłużej siedział w komunistycznym więzieniu,
tym był większym komunistą. Najbardziej oddanych sobie ludzi komuniści zsyłali do łagrów,
głodzili, torturowali, a w końcu, by ich całkowicie
w oczach opozycji uwiarygodnić, rozstrzeliwali. Prawdziwi, nie zwerbowani przez komunistów
opozycjoniści trzymali się od komunistów z daleka. Celem wiarygodnego zmylenia komunistów
opozycjoniści ci wydawali książki w państwowych wydawnictwach, występowali w telewizji,
podróżowali po świecie, słowem, byli opozycjonistami całą gębą. Łysiak, który znajdował się w
czołówce opozycji tego typu, boleje obecnie nad zamąceniem historycznego ładu. „Być może
zdziwię pana — mówi — ale lepiej czułem się, żyjąc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta
jak kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty". Dzisiaj niby dalej jest tak
samo, bo przecież po jednej stronie barykady dalej jest czerwona bestia, a po drugiej dalej Łysiak.
Ale widocznie nie jest tak samo. Widocznie rządzący obecnie Polską komuniści, którzy wyszli z
komunistycznych więzień, są dla Łysiaka gorsi od dawnych komunistów. Czyżby dlatego byli oni
dla Łysiaka gorsi, że nie wydają „Nowych Dróg", w związku z czym „Nowe Drogi" są obecnie
jedynym pismem, które Łysiaka nie flekuje? To jest istotnie bardzo niewygodna perypetia. Trwa
nagonka w prasie, media prześcigają się w represjonowaniu Łysiaka, a jedne „Nowe Drogi" nie
biorą w tym udziału. Nie tylko nie biorą udziału. Nie tylko nie publikują niczego o Łysiaku. Nie
tylko nie biczuje Łysiaka na lamach „Nowych Dróg" Andrzej Werblan. Pismo to w ogóle — snadź
nie chcąc brać udziału w nagonce — przestało wychodzić. Jest to bardzo dziwna i — trzeba tak
powiedzieć — delikatna sprawa.
1993
42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity
Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, świat zasadniczo nie ulegnie zmianie. Świat — prawdę
powiedziawszy — zupełnie się nie zmieni. Rozlegną się, rzecz jasna, glosy oburzenia, sprzeciwu,
rozpaczy, podpisane zostaną apele, odbędą się żałobne demonstracje, ale wszystko to przeminie tak,
jak przemija każda sezonowa sensacja. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, ludzkość być może na
mgnienie oka wstrzyma oddech w poczuciu najprawdziwszej grozy, ale raczej nie, i w ogóle nie
mają sensu tego rodzaju uogólnienia, bo przecież wiadomo, że gdy gardło Rushdiego zostanie
wreszcie poderżnięte, część ludzkości dozna satysfakcji.
Być może pogrzeb Rushdiego będą transmitować liczne stacje telewizyjne, być może nad jego
trumną czy też urną z jego prochami przemówią wielkie autorytety, być może w ostatniej drodze
będą towarzyszyć pisarzowi niezliczone tłumy. Ale być może będzie też całkiem inaczej, uciążliwe
za życia towarzystwo Rushdiego być może i po jego egzekucji nadal wydawać się będzie uciążliwe,
i pogrzeb będzie miał cichy. Jak zresztą będzie, on już wie najlepiej. Teraz, na oczach całego świata
i zarazem nieustannie schodząc światu z oczu, teraz, w nieustannej ucieczce,
musi przecież liczyć się z tym, że ostrze, przed którym ucieka, wreszcie go dosięgnie. Ten
czterdziestoparoletni mężczyzna, narrator z zawodu, z pewnością już ułożył scenariusz swego
pochówku. Z pewnością już podjął decyzję, jak desperacki uczynić z niego pożytek. Być może
złożył już w sejfie maszynopis swej mowy pośmiertnej, spisał listę uczestników i wyznaczył
miejsce. Choć nie da się też wykluczyć, że jest mu to zupełnie obojętne i pozostawi ten kłopot
światu, a precyzyjniej mówiąc — najbliższej rodzinie.
Oczywiście istnieje też możliwość, że gdy Salman Rushdie zostanie zabity, coś się jednak stanie.
Być może będzie to nawet coś bardzo wielkiego, być może na przykład wybuchnie wielka wojna.
Ale szczerze mówiąc, raczej nie wybuchnie, bo przecież wojny nikt nie pragnie, wszyscy pragną
żyć w pokoju, więc gdy Salman Rushdie zostanie zabity, nie wybuchnie wojna, a nawet nie jest
pewne, czy zostaną ogłoszone jakieś gospodarcze sankcje.
Z pewnością jednak mord na nim dokonany zaowocuje intelektualnie. Gdy Salman Rushdie
zostanie zabity, niechybnie powstanie niejeden gorzki i przejmujący esej, niejedna bolesna
diagnoza tycząca spraw zasadniczych zostanie ogłoszona drukiem. Kto wie nawet, czy owocem
śmierci Rushdiego nie będzie jakiś nieśmiertelny poemat albo utwór prozą, na którym przyszłe
pokolenia uczyć się będą, jak należy miłować nieprzyjaciół swoich.
Śmierć pisarza będzie też miała niemałe skutki finansowe, bo przecież na zamkniętej biografii
Rushdiego niejeden autor i wydawca zarobią krocie, a o prawo wydania dziejów jego daremnej
ucieczki przed fatwą ubiegać się
będą najpotężniejsze domy wydawnicze. Prawdę powiedziawszy, już teraz niejeden człowiek pióra
z zazdrością myśli o całej tej historii — zazdrość jest częstym zjawiskiem w kręgach literackich —
bo przecież taką sławę zdobyć i zarazem taki temat mieć do dyspozycji, to jest niemała rzecz, to jest
szansa na arcydzieło, to jest nadzieja na Nobla.
Gdy więc Salman Rushdie zostanie zabity, uniknie także zawiści, urągań i szyderstw, których
przecież by mu nie szczędzono, gdyby sprawa w jakiś sposób została rozstrzygnięta polubownie.
Gdyby bowiem Salman Rushdie nie zosta! zabity, któż by mu wybaczył, że może żyć dalej? Jak by
on sam się czul, znajdując w codziennej poczcie listy pełne pogróżek i obelg, wieczne wypominki,
że wszystko, co posiada — spokój, sławę, bogactwo — ma do zawdzięczenia nie sobie samemu, a
jedynie kilkunastu chybotliwym literom, którymi kiedyś ugodził Proroka?
1993
43. Zrobiony na niebiesko
Bardzo lubię Krzysztofa Kieślowskiego. Podoba mi się jego sposób mówienia, jego posępna
rzeczowość, jego pełen dystansu stosunek do świata. Lubię słuchać zwłaszcza tych wypowiedzi
reżysera, w których mówi on o swej niechęci do robienia filmów, o tym, że nie jest szczęśliwy, bo
niby dlaczego miałby być szczęśliwy, lubię słuchać Kieślowskiego, kiedy mówi on, że wolałby,
zamiast pracować, spać albo oglądać mecze w telewizji. Lubię patrzeć, jak Krzysztof Kieślowski
robi to, czego nikt poza nim już publicznie nie robi, lubię mianowicie patrzeć, jak Kieślowski pali
papierosy. Lubię też, a nawet wręcz uwielbiam, patrzeć, jak Krzysztof Kieślowski z rękami w
kieszeniach wchodzi na rzęsiście oświetlone podium, by z rąk jakiejś olśniewającej gwiazdy
odebrać jakąś istotną nagrodę europejską. W ogóle lubię Kieślowskiego, lubię go do tego stopnia,
że lubię też, gdy twórca ów za pomocą swego ostatniego filmu pt. Niebieski robi mnie w trąbę.
Robienie w trąbę widzów — i to robienie w sposób tak szatańsko perfekcyjny, by robieni w trąbę
widzowie odczuwali przyjemność — po raz pierwszy zastosował Kieślowski w głośnym Dekalogu.
Podpięcie każdej z dziesięciu
opowiadanych historyjek pod jedno z Bożych przykazań było zabiegiem wręcz genialnym w swej
mechaniczności. Z jednej bowiem strony opatrywało każdą nowelkę tezą, i to tezą nie byle jaką, bo
wypisaną swego czasu ognistym palcem Bożym na kamiennych tablicach, z drugiej zaś strony
pozwalało na całkowitą dowolność w manipulowaniu substancją filmu, bo przecież w ostatecznym
rachunku i tak porządkowało tę substancję wiszące nad filmem przykazanie. Widz, oprócz
podstawowego zadania, jakim jest oglądanie filmu, otrzymał też dodatkowe zadanie intelektualne.
Musiał mianowicie nieustannie kombinować, jaki jest związek oglądanego filmu z dotyczącym go
punktem dekalogu. Im ten związek był luźniejszy, tym praca intelektualna widza musiała być
większa, co per saldo przynosiło dalekosiężne efekty.
Zrobiony w trąbę, pogrążony w jałowym trudzie interpretacyjnym, w sumie zawstydzony własną
głupotą, widz szedł w zaparte i wszem i wobec głosił na przykład, iż lepka historyjka o urzędniku
pocztowym, który podgląda przez lunetę przystojną damę o cokolwiek powierzchownej koncepcji
życia, to jest Wielki Współczesny Utwór o Miłości. Dlaczego? Przecież nie z tego powodu, że w
sąsiedztwie tego utworu zainstalowane zostało szóste przykazanie. Zapewne także nie z tego
powodu, że w samym centrum utworu zainstalowana została luneta, przez którą widać było
Szapołowską z bliska.
Podobna historia z Niebieskim. Widz idzie na ten film i wie, że prócz elementarnej czynności
oglądania filmu wykonywać też będzie musiał dodatkowe zadanie intelektualne polegające na
nieustannym deszyfrowaniu wpisanego
w strukturę utworu hasła: wolność. Niebieski jest bowiem filmem o wolności. Niebieskie jak samo
niebo albo niebieskie jak policyjny mundur widmo wolności unosi się nad filmem Kieślowskiego i
w sposób oczywisty szkodzi temu filmowi. Mąci odbiór, zmusza do natychmiastowego stosowania
felietonowych paradoksów o wolności czystej, która jest czystym zniewoleniem itd. Można
doprawdy bez wysiłku wysnuć kilkanaście mniej lub bardziej głębinnych odczytań tego utworu, i za
każdym razem doprowadzą one do dość jednobrzmiącego wniosku, iż wolność w stanie czystym to
jest mózgowa utopia.
Nie chciałbym rzeczy do reszty trywializować, ale jeśli zaczyna się opowiadać jakąś historię od
granicznej sceny śmiertelnego wypadku, w którym giną najbliżsi głównej bohaterki, to wbrew
pozorom opowiadanie dalszego ciągu nie jest rzeczą specjalnie trudną. Wiem, że brzmi to okropnie,
ale wycięcie w pień rodziny, i to na samym początku, to jest — prawdę powiedziawszy — trochę za
prosta i za krótka droga do wolności. Potem zawsze się okazuje, że dalszych warunków
porządkujących, czyli ograniczających pozornie wolne życie, nie brakuje. Za drzwiami słychać
mysie piski, istnieją kopie rzeczy dawno, zdawać by się mogło, przepa-dłych, pojawiają się nowi
świadkowie zdarzeń.
Kieślowski robi mnie w trąbę w ten sposób, że zmusza mnie do takiego czytania jego obrazu, w jaki
on chce, przy czym nie należy mieć pewności, że proponowany przez reżysera sposób czytania nie
jest rodzajem diabelskiego figla. Kieślowski pokazuje mi niebieską wodę w basenie i każe
odpowiedzieć, jaki jest człowiek po zanurzeniu go w niebieskiej wodzie. Niebieski — mówię, i
słyszę
diaboliczny chichot. Mokry — mówię, i słyszę jeszcze donioślejszy śmiech, więc myślę, że może tu
idzie o to, że człowiek może czuć się wolny w niebieskiej wodzie, pod warunkiem że umie pływać
w przezroczystej, ale nie mówię tego na glos, bo boję się, że zostanę do reszty wyśmiany.
Oczywiście wszystko tu jest przepiękne, piękna aktorka, pięknie swoją rolę odgrywa, pięknie
sfotografowane orgie niebieskich świateł, piękna muzyka i pięknie w zakończeniu apostoł Paweł
przytoczony, tyle że nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cale to nagromadzenie piękna zostało z
dziwnie mechaniczną skrupulatnością uczynione. Zupełnie tak, jakby w najwyższym stopniu
znudzony Kinem i zarazem mający to Kino w małym palcu Twórca mówił (z rękami w kieszeniach
i papierosem w ustach): Tym razem nie na szaro, tym razem na niebiesko was robię. I tak to zrobię,
że będziecie, kulturo europejska, szczęśliwi. I istotnie, zrobiony na niebiesko, ale i szczęśliwy, kino
opuściłem. Dlaczego? Przecież nie z powodu zainstalowanego w pobliżu hasła: wolność.
1993
44. Kosiński
Jego książki tłumaczono na liczne języki i wydawano w ogromnych nakładach. Nagradzano je
prestiżowymi nagrodami i kręcono według nich filmy. Przed kilku laty zaczęły ukazywać się w
Polsce, co musiało mieć dla niego szczególne znaczenie. Jeśli istnieje wymierny i widzialny sukces
literacki, to z pewnością był on udziałem Jerzego Kosińskiego. Równocześnie nigdy nie słyszałem,
by ktoś mówił o nim jako o bliskim sobie pisarzu. Czy w ogóle był ktoś, kto identyfikował się z
tym dziełem, kto odnajdywał na jego kartach ślady samego siebie, czy ktoś z tą dziwną i trudną do
opisania emocją naprawdę czekał na jego nową powieść?
Była to literatura lodowata, szydercza i okrutna. Zapewne da się o nim powiedzieć, że — jak każdy
zwiedzający mroczne podziemia ludzkości — był moralistą. Zapewne da się niejedną ważną
prawdę w prozie Kosińskiego wyczytać, poddać interpretacji czy analizie. Ale przecież
podstawowe doświadczenie czytelnicze było doznaniem sztuczności, kalkulacji, nieludzkiego w
gruncie rzeczy chłodu. Główny bohater Wystarczy być jest nieczłowieczym zgoła tworem, pustką
w ludzkiej skórze. Może w tych
odstręczających atrybutach tkwiła siła jego pisarstwa. Ale może była to konsekwencja faktu, że
Jerzy Kosiński nie tyle był pisarzem, ile był człowiekiem, który świadomie podjął decyzję, że
będzie pisarzem.
