Blemish 31 40


Blemish

31. Gryźmy i kąsajmy

Wiatr przyniósł ze sobą chrzęst łamanej, pokrytej srebrnym szronem trawy. Harry odwrócił się powoli. Ogarnął go dziwny spokój, coś, czego nie czuł już od dawna. Wszystko wydawało się nagle takie oczywiste, przewidywalne. Doskonale wiedział, kto stanął za nim.
Fenrir Greyback nie zmienił się wiele przez ten rok. Może jego wypłowiałe, targane wiatrem włosy były nieco dłuższe, a skóra jeszcze bledsza. Dłonie wciśnięte miał w kieszenie płaszcza, więc Harry nie mógł ocenić, czy wciąż ma te wstrętne szpony. Sam płaszcz był zwyczajnym ubraniem - długi, czarny z szarymi elementami. Guziki różniły się od siebie, jakby każdy stanowił pierwotnie część zupełnie innego stroju. Mankiety i kołnierz były wysokie, nadawały całej postaci wilkołaka jakiejś dziwnej wyniosłości i dumy. Cóż... Przynajmniej nie była to peleryna śmierciożercy.
Stał cztery, pięć kroków od Harry'ego. Chłopak w głębi duszy cieszył się, że wiatr wiał z jego strony. Może nie usłyszał, kiedy ten śmieć nadchodził - jednak na szczęście nie czuł też jego zapachu.
- Harry Potter. Sam, zupełnie sam - Greyback uśmiechnął się drapieżnie, ukazując ostre zęby. Głos miał ochrypły, jakby długo krzyczał. Albo wył. - Gdzie Dumbledore? Och, nie żyje, jaka szkoda... Gdzie przyjaciele? Opuścili cię? Jakże mi przykro...
- Ty też nie masz towarzystwa - odparł Gryfon, cicho i zupełnie spokojnie. Wiedział, że mężczyzna chce go sprowokować. Coś w nim chciało się temu poddać, rzucić do gardła tego drania... Ale nie. Jeszcze nie.
- Och, przecież nie będę się wysilał dla głupiego szczeniaka! - Greyback roześmiał się głośno. Harry tylko lekko się uśmiechnął.
- A tak naprawdę? - Czuł różdżkę w kieszeni spodni i sztylet za cholewą buta. Mógłby po nie sięgnąć w każdej chwili. Nawet teraz... Dlaczego nie teraz? Zróbmy to! Już! Teraz! Nie.
- Dlaczego miałbym ci się spowiadać, Harry Potterze? - wilkołak wykrzywił się ironicznie. Zaraz jednak zmienił zdanie, bo dodał jadowitym tonem. - Chociaż właściwie... I tak umrzesz. Prędzej, czy później. A kiedy ja, właśnie ja przyniosę cię Czarnemu Lordowi...
- Nie łódź się, że pójdzie ci tak łatwo. - Tym razem to głos Harry'ego ociekał sarkazmem.
Jest sam... Przyszedł całkiem sam... Idiota! Wygramy, rozszarpiemy go... Poczujemy jego krew, prawda? Poczujemy.... Zapłaci, to zwierzę zapłaci za wszystko... Już! Zabijmy go już! Nie. Nie będę zabijał. Więc... My chcemy poczuć zapach jego krwi. Tylko jego krwi - daj nam jego krew... Tak.
Wiatr dmuchnął jeszcze raz, przynosząc lodowe igiełki. Załopotała peleryna Greyback'a i koszula Harry'ego. Patrzyli na siebie przez chwilę. Chwila trwała tysiąc lat albo jedną sekundę.
Fenrir wyciągnął ręce z kieszeni. Szpony wciąż miał długie i ostre. W tej samej chwili, kiedy Harry sięgnął po różdżkę, wilkołak skoczył, celując ostrzami w jego gardło.

***

Pergamin wyślizgnął się ze zdrewniałych palców Dracona. A może to po prostu Ginny go zabrała? Nie zwrócił uwagi...
Trzeba działać! Już, teraz! Nie miał czasu na czekanie! Nie wolno mu było czekać...!
- Ginny, biegnij do McGonagall. Powiedz jej, że... że Harry jest na wzgórzach. I potrzebuje pomocy - wychrypiał do reszty Gryfonów. Najmłodsza dziewczyna tylko skinęła głową, odwracając się już w stronę drzwi. Jednak jej brat złapał ją za ramię, prawie miażdżąc kość w żelaznym uścisku.
- Dlaczego robisz to, co on każe?! - warknął chłopak, łypiąc wściekle na Dracona. Ślizgon miał ochotę wznieść oczy do nieba. Chociaż wolał uderzyć tego frajera.
- Czy ty jesteś niedorozwinięty, Weasley? - Podszedł do rudzielca - teraz był na wyciągniecie ręki... albo pięści. - Potter zaraz zginie, nie zauważyłeś?! Tak ciężko pojąć?!
- Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki nie powiecie, o co chodzi - Granger uprzedziła swojego chłopaka, który już otwierał usta. Prawdopodobnie miał zamiar powiedzieć coś brudnego.
- Och, nie ma czasu! - jęknęła Ginny, patrząc błagalnie na Ślizgona. Ten tylko westchnął ciężko.
Oto cały problem z Gryfonami! Zawsze muszą wiedzieć absolutnie wszystko! Nie potrafią po prostu robić, co do nich należy?! Nie ma czasu!
- Harry Potter właśnie ma małe randez vous z Fenrirem Greyback'iem. Widzę, że to nazwisko coś wam mówi - syknął zimno, widząc ich pobladłe nagle twarze. Przecież to Fenrir poharatał śliczną buźkę brata Weasley'ów! - Do tego prawdopodobnie przedawkował Belladonnę. Och, Granger, czyżbyś miała pojęcie, co to oznacza? - Hermiona tylko niemo skinęła głową.
- Ja idę po panią Pomfrey. Ginny, leć do McGonagall - powiedziała szybko, otwierając drzwi.
- Idę po Potter'a. - Szepnął Draco.
Wybiegł z dormitorium, mijając dziewczęta. Schody, salon, portret... Szybciej, szybciej! Słyszał za sobą kroki Weasley'a - widocznie raczył obudzić się z letargu! Nie zwracał na niego uwagi. To on - Draco - musiał biec do Harry'ego.
To była jego wina.

***

Uchylił się przed ostrymi jak brzytwa pazurami - nie wiedział, jak to się stało. Fizycznie niemożliwe! Eliksiry na pewno zaczęły już działać! Był szybszy, niż kiedykolwiek wcześniej! Mógłby prześcignąć wiatr, gdyby tylko chciał!
Odskoczył w bok - przetoczył się po trawie, unikając kolejnego uderzenia. Tym razem ostrza ześlizgnęły się po skraju jego ubrania, drąc T-shirt na strzępy. Fenrir wzniósł uzbrojoną zakrzywionymi szponami dłoń - tak wolno, strasznie wolno... Harry z łatwością przemknął pod jego wyciągniętym ramieniem.
Zupełnie niespodziewanie potwór odwrócił się - tak samo szybko jak on sam! Różdżka Harry'ego potoczyła się po trawie, ginąc wśród źdźbeł. Do diabła z nią. Odskoczył do tyłu, wyszarpując z buta sztylet.
- Tego się nie spodziewałeś, chłopaku? - Warknął Greyback, szczerząc zęby. Pociągnął nosem, jakby zwietrzył zapach padliny. - Bawiliśmy się eliksirami? Nie pomogą!
Rzucił się na chłopaka, chwytając jego nadgarstek. Pazury zagłębiły się w skórze, Harry'emu wydawało się, że dotarły aż do kości. Nie czuł bólu - ale jego palce odmówiły posłuszeństwa. Co za bezsens! Ostrze upadło w trawę.
Fenrir przygniótł go do twardej jak beton ziemi całym swoim ciężarem. Harry kopnął go kolanem w brzuch - ze wszystkich sił. Wilkołak zaskomlał cicho, zupełnie jak pies. Gryfon wykorzystał ten jeden moment nieuwagi - już był na nogach, trzy kroki od mężczyzny.
Greyback wstał powoli. Dlaczego go nie atakujemy?! Teraz! Już! Czemu nie zabiliśmy go, kiedy leżał i jęczał przed nami?! Nie zabijam. Chcemy jego krwi! Daj nam!
- Nie masz różdżki, nie masz srebra... Nie boisz się, dzieciaku? - Greyback uniósł do ust zakrwawione szpony. To była krew Harry'ego... Oblizał ją lubieżnie, nie spuszczając go z oczu.
Chce nas sprowokować. Myśli, że jesteśmy słabi. Myli się! Pokażmy mu jak bardzo!

***

Do diabła z tym! Do diabła! Roztrącił grupę Krukonów przed sobą, przedzierając się przez tłum. Dlaczego musieli wyjść z wielkiej Sali akurat teraz?! Skąd ich nagle tylu na korytarzu?!
Chciał biec, lecieć na skrzydłach - ale co i rusz musiał zatrzymywać się gwałtownie - jacyś głupi ludzie zastępowali mu drogę. A było przecież tak mało czasu! Tak mało... Co już mogło się stać?
Ludzie oglądali się za nim, kiedy pędził korytarzami. To na pewno nietypowy widok - gnający na złamanie karku Malfoy. Będą sobie opowiadać o tym legendy przez lata. Daleko za nim Weasley również torował sobie drogę - ale szło mu o wiele gorzej. O ile niespodziewający się niczego uczniowie łatwo dawali szturchać się Draconowi, wcale nie mieli ochoty po raz kolejny być popychani przez Weasley'a. A Gryfon nie chciał widocznie używać przemocy. Przeszkadzały mu te małe rzeczy.... Skrupuły.
Zabiją nas małe rzeczy. Tylko małe rzeczy...
Ktoś wołał za nim, ktoś chciał zatrzymać. To nieważne. To nie miało prawa być ważne. Szybko, szybciej... Tylko Harry się liczył. Trzeba mu pomóc, ratować...
Schody. Dotarł w końcu do pierwszych schodów. A ile jeszcze przed nim?

***

Fenrir skoczył pierwszy. Wilkołak z całej siły uderzył chłopaka w bark. Gryfon upadł na twardą ziemię, przetoczył się asekuracyjnie. Poderwał się niemal od razu.
Po tym uderzeniu coś chrupnęło niebezpiecznie w jego klatce. Teraz czuł, jak jakiś obcy odłamek kłuje jego płuca, szuka czegoś niebezpiecznie blisko... Złamał mu żebra?! Ten śmieć złamał mu żebra?!
Zacisnął zęby. Eliksiry stłumiły odczucia - tylko przez chwilę czuł niewyobrażalne szarpnięcie bólu. Teraz to tylko wspomnienie... Pożałuje. On jeszcze tego pożałuje... Teraz!
Skoczył, wyciągając rękę przed siebie. Dlaczego nasze pazury nie są tak długie? Powinny być długie! Zawsze myśleliśmy przecież... Zdziwił się, że jego paznokcie są tak... Ludzkie. Ale to nieważne. Greyback uchylił się w ostatniej chwili, nie pozwalając, by Harry go dosięgnął. Ale nie spodziewał się ataku! Udało się go zaskoczyć!
Chłopak porwał z trawy sztylet - nad sobą słyszał świst szponów wilkołaka. Półobrót - szmer tnącego powietrze sztyletu. Wyrzucił przed siebie dłoń z ostrzem. Był szybki - o tak! Jesteśmy jak kobra, atakujący wąż! Kąsajmy, gryźmy!
Nóż zagłębił się w ramię bestii, tuż nad obojczykiem. Krwawa plama rozkwitła momentalnie na brudnym płaszczu. Jak makabryczna róża - namiętnie czerwona. Fenrir zawył krótko i wyszarpnął sztylet, odrzucając go daleko w ciemność.
- Pożałujesz... - Warknął. Harry zmrużył oczy.
Obaj byli jak zwierzęta, wilki prężące się do skoku. Zjeżone, z obnażonymi zębami. Napięte jak postronki mięśnie, pyski gotowe do ataku, szczęki tak chętne, by zatopić zęby w obcym ciele. Języki spragnione krwi.
Ale byli nawet jeszcze gorsi niż wilki. Makabryczni. Obaj wyglądali przecież jak ludzie - jednak tak niewiele różniło ich teraz od zwierząt. Wygłodzonych psów, wściekłych i bezlitosnych.
To dzikie szaleństwo w oczach..
Tak... Nie wolno o nas zapomnieć.
Teraz!

***

Przeskakiwał po pięć, siedem stopni na raz. Prawie spadał z tych schodów. Wsparł się na poręczy i przeleciał przez cały zakręt. Jakieś spóźnione Puchonki odskoczyły pod ścianę, piszcząc przeraźliwie.
Nareszcie ostatnie stopnie! Skoczył - ale kiedy tylko jego stopa dotknęła posadzki, świat zawirował. Upadł, od razu przetoczył się z powrotem na nogi. Nic nie miało znaczenia. Tylko Harry. Gdziekolwiek był.
Podłoga Głównego Holu była śliska, ale mniejsza z tym. Miał gdzieś, czy połamie sobie nogi, czy nie - wszystko był w stanie poświęcić za prędkość. Dopadł klamki drzwi i otworzył je. Zaskrzypiały przeraźliwie - on był już daleko.
Biegł sprintem - wiatr chłostał go po twarzy, powietrze miało smak roztopionego ołowiu. Nie czuł zmęczenia, nie czuł nic. Tylko jedno się liczyło.
Harry...
Nie myślał o niczym innym. Nie mógł pozwolić sobie, by myśleć o czymkolwiek innym. Tylko biec, oddychać... Szybciej, szybciej! Obrazy, które pragnęły wpełznąć do jego świadomości... Nie. Nie chciał ich... Nie mógł ich znieść.
Tylko to jedno imię kołatało się pod czaszką.
Harry.

***

Zaatakował jeszcze raz - odbił się od twardej ziemi obiema nogami. Ręce wyrzucił przed siebie - chciał udusić tego drania, zmusić do skomlenia. Jak psa!
Greyback uchylił się, Harry tylko musnął skraj jego peleryny. Potworne uderzenie w plecy - dlaczego leży na ziemi? Przewrócił się akurat w chwili, kiedy szpony wilkołaka przecięły powietrze. Dokładnie w tym miejscu, gdzie przed momentem znajdowała się jego twarz. Ten potwór naprawdę lubił takie chwyty...
Spróbował odpełznąć - jednak nie miał żadnych szans. Greyback był tak blisko, czuł jego odrażający odór. Kurz i krew, gnijące mięso. Potężne łapy przyszpiliły go, prawie łamiąc kości. Spróbował kopać i gryźć - ale Fenrir był jak wykuty z kamienia! Ciosy nie robiły na nim żadnego wrażenia!
Nawet, jeśli on jest z kamienia, my jesteśmy ze stali! Skruszymy go, jego wolę, dumę, wszystko, czego tak nienawidzimy! Gryźmy, kąsajmy psa! Niech poczuje nasz jad!
W blasku księżyca zobaczył jego rozwartą szczękę. Długie, ostro zakończone zęby ociekające śliną. Brzydził się go dotknąć, ale jeszcze bardziej odrażająca była sama wizja, że to zwierze mogłoby go ugryźć.
Ten charczący, cuchnący krwią oddech, tak blisko...

***

Nie słyszał już kroków Weasley'a za sobą. Zostawił go daleko w tyle. Brama już tak blisko! Tak, już niedługo! Tylko kroki, sekundy i... I mu pomoże. Zrobi cokolwiek, wszystko... Żeby tylko nic mu się nie stało...
Boże, błagam. Niech Harry'emu nic się nie stanie.
Draco dobiegnie tam, zabierze go... Wszystko będzie dobrze... Będzie dobrze... Na pewno wszystko będzie dobrze. Przecież... Nie może być inaczej, prawda?
Dopadł bramy, w drżących palcach uniósł różdżkę. Przez chwilę nie był w stanie poprawnie wypowiedzieć zaklęcia - brakowało mu oddechu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony. Przebiegł - prawie przefrunął - odległość od wieży Gryffindoru do Głównej Bramy.
Formuła czaru zadziałała dopiero za trzecim razem. Brama uchyliła się niechętnie, połyskując lodowymi drobinami w świetle księżyca.
Jutro pełnia - pomyślał jeszcze, zanim znów puścił się biegiem.

***

Złapał obiema rękami te obrzydliwe szczęki. Było mu niedobrze od odoru jego oddechu. Świadomość, że dotykał jego śliny... Nie! NIE!
Nie wiedział, czy krzyczał, czy tylko zaciskał zęby. Jeszcze raz kopnął z całej siły. Gdziekolwiek, byle trafić... Czarny płaszcz Greyback'a opadł na niego jak całun. Te chude, sękate palce próbujące zacisnąć się na jego gardle. Szpony szukające drogi do żył i tętnic, jak korzenie pustynnych roślin wody. Dotykające jego skóry...
NIE!
Nie... Nie, ha ha!
Szarpnął się jeszcze raz, z całych sił - chciał wyrwać się spod tego potwora! Jego stopa nagle znalazła oparcie w zamarzniętej ziemi. Cud! Poderwał się, prężąc do kolejnego skoku, gotowy na przyjęcie ataku...
Ale żaden atak nie nastąpił.

Wzgórza zalał przerażający krzyk, pełen bólu i czegoś zupełnie zwierzęcego - chociaż wydartego z ludzkiego gardła. To już nie było wycie wilka. To był jęk rannego jelenia - śmiertelnie trafionego, a jednak wciąż trzymającego się kurczowo życia. Nie drapieżnika. Ofiary.
Fenrir Greyback klęczał na trawie, w kałuży własnej krwi. Kurczowo trzymał się za twarz - jego ręce były już po łokcie zbroczone czerwienią. Wył, zszokowany i zagubiony. Zwykły kundel...
Harry spojrzał na swoją rękę. Wciąż ściskał w palcach szczękę Greyback'a.

***

Nieludzki ryk prawie go zamroczył. Nogi zaplątały się i Draco padł jak długi na trawę. Co się stało? Co to było? Kto...?
Nie, to nie Harry. Na pewno nie, znał przecież dobrze jego głos, krzyk... Więc kto...? Fenrir? Ale.. Ale to niemożliwe, przecież...
Uniósł głowę, patrząc w stronę wzgórz. Całkiem niedaleko - może pięćdziesiąt metrów - na samym szczycie niewielkiego pagórka dostrzegł dwie postacie. Jak strzępy prawdziwej ciemności odcinały się od usianego gwiazdami granatu nieba. Szczupła sylwetka młodego chłopaka, włosy targane wiatrem... Harry. To musiał być on. Ale... Ale to niemożliwe, przecież... Przecież to coś skomlące przed nim, to... To nie mógł być Fenrir. Nie mógł...
Ślizgon podniósł się na nogi. Słaniał się ze zmęczenia - ale to teraz nieistotne. Jego cel stał na wzgórzu. Krok po kroku zbliżał się...
Wiatr szepnął mu coś ironicznie do ucha. Ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Wsłuchał się w rozmowę, którą przyniósł ze sobą.

***

Fenrir patrzył na niego z niedowierzaniem. Wciąż nie docierało do tego psa, co naprawdę się stało. Harry natomiast uświadomił to sobie od razu. Chciało mu się śmiać, kiedy patrzył na ten strzęp człowieka przed nim.
- Już nikogo nie ugryziesz. Nie masz czym. - Wyciągnął przed siebie kość. Wilkołak szarpnął się do tyłu, krańcowo przerażony. - Myślałem, że jesteś lepszy. Że będziemy walczyć całą noc... Tak się na tobie zawiodłem, tak strasznie zawiodłem...
Fenrir nie opuszczał dłoni od twarzy. Harry cieszył się z tego - nie chciał już nigdy patrzeć na jego pysk. Zwłaszcza teraz - kiedy spora część została mu w rękach. Uśmiechnął się niewinnie, spoglądając na Greyback'a z góry. Opanował go jakiś dziwny stan - coś pomiędzy apatią i euforią, co nie pozwalało logicznie odbierać zdarzeń. Nie zastanawiał się, dlaczego nie przeraża go kość w jego palcach. Wydawało mu się to... Naturalne.
- To zostawię sobie na pamiątkę. - Jeszcze raz machnął wilkołakowi przed nosem mięsem, obryzgując twarz mężczyzny krwią. Śmieć wodził spojrzeniem za jego ręką, jak zahipnotyzowany. Harry zachichotał cicho. - A wiesz, co zrobię z tobą?
Dokładnie widział, jak źrenice potwora rozszerzają się. W powietrzu unosił się zapach strachu. Harry zdziwił się, że to czuł. Jednak nie przejął się tym zbytnio. Teraz już nic nie miało znaczenia.
- Nic z tobą nie zrobię, Greyback. Och, dziwi cię to? Po co miałbym cię zabijać? Przecież już nie jesteś groźny. Cóż to za wilk, bez zębów? - Roześmiał się - tym razem głośno. Greyback spróbował coś wycharczeć, ale nic mu z tego nie wyszło. To było takie zabawne! - Wiesz co, Fenrir? Mam dla ciebie zadanie. Wielkie i ważne zadanie dla tak dzielnego wilka jak ty.
Wiedział, że wilkołak nie rozpozna tych słów. Nie będzie wiedział, o co chodzi. Ale to nie szkodzi. Nie on miał wiedzieć. Za to Czarny Pan powinien - przecież tak mówił do Draco dawno, dawno temu...
Fenrir tymczasem trząsł się i drżał. Jego skóra stawała się coraz bardziej blada, znacznie trudniej było mu utrzymać ręce przy pysku. Więcej źdźbeł trawy przybrało kolor purpury. Harry musiał się pospieszyć! Inaczej ten śmieć wykrwawi się i zdechnie tutaj.
- Pójdziesz do Voldemorta. Już teraz, gdy tylko ci powiem... Tak, widzę, że zrozumiałeś. Dobry piesek. - Znów zachichotał histerycznie. - Pójdziesz, więc do swojego pana i opowiesz mu wszystko. Wszystko, jasne? Każde moje słowo.

Fenrir patrzył na niego jeszcze przez chwilę, oszalały ze strachu. A potem zniknął w trzasku deportacji. Harry znów spojrzał na kość w swojej dłoni. Dopiero teraz pozwolił jej wyślizgnąć się z palców.

***

Draco dokładnie widział ten moment, kiedy Gryfon zachwiał się... Uniósł zakrwawioną dłoń do czoła, jakby nagle ogarnęła go słabość. Ślizgon zerwał się z ziemi - jego własne ruchy wydawały mu się tak strasznie wolne... Tysiąc lat minęło, zanim w końcu dotarł na szczyt wzgórza.
W ostatniej chwili zdążył złapać Harry'ego, zanim ten upadł na trawę. Nie był w stanie utrzymać jego ciężaru - powoli osunął się na kolana, wciąż obejmując chłopaka.
- Draco... Dobrze, że jesteś... - Szepnął Gryfon, uśmiechając się delikatnie. Jego oczy były zamglone, szkliste. Źrenice były tak rozszerzone, że prawie nie widział zielonych tęczówek. - Wygrałem, wiesz? Pokonałem go...
- Nic mi nie powiedziałeś... - Odszepnął Draco wprost do ucha chłopaka. Powinien teraz na Gryfona wrzeszczeć, krzyczeć i przeklinać - ale nie mógł się na to zdobyć. Po prostu nie był w stanie. - Tak się cieszę, że nic ci nie jest...
- Dobrze, że jesteś Draco... Dobrze, że ze mną jesteś... - Krew w żyłach blondyna zamarzła. Szept Harry'ego stawał się coraz cichszy. Chłopak kurczowo zacisnął dłoń na koszuli blondyna.
- Teraz już zawsze będzie dobrze, Harry. Już będzie dobrze. - Jakaś gryząca wilgoć wezbrała pod powiekami Ślizgona. Nie pozwolił jej jednak wymknąć się z oczu. Nie, Harry nie będzie widział jego łez.
- Draco... - Chłopak z cichym westchnieniem pocałował go w policzek. Delikatnie, jak muśnięcie skrzydłem motyla... - Przepraszam za wszystko, Draco... Za wszystko cię przepraszam... Za wszystko, za..
- Masz gorączkę. Nie wiesz, co mówisz. - Jęknął Ślizgon. Coś zacisnęło stalową pętlę na jego gardle. Przepraszać? Jak Harry mógł przepraszać? - Nie zostawiaj mnie teraz...
- Chciałbym być zawsze z tobą, Draco... Zawsze z tobą...
Uścisk drobnej dłoni zelżał, po chwili zniknął całkowicie. Szczupłe ciało zwiotczało w ramionach Dracona, wymknęło się płynnie na szmaragdową trawę. Harry Potter leżał przed nim, jak zraniony ptak, zdeptana lilia. Draco pochylił się, odgarniając czarne, wilgotne od krwi kosmyki z twarzy chłopaka. Pocałował go w usta - czerwone jak wino wargi, chłodne i miękkie...
- Teraz powinieneś się obudzić... Jak w bajce... - Wyszeptał, chociaż każda głoska bolała tak mocno. - Powinieneś otworzyć oczy. I żylibyśmy długo i szczęśliwie. Szczęśliwie... Jak w bajce. Jak w pięknej bajce...
Słyszał już kroki zbliżających się ludzi. Jakieś krzyki, ktoś ich wołał... Weasley? McGonagall? Ale to nieważne, nieważne... Tylko on był ważny - Harry. Jego Harry. Tylko jego... Nikt mu go nie odbierze...
Nawet śmierć.
- Nie zostawiaj mnie teraz... - Pocałował jego dłoń. - Będę z tobą już zawsze, tak jak chciałeś. Tylko mnie nie zostawiaj...
Wiatr zachichotał wśród źdźbeł trawy. Przeczesał beztrosko włosy Gryfona, musnął ustami jego gładki policzek. A potem spojrzał na Draco sarkastycznie, trzepocąc długimi rzęsami. Śmiał się jeszcze długo i głośno, ten wiatr... A może tylko się Draconowi wydawało? Może to tylko koszmar, z którego zaraz się obudzi... A... A Harry przytuli go i powie, że to zły sen, że tu jest, razem z Draco - i wszystko będzie dobrze...
Może to tylko sen...

***

CDN

Blemish

32. Czym naprawdę jesteś?

Siedzi w jakimś pokoju. Chyba gabinecie któregoś z nauczycieli. Nie pamięta, jak się tutaj znalazł. Jak pokonał drogę do zamku? Kto odciągnął go od Harry'ego? Kto mu go zabrał? Kto...?
Kubek pełen gorącej cieczy parzy mu palce. Patrzy bezmyślnie w parujący płyn - ale nie widzi tak naprawdę niczego. Pamięta, że coś mówił. Coś tłumaczył, krzyczał... Odpowiadał na pytania. Te dziesiątki, setki i tysiące mnożących się w nieskończoność znaków zapytania i wykrzykników... Ale kiedy on sam chciał się czegoś dowiedzieć, wszyscy milczeli. Nikt nie powiedział mu nawet jednego słowa o Harry'm.
Nikt i nic.
- Draco, to bardzo ważne, co zrobiłeś. Prawdopodobnie gdyby nie ty, stracilibyśmy go zupełnie. Jestem... Jestem naprawdę dumna. Myliłam się, co do ciebie...
„Stracilibyśmy go zupełnie”... Więc... Więc jeszcze żyje. Żyje, po prostu. Tylko tyle ze słów starej kobiety do niego dociera. Nie obchodzą go te pochwały, o których dyrektorka na pewno zapomni, gdy tylko wyjdzie z tego pokoju. Harry żył.
Wszystko... Wszystko będzie dobrze.
Dźwięk kroków, skrzypnięcie drzwi. A potem cisza. Nie, nie został tutaj sam. Ktoś wyjął gorącą herbatę z jego zdrewniałych palców.
- Panie Malfoy... - Unosi machinalnie głowę. Slughorn patrzy na niego przez chwilę - badawczo. Potem uśmiecha się lekko. - Musi pan być z siebie dumny. To bardzo... Bardzo odważny, bohaterski czyn. Tak szlachetny: ratować przyjaciela z opresji. Zwłaszcza, że to przecież Gryfon! Rozumiem pana szok, ale to minie za chwilę. Będzie pan cieszył się wielką sławą! Pięćdziesiąt punktów dla Slytherinu, nie mniej!
Wbija w profesora puste spojrzenie. O czym on mówi? Jakie punkty? Co... Och.
- Dumny? - Szepcze lodowato - tak jak potrafią Malfoy'owie. I może Snape. I... I On. Gardło i język Draco są wyschnięte na wiór. Każde słowo drze na strzępy jego krtań - zbyt długo krzyczał. - Ja mam być dumny? On umiera, a ja mam być dumny?
Patrzą sobie przez chwilę w oczy. W końcu Slughorn odwraca wzrok, zupełnie zmieszany. Draco wstaje powoli. Bez słowa odwraca się i wychodzi z gabinetu.

