TOMEK SUWALSKI
NANOTEST
- Proszę pana - odezwał się głos z wideofonu - Meva mi uciekła.
Leonard Proc podparł się rękoma o blat stolika.
- Słucham? - spytał. Była trzecia nad ranem i na wpół spał. To nie była odpowiednia pora na rozmowę. Na dodatek powoli zaczynał domyślać się, o co chodzi.
- Mam problem, proszę pana - wyjaśniał męski głos - bo Meva mi uciekła.
Leonard nie włączył wizji, dlatego też rozmówca nie mógł widzieć, jak ze zrezygnowaniem zakrywa dłonią twarz. Poza tym nie miał zamiaru nikomu się pokazywać w takim stanie: rozciągnięta piżama, rozczochrane włosy, zaklejone oczy, i usta w takim grymasie, że każdego napełniłby pesymizmem. Była noc. W nocy się śpi, a nie rozmawia. Zresztą, jeszcze bardziej od pokazywania własnego oblicza, nie miał ochoty oglądać czyjegoś.
- Czy mógłby pan sprecyzować? - powiedział w końcu.
- Widzi pan, wczoraj kupiłem wycieczkę do wraku "Titanica" - zaczął głos z wideofonu - i pół godziny temu musiałem przerwać moją wyprawę, bo oderwała mi się Meva, no i wie pan, jak to jest bez Mevy. Przecież nie będę na ślepo wszystkiego odkrywał.
- Tak, rozumiem. - Leonard przysunął sobie stołeczek i usiadł przed urządzeniem. - Ale czy nie można z tym zaczekać do rana? - spytał najmilej jak potrafił w tej chwili. - Widzi pan, jest dosyć późno.
- No dobrze, ale powiedziano mi, że można dzwonić całą dobę.
To jedna z tych sytuacji, pomyślał Leonard, które miały się nie zdarzać. Aby jak najbardziej zadowolić klientów, firma zapewniała całodobowy serwis. W razie problemów po godzinach pracy w biurze, czyli praktycznie tylko w nocy, dawano numer domowy do serwisanta, żeby nie okazało się, że ta usługa nie istnieje. I tak nikt nie wierzył, że ktoś będzie dzwonił po nocach i prosił o pomoc. A jednak.
- Tak - odparł Leonard. - Można dzwonić całą dobę, ale oferujemy jedynie pomoc doraźną. To znaczy, serwisant odpowie na wszystkie pytania i pomoże, na ile będzie mógł, ale osobista interwencja w domu klienta jest możliwa jedynie w godzinach dziennych - kłamał jak z nut.
- Ale chwileczkę...
- Więc jedyne, co mogę panu teraz powiedzieć - przerwał mu Leonard - to niech pan spróbuje złapać Mevę i z powrotem włączyć ją do systemu.
- Nie mogę jej złapać, bo nawet nie wiem, gdzie jest!
- No, musi być gdzieś na terenie pańskiego domu - odparł spokojnie. - Wie pan przecież, że nie może daleko odlecieć od jednostki sterującej.
- Powtarzam panu, że nie mogę jej znaleźć, a poza tym myślę, że właśnie jednostka sterująca jest uszkodzona i przez to Meva się odłączyła.
Ty upierdliwy dupku, pomyślał złośliwie Leonard, od myślenia to ja tu jestem.
- A na ulotce - niestrudzenie kontynuował klient - jest wyraźnie napisane, że serwis jest całodobowy, z bezpłatnym , dojazdem do klienta, i że firma z góry przeprasza za wszystkie niedogodności.
Leonard wiedział już, że przegrał.
- Ale czy to takie pilne - zaczął nieśmiało. - Powinien się pan wyspać i później podróżować, żeby nie zasnąć w czasie Vycieczki.
- Chyba będę musiał jutro zadzwonić i złożyć skargę na serwis... - zasugerował klient.
- Dobrze, już jadę. Przywiozę panu nową Mevę. - Leonard nie chciał kłopotów. - Niech mi pan tylko poda swój adres.
***
Upierdliwy klient okazał się małym, grubaśnym człowieczkiem ubranym w czarną koszulkę z napisem: "Zwiedziłem cały świat". Pomimo tego, że wyrwał Leonarda ze snu, teraz wydawał się całkiem miły.
- Może się pan czegoś napije? - spytał, prowadząc go do pokoju.
- Nie, dziękuję. Nie mam zwyczaju pić w nocy - odparł Leonard i dodał stłumionym głosem: - Wolę spać.
- Bardzo przepraszam, że wyrwałem pana ze snu - wytłumaczył się grubasek - ale to dla mnie bardzo ważne. Widzi pan, mieszkam sam i jedyną pociechę znajduję w tych wspaniałych wirtualnych podróżach, które oferuje pańska firma. Niestety, nie jestem tak zamożny, żeby pojechać na prawdziwą. - Spuścił ze smutkiem głowę.
- "Prawdziwa? Przecież wie pan, że nasze są lepsze od prawdziwych" - Leonard ze znużeniem posłużył się sloganem reklamowym firmy. Takie są obowiązki pracowników.
Pracował w firmie "Tvoje Vycieczki". Ta początkowo niewielka kompania w krótkim czasie stała się jedną z najbogatszych firm w państwie. Chociaż Leonard pracował tam od niedawna, zdążył już poczuć jarzmo tej fortuny przez solidną pensję.
"Tvoje Vycieczki" produkowała urządzenia, dzięki którym można było odbywać tak zwane Vycieczki, czyli wirtualne podróże. Zestaw składał się z jednostki sterującej, hełmu i Mevy. Po nałożeniu hełmu podłączonego do jednostki można było uczestniczyć w vycieczce, której towarzyszyły wszelkie doznania audiowizualne. Vycieczki sprzedawane były na specjalnych kartach, które wkładało się do jednostki sterującej. Do tego wszystkiego potrzebna była jeszcze Meva - urządzenie sprawujące rolę przewodnika, które podłączało się do hełmu. Podczas Vycieczki Meva udzielała informacji głosowych o danych obiektach, prowadziła w ciekawe miejsca, i w gruncie rzeczy dopiero z nią podróż nabierała sensu. Oczywiście można było podróżować bez Mevy, ale wówczas użytkownik skazany był na samodzielne odkrywanie wszystkiego, jak również musiał wszelkie odległości pokonywać w czasie rzeczywistym. Można stwierdzić, że ludzie z czystego lenistwa zaopatrywali się ciągle w nowe Mevy. Na tym właśnie zależało firmie Leonarda, która co rusz wypuszczała na rynek nowe modele.
Proc naprawiał i programował Mevy, które wbrew nazwie nie miały nic wspólnego z wyglądem tych ptaków. Były to raczej duże myszy ze skrzydłami, wykonane tak mistrzowsko, że uchodziły za dzieła sztuki cybernetycznej. Leonard nie projektował ich wyglądu zewnętrznego - od tego byli specjaliści, którzy kiedyś parali się rzeźbiarstwem - tylko wewnętrzną elektronikę.
Pokój Stanisława, bo tak nazywał się klient, oblepiony był wszelkiego rodzaju plakatami i widokówkami z różnych krajów. Krajobrazy, zabytki, ciekawe miejsca - niektóre nawet w formie trójwymiarowej - powodowały, że można było dostać oczopląsu.
- Gdzie schowała się Meva? - spytał Leonard.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Stanisław. - Podczas vycieczki nagle ją straciłem, a gdy zdjąłem hełm, już jej nie było.
- Nigdzie jej pan nie widział? Nie latała gdzieś po mieszkaniu?
- Mignęła mi raz, jak byłem w kuchni, to wszystko.
- Dobrze - rzekł Leonard i podszedł do urządzenia, które stało na niewielkim stoliku. Hełm leżał z boku, na dużym, komfortowym fotelu.
- Czy można tutaj zapalić jakieś światło? - spytał Leonard. - Kiepsko widać w takich ciemnościach.
- Tak, tak, oczywiście. - Klient pospiesznie pstryknął przełącznikiem. Pokój wypełniło światło padające z sufitu, zaczęło, się również odbijać od laminowanych plakatów. Leonard zdjął torbę z Mevą z ramienia i położył ją na stoliku.