Nie należał do skazanych na literaturę. Wybrał literaturę spośród rozmaitych kunsztów i
umiejętności. Wybrał też język, w którym tę literaturę uprawiał. Świadectw podobnie arbitralnych
wyborów jest w jego prozie sporo, stąd operowanie skończonymi pomysłami, czytelnymi
chwytami, znanymi konceptami. Stąd też towarzysząca mu skan-dalizująca aura autora świadomych
zapożyczeń, najmującego — jak głosi plotka — literackich najemników. Nawet jeśli to nieprawda,
w logice twórczości Kosińskiego, opierającej się na sporządzeniu pokupnego towaru literackiego,
wszystkie te domniemania jakoś się mieszczą.
Wiele się mówi o bogactwie jego zainteresowań, o doskonałości, jaką osiągał w rozmaitych
dziedzinach. Zapewne, gdyby wybrał inaczej, byłby socjologiem, sportowcem, dziennikarzem,
aktorem, kto wie, politykiem. I zapewne w każdej z tych dziedzin osiągnąłby widzialny, wymierny i
spektakularny sukces.
Poznałem go przy okazji rozmowy telewizyjnej. Był człowiekiem o wiele ciekawszym niż
literatura, którą tworzył. Jest to rzadki i, prawdę mówiąc, kłopotliwy przypadek. Zwykle pisarze
tracą przy bliższym poznaniu. Wyrafinowany eseista okazuje się drętwym nudziarzem, subtelny
liryk uciążliwym grubasem, a autor przezabawnych humoresek nienawistnym odludkiem. Kosiński
zdawał się eksplodować duchowymi ładunkami. Ekipę telewizyjną wprowadził w osłupienie,
wygłaszając zaimprowizowany wykład
na temat walorów samochodu marki Polonez. Stal nad otwartą maską i przemawiał, a oni słuchali
niemo. Było tak, jakby w każdej chwili czuł potrzebę demonstrowania własnej wszechstronności.
Wiadomo jednak, że wszechstronność bywa nieraz podszyta wielkim dramatyzmem, że zbyt wielu
umiejętnościom często towarzyszy pustka. A doświadczanie pustki musiało być dla niego nie do
zniesienia. Musiał źle znosić te wszystkie stany średnie i nijakie, bez których przecież żyć nie
sposób.
Któryż to już raz intensywne życie skończyło się tak jak życie Jerzego Kosińskiego. Bo można by
pomyśleć, że umarł tak, jakby chciał mdłe ciało poddać jeszcze jednemu, tym razem ostatecznemu
testowi.
1991
45. Kat
Dlaczego opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta,
opublikowane w 544. i 545. numerze „Kultury", jest arcydziełem? Może decyduje o tym temat:
historia życia kata, człowieka na co dzień obcującego ze sprawami zasadniczymi, zarazem
zabijającego i strzegącego sprawiedliwości, „ścinającego na mocy specjalnego dekretu Niebios?"
Temat taki rzecz jasna więcej niesie niebezpieczeństw niż literackich atrakcji; prawdę
powiedziawszy, niesie same niebezpieczeństwa.
Atrakcyjna literackość sytuacji granicznych — a życie kata jest nieustannym przebywaniem w
sytuacji granicznej — jest pozorna. Fałszywy stukot koturnów literatury może rozlec się w każdej
chwili, najdrobniejszy nawet fałszywy gest literacki staje się przerażająco widzialny i może zburzyć
wszystko. Toteż Herling tak buduje utwór, by był on wolny od jakiejkolwiek literackości, Zeszyt
Williama Mouldinga, emeryta można czytać jak reportaż. Być może wszystko jest tu prawdą, być
może nic nie jest zmyśleniem, być może prawdziwe są tu sytuacje, imiona, nazwiska, dlaczegóż by
podróż do Londynu nie mogła się wydarzyć, dlaczegóż autor, narrator, Gustaw Herling-Grudziński,
nie
miałby na pokątnej, lecz rzeczywistej aukcji nabyć rzeczywistego pamiętnika pisanego przez Dicka
Mulbery, dlaczego Dick Mulbery nie miałby być Mister Chief Hangman of England, głównym
katem Anglii przeniesionym na emeryturę w roku 1956? Z całą pewnością nic tu nie jest literacką
fikcją, wszystko do najmniejszego detalu jest życiową prawdą, prawdziwa jest nawet inicjalna litera
imienia starzejącej się przyjaciółki tego, który opowiada.
Równocześnie Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest tekstem na wskroś literackim,
wypełnionym klasycznie literackimi „chwytami z generalną sytuacją znalezionego rękopisu"
łącznie. Atmosfera aukcji, na której zostanie nabyty tajemniczy kuferek, jest atmosferą
dickensowską. Żywcem wyjęty z rycin sławnego ilustratora powieści Dickensa jest też licytacyjny
mistrz ceremonii — niski, ruchliwy, wciąż podrygujący i podskakujący na podium. Nad całością
tekstu unosi się duch Skryby Bartleby, w zakończeniu zaś duch ten zostaje przywołany
bezpośrednio. Tak. Takie ułożenie świata przedstawionego, by sprawiał on zarazem wrażenie
werystycznego opisu rzeczywistości i literatury czystej, może tłumaczyć arcydzielność tekstu
Herlinga. Nie tłumaczy zarazem wszystkiego. Na pytanie: dlaczego Zeszyt Williama Mouldinga,
emeryta jest arcydziełem, przyjdzie jeszcze niejednemu odpowiedzieć.
W ubiegły czwartek Henryk M., siedmiokrotny morderca z Piotrkowa, został skazany na karę
śmierci. Pięćdziesięcioletni mężczyzna, dobry mąż i ojciec trojga dzieci, zabijał,
jak powiedział prokurator, choć nie musiał zabijać. Kiedy się musi zabijać? Henryk M. pozornie
zabijał w celach rabunkowych. Ale pozornie, bo jego rabunki były koślawe i bezsensowne.
Wchodził do sklepu, zabijał ekspedientkę i zabierał jej siatkę, w której był chleb, masło i pusta
portmonetka. Pozostawia! pieniądze w kasie, nie rabował towaru, nie próbował straszyć czy choćby
tylko ranić napadniętych ludzi. Zabijał ich strzałem w głowę. Zabierał z sobą byle co. Włamywał
się do domu, zastawał śpiących gospodarzy, przykładał im pistolet (samopał) do głowy i zabijał.
Jakim dziwnym zwierzęciem jest człowiek — jak zapisał w swym zeszycie William Moulding.
Henryk M. zabił siedem osób.
— Zycie się dla pana nie liczy? — zapytali go dziennikarze „Gazety Wyborczej".
— Nic się nie liczy — odparł skazaniec.
3
Ponieważ w Polsce nie wykonuje się wyroków śmierci, Henryk M. będzie żył dalej. Będzie żył
dalej swym niepojętym życiem, które — choć teraz spędzane w odosobnieniu — nie będzie się tak
bardzo różnić od jego dotychczasowego życia na wolności. Ach, oczywiście, Henryk M. nie będzie
już zabijał, ale zabijanie nie było aż tak ważną sprawą w jego życiu. Zabijał, wydawał — na
utrzymanie rodziny — wyjęte z kieszeni zabitych pieniądze i przestawał o tym myśleć. Oddychał,
trawił, zasypiał, budził się. Teraz będzie tak samo. Będzie oddychał, trawił, budził się i zasypiał.
Będzie żył. Z czasem zapomni o zabitej siódemce,
wszyscy w jego pamięci „zbiją się w czarną masę, w czarny głaz..."
Nic się nie liczy. Emerytowany kat wycina z gazety artykuł pod tym tytułem. Nic się nie liczy —
mówi morderca. Kat myśli o swojej dawnej pracy, która teraz straciła sens, nawet zdaniem
morderców. Czy chce pan żyć? Wolałbym nie. „— Co chciałby pan zjeść dziś na obiad? — Wolę
nie jeść dzisiaj obiadu — rzekł Bartleby, odwracając się".
1993
46. Literatura jako klęska
Niektórzy powiadają, że nie ma czegoś takiego jak literatura, że pojęcie to, jeśli je opisywać w
kategoriach zbiorczych czy masowych, traci sens, że owszem, jest jeden, drugi, co najwyżej trzeci
pisarz, jedna, druga, co najwyżej trzecia książka, i fertig. Literatura jest zbiorem arcydzieł, o reszcie
szkoda gadać — był tego zdania na przykład Gombrowicz. Owszem, był tego zdania, trwał przy tej
heroicznej opinii i miał zarazem silną skłonność do literatury nikczemnej. Zycie (literatura), jak
wiadomo, składa się ze sprzeczności. Sprzeczności zaś niestety mają to do siebie, że nie są ani w
życiu, ani w literaturze rozłożone równomiernie. Jakże by to pięknie było, gdyby każdemu
upadkowi towarzyszył wzlot, każdej podłości dobry uczynek, każdemu niespełnieniu spełnienie.
Jakże pięknie i jakże potwornie by to wyglądało, gdyby każdą klęskę natychmiast dyskontowało
zwycięstwo, gdyby każdą karę osładzała natychmiastowa nagroda, gdyby każdy literacki bełkot był
neutralizowany literackim arcydziełem. Na szczęście zabójczo symetryczny układ jest w tym
względzie silnie zamącony. Upadki bywają liczne, a wzloty pojedyncze, spełnienia rzadkie, a
niespełnienia częste, arcydzieła sporadyczne, a gnioty masowe.
iif
HHBBMBHB
Literatura jest w swej masie wielkim, ciemnym gniotem, zakalcem, kadłubem bez głowy,
korowodem karłów, tłumem nieszczęśników, daremną nadzieją, wrzaskiem i wściekłością. Jeden,
drugi, co najwyżej trzeci wiarygodny utwór, jeden, drugi, co najwyżej trzeci rozwidniony blaskiem
myśli horyzont, jeden, drugi, co najwyżej trzeci pisarz. Tak, tylko to się liczy. Glob spowity w
ciemność nie ma znaczenia, jedynie wąski jak plaża, światły margines ma znaczenie. Ciemność
wszakże staje się coraz ciemniejsza. Literatura jest ciemność.
Słychać krok fałszywych szamanów, idą eksperymentatorzy, nowatorzy i zacni gawędziarze, idą
poetki piszące wiersze białe i idą poetki rymujące, idą autorzy kilkudziesięciu tomów, o których
nikt nigdy nie słyszał, i idą debiutanci, o których nikt nigdy nie słyszał, idą chłopcy z „Twórczości"
i idą chłopcy z „bruLionu", straszny płacz słychać, to płaczą rodzice, idą ci, którzy postanowili
wreszcie wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu, świat o nich dotąd nie wiedział, teraz
będzie wiedział, teraz ich zauważy, nie sposób wszakże nie zauważyć oprawcy, idą więc literaccy
oprawcy, idzie maleńki dekomunizator literatury, on sam jest maleńki niczym Tomcio Paluch, ale
jego de-komunizujący zapał jest wielki niczym Rewolucja, idzie wielki propagator nowej literatury,
propagator nowej literatury propaguje ją tak intensywnie, iż sam z wolna przeistacza się w postać
literacką, przeistacza się w postać literacką pochodzącą z kart literatury, którą propaguje, idzie
klęska.
Klęska jest zasadą literatury, jest jej alfą i omegą, jest jej niezbywalnym atrybutem. Każdy sukces
jest w literatu-
rze podszyty klęską. Jak jest to sukces widzialny, to jest podszyty niewidzialną klęską, jak jest to
sukces pośmiertny, to jest podszyty życiową klęską, jak jest to sukces życiowy, to jest podszyty
rychłym zapomnieniem. Wyjątki się zdarzają, ale przestańmy wreszcie mówić o wyjątkach. Ktoś,
kto na stare lata zostaje klasykiem, niewątpliwie musiał klęskowo debiutować, a o wspaniałych
debiutach, co zostały zgaszone późniejszymi klęskami można by bez końca. A dzieła wybitne —
nie docenione i nie zauważone? Czyż ich byt nie jest klęskowym bytem, zwłaszcza jeśli ich
wybitność nie jest oczywista, lecz za to klęskowość absolutnie pewna? Świetne kariery nagle
załamane, posuchy twórcze, zabójcze emigracje, małżeństwa wysoce dla twórczości szkodliwe,
nieszczęśliwe żony pechowych literatów, ich neurotyczne kochanki i dzieci zawstydzone. Iluż ich
było — ciemnych mężów literatury, umierających w zapomnieniu, głodujących całe życie, cale
życie marzących o tym, by klęska odeszła wreszcie, a ona nie chciała odejść, w najlepszym razie
odchodziła zbyt późno.
Tak również od czasu do czasu trzeba spojrzeć na literaturę, spojrzeć na nią jak na dzieje bełkotu i
głodu, historię zapomnienia, spis oszczerstw, obłędnych polemik, nieporozumień, kronikę
powszechnego szaleństwa. Bo przecież i ci, co zaznali sukcesu, musieli zaznać i jego klęski, klęski
sukcesu, klęski schematycznych komentarzy, klęski trafnych odczytań krytycznych, klęski lektur
szkolnych, klęski szuflady, w której niczym w trumnie bywali na wieki umieszczani. Klęski
zatrzaskującej się nad Nimi twardej okładki Ich Dzieł Zebranych. Literatura jest ciemność.
PS Niedawno w dzienniku telewizyjnym uwagę moją zwróciła informacja, iż ukazało się właśnie
nakładem „brulionu" kilkanaście debiutów literackich. Oczywiście nazwisk debiutujących pisarzy
nie podano — imię ich „brulion". Kilku z nich wszakże pojawiło się na ekranie. Najpierw poeta
(skądinąd zdolny) zdjął czapkę i zarzęził do mikrofonu, potem pojawił się drugi, też zdolny, który
wyraźnie zdążył przed rozmową w ostatniej chwili, ponieważ — jak go znam — wcześniej ganiał
po studiu w poszukiwaniu tematu do kolejnego utworu literackiego, ale przecież zdążył, najpierw
stanął tyłem, a potem, jak trzeba, przodem, na końcu zaś pojawił się trzeci, trochę mniej zdolny, ale
też zdolny. Pojawił się i spalił swoją książkę. Spalił ją, żeby inni —jak oświadczył — nie musieli
tego robić.
Rozumiem, że bez pychy nie da się uprawiać literatury, ale czynienie sobie nadziei na męczeństwo
literackie wydaje mi się jednak w tym wypadku zbyt daleko idącą nadzieją. Owszem, z pewną dozą
ryzyka można wysunąć tezę, iż nikt nie będzie niektórych wydanych przez „brulion" tomików
czytał. Ale też bez ryzyka błędu można powiedzieć, iż z całą pewnością nikt ich nie będzie palił.
Jak mawiał pewien cenzor za Peerelu: Można drukować, tam nic nie ma.
1993
* * *
ANEKS
CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW z „NaGłosu" mówionego
Autor pragnie poinformować Czytelników, iż podczas przygotowywania tekstów „NaGłOsu"
mówionego nieobce mu były tak podstawowe chwyty, jak: tendencyjny dobór materiału,
preparowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego kontekstu, ogólnie zła wola oraz
szereg innych pomniejszych ekscesów krytycznoliterackich. Ponadto, ponieważ teksty te — zrazu
nie przeznaczone do druku — odtworzone zostały z taśm magnetofonowych przez Sztab
Wolontariuszek, nie sposób też obecnie ustalić ich pierwotnego kształtu interpunkcyjno-
formalnego.