***

Musiał się dowiedzieć. Jakieś głupie i nic nieznaczące „stracilibyśmy” nie wystarczało. Musiał, po prostu musiał wiedzieć. A Pomfrey, McGonagall, czy ktokolwiek mu to wyjaśni! Choćby miał użyć avady - wyjaśnią mu!
Ale... Ale co będzie, jeśli powiedzą „on umiera”? Albo „już nigdy się nie obudzi”? Albo... Och, jest przecież tysiąc rzeczy, których nie chciał słyszeć! Setka złych zakończeń tylko czekała, żeby rzucić się na niego, rozedrzeć na strzępy delikatne jak pajęczyna mrzonki i marzenia...
Ale... Ale każda prawda była lepsza niż fałsz, zakłamanie.
Poza tym... Poza tym głęboko wierzył w dobre zakończenie. Niemożliwe było żadne inne.

Nie wpuszczono go do Skrzydła Szpitalnego. Jakiś mężczyzna, chudy i w grubych okularach zagrodził mu drogę, wymachując różdżką. Draco już chciał rzucić na nieznajomego zaklęcie, kiedy młoda Weasley go odciągnęła. W ostatniej chwili.
Teraz siedzieli pod drzwiami, na szerokiej ławie. Drewno wydawało się kłuć, prawie parzyć. Ślizgon co chwilę wstawał, chodził w kółko - a potem znów siadał. Na dziesięć sekund.
- Możesz w końcu przestać?! - Sarknął gniewnie Weasley. Granger opierała głowę na jego ramieniu. Z jej oczu nieustannie płynęły łzy. Ginny siedziała z nogami podciągniętymi pod brodę. Nie poruszała się, nawet nie mrugała. Jakby zapadła w jakiś letarg. Wpatrywała się w jeden punkt. Jej bursztynowe oczy też były szkliste.
- Odwal się. - Mruknął blondyn, opierając się o ścianę. Skrzyżował ręce na piersi, spuścił głowę.
Ile już czekali? Pół godziny? Godzinę? Dwie? Za oknem wciąż błyszczały gwiazdy, niebo nadal było granatowe. Nawet sugestii świtu.
A jeśli słońce nie wzejdzie już nigdy? Nigdy więcej?
Nie, musi przecież wzejść... Musi nadejść dzień. Harry... Jemu byłoby smutno, gdyby nigdy więcej miał nie oglądać słońca...
Nie! Złe słowa! Nie wolno myśleć w ten sposób! Nie wolno!
- McGonagall wezwała uzdrowicieli z Munga. - Szepnęła Hermiona. Mówiła to, co jakiś czas, te same zdania. Jak mantrę. Jakby sama siebie chciała przekonać... - Oni są naprawdę dobrzy. Pomogą mu. Prawda, że mu pomogą?
Weasley objął ją tylko, ukrywając twarz w jej bujnych lokach. Draco patrzył na nich spod półprzymkniętych powiek. Jak im zazdrościł... Jak strasznie zazdrościł Weasley'owi, że może - teraz właśnie, kiedy chce i potrzebuje - trzymać w ramionach swoją drugą połowę. Co on by dał, żeby też móc tak trzymać Harry'ego... Co by oddał? Sprzedałby duszę! Wszystko.
Zazdrościł im też tej... Normalności. Tego, że mogą trzymać się za ręce i nikt nie powie nic złego. On i Harry... Nie, taka sytuacja byłaby niemożliwa. Byliby sensacją. Wszędzie, gdziekolwiek by nie odeszli. Ich... Ich związek był zakazany. Zarówno w czarodziejskim, jak i mugolskim świecie. Nikt nie chciałby słuchać. Nikt by nie zrozumiał.
Nikt nie próbowałby zrozumieć.

- Ty Malfoy... - Podniósł głowę. Weasley patrzył na niego podejrzliwie. Wciąż nie dawał za wygraną. Granger zasnęła na jego ramieniu - Draco chyba jeszcze nigdy do tej pory nie miał okazji oglądać jej twarz bez tego wyrazu - „wiem-to-wszystko”. - Po co ty wciąż tutaj jesteś?
- Ron... Proszę, nie teraz. - Ginny odezwała się po raz pierwszy, odkąd Draco tu przyszedł. Zamknęła oczy, znów pogrążając się w tym przerażającym otępieniu, w którym znajdowała się od kilku godzin. Nie płakała. Po prostu się nie poruszała - gdyby nie powolne, równe oddechy wyglądałaby jak martwa.
Draco chciałby być tak samo daleko od tej bezlitosnej rzeczywistości, jak ona. Co działo się w jej głowie? Co widziała tak naprawdę w zimnej ścianie?
Rudzielec parsknął, odwracając twarz w stronę okna. Draco był bardzo wdzięczny jego siostrze - nie miał ochoty na jakąkolwiek konfrontację. Nie chciał się kłócić, tłumaczyć czegokolwiek... Nie teraz.
Nie miał już sił krzyczeć. Nie miał sił szukać słów. Nie miał sił nawet płakać. Po prostu stał pod tą ścianą, zupełnie pozbawiony chęci życia.
Bo jak, do cholery, znaleźć chęć życia, kiedy ma się świadomość, że te piękne zielone oczy, oczy koloru avady mogą już nigdy...
Nie! Nie... Nie wolno o tym myśleć. Wszystko będzie dobrze. Tak, jak powiedziała Granger - uzdrowiciele z Munga są naprawdę genialni. Potrafią wszystko. Harry będzie zdrowy... Wszystko będzie dobrze.
Magomedycy. Co oni tyle czasu robili? Jak długo to jeszcze potrwa? Czy ktoś w końcu wyjdzie i powie im jak wygląda sytuacja? Kiedykolwiek? Dlaczego nikt tu nie przychodzi? Jest aż tak źle?
A... A może...
Nie! Nie wolno myśleć w ten sposób. Nie wolno.

***

Drzwi skrzypnęły cichutko. Z sali szpitalnej wyszła pani Pomfrey. Odetchnęła głęboko kilka razy, ocierając czoło wierzchem dłoni. Twarz miała bladą, a oczy podkrążone. Dopiero po chwili ich zauważyła.
- Och, to wy... Wciąż tu jesteście? - Nawet się nie uśmiechnęła. Wykrzywiła tylko wargi - przypominało to bardziej bolesny grymas, niż cokolwiek innego. Draco jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie.
- Co z Harry'm? - Ginny poderwała się sprężyście. Draco żałował, że nie on był pierwszy. Ale czy to teraz ważne?
- Och... On... - Pielęgniarka zawahała się, kiedy spojrzała w zapłakane oczy Hermiony. Po kolei przypatrywała im się, jakby chciała coś ocenić. Co? Jak zniosą prawdę? Czy uwierzą w kłamstwo?
- Tak, proszę pani? - Draco pamiętał ten ton głosu Granger. Dociekliwy, nie dający za wygraną. Tyle, że teraz brzmiała tak, jakby miała zamiar postawić Pomfrey T za złą odpowiedź.
- Harry... Przeżyje do jutra. - Westchnęła w końcu pielęgniarka.
Draco osunął się po ścianie. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Ukrył twarz w dłoniach, zaciskając pięści na blond włosach.
Jak to „do jutra”? Co ma znaczyć „do jutra”?! Nie potrafił tego zrozumieć, nie umiał objąć umysłem. A jutro, co? Co po jutrze? Co się stanie?
Nie. Nie wolno tak myśleć.
- Przykro mi, ale nie możecie go teraz odwiedzić. Chłopak potrzebuje spokoju, dużo spokoju... - Mówiła jeszcze pielęgniarka, ale do Draco docierało tyko co drugie słowo. W końcu zawiasy drzwi znów zaświergotały - zostali sami w korytarzu. Pustym i zimnym.
Chciał zobaczyć Harry'ego... Teraz. Bo... Bo co będzie jutro?
Czy jutro będzie w ogóle?
- Draco... - Ginny odsunęła jego dłonie. Spojrzał jej w oczy. Nie płakała. To była jednak silna kobieta. Uśmiechnęła się lekko, dodając mu otuchy. - Wszystko będzie dobrze. Naprawdę.
- Tak... - Szepnął. Dziewczyna objęła go ciepło, jak siostra. Ginny mogłaby być siostrą każdego. Weasley miał szczęście. On zawsze ma to cholerne szczęście... Ginny i Hermiona... Draco... Mógł nie mieć nic.
Nie...! Nie wolno tak...
Pozwolił otoczyć się ramionom dziewczyny - chociaż sam nie wykonał żadnego gestu, żeby również ją pocieszyć. Nie odepchnął jednak Gryfonki - a chyba i tak, tyle tylko jej wystarczyło. Jej brat patrzył koso, z nieukrywanym gniewem, jakby chciał coś powiedzieć - na szczęście powstrzymał się. Teraz jakiekolwiek komentarze byłyby zbędne i nie na miejscu. Ginny usiadła przy Ślizgonie, wtulając twarz w materiał jego koszuli. Dopiero po chwili poczuł wilgoć jej łez.
- Wszystko będzie dobrze...

***

Ginny nie powiedziała nikomu o liście, jaki dostała poprzedniego wieczoru. Nie była w stanie o tym mówić. Zresztą - sama nawet go nie przeczytała. Wystarczyło jej spojrzeć na kopertę.
List spłonął w kominku Pokoju Wspólnego i nikt nigdy nie pozna jego treści. Nikt. Dlaczego tak skończył? Dlatego, że Ginny bała się spojrzeć prawdzie w oczy? Tak. Na pewno tak.
Na kopercie napisane było jedno zdanie. Żadnego adresu, nadawcy - nic. Tylko to jedno zdania, krótka fraza - to właśnie przesądziło o losie listu.
Być może były tam jakieś wielkie sekrety, tajemnice, słowa ważniejsze nawet niż śmierć... Ale Ginny nie chciała ich poznać w ten sposób. Nawet, jeśli to głupie i niedojrzałe; nawet, jeśli zachowała się jak idiotka, to... Nie mogła się zmusić. Tak po prostu. Bo kto by mógł?

Tylko gdybym umarł.
Harry.

***

Draco zawsze wiedział, co jest snem, a co rzeczywistością. Tylko czasami realny świat był tak straszny, że wydawał mu się koszmarem. Jednak snów nigdy z niczym nie pomylił.
To też musiał być sen. Nic na świecie nie mogło wyglądać tak, jak otaczające go... Nic? Białe nic. Nie widział nawet własnego cienia - był zawieszony w mlecznej mgle. Dopiero po dłuższej chwili wyczuł pod swoimi stopami stabilny grunt. Biały piasek - zupełnie biały. Nie żółty, czy złoty. Po prostu biały - jak kreda.
Jego cień też się odnalazł. Niebo stało się o ton ciemniejsze, od delikatnej szarości odcinały się dryfujące powoli płatki śniegu. Albo czegoś bardzo podobnego do śniegu. Poza piaskiem i niebem nie było tutaj nic. Zupełna pustka. Czarne dżinsy i niebieska koszula Dracona kontrastowały niesamowicie z tym wyblakłym miejscem.
Chłopak postawił niepewnie jeden krok. Nic się nie stało. Ziemia nie zadrżała, nie spadł deszcz ognia - ale na piasku nie pozostał też ślad jego buta. Był miękki i sypki, jednak nie było na nim żadnych odcisków stóp.
- Draco... Draco...!
To nie był krzyk. Raczej szept. Jakby ktoś mówił mu prosto do ucha. Głos był szeleszczący, kojarzył się z kartami starych książek... Blondyn odwrócił się, szukając jego właściciela.
Dziesięć kroków od niego stał młody chłopak. Jego włosy miały barwę popiołu, skóra była nieludzko blada. Ubrany był w jakąś podartą, białą koszulę i spodnie w tym samym kolorze. Nie miał butów.
Był taki sam jak ten świat. Żadnych barw, nic. Zimny jak sopel lodu.
Ale nie... Jego oczy - wściekle zielone, pełne błysków i nie odkrytych tajemnic. Znał skądś te oczy, wiedział to doskonale... Tak dobrze je znał, ale nie mógł sobie przypomnieć. Och, frustrujące - to uczucie, które czuje się tylko w snach.
Chłopak uśmiechnął się ciepło i machnął ręką, odwracając się. Draco chciał krzyknąć, żeby zaczekał, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Ruszył za obcym. Szaro-włosy nie oglądał się za siebie. Poruszał się coraz szybciej i szybciej, tak, że Draco musiał biec, żeby nie stracić go z oczu.
W tym dziwnym świecie tylko ten chłopak miał jakąś wartość. Draco nie wiedział, co by się stało gdyby go zgubił. Na pewno coś strasznego.
Śnieg zaczął padać gęściej - blondyn bał się, że straci trop. Nad ziemią wirował kurz albo piach - a może nawet mgła. Gdzie on jest? Gdzie poszedł? Tam! Ten cień, tam! Tak to musi być on!
Zatrzymał się zdyszany - znów dziesięć kroków od chłopaka. Ten tylko uśmiechnął się. Patrzył na niego tak, jakby znał wszystkie jego tajemnice, wiedział o nim wszystko. Draco przestraszył się - a jeśli on wie o Znaku? O Czarnym Panu? Jeśli on to wie?
- Wiem. - Szepnął obcy. Wciąż się uśmiechał, jak jakiś pieprzony anioł. Draconowi wydawało się, że jego głos dochodzi z bardzo głębokiej studni.
- I... I nie odejdziesz? - Zapytał bardzo cicho. Chłopak tylko pokręcił głową.
- Nie przeszkadza mi, czym byłeś. - Ten daleki szept... Draco zamrugał kilka razy.
- Ale... Dlaczego?
- Ważne jest przecież to, czym naprawdę jesteś. Nie to, co z ciebie uczyniono. *
I to była prawda. Draco chciał się uśmiechnąć, podejść do tego dziwnego chłopaka i uścisnąć mu rękę... Ale nie był w stanie zrobić żadnej z tych rzeczy. Szaro-włosy wciąż szczerzył się radośnie - pozornie. Jego oczy były bezgranicznie smutne. Zielone oczy... Skąd znał ten kolor? Musiał sobie przypomnieć! To ważne, na pewno bardzo ważne! Dlaczego nie pamięta?
Chłopak wyciągnął rękę. Jeden z płatków śniegu... Nie - to nie były płatki śniegu. To były odłamki szkła, spadające powoli, jak liście jesienią. Dlaczego Draco wcześniej tego nie dostrzegł?
Obcy trzymał w dłoni szklaną drzazgę. W sercu Ślizgona coś zatrzepotało szaleńczo - nie! Nie, nie może...! Czego? Nie wiedział. To szkło budziło w nim jakieś straszne przeczucie - atawistyczny strach. Nie wiedział, dlaczego - jakby ktoś postawił mur w jego pamięci, oddzielając go od tego, co ważne.
Chłopak tylko pokręcił głową, odczytując najwyraźniej jego myśli. Odwrócił się i wyrzucił odłamek w białą nicość. Draco dopiero teraz - czemu wszystko widział „dopiero teraz”, do diabła?! - zauważył, że obcy stał na krawędzi jakiegoś urwiska. Na samej krawędzi.
Chłopak rozłożył ręce i... Nie! Draco skoczył do przodu - nagle odzyskał zdolność ruchu. Krzyczał też, ale krzyk zagubił się w bieli. W ostatniej chwili zdążył złapać chłopaka za ramię.
Pamiętał. Te smutne, zielone oczy... Oczy Harry'ego. Odłamki szkła zawirowały szybciej w przesyconym mgłą powietrzu.
W miejscu, gdzie Draco dotknął białej skóry pojawiły się głębokie rany. Jakby ciął chłopaka nożem. Ręka obcego wyślizgiwała się z jego uścisku. Długie, purpurowe linie pełzły za jego palcami. Po twarzy obcego - Harry'ego? - przebiegł skurcz bólu. Krew kapała obficie, plamiąc białą skórę i sterylnie czyste ubranie. Krople ginęły gdzieś daleko, w pustce.
Miał go puścić? Skoro dotyk tak boli... Nie, nie mógł! Przecież on spadnie, a wtedy...

***

Obudził się - przez chwilę żałował, że nie dotrwał do końca snu. Koszmaru? Może. Czy udałoby musie go uratować? Czy nie...
Podniósł się z łóżka. Z krzesła zabrał spodnie i wymiętą koszulę. Ubierał się machinalnie, myślami błądząc daleko stąd.
Co mówił ten chłopak? „Ważne jest przecież to, czym naprawdę jesteś. Nie to, co z ciebie uczyniono.” To wciąż była prawda. Nawet na jawie. Był wdzięczny za te słowa. Pomijając makabryczne zakończenie, to był dobry sen. Dobry... Lepszy przynajmniej, niż większość jego „snów”.
Teraz już nie mógł czekać. Nie potrafił tak biernie przyglądać się... Słuchać, do diabła! Przecież nawet nie pozwolili mu Harry'ego zobaczyć! A Draco chciał dowodu. Czegokolwiek. Jednego oddechu, jednego uderzenia serca tego impertynenckiego Gryfona... Wtedy... Wtedy może mógłby zasnąć.
„Przeżyje do jutra”
Ciszej niż kot przekradał się przez zamkowe korytarze. Postacie na portretach - przynajmniej te, które nie spały - oglądały się za nim, wskazywały palcami. Ale nie zwracał na nie uwagi. Nic nie mogłoby go teraz powstrzymać. Nawet Czarny Pan musiałby ustąpić mu drogi. Na pewno.
Tym razem nikt nie pilnował drzwi do Skrzydła Szpitalnego. Uzdrowiciele na pewno opuścili już Hogwart. Nawet, jeśli przyjdą jutro - teraz ich tu nie było. A Pomfrey pewnie śpi, zmęczona ciężkim dniem.

Draco nie zwracał żadnej uwagi na skrzypienie drzwi, ani na pozostałe łóżka Sali Szpitalnej. Nie rejestrował złamanej czerni za oknem i gasnących gwiazd.
Tym razem przy łóżku chłopaka nie było żadnych kwiatów, w ogóle niczego. Przez chwilę Draco łudził się, że kiedy do niego podejdzie, Harry otworzy oczy. Tak zwyczajnie, jak wtedy. Ale to się nie stało. Nic się nie wydarzyło. Gryfon leżał bez ruchu, blady jak marmurowa rzeźba.
Draco sztywno pochylił się nad nim... Prawie odetchnął z ulgą, kiedy wyczuł oddech pięknookiego na policzku. Cicho przysunął sobie krzesło. Dopiero teraz - kiedy już się upewnił, że może pozwolić sobie na spokój - zwrócił uwagę na szczegóły. Jednym z nich były białe bandaże na rękach chłopaka. Od nadgarstków aż po łokcie, ciasno przylegające do ciała. Nie wiedział, co robili uzdrowiciele, ale... Ale pomimo wszystko chyba jednak nie chciał wiedzieć.
- Obudź się, śpiąca królewno... - Szepnął, muskając opuszkami palców dłoń Harry'ego. Nie patrzył na jego twarz - nie chciał widzieć jej tak nieruchomej, śmiertelnie spokojnej...
Nie. Nie wolno używać tego słowa. Nie wolno.
- Wygrałeś, wiesz? Wygrałeś... Więc... Wiec nie możesz teraz spać. Powinieneś świętować, bawić się... Cieszyć. Ze mną. - Szeptał, kiedy jakaś obca, kamienna dłoń zacisnęła się bezlitośnie na jego sercu.
Uśmiechnął się gorzko do swoich wspomnień. Gdzie się podziały te beztroskie chwile, kiedy nawet Mroczny Lord wydawał się jedynie odległym cieniem? Kiedy życie było takie proste i łatwe. Kiedy nie musieli przejmować się niczym, kiedy mogli kochać się każdej nocy... Albo po prostu rozmawiać. Draconowi wydawało się, że ostatni raz słyszał głos Harry'ego lata temu.
„Chciałbym być zawsze z tobą, Draco... Zawsze z tobą...”
- Wiesz, Harry... - Uśmiechnął się smutno. Wstał i znów pochylił się nad jego twarzą.
Czarne włosy, jak zawsze rozczochrane - tylko ta nienaturalna bladość zdradzała jego stan. Wyglądał jakby spał. Śnił swoje piękne sny, które mogły mieć szczęśliwe zakończenie. Gdzieś przecież muszą zdarzać się szczęśliwe zakończenia...
- Teraz śpisz... Pewnie mnie nie słyszysz... I wiesz, co? Mogę teraz to powiedzieć. To, co tak bardzo boisz się usłyszeć... Wiesz, o czym mówię, prawda? - Pocałował jego gładki policzek. Szeptał te słowa, bo przez ściśnięte gardło nie zdołałby wydusić nic więcej. - Mogę ci coś obiecać... Tego nigdy nie będę chciał cofnąć. Nigdy.
Przeczesał włosy Harry'ego palcami. Miękkie i delikatne jak jedwab. Piękne rzęsy w promieniach księżycowego światła rzucały długie cienie. Nienaturalnie blada skóra. Błysk światła w szmaragdowych oczkach węża z jego kolczyka.
Chciał to zapamiętać - zapamiętać każdą chwilę. Każdy oddech i uderzenie serca. Bo może nie mieć już okazji...
- Kocham cię. I nieważne, co o tym myślisz. Nie obchodzi mnie, czy też to czujesz. Ale... Nie zostawiaj mnie. Nawet gdybyś... - Westchnął głęboko. Ta kamienna ręka, która dotąd ograniczała się tylko do dręczenia jego serca - teraz zacisnęła się na jego żebrach jak stalowy łańcuch. Ciężko mu było mówić, a o każdy oddech musiał walczyć. - Nawet gdybyś miał mnie nienawidzić, gdybyś nie chciał na mnie patrzeć już nigdy więcej... Po prostu nie zostawiaj mnie tu samego.
Zacisnął powieki. Jedna łza wymknęła się spod kontroli i spadła z jego rzęs. Wprost na policzek Gryfona. Stoczyła się na jego szyję, pozostawiając błyszczący ślad. Jakby to Harry płakał.
- Wygrałeś, wiesz? Znowu wygrałeś, głupi Gryfiaku. A nawet nie musiałeś się bardzo starać... Ja i tak nie umiem już żyć bez ciebie.

***

CDN

* Parafraza Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć”

Blemish

33. Rozłóż skrzydła

Chociaż marzec już się zaczął, Zima postanowiła nie poddawać się do samego końca. Po kilku dniach ciepła i odwilży, przewrotna pani Lodowego Zamku zaatakowała jeszcze raz. Wiatr wiał tak silny, jakby chciał przewrócić mury zamku - zdmuchnąć Hogwart jak domek z kart. Lód znów skuł jezioro, niebo przybrało barwę stalowej szarości. Oczywiste było, że mróz będzie trzymał tylko przez kilka dni. Potem na pewno słońce znów rozgrzeje powietrze i stopi resztki śniegu.
Jednak, kiedy szron bielił się ostrymi igiełkami na każdej gałązce, trudno było wyobrazić sobie coś tak abstrakcyjnego jak słońce.

Również podczas następnej nocy Draco zakradł się do Harry'ego. Siedział przy jego łóżku i trzymał za rękę. Tylko tyle. Nie był tego dnia na lekcjach. Slughorn, co prawda, usprawiedliwił Ślizgona „przeżytym niedawno szokiem”, ale nie obchodziło go to. Nie szanował tego człowieka, uważał jedynie za odpychającego ślimaka. Wciąż miał mu za złe to, co wtedy powiedział... Jedno słowo - i jego stosunek z łagodnej ignorancji zmienił się w bezgraniczną niechęć.
Zresztą... Nawet, gdyby miał dostawać szlaban za każdą opuszczoną godzinę, i tak nie powstrzymałoby go to przed odwiedzaniem Harry'ego. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby siedzieć w ławce, słuchać wykładów, gapić się na bezsensowne wykresy i tabele. Jak miałby żyć normalnie, kiedy Harry był tutaj... Całkiem sam...?
Dni istniały już tylko po to, by blondyn mógł odpocząć po nocnym czuwaniu. Od czasu do czasu pojawiał się na jakimś posiłku, kiedy jego organizm ostatecznie odmawiał współpracy. Nie rozmawiał z Ginny, Weasley'em, czy Granger. Nawet, kiedy rudzielec zaczepiał go na korytarzu, nie odzywał się. Bo co miałby mu powiedzieć?
To była już trzecia - a może czwarta? - noc z rzędu. A Harry wciąż nie odzyskał przytomności. Jego skóra nadal była nieludzko biała, oczy zamknięte. Ale kiedy spojrzało się na jego twarz, można było odnieść wrażenie, że się uśmiecha. Delikatnie. Prawie niedostrzegalnie. Ale jednak. Może to tylko autosugestia - ale może jednak nie...
Oby jego sny były szczęśliwe - myślał Draco, wygładzając nieistniejącą zmarszczkę na prześcieradle.
Chłopak nadal miał białe bandaże na rękach. Uzdrowiciele sprawdzali jego stan każdego dnia. Rzucali zaklęcia, rzadko podawali mu eliksiry - o ile Draco wiedział, oczywiście. Większość antidotów i tak, albo stawała się bezużyteczna w starciu z Czarną Belladonną, albo wręcz zmieniała się w truciznę.