- Co jest w środku? - zapytał, wskazując na jednostkę sterującą.
- "Titanic - potwór w głębinach" - rzekł Stanisław, a w głosie dało się słyszeć podekscytowanie. - To nowość - dodał.
- Tak, wiem. Zobaczymy, czy to w ogóle działa - powiedział Leonard i uruchomił Vycieczkę.
Gdy nałożył hełm, został odizolowany od świata rzeczywistego.
Jedyne, co teraz widział i słyszał, to czołówkę reklamową firmy "Tvoje Yycieczki" i denerwującą muzyczkę rodem ze starych gier wideo.
"Witaj we wspaniałej rzeczywistości vycieczkowej!", oznajmił głos. "Dziękujemy za wybór produktu firmy "Tvoje Vycieczki", na pewno nie będziesz zawiedziony! Usiądź wygodnie i zapomnij o wszystkim - za chwilę przeniesiemy cię do wspaniałych krain, które oczywiście sam wybrałeś! Teraz poczekaj, aż załaduje się vycieczka".
Szybciej, złomie, pomyślał Leonard. Ile można czekać?
Po chwili ujrzał ocean, rozpościerający się aż po horyzont. Wisiał nad nim.
"Brak Mevy", oświadczył głos. "Proszę podłączyć Mevę".
Przesuwał się powoli przez chmury, lekko zniżając lot w kierunku wody.
"Niedostępna wstępna historia. Brak Mevy. Proszę podłączyć Mevę".
Ile to już trwa? spytał sam siebie w myślach Leonard. Czemu tutaj nie ma jakiegoś miernika czasu?
"Nawigacji jest niedostępna", zaskrzeczał głos. "Brak Mevy. Proszę podłączyć Mevę".
Jezu, zupełnie straciłem rachubę czasu, pomyślał Leonard. Minęło dopiero kilka minut, czy... może o wiele więcej ?
"Aktywacja sterowania manualnego".
Teraz Leonard mógł swobodnie poruszać się i rozglądać, tylko że tempo było wręcz ślimacze. Spojrzał w dół i ruszył w kierunku nieruchomej tafli wody.
Przecież podłączyłem się w pokoju tego grubaska, myślał Leonard. A on w międzyczasie... może zrobić ze mną, co zechce! O Boże...
Jego myśli sparaliżował strach. Wtopił się w powierzchnię oceanu i niemalże czuł, jak do uszu i nosa napływa mu woda. Momentalnie wyłączył vycieczkę.
- I co? Wszystko działa?
Leonard otworzył oczy i ujrzał przed sobą Stanisława, trzymającego kubek, nad którym unosiła się niewielka smużka pary. Na kubku znajdowała się imitacja pustynnego krajobrazu, podpisana: "Egipt".
- Wszystko działa? - powtórzył Stanisław. - Nic się panu nie stało?
- Ile mnie nie było? - spytał Leonard.
- Chwilkę tylko. Przecież ledwo co pan wszedł.
- To dziwne... - Leonard zamyślił się.
- A co? Wydawało się panu, że dużo już minęło, co nie? - spytał Stanisław, popijając z kubka.
- Co nie - odwarknął Leonard.
- To tak jest na początku - ciągnął Stanisław. - Wydaje się, że nie wiadomo ile czasu minęło, a tak w rzeczywistości to była jedynie chwila. Też tak miałem na początku, ale teraz to dopiero po czterech godzinach zaczynam odbiegać myślami od vycieczki. To dlatego tak późno do pana dzwoniłem, rozumie pan...
- Ta - odparł Leonard. - Miałem dziwne uczucie, że coś może mi się stać. Że może...
- ...ja panu coś zrobię? - przerwał mu klient. - Spokojna głowa, ja się znam na tym i wiem, że nie wolno przeszkadzać.
Stanisław nie domyślił się, że Leonardowi chodziło o coś, co mogłoby zagrozić jego życiu, a nie było tylko przeszkodą podczas vycieczki. Chociaż obawy Leonarda minęły nawet szybciej, niż się pojawiły.
- Czy pan nigdy nie korzystał z vycieczek? - spytał Stanisław.
- Oczywiście, że korzystałem. Przecież ja naprawiam Mevy, to jak mogę nie korzystać!? - oburzył się Leonard.
- Nie, no wie pan, bo tak się pan wystraszył, jakby to pana pierwszy raz był. - Stanisław ściszył głos.
- Po prostu nigdy nie robiłem tego przy kimś obcym - stanowczo bronił się Leonard. - Zresztą, jest dosyć późno...
Rozmowa utkwiła w martwym punkcie.
Leonard wyjął z torby nową Mevę. Światło odbijało się od jej wypolerowanej powierzchni, a mysie wąsy swobodnie opadały na biurko. Stanisław zbliżył się i od razu pomyślał, jakby wspaniale było podłączyć to piękne urządzenie i dalej podróżować.
- Dobra - rzekł Leonard. - Trzeba wypróbować, czy będzie działać z nową Meva.
- Mogę? - nieśmiało spytał Stanisław, ale Leonard go nie usłyszał i ciągnął dalej:
- I wolałbym, żeby teraz pan to zrobił.
- To dla mnie zaszczyt - rzekł podekscytowany Stanisław i od razu zabrał się do roboty.
Podłączył Mevę do hełmu. Urządzenie rozprostowało skrzydła i lekko uniosło się ponad hełm, który Stanisław właśnie nakładał na głowę. Vycieczka już się rozpoczęła i ciało użytkownika samoistnie rozluźniło się w fotelu. Około pół metra nad jego głową Meva zaczynała powoli poruszać skrzydłami i przez to sprawiała wrażenie, jakby naprawdę leciała, chociaż cały czas przemieszczała się jedynie nieznacznie w górę i w dół. Zwisający z niej kabel, podłączony do hełmu, miarowo ocierał prawe ramię Stanisława.
Leonard przyglądał się. I po co to wszystko? - spytał sam siebie. Żeby myśleli, że uczestniczą w czymś niezwykłym, chociaż wszystko można było zaprojektować tak, żeby Mevy nie były potrzebne. Ale tak chociaż ładnie wygląda, przyznał w duchu.
Na razie wszystko działało bez zarzutu: Meva równomiernie pracowała, a klient bez reszty był pogrążony w wyświetlanym przed jego oczyma spektaklu.
Nagle Leonard usłyszał za sobą delikatny świst powietrza. Obejrzał się i zauważył, że w wejściu do pokoju zawisła zagubiona Meva Stanisława.
- Tu jesteś, ty latający problemie - rzekł do urządzenia. Meva chciała wylecieć z pokoju, ale Leonard sprężył się i chwycił za zwisający kabel. Nigdy nie przypuszczał, że te niewielkie silniczki mają taką moc, albo że taką moc mogą osiągnąć, bo kabel naprężył się jak struna od fortepianu i Meva ani myślała przybliżyć się do Leonarda.
- O, ty cholero! Skąd tyś się wzięła? To jakiś bunt, czy co? Przecież oprogramowanie nie pozwala ci na takie sztuczki.
Meva zaczęła skręcać w miejscu, tak że kabel zakrzywił się o framugę drzwi.
- Chodź tu! - krzyknął Leonard. Zaparł się nogą o ścianę i z całej siły pociągnął kabel. Meva momentalnie została ściągnięta do tyłu i uderzyła prawym skrzydłem o framugę. Leonarda zarzuciło. Mevie oderwało się skrzydło. Zatoczyła się w drugą stronę i uderzyła mysim pyskiem o klamkę otwartych drzwi. Po urządzeniu przeszła niewielka burza ładunków elektrycznych; runęło na podłogę.
- Cholera - rzucił Leonard i wyłączył Mevę, która wydawała teraz serię krótkich, przerywanych bipnięć.
Będę jeszcze musiał za to z własnej kieszeni zapłacić, pomyślał kwaśno.
Podniósł urządzenie i odstawił je na biurko.
Tymczasem Meva, której używał Stanisław, zaczęła podlatywać coraz wyżej. Leonard bacznie się jej przyglądał. Za każdym cyklem góra-dół unosiła się coraz wyżej. Kabel wyprężył się i w tym momencie Meva, jak jakaś zupełnie inteligentna istota, szarpnęła całym ciałem i odłączyła się od hełmu. Stanisław momentalnie wyłączył vycieczkę i stanął na równe nogi.