47. Szał twórczy członka Rady Państwa
Przygoda z Bibichanum Józefa Ozgi-Michalskiego wciąż leży w księgarniach. Jest to widomy
sygnał, iż nasze życie duchowo-ekonomiczne powraca do nie tak znów dawnych czasów
beztroskiej rozrzutności, kiedy Ferdydurke kupowało się w przecenie, Auto da fe w kiosku Ruchu,
a Poezje Mandelsztama w antykwariacie.
Obojętność publiczności i krytyki można tu tłumaczyć na setki sposobów, poczynając od
niepozornej szaty poligraficznej dzieła, a kończąc na jego otchłannej, hermetycznej, niemożliwej do
ogarnięcia nawet po kilkukrotnej lekturze zawartości. Teraźniejsze milczenie o niczym w gruncie
rzeczy nie świadczy, zapowiada jedynie tym dobitniej przyszłą liczbę egzegez, analiz i interpretacji,
którymi niechybnie księga Ozgi-Michalskiego obrośnie.
Czym jest Przygoda z Bibichanum? „Poematem, klechdą, baśnią, eksperymentem artystycznym w
służbie wspólnej sprawy", jak sugeruje we wstępie sam autor? Oczywiście, że tak, ale jest także
traktatem o sztuce i poezji, dialogiem filozoficznym, ekstatycznym hymnem
Józef Ozga-Michalski, Przygoda z Bibichanum, KAW, Warszawa 1983.
miłosnym, okrutną satyrą polityczną i historiozoficzną rozprawą. Jest każdym z tych gatunków i
zarazem wszystkie te gatunki (i zapewne dziesiątki innych, nierozpoznawalnych na pierwszy rzut
oka) zawiera w sobie, tworząc — tak jak każda wielka księga ludzkości — nową jakość
niepowtarzalną i jednorazową, bo wynikającą z wewnętrznych konieczności. „W tej opowieści —
powiada autor — starałem się pokazać jednoczesną historię ludzi, nie jednego narodu od drugiego
wyodrębnioną, ale wspólną, nie idącą gęsiego, lecz unoszącą się w powietrzu kluczem. [...] Dlatego
dopuściłem do tej sprawy i osadziłem na scenie obrotowej duszę człowieka, która jest naszą
przestrzenią myślową, dostępną na każdej szerokości globu, i napełniłem ją treścią języka
rozproszonego w nas wszystkich, którzy żyjemy, i starałem się, aby ogarnęła świat, jaki był i który
nadchodzi". I dopuszczona do sprawy przez Ozgę-Michalskie-go, osadzona na scenie obrotowej,
wypełniona językiem rozproszonym dusza ogarnia świat i jego dzieje. Rejestruje palące problemy
współczesności, ale bywa także u mitycznych źródeł, w biblijnym sadzie, w którym „krowy dawały
mleko, a historia jak wielka sernica zostawiała po sobie pożywny twaróg".
W tych zamierzchłych czasach panował zresztą solenny, gromadzki porządek, wspominany przez
weterana ruchu ludowego z nieskrywanym sentymentem. „Słońce było wtedy prezesem zielonej
pełni stogów rozstawionych w polu, a księżyc jego zastępcą". Człowiek bynajmniej nie pogrążał się
(mamy tu do czynienia z ciekawą waloryzacją mitu) w kontemplacji rajskiej szczęśliwości, ale w
całej pełni zdawał się pojmować postulat przekształcania
przyrody i „kładł na łopatki byki i łosie". Co budzi szczególne uznanie, to fakt, że już tam, u
samych początków, Józef Ozga-Michalski był żarliwym humanistą i pomimo takich czy innych
knowań i podziałów, akceptował rzeczywistość w całej jej złożoności:
W jednej chwili pojąłem doskonałość świata tak bardzo podobnego do jednego jabłka, które jest z
zapylenia biblijnego taty, ojca ziemskiej jabłoni, rodem z Ałma Aty.
Jeśli pokusić by się o przedsięwzięcie prawie niewykonalne, o próbę uporządkowania (pobieżnego
oczywiście i niesłychanie ogólnikowego) przetaczających się przez karty Przygody z Bibichanum
czasów, przestrzeni i postaci, mogłoby to wyglądać następująco: Akcja podstawowa (o ile termin
ten ma tu w ogóle sens) utworu toczy się w Samar-kandzie. Do tego starożytnego, rówieśnego
Atenom i Babilonowi grodu, przybywa bohater-narrator. Jest on, rzecz jasna, poetą. W wędrówkach
po mieście towarzyszy mu przypadkowo napotkany starzec — jak się okazuje, również poeta.
Wiodą oni nie kończące się dysputy dotyczące sztuki poetyckiej i toczą — jak by powiedział
Tadeusz Holuj — walkę na dzieła o wizję świata. Wkrótce docierają do grobu Tamerlana, świątyni
jego żony Bibichanum i szczątków obserwatorium astronomicznego legendarnego astronoma Uług-
Bega. Tutaj okazuje się, iż starzec-przewodnik, który przez cały czas „prowadził wyraziście,
krewko, pod niezwykle wysokim napięciem ciekawości, jakby udzielała się nam zapalczywość
mocy przerobowych odkrywających żywotną historię", dysponuje także, oprócz mocy
przerobowych, mocami nadprzyrodzonymi, potrafi przeistaczać swą postać oraz przywoływać zza
czasów, z zaświatów i zza mórz postaci historyczne, mityczne oraz Zbigniewa Brzezińskiego.
Na zawołanie przybywa więc Bibichanum, astronom Uiug-Beg (wraz z nim Kopernik, Galileusz,
Tycho Brahe i Kepler), a także, przybrawszy postać ryby, doradca poprzedniej ekipy
waszyngtońskiej. Obserwatorium i świątynia stają się czymś w rodzaju mitycznej bazy wypadowej,
do której zgłaszają się wezwane postaci i z której wszechmogący narrator — snadź udzieliły mu się
czarodziejskie własności dawnych mieszkańców Samarkandy — rusza na wędrówki po stuleciach i
obszarach. Nie omija przy tym żadnego rejonu świata, gdy zaś zdawać by się mogło, iż na skutek
pośpiechu oraz kosmicznej perspektywy któryś ze znaczących punktów globu zostanie ominięty,
wędrująca świadomość strofuje samą siebie:
Podróżniku, na chwilę przystań, pozdrów szczyt wolny Afganistan.
Docierając wszędzie, bohater-narrator-podmiot liryczny Ozgi-Michalskiego zwraca wszakże
najbaczniejszą uwagę na bolesny problem niemiecki:
W czeladnej izbie arsenału, gdzie chór prusackich jegrów śpi, słychać sekretny tętent cwału,
wojenny cymbał Straussa grzmi.
(Do jakiego stopnia sprawa ta leży autorowi na sercu, niech świadczy fakt, iż nawet w trakcie
dyskusji
astronomów jeden z nich, Kepler, ni stąd, ni zowąd wygłasza złowróżbną apostrofę: „Uważajcie na
lisa rudego, na Józefa Franciszka Straussa").
Jest także Ozga-Michalski świadkiem wyboru Papieża-Polaka, przy czym spośród wszystkich
obecnych na kartach Przygody z Bibichanum odmian języka do opisu tego faktu wybiera język
sobie najbliższy, język ludu: „Byliśmy świadkami usadowienia się nowego papieża na tronie i
słychać było chrzęst tego tronu, jakby wiązki grochowin pod siedzeniem woźnicy". Co ciekawe,
wrażenia słuchowe, o których tu mowa, docierają do świadomości autora przez narząd wzroku.
Uroczystości intronizacyjne są bowiem jednym z nielicznych wydarzeń, w których nie uczestniczy
on bezpośrednio, lecz z samarkandzkiego obserwatorium śledzi je przez lunetę, „która jak
jednorożec bodzie plac Piotrowej Bazyliki".
Podstawowym czasem (czasem czasów) utworu jest natomiast — o ile i ten termin ma tu sens —
czas narodzin wiosny, „błogosławiony czas strzyżenia owiec. Tam, gdzie zostaniesz ostrzyżony, nie
będziesz się pocił" — powiada jedna z postaci do narratora zatracającego się niekiedy we własnej
wszechwiedzy. Pamiętać jednak należy, iż stabilność tych najbardziej nawet fundamentalnych
kategorii jest wysoce metaforyczna. Jeśli w całej konstrukcji istnieje jakaś stała, to jest nią
najpewniej ruch i powszechna zmienność. Cały świat, czy raczej — należałoby powiedzieć — cały
wszechświat przedstawiony znajduje się jakby w stanie wrzenia. Wszystkie postaci z niesłychaną
łatwością przenikają z czasu do czasu („Starzec zajął pozycję w czasie nieutraconym i
zademonstrował swoje emocje"), prze-
istaczają się z tożsamości w tożsamość. Bibichanum, postać zresztą — jak podaje praca „Turysta
polski w Związku Radzieckim" — nie potwierdzona historycznie, jest bądź ponętną dziewczyną,
bądź wiekową staruchą, bądź sobą, bądź własną matką. Starzec-poeta — przewodnik z
początkowych fragmentów utworu — w dalszych okazuje się jej ojcem, w zakończeniu zaś także
teściem autora. Metamorfozy te prowadzą z kolei do piętrowych powikłań rodzinno--historycznych.
Oto gdy dochodzi wreszcie do symbolicznego małżeństwa z chwilami cokolwiek starożytną,
chwilami zaś całkiem apetyczną narzeczoną i dzięki Józefowi Ozdze-Michalskiemu oraz rewolucji
październikowej „historia Jagiellonów zeszwagrza się z Tamerlanami", cena, którą przychodzi za
tak znaczne sukcesy państwowe zapłacić, okazuje się wysoka i kłopotliwa. Choć bohater jest
uniwersalną kreacją duchową, nieustanna skłonność żony do przeistaczania się w teściową i na
odwrót wyraźnie go stresuje. W tych nie byle jakich tarapatach Ozdze-Michalskiemu przychodzi w
sukurs rzemiosło literackie. Wieloletnie doświadczenie w uprawianiu sztuki poetyckiej wydatnie
pomaga w rozróżnianiu wcieleń ukochanej osoby. Gdy mówi o żonie, budzi się w nim biblijny
retor, który mógłby być autorem Pieśni nad pieśniami. „Uda miała jak dwa promienie poranka,
tryskające zdrowiem i siłą". Gdy natomiast opiewa teściową, jest typowym chłopskim imażynistą:
„wyglądała jak Cołobus, małpa z rodziny koczkodanów, ubarwiona na czarno, z białymi
kosmykami włosów (...). Była więc jak gęgawa, przodek rozwiniętej gęsi (...). Jej szaro-brunatne
upierzenie i pomarańczowe nogi dowodziły, że pochodzi z gatunku dzikich..."
Miłości pomiędzy Bibichanum a bohaterem poświęcone są i najpiękniejsze, i najdonioślejsze
stronice poematu. Uczucie to, choć rodzi się od pierwszego wejrzenia („ujrzałem w jej twarzy chęć
dopełnienia analogii") i niesie w sobie głębokie przesłania kulturowe, napotyka od początku liczne i
kłopotliwe przeszkody. „Chcesz ze mną być? Muszę tego pragnąć, bo wszystkie siły złożyły się na
to, że będziemy połączeni. Dobrze, ale niech ten starzec wyjdzie, jest zbyt żywotny". Niekiedy
sama oblubienica poddaje ukochanego próbie wierności, umykając przed nim i nieustannie —
niczym Tetyda w ramionach Peleusa — zmieniając swą postać. „Starucha biegła przede mną, ja za
nią na tyle szybko, że dopadłem babę (...) i zerwałem pieczęć. Nie obraziła się na mnie, złożyła
tylko krótkie oświadczenie:
Uciekałam z dziewictwem, ale mnie dopadli, przycisnęli do muru, cnotę wzięli diabli.
Jak widać, metamorfozy dotyczą tu także języka, przepoczwarzająca się nieustannie Bibichanum
potrafi w razie potrzeby zanucić Ozdze-Michalskiemu swojską, świętokrzyską przyśpiewkę. Ale też
właśnie język jest w utworze przedmiotem szczególnej uwagi, gigantycznym zamiarem autorskim
jest odnowienie polszczyzny, odmrożenie — mówiąc językiem utworu — mózgów i strun
głosowych. Zasadnicze zbliżenie pary kochanków jest także zbliżeniem w rzeczywistości
językowej, odrzucenie konwencji moralnych, obyczajowych czy kulturowych jest tu zarazem
odrzuceniem konwencji języka i gramatyki, rozbieranie do snu jest pozbywaniem się zbędnych
fatałaszków składni i fleksji. „Teraz zdjęła z siebie katorżnicze klamry gramatyki, staniki składni i
wołaczem poufałym zwróciła się ku mnie: Nagą, otrzyj mnie teraz trzeźwymi oczami". Partner tych
perwersyjnych karesów staje zresztą na wysokości zadania, jako pierwszy zdjął co trzeba i
przemawia językiem do imentu wyzwolonym: „To mi dopiero umarlanka, umądrowiona, uperlona,
uzgrzebniona amforowo oraz napełniona winem, które bądź co bądź jest też wtryskowym
składnikiem języka".
Zgoda na nowy język jest zarazem zgodą na podporządkowanie się żywiołowi kobiecości.
„Zdobyłem Bibicha-num — powiada Józef Ozga-Michalski — a ona obdarzyła mnie żeńską
świadomością historyczną". Ma to doniosłe konsekwencje artystyczne, nastąpią teraz całe partie
tekstu nasycone nieokiełznaną metaforyką kobieco-macie-rzyńską. Spośród rozlicznych „porodów
fraz muzycznych", „chwil milczenia wypełnionych nabrzmiałością" oraz „macic rodnych
uprawianej ziemi" szczególnie przykuwa uwagę obraz drzewa akacji w ciąży:
To dlatego żołnierz na głowę nie hełm wgłębia, lecz księżyc, a kwitnące drzewo akacjowe zaszło w
ciążę i młodzi język.
Obdarzony żeńską świadomością, bohater przywołuje postaci kobiet-polityków, heroin, które
„przeciwstawiały się bierności natury, (...) rozszerzając stan posiadania władzy z jednopłciowego
na dwupłciowy". Zwraca przy tym uwagę fakt, iż nawet po dokonaniu umysłowej zmiany płci Józef
Ozga-Michalski nie traci orientacji w aktualnie
obowiązujących pryncypiach. „Niedaleko stąd pani Indira Gan-dhi i cejlońska pani Bandaranaike;
w przeszłości Kleopatra, Dziewica Orleańska i królowa Bona. Można by jeszcze — dodaje z
sarkazmem — wymienić panią Margaret Thatcher, ale jest ona uważana przez swoich partnerów za
kobyłę trojańską Stanów Zjednoczonych w Europie Zachodniej".