- Czy nie uważasz, Draco, że jednak lepiej byś zrobił, chodząc na lekcje?
Odwrócił się powoli. Prawie się nie zdziwił, widząc dyrektorkę. Opierała się plecami o przeciwległą ścianę, tuż przy oknie. Mógł się spodziewać. Wzruszył ramionami, znów patrząc na Harry'ego.
- Nie zauważyłem, kiedy pani weszła. Przepraszam. - Powiedział cicho, zdawkowym tonem. Słyszał jej kroki i szelest szaty, kiedy się zbliżyła. Dostawiła sobie obok niego krzesło.
- Myślisz, że byłby zadowolony, gdyby wiedział, że opuszczasz przez niego zajęcia? - Zapytała cicho, po dłuższej chwili milczenia. Draco znów wzruszył ramionami.
- Nie zostawię go samego. A gdybym nie spał rano, nie miałbym siły tutaj przyjść. - Jego głos był bardzo cichy. Postanowił być czujny. Wcale nie zapomniał, jakie McGonagall miała o nim zdanie.
- To... Bardzo szlachetne z twojej strony, Draco.
„Szlachetnie”, też coś... Co za gryfońskie słowo! Czemu wszyscy tak lubili je w kółko powtarzać?!
Chłopak czekał na jakieś „ale”. Na pewno nie będzie mu się podobać. Ludzie często mówią setki głupich, ckliwych bzdur tylko po to, żeby mogli dodać jedno swoje „ale”. Tym razem także nie miał co do tego żadnych złudzeń.
Jednak kobieta uparcie milczała. Cisza zawisła w powietrzu, gryząca jak dym z palonych piór. Ślizgon miał zbyt wiele godności, by zacząć się wiercić na krześle - chociaż miał ochotę. Jakby wszystko - koszula, spodnie, krawat - uwierało i kłuło. Nie mógł znieść tego... Tego „niczego”, z jej strony.
- Jeśli chce pani dodać, że mogę być z siebie dumny to... - Syknął gniewnie, ale ona machnęła tylko dłonią, ucinając jego wywód.
- Jeśli już mówimy o dumie, to ja mogę być dumna z pana, panie Malfoy. Jednak już pan to ode mnie słyszał, a nie lubię daremnie strzępić sobie języka.
Zamilkł. Nie takiej reakcji się spodziewał. Teraz cisza była upokorzeniem. Była słowami, których nie umiał znaleźć. Westchnął w końcu ciężko, przecierając oczy dłonią.
- On... Harry... Wyjdzie z tego? - Zapytał w końcu. Znienawidził siebie za ten łamiący się głos. Nie przy niej, do diabła, nie chciał być taki przy dyrektorce...
- Tak. Oczywiście, że tak. - Kobieta skinęła głową. Wyglądała, jakby chciała dodać coś jeszcze.
- Ale...? - Tym razem się nie pomylił.
- Ale... Chcesz szczerości?
- Pani dyrektor - uśmiechnął się lekko, choć w tym uśmiechu nie było ani ziarnka radości. - Pani dyrektor, czy etyczne byłoby kłamać? Tu i teraz?
- Tu i teraz... Cóż,, jak sobie życzysz... Draco. - Profesor wypuściła z płuc powietrze z cichym westchnieniem. Patrzyła na pogrążoną w letargu twarz Harry'ego. - Pan Potter już powinien być przytomny. Uzdrowiciele mówią, że jego krew jest już czysta. Nie wiedzą, dlaczego wciąż się nie obudził.
Draco skinął bezmyślnie głową. Nie wiedzą... To było gorsze niż gorsze. Niż wszystko. Skoro nie mają o czymś pojęcia - jak mogą pomóc? Pozostało tylko czekać.
Ile czasu? Jak długo? Tydzień? Dwa? Miesiąc? Rok?
Całe życie...?
- Pani profesor...
- Słucham, Draco. - Uśmiechnęła się spokojnie. Blondyn spuścił głowę tak nisko, że włosy opadły mu na twarz.
- Skąd pani wiedziała, że tutaj jestem?
- Wiedziałam od samego początku. Jestem w końcu dyrektorką tej szkoły. - Słyszał w jej słowach uśmiech. Dodało mu to otuchy. Nigdy nie przepadał za McGonagall, ale teraz - „tu i teraz” - był wdzięczny, że jednak jest. Przynajmniej w tym jednym momencie.
- A... Dlaczego nie kazała mi pani się wynosić? - Obawiał się zadać to pytanie. Co będzie, jeśli właśnie teraz każe mu wyjść? I zabroni odwiedzać Harry'ego? Co będzie...?
- Panie Malfoy... - Odparła po chwili namysłu. Jej głos był spokojny i wyważony. Uważnie dobierała słowa. - Sądzę, że wam obu to pomaga. Szczególnie Harry'emu.
Uśmiechnął się lekko, chociaż ona oczywiście nie mogła dostrzec tego uśmiechu. Czuł łzy napływające mu do oczu, ale zdołał nad nimi zapanować. Nie rozklei się przecież przy starej kobiecie! Był Malfoy'em. A Malfoy'owie nie powinni płakać przy dyrektorkach szkoły. Właściwie - w ogóle nie powinni płakać.
- Chciałabym zawrzeć z panem układ, panie Malfoy. - Uniósł głowę, patrząc na nią uważnie.
- Jaki, pani profesor? - Znów był czujny. Nie mógł pozwolić wmanewrować się w coś niedobrego.
- Rozumie pan, że obecna sytuacja - to jest, kiedy nocą włóczy się pan po szkole i nie uczęszcza na żadne lekcje - jest nie do przyjęcia. To mogło potrwać dzień, dwa, ale nie mogę zgodzić się świadomie na coś podobnego. Przykro mi, ale nie mogę tego tolerować. - Już chciał zaprzeczyć, krzyknąć coś, powiedzieć... Przecież sama przed chwilą powiedziała, że pomaga Harry'emu! Uciszyła go jednym gestem, zanim nawet zdążył nawet otworzyć usta. Patrzyła na niego badawczo, zupełnie poważnie. - Proponuję, by chodził pan na zajęcia, uczył się i sypiał jak normalny chłopak. W zamian otrzyma pan pozwolenie na odwiedzanie pana Potter'a o dowolnej godzinie - oprócz tych wyjątkowo ekstremalnych, rzecz jasna.
- Tylko ja? - Wyjąkał zupełnie zaskoczony. Nie tego się spodziewał!
- Pan, panna Granger, oraz pan Weasley i jego siostra, oczywiście. Tylko wy.
Zastanowił się. Jednak propozycja była po prostu bajeczna - już nie będzie musiał ukrywać się za zbrojami i kotarami, żeby tutaj dojść! Chociaż nie wyobrażał sobie, jak mógłby się uczyć i „sypiać jak normalny chłopak”, jednak wydawało się to małą zapłatą. Uśmiechnął się lekko, muskając opuszkami palców drobną dłoń Harry'ego.
- Dziękuję, pani Profesor.

***

Następnego dnia lekcje dłużyły mu się jak nigdy. OPCM trwało całe lata, zielarstwo wieki. Wskazówki zegarów poruszały się tak, jakby ktoś rzucił na nie zaklęcie spowolnienia - albo utopił w melasie... Wszystkie musiały być zepsute! Czas musiał być zepsuty!!!
Z lochów dosłownie wyfrunął. Nawet nie spakował swoich książek - na pewno Pansy to zrobi. Wykorzystał do maksimum te kilkanaście sekund, zanim ludzie wyszli z klas i rozpełzli się po korytarzach.
Do Skrzydła Szpitalnego wpadł zdyszany, z rozwianymi włosami. Ku jego zdziwieniu, nie był jednak pierwszy. Chociaż, może właściwie powinien się spodziewać...?
Ginny siedziała przy łóżku Harry'ego z pergaminem na kolanach. Luźne kosmyki opadały na jej ramiona i zasłaniały twarz. Kilka podręczników i pergaminów leżało bezładnie na sąsiednim łóżku.
- Ech... Cześć. - Mruknął. Nie spodziewał się tutaj nikogo. Do tej pory, kiedy odwiedzał Gryfona był całkiem sam (poza wczorajszym spotkaniem z dyrektorką, oczywiście). W obecności dziewczyny poczuł się dziwnie zażenowany. Jakby tutaj nie pasował.
- Hej Draco. - Uśmiechnęła się, chociaż uśmiech nie dotarł do oczu. Pozostały smutne.
Podszedł do łóżka Harry'ego i usiadł na „swoim” krześle. Chłopak leżał w tej samej pozycji, co zawsze. Draco dotknął palcami kilku czarnych pasemek jego włosów. Były jak jedwab. W świetle dnia skóra pięknookiego wydawała się nieco żywsza, już nie tak blada jak nocą. To dobrze.
- Draco... - Podniósł głowę. Ginny nie patrzyła na niego - wbijała wzrok w książkę. Jej oczy błyszczały niepokojąco.
- Tak?
- Myślę, że to moja wina. - Wyjąkała w końcu. Po jej policzku spłynęła łza.
- Nie Weasley. To nie twoja wina. - Odparł zrezygnowany, ukrywając twarz w dłoniach.
Więc o to chodzi... O tym będzie ta rozmowa. Nie chciał jej, nie był przygotowany, ale z drugiej strony... Doskonale wiedział, jakie to uczucie - kiedy człowiek obwinia się za wszystko. Znał ten stan doskonale - do tej pory przecież budził się w nocy z przyspieszonym oddechem, czasami krzyczał. Pod powiekami - gdy tylko zamknął w takich chwilach oczy - pojawiały się straszne obrazy. Gorzej nawet - nie obrazy, a wspomnienia. Wiedział, jak to jest, kiedy zaciska się pięści do bólu, kiedy leży się pod kołdrą, kuląc jak przerażone zwierze. I myśli się. Ciągle i ciągle myśli się o rzeczywistościach, w których zrobiło się odwrotnie. Inaczej. I o tym, jak bardzo beznadziejna jest ta, w której przyszło żyć... Jak bardzo koszmarna jest właśnie przez niego...
Nie chciał, żeby ktokolwiek to czuł. To było zbyt straszne. Żal mu było małej Weasley. Chociaż nie uważał jej nigdy za coś godnego uwagi, tym razem postanowił zrobić jej tą przysługę. Rzadko miał okazję kogokolwiek pocieszać.
- To ja... Ja powinnam była domyślić się znacznie wcześniej. Gdy tylko zobaczyłam te eliksiry... Może... Może zdążyłabym mu wytłumaczyć, zmieniłby zdanie...
Draco zastanowił się. Czy Harry zmieniłby zdanie? Zmieniłby swój absurdalny, przenajświętszy, do cna gryfoński plan? Nie wiedział. Sądził, że nie, ale... Ale nie miał naprawdę pojęcia. Harry był tak samo szalony, jak on - wszystko mogło strzelić mu do głowy. Z drugiej strony, każdy swój pomysł Gryfon traktował z taką pasją, podchodził do niego z niemoralnym wręcz zapamiętaniem... Niełatwo przyszłoby mu się z ideą rozstać.
- To moja wina. - Powiedział w końcu, bardzo cicho. Chociaż wciąż nie patrzył na Weasley, wiedział, że ona podniosła na niego wzrok.
- Co? Dlaczego...? - Przygryzł wargi. Chciał to z siebie wyrzucić. Powiedzieć w końcu komuś... Komukolwiek. Nawet Weasley. Właściwie... Tylko ona nadawała się w jego sytuacji do jakichkolwiek zwierzeń.
Malfoy się zwierza, też coś! Dokąd zmierza ten parszywy świat?!
Do diabła z tym. Zaczerpnął głęboko powietrza, jakby przygotowywał się do skoku w głęboką wodę.
- Pokłóciliśmy się kilka dni przed tym. O jakąś błahostkę. Chciałem mu pokazać, Merlin wie, co. Więc nie rozmawialiśmy. - Opuścił dłonie, wzdychając ciężko. Mówił to, co od jakiegoś czasu ciążyło mu na duszy. Samą prawdę. - Może, gdybym nie był takim idiotą... Powiedziałby mi o tym. Może wymyślilibyśmy coś innego, może sprawdzilibyśmy te eliksiry. Nie wiem. Ale gdybym o tym wiedział... Gdybym JA wiedział, on nie leżałby tutaj teraz.

Dziewczyna już chciała coś odpowiedzieć - ale przerwało jej skrzypnięcie drzwi. Oboje odwrócili się w stronę wejścia - do sali wkroczył Weasley ze swoją dziewczyną. Zatrzymał się jak wryty, kiedy jego spojrzenie padło na Draco.
- Malfoy.
- Wciąż mnie pamiętasz, jak miło. - Parsknął tylko. Głupi Weasley - dlaczego akurat teraz?
- Znów się nim interesujesz? Po co tutaj jesteś? Powiedz to w końcu! - Twarz rudzielca przybierała powoli kolor jego włosów. Draco obserwował to z umiarkowanym zainteresowaniem. Nawet nie wstał z krzesła. Zauważył, jak dziewczęta wymieniają znaczące spojrzenia.
- Nie pojąłbyś tego, Weasley. Mózg by ci wybuchł. - Uśmiechnął się. O dziwo, nie był to kpiący uśmieszek, jaki miał zarezerwowany wyłącznie dla tego bałwana. To był zupełnie zwyczajny, spokojny uśmiech. Bardzo się o to postarał.
Rudzielec zaniemówił. Strzał w dziesiątkę, Draco mógł sobie pogratulować! Piegowaty przez chwilę otwierał i zamykał usta, jakby słowa nie chciały przejść mu przez gardło. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Zapowietrzył się, czy co?
- Och Ron, daj spokój. Przyszliśmy tutaj odwiedzić Harry'ego, nie kłócić się, prawda? - Granger minęła swojego chłopaka i usiadła na pustym łóżku, odsuwając nieco książki Ginny. Draco zauważył, jak mrugnęła do niego, uśmiechając się lekko. Weasley wymruczał jeszcze coś pod nosem i przyniósł sobie krzesło.

***

Draco przez cały czas trzymał Harry'ego za rękę, zupełnie ignorując spojrzenia zagniewanego rudzielca. Ginny od czasu do czasu przewracała kartki książki. Poza szelestem stron pergaminów, nie wydawali żadnego dźwięku. Nie odzywali się przez dobrą godzinę - dopóki pani Pomfrey nie kazała im wyjść.
Słuchanie oddechu Harry'ego działało na Draco jak balsam. Środek uspokajający - dawka energii, by przeżyć kolejny dzień. Jutro znów zobaczy chłopaka. I po jutrze. I zawsze... Liczyła się tylko jego gładka skóra i cichy oddech. Nic więcej nie miało znaczenia.
Harry nie mógł przecież spać wiecznie... Pewnego dnia się obudzi. Otworzy oczy i zapyta „Coś nie tak? Gdzie ja jestem?” A Draco uśmiechnie się i powie, że nic się nie stało. Że wszystko w porządku. Będzie dobrze...
Przecież Gryfon miał takie plany... Wielkie plany, jakie tylko on mógł wymyślić. Szalone. Miał swoje przeznaczenie, jakie by nie było. Pragnienie zemsty. Musiał się obudzić. Przecież nie mógł skończyć życia od tak... Po prostu zasnąć. On... On nie umrze nigdy. Może kiedy już będzie stary; kiedy zdobędzie już wszystko, czego pragnął. Może wtedy. Ale...
Ale nie teraz. Harry był bohaterem, białym wojownikiem. Tacy jak oni walczą, ratują księżniczki - albo smoki. Odjeżdżają w kierunku zachodzącego słońca. Kiedy pokonają już złe wiedźmy, poskromią bestię - dopiero wtedy. A nie... Nie w środku opowieści, gdy do szczęśliwego zakończenia tak daleko...
Draco zamknął oczy i odrzucił pióro na stół. Od jakiegoś czasu tylko siedział, ze stalówką zawieszoną o cal od pergaminu. Kapiący atrament utworzył już kilka malowniczych kleksów na kartce.
- Draco...? - Otworzył oczy. Pansy przyglądała mu się uważnie z sąsiedniego fotela. Towarzyszył im cichy szmer rozmów wokół i trzask ognia w kominku salonu Slytherin'u.
- Tak, Pansy? - Odparł, masując nadgarstek. Przepisywał notatki z dni, kiedy nie chodził na lekcje - bolała go już od tego ręka.
- Powiesz mi w końcu, co się z tobą dzieje? Od czasu tej jazdy z Potterem zachowujesz się... Nienormalnie. Zupełnie jak nie ty. - Zmrużyła oczy, przyglądając mu się uważnie.
- Nic mi nie jest. To tylko przemęczenie. - Znów pochylił się nad pergaminem. Nie miał ochoty na taką rozmowę. Ale jeśli sądził, że Pansy da mu spokój, bardzo się mylił.
- Nie ściemniaj. Doskonale wiem, że to ma związek z bliznowatym!
- To miło, że w końcu cokolwiek wiesz. - Syknął. Pansy zamilkła, jakby rzucił na nią zaklęcie. Prawdopodobnie ją uraził. Och jej, jaka szkoda...
Przypomniał sobie ten pocałunek, przed kilkoma tygodniami. Zdusił w sobie pragnienie, by powiedzieć jej coś jeszcze, dotknąć ją jeszcze bardziej. Nie tym razem.

Jakiś czas później Blaise przyniósł najnowszy numer Proroka. Wypisany wielkimi literami tytuł na pierwszej stronie nie był zbyt subtelny. „Co wydarzyło się w Hogwarcie? Czy Złoty Chłopiec żyje? Czy dyrekcja chce zatuszować sprawę tajemniczego morderstwa?” Wspaniale. Po prostu wspaniale - prychnął sarkastycznie Draco.
Nie przeczytał artykułu. Jednym ruchem różdżki podarł gazetę na strzępy, ignorując znaczące spojrzenia Blaise i Pansy.

***

Jednak niedługo później okazało się, że Draco był jednym z niewielu, którzy nie czytali Proroka. Nawet, jeśli wcześniej ktoś nie zauważył zniknięcia Harry'ego, teraz każdy orientował się w „faktach” doskonale. Kiedy Draco po lekcjach przyszedł pod skrzydło szpitalne, zastał pod drzwiami spory tłumek. Wszyscy zaglądali przez szyby, starając się dostrzec Gryfona. Jakiś trzecioklasista nawet udał, że skręcił sobie kostkę, by dostać się do środka.
Pani Pomfrey przyciągnęła tylko biały parawan przed drzwi, zasłaniając całą salę. Miała przy tym tak zacięty wyraz twarzy, że od razu zdobyła u Draco co najmniej dziesięć punktów.
Ślizgon z pogardą spojrzał na tłoczących się pod drzwiami ludzi. Zwierzęta. Nic więcej. Tylko bezmózgie, spragnione sensacji szczury. Nie mają żadnego pojęcia o tym, co się stało. Nie obchodzi ich to. Chcą tylko zobaczyć Wielkiego Harry'ego Pottera, dziwadło w klatce. Sensację.
Draco miał ochotę sięgnąć po różdżkę i kilkoma zielonymi błyskawicami rozpędzić tę zgraję. Potrafiłby - do diabła, miał pieprzony „przywilej” posiadać tę pewność. Po raz pierwszy od dawna nie wywołało to jego obrzydzenia do samego siebie. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli poczekamy jakiś czas. - Ginny stanęła obok, znacząco patrząc na jego zaciśnięte pięści. Westchnął, rozluźniając się nieznacznie. - Tak. Za jakiś czas. Kiedy oni sobie pójdą. - Mruknął. Ginny parsknęła z politowaniem, patrząc na tłum. Kilka osób właśnie odeszło, śmiejąc się i żartując głośno. Zwierzęta. - Nie myśl o nich. Nie są tego warci. - Wiem. Nie będę myślał. Okłamał ją. Nieustannie wyobrażał sobie, jak rozsmarowuje ich małe móżdżki po ścianach ślizgońskich lochów.

***

Był jak zawieszony w pustce. Pustka nie miała koloru, nie była mgłą, czy wodą. Nie była ciemnością, chociaż światła także w niej nie było.
Czasami czuł ból, ale zazwyczaj nie miał świadomości niczego. Nie mógł poruszyć żadną częścią ciała. Nie pamiętał, jak otwiera się oczy. Właściwie, jeśli chciał być dokładny - nie pamiętał nawet swojego imienia.
Tęsknił za czymś. Może za kimś. To było jedno z niewielu uczuć, jakie mu towarzyszyło. Jak znalazł się w tym miejscu? Kim był? Kogo mu brakowało?
Czasami wydawało mu się, że na granicy tej pustki są jakieś głosy. Dźwięki i słowa. Coś więcej. Może to coś, co pamięta, jak się otwiera oczy? Nie wiedział.
Chciał się wyrwać z tego... Wiezienia. Z tej nicości. Chyba miał coś do zrobienia. Tak... Na pewno miał jakieś zadanie. Jakie? Och... Tego też nie pamiętał. Ale miał pewność, że taka bezczynność nie jest dobra. Bardzo zła. Powinien... Powinien natychmiast zacząć coś robić. Działać. Cokolwiek... Nie mógł zostać w tym miejscu na wieczność.
Na początku mu się tutaj podobało. Tutaj nie musiał się niczym martwić, nie był głodny ani spragniony, nie miał żadnych potrzeb. Pustka wydawała mu się spokojna, opiekuńcza. Chroniła go. Tylko... Tylko to dziwne uczucie. Nie zwyczajne wspomnienie. Bardziej wspomnienie wspomnienia. Snu z dzieciństwa. Tak. Coś... Coś takiego.
Tutaj nie było nic. Stagnacja, bezruch. Nic się nie zmieniało. To nie było dobre. Nie było też złe, jeśli o to chodzi. Jednak... Jednak może tam daleko, tam będzie lepiej? Może być też znacznie gorzej, to oczywiste... Ale... Ale miał przecież połowę szans, że będzie w porządku. Podejrzewał, że połowa to całkiem sporo.
Poza tym... Zniknie zupełnie, jeśli nie spróbuje. Jeśli tutaj zostanie - w końcu rozpłynie się jak dym, zmiesza z tą pustką. Z niczym. Będzie niczym. To wiedział na pewno. Czuł, że jego myśli - jeśli mógł te rzeczy nazwać myślami - płyną coraz wolniej, coraz trudniej mu znaleźć sens rzeczy...
Nie można czekać.
Rozłożył skrzydła. Był ptakiem? Tak, mógł być ptakiem. Niejasno pamiętał pęd powietrza, wiatr i wolność, jaką można osiągnąć tylko w powietrzu. Musiał być ptakiem. Chyba tylko ptaki potrafią latać...
Nie miał pojęcia, gdzie powinien się kierować. W górę wydawało mu się dobrym wyjściem. Nikt jeszcze nie zderzył się z niebem. A poza tym... W powietrzu jest wolność. A on chciał się uwolnić z tej klatki.
Musiał sobie przypomnieć swój cel.
I... Musiał wiedzieć, za czym tęskni.

***

CDN

Blemish
34. Biały wojownik

Kolejny dzień. Jego śpiąca królewna wciąż śniła, uśmiechając się delikatnie. Harry wyglądał tak, jakby rano miał zupełnie zwyczajnie wstać, przeciągnąć się i iść na lekcje. Tak po prostu. Jak zawsze.
To było przerażające.
Draco wstał z krzesła i podszedł do okna. Ze Skrzydła Szpitalnego widział dalekie boisko quidditcha, kawałek jeziora... Chłodne światło księżyca w ostatniej kwadrze. Minął już tydzień od pełni. Tej przeklętej, feralnej pełni...
Oparł dłonie o chłodne szkło. Widział, jak osiada wokół nich para. Ciekawe, jak się ma Greyback? Jak przywitał go Czarny Pan? Jak Lord zareagował na powrót swojego wiernego psa - bez zębów?
Draco doskonale wiedział, że wilkołak umrze. Być może będzie wcześniej torturowany - za karę. Ale w końcu umrze. Wiedział zbyt dużo, a poza tym... Tak jak mówił Harry - pies bez zębów gryźć nie może. Szczekać też nie. Jest zbędny, bezużyteczny. A V... Czarny Pan nie lubił rzeczy bezużytecznych.
Harry Potter mógł być białym wojownikiem. Biały wojownik nie zabije swojego wroga. Okaleczy go, ale pozwoli mu żyć. To było jeszcze gorsze. Oby na jego drodze nigdy nie stanął żaden dobry bohater - westchnął Draco. Dobry bohater wydłubie ci oczy, a potem da w prezencie ciemne okulary. I całe życie będziesz marzył o kolorach - a jednocześnie będziesz musiał dziękować białemu wojownikowi, że pozwolił ci oddychać. Upokarzające.
A ten Zły po prostu zabije cię - od razu. Oszczędzi cierpień... Być może - przypomniał sobie metody Czarnego Pana.
Odwrócił się i oparł o parapet. Skrzyżował ręce na piersi - patrzył na pogrążonego w śpiączce Gryfona. Wnętrzności skręcały się z bólu na ten widok. Spuścił nisko głowę.
- Boże... Ja nawet już nie pamiętam jak się modlić. Pewnie zapomniałeś już o mnie... Chociaż nie. Ty chyba nigdy nie zapominasz. - Uśmiechnął się krzywo, wbijając wzrok w podłogę. Co on do cholery robił? Zwariował chyba do reszty. - Proszę cię... Wiem, że mi nie wolno, oczywiście, że wiem. Dla Ciebie jestem już skazany, bez nadziei, prawda? Dla wszystkich jestem już skreślony. Wiec... Ja proszę, ale nie proszę o nic dla siebie. Chciałbym tylko... - Przełknął głośno. Odwrócił się znów do okna, opierając czoło o szybę. Zamknął oczy. - Chciałbym, żeby Harry się obudził. Żeby wyzdrowiał. Przecież... Przecież on nic Ci nie zawinił. To tylko zwykły chłopak, któremu Czarny Pan spieprzył życie. To nie jego wina. On... On nie zrobił nic, by zasłużyć na to, co go spotyka. Ja... Ja nie wiem, za jakie grzechy chcesz go ukarać. Harry nie ma na sumieniu nic aż tak ciężkiego. - Zacisnął palce na materiale zasłony. - Ale... Ale jeśli... Jeśli Ty chcesz go ukarać za coś, co zrobił ktoś inny... Za grzechy kogoś innego... To... To co z Ciebie za Bóg?

***

Draco jadł śniadanie, nieprzytomny i wymięty - czuł się jak kawałek zgniecionego pergaminu. Szeleszczący i bezbarwny. Znów siedział u Harry'ego do późna - co z tego, że McGonagall dała mu pozwolenie na odwiedzanie go za dnia, kiedy i tak spędzał z nim noce? Mimo to postanowił jednak dotrzymać danej obietnicy - chodził na zajęcia i jadł posiłki „jak normalny chłopak”. Co prawda przez większość lekcji gapił się bezmyślnie przed siebie, albo drzemał ukradkiem; a każda potrawa smakowała, jak trociny. Ale nie poddawał się. Musi być silny. Kiedy Harry w końcu się obudzi, będą świętować.
Furkot skrzydeł - Pansy w ostatniej chwili zabrała jego szklankę z sokiem. Chwilę potem dokładnie w tym miejscu wylądowała szara, duża sowa. Nastroszyła pióra, wyciągając przed siebie szpony z listem. Draco machinalnie zabrał kopertę.
Koperta była zalakowana - przez chwilę myślał, że to coś ze szkoły. Już zdążył się zdziwić - po co McGonagall przysyłałaby mu cokolwiek, jeśli mogła zwyczajnie z nim porozmawiać? Kiedy jednak przyjrzał się uważniej, zauważył że na laku nie odciśnięto godła szkoły. To był symbol Kliniki Magicznych Chorób i Urazów imienia Świętego Munga.
Westchnął ciężko. Ostatni raz dostał od nich cokolwiek w... Październiku? Chyba tak. W sumie miał sześć takich listów. Każdy informował o stanie zdrowia jego matki. Na początku przychodziły często, jednak z czasem przerwy między nimi wyciągały się. W każdym informowano go bardzo uprzejmie, że uzdrowiciele robią co mogą, jednak niestety i z wielka przykrością/ubolewaniem muszą zawiadomić, że stan Narcyzy Malfoy wciąż nie uległ zmianie.
Tym razem również nie robił sobie żadnych nadziei. Rozdarł kopertę, wyjmując złożoną kartkę.
Szanowny panie Draco Malfoy bla bla bla - standardowa formułka, jakieś zbyteczne grzeczności... Ominął ten fragment. Potem następowała długa lista podawanych jego matce leków, których nazw i tak nie rozumiał; nazwiska magomedyków... Nie, to zupełnie nieważne. Przeszedł od razu do ostatniej części listu, trafnie przypuszczając, że to właśnie tam zaklęte jest sedno sprawy.

...pańska matka czuje się lepiej - w porównaniu do jej poprzedniego stanu, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że bardzo dobrze. Oczywiście, jeszcze bardzo długa droga przed nią, jednak zdecydowaliśmy się poinformować o jej obecnej formie. Zaczęła już wypowiadać proste słowa, być może w niedługim czasie przypomni sobie, jak układać je w zdania. Najczęściej powtarza imiona „Draco” i „Lucjusz”. Jako jej syn ma pan dla niej ogromne znaczenie - sądzimy więc, że pana odwiedziny byłyby dla pani Malfoy zbawienne. Oczywiście rozumiemy, że wciąż pan się uczy, jednak ufamy, że przybędzie pan zobaczyć się z nią w najbliższym czasie...