- Widział pan? - spytał podekscytowany. - Widział pan to?
- Ta - odparł Leonard. - I nie tylko to - dodał, wskazując ręką na leżącą na biurku zepsutą Mevę.
- O! Widzę, że się znalazła - rzekł Stanisław. - Ale...
- Tak, ja ją zniszczyłem - przerwał mu Leonard. - Stawiała opór. Zresztą, tak samo, jak ta zaczyna. - Leonard spojrzał w górę, a za jego wzrokiem powiódł Stanisław.
Meva podleciała pod sam sufit i skierowała się w stronę drzwi.
- Trzeba ją złapać! - krzyknął Stanisław.
- Ściągnę ją na dół, a pan niech ją wyłączy.
- Zgoda.
Leonard złapał kabel i tym razem zaczął delikatnie ściągać Mevę na dół. Stawiała opór, ale Leonard za wszelką cenę starał się robić to powoli, żeby znowu coś się nie uszkodziło. W końcu ciało Mevy znalazło się na wyciągnięcie ręki i Stanisław wcisnął guzik wyłączający. Urządzenie złożyło skrzydła i zaczęło spadać w kierunku podłogi. Stanisław je złapał.
- Chyba miał pan rację - rzekł Leonard. - Coś musi być z jednostką sterującą.
- A może to wina hełmu? - spytał Stanisław.
- Nie. Hełm jest w pełni sterowany z jednostki. Leonard zabrał się do otwierania jednostki sterującej. W środku na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Jednakże na module kontrolnym znajdowało się niewielkie urządzenie - kwadratowa, bardzo cienka płytka wystająca z powierzchni modułu na kilka centymetrów. Początkowo Leonard myślał, że to jakieś rozszerzenie, ale w życiu takiego nie widział.
- Kupował pan jakieś rozszerzenia do jednostki? - spytał, wystawiając głowę spod biurka.
- Nie, chyba nie - odparł Stanisław. - A co to?
- Wie pan, takie tam różne pierdółki: na przykład możliwość podłączenia dwóch i więcej hełmów naraz; czy bezpośrednie podłączenie Mevy do jednostki, albo jakieś inne urozmaicenia do vycieczek w postaci zmiennych warunków pogodowych czy postaci, z którymi można rozmawiać. Oczywiście, do tego trzeba by dokupić rozszerzenie umożliwiające konwersację.
- Nie, niczego takiego nie dokupowałem... ale to może być ciekawe. Ma pan przy sobie jakiś katalog?
- Bo zauważyłem, że na module kontrolnym jest jakaś płytka - ciągnął Leonard, nie zwracając uwagi na klienta - i myślałem, że może coś pan dokupował, ale jak nie, to może to jest przyczyną, że Mevy nie chcą współpracować.
- Może - odparł zdezorientowany Stanisław.
- Trzeba to wyciągnąć rzekł Leonard i schował się z powrotem pod biurko.
Złapał za płytkę i szarpnął do góry. Poczuł, jak jej krawędzie przecierają mu palce. Fala ciepła wywołana bólem przeszyła mu całą rękę.
- Cholera - warknął.
Płytka ustąpiła i Leonard wyszedł spod biurka. Ze wszystkich palców prawej ręki obficie sączyła się krew.
- Coś się stało? - spytał zaniepokojony Stanisław.
- Skaleczyłem się o to gówno - odparł wściekle Leonard.
- Jak to?
- Ta płytka ma bardzo ostre krawędzie. Może ma pan coś... - Leonard przerwał. Zachwiał się nieznacznie.
- Oczywiście - rzekł Stanisław. - Zaraz przyniosę. Leonard odłożył płytkę i poszedł za nim. Obmył rękę zimną wodą i prowizorycznie obandażował ją tym, co przyniósł Stanisław.
- Zaraz skręcę jednostkę i wszystko powinno działać - rzekł Leonard, ale zatrzymał się na chwilę i oparł o ścianę.
- Chyba powinien pan jechać do domu - powiedział Stanisław z wyraźnym zatroskaniem. - To wszystko moja wina. Wyrywam pana w nocy i jeszcze teraz przez moje głupie problemy ma pan rozciętą całą rękę.
- Nie, nic się nie stało.
- Stało się, stało. - Stanisław sięgnął do kieszeni: - Proszę - rzekł, podając Leonardowi kilka zmiętych banknotów.
- Nie mogę tego wziąć - stwierdził Leonard. - Serwis jest bezpłatny, przecież sam pan mówił.
- Nie szkodzi. Należy się panu za to wszystko. - Wepchnął mu banknoty do kieszeni koszuli. - Niech pan teraz idzie do domu i się prześpi, a jutro niech pan pójdzie z tą ręką do lekarza. Ja pokryję wszystkie koszta.
- Ale jeszcze nie skończyłem z jednostką.
- Poradzę sobie. Teraz powinno już wszystko działać. - Otworzył drzwi wejściowe. - Niech pan na siebie uważa.
- A lekarza to mamy darmowego w firmie - powiedział Leonard, jakby chciał się usprawiedliwić.
- No dobrze, dobrze - rzekł Stanisław, delikatnie wypychając Leonarda za drzwi. - Niech pan wypocznie i dziękuję za wszystko.
- Dobrze.
Wyszedł powoli, trzymając się za obolałą rękę. Bandaż cały nasiąkł krwią, która nie przestawała lecieć. Pojechał do domu.
***
Wrócił grubo po czwartej.
Był bardzo zmęczony, więc od razu położył się i chciał zasnąć. Nic z tego. Rozcięta ręka cały czas dawała o sobie znać, a na dodatek zaczynał czuć narastający ucisk w pęcherzu. No tak, pomyślał, siusiu, paciorek i spać; w takiej a nie innej kolejności. Jakbym śmiał pominąć któryś z tych punktów?
Niechętnie wstał i ruszył do łazienki. Gdy otworzył drzwi i zapalił światło, zauważył, że po wykafelkowanej podłodze biegaj ą we wszystkie strony małe robaczki. Były tak niewielkie, że wyglądały jak ruszające się maźnięcia czarnym flamastrem. Najwidoczniej bały się światła, bo Leonard nigdy przedtem nie widział czegoś takiego w swojej łazience.
- Dziwne - powiedział na głos.
W okamgnieniu zniknęły wszystkie i pomieszczenie wyglądało normalnie jak zawsze. Leonard mógł spokojnie skorzystać z toalety.
Odbandażował dłoń i przemył ją zimną wodą. Krwi leciało coraz mniej, a wokoło ran zaczęły pojawiać się czarne skrzepy. Rana była pokaźna. Wszystkie palce miał głęboko rozcięte w miejscu zgięcia na szerokość około centymetra. Pieprzona płytka, zaklął w duchu.
Spryskał rany środkiem w aerozolu, przyłożył gazę do każdego palca i owinął bandażem całą dłoń. Jutro trzeba będzie iść do lekarza, pomyślał i położył się spać.
***
- Mógłbym dzisiaj dostać coś lekkiego? - spytał Leonard.
- Skaleczyłem się w rękę i ciężko mi będzie robić jakieś mechaniczne sprawy.
Leonard przyszedł właśnie do pracy i rozmawiał z kierownikiem swojego działu - Markiem Albertem.
- Hm - mruknął kierownik - wiesz, że nie powinieneś wybrzydzać, prawda?
- Tak, ale...
- Wiesz - przerwał mu Marek - że powinieneś pracować jak najlepiej i przyjmować wszystkie nadane ci prace, prawda?
- Tak, ale...
- I zdajesz sobie sprawę, że jeżeli oszukujesz mnie, żeby tylko wymigać się od trudnej pracy, to zostaniesz ukarany?
- Tak, ale... - Leonard przerwał, oczekując, że może kierownik będzie chciał jeszcze coś powiedzieć - i.. ja mówię prawdę. Zraniłem się podczas naprawiania jednostki sterującej u klienta. Bardzo mi przykro.