Oprócz fragmentów impregnowanych pierwiastkiem żeńskim pojawiają się też w Przygodzie z
Bibichanum cale fragmenty nasycone innymi żywiołami. Na przykład żywiołem wody. Szczególnie
jest to widoczne w przejmujących obrazach zimnowojennej polityki USA. Punktem wyjścia jest tu
przysłowiowa „wielka woda". Zbigniew Brzeziński jest przeistoczonym w rybę człowiekiem zza
wielkiej wody, jest białą rybą w czarne cętki, o skórze brzezinowej, pozostała zaś ludność Ameryki
to rybi, zimnokrwisty naród beztrosko baraszkujący wśród pływających zegarowych rakiet z
pozytywką. Wszystkie owe Dorsze, Plamiaki i Kar-mazyny Józef Ozga-Michałski ostrzega przed
stojącym nad przeręblą rybakiem w walonkach, co uznać jednak należy za dość niezręczny obraz
wyposażenia floty radzieckiej.
Metoda poetyki żywiołów — choć, jak widać, niesłychanie pobudzająca i prowadząca do
ciekawych wniosków — nie jest, rzecz jasna, jedyną rozświetlającą mroki i labirynty książki
metodą. Sposobów czytania Przygody z Bibichanum może być nieskończenie wiele. Można ją na
przykład także czytać (a końcowy napis: Samarkanda — Warszawa / Kwiecień 1979-Luty 1980,
zda się tryb ten sugerować i potwierdzać) jako osobliwą relację z podróży do Związku
Radzieckiego. Byłaby to już druga niezwykła podróż Józefa Ozgi-Michalskiego do tego kraju.
Niezwykła
podróż, taki właśnie tytuł noszą wydane w roku 1953 wrażenia z pobytu w ZSRR, kiedy to autor
wraz z grupą chłopów polskich zwiedzał radzieckie kołchozy. Pragnę przy tym z góry uprzedzić
niestrudzonych zbieraczy moralnej pornografii, którzy kierując się datą wydania oraz informacją o
zawartości dziełka, spodziewają się znaleźć tam atrakcyjne okazy, iż spotka ich rozczarowanie.
Jeśli coś niezwykłego zwraca uwagę w Niezwykłej podróży, to są to wątki i motywy dowodzące
wierności sobie, myślowej i artystycznej niezależności autora. Na kartach tego wczesnego utworu
pojawiają się postaci i tematy, które teraz, w pracy wieńczącej dorobek, znajdują swe bezpośrednie
kontynuacje i udoskonalone, pełne wcielenia. Prototypem postaci star-ca-przewodnika żyjącego
poza ziemskim czasem jest z pewnością Kuźma Michajłowicz, starzec, który już wtedy, w latach
pięćdziesiątych, dzięki uchwale kołchoźników wstąpił w mit. Kuźma Michajłowicz był
człowiekiem sędziwym i zachodziła obawa, iż może nie doczekać komunizmu. W kołchozie
wizytowanym przez Ozgę-Michalskiego podjęto więc wybiegającą w przyszłość uchwałę, aby
zasłużony staruszek korzystał z owoców pracy według potrzeb. Kuźma Michajłowicz dostosowuje
się do nowego ładu z łatwością przeskakującego z epoki do epoki starca z kart Przygody z
Bibichanum. Pracował, ile potrafił, a z kooperatywy brał, co mu potrzeba. Nie był łapczywy.
Pojawiają się też w Niezwykłej podróży tak charakterystyczne dla Przygody z Bibichanum obsesje
architektoniczne. Świątynia żony Tamerlana czy samarkandzkie obserwatorium astronomiczne są
przecież dla Ozgi-Michalskie-go świętymi miejscami, sednem rzeczy i świata. Tylko
233
tutaj — jak by powiedział teolog — duch wylatuje z piersi, a ciało do woli może nasycić się
wspaniałą strawą kultury. Tu bardziej niż gdziekolwiek indziej wyczuwalny jest puls historii,
skupione są najwrażliwsze i najczulsze zakończenia nerwów, tu świat ujawnia się jako całość. W
Niezwykłej podróży budowlą równie monumentalną jest muzeum podarków ofiarowanych
Józefowi Stalinowi w siedemdziesiątą rocznicę urodzin. Tam właśnie, spoglądając na wzorzysty
dywan utkany przez osiemnaście tysięcy kobiet, różę wyobrażającą rozkwitającą Bułgarię, fajkę z
drzewa, pod którym odpoczywał Kim Ir Sen, wyroby przemysłu Czechosłowacji oraz ciepłe,
wełniane pończochy i rękawice utkane dla Stalina przez kobiety estońskie, tam właśnie, w owej
kunstkamerze, której oszczędny opis do dziś nie stracił siły wyrazu, Józef Ozga-Michalski po raz
pierwszy doświadczał olbrzymich myśli i bratał się z całym światem. „Jesteśmy w jedynym na kuli
ziemskiej gmachu, gdzie narody odnalazły wspólny język i na czele ze swoim ukochanym wodzem
zmierzają nieustępliwie ku nowej epoce".
Najboleśniejszy dla komentatora jest fakt, iż mając — skromny w końcu — zamiar poruszania
spraw najbardziej podstawowych, nie jest w stanie nie tylko ich pobieżnie scharakteryzować, ale
nawet wymienić. Nie wspomniałem o licznych w utworze aluzjach literackich, parafrazach i
cytatach. Nie poruszyłem sprawy tradycji, a przecież wystarczy przytoczyć choćby jeden passus:
„Podeszła do mnie i zwaliła z moich oczu ciężkie powieki", by zorientować się, iż po wielkich
romantykach nikt tak nie pisał. Jest też Przygoda z Bibichanum istną kopalnią aforyzmów, sentencji
i złotych myśli, które — przytaczam dosłownie
m
i'-.--.-:.---''":'-.'-. '
'';: ''''','•. ."""-,,'. :- ' ' '.'':'
' ' ' : '. :
pierwszy z brzegu: „Nie ma sprzeczności pomiędzy zieloną chorągwią Mahometa a reformą rolną
bez odszkodowania" — wieść będą żywot samodzielny i na trwale wejdą do skarbnicy.
Nie będę także ukrywał: nie wszystko w arcypoema-cie Józefa Ozgi-Michalskiego rozumiem.
ródź chłopców na braterstwo
i siostry siostrzane,
duże i oryginalne, młode, a już starsze,
aby były jak syjamskie
i jak w Polsce gdańskie.
Mimo wielorakiej lektury i intensywnej pracy myślowej nie wiem, co znaczą i z jakich wywodzą
się mitologii owe siostry duże i oryginalne. Również poniższy fragment zda się wymykać
aktualnym (zapewne nie tylko moim) możliwościom poznawczym:
Wy żyjecie w celibacie jednorodnej partii kraju, poślubieni faktom swoim (...). Sprężynowa
powieść Lenina z Kremla bije w serca wasze tak jak majster zaplanował, tak jak wojska poszły w
pole, kiedy Stalin diabła musztrował. I tak warczy w Aparacie głos, co przepowiada chwilę...
Co znaczy sprężynowa powieść Lenina? Jaki głos? Jaki aparat? Jaka partia? I jeśli poślubieni, to
dlaczego w celi-
235
bacie? Oto tylko garść pytań stojących przed dzisiejszymi i przyszłymi egzegetami.
Wytwarzanie poezji — powiada Józef Ozga-Michalski — jest pracą wszystkich zmysłów i całego
ciała. Istotnie. Powstanie rzeczy takiej jak Przygoda z Bibichanum było możliwe jedynie dzięki
niebywałemu wysiłkowi całego organizmu.
1984
48. Ból rżnie serce na żywo
Wydani po raz pierwszy w 1961 roku Spiskowcy Władysława Machejka to historia miłosnych
perypetii młodego komunisty Wiktora i jego szkolnej koleżanki Wandy — fanatyczki religijnej oraz
córki endeka. Jak zwykle w tego rodzaju związkach, urazy ideologiczne i różnice społeczne
permanentnie utrudniają bohaterom harmonijne pożycie. Nie sposób zapomnieć przejmującej
sceny, kiedy to Wanda wyszeptuje w upojeniu cokolwiek retoryczne pytanie: „A gdzież się taki
mężczyzna uchował?" Jej partner zaś, snadź ugodzony w słabiznę klasową, krzyczy z nienawiścią:
„Na wsi!" On też — przypomnę —jest głównym bohaterem książki, jej narratorem, dramaty jego
świadomości są dramatami pierwszoplanowymi. „Nie obeszło się bez zbliżenia z dziewczynami —
wyznaje w pewnym momencie. — Ma się rozumieć, z góry zakładałem ostrożność i wierność
zasadzie niekrzywdzenia mej klasy". W wyznaniu tym ukryty jest jeden z zasadniczych paradoksów
powieści. Choć bohater, obcując z Wandą, nie krzywdzi swej klasy, popada wszakże we wszelkie
tarapaty, jakie niesie
Władysław Machejek, Spiskowcy, wyd. IV, WL, Kraków 1984.
krzywdzenie klasy obcej, czyli mówiąc wprost: walka klasowa. Szczególnie uwrażliwieni na ten
rodzaj problematyki czytelnicy być może pamiętają, iż Wiktor ma zwyczaj obdarzania swej
partnerki stekami piętrowych wyzwisk (np. ty księża naganiaczko, burżujko galandzka po endeckim
psie, suczko burżuazyjna). Nieustannie brzmią mu też w uszach — nawet w najbardziej
newralgicznych sytuacjach — słowa instruktora KZMP: „Uważajcie, prowokacja podsuwa
towarzyszom kobiety, żeby was rozkonspirowac". Agresja połączona z ostrożnością ma tu
oczywiste funkcje obronne. Wiktor usiłuje zagłuszyć w sobie erotyczny pociąg do wroga
klasowego. Jednakże, odganiając demona seksu, tłumi zarazem w sobie ducha walki. Nie jest
niestety w stanie „krzywdzić" córki endeka wyłącznie z pobudek klasowych. Jego dramat potęguje
fakt, iż czuje on w dodatku dwuznaczny popęd do chłopów, robotników rolnych i szewców. „Cóż
za przyjemność trzeć się brzuchem o brzuch w tańcu czy tam gdzieś indziej [...] cóż za porównanie
z naszymi w tym czasie agitrozmowami z chłopami, robotnikami rolnymi i szewcami" — deklaruje
z ekshibicjonistyczną szczerością. Na uwikłania cielesne nakłada się problematyka spirytystyczna.
Bohater, choć członek KPP, boi się duchów, a zarazem jego wyobrażenia dotyczące zaświatów nie
wykraczają poza granice materializmu dialektycznego. „W zanadrzu nosiłem gumoołów celem
ewentualnej obrony przed duchami. Wychynie duch z krzaków, zadławi, ale przedtem pozna rękę
— moją, komunisty".
To niebywałe spiętrzenie wielorakiej problematyki prowadzi niekiedy do pomieszania pojęć.
Wiktor w pewnym momencie zaczyna zadawać pytania, których nie po-
;:::
winien zadawać w żadnym wypadku, nawet przed wojną. Co było czym? — pyta na przykład,
mając na myśli legalizm i podziemie.
Zapewne potrzeba odpowiedzi na to i choćby część pozostałych postawionych w utworze pytań
zadecydowała, iż obecne (czwarte) wydanie książki w sposób zasadniczy różni się od poprzednich.
Jak głosi skrzydełko obwoluty, autor nie tylko uzupełnił pierwotny tekst, lecz przede wszystkim
dopisał nową część. Istotnie zmiany w tekście są tak fundamentalne i zasadnicze, iż pozwalają
uznać wznowionych parę tygodni temu Spiskowców za zgoła nowy utwór Władysława Machejka.
Zmiana najbardziej rzucająca się w oczy — choć oczywiście nie najistotniejsza — polega na
opatrzeniu tekstu pierwotnego przypisami. Wychodząc ze słusznego założenia, iż akcja powieści
(rok 1938) toczy się ładnych parę lat przed pojawieniem się na ziemiach polskich pierwszych form
państwowości, Władysław Machejek postanowił za pomocą przypisów objaśnić znaczenie
niektórych, dziś zupełnie zapomnianych i wręcz niezrozumiałych ówczesnych realności, takich jak
np: sanacja, OZON, Defensywa czy Linia Maginota. Nie jest co prawda autor konsekwentny i
pozostawia bez objaśnień obecne na kartach książki pojęcia takie jak Darwin, Sedan, Mason, Freud,
fluid antysemicki czy raj sowiecki, ale przecież pamiętać trzeba, iż nie są Spiskowcy traktatem
naukowym, lecz dziełem literatury pięknej. Rozmaite rzeczy można Machejkowi zarzucać, nie
sposób jednak zarzucić mu braku uporządkowania naddane-go. Zresztą autor rekompensuje
niekiedy braki podstawowe, umieszczając niektóre przypisy tam, gdzie czytelnik
m
zgoła ich nie oczekuje. Na przykład przypis objaśniający ostatnie słowo w zdaniu: „Muszę się
przyjrzeć od wnętrza tym uśpionym szelom", brzmi następująco: „Jakub Szela — przywódca
chłopów galicyjskich pod zaborem austriackim, który sprawił krwawe porachunki z dworami i
dziedzicami w 1848. Za niewolenie chłopów i inne krzywdy". W przypisie do słowa Dziadek rzuca
autor nowe spojrzenie na poglądy sentymentalistów. Brzmi on następująco: „Dziadek — tak
sentymentaliści nazywali Józefa Piłsudskiego".
Zmiany w samym tekście mają charakter różnorodny; muszę przyznać, że nie zawsze nadążam za
ich sensem. Rozumiem na przykład, z jakich powodów autor po pierwszym — posługując się jego
terminologią — wyrządzeniu krzywdy córce wroga klasowego dopisuje zdanie: „Odetchnąłem, nie
poddałem się burżuazji". Nie rozumiem jednak, dlaczego zdanie: „Wanda przy sposobności uciekła
na Zachód", pozbawione zostało w nowej redakcji surowej bezkompromisowości oryginału, kiedy
to brzmiało: „Wanda przed falą Armii Czerwonej uciekła na Zachód". Przykład kolejny: W roku
1961 Władysław Machejek napisał: „Ja jednak twierdzę, że zaszła pomyłka". To samo zdanie w
roku 1984 brzmi: „Ja jednak twierdzę, że Komintern popełnił pomyłkę", przy czym na domiar
wszystkiego słowo Komintern opatrzone jest przypisem („Komintern — skrót nazwy
Międzynarodówki komunistycznej z siedzibą w Moskwie"), który — bez względu na konteksty i
intencje — ma wymowę szyderczą.