Przeczesał włosy palcami. Nie wiedział, czy śmiać się z tego, czy płakać. „Zaczęła już wypowiadać proste słowa, być może w niedługim czasie przypomni sobie, jak układać je w zdania.” Po siedmiu miesiącach terapii. Poprawa, też coś...
Jego matka chciała go zobaczyć. Wstydził się przyznać do tego sam przed sobą, ale odwiedził ja tylko dwa... Trzy razy. W sierpniu. Próbował do niej mówić, nawiązać jakiś kontakt... Jednak ona patrzyła tylko przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na prawdziwą rzeczywistość. Być może miała jakąś inną we własnej głowie. Taką, w której wciąż miała wszystkie zęby i długie, jasne włosy.
Wtedy... Wtedy patrzył na nią - pamiętał, jaka była. Piękna, dumna, idealna. A to, co przed nim siedziało... To nie mogła być jego matka. Wyglądała gorzej niż szlama. Był nią zażenowany. Nienawidził się za te myśli, ale wolał o niej zapomnieć. Wyobrażać sobie, że wszystko w porządku, że ona wciąż jest w Malfoy Manor, dowodzi szwadronem pokojówek... Głaszcze Melindę po aksamitnej sierści. Po prostu wyrzucił z pamięci obraz zamkniętej w sobie kobiety, o spojrzeniu bez wyrazu i ślinie cieknącej z kącika ust.
Prawdopodobnie był potworem.
Westchnął i z powrotem schował pergamin do koperty. Miał ją odwiedzić? Cóż... Za murami Hogwartu czekał cały wielki, groźny świat. Aurorzy, którzy za bardzo lubią zaglądać w rękawy, wszędzie dopatrują się ponurych tatuaży. I Śmierciożercy... I wreszcie całe to bagno wojny, które chciało pochłonąć go na każdym kroku.
Ale, do diabła, to była przecież jego matka! Może... Może faktycznie okazał się strasznym draniem, nie odwiedzając jej pół roku, ale teraz chciał to zmienić. Może... Może ona faktycznie poczuje się lepiej, jeśli go zobaczy?
Przeraził się tą myślą. Nie lubił, kiedy ktoś był od niego zależny w taki sposób. Znał już to uczucie. Dejavu. Tak samo było, kiedy Harry opowiadał mu, jakie wspomnienie pomogło podczas jego mentalnej potyczki z Czarnym Panem.
Potarł skronie palcami. Cóż. Pójdzie do McGonagall i poprosi ją o możliwość zobaczenia matki. Miał bardzo dobry argument - prawdziwy as - list ze szpitala.
Zobaczy się więc z matką. A potem... Potem znów przez jakiś czas będzie mógł żyć tak, jak dawniej.

***

To było takie męczące. Piąć się w górę, droga bez końca. Słyszał tam wysoko jakieś odległe szepty, szmery... Coś, co go wołało - jednak było zbyt słabe, by dokładnie wskazać mu drogę. Skrzydła nie chciały już dłużej pracować. Czuł, że gubi za sobą pióra.
Kilka razy chciał już się wycofać. Wizja wiecznej ciszy wydawała się taka kusząca... Ale nie poddawał się. Zawsze coś w końcu przekonywało go, że warto machnąć skrzydłami jeszcze raz. Znowu i znowu
Jego cel gdzieś tam był. Daleko, ale jednak z każdym uderzeniem skrzydeł o ziarenko piasku bliżej. Gdzieś tam były wspomnienia, pamięć, światło i ciemność. Musi tylko... Uderzyć skrzydłami jeszcze raz. I znowu. I jeszcze...

***

McGonagall przeczytała list bardzo uważnie. Zaproponowała mu, żeby usiadł - jednak Draco nie skorzystał z tej opcji. Stał przed jej biurkiem, gotów wyjść w każdej chwili. Gdyby rozmowa przybrała jakiś nieprzewidziany obrót, gdyby zaczęto go oskarżać albo rozgrzeszać... Zniknie stąd.
Nie był nigdy w gabinecie dyrektorki. U starego Dumbla zresztą i tak był tylko raz czy dwa. Wszystko się tu zmieniło - oprócz portretów, oczywiście. Te wciąż wisiały na ścianach, tak jak zawsze. Przybył tylko jeden.
Albus Dumbledore z portretu przyglądał mu się badawczo ponad połówkami okularów. Jego oczy były poważne, nie igrały w nich żadne iskierki. Twarz o kilka lat młodsza, niż Draco to zapamiętał - jednak prawie wcale nie różniła się od tej, z ostatnich dni urzędowania dyrektora. Poorana była zmarszczkami - ale wciąż były to zmarszczki wywołane wiekiem, nie troskami i zmartwieniami. W jakiś sposób podniosło to Ślizgona na duchu.
- Panie Malfoy, sądzę, że mogę się zgodzić na pana wizytę w szpitalu. - McGonagall odłożyła pergamin na blat biurka. Draco powstrzymał się przed jakąkolwiek reakcją. Jego twarz pozostała nieporuszona, chociaż w duchu pozwolił sobie na cień uśmiechu.
- Dziękuję, pani dyrektor. - Powiedział bardzo spokojnym głosem. - Czy mógłbym odwiedzić ją jeszcze dzisiaj?
- Dzisiaj? - Uniosła wysoko brwi. Rzuciła szybkie spojrzenie na zegar. - Dopiero przed chwilą skończyło się śniadanie. Chyba nie chce pan wymigać się od zajęć, panie Malfoy?
- To nie ma z tym nic wspólnego. Matka jest dla mnie ważniejsza niż jakiekolwiek lekcje. - Och Draco, jakim ty jesteś oślizgłym draniem. Och Draco, Draco...
Cel uświęca środki. Żelazna zasada rodu Malfoy. Matka na pewno by zrozumiała - uśmiechnął się krzywo w duchu. W prawdziwym świecie jego twarz miała teraz poważny, zupełnie pozbawiony kpiny wyraz.
- Cóż... W końcu chodzi o jej zdrowie. Proszę tylko, by pan wrócił na obiad, panie Malfoy.
Wymienili jeszcze grzeczności i Draco opuścił gabinet. Poszło łatwo. Spodziewał się długiego przekonywania, jęczenia dyrektorce na kolanach. Jednak ta okazała się stuprocentową Gryfonką - wystarczył tylko jeden ckliwy argument.
Był naprawdę zadowolony. Nie szczęśliwy, bo szczęście wydawało mu się teraz pojęciem tyle abstrakcyjnym, co odległym. Jednak w jakiś sposób ulżyło mu na wieść, że będzie mógł w końcu zobaczyć matkę.

***

Draco wszedł cicho do sali, w której leżała Narcyza Malfoy. Oprócz niej były tu jeszcze tylko dwie kobiety - jedna spała, odwrócona do ściany. Druga dziergała na drutach szal. O ile chłopak zdążył zauważyć - szal miał już co najmniej sześć metrów i kłębił się przy jej łóżku jak Diabelskie Sidła.
Jego matka siedziała, opierając się na stosie poduszek. Na kolanach trzymała kartkę na sztywnej podkładce. Rysowała na niej przedziwne wzory, linie i bazgroły. Chociaż może „rysowała” to złe słowo - jej dłoń podążała tam, gdzie błądził ołówek. Nie odwrotnie. I nie patrzyła na „obrazek”. Tylko przed siebie.
To było naprawdę przerażające.
Draco poczuł się jak dzieciak, który nie ma pojęcia o świecie. Zacisnął zęby i stanął przy jej łóżku. Musiał zachować zimną krew - miał siedemnaście lat, był pełnoletni i czas zachowywać się jak mężczyzna.
Nawet, jeśli to właśnie była jego matka.
- Witam, mamo. - Powiedział cicho. Wydawało mu się to strasznie groteskowe, śmieszne. Przemawiać do osoby, która pewnie i tak go nie słyszy. Równie dobrze mógł gadać z krzesłem. - Mam nadzieję, że dobrze cię tutaj traktują. Wynająłem ci mniejszą salę, to prawie prywatny pokój. Mam nadzieję, że pomimo wszystko zauważyłaś, że nie leżysz z pięćdziesiątką szaleńców. Twoje koleżanki chyba tez nie zauważyły, swoją drogą.
Draco, ty draniu. Nie możesz mówić do niej w taki sposób. Przyszedłeś tutaj, żeby... - Westchnął. Sam nie wiedział, po co tutaj przyszedł. Czego się spodziewał? Że nagle matka odzyska rozum? Chciał jej pomóc, to prawda, ale... To było ponad jego siły.
- Draco. - Poderwał głowę. Głos kobiety był trudny do rozpoznania. Chropowaty i suchy, bardziej przypominał szelest przewracanych kartek książki, niż ludzką mowę.
- Tak, mamo? - Jego głos drżał. Ale tylko trochę.
- Draco.
- Mamo?
- Draco.
Zacisnął oczy. To by było na tyle w kwestii poprawy jej stanu. Ona mogła pamiętać to imię - czy jakiekolwiek inne. Wątpił, żeby kojarzyła, do kogo należy. Równie dobrze mogła powtarzać imię Melindy.
- Pójdę już, mamo. Mam... Mam nadzieję, że szybko wrócisz do zdrowia. - Westchnął. Jego własny głos już w niczym nie przypominał tego spokojnego, wyważonego sprzed chwili. Był złamany, przepełniony goryczą.
- C... Co... U... - Odwrócił się, chociaż jego dłoń spoczywała już na klamce. Brwi matki zmarszczyły się z wysiłku. Wciąż patrzyła na ścianę, ale teraz wyglądała zupełnie inaczej, niż przed minutą. - U... U... U cie... Ciebie... Draco?
- Dobrze. - Wrócił do jej łóżka. Przełknął ślinę i przysiadł na skraju materaca, ujmując jej drobną dłoń - tą, w której nie trzymała pióra - w swoje ręce. Westchnął cicho. - Wszystko jest dobrze. A nawet jeśli nie... To już nie długo będzie. Moja śpiąca królewna obudzi się, i wszystko będzie dobrze.
Pocałował dłoń matki. Nie zareagowała oczywiście, ale to nic. Nic. Wszystko będzie dobrze.
- A... A... Lu?
Lu. Tak nazywała ojca, kiedy sądziła, że nikt oprócz zainteresowanego nie słyszy. Ojciec zresztą niezbyt lubił to określenie, ponieważ uważał, że jest niepoważne. Że nie przystoi takiemu arystokracie jak on. Jednak kiedyś powiedział Draconowi, że należy z umiarkowanym, łagodnym spokojem znosić takie kobiece fanaberie. Niektóre.
Blondyn uśmiechnął się nieznacznie na to wspomnienie. Miał wtedy dwanaście lat. Życie wydawało się beztroskie i zupełnie łatwe. Gdzie się podziały te czasy?
- Nie wiem, co z ojcem. Myślę, że nie jest mu tak źle w Az... Tam gdzie jest. Ale nie mam od niego żadnych wiadomości.
Po twarzy matki przebiegł skurcz bólu. Po momencie jednak ustąpił wyrazowi całkowitego otępienia, który zazwyczaj gościł na jej twarzy. Draco westchnął, puszczając jej dłoń. Bezwładnie opadła na kołdrę.
- Jeśli... Jeśli chciałabyś wiedzieć, co z nim, mogę go odwiedzić. Zobaczę, co u niego.
Przez chwilę miał ochotę zabić się za te słowa. Głupek. W ogóle nie myślał o wizycie w Azkabanie! Wcale nie miał na to ochoty! Bał się... Bał się, że już nigdy stamtąd nie wyjdzie. Co prawda, teraz nie było tam dementorów, ale nie wątpił, że jest to straszne miejsce. Przerażające. Nie miał pojęcia, co podkusiło go, żeby obiecywać coś takiego.
Ale kiedy zobaczył słaby uśmiech na twarzy matki, był przekonany, że dobrze zrobił. Było to bardzo dziwne i nowe uczucie - postanowił zapamiętać jego smak.

***

Kolejna noc. Ósma. To... To był ciężki dzień. Odwiedziny u matki bardzo Draco zmęczyły. Nie wiedział, czy teraz, kiedy już wie, że stan Narcyzy naprawdę się poprawia czuje się lepiej, czy gorzej. Z jednaj strony pokrzepiające było, że zaczęła kontaktować rzeczywistość. Ale z drugiej... Po takim czasie...
Draco żył na świecie już zbyt długo i widział zbyt wiele strasznych rzeczy, żeby wykrzesać z siebie chociaż cień nadziei. Bał się zawodu. Bał się wielu abstrakcyjnych rzeczy.
Był zmęczony. Strasznie zmęczony. Kolejna noc czuwania - chciał tutaj być - z Harry'm. Tak przyzwyczaił się do jego oddechu, ciepła ego dłoni... Nawet się za niego modlił. Pierwszy raz od... Pierwszy raz modlił się za kogokolwiek.
Z drugiej strony, może faktycznie trudno było nazwać to modlitwą. Jednak... Jednak wątpił, by tamci z góry byli aż takimi biurokratami. Poza tym nie potrafił wydusić z siebie niczego lepszego. Chociaż bardzo chciał.
Głowa zaczęła mu ciążyć. Coraz trudniej było utrzymać oczy otwarte. Chciał wstać, przejść się po sali, żeby odpędzić tą głupią słabość. Ale jakoś ochota mu odeszła. Sam nie wiedział, kiedy oparł głowę na złożonych na materacu ramionach.
Nie miał snów.

***

To było już blisko. Czuł to. Powietrze - jeśli to coś mógł nazwać powietrzem - pachniało inaczej. Czy to już zapach wspomnień? Wiśnia, wanilia, jarzębina, wiatr, kwiaty, trawa... Wiśnia i wanilia... Powinien... Powinien to skądś znać. To... To chyba ważne.
Uderzył skrzydłami jeszcze raz.
A potem pochłonęło go światło.

***

CDN

Blemish

35. Mocna kawa

Nie czuł się dobrze. To było pierwsze, co zauważył - coś było nie tak z... Ze wszystkim. Był obcy, we własnym ciele. Skóra mrowiła lekko, jakby przeszywały ją cieniutkie, stalowe igiełki.
Otworzył oczy. Przez chwilę widział tylko ciemność, jednak szybko przyzwyczaił się do mroku. Z mroku wyłoniły się kontury wysokich okien, sugestia białego sufitu... Skrzydło Szpitalne. No tak.
Wspomnienia wróciły - jak uderzenie mentalnym młotem w cieniutkie jak skorupka jajka ściany jego umysłu. Draco. Eliksiry... I Fenrir... Ale Skrzydło Szpitalne? Czyżby jednak odniósł jakieś rany? Dlaczego tutaj był? Jak długo? Ale przecież nie przypominał sobie, żeby wilkołak zrobił mu coś poważnego. Och - prawie przeciął mu żyły pazurami, ale to przecież drobnostka... Chyba nie był teraz wilkołakiem? - Harry wzdrygnął się mimowolnie. - Przecież... Przecież to przenosi się przez ugryzienie - nie zadrapanie... Tak, na pewno tak. Pamiętał jeszcze lekcje z Lupin'em. A kto jak kto, ale Remus na pewno doskonale orientował się w temacie.
Hm. Skoro wyklucza możliwość złapania wilkołactwa (dlaczego, do diabła, myślał o tym jak o zwykłej grypie?) dlaczego w takim razie tutaj był? Musiał się dowiedzieć. Może stało się jeszcze coś, czego nie pamięta? Powinien chyba zawołać Pomfrey, albo kogokolwiek...
Z wysiłkiem uniósł głowę. Świat zawirował - strop przez chwilę był podłogą, z której sterczały kandelabry; ściany drżały jak owocowa galaretka, ta z Uczty Powitalnej... Na szczęście wszystko uspokoiło się po kilku głębszych oddechach. Z ulgą stwierdził, że nie jest nadziany igłami do akupunktury - skóra mogła mrowić od zaklęć, czy eliksirów, ale to już nie brzmiało tak makabrycznie. Oparł się na łokciach - mięśnie miał słabe, jakby dawno ich nie używał. Jak długo tutaj jest?
Zamrugał kilka razy. Wszystko było zamazany, pozbawione krawędzi i konturów. Mimo to nie mógł się pomylić.
Draco spał, opierając się o jego łóżko. Włosy opadły mu na twarz, połyskując w słabym świetle gwiazd. Chłopak oczy miał podkrążone, twarz zmęczoną. Wyglądał tak, jakby już dawno się nie uśmiechał. Jego koszula nie była wyprasowana - szokujące.
Coś ścisnęło serce Gryfona. Draco był tutaj, w środku nocy... Martwił się. O niego, Harry'ego... To właśnie przez Harry'ego blondyn czuł się źle. Nie powinno tak być, nie powinno...
Usiadł, przekonując ścięgna i mięśnie, że jednak warto podjąć ten wysiłek. Wyciągnął powoli dłoń i dotknął włosów chłopaka. Były tak samo jedwabiste i miękkie jak zawsze. Uśmiechnął się bezwiednie. Musnął aksamitny policzek Dracona, odgarniając prawie białe pasemka z jego twarzy.
Ślizgon mruknął coś przez sen. Harry jeszcze raz pogłaskał jasną skórę. Draco powoli uniósł powieki. Te oczy, tak błękitne... Arktyczny lód. Blondyn zamrugał raz, czy dwa.
Patrzyli na siebie, zastygli w bezruchu. Może jedną sekundę, a może tysiąc lat.
I zupełnie nagle Harry znalazł się w ramionach blondyna. Chłopak przylgnął do niego, jak tonący do koła ratunkowego. Wdrapał się na łóżko, klęcząc tuż przy Harry'm. Gryfon objął blondyna, zdezorientowany. Nie spodziewał się aż tak gwałtownej reakcji! Przecież wcale nie czuł się jakoś bardzo źle!
Poczuł na swoim ramieniu wilgoć, która nie mogła być niczym innym, niż łzami. Przeraził się - ale krew zamarzła mu w żyłach dopiero, kiedy zobaczył bandaże na swoich rękach.

***

- Och, Harry... Harry...
Draco szeptał to imię już dobrą chwilę, wciąż wczepiony, niemal rozpaczliwie, w szpitalną koszulę Gryfona. Nie potrafił składnie myśleć; wszystkie zdania, jakie chciał powiedzieć, rozpadały się, zanim dotarły do ust. Tylko jedno słowo było na tyle ważne i wspaniałe, że mógłby je powtarzać bez końca. Całą wieczność.
- W porządku. Jest ok, Draco... Naprawdę, nie ma potrzeby... - Mówił cicho Harry, niepewnym głosem. Draco jeszcze mocniej wtulił się w niego, całując go delikatnie w szyję. Wreszcie mógł to zrobić. Wreszcie mógł objąć tego idiotę i nie bać się, że rozsypie mu się w dłoniach na pył. Tak strasznie za tym tęsknił - za jego ciepłem, oddechem i dotykiem... Tak mocno...
Boże, dziękuję. Jeśli słuchasz, dziękuję... Wiem, że to raczej on powinien dziękować, ale podejrzewam, że ten Gryfiak - mimo wszystko - jest zbyt wielkim idiotą, żeby to zrobić. Dziękuję.
- Tak się bałem... Tak strasznie się o ciebie bałem... - Wyszeptał mu wprost do ucha. Harry odsunął się nieznacznie, tylko na tyle, żeby mógł spojrzeć Draconowi w oczy.
- Powiedz mi... Co się właściwie stało? - Szepnął bardzo cicho, obserwując blondyna badawczo. Jak naukowiec laboratoryjnego szczura - uważnie, notując każdą reakcję zwierzęcia, nie pomijając nawet drgnięcia ogona.
Draco westchnął ciężko. Jeszcze przed chwilą wypełniała go tylko euforia. Teraz w żołądku zaległa kula ze stali. Zimny dreszcz przeszył jego kręgosłup, kiedy przypomniał sobie wszystkie poprzednie wydarzenia.
- Harry... Ty... Przedawkowałeś Belladonnę.
- Co? Przecież nie brałem żadnej... - Zaperzył się chłopak, jednak zamilkł, kiedy Draco delikatnie pocałował go w usta. Po chwili ciszy blondyn znów się odsunął, gotów kontynuować. Chociaż tak naprawdę miał ochotę robić całkiem inne rzeczy - ale to musiało poczekać. Priorytety.
- Czarna Belladonna to bardzo silnie toksyczna roślina. W małych dawkach jest dodawana do eliksirów wzmacniających - czyli na przykład do eliksirów szybkości i siły. Ale w większych porcjach jest trucizną. Bardzo silną. - Odetchnął, nieświadomie zaciskając palce na ramionach Gryfona. Pięknooki nie zwrócił na to uwagi, patrząc na niego wyczekująco. Draco z wysiłkiem przypomniał sobie, co jeszcze czytał na ten temat. - Poza tym, ty, oprócz przedawkowania tego zielska, analogicznie potraktowałeś się dwoma silnymi miksturami - jednocześnie. Pomfrey mówiła, że wszystko... Wszystko skumulowało się jakoś. Nie wiem. W każdym razie osiem dni leżałeś tutaj nieprzytomny.
Zaległa cisza. Ciężka i przytłaczająca.

***

- O... Osiem dni? - Wyjąkał Harry. Nie mógł w to uwierzyć. To jakaś... Paranoja! Przecież nie było z nim źle, kiedy wziął eliksiry wcale nie czół się inaczej! Był szybki, silny, wygrał, ale...
Przypomniał sobie to dziwne uczucie. Jakby nie był do końca sam we własnej głowie. Jakby było tam jeszcze coś - zwierzę, bestia. I wydawało mu się, że to dzikie i brutalne coś wciąż gdzieś tam jest. Przyczajone w cieniu myśli... Zacisnął powieki i ukrył twarz w dłoniach.
- Osiem dni... To niemożliwe. - Szepnął. Draco nic nie powiedział - usiadł tylko obok, obejmując go ciepło. Głowę oparł na jego ramieniu - prawie białe włosy Ślizgona łąskotały Harry'ego w szyję.
Gryfon odjął dłonie od twarzy. Spojrzał na bandaże. Białe, przylegające do skóry. Sam nie wiedział dokładnie, dlaczego to robi - po prostu zaczął pośpiesznie odwijać je sobie z rąk. Chciał wiedzieć, co jest pod nimi. Co mu robili.
Czuł, jak Draco zaciska szczęki.

Biały materiał opadł na kołdrę. Przedramiona Harry'ego były zupełnie normalne - gładka skóra, nic więcej.
- Szczerze mówiąc, spodziewałem się raczej jakichś ran. - Westchnął Ślizgon. Harry skinął głową. Coś go jednak tknęło - przyjrzał się uważniej.
- Zobacz... Nie ma blizn. - Wskazał na miejsce, gdzie powinny być ślady z tych strasznych dni, kiedy się pokłócili. Rysy po odłamkach lustra. - O ile pamiętam, jest eliksir powodujący znikanie blizn, prawda?
- Jest. - Mruknął blondyn. Głos miał grobowy, pozbawiony życia. - McGonagall powiedziała kiedyś, że uzdrowiciele oczyścili twoją krew...
Harry zadrżał. Wyobraził sobie dwóch pochylonych nad nim mężczyzn, chudych i bladych, z dłońmi przypominającymi białe pająki. Z maskami na twarzach i stetoskopami. Obaj mieli w palcach - obleczonych elastycznymi, gumowymi rękawiczkami - błyszczące skalpele. W myślach chłopaka równocześnie przyłożyli noże do jego nadgarstków i pociągnęli nimi wzdłuż żył, rozcinając cienką jak papier skórę. Aż po łokieć.
Poczuł, że jest mu niedobrze. Jednocześnie miał przykrą świadomością pustki w żołądku - zaczął się dusić jak kot, jakby chciał wyrzucić z siebie płuca. Krztusił się przez kilka dobrych sekund, dopóki Draco nie przyłożył mu w plecy.
- Merlinie... - Ukrył twarz w dłoniach.
- Powinieneś odpocząć. - Szepnął Draco, zmuszając go, żeby położył się na łóżku. Sam stanął na podłodze i jednym machnięciem różdżki przyciągnął sobie drugie łóżko.
- Nie chcę odpoczywać. Spałem przecież więcej niż tydzień... - Marudził Harry, ale Draco tylko pokręcił głową. Uśmiechnął się lekko.
- Obudziłeś się. Teoretycznie powinniśmy się teraz kochać jak dzicy, ale w twoim stanie to z lekka niemożliwe. - Iskierki kpiny zapłonęły w jego oczach, kiedy układał się na łóżku. Harry parsknął.
- Nie mów mi, co jest dla mnie możliwe, a co...
- Oczywiście, panie Potter. W takim razie proszę przyjąć do wiadomości, że to jednak ja nie mam sumienia wykorzystywać twojej chwilowej niedyspozycji. - Draco silił się na urzędowy ton, chociaż uśmiech wciąż wypełzał na jego usta. - W tym układzie sugeruję, że najlepszą opcją będzie przeczekanie tego stanu. Sen jest więc najefektowniejszym rozwiązaniem.
Harry wiedział, że mruczał jeszcze coś gniewnie, nakrywając się kołdrą. Jednak rano już nie pamiętał swoich słów. Pamiętał za to ciepły uśmiech Draco i ich splecione dłonie. I to było lepsze niż wszystko.