- Dobrze - rzekł Marek Albert. - Dzisiaj dostaniesz do programowania kilka Mev, ale postaraj się coś zrobić z tą ręką, żebyś był w pełni użyteczny.
- Tak, zrobię wszystko, co w mojej mocy.
- Pamiętaj o warunkach umowy - upomniał go kierownik.
- Twoje słowa muszą znaleźć potwierdzenie.
- Tak, oczywiście.
Taka była cena wysokich zarobków w firmie "Tvoje Vycieczki". Umowa, którą podpisywało się przed przystąpieniem do pracy, zawierała szereg bardzo rygorystycznych punktów i nakazów. Leonard dopiero dokładnie je poznawał i uczył się ich przestrzegać, bo pracował, od niedawna. Zresztą, od momentu wkroczenia w szeregi pracowników firmy, znalazł się jakby w jakimś specyficznym mikroświecie, który rządził się dziwnymi zasadami.
Ciekawe, ile jeszcze tu wytrzymam, pomyślał.
Pracował w boksie numer 65 w dziale C3 - trzecia sekcja naprawy i programowania naprawczego Mev. Boksy miały wymiary dwa na dwa, a pomiędzy nimi przeciągnięte były taśmy, na których uszkodzone urządzenia dochodziły do personelu. Po kilku minutach, gdy Leonard usiadł na swoim stanowisku, na prawej ściance zaświeciła się zielona lampka i z prawie niesłyszalnym sykiem rozsunęły się metalowe drzwiczki. Do środka boksu wjechały na taśmie trzy Mevy. Każda miała prowizorycznie przyczepiony blok informacyjny, który Leonard odczytał w specjalnym urządzeniu. Na bloku były zapisane wszystkie dane konieczne do wykonania naprawy, umieszczone tam przez diagnostyków z działu A.
Leonard zabrał się do pracy. Kierownik działu okazał się w porządku, bo przydzielił mu jedynie programowanie naprawcze, bez żadnych mechanicznych robót, tak wiec Leonard siedział tylko przy komputerze, do którego podłączał Mevy, i programował. Fakt, że pisanie jedną ręką szło mu wolniej niż normalnie, ale przynajmniej w ogóle nie musiał używać okaleczonej.
Po niecałej półgodzinie ekran wideofonu stojącego w boksie rozbłysnął na czerwono. Wideofony umożliwiały jedynie komunikację lokalną, w obrębie firmy i w dodatku tylko w jedną stronę - do pracownika; tak więc jedynie ci wyżej postawieni w hierarchii mogli komunikować się z personelem i czegoś żądać. Czerwone tło informowało, że rozmowa jest bardzo pilna lub, że idzie z samej góry.
Leonard niepewnie spojrzał na ekran i dopiero po chwili - wcisnął przycisk "Odbierz". Na czerwonym tle widniało standardowe, wypełniające trzy czwarte ekranu okienko, w którym powinna pojawić się twarz rozmówcy. Jednak zamiast twarzy wyświetlił się przestrzenny model Mevy - logo firmy "Tvoje Vycieczki". Oznaczało to tylko jedno: wiadomość z siedziby Rady. Oni nigdy nie komunikują się z pracownikiem osobiście, jedynie przez sekretarkę, której obraz właśnie zaczął się pojawiać w górnym rogu ekranu.
- Panie Proc - powiedziała sekretarka, którą Leonard od razu rozpoznał. Widział tę dziewczynę już kilka razy, ale nie wiedział, że jest sekretarką tych z góry. Miał nawet zamiar kiedyś się z nią umówić, ale teraz... to może być trochę skomplikowane. - Jest pan natychmiast proszony do gabinetu Rady. - Słowo "natychmiast" wypowiedziała tak, że Leonard prawie zobaczył je przed oczyma. Mimo to i tak twierdził, że ma słodki głos. - Zrozumiał pan?
- Jasne. - Leonard wyszczerzył zęby w uśmiechu ośmiolatka, który chce poderwać swoją nauczycielkę. - Dzięki. - Nim dopowiedział to słowo, ekran zgasł.
Wyłączył komputer i ruszył w kierunku gabinetu Rady. Myśli wypełniał mu niewielki obraz twarzy sekretarki, którą za chwilę miał zamiar oglądać "na żywo" i w całej okazałości.
Nagle jego swobodny krok i pełne nadziei myśli zostały przerwane; uświadomił sobie, co się stało.
Został wezwany przez Radę Nadzorczą. Niektórzy pracownicy porównują to do przejścia przez korytarz łączący celę więzienną z krzesłem elektrycznym w bloku śmierci. Zatrzymał się. Rada wzywała w ostateczności, a jej intencje nigdy nie były znane. "Osobista interwencja szefów, pomyślał z przejęciem Leonard. Boże, co ja takiego zrobiłem?
Zasłonił dłonią twarz, żeby ukryć napływające łzy. Poczuł ucisk w pęcherzu i odruchowo przycisnął obie nogi do siebie, ucisk wywołany strachem, takim, który pojawiał się jeszcze przed bezpośrednim źródłem obaw. Wytarł oczy i powoli ruszył dalej. Nie mógł nie iść. Zignorowanie polecenia Rady byłoby wręcz katastrofalne. Miał nadzieję, że nie zobaczą strachu w jego oczach - to mogłoby ich urazić. Rada była przyjacielska, tak zawsze im powtarzano, ale każdy wiedział, że jest inaczej. Ostatnio mówiono o czymś jeszcze gorszym. Rada zawsze powtarzała, że jedynie reprezentuje Przewodniczącego, który jest bardzo zadowolony ze swoich pracowników, ale nikt w to nie wierzył.
W jednej chwili Leonard pomyślał o idiotyczności całej tej pracy, firmy i jej specyficznego mikroświata. Od momentu podpisania umowy jego życie znacznie się zmieniło: z jednej strony na dobre, z drugiej na... Dobre, pomyślał, bo wiedział, że to, co oferuje firma, było dobre. Ale pomimo wysokich zarobków, mieszkania i wszelkich wygód, czuł się jak więzień.
Zapragnął się zwolnić... i w jednej chwili odpędził tę myśl niczym chęć samobójstwa. Bał się tego, o czym pomyślał, bo to również mogli wyczytać z jego oczu - tak jak strach.
Gdy przekroczył próg mosiężnych drzwi prowadzących do gabinetu Rady, wszystkie jego obawy zostały rozwiane.
Za biurkiem siedziała sekretarka i Leonard poczuł się jeszcze szczęśliwszy na jej widok.
- Proszę pukać - powiedziała, wskazując na dalsze drzwi o złotych klamkach, za którymi z pewnością znajdowali się wszyscy członkowie Rady - panie Proc.
Posłał jej żałosny uśmieszek i delikatnie zapukał. Usłyszawszy zapraszające "proszę wejść", nacisnął pozłacane klamki, otwierając drzwi na oścież.
***
W środku panował zaduch. Leonard w pierwszej chwili pomyślał, że to zapach starodawnych mebli, ale uświadomił sobie, że nie. Pokój był niewielkich rozmiarów. Mieściła się w nim podłużna ława, jeden duży regał i kilka starych krzeseł. Jedna ściana była całkowicie oblepiona wszelkiej maści elektroniką - stanowiła jakby wielki panel kontrolny, z którego zewsząd wystawały klawiatury, monitory i cała masa przycisków, przełączników, dźwigni, diodek i Bóg wie, czego jeszcze. Kontrast był wręcz niesamowity; z jednej strony stary, drewniany regał i kilka krzeseł, a z drugiej ściana wyglądająca niczym najnowocześniejsza maszyna do kontroli lotów kosmicznych. Istne NASA, pomyślał Leonard.