Cisną się na usta pytania: Dlaczego Władysław Machejek szydzi z Międzynarodówki? Dlaczego
eksponuje jej dawno przez historię wyjaśnione błędy? Dlaczego usiłuje
zataić udział Armii Czerwonej w wyzwalaniu ziem pilskich? Dlaczego wreszcie słowo władza,
które w 1961 roku (a więc w piątym roku rządów Władysława Gomułki) ot>y. wało się w jego
tekście bez cudzysłowu, teraz, w roku 1984, ujęte jest w cudzysłów? Dlaczego — krótko mów}ąC
— obecne wydanie Spiskowców, miast spodziewanych rozstrzygnięć powikłanej problematyki,
przynosi jej dalsze komplikacje?
Poszukując odpowiedzi wyłącznie na gruncie zagadnień artystycznych, wysunąć by można
hipotezę, iż tym> co osłabia ideologiczną czujność Machejka, są być może jego wzmożone ciągoty
naturalistyczne. Jak się wydaje, zttyt wiele uwagi poświęcił autor korygowaniu scen erotycznych,
przy czym niektóre efekty owych korekt — poprzez ich nieokiełznany naturalizm właśnie — budzą,
delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Oczywiście zdarzają się Ma-chejkowi nader szczęśliwe
rozwiązania, kiedy to dosłowne jednym dyskretnym maźnięciem pędzla ukonkretnia i zai-a-zem
dynamizuje obraz: „Mężczyzna samiec niczym i\ie różni się od koguta. Z kury na kurę". I nowa,
gruntownie przestylizowana wersja tego aforyzmu: „Mężczyzna samiec niczym nie różni się od
koguta. Skacze z kury na kurę". Dokonane po latach dookreślenia niektórych scen, owszem, bywają
subtelne, o pewnych nawet — dość wprawdzie elementarnych — walorach poetyckich. Na przykład
do elegijnie brzmiącej refleksji: „Nikt nas nie nauczył miłości", dołączył pisarz frywolny człon
drugi i całość brzini teraz: „Nikt nas nie nauczył miłości, jak przypasować nasze wspaniałości". Ale
niestety owe szczęśliwe fragmenty okupione bywają żenująco płaskimi, naturalistycznymi, by
Ul
WBSm
nie rzec wulgarnymi rozwiązaniami: „W nieprzytomnych snach [...] nachodziłem cieple ciała
dziewczęce, z których wiejscy chłopcy zdzierali jedwabne fatałaszki. Nie wytrzymywałem". Prawie
ćwierć wieku później epicki zmysł Władysława Machejka dostrzega na ekranie pamięci nieco
więcej szczegółów: „W nieprzytomnych snach nachodziłem ciepłe ciała dziewczęce, z których
wiejscy chłopcy zdzierali majtki. Lub walili się wprost, gdyż biedne nie miały nic pod sukienką jak
stare baby. Nie wytrzymywałem". Istotnie, wytrzymać trudno, choć znaleźć można w utworze
fragmenty zupełnie nie do wytrzymania, i to nawet nie ze względu na ich lepką drastyczność, ale
enigmatyczny, wymykający się wszelkiemu poznaniu sens. Najbardziej szokująca korekta dotyczy
z pewnością epizodu, w którym autor mówi o trudnościach, jakie sprawiała mu nauka przedmiotów
ścisłych. Wersja pierwotna: „Z fizyką, a jeszcze bardziej z geometrią siłowałem się jak człowiek z
dębem, którego chciałbym wyrwać gołymi rękami". Wersja nowa: „Z fizyką, a jeszcze bardziej z
geometrią siłowałem się jak człowiek z dęciem". Można jedynie wyrazić zadowolenie, iż autorowi
opadł poziom weny i zaprzestał. Groza ogarnia na myśl, że mógłby w tym miejscu rozwinąć wątek
wyrywania czegokolwiek gołymi rękami.
Najbardziej jednak kłopotliwą partią książki jest jej w całości dopisany wątek współczesny. Nadaje
on Spiskowcom charakter swoiście polifoniczny i w tym też sensie — obecności w jednym tekście
kolejnych faz warsztatu pisarskiego — jest to utwór nader interesujący. Niczym pokłady
geologiczne, nakładają się tu na siebie kolejne etapy stylistycznego kunsztu autora. Na w miarę
komunikatywną
warstwę Machejka średniego nakłada się warstwa Machej-ka średniego skorygowana Machejkiem
dojrzałym, na samym zaś wierzchu leży warstwa Machejka w pełni ukształtowanego, cechująca się,
jak powszechnie wiadomo, całkowitym hermetyzmem. W ostatniej części książki operuje autor
charakterystycznymi wielkimi strukturami tekstowymi, które opisać można jedynie za pomocą
negatywnych parametrów. Są mianowicie: niezrozumiałe, niepodzielne oraz niestreszczalne. Zbliża
się w ten sposób Władysław Machejek do idealnego modelu tekstu doskonale integralnego, którego
nie tylko nie sposób zrozumieć czy streścić, nie sposób także zacytować. Cytaty, jeśli w ogóle mają
tu sens, obejmować muszą znaczne partie tekstu, a i tak — pozbawione początku i końca — zawsze
sprawiać będą wrażenie wyrwanych z kontekstu. „Andre zabezpieczył swoją małżonkę przed
wszelkimi niespodziankami klimatycznymi, lokując firmę w zacisznym, niedużym mieście w
Lombardii, wśród gaików oliwkowych i winnic. Ale tu właśnie chronili się straceńcy po Duce —
Mussolinim. Bohaterowie papy i Wandy w brudnych czarnych koszulach żebrali na ulicach. Ta
atmosfera słała się pod jej stopami niby rozbite szkło, a szkliwo raniło jej serce. Albion staczał się
w ślady Niniwy i Tyru, natomiast na południu Rzymian — a takich Mussolini pragnął zrobić z
makaroniarzy — deprawowały prądy liberalne. Bądźże więc przystanią, Kanado pachnąca żywicą i
dębami, w tym punkcie, gdzie Andre mógł najskrzętniej rozwijać swe interesy..." itd., itd.
Ukryty pod nie kończącymi się sekwencjami tego rodzaju zdań porządek fabularny jest mniej
więcej taki: Po latach Wiktor wyjeżdża wraz z grupą dziennikarzy polskich
do Paryża. Jeśli dobrze rozumiem sformułowanie, iż prezydent Giscard d'Estaing i Edward Gierek
piją z dzióbka, to dzieje się to w okresie tzw. zacieśnienia stosunków polsko--francuskich. Wiktor
nie daje się jednak zwieść pozorom i natychmiast po przyjeździe wygarnia Francuzom gorzką
prawdę o ich pozornej pomocy udzielonej Polsce w 1939 roku. Skonfundowani gospodarze oferują
całej delegacji luksusowy hotel i obfite posiłki. Po spożyciu pierwszego z nich (wódka, koniak i
wino) bohater, odziany w bluzę od piżamy, wychodzi na korytarz w poszukiwaniu toalety. Spotyka
tam Murzyna i ze strachu zapomina o celu wyprawy. „W wielkim przerażeniu zastygło parcie" —
powiada Ma-chejek, jak zawsze z dużą swobodą operujący obrazami dołu cielesno-materialnego.
Lęk przed Murzynem jest tak wielki, iż Wiktor wpada w szok i zaczyna mówić mową wiązaną. „Z
czeluści wyłoniło się coraz wyraźniejsze chło-pisko, jakby zawiadomione o możliwościach żeru
wilczysko". Pojawia się dryblas z włosami jak karakuł i prowadzi zziębniętego i rymującego
Wiktora do pokoju. Tam oczekuje, odziana również wyłącznie w górną część garderoby, Wanda.
Bohater powraca do rzeczywistości, orientuje się nawet, iż piżama, którą rzuca w niego Wanda, jest
chyba — sądząc po szerokich spodniach — wietnamska. Rozrywa się potworny brzuch czasu i
bezpowrotnie utracona — zdawać by się mogło — przeszłość powraca. Niestety odżywają również
dawne urazy klasowe. Wanda nie tylko bawi się Wiktorem, „jak szczypawica żołędzia", nie tylko
sama penetruje siebie i podaje jak na talerzu, ale hołduje także dawnym endeckim nawykom:
„chciała nie po chłopsku, nie chciała być snopkiem zrzuconym z fury na ziemię do
jednorazowego użytku, lecz caloistnieniem we wszystkich szczegółach". W tej sytuacji Wiktor
zwraca się o przyjacielską pomoc do członków hotelowej orkiestry. Muzycy nie odmawiają.
„Skrzypkowie przeszli do ciała Wandy i pociągali smyczkami. A przy tym basiści piłowali jak
kanadyjscy drwale w lesie". Mimo to sukces jest połowiczny. Wanda zgadza się wprawdzie na
wspólny wyjazd do Moskwy, lecz nie zaprzestaje ustawicznego wtrącania francuskich słówek,
które dezorientują starego KPP-owca. „Encore, encore, Wiktorze" — pojękuje uparcie.
Niestety, nie wiadomo, co to znaczy. Ta część powieści pozbawiona jest przypisów.
1985
49. Porzućcie wszelką nadzieję
W prawie wszystkich wierszach Janusza Przymanowskie-go zawartych w tomiku Nieślubny bukiet
dominuje ton skargi, żalu i bezsilnej niemożności. Ten tom erotyków jest w gruncie rzeczy wielką
erotyczną skargą, czymś w rodzaju pożegnalnej pieśni miłosnej. „Porzućcie wszelką nadzieję /
chłopcy roczników dwudziestych" — powiada autor do swych rówieśników, przypominając im
równie patetycznie co bezceremonialnie, iż przeminął już — jak powiada pismo — czas obłapiania.
Nadzieja, którą Przymanowski nakazuje sobie i pozostałym Kolumbom porzucić, jest nadzieją
erotyczną.
Dalej następuje analiza i szczegółowy — choć przewrotny i paradoksalny — opis własnej w tym
względzie nieprzydatności. Z pozornie męską szczerością mówi autor o swym „zardzewiałym
kręgosłupie", „siwych włosach" i „mordzie w bruzdach", choć przecież te akurat „przypadłości":
szlachetna siwizna i naznaczone doświadczeniem oblicze, znacznie częściej bywają (także
erotycznymi)
Janusz Przymanowski, Nieślubny bukiet, KAW, Lublin 1984, nakład 15 000 egz
walorami. Również określenie „zardzewiały kręgosłup" budzi raczej pozytywne (metaliczno-
charakterologiczne: człowiek o żelaznych zasadach) asocjacje. O swej figurze powiada autor
Studzianek, iż jest „gorsza niż u dżinsowego szparaga / kandydata na norrmalne (przez dwa «r»)
prze-spanko". W tej linijce także daje znać o sobie męska kokieteria i skłonność do mnożenia
poetyckich znaczeń. Po pierwsze, rzekoma marność własnej postury porównana jest tu z posturą nie
tyle nawet marną, ile wręcz nie istniejącą i nade wszystko obrzydliwą (szparag z dżinsu). Po drugie,
płyciźnie doznań przeciwstawia tu autor głębię uczuć, dając do zrozumienia, iż nie id&e mu o
jednorazowe zbliżenie, lecz ma do zaoferowania prawdziwą miłość, a w przyszłości być może i
małżeństwo. Po trzecie wreszcie, jest rzeczą powszechnie znaną, iż sylwetka Janusza Przyma-
nowskiego jest sylwetką ponętną. Jeśli zaś umieścić ją w oprawie trybuny sejmowej, budzi nie tylko
seksualne, lecz wręcz panseksualne emocje, rozgrzewając kobiety, mężczyzn, dzieci i starców.
„Czy można pokochać człowieka, który zabijał?" — pyta Przymanowski z równie dwuznaczną, bo
przydającą mu z kolei zniewalającego uroku rewolwerowca, retoryką, w innym zaś liryku z
powściągliwością humanisty uściśla liczbę zdobycznych skalpów: „Trzech zarąbałem saperką,
siedmiu zabiłem kulą".
Na dobrą sprawę kokieteria autora kończy się dopiero wówczas, gdy dochodzi on do
imponderabiliów. Szczerze boleje na przykład nad swoją — jak powiada — „podejrzaną",
„dziecinno-siermiężną" sławą, która zamiast wzmagać, minimalizuje jego szanse erotyczne.
Istotnie. Odnalezienie wśród wielbicieli serialu Czterej pancerni i pies
osoby w wieku poborowym, odpowiedniej w dodatku pici wydaje się przedsięwzięciem
nierealnym, i to w skali całego Układu Warszawskiego. Szanse są — cytując autora — „niewielkie
(...), bliskie zera, choć może nie zerowe". Również gdy mowa o światopoglądzie, nie pozwala sobie
Przymanowski nawet na cień dwuznaczności, z całą bez-kompromisowością porównuje wówczas
siebie do cegły. „Czy można pokochać cegłę?" — pyta i pytanie to wolne jest już od retoryki
jakiejkolwiek. Co więcej, ów sugerujący intelektualną wierność samemu sobie obraz człowieka--
cegły spotęgowany zostaje w następnej strofie, kiedy to autor uskarża się, iż musi „na biodrach
kołysać blachę / pomiętą w zderzeniach z głazami / okresów wypaczeń". Motyw blachy pojawia się
również w cytowanym już wierszu pt. Samemu sobie:
To już kopa tych imienin,
żytnia mać!
No i cóż by mi w prezencie mogli dać? (...)
Drętwą mówkę z wysokich ust?
Jeszcze jedną blachę na biust?
Wyrażenie „blacha na biust", uzyskane tu poprzez poetyckie zwaloryzowanie obu członów
tradycyjnej formuły: „medal na pierś", również niesie w sobie podobny zespół asocjacji — jeśli
można tak powiedzieć — pancerno-seksu-alnych. Ten właśnie sens uchwycił ilustrator tomu
Szymon Kobyliński. Rysunek dołączony do tekstu przedstawia pradawnego woja w zbroi, ujętego
w całości przez dłoń kobiecą.
Z blachy, cegły, głazów (nie mówiąc o żelaznym kręgosłupie) składa się więc podmiot liryczny
Przymanowskiego, nic też dziwnego, iż kwestia istnienia i lokalizacji jego obszarów erogennych
bywa w niektórych lirykach kwestią otwartą. Dodatkowo komplikuje sytuację pewna drobna, lecz
nader kłopotliwa przypadłość. Mianowicie jego podstawowy organ artykulacyjny — język — ma
znacznie odbiegającą od przeciętnej ciepłotę i autor zmuszony jest do nieustannego wygłaszania
uspokajających apostrof:
Nie płosz się, dzika,
ten chłód to nie ostrze noża,
lecz koniuszek języka.
Pomimo tak niesprzyjających okoliczności i warunków obiektywnych Janusz Przymanowski,
pułkownik w stanie spoczynku, nie rezygnuje i od czasu do czasu udaje mu się czymś nawet
błysnąć.