***

Kiedy Gryfon obudził się następnego dnia, Dracona już nie było. Zerknął na zegar wiszący na ścianie - no tak, chłopak musiał być teraz na śniadaniu...
Harry odetchnął głęboko. Teraz, w świetle słońca, czuł się o wiele gorzej, niż w nocy. Coś bardzo chciało uwolnić się z jego żołądka - miał potworne mdłości. Usiadł i zsunął się z łóżka. Zakręciło mu się w głowie - musiał oprzeć się na jednym z krzeseł. Nogi miał jak z waty, musiał walczyć z własnymi kolanami, żeby nie złożyły się pod nim jak scyzoryki. Z wysiłkiem zrobił pierwszy krok.
Draco miał jednak rację. Był potwornie słaby. Nie miał pojęcia, jak to się stało, że w nocy był w stanie rozmawiać tak długo... Teraz postawienie jednego kroku wydawało się tytanicznym wysiłkiem!
Czepiając się łóżek, krzeseł i ścian - jak ślepiec, ktoś błądzący w ciemnościach - dotarł w końcu do drzwi toalety. Zwymiotowanie na środku Skrzydła Szpitalnego byłoby zbyt upokarzające. Teraz dusił się przed rezerwuarem, próbując wyrzucić z pustego żołądka cokolwiek. Okropne uczucie. Jego wnętrzności przeszywały bolesne skurcze, charczał i pluł.
W końcu wyprostował się - po latach męki. Znów - a może raczej nadal - kręciło mu się w głowie. Opłukał twarz pod kranem, pozbywając się wstrętnego smaku z ust. Oczy miał szkliste - gorączka. Wspaniale. Zawroty głowy, słabość, torsje, i do kompletu gorączka. Drużyna marzeń. Ciekawe, cóż jeszcze może mu dolegać?
Wyszedł z łazienki, rozpaczliwie trzymając się ściany. Już otwierał usta, żeby zakląć siarczyście, kiedy zauważył dyrektorkę - w samą porę! Skrzywił się w myślach z sarkazmem.
McGonagall stała przy oknie, opierając się o parapet. Ręce założyła na piersi -przyglądała się badawczo. Harry był pewien, że nie było jej tutaj wcześniej. Spuścił głowę, zaciskając oczy. Żenujące. Jak długo ona naprawdę tutaj stoi? Słyszała go?
- Przepraszam. - Mruknął, robiąc chwiejny krok w stronę krzesła. Nie patrzył na kobietę.
- Nie rozumiem, za co, panie Potter. - Głos dyrektorki był spokojny i cichy. Być może chłopak wyczuł w nim cień troski - ale mogło to być tylko złudzenie.
- Pewnie nie było miło tego słuchać. - Machnął znacząco w kierunku łazienki. Omal się nie przewrócił - oparł się na którymś łóżku. Jego własne było teraz tak daleko... Po drugiej stronie oceanu wyfroterowanej podłogi.
- Och, Harry... - Dyrektorka oderwała się od okna i podeszła szybkim krokiem. Objęła go, prowadząc do jego posłania. Był zażenowany - jednak mimo wszystko także jej wdzięczny. Chociaż nie potrafił znaleźć w sobie siły, by spojrzeć McGonagall w oczy. Nie zrobiłby tego, nawet gdyby oferowano mu wszystkie skarby świata.
- Dziękuję. - Mruknął, wsuwając się pod kołdrę. Stara kobieta poprawiła ją - teraz to na pewno była troska. Na szczęście nie żal. Harry chyba pogryzłby ją, gdyby dostrzegł choć sugestię żalu.
- Myślę, że pan Malfoy poinformował już cię o ogólnych przyczynach twojego stanu. - Zacisnęła usta w wąską linię, siadając na krześle obok. Harry westchnął. No tak. Powinien się spodziewać. Teraz zacznie się krzyk, obwinianie, odejmowanie punktów...
- Tak, pani dyrektor.
- Czyli? Co się stało, zdaniem pana? - Zmarszczyła brwi. Czuł się, jak na jakimś teście.
- Prawie zaćpałem się na śmierć. - Sarknął gniewnie, podciągając się na poduszkach. Po co takie pytania? Odpowiedź jest tak oczywista! Kobieta ściągnęła usta w jeszcze cieńszą linię.
- Cóż, może nie podoba mi się akurat ten dobór słów, jednak w uproszczeniu jest to prawda.
- I co teraz? Wyrzuci mnie pani ze szkoły? Odejmie Gryffindorowi tysiąc punktów? - Syknął. Podobno najlepszą obroną jest atak.
Ku jego zdumieniu kobieta nie zaczęła krzyczeć, nie zdenerwowała się wcale. Westchnęła tylko głęboko, z rezygnacją. Maska spokoju opadła z jej twarzy. Zamrugała kilka razy, jakby coś wpadło jej go oka.
- Nie Harry. Jak mogłabym to zrobić? W końcu walczyłeś z Fenrirem Greyback'iem. Tuż przed pełnią. Prawdopodobnie uratowałeś życie kilku ludziom. - Uśmiechnęła się smutno. Harry spuścił głowę. Było mu wstyd za swoje poprzednie zachowanie. - Mimo to jednak, przykro mi, że nikomu o tym nie powiedziałeś. Nie mogę ukrywać, że twój stan jest wynikiem tylko głupoty i brawury.
„Zupełnie Gryfońskiej” - prawie usłyszał głos Draco. To zdanie aż sie prosiło o takie zakończenie!
- Wiem, pani dyrektor. - Uśmiechnął się krzywo. Nawet nie był zły. - Więc... Co teraz będzie?
- Podejrzewam, że będziesz musiał poleżeć jeszcze jakiś czas. Dopóki nie odzyskasz sił. Za twoją odwagę i szlachetność przyznałam Gryffindorowi pięćdziesiąt punktów.
- Dziękuję. - Szepnął. Westchnął głęboko. Było mu ciężko na sercu, jednak musiał to powiedzieć. - Pani dyrektor...
- Tak, Harry?
- Ja... Ja przepraszam, za to, co mówiłem... Wtedy... Zimą. W pani gabinecie... Pani zupełnie nie zasłużyła na to... Ja...
- Nie ma potrzeby przepraszać, Harry. Doskonale cię rozumiem. - Podniósł na nią wzrok. Uśmiechnęła się delikatnie. - Wiesz, że chciałabym dla ciebie jak najlepiej. Chciałabym, żebyś był zwyczajnym chłopcem, miał normalne życie - bez widma Czarnego Pana... Robił to, na co masz ochotę, bawił się, śmiał. I przykro mi, że nie mogę ci tego zapewnić.
- To nie pani wina. - Uśmiechnął się. Ciężar zniknął z jego duszy, jakby nigdy go tam nie było. - Po prostu... Tak już ze mną jest. Jestem szaleńcem i nikt tego nie zmieni. Nawet Voldemort. Zwłaszcza on.
Kobieta skinęła głową, wciąż uśmiechając się ciepło. Jej oczy błyszczały zupełnie tak, jakby też miała gorączkę. Harry nie odważył się pomyśleć, że to mogą być łzy. Kobieta wstała i podeszła do okna, patrząc zapewne na stadion Quidditcha.
- Mam też dobrą wiadomość. - Nastawił uszu. - Dzięki tobie... A raczej, hm, kawałku Greyback'a, który ze sobą zabrałeś, uzdrowiciele mogą sporządzić lekarstwo dla Remusa. Teraz niewiele potrzeba, żeby wyzdrowiał. Właściwie tylko trochę czasu. - McGonagall odwróciła się, wciąż z uśmiechem. Harry prawie wyskoczył z łóżka i uściskał ją mocno - jednak powstrzymał się w ostatniej chwili. Prawdopodobnie ległby jak długi, u jej stóp. Ograniczył się do promiennej radości.
- To... To wspaniale! Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę!
- Podejrzewam, że po obiedzie przybędzie tu kilka osób, żeby cię odwiedzić. Dłużej nie będę w stanie ich powstrzymywać. - Beztroska zupełnie nagle zniknęła z jej oczu - czy sobie o czymś przypomniała? Dyrektorka westchnęła cicho - Harry zaniepokoił się nieco. Złe przeczucia.
- Jeszcze jedna sprawa...
- Tak, pani dyrektor? - I przyszedł czas na złą wiadomość... Czuł przez skórę.
- Wczoraj rano jakaś mugolka znalazła Greyback'a powieszonego na gałęzi, w lesie. Dowiedzieliśmy się o tym, ponieważ nie magiczna prasa szeroko się o tym rozpisuje. Rzadko widzi się tak okaleczone zwłoki. - Harry zacisnął zęby.
- Sam to sobie zrobił? - Wychrypiał. Znał doskonale odpowiedź na to pytanie.
- Nie... Przykro mi, Harry. Wiem, że nie chciałeś go zabijać... - Czuł na sobie spojrzenie kobiety. Ukrył twarz w dłoniach. „Zabijać”.
- Nie chciałem... Ale... Ale potem wiedziałem, że umrze. I nie zrobiłem nic. Przeze mnie on nie żyje.
Był mordercą? Tak, chyba tak... Ale... Ale nie wiedział, czy chciałby cofnąć czas, nie dopuścić do śmierci Greyback'a. Chyba nie... Ale...
Na pewno nie. Przecież o to właśnie nam chodziło, prawda?
McGonagall nie powiedziała nic. Podeszła tylko i ujęła jego rękę, siadając na brzegu łóżka. Trwali tak w milczeniu, dopóki nie przyszła pani Pomfrey z tacą pełną eliksirów.

***

Draco do skrzydła Szpitalnego wślizgnął się jeszcze przed obiadem, zrywając się z Zaklęć. Chciał porozmawiać z Harry'm sam na sam, w cztery oczy. Potem może nie mieć okazji. Ci wszyscy ludzie, tłum, słowa i szepty...
- Piszą o tobie. - Rzucił mu na łóżko kilka numerów Proroka. Sam usiadł obok chłopaka, obejmując go ramieniem.
- Pff, jakie tytuły... - Skrzywił się Gryfon, zerkając pogardliwie na pierwsze strony.
- McGonagall nie udzieliła publicznie żadnych wyjaśnień. Nikt nic nie wiedział. Prorok sam to wszystko wymyślił. - Draco skazał na bardziej kontrowersyjne nagłówki. Harry westchnął, odkładając gazety.
- To musiałby być świetny temat. „Zbawiciel czarodziejskiego świata alias nędzny ćpun, Harry Potter.” - Draco skrzywił się. Mocniej objął Gryfona, jednocześnie całując delikatnie jego szyję.
- Nie mów tak. Nie wolno ci tak mówić...
Harry westchnął tylko i zdjął okulary. Przez chwilę obracał je w palcach, spuszczając głowę. Draco ukrył twarz w dłoniach, wplatając palce we włosy. Wciąż siedział obok pięknookiego, chociaż już go nie obejmował.
- Harry...
- Hm?
- Nigdy więcej mi tego nie rób. - Mruknął niewyraźnie.
- Czego? Nie rozumiem...
- Nigdy więcej mi tego nie rób. Nigdy... Nigdy więcej mnie nie zostawiaj... Nie próbuj umierać... - Głos Ślizgona drżał lekko. Harry westchnął cicho i oparł czoło na jego ramieniu.
- Wiesz przecież, że nie mogę ci tego obiecać. Nigdy nie będę mógł - musisz to wiedzieć. Kiedy... Kiedy zaczynaliśmy to wszystko... Musiałeś wiedzieć, jaka będzie moja przyszłość. Wszyscy wiedzieli.
Draco niemo pokiwał głową.
Tak. Kiedy zaczynali to wszystko, jak powiedział Harry... Wiedział doskonale, że pieprzenie się z Złotym Chłopcem nie może skończyć się dobrze. Bardzo źle. Wtedy jednak myślał o zupełnie innym aspekcie tej sprawy - wyobrażał sobie reakcje ludzi. Co powiedziałby cały świat, gdyby dowiedział się o ich związku? Śmierciożerca i Zbawiciel w jednym łóżku?! Zlinczowaliby go - tego śmiecia Malfoy'a, który odważył się omotać ich Nieskalaną Zabawkę.
Ale... Ale teraz odkrył to drugie dno. Przeklęte drugie dno. Tu wcale nie chodziło o opinię świata.
Chłopiec, Który Przeżył miał przed sobą wielkie zadanie. Uwolnić ludzkość od Czarnego Pana... Walczyć ze złem. Kretyński Biały Wojownik, też coś... Harry będzie ryzykował życie dla bandy ignorantów. Bo takie jest przeznaczenie. Bo Harry nie umiałby się wycofać. Bo nie potrafiłby im odmówić. Bo... Bo sam tego chce.
Harry będzie narażał życie, przybędzie blizn na jego pięknej, tak delikatnej skórze. A Draco nie zrobi nic - pozostanie mu tylko siedzieć w ciemnym pokoju, przy zasłoniętych oknach. Czekanie. Modlenie się do bogów, których imion nie zna i nigdy pewnie nie pozna. I oni również nigdy mu nie odpowiedzą. Modlitwy o jedno - żeby Harry wrócił. Żeby jeszcze raz wrócił. I jeszcze... Żeby nic mu się nie stało. Żeby był zdrowy, żeby wygrywał, żeby wszystko było dobrze...
I przez jakiś czas - może długi - Harry będzie wracał. Każdej nocy. Stanie w drzwiach, zrzuci zakurzony płaszcz, zetrze nie swoją krew z twarzy. Draco zaparzy mu mocną kawę albo - co bardziej prawdopodobne - poda butelkę ognistej. Obaj pogrążą się w milczeniu, bezruchu - cisza będzie jak bagno, lotne piaski. Kawa będzie parować i stygnąć na stole. Nie zasną, bo sen grozi koszmarami. A im nie pozostanie już nic więcej, prócz koszmarów.
A pewnego dnia Harry nie wróci. Może później przyślą Draconowi zakrwawiony, nadpalony płaszcz. Draco powiesi go na wieszaku przy drzwiach, tam gdzie zawsze. Zaparzy mocną kawę. Dwie filiżanki. Kawa wystygnie nietknięta, ale to nic. Następnej nocy Draco zrobi to znowu. I tak już zawsze - dopóki nie przyjdą po niego i nie powieszą na żyrandolu. Nieważne - śmierciożercy, czy aurorzy...
Zacisnął zęby, powracając do realnego świata.
Ta historii nie może mieć szczęśliwego zakończenia. Po prostu nie może...

***

CDN

Blemish

36. Niewiele brakowało

Następny dzień był dla Harry'ego dosyć... Nie, źle. Był BARDZO męczący - chociaż na pewno miły. Chłopak ledwie zdążył przyjąć codzienną dawkę eliksirów i wchłonąć śniadanie, gdy do Skrzydła Szpitalnego wpadł mały tłumek. Odwiedzili go Tonks, Moody, Państwo Weasley, Fleur, Bill i Hagrid - oprócz oczywiście stałego składu kolegów ze szkoły - Rona, Hermiony, Ginny, Neville'a, Luny... I Draco, ale on przychodził tylko wtedy, kiedy z Harry'm nikogo nie było.
- Och, ty głupi chłopaku... Jak mogłeś się tak narażać... - Powiedziała z uśmiechem Tonks, a kilka łez popłynęło po jej policzkach. Włosy miała różowe, chociaż odcień był lekko wyblakły. A może „tylko” lekko wyblakły? Poza tym miała delikatne cienie po oczami, widać było, że niedawno przeżywała ciężkie chwile. Jednak teraz uśmiechała się promiennie, mimo łez.
- Co z Lupin'em? - Harry nie mógł poskromić zainteresowania, chociaż był lekko skołowany po tych wszystkich uściskach i całusach. Tonks otarła oczy podaną przez panią Weasley chusteczką.
- Już jest przytomny. Teraz... Teraz będzie z nim dobrze. To wszystko dzięki tobie, Harry!
- Och, nie chwalcie go już tak! - Roześmiał się pan Weasley, czochrając mu jednocześnie włosy.
Harry był... Szczęśliwy. Właściwie bardziej nawet dumny niż szczęśliwy - i zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Lupin wyzdrowieje - tylko dzięki niemu! To Harry uratował mu życie, nikt inny! Już nie mogą mu zarzucić - nikt, żaden pismak Proroka - że nic nie robi. Ha, Harry Potter może przydać się do czegoś więcej, niż tylko zawracania gitary Śmierciożercom!
Gryfon gawędził z przyjaciółmi wesoło, słuchał, co wydarzyło się podczas jego „nieobecności”. Bill powiedział, że żałuje, że to Harry jako pierwszy dorwał Fenrira- ale mówił to z uśmiechem. Chociaż przez blizny na twarzy, że każdy jego grymas wyglądał złowróżbnie i przerażająco.
Po jakiejś godzinie pani Pomfrey oznajmiła stanowczo, że tyle osób to dla chorego jednak za dużo i wyprosiła gości. Harry był skrycie wdzięczny pielęgniarce - to wszystko było naprawdę bardzo miłe, te pochwały i tak dalej... Ale Moody zaczął schodzić już na niebezpieczny temat samego starcia z Greyback'iem. Pomfrey przyszła akurat we właściwym momencie, aby wybawić Harry'ego od konieczności odpowiedzi na niewygodne pytanie. Gryfon nie chciał o tym pamiętać. Te wszystkie uczucia... Nie.
Przyjdzie czas, żeby to opowiedzieć. Ale teraz jedyne czego pragnął, to wyrzucić wspomnienie z pamięci. Było nie tyle przerażające, co... Niepokojące.
Pani Weasley zaprosiła wszystkich gości na obiad do Nory. Harry żałował, że nie może się przyłączyć - mama Rona była naprawdę świetną kucharką... Przy łóżku chłopaka został tylko Hagrid. Kiedy Harry'ego otaczali ludzie, chłopak nie mógł zamienić z półolbrzymem więcej, niż kilka słów na powitanie.
- Dawno się nie widzieliśmy, Harry. - Uśmiechnął się przyjaciel. Harry wyszczerzył się szeroko.
- Tak... Mam nadzieję, że nie robisz nic niebezpiecznego. - Zaniepokoił się. Hagrid tylko pokręcił głową, mrugając wesoło.
- Mam zadanie, ale nie musisz się przejmować. - Przyjrzał mu się uważnie. Harry lekko zarumienił się pod tym spojrzeniem. - Cholibka, Harry... Zmieniłeś się, odkąd widzieliśmy się ostatni raz.
- Tak? Och, mam nadzieję, że na lepsze. - Odparł zupełnie zmieszany Gryfon, przygładzając odruchowo rozczochrane włosy.
- Nie wiem Harry... Chyba tak. Masz coś takiego w oczach... Taki blask.
Harry nie wiedział, co na to powiedzieć. Po raz kolejny tego dnia uratowała go pani Pomfrey, uprzejmie prosząc byłego gajowego o opuszczenie sali.
Zasnął szybko. Rozmyślał o tym „blasku”, o którym mówił Hagrid - jednak nie miał pojęcia, o co mogło chodzić. Miał nadzieję, że to jednak nie żaden rykoszet po Belladonnie i Greyback'u...

***

To był już czwarty dzień, odkąd Harry się obudził. Było z nim coraz lepiej - szybko przybierał na wadze, już prawie nie było widać jego wystających żeber. Błogosławione eliksiry! Często ćwiczył - przysiady, pompki i tak dalej. Chciał jak najszybciej wrócić do zdrowia i pełnej sprawności. Jego mięśnie szybko przypomniały sobie, jakie jest ich zadanie.
Wciąż od czasu do czasu miewał mdłości, jednak już coraz rzadziej. Ukrywał to przed pielęgniarką - uśmiechał się szeroko, jak okaz zdrowia. Zależało mu na czasie. Marzec już się przecież zaczął. Dziś był piąty dzień tego miesiąca - do równonocy jeszcze tylko dwa tygodnie! Kiedy Harry uświadomił sobie, jak mało ma czasu... Och, nie może marnować ani sekundy w Skrzydle Szpitalnym!
Swoją drogą, zupełnie nie wiedział, co mógłby robić, gdyby nie musiał odpoczywać. Do tego.... Hmm, rytuału nie potrzebował żadnych eliksirów, żadnego przygotowania. Tylko trochę własnej krwi, coś, czym będzie mógł narysować symbol... Potem kilka słów - i już będzie po wszystkim. I w końcu... W końcu coś zacznie się dziać.

McGonagall odwiedziła go krótko po śniadaniu. Odstawiał właśnie talerz po owsiance, kiedy weszła do sali. Skinęła głową na powitanie.
- Witam Harry. Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej.
- Tak, dziękuję, pani profesor. Chciałbym wyjść jak najszybciej. Muszę nadrobić zaległości w szkole... - Och, Harry... Ty mały Ślizgonie - roześmiał się jakiś głosik w jego głowie. Zignorował go.
- O ile wiem, jutro wieczorem mógłbyś już spać w wieży. Oczywiście powinieneś jeszcze przyjmować eliksiry, jednak nie widzę potrzeby zwalniania cię z zajęć. - Ledwie powstrzymał się przed pianiem z radości. Alleluja, ave! - Mam jeszcze jedną dobrą wiadomość.
- Tak? - Jeszcze jedna nowina? To jego urodziny, czy co?
- Dzisiaj Lupin został wypisany z kliniki.
Tym razem już nie mógł powstrzymać się przed okrzykiem szczęścia. Wszystko układało się tak dobrze! Jak w bajce! Fenrir pokonany, Remus zdrowy, Draco przy nim... Och, życie potrafi być jednak piękne!
Nagle coś go tknęło. Jakaś szalona myśl, idee fixe. Uśmiech spełzł z jego twarzy. Spojrzał McGonagall w oczy - ona także przestała się uśmiechać, najwyraźniej coś przeczuwając. Jakby usłyszała pomruk dalekiego gromu. A może to właśnie nazywa się kobieca intuicja?
- Pani profesor... Skoro z Lupin'em już w porządku... To... To, czy uzdrowiciele mogliby przysłać mi ze szpitala kość Greyback'a?
Dyrektorka zmarszczyła brwi, ściągając usta w cienką linię. Harry zastanawiał się, czy już posunął się za daleko... Sam nie wiedział, po co mu szczęka wilkołaka. Ale coś - a ostatnimi czasy nauczył się ufać przeczuciom - mówiło mu, że powinien ją zachować. Mieć. Nie miał pojęcia, po co, ale... Ale wydawało mu się to słuszną decyzją.
- Nie wiem, czy to najszczęśliwszy pański pomysł, panie Potter. - Nastroje McGonagall tak łatwo było rozpoznać po sposobie, jakim zwracała się do ludzi. Już nie przyjazne „Harry”, a chłodne „panie Potter”.
- Ja... Ja też nie, ale... Chciałbym ją mieć. Obiecuję, że nie zrobię z tą kością nic nienormalnego! - Zapewnił szybko, przeczuwając jej następne słowa
- Cóż... To dość makabryczna pamiątka. Jeśli tylko uzdrowiciele się zgodzą, nie mogę oponować. - Odparła szorstko, wychodząc z sali.

***

Harry spojrzał na zegarek - na pewno za chwilę zacznie się kolacja... Tak, Draco będzie tu dopiero za jakąś godzinę. Przyłapał się na tym, że czeka na jego wizyty. Czeka, aż przyjdzie, przywita się, przyniesie jakieś notatki z lekcji.. Ale to nie było ważne. Przecież zupełnie dobre materiały dostał od Hermiony! Przyjaciele wpadali do niego bardzo często i był im za to wdzięczny, ale... Ale to na Draco czekał. Zawsze.
Podszedł do okna - zmierzch już zapadł, pogrążając świat w ciemnościach. Ta noc była zupełnie ciemna - chmury zasnuły niebo, ukrywając księżyc i gwiazdy. Oparł czoło o chłodną szybę.
Draco. Musiał w końcu o nim pomyśleć. Do tej pory uparcie odsuwał ten temat - zastanawiał się nad równonocą, planem, Fenrirem, czy Lupin'em... Wszystkim. Byle nie myśleć o Draco.
Ale teraz... Teraz, kiedy już uświadomił sobie, że tęskni za nim przez cały czas... Musiał to sobie jakoś poukładać w głowie. Uporządkować myśli. „Zająć oficjalne stanowisko” - dyplomatyczny eufemizm.
Co właściwie czuł do tego blondyna? Czy to naprawdę była... Eee, miłość? Och, jakie to patetyczne! Zastanawia się jak jakaś ckliwe dziewczątko! Brakuje mu chyba tylko stokrotek z powyrywanymi płatkami.
Już dawno doszedł do wniosku, że kocha tego platynowego Ślizgona. Chyba. Tak, raczej tak. Z jednej strony było to niedorzeczne - słyszał, że miłość jest jednym z tych uczuć, którym potrzeba czasu. Długich dni, wielu miesięcy... Żaby mogła rozkwitnąć i dojrzeć.
Więc jak on - po ledwie pół roku - mógł mówić o miłości? Kłócili się, obrażali na siebie, byli zbyt dumni, by rozwiązywać swoje problemy... Zachowywali się często jak dzieci. Szczeniaki. Ale... Ale z drugiej strony przecież tak świetnie się rozumieli. Znali doskonale, byli przyjaciółmi. Ufali sobie. Więc... Więc mógł to już nazwać miłością?
No dobrze, nie posuwajmy się do takich wielkich słów - westchną Harry, siadając z powrotem na łóżku. Draco był dla niego ważny. Po prostu, przyjmijmy na chwilę, że tyle wystarczy. Więc - Draco był dla niego bardzo ważny. Momentami był nawet wszystkim. Całym światem. A czy... Czy gdyby ktoś inny był na jego miejscu - ktoś inny, kto nie miałby blond włosów i oczu jak arktyczny lód... Czy Harry byłby w stanie czuć do niego to samo, co do Dracona Malfoy'a?
Nie zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie. Skrzypnęły drzwi do sali i stanął w nich pewien złotowłosy Ślizgon. Harry rozpromienił się na jego widok.
Draco podszedł i - jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie - pocałował go delikatnie w policzek. Gryfon poczuł zapach wiśni i wanilii, ciepło jego skóry... Odpowiedź na jego pytanie znalazła się sama.
Nawet gdyby zamiast Draco miał dostać królewnę z bajki... Nie chciałby. Liczył się tylko Draco.

***

- Coś nie tak? Jesteś jakiś nieobecny... - Ślizgon usiał obok chłopaka na łóżku. Harry pokręcił głową, wracając do rzeczywistości.
- Nie, w porządku... - Gryfon uśmiechnął się lekko. Draco zmarszczył brwi. Podejrzewał, co zaprząta tą rozczochraną głowę.
- Znów o tym myślałeś?
- Hm?
- O dwudziestym marca. Znów o tym myślałeś, prawda? - Powtórzył pytanie. Z twarzy Harry'ego mógł jednak bez problemu wyczytać, że zupełnie nie trafił. Pudło, panie Malfoy!
- Nie... Jakoś nie. - Chłopak uśmiechnął się lekko. Zdjął z nosa okulary i przetarł je skrajem koszuli. - Jutro stąd wychodzę. Mogę wpaść?
- Jasne, że tak, nie musisz nawet pytać... - Pocałował go w szyję, śmiejąc się cicho. - Ale zmieniasz temat. Czym się martwisz?
- Nie martwię się. Po prostu... Myślałem. - Chłopak westchnął ciężko, przeczesując czarne włosy. Draco złapał jego rękę i zamknął w ciepłym uścisku swoich dłoni.
- Powiedz mi. Nie pozwolę ci męczyć się w pojedynkę. - Harry westchnął tylko, spuszczając wzrok.
- Sam się o to prosisz. Ok, myślałem o tobie. - Spojrzał mu w oczy. Draco wstrzymał oddech. Te niesamowite, zielone oczy... Zieleń morderczego zaklęcia. Patrzyły teraz na niego, uważnie, jakby chciały zarejestrować każde drgnienie, oddech i uderzenie serca. Wypuścił powietrze z płuc, starając się być zupełnie naturalnym.
- I co wymyśliłeś?
- Że jesteś jedyny w swoim rodzaju. Nie chcę nikogo innego. Nigdy. - Gryfon uśmiechnął się lekko.
W Draco rozlało się nagle jakieś dziwne uczucie. Wrażenie ciepła, szczęścia... Po raz kolejny Czarny Pan, równonoc, wszystko, co złe... To znów było oddalone o lata świetlne. Teraz... Chyba był szczęśliwy. Tak. To musi być szczęście.
Tylko szczęście pachnie jak jarzębina i wiatr. Tylko szczęście smakuje pocałunkiem. Szczęście ma miękkie i słodkie wargi, które można kąsać i drażnić językiem. Ma zielone oczy, które stają się tak namiętnie zamglone z każdym muśnięciem ust. Długie rzęsy, łaskoczące szyję... Szczupłe ciało, stworzone tylko po to, żeby on mógł je obejmować i pieścić palcami.

Oderwali się od siebie, kiedy tylko usłyszeli szmer kroków na korytarzu. Draco wcale nie chciał, ale to była siła wyższa. Sekundy, jakie pozostały do wkroczenia - zapewne - Gryfonów wykorzystał na pospieszne wygładzenie włosów i poprawienie koszuli.
Takie rzeczy zawsze zdarzają się w nieodpowiednich momentach. Zawsze.

***

Trójka jego przyjaciół weszła do sali, gawędząc wesoło. Harry szybko wcisnął na nos okulary - miał nadzieję, że jego oczy nie błyszczą aż tak bardzo, jak mu się wydawało. Był doskonale świadom swojej rozpiętej koszuli i rumieńców na policzkach. Przyspieszony oddech zdołał już jakoś opanować.
Zresztą, Draco siedział tuż obok i wcale nie wyglądał lepiej. Gdzie podział się ich rozum?! Nigdy nie pozwalali sobie w Skrzydle Szpitalnym na więcej niż jeden pocałunek! Zwłaszcza teraz, kiedy tak wiele osób przychodziło tutaj - ktoś mógł wejść w każdej chwili! Mało brakowało... Och, jak piekielnie mało!
Ron stanął jak wryty, gapiąc się - właśnie się „gapiąc” - dziwnie. Hermiona wzniosła oczy do nieba, przybierając zupełnie neutralny wyraz twarzy. Ginny, która weszła ostatnia, starała się nie chichotać, mrugając zalotnie. Ona zdawała sobie doskonale sprawę, co robili przed chwilą.
- Coś nie tak, Ron? - Zapytał Harry, zupełnie obojętnie - najlepszą obroną jest ponoć atak. Draco tymczasem wstał z łóżka i bez słowa nalał sobie wody do szklanki, ze stojącego na szafce nocnej dzbanka.
- Nic, tylko... Och, nic. - Ron otrząsnął się szybko.
Naprawdę mało brakowało.