Jednak zaczynał dostrzegać jakąś prawidłowość. Stojąca na środku ława była w połowie starodawna, a w połowie nowoczesna; ta nowoczesna część zwracała się ku staromodnej stronie części pokoju i wyglądała niczym futurystyczna deska do prasowania ze szpiczastymi rogami i gładką, chromowaną powierzchnią. Staromodna część z kolei znajdowała się po tej samej stronie, co elektroniczna ściana i wyglądała niczym rzeźbiony zabytek z jakiegoś muzeum sztuki użytkowej. Leonard nie mógł się nadziwić, w jaki sposób ta dziwaczna konstrukcja w ogóle się trzyma i kto był na tyle... nienormalny, żeby zrobić coś takiego? Przypomniał mu się album "Eksperymentalna sztuka Końca", który przeglądał kiedyś w księgami; niektóre z "obrazów" wyglądały, jakby ktoś chlapnął błotem i zepsutym sokiem marchwiowym po różowej ścianie, a następnie sfotografował, nie doświetlając błony. Zdjęcie stołu idealnie nadawałoby się do tego albumu.
Dostrzegł coś jeszcze. Pomieszczenie miało prostokątny kształt i na obu krótszych ścianach znajdowały się drzwi. Te, przez które wszedł, były w miarę normalne: duże, mosiężne drzwi o złotych klamkach, natomiast te naprzeciwko były podzielone - jedna połowa była taka sama jak starodawne drzwi, za to druga wyglądała jak futurystyczna część stołu. Zupełne pomieszanie z poplątaniem, ale te drzwi również odzwierciedlały dwoistość pokoju, tak więc jakiś ład istniał.
Leonardowi wszystko wydawało się nierzeczywiste i gotów był przysiąc, że cała ta "elektroniczna ściana" jest zrobiona z tektury, bo wyglądała jak zabawka za kilka złotych. Reszta rzeczy zresztą też, i Leonard zaśmiał się w duchu, myśląc, co się stanie, jak ktoś każe mu usiąść na jednym z krzeseł, a ono rozpadnie się niczym papierowa makieta. Ale kto miałby kazać mu usiąść? Któryś z tych staruszków, co stali po jednej stronie stołu? Było ich z dziesięciu i to właśnie ich Leonard uznał za przyczynę wszechobecnego zaduchu. Rozpadające się, stare ciała, pomyślał.
Wszyscy staruszkowie byli bardzo podobni - mniej więcej ten sam wiek, takie same ubrania, podobne twarze... różnili się jedynie wzrostem.
- Niech pan siada - powiedział jeden z nich, wskazując na krzesło po drugiej stronie stołu. Leonard o mało co nie parsknął śmiechem, ale pozorna wesołość z miejsca minęła. Przypomniał sobie, gdzie jest i co oznacza takie wezwanie. "Za korytarzem jest śmierć" -przemknęło mu przez głowę. Skrzywił usta w grymasie niepewności i powoli usiadł na krześle. Nie rozpadło się. To była rzeczywistość.
- Jak się pan czuje? - zapytał jeden z Radnych.
- Dobrze - Leonardowi słowa z trudem przechodziły przez usta.
Radni zasiedli po przeciwległej stronie stołu i, chociaż miejsca było sporo, siedzieli prawie ramię w ramię.
- Jest pan pewien? - spytał starzec z rudą brodą, wskazując na obandażowaną rękę Leonarda.
- Ach, tak - Leonard zawahał się - moja ręka. To nic.
- Jest pan pewien? - powtórzył rudobrody, nie odrywając oczu od dłoni Leonarda.
Leonard spojrzał na obiekt zainteresowania starca i cichutko pisnął. Cały bandaż był brunatno-czarny. Powoli dotknął jego powierzchni - krew była zaschnięta i zdawała się już nie płynąć.
- Tak - odparł drżącym głosem - jestem pewien.
- Dobrze - rzekł rudobrody.
Przez chwilę panowała cisza. Leonard pomyślał, że może to on powinien coś powiedzieć. Ale w końcu skąd ma wiedzieć, jak rozmawia się z Radą?
Przemówił starzec, ten, który odezwał się jako pierwszy:
- Ma pan ostatnio problemy z pracą - stwierdził.
Ostatnio? - pomyślał Leonard. Boże, przecież dzisiaj pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło!
- Tak - potwierdził.
- Dlaczego? - spytał Radny, siedzący na końcu po lewej stronie.
- Niewiele spałem zeszłej nocy i... - Leonard przerwał -...i jeszcze ta ręka - dokończył niepewnie.
- No, ale powiedział pan, że się dobrze czuje - rzekł jeden ze starców, przenosząc wzrok na rudobrodego.
- Przepraszam - powiedział Leonard i naprawdę zrobiło mu się głupio.
- Rozumie pan, że nie możemy sobie na takie coś pozwolić - odezwał się kolejny starzec; Leonard nie patrzył nawet który, to nie miało dla niego znaczenia. - Nasza firma, a raczej nasze produkty cieszą się obecnie ogromną popularnością, a my zatrudniamy określoną liczbę pracowników, żeby każdy z nich został w pełni... wykorzystany, więc nie możemy sobie pozwolić na spadek użyteczności żadnego z nich. Czy pan rozumie?
- Tak.
- Dobrze - powiedział znowu ten, który odezwał się na początku. - W związku z tym, żeby znowu był pan w pełni zdolny do pracy, otrzymuje pan jeden dzień wolnego. Dzisiaj już pana zwalniamy i prosimy udać się do lekarza. Oczywiście do lekarza firmy, on powinien panu pomóc i powiedzieć, jak dobrze odpocząć.
- Dziękuję - odparł Leonard. - Obiecuję, że pojutrze będę jak nowo narodzony.
Wszyscy Radni wstali. Leonard zerwał się z miejsca, sądząc, że to on powinien pierwszy wstać.
- Życzymy miłego wypoczynku - powiedział rudobrody.
- Dziękuję bardzo. - Leonard skinął głową.
- Czy jest pan zadowolony z pracy? - spytał któryś ze starców.
- Oczywiście - odparł Leonard. - Bardzo zadowolony. Stał przez chwilę, patrząc na nich i na dziwaczny pokój. Nie wiedział, co zrobić.
- Jeszcze raz dziękuję - rzekł i dodał niepewnie: - Do widzenia.
Od razu przeklął się w myślach. Do jakiego widzenia!? Ruszył do wyjścia.
- Panie Proc - rozległ się głos, gdy Leonard sięgał ręką do złotych klamek. Zatrzymał się i przełknął głośno ślinę.
- Tak? - spytał, odwracając się twarzą do nich.
- Jeszcze jedno. Pełni pan obowiązki serwisanta w nocy, prawda?
Leonardowi przemknął przed oczami zeszłonocny incydent.
- Tak - odparł cicho.
- Jeden z klientów dostarczył nam zniszczoną Mevę. Mówił, że to był wypadek przy pracy, ale bardzo pana chwalił. - Leonard odetchnął z ulgą. - Mówił, że naprawił pan usterkę i teraz wszystko działa już dobrze. Prosił, żeby panu bardzo podziękować.
- To drobiazg.
- Cieszymy się, że nasi klienci są zadowoleni.
- Oczywiście - rzekł Leonard, nie będąc pewnym, czy to, co powiedział, ma jakiś sens.
- Następnym razem niech pan nie niszczy Mev.
- Przepraszam - rzekł Leonard i wyszedł.
***
Stanął za mosiężnymi drzwiami i przez chwilę bezmyślnie patrzył na sekretarkę. Zastanawiał się nad dziwnym spektaklem, który właśnie rozegrał się z jego udziałem. Z drugiej strony cieszył się, że spotkanie z Radą nie jest takie, jak mówiono. Nie było w końcu najgorzej, pomyślał.
- W czymś panu pomóc? - spytała sekretarka, gdy jej twarz zaczęła pokrywać się rumieńcem.
Leonard, zagłębiony w swoich myślach, nie usłyszał pytania.
- Proszę pana? - Sekretarką w charakterystyczny sposób przekrzywiła głowę, jakby chciała dokładniej mu się przyjrzeć.
- Tak? - odparł Leonard, wyrwany z potoku myśli.
- Czy wszystko w porządku?
- Tak, oczywiście. Czy może pani sprawdzić, czy doktor... - Leonard przerwał, usiłując sobie przypomnieć nazwisko lekarza.
- Mordowski.
- Właśnie. Czy doktor Mordowski jeszcze przyjmuje?
- Nie wiem - odparła sekretarka. - Ja zajmuję się jedynie wizytami u Radnych.
- Aha. - Leonard sam już nie wiedział, o co mu chodzi. - To w takim razie, dziękuję.