Zamiast słońcem
co sztandar wschodu niesie na zachód
błysnę pędem bambusa.
Miłość, którą autor oferuje, choć prawdziwa i szczera, jest jednak miłością niełatwą. Jest to surowe
uczucie starego frontowca, który poezji uczył się w okopach, pierwszych porywów zaś zaznawał,
rozwijając tyralierę. Jego zaklęcia miłosne miewają niekiedy szokującą formę wojskowych
rozkazów (Uderzaj! Rewiduj! Przyginaj! Daj sito!), jego porównania zbudowane bywają z
niedostępnych cywilom rekwizytów („Trzymam Cię jak granat odbezpieczony"), jeśli zaś ugina się
pod naporem tradycji i daje wizerunek pary miłosnej, czyni to za pomocą typowo żołnierskich
środków wyrazu:
Oboje z glin niepodatnych hartowani cholernie ciasno spasowani.
W refleksyjnych partiach tomu często wraca autor do swego bogatego życia. Choć znaczną jego
część wypełniła żołnierka, imał się także innych zajęć. Na przykład w wierszu pt. Włos na korze
wspomina ciężką — urozmaiconą jedynie wykręcaniem fujarek z trzcin — pracę drwala.
Mordowałem siekierą brzozy (...) Szczerbiłem maczetę na piniach (...) Wykręcałem fujarki z trzcin.
W wierszu pt. Doniewidzenia z niemałym sentymentem wspomina swą przeszłość dżokeja.
Pomimo nietypowych warunków fizycznych (zbyt pokaźny wzrost) odnosił w tej dziedzinie
Przymanowski sukcesy. Pozostały mu zresztą z tamtych czasów spore umiejętności, po których i
dziś łacno poznać mistrza.
Jeszcze, gdy zrzucę czaprak i uprzęże, umiem, dosiadłszy klaczy smukłonogiej, gnać ją na oklep,
nie bacząc na drogę, (...) kitę w galopie poty wygłaskując, aż zwilgotnieją rozedrgane kłęby i zarży.
Niektóre z tych wspomnień fantastyczniej ą i wówczas kolejne etapy życia Janusza
Przymanowskiego stają się wcieleniami obfitującymi w symboliczne czy też magiczne znaczenia.
W tym samym wierszu przeistacza się on
w „zielony drąg". „Jeszcze na jarmarku/ z dala mnie widać wśród drągów zielonych" — powiada,
w wierszu zaś Bądź chlebem, wodą, powietrzem mówi o sobie „ja-rękawica". Niekiedy też
pojawiają się wcielenia negatywne, przy czym niebyty Przymanowskiego, pomimo kłopotliwych
związków z idealizmem, mają zawsze głęboko humanitarny charakter. W utworze pt. Berlin przed
północą autor stanowczo zaprzecza własnej boskości: „Nic z Boga we mnie", w wierszu zaś pt.
Wolę się dopalić daje upust swemu jakże ludzkiemu żalowi, iż nigdy nie był rozprutym misiem:
Nie byłem Twym pierwszym misiem którego rozprułaś, żeby zobaczyć dlaczego
mruczy.
Często także przybiera autor postać psa. Liczne obsesje kynologiczne dają znać o sobie czy to przy
specjalnego rodzaju metaforyzacjach: „tak u mnie biało / oszczeniły się dzikie śliwy", czy to w
delirycznych zgoła decyzjach podmiotu lirycznego: „pójdę na wódkę z psami", czy też wprost, tak
jak ma to miejsce w Piosence o kondycji soba-czej, gdzie autor z uporem godnym lepszej sprawy
dowodzi, iż po prostu jest psem i co więcej, usiłuje ten ewidentny absurd wmówić swemu
wiernemu bassetowi. Często pomykający przez karty tomiku duch niezapomnianego Szarika
przybiera niekiedy szczególnie finezyjne formy obecności, zwłaszcza gdy niektóre — pozornie
czysto ludzkie — reakcje opisane zostają za pomocą wyraźnie nacechowanego semantycznie
czasownika „chłeptać".
tą wodą
nad wszystko jak dzisiaj tobą
pragnąłem napełnić gardło
i chłeptać chciwie,
lecz pomału.
Nie zawsze przestrzega jednak pisarz tak sformułowanej zasady wstrzemięźliwości (chciwie, lecz
pomału), niekiedy przyspiesza, i wówczas ponosić musi wszelkie konsekwencje. Wszechobecna w
książeczce erotyka znów daje znać o sobie, objawiając tym razem swe mroczne oblicze. W
niektórych wierszach Janusz Przymanowski zaznaje losu króla Midasa życia erotycznego:
wszystko, czegokolwiek dotknie, wysyła erotyczne sygnały. Pragnie on oczywiście uciec, znaleźć
chwilę zapomnienia, choćby w ulubionym brydżu, ale tu dosięga go przekleństwo wie-kuiście
spełnionego kaprysu. W dodatku klątwa ma piętrową strukturę. Erotyczna symbolika, którą jest
naznaczona trzymana w dłoni talia kart, to zarazem symbolika erotycznego wyczerpania i kresu:
karty jak karty
król od użycia wytarty
przestał być chutny,
zas
damy oddały kolory, za waletowe amory.
Zatracony w erotycznym szaleństwie, autor nie tylko nie jest w stanie grać w karty, nie jest też w
stanie wyko-
:
nać najprostszej czynności. „Chciałbym sprawdzić czy bojler nagrzał wodę / ale nie mam odwagi
zapytać" — wyznaje w konfesyjnym liryku, brutalnie zatytułowanym Nie mogę. Zauważmy, w jak
głębokich kręgach niemożności się znajdujemy: podmiot nie ma odwagi zapytać (!), czy bojler
nagrzał wodę, o bezpośrednim sprawdzeniu stanu bojlera (a więc o elementarnej fazie aktywności)
nie ma tu w ogóle mowy.
Degradacja erotyczna ma także konsekwencje intelektualne, niezłomny do tej pory światopogląd
zostaje nadwerężony i nawet na — z pozoru nieugiętych — krawędziach cegły pojawiają się
niepokojące rysy irracjonalizmu. Zastraszony i przygnębiony erotycznym totalizmem, zaczyna
Janusz Przymanowski uprawiać kult zabobonu. Przy czym również i ta, intelektualna, klęska ma
podwojoną strukturę. Kult zabobonu jest tu w dodatku kultem zabobonu przypadkowego i byle
jakiego. „Wróżę z byle czego" — oświadcza Przymanowski, i istotnie ofiarą jego guślarskich
manipulacji pada nawet obiekt tak zdumiewający jak „murzyn z brodą". „Przebiega murzyn z brodą
— na gorsze, czy na lepsze?" — pyta nieświadom własnej degrengolady pułkownik.
Także na gruncie czysto poetyckim, językowym nie zawsze udaje się autorowi wyjść cało z
erotycznego osaczenia. Chcąc na przykład dać lakoniczny obraz własnej świadomości, z której
erotyczny huragan wymiótł resztki myśli, stosuje nader niefortunną formułę: „wchodzę do wnętrza
z niepokrytą głową".
Strona formalna tomiku pozostawia wiele do życzenia. Generalnym zarzutem, który należy
autorowi postawić,
jest zarzut eklektyzmu. Przymanowski nie jest konsekwentny w doborze środków wyrazu, nie
próbuje nawet uporządkować panującego w tym względzie na kartach Nieślubnego bukietu
rozgardiaszu. W efekcie czytelnik wikłać się musi w całych seriach artystycznych przeciwieństw.
Sielskie i komunikatywne motywy (np. obraz oceanu piorącego sine portki w misce nieba)
zakłócają katastroficzne wizje („kłos przejrzałego żyta / celujący w pogodne niebo /[...] zadnią nogą
poległego / konia") i hermetyczne, postawangardowe metafory („szoty powiek", „bilon zamroczeń",
„papilarne robactwo spojrzeń"). Nowoczesne efekty foniczne: „Renifer nie orze północnej zorzy
porożem", zagłuszone zostają przez wyraziste wzorce klasyczne:
Przez te pieprzone zmiany czasu (...) nie słyszałem nawet hałasu.
Higieniczne obrazy z życia społeczeństw naszego obozu, które: „suszą własne ręczniki wręczone
przez rewolucję", przytłoczone zostają scenami o charakterze gar-gantuiczno-womitalnym („wiatr
haftuje pajęczymi nitkami"). Motywów tego rodzaju jest w tomiku zdecydowanie więcej: „Smutny
jestem — boleje autor w jednym z liryków — jak wiersz, / który miał być pamiątką, / lecz ktoś
przeczytał / i kartkę zwrócił".
Lektura całego tomiku Przymanowskiego jest wprawdzie zajęciem jeszcze smutniejszym, ale za to
— niczym przysłowiowy grzybek — zwraca się on (tomik) sam.
1986
50. Niczym nie przerywana równina
Jak powszechnie wiadomo, temat dzieła w żadnej mierze nie warunkuje skali trudności pisarskich.
Jednakowe kłopoty sprawiać może sięganie wyżyn, jak i schylanie się ku nizinom, pławienie się w
biologii, jak i lewitowanie w eschatologii; w trudnej sytuacji byli zarówno ci, którzy opisywali
wydarzenia z ostatnich stron gazet, jak i ci, którzy opowiadali o paktowaniu człowieka z szatanem.
Tym, którzy sięgali w dokonaną przeszłość, nie było łatwiej od tych, którzy wybiegali w
niezbadaną przyszłość. Mimo to niełatwo przychodzi zrezygnować ze zdania, iż istnieją jednak
tematy trudne i trudniejsze.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż na przykład Jan Dobraczyński — który w swej ostatniej książce
postanowił opisać świat po totalnej, acz połowicznej zagładzie, przybycie do tego świata Papieża,
jego wyprawę-pielgrzymkę do jedynego ocalałego tam miejsca, jakim okazuje się Jasna Góra —
znalazł się w sytuacji szczególnie trudnej. Aczkolwiek autor Najeźdźców jest niewątpliwie
pisarzem
Jan Dobraczyński, Świat popiołów, PAX, Warszawa 1986, nakład 50 000 + 350 egz.
niezwykle doświadczonym, musi budzić niepokój tak liczne nagromadzenie w jednym utworze
trudnych, wręcz karkołomnych wątków, bo przecież jest czymś takim opisywanie rezultatów III
wojny światowej, bo przecież jest czymś takim pisanie o Papieżu. (Trzeba bezstronnie przyznać, iż
w tym względzie pisarz nie ułatwia sobie zadania, opisywany przezeń Ojciec Święty nazywa się Jan
Paweł V i pochodzi z Polski).
Pomysł, iż jedynym ocalałym z zagłady miejscem jest Jasna Góra, choć szlachetny i piękny, wydaje
się również
— zapewne właśnie dzięki owej szlachetności i piękności
— pomysłem szalenie trudnym do udźwignięcia przez literaturę, w pewnym sensie przerastającym
możliwości literatury. A przecież nie brak w utworze i innych równie kłopotliwych scen i wątków.
Znaleźć tam można np. scenę rozmowy Ojca Świętego z szatanem, rozważania o problemie
sztucznych poronień i cały szereg innych, na ogół przepojonych goryczą rozważań.
Tym niemniej — że powtórzę raz jeszcze — nie temat sam w sobie, lecz wypełniająca go materia
rozstrzyga o randze i jakości utworu. Materia wypełniająca powieść Dobraczyńskiego budzi przede
wszystkim zdumienie i zmusza do stawiania pytań dość podstawowych, bo dotyczących
elementarnych zasad funkcjonowania świata przedstawionego.
W wyniku katastrofy (ktoś — jak powiada autor — nacisnął czerwony guziczek) przestała istnieć
półkula północna, ściślej mówiąc, przestały tam istnieć wszelkie formy życia. Europa, Ameryka i
Azja zamieniły się w pokryte popiołem, „szare, monotonne, niczym nie przerywane
iv:
równiny". Po czterdziestu jednakże latach, gdy ustało szkodliwe dla zdrowia promieniowanie, jeden
z penetrujących tamte tereny murzyńskich patroli (przetrwanie i zdecydowana dominacja rasy
czarnej stanowi istotny komponent katastroficznej diagnozy Dobraczyńskiego) natrafił na gromadę
żyjących ludzi. Ówczesny Papież (tymczasowa Stolica Apostolska znajduje się teraz w Ameryce
Południowej) Jan Paweł V, który jako jedyny zda się wiedzieć, w jak szczególnym miejscu ludzie
ci mogli ocaleć, postanawia do nich dotrzeć. W towarzystwie tylko dwu księży i dwu dziennikarzy
przybywa samolotem do najdalej na północ wysuniętej bazy. Sprawujący pieczę nad tamtejszym
terytorium Generał przydziela mu w charakterze asysty-ochrony dwu Murzynów. Po kilkudniowej,
pełnej morderczego trudu i śmiertelnych niebezpieczeństw pieszej wędrówce szóstka ludzi (w
trakcie wyprawy ginie jeden z dziennikarzy) dociera do Jasnej Góry. Niebawem w ślad za nimi
przybywają żołnierze oraz przylatuje helikopterem sprawujący pieczę Generał.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż Świat popiołów nie jest w żadnej mierze utworem realistycznym,
zdaję sobie sprawę, iż dziełko to pragnie w głównej mierze cechować się atrybutami takimi, jak:
symboliczność, wizyjność, metafory czność czy fantastyczność. Żaden jednak z tych skądinąd
podniosłych atrybutów (nawet jeśli został wykorzystany w radykalnej postaci) nie uzasadnia
zwyczajnego braku logiki. Doprawdy trudno nie zapytać, dlaczego żołnierze penetrują
niebezpieczny teren pieszo, skoro mogą to — przynajmniej w fazie wstępnej — uczynić za pomocą
helikopterów? Dlaczego Papież — dysponując zaledwie
dwoma busolami — torować musi drogę wyposażonym w przyzwoity sprzęt oddziałom wojska?
Dlaczego nikt nie ma nawet przybliżonego pojęcia, jak wyglądała ta część świata przed
wymyślonym przez Jana Dobraczyńskiego kataklizmem?
Rozumiem (także i to rozumiem), iż idzie tu o wyeksponowanie wszelkich możliwych aspektów
symbolicznych pieszej wędrówki-pielgrzymki, rozumiem, iż ta właśnie pielgrzymka, odbywająca
się w 2030 roku, zawiera (raczej: powinna zawierać) w sobie wszelkie możliwe własne pra-obrazy,
rozumiem też, iż w innej jeszcze płaszczyźnie idzie tu o przedstawienie sytuacji nader szczególnej i
wyjątkowej. Elementarna strategia pisarska powinna jednak w takim razie polegać na ustawicznym
eksponowaniu wyjątkowości czy metaforyczności wydarzeń, pisarz powinien nieustannie i
wszelkimi dostępnymi środkami asekurować ryzykowną sytuację. Tymczasem Jan Dobraczyński
nie tylko tego nie czyni, ale czyni coś zgoła przeciwnego.