***

Następnego dnia Harry'emu udało się jakoś przekonać pielęgniarkę, że naprawdę dobrze się czuje. Dzięki temu obiad zjadł już ze wszystkimi - opuścił Skrzydło Szpitalne o te kilka godzin wcześniej, niż przewidywała Pomfrey.
Miało to dobre i złe strony. Dobre - wreszcie mógł normalnie rozmawiać z przyjaciółmi, wrócić do wieży Gryffindoru, przejść się po zamku... Ale irytowały go ukradkowe - bądź wcale nie, zupełnie jawne - spojrzenia, szepty za plecami... Teoretycznie powinien już być do tego przyzwyczajony - jednak zawsze z tą samą konsternacją i zdenerwowaniem reagował na takie rzeczy. Raz, czy dwa zdarzyło się nawet, że podszedł do niego jakiś dzieciak, którego widział może raz w życiu i deklarował swoją dozgonną przyjaźń „i czy Harry Potter może opowiedzieć, co się...”
Pocieszało go tylko jedno. Długie godziny czekał, aż ten dzień minie, aż wszyscy rozejdą się do dormitoriów... Potem, gdy tylko upewnił się, że przyjaciele śpią, wysunął się z ciepłej pościeli. Założył buty i wymknął się z dormitorium - przemierzał Hogwart doskonale znaną sobie ścieżką. Jakby tylko tyle robił przez całe życie.

Draco już na niego czekał - tuż za portretem Grubej Damy. Ślizgon był ukryty pod peleryną niewidką - Harry wyczuł tylko dotyk jego dłoni w talii. Nie potrzebował niczego więcej. Wsunął się pod płaszcz, unikając zdumionych spojrzeń postaci z portretów. Był bardzo zadowolony, że Draconowi jednak udało się pelerynę znaleźć - zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak mętnie tłumaczył.
Usta Draco były spragnione, łapczywe... Harry uśmiechnął się pomiędzy pocałunkami - czuł przez skórę to pożądanie, prawie zwierzęce pragnienie. Draco wymruczał coś, czego nie zrozumiał. Wciąż obejmując go w pasie ruszył pewnie korytarzem. Dopiero po kilku zakrętach Harry zorientował się, że nie idą w stronę lochów.
- Myślałem, że zabierzesz mnie do siebie. - Szepnął cicho, patrząc zdziwiony na zaciętą twarz Ślizgona. Harry poczuł, jak chłopak mocniej zaciska palce na jego biodrze. Przeszył go przyjemny dreszcz - adrenalina i podniecenie.
- Za daleko... - Głos Draco był zachrypnięty. Chłopak zachowywał się, jak pustynny wędrowiec, który zobaczył na horyzoncie szklankę wody. Jego gesty były niecierpliwe, wciąż przyspieszał kroku. Nie reagował, kiedy Harry całował go w szyję, czy muskał palcami obojczyk. Nawet nie zatrzymywał się, żeby oddać pieszczotę.
Gryfon był rozbawiony tym zachowaniem. Draco zawsze był taki powściągliwy w odkrywaniu emocji, zawsze był tym, który pociąga za sznurki. To Draco wzdychał z rozkoszy jako ostatni - kiedy Harry przegrywał walkę z samym sobą i krzyczał. A teraz cały spokój Ślizgona ulotnił się gdzieś, nie pozostało nic z jego zwykłego opanowania.
Jeśli jednak Harry uważał, że Draco przestał być bryłą lodu i zamienił się w gorący ogień, musiał zrewidować swój pogląd. Drzwi Pokoju Życzeń jeszcze dobrze się za nimi nie zamknęły, kiedy Draco zupełnie stracił nad sobą kontrolę. Zupełnie.
To było coś bardziej... Po prostu bardziej niż tylko ogień.

****

Po prostu się na Gryfona rzucił. Inaczej nie mógłby tego określić. Przyparł do ściany i całował te chętne usta, tak, jak pragnął. On tu rządził - i innym razem na pewno by się tym napawał, może pokusiłby się o jakiś błyskotliwy komentarz... Ale teraz nie interesowało go to zupełnie.
Harry miał wielkie szczęście, że nie zapinał koszuli. Inaczej na pewno Draco rozerwałby ją na strzępy - tym razem skończyło się tylko na zdarciu jej ze szczupłego ciała. Przy czym owo szczupłe ciało również bardo gorliwie się jej pozbyło. Draco zachłannie całował nagie ramiona, dotykając całymi dłońmi klatki chłopaka. Jakby świat miał skończyć się za minutę.
Kiedy ugryzł go w szyję, Harry jęknął cicho. Ale nie był to jęk protestu - w trybie pilnym Gryfon pozbył się spodni i butów. Był podniecony, ale na pewno nie aż tak, jak Draco.
- Nie obchodzi mnie, czy już wróciłeś do siebie, czy nie. - Wychrypiał blondyn, pociągając ich obu na podłogę. Cała posadzka usłana była poduszkami - w końcu to Pokój Życzeń. - Czekałem na ciebie dwa tygodnie... Dwa tygodnie, cholera! Pół miesiąca!
- Jakiś ty skrzywdzony... - Zachichotał przeklęty Złoty Chłopiec i wsunął dłonie w jego dżinsy.
Po nanosekundzie tych dżinsów się zresztą wyrzekli. Doszczętnie. Tak samo, jak całej reszty zbędnej odzieży. Teraz Harry pochylał się między jego nogami. Całował i muskał palcami wnętrze jego ud, zupełnie ignorując te strategiczne rejony, które najbardziej się dotyku domagały.
- Potter... Harry... Do diabła, zrób mi to w końcu! - Syknął blondyn przez zaciśnięte zęby. Harry uśmiechnął się tylko łobuzersko. Pochylił się i dmuchnął w pępek Ślizgona. Draco westchnął, kiedy sam jego członek dotknął jabłka Adama zielonookiego.
- Jeszcze nie. Mam ochotę się zabawić. - Kolejny uśmiech. Draco oddałby duszę, żeby tylko Harry tak zwyczajnie i po prostu mu teraz... Jednak tej nocy chłopak najwyraźniej postanowił być wyrafinowany. Każdej innej Draco potraktowałby to, jak ciekawą zabawę - ale teraz po prostu chciał tego zielonookiego diabła! Bardziej, niż wszystko...
Harry podpełzł trochę wyżej. Teraz drażnił jego sutek, robiąc językiem małe kółeczka wokół brodawki. Draco syknął, wypychając biodra wysoko - ale Harry odsunął się, nie dotknąwszy go nawet. Blondyn jęknął. Jego ręce same powędrowały do naprężonego członka. W tym momencie wydawało mu się to po prostu upokarzające - musiał dotykać się sam, podczas gdy Harry był tuż obok. Gryfon z jakimś perwersyjnym wyrachowaniem patrzył na niego, śledząc każdy gest. I to niby Draco jest zimnym draniem?!
- Boże, Harry... Zróbmy to w końcu... Albo cię do tego zmuszę. - Wychrypiał. I już w chwili, kiedy to mówił, zdał sobie sprawę, jaki to był błąd. Bardzo wielki błąd.

Harry uśmiechnął się demonicznie. Szybkim ruchem sięgnął do swoich spodni. Z kieszeni wyjął różdżkę - jedenaście cali giętkiego ostrokrzewu, rdzeń z pióra feniksa. Wiele można taką zrobić. Draco przełknął ślinę - nie zdążył zrobić absolutnie nic - jego reakcje były takie wolne... Wiedział doskonale, co stanie się za chwilę, jednak jego ciało odmówiło współpracy.
Nadgarstki i kostki Śligona przylgnęły do podłogi. Był teraz rozciągnięty na poduszkach, pozbawiony możliwości jakiegokolwiek ruchu. I bardzo pobudzony. Jęknął, zamykając oczy.
- Harry... Proszę... - Chłopak zachichotał tylko, odrzucając różdżkę z powrotem pod ścianę.
- Chciałeś mnie zmusić. Nieładnie. - Usiadł na nim okrakiem, pochylając się i całując płatek jego ucha. Draco czuł, jak bardzo Gryfon... Jak ten potwór mógł panować nad sobą tak doskonale?! W takiej chwili!
To nie mógł być ten sam chłopak! To jakiś pieprzony demon!

*

Harry'emu za to bardzo podobała się taka zabawa. Przynajmniej na razie. Rzadko miał okazję obserwować Dracona z tej perspektywy. Bo chociaż wypróbowali już dziesiątki możliwości, blondyn jeszcze nigdy, ale to nigdy nie pozwolił się związać. Harry wiedział, że prawdopodobnie drogo za to zapłaci, ale teraz to się nie liczyło.
Z cichym jękiem otarł się o niego. Obaj byli gotowi... Ale jeszcze nie, nie teraz. Polizał swój palec - Draco patrzył na to jak zahipnotyzowany. Wstrzymał nawet oddech. Harry uśmiechnął się na to i dotknął jego erekcji. Delikatnie, ledwie muskając jedwabistą skórę. Ale po chwili zabrał rękę, dotykając samego siebie.
Pochylił się i zaczął całować jego płaski brzuch, językiem wytyczając sobie ścieżkę między żebrami. Draco oddychał nierówno, wzdychał przy każdym muśnięciu ust Harry'ego. Interesujące. Harry sięgnął do jego ust, kradnąc delikatny pocałunek. Draco smakował pożądaniem.
- Harry... Och... Harry...
Ręce Gryfona prześlizgnęły się po mlecznobiałej skórze - aksamitnej i wilgotnej. Poznały drogę - od obojczyków, przez klatkę i żebra. Palce zatrzymały się na sekundę dłużej na kościach miednicy, dokładnie zbadały uda blondyna. Ślizgon oddychał ciężko, wił się, walcząc z magicznymi więzami. Harry uśmiechnął się szeroko - pochylił się i pocałował siarczyście kolano chłopaka. Draco westchnął przeciągle, kiedy dłonie Gryfona, jakby od niechcenia musnęły jego członek.
- Proszę... Harry... Uwolnij mnie... Pozwól mi...
Harry przyjrzał się uważnie swojemu partnerowi. Draco miał twarz zmienioną pragnieniem, prawie bolesną żądzą. Niezaspokojoną. Jęczał i wił się pod nim. Harry'emu zrobiło się jakoś przykro... Przecież... Przecież nie mógł być dla niego aż tak zły. Zabawa zabawą, ale tym razem Draco naprawdę go pragnął. Jak powietrza...
Pocałował go jeszcze raz w usta, delikatnie i uspokajająco. Nie przerywając pocałunku sięgnął po różdżkę. Ukłon dla zaklęć niewerbalnych. Draco już po chwili objął go, przylgnął do Gryfona całym sobą.
Zmienili pozycję - teraz to Harry leżał na poduszkach. Draco wplótł palce w jego włosy, liżąc i kąsając szyję. Harry westchnął, przymykając oczy.
- Tak długo na ciebie czekałem... A ty chciałeś zrobić mi coś takiego... - Wychrypiał namiętnie Ślizgon. Harry czuł jego uśmiech. Ulżyło mu - przez chwilę bał się, że Draco będzie wściekły.
Niedługo potem przestał kontaktować cokolwiek.

****

Draco opierał się plecami o stertę poduszek. Oczy miał przymknięte, włosy opadły mu na twarz. Obejmował leżącego między jego nogami chłopaka. Wtulił twarz w czarną czuprynę.
Wsłuchał się w równy oddech Harry'ego. Obaj byli zmęczeni, jak nigdy. Już dawno nie spędzili tak intensywnie nocy. Draco nie wiedział, która teraz może być godzina. Podejrzewał, że trzecia nad ranem - ale mógł się mylić.
- Draco...? - Chłopak poruszył się w jego ramionach.
- Hm? - Nie miał siły powiedzieć nic więcej. Nie widział twarzy Gryfona. Czuł za to ręce - jedna dłoń Harry'ego spoczywała na jego własnej, druga na biodrze.
- Wtedy... W Skrzydle Szpitalnym... Prawie nas nakryli.
- Tak. - Mruknął. Odetchnął głęboko, choć było mu trochę trudno z tym przyjemnym ciężarem na piersi. - Ale jeszcze tym razem nam się udało.
- Draco... - Odezwał się znów zielonooki, po kilku sekundach milczenia. - Wiesz, że w końcu się dowiedzą, prawda?
- Nie ma żadnej nadziei. - Draco bardzo chciał patrzeć mu teraz w oczy - jednak nie miał jednocześnie ani siły, ani chęci ruszać się, czy zmieniać pozycję.
- I kiedy... Kiedy to się już stanie... Co zrobimy? - W głosie Harry'ego brzmiał niepokój.
- Nie bój się, nie zostawię cię. W życiu się ciebie nie wyprę. - Blondyn uśmiechnął się i pocałował Gryfona w ucho. Czuł, jak chłopak wzdycha z ulgą. Jak mogło mu przyjść do głowy coś tak absurdalnego? - Kiedy już wszyscy się dowiedzą... A przysięgam ci, że dowiedzą się wszyscy - Prorok na pewno przenicuje nas na wszystkie strony... Wtedy nie będziemy mieć już nic do stracenia, prawda?
- Prawda. - Harry uśmiechnął się lekko. Draconowi również poprawił się humor.
- Odstawimy wielki show. Będziemy trzymać się za rączki, patrzeć sobie w oczka... Wielki show. Niczym nie będziemy się przejmować.
Zamilkli. Draco wyobraził sobie wizję, o której sam mówił... Tak, to byłoby wielkie wydarzenie. Szmatławce rozpisywały się przecież szeroko o hipotetycznym związku Harry'ego z Granger. Okazji do obsmarowania tego chłopaka nikt nigdy nie omijał.
- Ale Draco... Naprawdę mnie nie zostawisz?
- Naprawdę.

***

CDN

Blemish

37. Małe kłamstwa

Śnił mu się koszmar. Straszny sen. O tyle straszniejszy od wszystkich poprzednich, że tym razem to wcale nie były psychodeliczne majaki. Nie było absurdalnych wizji i całej tej bezsensownej ułudy, do której przywykł i na którą był już prawie zupełnie odporny. Tym razem obrazy, przewijające się pod powiekami wydawały się tak cholernie realne.
Obudził się zdyszany, zdenerwowany i krańcowo wykończony samym snem. Jakby przez całą noc kruszył skały w kamieniołomie. Ręce mu drżały jak w gorączce, krople lodowatego potu spływały po skórze. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle, że tej nocy był sam - nie było przy nim Harry'ego.
Wygramolił się z łóżka i - nie zapalając światła - poszedł do łazienki. Dopiero tam machnął ręką - wnętrze rozjaśniło się nieznacznie. Machinalnie umył dłonie i twarz w chłodnej wodzie. Uspokoił się nieco - mógł już przynajmniej oddychać normalnie. Sukces, panie Malfoy.
To był koszmar gorszy, niż wszystkie inne koszmary. We śnie widział Harry'ego, zwiniętego z bólu, przyciskającego ramię do piersi. I nie mógł mu pomóc. W żaden sposób. Mógł tylko objąć go, ignorując szarpanie własnego Mrocznego Znaku. Sam już dawno przyzwyczaił się do tego „drobnego dyskomfortu”. Harry nawet nie zauważał jego dotyku - Draco wiedział, że oprócz ręki, tępym bólem pulsuje także blizna Złotego Chłopca.
W koszmarze nie zdarzyło się nic więcej - i to było najgorsze. Byłby zadowolony, niesamowicie uszczęśliwiony jakąś bzdurną sceną. Przynajmniej miałby pewność, że to tylko sen! Ale teraz...
Sen. Boże, żeby to był tylko sen...

Do równonocy pozostał tydzień. Cały przeklęty tydzień! Dlaczego tylko tyle?
Draco każdego dnia widział, jak Harry staje się coraz bardziej zdenerwowany. I podniecony. Do diabła, ten wariat nie mógł doczekać się tej chwili! Blondyn za to gorąco pragnął, aby nigdy nie nadeszła. Nigdy. Gotów był znosić trzy razy silniejszy ból i to każdego dnia, jeśli tylko miałby pewność, że Harry nie zazna go nigdy.
Jednak jego chłopak nie dał się odwieść od szalonego planu. Rozmawiali o tym tyle razy... I... Nic. Równie dobrze Draco mógłby przemawiać do ściany.
Uniósł rękę - zacisnął pięść. Zamachnął się, celując w idealnie gładką taflę lustra.
Powstrzymał się o cal od szkła. Jego odbicie uśmiechnęło się lekko, szyderczo. Westchnął. Był w takim stanie ducha, że ostre odłamki mogłyby sprowokować go do... Czegoś bardzo głupiego. A on nie był Harry'm Potter'em, Złotym Dzieckiem, Wybrańcem... Nie wiedział, czy gdyby zaczął, byłby zdolny przestać. Lepiej nie kusić losu.

***

Harry także zastanawiał się nad równonocą. Dokładniej - nad Znakiem. Tylko jednym uchem słuchał wykładu Flitwick'a. Znacznie bardziej jego uwagę pochłaniał leżący przed nim pergamin - a bynajmniej nie robił notatek.
Jego pióro błądziło po stronie. Rysował skomplikowane wzory, linie, czasami - zupełnie niechcący - fraktale... Wszystkie przypadkowe i spontaniczne.
Już dawno uznał, że ostatnie czego chce, to czaszka z wężem. Symbol wydawał mu się... Taki... Idiotyczny. Na miarę przedszkolaka, który sili się na grozę. Zero subtelności - tylko prozaiczna dosłowność. W dodatku trudny do narysowania. (Pominął w myślach fakt, że kiedy sam próbował rysować lwy i feniksy, jakoś zawsze wychodziły mu... Bardzo skrzywdzone.)
Harry nigdy nie pozwoliłby sobie na coś takiego - czerep i gad - na ramieniu. Skoro już miał mieć pamiątkę na całe życie, chciał, żeby... Żeby to było coś naprawdę ok. Cool.
Boże. Jak można myśleć o Mrocznym Znaku, jako o „czymś ok”?! Był szaleńcem, naprawdę!
Narysował wygiętą podwójnie linię. A pod nią drugą, mniejszą chociaż rozpoczynającą się w tym samym punkcie. I zupełnie niespodziewanie z kartki patrzyło na niego oko drapieżnego ptaka.
Uśmiechnął się. Poprawił linie kilka razy, ale doskonale wiedział, że trafił w dziesiątkę. To było to. Znak idealny. Prosty - mógłby go narysować każdy - a jednocześnie oryginalny. Wcale nie kojarzył się z Czarnym Panem, choć będzie działać zupełnie tak samo, jak jego stemple. Doskonale.
Harry pamiętał, jak po raz pierwszy rysował ten znak - krwią na lustrze. Potem na pustych stronach z końca podręczników. Na strzępach pergaminu. Albo na zakurzonym biurku... Westchnął, odkładając pióro. Już blisko. Siedem dni... Czekał tak długo, tyle czasu... Kiedy odkrył sposób, poznał osobę Archany Lochan? W styczniu? Tyle dni bezczynności! A już za tydzień... Uśmiechnął się do swoich myśli.
Na resztę lekcji pogrążył się w marzeniach. W swojej głowie zdążył pokonać Voldemorta na dziesiątki sposobów, upokorzyć, a jego prochy rozrzucić na cztery strony świata.

***

Siedzieli w bibliotece. Harry pisał swoje dodatkowe zadanie z Zaklęć - Flitwick wolał zlecić mu referat niż odjąć punkty za brak skupienia na lekcji. Draco odrabiał swoją numerologię. A właściwie tylko udawał. Jego myśli, co chwilę, zamiast skupiać się na skomplikowanych tabelach, dryfowały w stronę siedzącego obok chłopaka.
Siedem dni. Blondyn nie mógł pozbyć się wątpliwości. Być może wpływ na jego zdolności rozumienia miał sen... Koszmar. Teraz już wiedział, że to jeden z tych snów, który stanie się rzeczywistością. To było zbyt straszne, żeby przerażać. Tak po prostu.
Jakiś czas temu Harry powiedział, że Znak jest dla niego najważniejszy. Coś w Draco skurczyło się, słysząc to zdanie. Teraz jednak nie mógł powstrzymać się od rozmyślania, jak wiele znaczy dla Gryfona Znak.
Czy symbol śmierciożercy wart jest więcej od niego, Draco? Co zrobiłby Wielki Harry Potter, gdyby blondyn zagroził mu, że odejdzie, jeśli nie porzuci swojego planu? Ślizgon chciał to wiedzieć, ale... Bał się zapytać. Bał się, że Harry mógłby mu odpowiedzieć.
Bo... Bo gdyby Harry zgodził się, zostawił swój plan, nie zrobił nic podczas równonocy... Jak wyglądałoby ich życie? Och, Harry pewnie by się obwiniał - za tchórzostwo, uległość... Albo gorzej - obwiniałby Draco. Każdy kolejny atak Voldemorta byłby zawsze winą Draco.
Inna możliwość. Draco mówi: „Odchodzę, jeśli będziesz miał Znak!” Harry: „Dobrze, odejdź. Tylko nie trzaskaj drzwiami.” Co wtedy zrobiłby Draco? Gdyby rzeczywiście odszedł, nigdy, ale to nigdy nie byłby już szczęśliwy. Tego był pewien. Doskonale pewien. Ale gdyby został z Harry'm... Nie miałby już szacunku do samego siebie. Harry także patrzyłby na niego inaczej. Jak można traktować poważnie kogoś, kto ciężkie słowa rzuca na wiatr, nie dotrzymuje obietnic i zabawia się pustymi groźbami?
Roześmiał się w duchu. Każde rozwiązanie było złe. Jak w greckiej tragedii, gdzie nie ma dobrych zakończeń. Cokolwiek zrobią, nigdy nie znajdą szczęścia.

- Draco? - Głos Harry'ego wyrwał go z zamyślenia. Uniósł głowę. Pięknooki przyglądał mu się uważnie. - O czym myślisz?
- Och... O... O niczym ważnym. O rodzinie, matce, ojcu... - Był kłamcą. Ale nie potrafił teraz rozmawiać z Harry'm o tej niedalekiej, ale strasznej przyszłości. Nie miał siły słuchać jeszcze raz tych dobrze znanych, pozornie tak racjonalnych argumentów. O wiele łatwiej było wymyślić potwornie ckliwy i patetyczny, ale jednak bezpieczny temat.
- Och... No tak... - Harry spuścił głowę. Podniósł ją jednak zaraz, jakby coś go tknęło. - Draco?
- No?
- A... A tęsknisz za swoim ojcem?
Blondyn spojrzał uważnie na chłopaka. Harry był ciekawy. Tak po prostu. Ludzie zawsze byli ciekawi jego - życia Złotego Chłopca, prywatności... A on tak rzadko bywał zainteresowany życiem innych. Draco westchnął głęboko. Uznał, że mimo wszystko Potter'owi coś się należy. Mógł się poświęcić. Harry był jedyną osobą, przed którą mógł się odsłonić - opuścić mentalną gardę i pokazać swoje prawdziwe myśli. Przynajmniej niektóre.
- Czy tęsknię? Nie wiem. Zazwyczaj o tym nie myślę.
- Ale... Twój ojciec jest przecież w Azkabanie...
- Wyobraź sobie, że wiem. - Kolejne ciężkie westchnienie. Jak miał mu to wytłumaczyć? - Jest tam, bo... Według niektórych - zasłużył. Naprawdę wolałbym, żeby był zwykłym porządnym facetem, bez tego przekleństwa na ramieniu... Ale takie jest życie.
Milczenie trwało tylko chwilę. Harry szybko przetrawił jego słowa, gotów kontynuować rozmowę. Draco już wiedział, że usprawiedliwienie, jakie wymyślił, nie było najbardziej fortunne. Może uniknął jednej poważnej rozmowy - zapłacił za to jednak inną. Zabawna alternatywa, doprawdy...
- Draco...
- ?
- Wiesz... Wiem, że to będzie okropne, co teraz powiem, ale... Ja... Ja się cieszyłem, kiedy twój ojciec trafił do Azkabanu.
- Nie ukrywałeś tego. - Parsknął Draco, kiwając głową. Przypominając sobie miniony rok - te ostre słowa, drwiny i gniew. Harry zmieszał się wyraźnie.
- Wiem, ale... Wtedy było inaczej. A teraz... Teraz sam nie wiem...
- Czego nie wiesz? - Blondyn uniósł wysoko brwi. Harry założył nerwowym gestem okulary na czoło.
- Bo... No... To w końcu twój ojciec. I... I częściowo dzięki niemu jesteś właśnie taki, jakim cię lubię. To on wychował cię na człowieka, bez którego nie mogę żyć. - Draco przymknął oczy. Nie chciał, żeby Harry coś z nich wyczytał. Oczy to ponoć zwierciadło duszy. A jeśli on akurat taką miał - lepiej, żeby teraz siedziała cicho.
- Ale? Bo masz w zanadrzu jakieś „ale”. - Zapytał swoim zwykłym głosem. Harry odetchnął głęboko.
- Ale... Ale on... Twój ojciec, znaczy... To śmierciożerca. Zrobił wiele strasznych rzeczy. I chyba jednak nadal go nienawidzę. - Harry spuścił głowę. Draco ukrył na chwilę twarz w dłoniach.
- Nie możesz usprawiedliwiać go tylko dlatego, że jest moim ojcem. To nie on się zmienił. Wszystko, co zrobił to wciąż ta sama straszna prawda. Albo nawet gorsza. - Westchnął, przeczesując prawie białe włosy palcami. - To, że zmieniły się, hm, stosunki między nami, niczemu tak naprawdę nie przeszkadza. Świat nadal może bezkarnie nienawidzić Lucjusza Malfoya.
„Nawet, jeśli jego syn pieprzy Wybrańca” - ale to Draco dodał już tylko w myślach.
Harry pokiwał głową. Draco mówił to wszystko trochę wbrew sobie - chciałby usprawiedliwić Lucjusza Malfoy'a. Nie wierzył, co prawda, w te wszystkie głupie gryfońskie ideały - przyjaźń, równość, odwagę et cetera... Ale... Ale jakoś lepiej byłoby chyba mieć powód, żeby móc mówić imię tego człowieka, który go spłodził, bez... Nie, „wstyd” nie był tym słowem, którego szukał. Nigdy nie będzie żałował, że Lucjusz był jego ojcem. Nazywa się w końcu Malfoy!
Jednak tak, jak powiedział Harry'emu - przez to, że sam Draco inaczej patrzył na życie, inne rzeczy stały się dla niego ważne... Czyny Lucjusza się nie zmieniły. To, czym jeszcze rok temu chłopak się chwalił, było tym samym, co nawiedzało go teraz w koszmarach.
- Ja też zrobiłem wiele strasznych rzeczy. Mnie również możesz nienawidzić. Nic nie stoi na przeszkodzie. - Powiedział to, zanim zdążył pomyśleć. Harry podniósł na niego wzrok. Patrzyli sobie w oczy, kiedy Draco kontynuował - słowa przychodziły same, tak łatwo, jak nigdy. Ironia losu. - Tak samo jak mój ojciec mam znak na ramieniu. Tak samo jak on jestem mordercą. I każdy auror z wielką przyjemnością zamknąłby mnie w Azkabanie.
Harry nie powiedział nic. Po prostu ujął jego dłoń i pocałował same opuszki palców. To było warte więcej niż setka słów. Gest był tak ciepły, delikatny i czuły... Draco ograniczył się do pogłaskania go po policzku.
- Już ci powiedziałem, że... Och, Draco... - Harry uśmiechnął się lekko. - To dzięki niemu jesteś teraz taki, jakim cię lubię. Przynajmniej częściowo. Miał na to jakiś wpływ... Więc... Więc w nim też musi być coś, co nie jest zupełnie zepsute. Nauczył cię, jak być sobą.
- Chyba tylko Gryfon może tak na to patrzeć.

