DLACZEGO W NAS TYLE ZŁYCH NAMIĘTNOŚCI?
Tyle jest w człowieku różnych złych namiętności. Może nawet niekoniecznie, nie zawsze złych, ale niskich, które łatwo mogą upokorzyć człowieka, pozbawić go godności, uczynić zwierzęciem. Wkradnie mi się czasem do duszy myśl podejrzliwa, niedobra, bluźniercza, jakiś żal do Pana Boga: przecież nie musiał nas stwarzać takimi, jakimi jesteśmy, istotami pełnymi namiętności. Przecież chyba widzi, że chcemy tego, co wzniosłe, a jednak czynimy to, co niskie i brudne. Czasem mówię Panu Bogu tak: „Panie Boże, czy Ty jesteś tak obojętny, nieczuły, okrutny? Przecież nie musiałeś nas takimi stwarzać! Dlaczego zachciało Ci się poddawać nas takim ciężkim próbom?”
Gdy czytałem Pana list, przyszła mi na myśl opisana niedawno jednostka chorobowa, którą Viktor Frankl nazwał melancholia anaestetica. Choroba polega na tym, że pacjent prawie wcale nie odczuwa bólu. Chory może być na przykład (sytuacja autentyczna, opisana przez Frankla) ogromnie nieszczęśliwy z tego powodu, że nic go nie bolało wyrwanie zęba. Okazuje się, że wrażliwość na ból jest nie tylko systemem alarmowym organizmu, ale — choć trudno te sprawy sobie uświadomić i opisać — wzbogaca nas daleko głębiej.
Analogicznie jest z ludzką płciowością. Fakt, że człowiek jest mężczyzną albo kobietą, bardzo głęboko przenika naszą osobowość. Płciowość człowieka jest skierowana nie tylko — choć to jest szczególnie oczywiste — ku przekazywaniu życia. Ludzie zresztą wiedzieli o tym już od dawna. Jest na przykład rzeczą oczywistą, że ojciec i matka potrzebni są nie tylko do zaistnienia dziecka. Żeby dziecko w ogóle mogło się prawidłowo rozwijać, potrzebna mu jest przez całe lata zarówno opieka kobieca, jak opieka mężczyzny. To jednak zupełnie co innego być wychowywanym przez ojca i matkę, a spędzić dzieciństwo pod opieką mamy i cioci.
Odwołam się jeszcze do przykładu nieco drastycznego. W niektórych kulturach praktykowano kastrację. Otóż rzucało się wówczas w oczy, że tego rodzaju interwencja chirurgiczna powoduje głębokie okaleczenie osobowości. W starożytnym chrześcijaństwie głośny był wypadek, że ktoś poddał się kastracji ze względów religijnych: żeby się uwolnić od trapiących go pokus. Kościół zareagował wówczas bardzo stanowczo, zwracając uwagę, że jest to kompletne zanegowanie pracy duchowej. Czystość przecież polega nie na tym, żeby zniszczyć swoją płciowość, lecz żeby ją podporządkować duchowi.
Podobnie jest chyba ze wszystkimi naszymi niższymi uczuciami, popędami, namiętnościami. Istnieją operacje mózgu, polegające na przecięciu połączeń kory mózgowej z ośrodkami podkorowymi. Otóż skutek udanej leukotomii jest zawsze ambiwalentny: operacja przynosi ulgę w cierpieniu albo usuwa nerwicę, ale zarazem odcina w jakimś stopniu od rzeczywistości. Proszę zauważyć, że małą aktywność życia uczuciowego nasz język klasyfikuje jako ubóstwo, jako niedorozwój. „Ciepłe kluchy”, „człowiek bez ikry”, „ślamazara” — to jednak epitety, a nie komplementy. Z drugiej zaś strony, bogata, ale nie uporządkowana popędliwość to również nic zaszczytnego: słowa „żarłok”, „zabijaka”, „chciwiec”, „rozpustnik” niewątpliwie nie budzą skojarzeń pozytywnych.
Myślę więc, że zasadniczo odpowiedziałem już na Pańskie pytanie: Wielowarstwowość naszej natury jest naszym bogactwem. Nieszczęściem jest nie to, że zostaliśmy tak bogato wyposażeni, ale to, że duch jest za słaby, żeby cale to bogactwo do siebie przyciągnąć i sobą przeniknąć. Człowiek jest podobny do wspaniałego państwa, mogącego się rozwijać pod wszystkimi względami, w którym władza uległa zgnuśnieniu i demoralizacji. Św. Tomasz z Akwinu powie, że pękł w człowieku „węzeł pierwotnej sprawiedliwości”, który koordynował w nas działanie różnych sił i czynił człowieka istotą doskonale zharmonizowaną. Odtąd różne siły działają w różnych kierunkach, każda po swojemu i nierzadko wzajemnie przeciw sobie.