Opisywana, tak specjalna przecież, pielgrzymka papieska nie tylko zatraca pod jego piórem cechy
jednorazo-wości i wyjątkowości, ale przeistacza się w zdumiewający schemat. Opisuje ją
mianowicie autor właśnie wznowionych Listów Nikodema według znanego z książek
przygodowych stereotypu: przywódca i buntująca się załoga. Bo to, że w czasie wyprawy zaczyna
brakować prowiantu, kończy się woda i zawodzi sprzęt, uznać można za — mało wprawdzie
uzasadniony, ale powiedzmy, że wpływający na dramaturgię utworu — ornament. Okazuje się
jednak, że także ludzie cechują się głębokim brakiem zrozumienia dla celu i sensu przedsięwzięcia.
Na dobrą sprawę spośród wszystkich towarzyszących Papieżowi osób jedynie księża zachowują się
przyzwoicie. Dziennikarze sarkają, narzekają na liche zaopatrzenie i ciężką robotę, ich zaś
materialistyczno-biologiczny stosunek do życia zaznacza autor za pomocą tak gminnych wyrażeń,
jak: do cholery, forsa, nawalić, przygruchać czy też — z cudzoziemska brzmiącego — carramba!
Nie lepiej, a prawdę mówiąc, o wiele gorzej, spisują się Murzyni, oddelegowani przez Generała do
pomocy i ochrony Ojca Świętego. Murzyni owi (Jim i Leanda) ulegają zabobonnym lękom,
zwracają się do Papieża per Bwana Kubwa (zupełnie jak Kali do Stasia Tarkowskiego) oraz,
oczywiście, błyskają białkami (na stronie: „W mroku błysnęły białka Murzyna"). W gruncie rzeczy
należy żałować, iż w charakterystyce tej autor zatrzymał się w połowie drogi i nie nasycił ich
języka typowymi dla Murzynów formami bezokolicznikowymi. „Zbierały, Bwana, o, to — końcem
buta wskazał kępę zielska. — Kiedy nas zobaczyły, bardzo się przestraszyły i zaczęły uciekać.
Wołaliśmy za nimi, ale one uciekały". Fragmencik ten zabrzmiałby jeszcze bardziej
przekonywająco, gdyby autor posłużył się oryginalną murzyńską fleksją: „Zbierać, Bwana, o, to —
końcem buta wskazał kępę zielska. — Kiedy nas zobaczyć, bardzo się przestraszyć i uciekać. My
wołać za nimi, ale one uciekać". Ogólna wymowa całości byłaby wprawdzie dalej niejasna, ale
przynajmniej środki wyrazu zostałyby wzmocnione. Bo istotnie nie sposób dociec, jaki tzw. głębszy
sens ma przeświecać spod takiego właśnie wizerunku futurologicznej pielgrzymki papieskiej.
Fotoplastykonową mentalność towarzyszących Papieżowi Murzynów można ewentualnie
tłumaczyć potrzebą
równomiernego rozłożenia akcentów. (W wyniku apokalipsy wg Jana Dobraczyńskiego tryumf
demograficzny przypadł rasie czarnej, toteż wybór dwóch jej szczególnie upośledzonych
przedstawicieli da się zinterpretować na przykład w kategoriach pisarskiej zemsty białego
człowieka). Jeśli natomiast wszelkie uchybienia technologiczne czy wręcz logiczne głównego
wątku powieści służyć miały tezie, iż w trudnej sytuacji sprawujący pieczę Generał woli, by
przodem ruszył Papież, wskazał kierunek i utorował drogę, po czym sam przybywa z całą paradą, to
prawdę tę można było mimo wszystko wyrazić nieco subtelniej.
Oczywiście autor może twierdzić, iż opisuje nieprzewidywalną rzeczywistość po katastrofie,
rzeczywistość odmienną od naszej zarówno pod względem technologicznym, jak i
psychologicznym, a więc także taką, w której możliwe będą rozmaite techniczne paradoksy, a więc
także taką, w której znużenie, abnegacja, obojętność i niepamięć zburzą znane hierarchie wartości,
a więc także taką, w której powszechny brak zasad umożliwi najbardziej zdumiewające i kuriozalne
przedsięwzięcia. Owszem, lecz reguły owej nieprzewidywalnej rzeczywistości powinny zostać po
pierwsze jako tako ustalone przez autora (w przeciwnym razie rzecz sprowadza się do zupełnej
dowolności typu: jedzenie będzie w tubkach, auta będą wspólne), po drugie zaś powinny zostać w
mniej lub bardziej artystyczny sposób podane do wiadomości czytelnika. W przypadku Świata
popiołów reguły takie zresztą istnieją, tyle że nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż sformułowane
zostały podświadomie i mimochodem, iż są w gruncie rzeczy wynikiem autorskiego niedopatrzenia.
Bo przecież prawdziwy i całkowity wymiar kataklizmu wymyślonego przez autora polega na tym,
iż oprócz przeistoczenia się półkuli północnej w niczym nie przerywaną równinę, niebagatelne
zmiany musiały dokonać się także na półkuli południowej. Musiały tam mianowicie wraz z
katastrofą zaginąć wszelkie dotychczasowe mapy, wizerunki, świadectwa istnienia półkuli
północnej. Nieliczne znane Murzynom prototypy globusów zasnuć musiały momentalnie w górnej
części lodowe pola białych plam, zaginąć musiała bezpowrotnie wszelka, nawet szkolna pamięć o
uprzednim kształcie tej połowy świata. Tylko tym bowiem tłumaczyć sobie można absolutny brak
orientacji bohaterów książki co do celu i sensu wyprawy, tylko tym tłumaczyć można fakt, iż
nikomu nie przychodzi do głowy nawet ślad pomysłu, do jakiego to miejsca może zmierzać Papież
polskiego pochodzenia, tylko tym tłumaczyć można dziwną okoliczność, iż słowo Częstochowa nie
tylko w nikim (nawet w towarzyszących księżach) nie budzi najmniejszych asocjacji, ale w dodatku
wydaje się tworem jakiegoś dziwnego (nie do odczytania i nie do powtórzenia) języka. Należy się
domyślać, iż uboczną intencją tego rodzaju — istotnie w pewien sposób szokujących — efektów,
miała być tzw. lekcja skromności. Lekcje skromności jednakże winny również mieć w miarę
klarowny przebieg, w przeciwnym wypadku ich skuteczność zostaje unicestwiona. Podobnie
zresztą dzieje się z wszelkimi pozostałymi, niewątpliwie szlachetnymi, przesłaniami książki i jej
nader podniosłymi scenami; liczne i wyraziste zamącenia logiki utworu neutralizują ich wymowę,
co zabawne: działając obosiecznie, wady te neutralizują zarazem wymowę wszelkich kąśliwych
aluzyjek i pełnych bólu przestróg.
Pomysł, aby wraz z materialnym unicestwieniem połowy świata została ona zarazem unicestwiona
(ta połowa) w pamięci i świadomości pozostałych mieszkańców planety, być może nie jest nawet
najgorszy, tyle że jest to pomysł (jeśli jego obecność miałaby być wynikiem świadomego działania,
nie zaś niedopatrzenia) na zupełnie inną książkę.
Rzecz jasna, nikt nie jest w stanie wykluczyć, iż świat po zagładzie będzie wyglądał tak właśnie,
jak przewiduje Jan Dobraczyński. Weźmy jedną z kluczowych i finałowych scen powieści. Papież u
stóp ruin klasztoru jasnogórskiego spotyka się z grupą cudownie ocalałych Młodych Polaków.
Scena ta zawiera trudno wyobrażalny natłok patosu i symboliki. Papież Polak z narażeniem życia
dociera po światowym kataklizmie do przebywających w jasnogórskich podziemiach ostatnich
przedstawicieli Ojczyzny, Narodu, Tradycji. Jak zachowują się owi ocaleni Stróże Klasztoru,
Obrazu, Polskości? Otóż zachowują się oni w książce Dobraczyńskiego ni mniej, ni więcej tak, jak
w małoreali-stycznych powieściach zachowują się tęskniący za miastem przedstawiciele młodzieży
wiejskiej. „Tu nie ma po co siedzieć — powiadają. — Nic się tu nie dzieje. Co my tu mamy?
Wszystkiego brak. Nuda, gnicie (...). Na świecie coś się dzieje. Są maszyny (...) są sklepy". I dalej
jeszcze, jak marzący o ucieczce do miasta wiejscy osiłkowie, przekreślają szansę powrotu. „Kto tu
wróci? (...) Po co miałby wracać? (...) Do czego?" Czy możliwa jest taka właśnie scena? Jest
oczywiście możliwa. Być może służy ona Janowi Dobraczyńskiemu jako swoista ilustracja
problematyki odwiecznej i uniwersalnej. Zagłada zagładą, ocalenie
ocaleniem, Częstochowa Częstochową, a młodzież potrzebuje urozmaicenia, zdaje się twierdzić w
swej roztropności pisarz.
Zapewne jednak oprócz tego, skądinąd nie pozbawionego słuszności, przesłania chciał autor Świata
popiołów coś jeszcze powiedzieć. Ale co?
1986
51. My oba to jedna osoba
Niewątpliwie jedną z najbardziej zdumiewających osobliwości literatury polskiej są, nader często
się pojawiające, duety pisarskie. Zjawisko zda się mieć wyrazistą i daleko sięgającą tradycję, już u
samego zarania tworzy ją nieśmiertelna para mitycznych rodziców: Mikołaj Rej, zwany ojcem
polszczyzny, oraz Jan Kochanowski, zwany jej matką; dalej zaś wymienić można tak znane duety,
jak: Mickiewicz i Słowacki, Przyboś i Peiper, Staszic i Kołłątaj, Schulz i Gombrowicz, Tetmajer i
Kasprowicz, Rittner i Perzyński, Kornhauser i Zagajewski, Pasek i Potocki, Maj i Polkowski, czy
też na przykład jedyna para poetów niepoetyckiej doby pozytywizmu: Adam Asnyk i Maria
Konopnicka. Nie sposób zapewne ustalić wszystkich powodów, które sprawiają, iż twórcy literatury
ojczystej zwykli niekiedy garnąć się do siebie, w niektórych przypadkach kojarzą się wszakże
(bywają kojarzeni?) pisarze jako żywo nic z sobą nie mający wspólnego.
Aleksander Minkowski, Zmartwychwstanie Pudrycego, PIW, Warszawa 1984, Eugeniusz Kabatc,
Śmierć robotnika w hotelu „Samy", PIW, Warszawa 1985.
Eugeniusz Kabatc i Aleksander Minkowski to para mająca z sobą wspólnego niesłychanie wiele.
Wspólnie debiutowali w polowie lat pięćdziesiątych, w roku 1960 wydali wspólnie napisaną
powieść Strefa neutralna, wspólnie przeżyli swój największy sukces literacki, jakim była
niewątpliwie obecność ich nazwisk na kartach Zmiany warty Jana Błońskiego. Ostatnie ich książki
— Zmartwychwstanie Pudrycego Aleksandra Minkowskiego i Śmierć robotnika w hotelu „Savoy"
Eugeniusza Kabatca — zawierają tak wiele podobieństw, ostentacyjnych i ukrytych analogii oraz
wzajemnych dopełnień, iż myśl o całkowitej tożsamości ich autorów staje się nieodparta. Być może
Kabatc — niczym borgesowski Pierre Menard do Cervantesa — upodobnił się do Minkowskiego,
lub odwrotnie. Być może też — ta wersja wydaje się prawdopodobniejsza — jesteśmy świadkami
ujawnienia mistyfikacji, jaką był przez wiele lat rozpowszechniany pogląd, iż Kabatc i Minkowski
to dwie różne osoby. Obie książki w sposób natrętny, jakby to był zabieg świadomy, domagają się
tego rodzaju ujawnień.
Już oba zasadnicze elementy tytułów: Śmierć i Zmartwychwstanie, zdają się sugerować, iż mamy
do czynienia z dwoma tomami jednej całości. Sugestię tę podtrzymuje autor ilustracji na obwolucie:
korpus męski w marynarce i krawacie (u Minkowskiego z głową i skrzydłami, u Kabatca bez głowy
i skrzydeł, ale za to z rękawami) to niejako widomy znak bijącego z kart utworów złudzenia
jednorodności. Gołym okiem też widać iż Śmierć... i Zmartwychwstanie... to dzieła wytrawnych
pisarzy, którzy próbowali sil w niejednym gatunku literackim i z niejedną konwencją się borykali,
toteż teraz ani konwencje, ani gatunki nie
stanowią dla nich problemu, z oszałamiającą łatwością żonglują nimi i całym szeregiem innych
jakości literackich.
Akcja powieści toczy się chwilami w Polsce, chwilami w kosmicznym uniwersum; gmina
Krasnogaj Minkowskie-go to Polska oczywiście (nazwa Krasnogaj, czyli Czerwony Zagajniczek, to
zapewne objaw etymologicznej brawury autora), bohater Kabatca z kosmicznych wyżyn widzi cały
obszar tego zagajnika łącznie z wybrzeżem, Belwederem, wiecem robotniczym w macierzystym
przedsiębiorstwie oraz skrawkiem kraju lat dziecinnych należącym obecnie — jak by zapewne
powiedział Minkowski — do Krasnego-boru.
Podobna jest surrealistyczno-groteskowa atmosfera powieści, podobny ich język, obie napisane
zostały polszczyzną żywą, dostojną i zmysłową. Jak przystało na rasowych epików, którzy zawsze
mają pod ręką tom Lindego, często gęsto używają obaj autorzy smakowitych słówek i wyrażonek w
rodzaju: najsampierw, sakwojażyk, bestyja, psiejuchy, nuże, termosik, gracki, stawać okoniem,
łypać ślipkami, zażywać z mańki, na odwyrtkę (Kabatc); krasawica, atoli, krztynka, maciupci,
iskrzyście, sowicie, hadko, butelczyna, piącha, ciurkać, ucapić, paczuszki, żyłka (Minkowski).
Oba utwory zaczynają się od sceny lotu bohatera. Jan Zet, bohater Kabatca, wzbija się w
przestworza i ląduje na kikucie drzewa złego i dobrego na skutek eksplozji, Pudry-cy W. — bohater
Minkowskiego — wzlatuje ku niebiosom na skutek wypadku drogowego. Obaj jednakże zachowują
świadomość, obaj w pewnym sensie przeżywają własną śmierć, które to przeżycie wyposaża ich w
dystans pozwalający bezstronnie spojrzeć na polską rzeczywistość lat ostat-
nich. Widok ten nie jest budujący, liczne racje i prawdy ścierają się, niektóre wręcz kopulują ze
sobą, prawda życiowa na przykład, zdaniem Kabatca, „kładzie się na historycznej i robi z nią
dziecko", liczne postaci zaludniające karty powieści, choć rozdyskutowane i przekrzykujące się
gotowymi formułami, nie wiedzą na ogół, co począć. Z wyjątkiem oczywiście komendanta
posterunku MO, który dość jasno, choć ze smutkiem, formułuje swój niełatwy program. „Sam
cierpię pałując. Ale pałuję, pałowałem i palował będę".