Draco myślał długo nad słowami Harry'ego. Tak, to od ojca nauczył się, co to znaczy być Malfoy'em. To pieprzone nazwisko... Lucjusz pokazał mu, jak należy traktować ludzi, jak chodzić, wysoko nosić głowę. Jak mówić, żeby wszyscy słuchali. Jak osiągać to, czego chciał. Tłumaczył godzinami, co jest w życiu ważne, a co nie. Co warte jest zachodu i jaką ma cenę. Co prawda Lucjusz wszystko przeliczał na galeony, ale... Ale w którejś z tych cudownych i światłych rad musiało coś być. Ziarenko przewrotnej racji.
Wspomnienie przyszło samo - rozkwitło w jego głowie jak barwny kwiat. Jak stapelia w tropikalnej dżungli.

***

To był jeden z tych niezmiernie rzadkich wieczorów, które jego rodzice spędzali w domu - razem. Zazwyczaj ojciec zostawał w ministerstwie do późnego popołudnia, wieczorami zaś prowadził prywatne interesy. Do domu wpadał tylko na obiad - a podczas posiłków nietaktem było rozmawiać na ważkie tematy. Czasami późną nocą przyjmował wierzycieli w gabinecie, wielkie pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Oczywiste było, że nie pozwalał wtedy, by ktokolwiek mu towarzyszył.
Matka natomiast w domu spędzała całe przedpołudnia - czytała książki, pisała - zazwyczaj odręcznie, Draco nigdy nie widział, by dyktowała coś samopiszącym piórom. Chłopak właściwie nie miał pojęcia, co robiła przez całe dnie - nie musiała przecież sprzątać, gotować... Żadna z tych prozaicznych czynności nie należała do jej obowiązków. Po obiedzie Narcyza znikała w swoich komnatach - ubierała się w eleganckie suknie, malowała oczy i upinała włosy w wysoki kok. Odwiedzała swoje przyjaciółki, chodziła na przyjęcia i wernisaże. Do rezydencji wracała jednak, wbrew wszelkim pozorom, zupełnie wcześnie - około siódmej, ósmej wieczorem.
Rodzice pokazywali się publicznie razem tylko na ważnych okazjach - na bankietach ministerstwa, w teatrze, operze, dyplomatycznych spotkaniach. Idealna para.
Draco zszedł do salonu - słyszał głosy rodziców, prowadzących ze sobą cichą konwersację. Tak, właśnie konwersację - nie rozmowę. Byli tak morderczo uprzejmi, jak obcy sobie ludzie. Chłopakowi to specjalnie nie przeszkadzało - wiedział, jak może wyglądać małżeństwo. Ciągłe kłótnie, krzyki i rzucanie talerzami. Zadowalająca była pewność, że ani Narcyza, ani tym bardziej Lucjusz Malfoy nigdy nie posuną się do takich nonsensów.
Przywitał się, nie zapominając o manierach - usiadł na kanapie, naprzeciw fotela ojca. Lucjusz przeglądał Proroka, obrzucając strony wyrachowanym spojrzeniem. W szmatławcu jak zwykle można było spotkać wyłącznie bzdury. Matka układała kwiaty w wazonie - to miała być awangardowa kompozycja, z niebieskich róż, białych storczyków i suchych źdźbeł zbóż.
Narcyza przyciszonym głosem opowiadała o jednej ze swoich przyjaciółek, która trafiła do Munga z objawami depresji. Jej mąż porzucił ją dla młodszej kochanki. Draco nie słuchał, co dokładnie mówi matka - o wiele bardziej interesowało go, w jaki sposób opowiadała.
Można by się spodziewać, że Narcyza będzie podekscytowana, opisując miłosne perypetie znajomej. Blondyn nie raz miał okazję obserwować rozchichotane dziewczyny, szeptające na korytarzach Hogwartu - i z dumą mógł stwierdzić, że od Narcyzy Malfoy dzieliły je lata świetlne. Matka mówiła tak chłodno, jakby stwierdzała tylko suche fakty. Była zupełnie poważna, ani przez chwilę nie pozwalała sobie na jakikolwiek zbędny gest, czy słowo. Mogła być wzorem dla każdego.
- I właśnie to nazywam skrajnym ograniczeniem. - Lucjusz złożył gazetę, a potem odesłał ją w niebyt jednym machnięciem różdżki. Draco drgnął, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że mężczyzna mówił do niego.
- Tak, ojcze? - Mimowolnie wyprostował się na fotelu.
- Mówią o zaangażowaniu uczuciowym w poważne, długoterminowe interesy. - Chłopak spodziewał się, że ojciec rzuci mu spojrzenie z rodzaju „jaki ty jesteś niedomyślny...” Zdziwił się, kiedy to nie nastąpiło - widocznie była to jedna z tych okazji, kiedy Lucjusz miał ochotę perorować na temat rodzinnych tradycji. Albo czegoś w tym rodzaju.
Narcyza wzięła do ręki błękitną różę. Jej białe dłonie zawisły bez ruchu w powietrzu, kiedy padło słowo „interesy”. Ale trwało to mniej niż pół sekundy.
- Absurdalne, bezpodstawne uczucia utrudniają trzeźwą ocenę sytuacji. - Podjął po chwili Lucjusz. W palcach obracał złote źdźbło pszenicy, które chwilę wcześniej zsunęło się ze stołu. - Miłość, czy nienawiść... To zaślepia. Sprawy błahe stają się priorytetami, kiedy pozwoli się, by nie kierował nami rozum. O wiele rozsądniej jest nie czuć nic, niż poddać się jakiejś... Miłości. - Złamał źdźbło.
- Oczywiście, ojcze. - Odparł Draco. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy - nie miał żadnych podstaw i powodów, by kłócić się z ojcem. Właściwie uważał, że wszystko, co mówił mężczyzna miało jakiś sens, było z pewnością warte zapamiętania.
- Tak... - Kontynuował mężczyzna, zupełnie nie zwracając uwagi na chłopaka. - Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że obdarzenie kogokolwiek uczuciem oznacza uczynienie go swoją słabością. Zdumiewające, jak łatwo można kierować ludźmi, kiedy zna się ich żony, mężów, kochanki... - Tutaj Lucjusz uśmiechnął się lekko, choć w jego oczach pozostał chłód. I satysfakcja. Widocznie przypomniał sobie coś... Odnośnie rzeczonego „kierowania ludźmi”. - W każdym przypadku, Draco, lepiej nie kochać wcale, niż kochać kogokolwiek. Wszystko jest wtedy znacznie prostsze, czyste i klarowne.
Draco przytaknął po raz kolejny, chociaż jakaś zdradliwa myśl, zupełnie obca i niestosowna, tłukła mu się pod czaszką. Chciał zapytać, co właściwie ojciec może wiedzieć o miłości? Ale oczywiście nie był aż tak głupi, by wyrazić głośno wątpliwości. W swoim czternastoletnim życiu nauczył się, że Lucjuszowi Malfoy ani nie warto, ani tym bardziej nie można się sprzeciwiać. Przecież był człowiekiem bez żadnych słabości.
Draco spojrzał na matkę - Narcyza wyjęła z bukietu jedną z róż. W drugiej dłoni trzymała ostre nożyce do przycinania kwiatów - jednym szybkim ruchem ścięła pąk. Białe płatki powoli, wirując w powietrzu opadły na stół. Na twarzy kobiety nie drgnął żaden mięsień. Pozostała chłodna i idealna, jak antyczna rzeźba. Białe niczym marmur dłonie ujęły jedwabną wstążkę i przewiązały bukiet.
Draco zastanawiał się, czy może Narcyza Malfoy ma jakieś słabości.

Wkrótce potem ojciec został wezwany w jakiejś nie cierpiącej zwłoki sprawie do ministerstwa. Matka zabrała naręcze roślin i wyszła z salonu, życząc synowi dobrej nocy. Draco został sam.
Chłopak podszedł do stołu i podniósł z blatu ścięty pąk. Płatki były aksamitne, delikatne... Przez chwilę miał dziwną ochotę zabrać ten kwiatek, schować między kartami jakiejś książki... Opanował w sobie tę niemądrą potrzebę. Odrzucił białą różę na podłogę i nie oglądając się, wyszedł z salonu.
W swoim czternastoletnim umyśle postanowił nie mieć żadnych słabości. Nigdy.

Kto mógł przypuszczać, jak ułoży się życie.

***

- Będę musiał go niedługo odwiedzić. - Powiedział nagle Draco, wyrywając się z głębokiej zadumy. Na długi czas jego oczy zasnute były mgłą wspomnień - wpatrywał się w pustkę, niewidzącym wzrokiem.
- Ojca?
- Tak. Obiecałem matce, mówiłem ci... Za jakiś czas pewnie wybiorę się do Azkabanu i pozostaje tylko się modlić, żebym wrócił.
Tym razem to Harry milczał dłuższą chwilę - Draco zagłębił się w zdradliwych meandrach swojego wypracowania z numerologii.
- Draco? - Harry przemyślał to, co chciał powiedzieć. Teraz musiał zapytać o zdanie blondyna.
- Na posterunku. - Chłopak uniósł głowę znad pergaminu.
- A... A gdybyśmy odwiedzili Azkaban w tym tygodniu? Przed... Wiesz czym?
- My? Jak to my? - Ślizgon zmarszczył podejżliwie brwi.
- No... Wiesz. Ja i ty. Gdybyśmy byli w więzieniu razem, nikt nie odważyłby się ciebie tknąć. Poza tym McGonagall chętniej pozwoli mnie, niż tobie. - Draco przypatrywał mu się przez chwilę. Harry zaczął wiercić się na krześle, przyszpilony tym spojrzeniem.
- Dlaczego chcesz zobaczyć Azkaban? - Rzucił blondyn, zupełnie nagle. Harry westchnął. Na szczęście przygotował sobie odpowiedź i na to pytanie.
- Syriusz był w Azkabanie... Ja... Chciałbym zobaczyć to miejsce. - Draco tylko pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Skoro tak... Jutro możemy pogadać z McGonagall.
Harry westchnął, udając, że pochłonął go jego referat z Zaklęć. Czuł się podle. Kłamanie Draco było gorsze, niż kłamanie komukolwiek. Chociaż... Właściwie nie okłamał go. Tylko nie powiedział całej prawdy.
Częściowo faktycznie chodziło o Syriusza. Ale bardziej Harry'ego interesowała sama twierdza. Chciał zobaczyć, jak mieszkają więźniowie. Śmierciożercy. Chciał się przekonać, czy Azkaban to rzeczywiście najgorsze, co może ich spotkać.

***

Tę noc Harry miał spędzić u niego. Leżeli ciasno splecieni na łóżku - chociaż nie spali. Nie kochali się też tego dnia. Obu męczyły zbyt czarne myśli, by tego chcieć. Wystarczył im tylko ciepły dotyk, uczucie bliskości drugiego ciała. Czasami to właśnie było dla nich tysiąc razy lepsze, niż nawet godziny westchnień i pocałunków.
- Śpisz? - Zapytał Harry, bez ostrzeżenia. Draco drgnął.
- Nie. Coś się stało? - Zapytał, przeczesując palcami włosy Gryfona. Chłopak westchnął.
- Boisz się śmierci, Draco?
Dłonie Ślizgona zamarły. To nie była najlepsza chwila na takie pytania. Draco wcale nie miał ochoty mówić teraz o śmierci, umieraniu... Zwłaszcza, kiedy jutro mili odwiedzić tak ponure miejsce jak Azkaban. To naprawdę, naprawdę nie był dobry moment. Ale z drugiej strony, jaki był dobry? Draco wciągnął ze świstem powietrze.
- Nie. Samej śmierci się nie boję. Ale boję się, bólu. Boję się, że zrobią mi coś strasznego, coś, z czym będę musiał żyć.
- Na przykład? - Harry poruszył się niespokojnie w jego ramionach.
- Na przykład... Mogliby wyjąć mi oczy. Albo uciąć coś - rękę, nogę, cokolwiek. Albo... Albo wyrwać szczękę. - Pożałował, że to powiedział. Harry stężał, a po chwili, zupełnie złamany, wtulił twarz w zgięcie jego szyi. Draco pocałował go w czoło.
- Przepraszam. Nie powinienem tego mówić.
- W porządku... - Mruknął Gryfon, ale blondyn świetnie wiedział, że wcale w porządku nie jest. Każde przypomnienie tamtego dnia przyprawiało chłopaka o mdłości. Przeklął się za swój niewyparzony język. Jakby był jakimś nietaktownym Gryfonem!
- A ty... Boisz się śmierci? - Zapytał po chwili - tylko po to, by odwrócić uwagę chłopaka od przykrych wspomnień.
- Sam nie wiem. Nie boję się własnego końca. Ale... - Chłopak zaczerpnął głęboko powietrza. - Ale boję się, że przeze mnie ktoś mógłby umrzeć. Że On mógłby kogoś skrzywdzić dlatego, że ja coś zrobię albo nie. Boję się, że... Że ktoś odbierze mi Hermionę, Rona, Hagrida, Ginny... Przyjaciół. Albo ciebie. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby ktoś odebrał mi ciebie.
Draco zamknął oczy. Coś zacisnęło mu się boleśnie na gardle.
Och Harry... Gdybym mógł po prostu ci to powiedzieć... Ale ty nie chcesz słuchać takich słów. Więc... Więc będę musiał zaczekać. Ale pewnego dnia w końcu ci to powiem. Wykrzyczę w twarz. I nieważne, co będzie później. Po prostu ci to powiem.
Kocham cię - szepnął. Tylko we własnej głowie.

***

CDN

Blemish

38. Azkaban

Twierdza Azkaban położona jest na wyspie, daleko od stałego lądu. Morze burzy się i pieni wokół niej, rozbijając fale na ostrych skałach. Mgła unosi się wysoko, sięgając niemal szczytu południowej baszty. Niebo prawie zawsze zaciągnięte jest grubym całunem szarych jak stal chmur. Chmury są ciężkie, jakby za chwilę miały wyrzucić ze swoich trzewi hektolitry wody. Jednak, tak naprawdę, w okolicach twierdzy rzadko pada. Słońce także widać tylko okazjonalnie, a jeśli nawet - jego promienie nie przenikają poza mury.
Klimat panuje tutaj taki, jakby ktoś cały czas powstrzymywał naturę. Przed czymkolwiek. Tutaj nie ma burz, mimo to panuje potworny zaduch. Albo też - w odpowiedniej porze roku - dominuje niesamowite zimno, chociaż nawet więźniowie z czasów pierwszej wojny nie pamiętają w Azkabanie śniegu. Każdy, kto znajdzie się pod wpływem tej atmosfery - przywodzącej na myśl mordercze ciśnienie morskich głębin - traci chęć do zaczerpnięcia kolejnego oddechu.
Żeby do więzienia dotrzeć z Hogwartu, najpierw należy wyjść - oczywiście - poza teren szkoły. Potem teleportować się do Ministerstwa Magii. Tylko tam można uzyskać niezbędne do wejścia na teren Azkabanu upoważnienie. Środki bezpieczeństwa od czasu odejścia dementorów zostały bardzo zaostrzone i nikogo nie zdumiewa już taka konieczność. Z drugiej strony naprawdę niewielu jest chętnych, by odwiedzić twierdzę. Swoją drogą nie ma się czemu dziwić.

Harry obawiał się, że będą musieli czekać długie godziny na przepustki. Jednak chyba po raz pierwszy był zadowolony, że nazywa się tak, a nie inaczej. Szpakowaty urzędnik wydał im legitymacje niemal od razu, gdy tylko ujrzał bliznę na czole Harry'ego. Chłopak nie był do końca pewien, czy mężczyzna zwrócił uwagę, komu tak naprawdę podpisuje wejściówki. Nie przeszkadzało mu to jednak.
Z Ministerstwa, za pomocą świstoklika, dostali się na wybrzeże. Harry wcale nie poznawał okolicy, na horyzoncie nie było także niczego charakterystycznego - żadnego miasta, skały, czy chociaż drzewa - nic. Tylko daleko na morzu widniał rozmyty zarys upiornej budowli.
Przy brzegu czekała na nich mała łódź. Oparty o wiosło starszy mężczyzna ssał fajkę, uważnie im się przyglądając. Najwidoczniej strażnicy twierdzy zostali już poinformowani o ich przybyciu.
Harry i Draco nie rozmawiali ze sobą przez całą drogę - ich przewodnik zresztą także nie wydawał się najlepszym partnerem do konwersacji. Co Harry miał powiedzieć blondynowi? Co chciałby usłyszeć od Draco? Absolutnie nic. Milczenie było dla nich najlepszym rozwiązaniem.
Zimny wiatr chłostał po twarzach, przynosząc ze sobą słone kropelki. Starszy mężczyzna od czasu do czasu zanurzał wiosła w wodzie - o wiele za rzadko, biorąc pod uwagę prędkość, z jaką się poruszali. Przez cały czas bacznie im się przyglądał. Harry był w tym momencie bardzo zadowolony, że obaj mają na głowach głębokie kaptury. Starzec nie miał szans zobaczyć - a tym bardziej zapamiętać - żadnej twarzy.
Znacznie wcześniej ukryli zaklęciem herby szkoły na ubraniach. Nie byłoby dobrze, gdyby ktoś zaczął zadawać im niewygodne pytania. Teraz płaszcze chłopców wyglądały na zupełnie zwyczajne, pospolite ciuchy. Harry nie wiedział, czemu tak bardzo zależało mu na anonimowości. Przeczucie.

***

Draco pochylił nisko głowę. Teraz już sam nie wiedział, czy cieszy się z towarzystwa Gryfona, czy nie. Podejrzewał, że odwiedzenie Azkabanu samotnie byłoby… czymś znacznie gorszym niż teraz. Mimo to… mimo to wolałby chyba, żeby towarzyszył mu ktoś inny. Nie wiedział, jak rozmawiać z Harrym o ojcu albo Azkabanie… Jak Harry zareaguje na widok Lucjusza Malfoya?
Draco nie miał złudzeń. Doskonale zdawał sobie sprawę, co Harry myśli o jego rodzinie. Co gorsza - prawdopodobnie Potter miał rację.
Chociaż z twierdzy zniknęli już dementorzy, Draco wciąż czuł jej złowrogą aurę. Żal, gniew, smutek i beznadziejność… Te i wiele innych, podobnie przepełnionych goryczą uczuć wgryzło się już na dobre w mury. Pozostaną zaklęte w kamieniach przez wieki - i nic, zupełnie nic, nie będzie w stanie ich wydrzeć spomiędzy cegieł. Same fundamenty niemal krzyczały nienawiścią, panicznym strachem, żądzą zemsty... I pragnieniem słońca.
Draco - przechodząc przez wysoką bramę z uniesioną kratą - nie był w stanie wyobrazić sobie, jak musiało wyglądać to miejsce, kiedy jeszcze „gościli” tutaj dementorzy. Już teraz przeszywało go zimno, czuł przebiegające wzdłuż kręgosłupa dreszcze. A gdyby te zjawy nadal... Jakim przerażającym miejscem musiał być kiedyś Azkaban, skoro już teraz niewiele różniło twierdzę od najgorszego koszmaru…?
Azkaban był gorszy niż cmentarz nocą. Gorszy niż kostnica, prosektorium czy otwarta trumna. Gorszy niż wszystko to naraz.

Kolejny strażnik poprowadził ich do małej sali, prawie przy samym wejściu. Draco rozejrzał się po wnętrzu z umiarkowanym zainteresowaniem. Komnata była przestronna, ale właściwie wcale nie urządzona. Stały w niej dwa przedpotopowe biurka, przy których piętrzyły się zaskakująco równe stosy teczek i dokumentów. Na ścianach wisiało kilka listów gończych, a w jednym z rogów rozpleniła się straszna pleśń. Poza tym w pomieszczeniu nie było nic znaczącego. Przy jednym z biurek siedział jakiś blady auror. Kiedy weszli, bez słowa podał im formularze.
Draco machinalnie wpisywał swoje dane osobowe w odpowiednie rubryki. Przykre myśli krążyły mu po głowie. Jeśli biuro aurorów Azkabanu wyglądało jak chlew, to w jakich warunkach będzie mieszkał jego ojciec? No w jakich?
Teraz był już całkowicie pewien, że wcale nie ma ochoty, aby Harry widział Malfoya seniora. Wcale.

***

Zanim wyszli z biura, musieli złożyć w depozycie różdżki. Harry z wielkim żalem rozstawał się ze swoją - naprawdę niedobrze się bez niej czuł. Taki odsłonięty, bez ochrony… Auror z kancelarii nie odpuścił im także zwyczajowej formułki.
- Z więźniem można tylko rozmawiać, nic więcej. Żadnych podarunków, bez takich nonsensów. Więźnia dla własnego dobra nie dotykać…
- To mój ojciec, do diabła! - Syknął Draco, zupełnie niespodziewanie tracąc nad sobą kontrolę. Coś takiego nie było do niego podobne… Harry położył mu uspokajająco dłoń na ramieniu.
- Ależ skąd. To tyko śmierciojad. - Twarz aurora nawet nie drgnęła.
Bez słowa wyszli z biura. Strażnik poprowadził ich plątaniną korytarzy w głąb twierdzy. Harry zgubił się już po kilku zakrętach. Czuł się jak podczas trzeciego zadania Turnieju Trójmagicznego - tyle że tym razem labirynt wyglądał o wiele bardziej złowróżbnie.
Korytarze były wąskie i wilgotne, cuchnęły stęchlizną. Skręcały się w wielopoziomowe spirale, krzyżowały setki razy. Od czasu do czasu strażnik przystawał, dotykając kciukiem jakiegoś, pozornie niczym nie wyróżniającego się punktu na ścianie. Wspinali się po schodach i schodzili nimi. Czasami Harry miał wrażenie, że robią to jednocześnie. Grawitacja musiała w tym miejscu świetnie się bawić.
I chyba tylko ona.
Przeszli przez jakieś zakratowane drzwi - korytarz powiększył się nieco, sufit znajdował się teraz kilkanaście cali wyżej. Przy kolejnych drzwiach stał strażnik. Za nimi rozciągało się wielkie, przestronne przejście. W ścianach po obu stronach obszernego korytarza znajdowały się ciężkie, okute żelazem drzwi - z małymi, zakratowanymi okienkami. Cele. Ich przewodnik przystanął przy strażniku, wskazując ręką w głąb sali.
- Jesteśmy w sektorze 174 - DE - M - 0102. Wieża północna. Malfoy Lucjusz - numer ewidencyjny 87DE02 - odczytał z formularzy, jakie wypełniali wcześniej. Musnął papier różdżką - Harry dostrzegł, jak litery zmieniają położenie, układając się w nowe słowa. - Czyli będzie w… w 1716. To na środku, z lewej. - Machnął niedbale ręką. - Macie godzinę.
Auror, który był tutaj już wcześniej, przeszedł przez drzwi, dając znak, by poszli za nim. Harry przepuścił Dracona przodem.
Strażnicy wydawali się Gryfonowi… lekko obłąkani. Jakby przebywanie w tych ponurych murach zmieniło ich psychikę. Wypaczyło. Byli jak… jak rośliny, które rosły w szafie pod żarówką - i nigdy nie poznały słońca. Zapewne niewiele dzieliło aurorów Azkabanu od drapania ścian i szeptania do krzeseł, jak ich więźniowie.
Jeśli w celach są jakieś krzesła, oczywiście.
Kiedy Harry przeszedł przez zakratowane drzwi, rozejrzał się po wnętrzu korytarza - nie mógł stłumić w sobie ciekawości. Patrzył z zainteresowaniem botanika, który natknął się na rzadki okaz orchidei. Dziwiło go, że potrafi być taki chłodny i pozbawiony empatii w obliczu... właśnie tego.
Do krat przykręcone zostały metalowe tabliczki z wytrawionymi numerami i kodami skazańców. Ministerstwo mogło pozwolić więźniom na taki „luksus” jak własne numery więźniów przy celach. Przecież większość śmierciożerców zestarzeje się tutaj i umrze…
76DE02 1705… 77DE02 1706… 78DE02 1707…
Kiedy szli, szybkim krokiem, niektórzy skazańcy podchodzili do krat, żeby im się przyjrzeć. Ich twarze były nieodmiennie blade, wyblakłe. Wszyscy wychudzeni i w jakiś sposób podobni do siebie. Te same zmęczone oczy z błyskami obłędu - całkiem blisko, wcale nie trzeba było sięgać dna ich czarnych dusz, żeby odnaleźć szaleństwo. Te utkwione prosto przed siebie, nieruchome źrenice. Apatyczne ruchy, chude, kurczowo zaciśnięte na prętach palce. Skóra jak pergamin - Harry dziwił się, że ich stawy nie skrzypią przy każdym ruchu.
W którejś z ostatnich cel ktoś jęczał cicho - boleśnie. Był to jedyny dźwięk, jaki im towarzyszył, oprócz odgłosu ich własnych kroków.
Odwrócił wzrok, wbijając spojrzenie we własne buty, kiedy zobaczył na jednym z chudych ramion Mroczny Znak. O niczym nie myślał - a przynajmniej bardzo się starał wyrzucić wszystkie te wspomnienia ze swojej głowy. Wcześniej sądził, że poczuje jakąś satysfakcję, zadowolenie… A potem w jego umyśle pojawił się Stan Shunpike. Nie miał pojęcia, dlaczego wspomnienie chłopaka wywołało w nim skurcz. Prawie go nie znał. A teraz patrzył na tych wszystkich ludzi…
Te dwa absurdalnie powiązane ze sobą obrazy powodowały, że coś przewracało mu się w żołądku. Już nie chciał tu być. Chciał uciec, odfrunąć jak na skrzydłach. Gdyby nagle w jednej z ścian pojawiła się wyrwa - skoczyłby, nie przejmując się, że pod nim szaleje morze.
Ciężko mu było zebrać myśli. Gdyby oni chociaż… chociaż krzyczeli. Szydzili, błagali albo przeklinali. Tak, wtedy byłoby lepiej. Sto razy lepiej… Szok - a może to był smutek? - zamieniłby się w gniew. A nad gniewem znacznie łatwiej jest zapanować. Nie jest tak dojmujący, przygniatający, jak… To inne uczucie.
Strażnik zatrzymał się nagle, wskazując na najbliższe drzwi. 87DE02 1716.