Powolnym krokiem ruszył wzdłuż korytarza. Wydawało mu się, że powietrze jest tłustym mlekiem. Chciał otworzyć usta i wypuścić tlen z płuc, żeby powstały takie fajne, białe bąbelki. Takie fajne... pomyślał.
Podszedł do terminala i wyświetlił drogę do gabinetu.
***
- Więc w czym problem, panie...
- Proc. Leonard Proc - Leonard przedstawił się doktorowi Mordowskiemu.
- Dobrze. - Lekarz wstukał coś na klawiaturze i wlepił wzrok w monitor. - To pana pierwsza wizyta, prawda?
- Tak - potwierdził Leonard. - Pracuję tu od niedawna, tak więc jeszcze nie miałem okazji.
- Dobrze. Niech pan to połknie. - Doktor podał Leonardowi niewielką, zimną w dotyku kulkę.
- Co to jest?
- Dobrze... powiedzmy, że pigułka. - Lekarz postawił na biurku szklankę wody.
Leonard połknął kulkę i popił wodą. W gabinecie zapanowała cisza.
Po chwili Leonard odezwał się niepewnie:
- I co teraz?
- Dobrze rzekł lekarz - teraz proszę to wypić. - Podał mu kolejną szklankę, tym razem z niebieskawą cieczą.
- Co to? - spytał Leonard.
Doktor popatrzył na niego nieco pobłażliwie i nic nie odpowiedział.
Leonard wypił niebieską substancję. Po chwili poczuł, jak wypita ciecz ogrzewa mu brzuch od wewnątrz i zrobiło mu się niedobrze.
Lekarz ze stoickim spokojem wyłożył na biurko papierowy ręcznik i przesunął go w stronę pacjenta.
- Co mi pan dał? - spytał lekko przerażony Leonard i od razu otrzymał odpowiedź. Ciepła ciecz gwałtownie powróciła do gardła i wpłynęła mu do ust. Poczuł, że razem z płynem wróciła metalowa kulka. Wyjął ją i połknął resztę niebieskiego płynu. Wytarł kulkę papierowym ręcznikiem i podał ją lekarzowi.
- Dobrze... - zaczął doktor Mordowski - teraz niech pan powie, co panu dolega.
- Skaleczyłem się w dłoń.
- Dobrze... jak to się stało? - Doktor włożył metalową kulkę do niewielkiego urządzenia i teraz przyglądał się informacjom wyświetlanym na monitorze.
- Byłem w domu u klienta i naprawiałem jego sprzęt do vycieczek. Znalazłem jakąś płytkę w jednostce sterującej. Nie widziałem wcześniej czegoś takiego i pomyślałem, że to właśnie blokuje Mevy, bo klient miał problem z Mevami, to znaczy... - Leonard zgubił się w wyjaśnieniach. - To znaczy Mevy nie chciały działać i wyciągnąłem tę płytkę, no i się skaleczyłem, bo ona miała bardzo ostre krawędzie... rozumie pan?
- Dobrze... A bóle głowy i biegunka? - spytał lekarz.
- Słucham? - odpowiedział pytaniem zdezorientowany Leonard.
- Czy boli pana głowa i miewa pan ataki...
- Nie! - Leonard przerwał doktorowi. - To znaczy, już nie. Miałem lekkie bóle głowy jakiś miesiąc temu.
- Trzy tygodnie - poprawił go lekarz.
- Właśnie, trzy tygodnie... ale skąd pan o tym wie?
- Pytam, bo może do tej pory coś pana dręczy.
- Nie, już w porządku, teraz tylko ta ręka. Ale skąd pan wie, że miałem coś takiego? - Leonard powtórzył pytanie.
- Przecież przed chwilą pana zbadałem wytłumaczył się doktor.
- Ta kulka, tak?
- Dobrze... więc co z tą ręką?
- Ta kulka zebrała o mnie informacje, prawda?
- Boli pana? Może szczypie albo uwiera? Leonard miał Wrażenie, jakby rozmawiał sam ze sobą.
Zrozumiał, co lekarz chciał mu przez to powiedzieć - to on tu jest od zadawania pytań.
- Trochę boli - powiedział Leonard z pokorą. - Przeszkadza mi w pracy, praktycznie nie mogę nią nic robić.
- Dobrze - rzekł doktor. - Proszę mi pokazać dłoń. Leonard położył rękę na biurku.
- Niezły opatrunek - powiedział lekarz z ironicznym uśmieszkiem i zaczął zdejmować bandaż. - Hm... tak jak myślałem.
Leonard spojrzał na swoją dłoń i wrzasnął z przerażenia. Poprzecinane miejsca - ranki powstałe przez skaleczenie - wypełniała teraz elektronika. Nie było krwi. Skóra wokół przecięć była napuchnięta i wyglądała jak skorupa. Pod nią wiły się układy elektroniczne, niczym w jakimś najnowszym sprzęcie audio.
- Jezu Chryste!!! - Leonard zerwał się na równe nogi. - Boże, co to jest? - Złapał się za nadgarstek i patrzył na skaleczoną dłoń, jakby zaraz miała mu się rzucić na twarz. - Co się ze mną stało!? Co to jest! ?
- Spokojnie - odezwał się doktor Mordowski. - To tylko niewielkie zakażenie.
- Zakażenie!? - Leonard zaczął chaotycznie miotać się po pomieszczeniu. - Jakie zakażenie? Przecież to jest jakaś pieprzona... maszyna!
- Tak - spokojnie odparł lekarz - bo to jest elektroniczne zakażenie.
- Co!? Niech pan to zabierze! Niech pan to natychmiast ze mnie wyjmie!
- Dobrze... tylko proszę się uspokoić.
- Ależ ja jestem, do cholery, spokojny, tylko niech pan to zabierze!
Doktor wziął do ręki strzykawkę.
- Proszę mi dać rękę - powiedział.
- Po co? - Leonard zatrzymał się i z otwartymi ustami wpatrywał się w lekarza.
- To usunie zakażenie - skłamał doktor, aby Leonard zgodził się na zastrzyk uspokajający.
Leonard bez wahania mu zaufał. Usiadł i wystawił rękę. Poczuł lekkie ukłucie i już po chwili ogarnął go stan błogości.
- Dobrze - rzekł lekarz. - Teraz, kiedy już się pan uspokoił, wytłumaczę, co się stało z ręką. Ta płytka, którą się pan skaleczył, to był najprawdopodobniej tak zwany Nanotest. Zdarzył się niewielki wypadek; kilka płytek nanotestujących dostało się do sprzedaży i prawdopodobnie pańskiemu klientowi ktoś sprzedał jedną z nich, nie wiedząc nawet, co to jest. Mieliśmy już takie przypadki. Ludzie zgłaszali się do nas i mówili, że kupili nową płytkę do jednostki sterującej, tylko że ona nic nie robi. W ten sposób udało nam się odzyskać kilka sztuk, które przez przypadek dostały się do obiegu, ale oczywiście jeszcze wiele w nim krąży. Właśnie na jedną z takich płytek pan się natknął. Ich wadliwość polega na tym, że nanoboty... wie pan, co to jest, prawda? To takie małe urządzonka zdolne się rozmnażać i komunikować, stworzone do wykonywania określonych celów, rozumie pan? W tym przypadku miały zajmować się reperowaniem jednostki sterującej, bo często rożne podzespoły się przegrzewały, spalały, miewały zwarcia i w ogóle często trzeba je było naprawiać - chyba sam pan wie, bo sekcja naprawy i programowania naprawczego jest dość duża. Więc te nanoboty miały czuwać nad całym sprzętem i naprawiać, albo nawet zapobiegać awariom. Problem w tym, że miały być uwalniane jedynie przy zamkniętej jednostce sterującej, natomiast te próbne modele Nanotestu, które, jak już mówiłem, przez przypadek trafiły do sprzedaży, nie nakładały takiego ograniczenia. Przez to pan się zakaził - nanoboty przeszły z płytki na pana i zaczęły się rozwijać. Stał się pan po prostu ofiarą przypadku. Proszę się tylko nie martwić, bo już gdy zaczynaliśmy próby z nanotechnologią, rozważaliśmy taką możliwość i wiemy, że to nic groźnego. Proszę. Doktor wyłożył na stół kilka pudełek.