Sytuacja ta woła oczywiście o naprawę. Że nie jest to takie proste, dowodem choćby Pański list. Że to przynajmniej częściowo możliwe — świadczą o tym doświadczenia tych wszystkich, którzy zdecydowali się żyć według ducha. Że rokowania ostateczne są takie, jakie są, to znaczy idealnie wspaniałe — zawdzięczamy to Chrystusowi, który dla nas umarł i zmartwychwstał.
Potrzeba nam naprawy, ale zarazem grozi nam coraz głębsze zniszczenie. Posłużę się jeszcze jednym obrazem, wziętym z medycyny. Mianowicie istnieje cała grupa jednostek chorobowych, które polegają właśnie na tym, że jakieś części organizmu usiłują się uniezależnić od całości, pociągając niekiedy za sobą analogiczny bunt następnych organów. Chodzi oczywiście o raka. Rak jest chorobą, w której jakieś komórki „postanawiają” żyć nie dla organizmu, ale dla siebie. I rzeczywiście, początkowo wiedzie im się znakomicie, rosną daleko szybciej, niż gdyby się trzymały rygoru, narzuconego przez potrzeby całości. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie parę wątpliwości, jakie budzi ta sytuacja:
1. komórki rakowate naciskają na przyległe tkanki zdrowe i osłabiają je lub nawet degenerują je i niszczą;
2. nadal żywią się kosztem organizmu, a więc sytuacja świadczeń obustronnych zmienia się tu w jednostronne żerowanie na organizmie;
3. komórki rakowate rozwijają się wprawdzie bujnie, ale za cenę radykalnego uprymitywnienia;
4. bunt kończy się żałośnie, bo śmierć organizmu oznacza oczywiście również śmierć dla zbuntowanych komórek.
I to jest właśnie obraz buntu naszych niższych władz, popędów i uczuć przeciw duchowi. Rak jest bodaj najczęstszą chorobą duszy. Instynkt posiadania, instynkt znaczenia, pragnienie przyjemności itp. zajmują ważne miejsce w naszej wewnętrznej dynamice. Ale nie daj Boże, jeśli zrakowacieją, jeśli nie poddadzą się rygorowi dobra całościowego. Chciwość, nienawiść, despotyzm, konsumpcjonizm czy rozpusta to prawdziwy rak duszy, który powoduje takie samo zniszczenie, jest takim samym pasożytnictwem i prymitywizmem, i tak samo sprowadza śmierć jak rak ciała. Rak duszy różni się jednak istotnie od choroby ciała. Po pierwsze, człowiek sprowadza go na siebie świadomie i dobrowolnie. Po wtóre — jeśli się tego naprawdę chce, zawsze go można skutecznie zwalczyć.
Widzimy więc jak na dłoni sens zachowania Bożych przykazań, sens powściągliwości, sens uszanowania swojej wewnętrznej dynamiki — jakkolwiek byśmy to nazwali. Chodzi o to, żeby te wszystkie, rozbrykane w różnych kierunkach siły człowiecze — cielesne, psychiczne, duchowe — skupiać ku jednemu: na służbę prawdzie, dobru, ludzkiej godności, jednym słowem — w kierunku Boga, bo On jest Źródłem tego wszystkiego, co naprawdę ma sens. Chodzi o to, żeby nie cofać się nawet przed dużą ofiarą, nawet przed trudną walką, jeśli alternatywą miałaby być niewierność dobru. Chodzi o to, żeby również w naszym ciele wyrastały te ziarna, które zasiał w nim Prawdziwy Rolnik, żeby moje ciało nie było ugorem, na którym działa siewca nocy.
Pięknie pisał o tym (szesnaście wieków temu!) św. Ambroży: „Jeśli ciało sprzeciwia się duchowi i nie jest podległe jego kierownictwu i rozkazom rozumu, to jest ono ziemią obcą, nie opanowaną przez Tego, kto ją powinien uprawiać, toteż nie może wydawać owoców: miłości, cierpliwości, pokoju”.