Bezstronność spojrzenia głównych bohaterów, Jana Zet i Pudrycego W., polega także na tym, iż
obaj oprócz perspektywy eschatologicznej dysponują bardzo określoną perspektywą — jeśli można
się tak wyrazić — profesjonalną. Jeden jest mianowicie maszynistą, drugi zaś magazynierem.
Wybór takiej właśnie przynależności zawodowej bohaterów ma sens symboliczny. Przy czym
rozwikłanie tego sensu nie wymaga ani specjalnych narzędzi interpretacyjnych, ani zgoła
nadzwyczajnej intuicji czytelniczej. Maszynista Eugeniusza Kabatca, Jan Zet, to uniwersalny i
ponadczasowy Maszynista, który poprowadzi polski pociąg we właściwym kierunku, bez opóźnień
i wypadania z torów, magazynier zaś Aleksandra Minkowskiego, Pu-drycy W, to swoisty mityczny
Zaopatrzeniowiec, który wypełni wagony wszelkim dostępnym dobrem i znajdujący się na czele
Parowóz Dziejów zaopatrzy w paliwo. Program na dziś, który można by najlakoniczniej
sformułować jako: właściwy kierunek plus pełne pokrycie potrzeb zaopatrzeniowych, formułują
więc pisarze wspólnie, choć równie interesujące są subtelnie zarysowujące się tu różnice technik
pisarskich.
Minkowski ma o wiele silniej rozwiniętą świadomość symboliczności i umowności swego
bohatera. Pudrycy W. jest jakby w o wiele większym stopniu magazynierem metaforycznym niż
magazynierem rzeczywistym. Widać to zarówno w onirycznych scenach, kiedy doznaje wizji
samego siebie (magazyniera-Chrystusa wzywającego z posypanego biało-czerwonymi goździkami
ołtarza zebrane tłumy do czynu), jak i w nieustannie przezeń powtarzanych (być może ze zbyt
natrętną lubością) rozmaitych wersjach hasła: „Prezesi zmieniają się. Magazynier trwa".
Bohater Kabatca jest o wiele mocniej osadzony w tle socjologicznym. Autor, choć nie traci z pola
uwagi znaczeń uniwersalnych, dba, aby Jan Zet był także rzeczywistym kolejarzem, i nie szczędzi
czytelnikowi rozmaitych, tchnących realizmem szczegółów. Często pojawiają się w powieści
niepisane reguły kolejarskiego etosu („Świętością kolejarza jest jego mundur na służbie"), stare
kolejarskie porzekadła („Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej") czy też odwieczne reguły
rządzące surową kolejarską egzystencją („Maszynista bez swojej czarnej walizeczki jest jak
mężczyzna bez męskości"). Niekiedy zresztą nieustanna pamięć o profesjonalnych atrybutach
bohatera nabiera jakby obsesyjnych wymiarów, jak wtedy, gdy Jan Zet przygarnia ciężarną Maryjkę
(główna postać żeńska utworu, pełniąca funkcję symbolu kobiecości, analogiczny symbol u
Minkowskiego nosi imię Anielka) ze względu na łudzące podobieństwo do lokomotywy. Z budzącą
konsternację szczerością przyznaje on, iż jego Maryjka „sapie", „poci się" oraz brzuchata jest jak
lokomotywa.
W ogóle Kabatc powściągliwość w operc)wamu metaforą zdaje sobie rekompensować
eksponowanym erotycznych perwersji i dewiacji. Nie ukrywa na przekład, iż wiodący o duszę
bohatera rodzaj symboliczneą0 pojedynku pisarz Klangor i profesor Cedrus (w planie ogólniejszym
chodzi, rzecz jasna, o doradców Solidarności) to „pedzio-wie sakramenccy". „Nie ukrywali tego,
ped5>jowje sakramenccy, ale też nie demonstrowali nadto" —. powiada pisarz. Minkowski jest w
tego typu diagnozacn mniej drapieżny. W jego powieści zaledwie jeden ttoradca Solidarności, i to
na skutek krótkotrwałego niepor0zumienia cechuje się łudzącym podobieństwem do esesimana.
Zwraca też u Kabatca rzadko u nas uprawiany kujt pępka. Na stronie 78 Jan Zet śmieje się, „już z
pewnym podnieceniem patrząc na jej pępek", na stronie 80 tenze pępek kojarzy mu się ze
ślimaczkiem, kiedy zaś w drodze na tamten świat zatrzymuje się na kikucie drzewa złeą0 i dobrego,
zauważa, iż siedzącej obok diablicy-anielicy „jjępek lata po całym brzuchu". Samodzielność i
oryginalność tego wątku potwierdza fakt, iż analogii z nim na próżno szukac u bliźniaczego autora.
Minkowski pępka nie fetyszyzuje y[a na_ tomiast wyraźną obsesję podwyższonej dewoty. Gotów
jest rzucać na swój pisarski warsztat rozmaite części anatomiczne, byle były odpowiednio
podgrzane. Jeśli jednak rzecz przeanalizować nieco szczegółowiej, okazuje się iż termiczne
fascynacje tego pisarza mają nieco bardziej skomplikowaną proweniencję. Wiążą się mianowicie w
Sposób bezpośredni z jednym z kluczowych i w sposób spektakularny spajających obie powieści
motywów, mianowicie z motywem tunelu.
Obaj pisarze nawiązują w swych utworach do powszechnie znanego i nader wyraziście w
teraźniejszej świadomości Polaków funkcjonującego toposu światła w tunelu. A raczej, należałoby
powiedzieć, nie tyle doń nawiązują, ile czynią ów topos jednym z centrów swych utworów.
Kabatcowi przychodzi to jakby łatwiej, jego bohater jest w końcu maszynistą i obcowanie z
tunelami stanowi dla niego chleb powszedni. Ale też — na szczęście — temu ułatwieniu
kompozycyjnemu nie towarzyszą ułatwienia myślowe. W tunelu, do którego wjeżdża polski pociąg
prowadzony przez Jana Zet, nie widać żadnego światła. Ka-batc okazuje się katastrofistą. „Jeszcze
raz przeżył to ko-lebnięcie polskiej ziemi, lokomotywa utknęła w tunelu, ale miał jeszcze dość sił,
żeby wysunąć się na zewnątrz i po zniekształconym torowisku ruszyć przed siebie. Nie miał
pojęcia, czy wciąż się cofał w głąb tunelu, czy zamknąwszy już krąg wędrówki, wracał do wyjścia z
tunelu [...], tunel zwężał się coraz bardziej, robiło się duszno i mgliście, szedł coraz wolniej..." U
Minkowskiego ten sam topos przybiera kształt diametralnie odmienny. O ile Kabatc eksponuje
panujące w tunelu ciemności i bezwyjściową mgłę, o tyle Minkowski na plan pierwszy wysuwa —
światło nadziei. Katastroficznemu i prowadzącemu donikąd tunelowi Kabatca przeciwstawia tunel
własny, optymistyczny i wezbrany życiodajną światłością. „Nad sobą dostrzegł jasność. Narastała:
coraz intensywniejsza, jaskrawsza, jak rozżarzone do białości złoto. W miarę zbliżania się do źródła
owej jasności Pudrycego ogarniał coraz cieplejszy błogostan, rodzaj rozanielenia, jakiego nigdy
dotąd nie zaznawał. Ze wszystkich sił pragnął wtopić się w złotą jasność, rozpły-
wu
nąć w jej rozkosznym cieple (...) Doczekał w końcu chwili, gdy tunel pozostał za nim, a przed nim
rozlała się świetlista przestrzeń, euforycznie pulsująca, radosna do utraty tchu. Pudrycy poczuł się
szczęśliwy".
Jest wprawdzie okolicznością nieco kłopotliwą fakt, iż bohater Minkowskiego tak nieoczekiwanie
liczne walory światła w tunelu dostrzega w trakcie reanimacji i w ogóle tunel, który widzi,
prowadzi na tamten świat, ale i ta sytuacja poprzez jej metaforyczne odczytanie da się w końcu
ocalić, tamten świat może od biedy uchodzić za nowy świat, wyposaża go zresztą autor w pewien
— niepokojący, a jednak potwierdzający ten właśnie kierunek myślenia — symbol, z drugiej strony
tunelu czeka mianowicie na bohatera „Dziadek z nieodłączną fają". I chociaż o właściwą wykładnię
tej akurat postaci (byłżeby to Alfred Miodowicz?) można się spierać, nie ulega wątpliwości, iż
światło w tunelu staje się w ujęciu Aleksandra Minkowskiego źródłem nadludzkiej, niemożliwej
wolności, uszczęśliwienia wzbierającego jak wiosenna rzeka. Absolutyzuje on cudowną jasność, i
zachęca do jej kultywowania za pomocą sugestywnych, choć być może nieco zbyt ogólnikowych
haseł w rodzaju: „Niech każdy dba o własny, to będzie kraj jasny".
W owej gloryfikacji jasności kryją się zarazem źródła wspomnianych termicznych obsesji autora.
Rozkoszna jasność promieniuje także intensywnym ciepłem. Swoistą odmianą owego ciepła jest —
by posłużyć się lapidarną i nader często przez autora stosowaną formułą — tzw. ciepełko babskie.
Kobieta — podobnie jak tunel, zdaje się twierdzić Minkowski — promieniuje życiodajną i zarazem
uspokajającą energią. „Żeby się uspokoić, wsunął prawą
dłoń między przyjazne uda Anieli i zaraz poczuł się cały jak w ciepłej kołysce, pod puchową
kołderką, ze słodkim smoczkiem w buzi". Niekiedy autor jakby reflektuje się, iż jego widzenie
światła i ciepła w tunelu przybiera nieco bałwochwalcze rozmiary, i stosuje zabiegi neutralizujące.
Wtrąca niby nie związane z akcją zdania, np. „Czemu by państwo akurat na Wojtka miało stawiać
— zapytała chichocząc — głupszych już nie ma?" Albo też z dość tan-dentną przewrotnością
oddaje głos cierpiącemu w trakcie pałowania komendantowi posterunku MO, który stwierdza
autorytatywnie: „W żadnym tunelu światłości nie zmartwychwstanie nam trzoda chlewna i
budownictwo mieszkaniowe". Tego rodzaju neutralizacje wypadają jednakże blado, tym bardziej że
— jakby przestraszony własną odwagą — autor opisuje zarazem sam posterunek MO jako istną
oazę blasku, ciepła i jasności.
Atak Minkowskiego na władzę jest po prostu nieprze-konywający. Prowadzony w tym samym
kierunku atak Eugeniusza Kabatca wypada nieco bardziej okazale, chociaż zawiera elementy —
delikatnie mówiąc — niedżentel-meńskie. Oprócz całkowitej i bezwzględnej degradacji i
deprecjacji toposu światła w tunelu książka Kabatca zawiera także atak personalny. Skierowany jest
on jednakże — i to właśnie budzi mieszane uczucia — przeciw człowiekowi, który w pewnym
sensie nie może się już bronić. Naszkicowany w powieści wizerunek urzędującego w Belwederze
prezydenta — rozigranego starca o „twarzy sybaryty", który na audycje telewizyjne reaguje
infantylnymi oklaskami i zadaje absurdalne pytania w rodzaju: „Kto dziś szanuje bezpartyjnych?"
— jest niestety niesmaczną i szytą
grubymi nićmi karykaturą Henryka Jabłońskiego. Dość łatwe do wywnioskowania przypuszczenie,
iż obracający się w kręgach dyplomatycznych autor już w trakcie pisania powieści znał pewne
przecieki, niesmaku tego nie likwiduje, przeciwnie, wzmaga go.
Tego typu lapsusy — być może wynikające z zacietrzewienia — choć stanowią także osobliwą
odmianę łączących oba utwory więzi, należą na szczęście do rzadkości. Przeważają rozwiązania
artystycznie skuteczne. Za takie uważam np. wyposażenie głównych bohaterów powieści we
wspólny element biograficzny. Zarówno nad Pudry cym W, jak i nad Janem Zet ciąży popełniona w
przeszłości — choć nie popełniona bezpośrednio — zbrodnia. Bohater Kabatca w niejasnych
okolicznościach strzelał do swego przyjaciela Wincusia, bohater Minkowskiego stał się
mimowolnym sprawcą samobójstwa swego szefa, prezesa Góralczyka. Obie ofiary nękają ich teraz
w sennych koszmarach. Do Pu-drycego przychodzi biały jak prześcieradło nieboszczyk Góralczyk z
przestrzeloną głową, Janowi Zet zwiduje się zadający sakramentalne pytanie Wincuś. Pytanie to
brzmi: „Dlaczego tamtej nocy pod Gdańskiem strzeliłeś mi w jaja, na zawsze czyniąc mnie
jałowym?" Z jednej strony tak wyraziste fabularne epizody wiążą przede wszystkim — jednak
umownych — bohaterów z materią rzeczywistości, z drugiej strony zawierają przesłanie
metaforyczne, wiele mówią o losach polskiego everymana, który dźwigać musi brzemię
popełnionych i nie popełnionych win i wypaczeń, któremu towarzyszą nieustannie widma
przeszłości.
Z równie interesującym, a kto wie, czy nie jeszcze ciekawszym, efektem mamy do czynienia
wówczas, gdy
problem wyraziście zarysowany w jednej książce znajduje nieoczekiwane rozstrzygnięcie w książce
drugiej. Tak jest z problemem rozdarcia, rozdwojenia dolegającego bohaterowi Śmierci robotnika...
Fundamentalne pytanie egzystencjalne, które stawia sobie ów nieszczęśnik, brzmi następująco: Jak
być człowiekiem, a nie członkiem, zwisającym członkiem przodującej klasy? Jan Zet nie umie
znaleźć odpowiedzi, raz bywa jednym, raz drugim, przeważnie bywa jednak rozdarty; zdarza mu się
to zarówno w trakcie wypoczynku na tarasie („pozostał na tarasie rozdwojony jak zwykle"), jak i w
trakcie wykonywania obowiązków zawodowych na suwnicy pod stropem („zawisł ze swym
rozdarciem na suwnicy pod stropem"). Cały ten wnikliwie i wielostronnie przez Kabatca oświetlony
problem rozdwojenia bohatera zostaje rozstrzygnięty jednym lapidarnym zdaniem Aleksandra
Minkowskiego: „Na dwóch stołkach siedział, dupę mu rozdarło".
Nie wiem wprawdzie, na czym to polega, ale odnoszę nieodparte wrażenie, iż maksyma ta mówi
także co nieco o losach dzieł i pisarzy, może pozornie, ale jednak istotnie rozdartych. (Albo
zespolonych — jak kto woli).
1987
KONIEC