- To lekarstwo przyspieszy likwidację kolonii nanobotów na pańskiej dłoni. Mówię: przyspieszy, bo one i tak by nie przeżyły w środowisku jakimkolwiek innym niż jednostki sterujące naszych systemów. Wiem, że to bardzo dziwne, ale proszę co godzinę zażywać jedną tabletkę i jutro już nie powinno być po nich śladu. Zresztą, dziwi mnie, że nie wiedział pan o tej niefortunnej wpadce firmy. No, ale w końcu pracuje pan tu od niedawna.
Leonard już w połowie monologu doktora uspokoił się i wyzbył wszelkich obaw. Ufał lekarzom i wiedział, że niedługo nie będzie śladu zakażenia.
- Dobrze, panie doktorze - rzekł. - Cieszę się, że nie będzie we mnie tego świństwa.
- Jakby jeszcze coś pana niepokoiło, proszę się do mnie zgłosić.
- Oczywiście. - Leonard wstał i schował do kieszeni tabletki. - A, przypomniało mi się.
- Tak?
- Potrzebowałbym jakiś środek na owady... a może insekty... sam nie wiem. W każdym razie zauważyłem wczoraj w nocy w mojej łazience takie małe robaczki i chciałbym się ich pozbyć.
- Jak małe? - spytał doktor.
- Jak połowa wykałaczki.
- Jednokolorowe, obłe, uciekające przed światłem?
- Właśnie, jak zapaliłem światło, to zaczęły uciekać.
- To prawdopodobnie rybiki cukrowe, potocznie zwane śledziami. Sam je kiedyś miałem w łazience. Nie są groźne. Właściwie to ich w ogóle nie ma - to tylko małe robaczki, zupełnie jak wszystkie te, których nie widać.
- Ale denerwuje mnie sama myśl, że gdzieś w mojej łazience są jakieś robaki - wytłumaczył się Leonard.
- Dobrze... ale przecież nie tylko śledzie tam są.
- O innych nie wiem.
- Błoga nieświadomość.
- Coś w tym stylu.
- Dam panu środek do dezynfekcji - rzekł doktor. - Niech go pan użyje przy krawędziach ścian, muszli klozetowej, wanny, we wszystkich tych miejscach, gdzie mogą być jakieś niewielkie dziurki, w których te robaczki się chowają.
- Dziękuję - powiedział grzecznie Leonard.
Nie ma to jak firmowy gabinet lekarski, pomyślał. Mają tu wszystko i na dodatek za darmo. Firma jest super.
Doktor zabandażował Leonardowi rękę i na tym wizyta się skończyła.
Leonard był zadowolony.
***
Gdy szedł korytarzem, znowu zdawało mu się, że brnie przez mleko. To bardzo przyjemne uczucie, szkoda tylko, że nie było bąbelków. Zamiast nich usłyszał suchy głos szefa swojego działu:
- Panie Proc. - Leonard zatrzymał się. - W związku z tym, że ma pan wolne, dostanie pan do naprawy jedną Mevę. To niewielkie uszkodzenie, tak więc nie powinno panu zająć zbyt dużo czasu. Zresztą, to będzie stanowiło wspaniały przedsmak prawdziwej pracy, którą zacznie pan, jak pańska ręka wyzdrowieje! - Marek Albert rozdziawił szeroko usta, ukazując garnitur nie całkiem białych zębów.
- Ale Rada... - zaczął Leonard.
- To właśnie Rada panu zleciła! - przerwał mu kierownik. - Powinien się pan czuć zaszczycony!
- Tak, oczywiście - odparł Leonard. - To dla mnie zaszczyt. - Szef podał mu torbę z Mevą. - Dziękuję.
- Miłego wypoczynku.
***
Z początku Leonard myślał, że wszystko na nic - co to za wypoczynek, kiedy ma jeszcze coś naprawić? - ale gdy wrócił do domu, stwierdził, że nie jest najgorzej. Rzadko kto dostawał wolne, a już na pewno nie ktoś, kto pracuje w firmie tak krótko. Zresztą, nawet jeżeli ktoś już miał wolne, to zawsze było jakieś "ale". W przypadku Leonarda była to naprawa Mevy, ale w ostateczności stwierdził, że nie jest to duża przeszkoda i zajmie się tym jutro, bo będzie miał cały dzień wolny.
Zażywał tabletki co godzinę i sprawdzał, co się dzieje z raną. Wyglądało na to, że zakażenie zaczyna mijać i skóra niedługo w pełni pokryje poprzecinane miejsca.
Oblał środkiem dezynfekującym prawie całą łazienkę i od razu poczuł się pewniej. Żadnych robali. Do końca dnia byczył się najprzyjemniej jak potrafił i żadne negatywne myśli nie zaśmiecały mu głowy. Dużo jadł, oglądał przekazy medialne, i nawet udał się na kilkugodzinną wirtualną wycieczkę.
Następnego dnia obudził się po południu i nie miał najmniejszej ochoty robić czegokolwiek. Zażył tabletki i z radością stwierdził, że rana już się zagoiła, a po zakażeniu nie ma ani śladu. Znowu miał gładką, wręcz kobiecą dłoń, bez żadnych blizn, czy Bóg wie, czego jeszcze. Najadł się do syta i przez kilka godzin oglądał jakieś głupie przekazy medialne.
Nie zauważył nawet, jak wyszedł z mieszkania i wsiadł do metra pełnego mleka. Ku jego zadowoleniu, po otworzeniu ust mógł wypuścić bąbelki. Mleczno-fajne bąbelki.
Jeden z pasażerów wyjął coś, co wyglądało na przestarzałą radiostację, wystawił grubaśną antenę przez okno i zaczął kręcić archaicznymi pokrętłami. Po chwili na drugim końcu wagonu coś zadzwoniło. Leonard obejrzał się, ale nie było tam nic oprócz kilku pasażerów. Prawdopodobnie facet od radiostacji do kogoś zadzwonił, pomyślał. Dzwonek powtórzył się kilkakrotnie i za każdym razem był głośniejszy. Nikt nie reagował. Przerażająco wysoki dźwięk co trzy sekundy wypełniał cały wagon i Leonard czuł, że zaraz eksploduje mu głowa. Zaczął gorączkowo rozglądać się i wtedy zauważył, że siedzącej na drugim końcu wagonu dziewczynie wystaje kabel spod kurtki. Kiedy dzwonienie powtórzyło się, a Leonard poczuł, że zaraz wypadną mu zęby, ruszył w jej kierunku. Z bliska zobaczył, że dziewczyna jest garbata. Zerwał z niej kurtkę. Na plecach miała przyczepiony wielki, starodawny telefon tarczowy. Leonard podniósł olbrzymią słuchawkę, która zdawała się ważyć kilka ton i wrzasnął do głośnika:
- Halo!!!
- Halo? - odpowiedział głos. - Czy to serwis "Tvoich Vycieczek"?
Leonard ocknął się. Był w swoim mieszkaniu i klęczał przed wideofonem. Była noc. Jutro do pracy, przemknęło mu przez głowę.
- Halo? - spytał niepewnie Leonard.
Z głośnika odezwał się ten sam męski głos:
- Halo? Czy to serwis "Tvoich Vycieczek"?
- Tak... albo raczej, nie - odpowiedział Leonard. - Właściwie to tak, ale teraz jest nieczynny.
- Jak to nieczynny? Tu mam napisane, że jest dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Jest nieczynny - odparł stanowczo Leonard.
- Ale jak to? - oburzył się rozmówca. - Panie, mi tutaj sprzęt przestał działać i nie mogę vycieczkować!
- To pomyłka - rzekł Leonard i wyłączył rozmowę. Oparł się ciężko o ścianę i pomyślał, że jutro znowu będzie niewyspany, a jego wypoczynek był do dupy. Nie dali mu wolnego od serwisu.
Po chwili wideofon znowu się odezwał. Leonard włączył fonię, ale nic nie powiedział.
- Jest tam kto? - dobiegł z głośnika ten sam głos, co poprzednio. - Jeśli ten serwis... - Rozmowa się urwała. Leonard ją przerwał. Był wkurzony i chciało mu się wyć. Szlag by to, pomyślał.
Wideofon odezwał się po raz trzeci. Leonard włączył fonię.
- Nie dzwoń tu, bo cię zabiję! - wrzasnął, zanim klient cokolwiek powiedział. - Rozumiesz? Zabiję cię!!!
Złapał wideofon i roztrzaskał go o ziemię. Zaczął rozpaczliwie miotać się po przedpokoju i walić pięściami o ścianę. Uderzył głową o niebieski żyrandol. Zaklął.
Zauważył leżącą na podłodze torbę. To była torba, którą dał mu Marek Albert. Teraz przypomniał sobie, że miał jeszcze naprawić Mevę.
- Niech to... - nie mógł wydusić z siebie słowa. - Niech to... aaa! - Z premedytacją zaczął kopać torbę. Znajdująca się w środku Mevą roztrzaskała się na - kawałki. - Niech to pieprzony szlag!!!
Położył się na ziemi i zakrył rękoma twarz.
- Niech to szlag... - szepnął.
Przewrócił głowę na bok i wpatrywał się w posadzkę. Po podłodze przesuwał się niewielki cień. Zbliżał się. To był śledź. Leonard rozpłaszczył go uderzeniem pięści.
***
- Ej, Leo! - krzyknął ktoś za plecami Leonarda. - Słyszałem; że Przewodniczący cię wzywa.
Leonard obrócił się. To był Adam, pracowali razem w sekcji naprawy i programowania naprawczego. Nieczęsto zdarzało się, że ktoś się w firmie znał, a co dopiero rozmawiał ze sobą.
- Dzięki - rzekł Leonard, chociaż po chwili uświadomił sobie, że powiedział to zupełnie bez sensu. Za co dziękował? Za spotkanie z... Jezu drogi! - pomyślał. Z Przewodniczącym!? Przecież Przewodniczący... nikt nigdy nie był przez niego wzywany!
Niepewnym krokiem wszedł do swojej sekcji. Położył torbę ze zniszczoną Mevą pod drzwiami gabinetu kierownika i ruszył w kierunku swojego boksu. W dupie miał taki wypoczynek, nic mu to nie dało.
- Panie Leonardzie - głos kierownika. - Rada pana wzywa.
Rada, przemknęło przez głowę Leonarda. Rada, a nie Przewodniczący! Chociaż wydawało mu się to absurdalne, cieszył się z tej wiadomości.
- Dobrze - odparł, nawet nie odwracając się w stronę kierownika.
Stał jeszcze chwilę, oczekując odgłosu zamykanych drzwi od gabinetu. Zamiast tego jednak usłyszał, jak kierownik podnosi torbę i otwiera zamek. Spodziewał się najgorszego; kierownik zobaczy roztrzaskaną Mevę i... Odgłos zasuwanego zamka a potem zatrzaskiwanych drzwi. Marek Albert nic nie powiedział.
***
Sekretarka otworzyła mosiężne drzwi. Rada czekała. Leonard znowu poczuł się trochę dziwnie, tak samo jak poprzednim razem, kiedy znalazł się w tym osobliwym pokoju.
- Witamy - rzekł jeden z Radnych. Leonard skinął głową.
- Jak wypoczynek?
- Dobrze.
- A pańska ręka?
Leonard podniósł dłoń i pokazał ją wszystkim.
- Cieszymy się - rzekł jeden z Radnych. - Czy teraz może pan powrócić do normalnej pracy?
- Tak.
- Więc prosimy.
Leonard skinął głową i ruszył do drzwi. Były zamknięte. Niepewnie spojrzał na Radnych, ale nie potrafił niczego wyczytać z ich twarzy.
Przypomniał sobie o drugich drzwiach na końcu sali. Wyglądało na to, że tym razem musi wyjść przez nie. Nie wiedział tylko, którą połówkę ma otworzyć - nowoczesną czy starodawną. W końcu zdecydował się na starodawną, bo jak wywnioskował, prowadzi ona w to samo miejsce, co starodawne drzwi na przeciwległej ścianie, przez które chciał wyjść.
To i tak nie miało znaczenia. Obie połówki prowadziły do tego samego korytarza, na końcu którego były kolejne drzwi - tym razem całe nowoczesne.
Obejrzał się. Teraz wszyscy Radni szli korytarzem za nim. Gdy doszedł do drzwi, otworzyły się i wszedł do walcowatej sali, tak wysokiej, że nie widział sufitu.
W środku znajdowało się jeszcze kilka osób, w tym doktor Mordowski. Wszyscy stali w milczeniu. Leonard nie wiedział, co się dzieje.
Po chwili na jednej ze ścian rozsunął się ekran i wyświetlił obraz.
Noc, wnętrze mieszkania, zapalone światła. Obraz zbliżał się i oddalał, jakby próbując się z czegoś wyrwać. Po chwili zaczął się obracać i na ekranie pojawił się Leonard, trzymający naprężony o framugę drzwi kabel. Obraz obrócił się do początkowej pozycji i kilka razy zamigotał. Przypominało to mruganie oczami. Obraz gwałtownie szarpnął do tyłu, uderzył o coś i spadł na ziemię. Ekran wypełnił cyfrowy śnieg, który przekształcił się w czerń.
Pośród ciemności można było dostrzec zarysy przedmiotów, ścian, drzwi. Nagle pomieszczenie rozjaśniło się światłem. Do środka wszedł Leonard i podszedł do toalety. Spojrzał na ziemię - wyglądało to, jakby przyglądał się przez ekran zgromadzonym w pomieszczeniu gapiom. Obraz zaczął się gwałtownie poruszać i wślizgnął się w szczelinę w ścianie. Znowu nastała ciemność.
Po chwili na ekranie ukazał się częściowo rozsunięty zamek błyskawiczny, przez który widać było niebieski żyrandol. Nastąpiło kilka bardzo gwałtownych wstrząsów i ekran znów zapełnił elektroniczny śnieg.
Teraz na miejsce śniegu wszedł obraz zrzucającego wideofon na ziemię Leonarda, który następnie zaczął miotać się po przedpokoju i kopać leżącą na ziemi torbę. Gdy położył się na ziemi, obraz powoli przybliżał się w jego stronę. Cały ekran wypełniła leżąca twarz Leonarda i przekaz się urwał.
Projekcja się skończyła, a Leonard doskonale wiedział, co się stało. Obserwowali go. Obserwowali go cały czas. Wiedzieli, co zrobił. Mevy i śledzie z łazienki wszystko rejestrowały.
W pomieszczeniu nikt się nie odzywał.
Po chwili od strony sufitu doszedł niski odgłos buczenia. Wszyscy przyklęknęli na jedno kolano i zwiesili głowy.
Z góry zleciała olbrzymia istota o kształtach Mevy.
Leonard stracił zmysły.
To był Przewodniczący.
Pomieszczenie wypełnił metaliczny głos, odbijający się echem od wszystkich ścian:
- ZABIŁEŚ MOJE DZIECI, ALE W MOJEJ WSPANIAŁOMYŚLNOŚCI UCZYNIĘ CIĘ JEDNYM Z NICH.
Wszyscy wstali.
Jeden z mężczyzn, który był tutaj zanim przyszedł Leonard, wysunął ze ściany metalową skrzynię. Dwóch innych podeszło do Leonarda. W skrzyni, obok gąszczu elektronicznej aparatury, znajdowała się niewielka Mevą. Jeden z ludzi stojących przy Leonardzie wyjął podręczny laser i zaczął rozcinać jego skórę.
Lekarz kłamał.
Kolonia nanobotów rozprzestrzeniła się na całe ciało. Pod skórą miał elektronikę. Wszędzie.
Człowiek stojący przy metalowej skrzynce podłączył Mevę do aparatury i wcisnął odchodzący z niej kabel do głowy Leonarda. Skrzynka ożyła.
- Przewodniczący wybrał cię już dawno - rzekł jeden z Radnych. - Wszyscy byśmy chcieli być na twoim miejscu. Gdyby Leonard miał świadomość, chętnie by się zamienił. Teraz jednak stał się Mevą.
Tomek Suwalski