***

Draco był pewien, że w korytarzu słyszy echo łomotu własnego serca. 1716… Zaraz zobaczy ojca. Po raz pierwszy, od… roku? Tak, to chyba będzie rok…
Nie, nie tęsknił za nim. Ciężko byłoby nazwać to uczucie tęsknotą. To było raczej coś pomiędzy ciekawością, zażenowaniem, spóźnionym poczuciem obowiązku, winą… Może jakąś dziwną nostalgią. Ale tęsknota to na pewno nie była.
Nie patrzył na innych więźniów. Nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia w obawie, że mógłby zobaczyć jeszcze jakieś znajome twarze. Poza tym… oni wszyscy… wyglądali tak… tak właśnie. Żałośni i złamani. Czy jego ojciec…?
Och, nie, to i tak stanie się za chwilę. Nie musi zadręczać się myślami już teraz.
Było mu ciężko. Bardzo. I to chyba była jedyna odczuwana emocja, jaką mógł dokładnie określić.
Auror mruknął zaklęcie - w jego dłoni pojawił się klucz. Włożył go w zamek, przekręcił kilka razy. Zapadki zachrobotały nienaturalnie głośno. Drzwi zaskrzypiały, jakby zawiasy były poruszane naprawdę rzadko. Może nigdy.
- Gości masz, Malfoy. - Strażnik zajrzał do celi przez ledwie uchylone drzwi. Dopiero po chwili otworzył je szerzej. Machnął różdżką - Draco widział ponad jego ramieniem, jak na podłodze pojawia się srebrna linia. - Nie przechodzić na drugą stronę nici. Dotknąć można, ale to już we własnym zakresie. I drzwi nie zamykać. - Auror wykrzywił się jeszcze w czymś, co można by nazwać drwiącym uśmiechem - gdyby mięśnie mężczyzny przystosowane były do wyrażania czegoś więcej, niż obojętności. Oddalił się na kilka metrów, stając tak, aby widzieć wnętrze pomieszczenia.
Draco odwrócił wzrok od strażnika. Patrzył teraz na tę osobę, leżącą nonszalancko na pryczy. 87DE02. Jego ojciec.
Chłopak był bardzo wdzięczny, że kaptur wciąż zakrywa jego twarz.

***

Cela nie była duża - Harry był pewien, że wystarczyłyby mu trzy kroki, żeby przejść od jednej ściany do przeciwnej. Oprócz posłania znajdował się w niej tylko porysowany rezerwuar i umywalka. Nic więcej. W maleńkim okienku - na ścianie naprzeciwko drzwi -grube szyby z zielonego szkła zniekształcały obraz, jednocześnie nadając wpadającemu światłu chorobliwą, trupią barwę. W pomieszczeniu panował chłód - ale nie zimno tak dojmujące, by mogło powodować chorobę. Po prostu brak było tutaj jakiegokolwiek ciepła, nawet sugestii czegoś przyjemnego. Te ochłapy światła tylko potęgowały frustrujące wrażenie.
Harry dopiero teraz odważył się spojrzeć na starego Malfoya. Mężczyzna, choć był cieniem samego siebie, wciąż zachował właściwą swojej rodzinie dumę. Patrzył na nich, jakby przyjmował gości na audiencji. Harry w jakiś sposób wiedział, że robi to zupełnie świadomie. Przyjrzał się uważniej - dostrzegł w oczach Malfoya wyczekiwanie. Żal. Nie smutek, ale żal do świata jako całości.
Włosy Lucjusza - niegdyś nienagannie wygładzone i błyszczące - teraz poszarzały i zmatowiały. Wciąż jednak nie były splątane i skołtunione, jak u Syriusza, kiedy Harry zobaczył go po raz pierwszy. Na wychudzonej twarzy Malfoy miał kilkudniowy zarost; skóra była niezdrowo blada, a pod oczami widniały głębokie cienie.
Mężczyzna dopiero po chwili podniósł się z łóżka. Stał teraz przed nimi, wyprostowany, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Harry obserwował te oczy, które tak usilnie starały się patrzeć hardo i odważnie. Starały się, ale czy z dobrym skutkiem…? Gryfon przypomniał sobie jak ten mężczyzna wyglądał przed kilkoma laty.
Chciało mu się śmiać. To nie byłby radosny śmiech zwycięzcy, tylko histeryczny chichot. Lucjusz Malfoy wydawał mu się teraz taki żałosny… Miał ochotę podejść i klepnąć go w ramię, żeby sprawdzić, czy to faktycznie prawdziwy człowiek.
Zamiast tego popchnął tylko delikatnie Draco do wnętrza celi. Sam oparł się o framugę, żeby chociaż minimalnie ograniczyć pole widzenia strażnika. Wydawało mu się to właściwe.

***

Draco zrzucił kaptur dopiero po dłuższej chwili. Wcześniej patrzył na swojego ojca i… i kilka dobrych sekund zajęło mu opanowanie mięśni twarzy. Teraz był pewien, że jego oblicze nie wyraża absolutnie niczego. Jakby jeszcze nigdy nie gościło na nim żadne uczucie.
Cóż. Jego ojciec mógłby być z niego dumny. Tu i teraz.
- Draco. - Mężczyzna nie uśmiechnął się, nie skrzywił… Nic. Głos miał lekko zachrypnięty, ale także wyprany ze wszelkich emocji. Efekt byłby idealny, gdyby nie nagły błysk w oczach, zamaskowany o tę jedną sekundę za późno.
To zdruzgotało chłopaka.
- Ojcze… Tato… - Prawie nigdy nie zwracał się do Lucjusza Malfoya per „tato”. Chyba ostatni raz zrobił to, kiedy miał dziewięć lat. Ale teraz… teraz znów czuł się, jakby był dzieckiem, które nie zna świata, nie ma o niczym pojęcia. Spojrzał na srebrną nić, dzielącą celę.
Nie wiedział, co powiedzieć. Do diabła… Przecież układał sobie w głowie jakieś przemówienia, hasła… Cokolwiek. A teraz to wszystko wydawało mu się takie głupie i płytkie. Nic nie znaczące. Zupełnie nic. Nie zmusiłby się, żeby powiedzieć choć jedno zdanie, które sobie przygotował. Gdyby je oczywiście pamiętał.
- Kto to? - Jego ojciec spojrzał ponad ramieniem blondyna, na stojącego za nim Harry'ego. Kaptur wciąż osłaniał twarz Gryfona.
- To… przyjaciel. - Westchnął Draco. Jego maska obojętności powoli zaczynała pękać i kruszyć się. Jakoś nie chciał tego powstrzymywać. Niech to kłamstwo, ta chora ułuda w końcu opadnie. Niech chociaż raz powie to, co Lucjusz już dawno powinien usłyszeć.
- Można mu ufać? - Ojciec zmarszczył brwi, taksując Gryfona wzrokiem. Harry nie drgnął, nie podniósł nawet głowy.
- Tak. Można. - Słowa przechodziły przez usta z takim trudem... W duchu zakasał mentalne rękawy - musi być dzielny. Gryfoński - ten jeden raz. Może… może dobrze będzie zacząć od… Ale ojciec uprzedził go, zanim zdążył nawet otworzyć usta.
- Co z Narcyzą? - Głos mężczyzny nawet nie zadrżał. Draco po raz kolejny został złamany. A ta „rozmowa” składała się tylko z kilku słów!
Ojciec nigdy nie pozwalał sobie na okazanie jakiegokolwiek większego zaangażowania - w sprawy rodzinne, małżeństwo… Nic. Może Draconowi tylko tak się wydawało… A może nie. Wrażenie pozostało.
A teraz jego ojciec jak gdyby nigdy nic pytał o matkę. Świat zwariował.
- Wciąż jest w szpitalu. Poprawiło się jej ostatnio. - Zamilkł na moment. Ale po sekundzie był pewien, że to jednak trzeba powiedzieć. - Ona… ona martwiła się o ciebie. Kazała mi tu przyjść i…
Słowa skończyły się tak nagle. Nie miał co powiedzieć. Spuścił wzrok. Kątem oka zobaczył jeszcze, jak Lucjusz odwraca twarz.

***

Harry stał w drzwiach. Obserwował tych dwoje spod kaptura. Dziwna chwila. Naprawdę… Nie potrafił tego zrozumieć.
Dla niego to takie oczywiste, że… że w takich momentach trzeba mówić rzeczy typu „żałuję”, „przepraszam”, „wybacz mi”… A oni… oni też chcieli je powiedzieć. Ale coś ich zatrzymywało.
Dopiero teraz Harry zauważył, jak bardzo tak naprawdę Lucjusz i Draco są do siebie podobni. Wcześniej wydawało mu się, że łączy ich tylko wygląd - nie wyobrażał sobie, by ten chłopak i potwór przed nim mieli tą samą krew…
Hipokryta - szepnęła jakaś myśl. Nie chciał jej słuchać, ale już zdążyła odcisnąć ślad w jego mózgu. - A kto ma taką samą krew jak ty? Jaki to demon? W porównaniu z nim, stary Malfoy to prawdziwy anioł!
Westchnął głęboko - o wiele za głośno. Momentalnie spojrzały na niego dwie pary szarobłękitnych niczym arktyczny lód oczu.
- Zaczekam na zewnątrz - szepnął. Nie chciał, żeby mężczyzna rozpoznał jego głos.
Odwracał się już, kiedy szczupła dłoń dotknęła jego ramienia. Spojrzał na Draco. Wiedział, że nie dostrzeże jego uśmiechu, więc tylko musnął opuszkami palców białą skórę, wychodząc za próg.
Niech to sobie wyjaśnią. Niech powiedzą sobie wszystko, wykrzyczą w twarz… On nie chciał tego słuchać.

***

Draco spuścił głowę, odwracając się znów do ojca.
- Przyjaciel? - Niczego nie mógł odczytać z brzmienia jego głosu.
- Tak.
- Slytherin?
- Nie.
Oczywiście do cholery! To przecież najważniejsze! No dalej, tatusiu, zapytaj jeszcze, czy jest czystej krwi! Szybko, widzę, że tego chcesz! Nie krępuj się, proszę, może przynieść ci jego metrykę?! - Draco przymknął oczy. Złość umarła tak szybko, jak się pojawiła.
Zapadła cisza. Gryząca jak dym, wciskająca się w płuca, jakby chciała siłą wydrzeć słowa z wnętrza duszy.
- Matka… Kiedy… kiedy ona wyzdrowieje to… odwiedzimy cię. Oboje.
Lucjusz tylko skinął głową. Draco sam przed sobą musiał przyznać, że nie wierzy we własne słowa. Nie wierzył, żeby mama jeszcze kiedykolwiek była zdolna samodzielnie żyć.
Miał wrażenie, że ojciec nie wierzy w coś zupełnie innego.
- Tato… Ja… Tyle chciałem ci powiedzieć… A teraz nie wiem nic.
Lucjusz spojrzał mu prosto w oczy. Draco nie pamiętał, by kiedykolwiek zwracał się do niego w taki sposób. Jego głos nigdy jeszcze tak nie drżał, kiedy rozmawiał z ojcem. Nie jąkał się. Nie wahał. Nie był aż tak szczery. Mówił prawdę, ale nie był szczery - zabawne. A teraz… teraz po prostu wszystko było inaczej.
Ojciec tylko patrzył. Przez chwilę nie wyrażał sobą nic. Wyprany z emocji, zimny… Dopiero po długiej - trwającej tysiąc lat - chwili na jego twarzy pojawił się cień emocji.
Lucjusz Malfoy się uśmiechnął. Uśmiech nie był szczęśliwy, prawdę mówiąc był ledwie dostrzegalny. Jakby mężczyzna nie robił tego od bardzo dawna.
Draco przełknął ślinę. Miał ochotę - po raz pierwszy w całym swoim życiu - podać mu rękę. Dotknąć… Zrobić cokolwiek, byleby tylko poczuć, że ojciec wciąż tu jest. Widział, jak drgnęły dłonie mężczyzny, jakby sam nie wiedział, co z nimi począć.
- Draco… - Podniósł wzrok, słysząc swoje imię. Ojciec nie patrzył na niego, tylko gdzieś w bok, na ścianę. I chyba po raz pierwszy nie panował nad swoją twarzą. Draco był pewien, że przewijają się przez nią echa jakichś emocji… Nie rozpoznawał żadnego, ale tyle mu wystarczyło. Świadomość, że coś dla tego drania znaczył, że nie był tylko kurzem, twarzą w tłumie. Był jego synem. I do diabła z całą resztą.
- Tato?
- Ty… - Ciężkie westchnienie. - Idź już… Twój przyjaciel czeka.
- Tak… Ja… ja chyba już pójdę.
- Tak.
Zatrzymał się jeszcze w drzwiach. Zacisnął palce na framudze i westchnął cicho.
- Do… do zobaczenia. Tato. - Obejrzał się przez ramię. Ojciec spojrzał mu w oczy, jakby chciał sprawdzić, czy mówi prawdę. Draco sam nie widział, czy wierzy w swoje słowa.
- Tak. Idź już, Draco.

***

CDN

Blemish

39. Trzynaste uderzenie

Od czasu ich wizyty w więzieniu minęły dwa dni. Draco dziwnie się czuł przez ten czas, zupełnie inaczej niż kiedykolwiek. Z jednej strony był taki wyciszony, uspokojony - całkiem przyjemny stan. Może jego rozmowa z ojcem nie znajdzie się nigdy w żadnym podręczniku konwersacji, ale... ale w jakiś sposób wiele mu to dało. Czuł się silniejszy, jakby mógł więcej. Jakby był lepszy.
To była jedyna naprawdę prawdziwa rozmowa Dracona z... tatą? Ojcem - to jednak lepsze słowo, kiedy się o tym myśli. Prawdziwa - to też dobre słowo. Zawsze musiał być szczery, ponieważ z jakichś przyczyn nigdy nie potrafił oszukiwać Lucjusza Malfoya - nieźle go wytresował, stary drań... Jednak tym razem Draco zachowywał się chyba... naturalnie. Możliwe, że przez kilka sekund obaj tacy byli. Ten jeden raz zdjęli maski.
Draco nie wyobrażał sobie, jak będzie wyglądało ich następne spotkanie. Będą skrępowani czy też Lucjusz wróci do swojego zwykłego wizerunku? O ile będzie jakieś „następne spotkanie”, rzecz jasna.
Mimo wszystko spokój ducha pozostał. Ale... ale była też druga strona medalu. Równonoc. Przeklęta równonoc. Jutro.
Kiedy tylko sobie o niej przypominał - a niestety zdarzało się to ostatnio bardzo często - ogarniała go panika. Strach. Ciężej mu było oddychać, a serce przyspieszało nagle, bez żadnego powodu.
Skrzypnięcie drzwi. Bez słowa wstał i podszedł do Harry'ego. Gryfon ledwie zdążył zdjąć pelerynę, a już znalazł się w jego objęciach. Draco wtulił twarz w jego kruczoczarne włosy, zaciskając powieki. Nic nie powiedział, bo żadne słowo nie przeszłoby mu teraz przez gardło.
To był impuls. Nagła potrzeba bliskości.
- Wszystko w porządku? - Zapytał Harry, lekko zdezorientowany i zdziwiony jego reakcją. Draco westchnął, rozluźniając nieco swój spontaniczny uścisk.
- Tak. Wszystko ok. Po prostu... - Spojrzał w te zielone oczy. Z najwyższym trudem przywołał na twarz cień uspokajającego uśmiechu. - Po prostu tęskniłem.
- Już tu jestem. - Uśmiech Harry'ego był o wiele bardziej szczery niż jego własny. - Już tu jestem. Jest dobrze.
- Tak. - Draco westchnął ciężko, odsuwając się od chłopaka. Usiadł na łóżku, ukrywając jednocześnie twarz w dłoniach. Po chwili Harry znalazł się obok niego - oparł głowę na ramieniu blondyna.
- Draco... - Skinął głową, dając Harry'emu znak, że słucha. Gryfon odetchnął głęboko. - Nie martw się. Naprawdę, jutro... Wszystko będzie ok. Zobaczysz.
- Nie wiem, Harry. Naprawdę nie wiem. - Opuścił ręce, gapiąc się we własne buty. Co miał mu powiedzieć? Był przecież pewien, że będzie bardzo źle. Nie miał żadnej nadziei. Będzie... Och...
Jak, do diabła, mówić takie rzeczy GRYFONOWI?!
Wtedy, w bibliotece, podczas przerwy świątecznej - powinien zacząć wrzeszczeć na Harry'ego. Siłą wyperswadować idiocie te nonsensy. Głupi pomysł! Straszny! Ale on liczył - w całej swojej ślizgońskiej subtelności i dyskrecji - że wszystko rozwiąże się samo. Tak zwyczajnie. Przyjdzie i pójdzie, przeminie. Tyle że się wcale nie przeminęło. Nawet więcej - urosło, wypuściło kolce, kły i pazury. A teraz było już bardzo blisko - Draco nawet nie zauważył, kiedy zdążyło przypełznąć.
Dzień. Jeden dzień to przerażająco mało czasu... Jeden dzień to tylko dwadzieścia cztery godziny. A każda godzina ma tylko sześćdziesiąt minut. Minuta to tak krótko...
Harry pocałował go delikatnie w policzek. Draco odwrócił się do niego - ich usta same się odnalazły.
Nawet słodycz warg chłopaka nie była w stanie zgasić smutku i goryczy, które zalęgły się w duszy Draco Malfoya.

- Coś nie tak? - Harry odsunął się, czując jak mięśnie Ślizgona nagle stężały. Draco nie odpowiedział - wstał i podszedł do szafy. Otworzył drzwi i z jednej z półek zdjął szklankę. Ręka drżała mu coraz mocniej. - Draco...?
Sekundę później szklanka roztrzaskała się na podłodze.
- Nic... nic mi... - zdołał wyszeptać Ślizgon, zanim osunął się na kolana. Patrzył na rozbitą szklankę. Jego twarz odbijała się w tysiącach odłamków.
- Draco! - Harry momentalnie znalazł się tuż obok. Objął Dracona, pochylił się - chciał zajrzeć Ślizgonowi w oczy. Jednak chłopak uparcie odwracał twarz. - Co jest?! Draco, powiedz! Co...?!
- On. - Harry zamilkł, słysząc to jedno jedyne słowo. Bezradnie zacisnął pięści.
Draco skulił się, przyciskając ramię do piersi. Ból wraz z krwią rozprzestrzeniał się po całym jego ciele - jak żrący jad. Zacisnął zęby, kiedy potworne cierpienie chciało przewiercić mu czaszkę na wylot.

***

Co Harry miał zrobić? Co mógł?! Nic!
Przylgnął do ciała Ślizgona, jakby to on szukał w nim oparcia, nie odwrotnie. Objął go, szeptał jakieś słowa otuchy... Sam nie wiedział, co mówi - i w jakiś sposób miał pewność, że także do Draco nie docierają te puste dźwięki.
Voldemort. Przeklęty... przeklęty potwór! Jak mógł to robić Draco? Jak śmiał?! Już niedługo... Już niewiele brakuje do sukcesu. Ta żmija w końcu zobaczy, że z Harrym Potterem nie wolno zadzierać! Już nigdy nie skrzywdzi Draco... Nigdy.
Dzień. Jeden dzień.
- Już niedługo, Draco... Już niedługo... - Wyszeptał, wracając do teraźniejszości. Blondyn wciąż drżał, jego mięśnie były napięte jak postronki. Jednak Harry czuł, że oddycha już głębiej - najgorszy moment minął. - Jutro... jutro wszystko będzie wyglądać inaczej.
- Tak. Będzie inaczej. - Draco odsunął się od niego na odległość ramienia, patrząc mu w oczy. Teraz już nie było w nich tego dojmującego smutku. W niebieskich tęczówkach płonął gniew. - A wiesz, co będzie innego?
- Draco...? - Harry poczuł się niepewnie. Ślizgon był teraz w takim nastroju, że równie dobrze mógłby go uderzyć, co zgwałcić. Harry opanował w sobie chęć ucieczki.
- Powiem ci, co jutro będzie innego. - Draco zbliżył twarz do jego twarzy, sycząc wściekle. - Jutro obaj będziemy na podłodze zwijać się z bólu. Do prostytutki biedy, kurwy nędzy! Tylko tyle się zmieni!

***

Nie wierzył, że to w końcu powiedział. Zawsze starał się używać eufemizmów, łagodzić sens swoich słów... Ale teraz nie. Ból, rozpacz i gniew odebrały mu zdolność racjonalnego myślenia. Chłodny i opanowany Malfoy zmienił się w... w Draco.
Przez chwilę myślał, że Harry wstanie i odejdzie. Ale chłopak nie wyglądał, jakby ostre słowa go uraziły. No... może trochę. Gryfon bardzo powoli pochylił się i znów objął blondyna, wtulając twarz w zgięcie jego szyi.
- Będzie dobrze, Draco...
- Nie słuchasz mnie. - Westchnął zrezygnowany. Poddał się i objął chłopaka.
- Słucham cię. Wiem, o co ci chodzi. - Wie? Więc... więc może... Ale po następnych słowach Harry'ego znów stracił nadzieję. - Ale nikt nie powiedział, że zawsze musisz mieć rację.
- Harry... uwierz mi tym razem. To nie jest dobre wyjście. Naprawdę nie...
- Draco, w naszej... w mojej sytuacji żadne wyjście nie jest dobre.

***

Tej nocy Harry nie spędził u Draco zbyt wiele czasu. Ślizgon było tak zmęczony po wezwaniu Czarnego Pana, że ledwie doszedł do łóżka o własnych siłach. Leżąc przy nim, Harry obejmował go uspokajająco, dopóki nie upewnił się, że blondyn zasnął.
Wyślizgnął się z lochów, oczywiście przez nikogo niezauważony. Przed chwilą zegary wybiły północ - tylko Filch mógł nie spać o tej porze. Harry był już w korytarzu, kiedy coś go tknęło. Podszedł do okna. Po chwili namysłu otworzył je szeroko, wydychając orzeźwiający zapach wiatru.
W powietrzu czuł igiełki mrozu, jednak było to zwyczajne, wiosenne zimno - nie ten sam chłód, który zamrażał jezioro na długie tygodnie. Zima ostatecznie dała za wygraną - nawet jeśli wiosna była na razie trochę kapryśna, z pewnością zagościła na wyspach na dobre.
A jutro równonoc. Jutro, o tej porze, stanie daleko stąd, nad brzegiem jeziora. Będzie patrzył w gwiazdy - tak samo zainteresowane jego losem, jak on nazwami ich konstelacji. Wyrecytuje niezrozumiałe słowa. Własną krwią narysuje na skórze symbol, który towarzyszyć mu będzie do końca życia.
Istniało tylko to jedyne rozwiązanie. - Westchnął ciężko, spuszczając głowę. - Dla niego to także nie była bajeczna wizja. Wcale nie miał ochoty mieć z Voldemortem jeszcze więcej wspólnego. Ale to była ostatnia, rokująca jakiekolwiek nadzieje, możliwość. Skoro Zakon i aurorzy nie potrafili nic zrobić - a fakt, że dotąd nie zlokalizowali Czarnego Pana był dostatecznym tego dowodem - Harry musiał wziąć sprawy we własne ręce.
Już się nie wahał. Pamiętał, że o wiele większe wątpliwości - i jak się okazało, uzasadnione - miał przed starciem z Greybackiem. Do tego, co miał zrobić teraz, psychicznie przygotowywał się od miesięcy. Natomiast z Fenrirem sprawa wyglądała zupełnie inaczej - miał tylko kilka dni na zaplanowanie wszystkiego!
Poza tym, to będzie tylko Znak. Nie pójdzie przecież od razu do kwatery głównej - czy czymkolwiek to jest - Voldemorta! To... to będzie tylko Znak, tylko symbol. Będzie mógł jeszcze się wycofać.
Nie, nie będzie mógł - pomyślał, zamykając okno. - Nie wycofa się. Bo... bo wtedy, jaki sens miałoby to całe czekanie? Gdyby teraz się wycofał, kolejna okazja nadarzyłaby się dopiero za pół roku! Nie mógł zmarnować tej szansy. Nie miał aż tyle czasu.
Czas był dla niego ważny. Kiedyś pozwalał, aby dni przepływały spokojnie, sekundy przelatywały przez palce. A teraz... teraz chciał wykorzystać każdą daną mu chwilę.
W końcu uświadomił sobie, jak ważny jest każdy moment, jaki mógł przeżyć. Jak wiele można zrobić w ciągu minuty. A... a skąd mógł wiedzieć, że będzie mieć tych minut nieskończoność?
One - jego minuty i sekundy - kiedyś się wyczerpią. Zgasną w błysku zielonego światła. Światło będzie mieć zapach pękającego szkła.

***

Draco miał wrażenie, że wskazówki zegarów pędzą z zawrotną szybkością, co najmniej trzy razy szybciej niż powinny. Dopiero co jadł śniadanie, teraz już kończyła się Transmutacja, za chwilę obiad... Już kolacja? Nie, to niemożliwe!
Zabawny jest czas. Przecież każda sekunda powinna trwać tyle samo co poprzednia, każdy dzień również... Tymczasem Draconowi wydawało się, że czas zawsze działa mu na przekór. Kiedy chciał, aby godziny trwały długo - zmieniały się w minuty. Kiedy zaś wszystko wlokło się tak niemiłosiernie - sekundy były latami.
A kiedy chciał, żeby dzień trwał wiecznie - już zdążył zapaść zmrok.
Ta noc będzie trwać tyle samo, co dzień. Jedna taka noc na wiele miesięcy. Pierwszy dzień wiosny.
Pierwszy dzień końca życia.

Spojrzał na Harry'ego - chłopak machinalnym ruchem czyścił srebrny sztylet. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że chłopak był spokojny. Jednak Draco znał go zbyt dobrze - wiedział, że tak naprawdę Gryfon jest zdenerwowany do granic możliwości. Nóż okazał się tylko czymś, na czym mógł skupić chwilowo uwagę - zająć ręce.
O ile jednak Draco niepokoił się - Harry był raczej podekscytowany. Do diabła! To demon, nie człowiek! Jak można cieszyć się z Mrocznego Znaku?! No dobrze, kiedy jest się po odpowiedniej stronie w tej głupiej wojnie, to wszystko jest możliwe. Ale w sytuacji Pottera...
Jak?!
Przypomniał sobie, jak sam się czuł, kiedy Czarny Pan naznaczył go swoim piętnem. Kilka godzin wcześniej, kiedy matka powiedziała mu, kto go oczekuje... Był szczęśliwy, dumny. Nie mógł się doczekać! Zupełnie jak Harry teraz... A potem... po wszystkim... pod koniec tamtego strasznego dnia... Chciał przestać żyć. Nie umrzeć - po prostu przestać żyć, zapomnieć wszystko.

- Która godzina? - Zapytał Harry, nie podnosząc wzroku. Jeszcze raz przetarł ostrze, przeglądając się w wypolerowanej powierzchni.
- Jedenasta - mruknął Draco. Chciał coś powiedzieć... Może... może Gryfon zmieni jeszcze zdanie...?
Oszukiwał się.
- Chyba już czas. - Harry wstał od stołu. Zawinął sztylet w biały materiał i schował go do wewnętrznej kieszeni szaty. Potem z wieszaka zdjął zimowy płaszcz Dracona i narzucił go sobie na ramiona. - Mam nadzieję, że wrócę przed pierwszą... może drugą. Nie wiem. Wiesz, o czym masz pamiętać?
- Wiem. - Westchnął, podając chłopakowi pelerynę niewidkę. - Po pierwsze: mam nie iść za tobą. Po drugie: mam siedzieć w zamku. Po trzecie: mam nie iść za tobą. Rozumiem.
Pod osłoną magicznego płaszcza wyszli z lochów Slytherinu. Draco zmuszał się do każdego kroku - najchętniej by się zatrzymał, wciągnął Pottera do jakiejś pustej sali i przykuł do ściany. Ale to oczywiście niemożliwe. Nie rozmawiali ze sobą, dopóki nie doszli do Głównego Holu. Dopiero tam Harry zdjął z nich pelerynę.
- Harry... - szepnął Ślizgon, biorąc od chłopaka zaczarowany płaszcz. Spuścił głowę, nie patrząc mu w oczy. - Gdyby... gdyby coś...
- Nic się nie stanie. Będzie dobrze. - Harry musnął ustami jego policzek, na krótko przytulając się do chłopaka. Blondyn jedynie westchnął. - Zaufaj mi, Draco.
Ślizgon jeszcze tyle chciał mu przekazać... Chciał powiedzieć chłopakowi, żeby na siebie uważał. Że będzie tu czekał nawet do końca świata. Żeby Harry się śpieszył, żeby... Ale żadne z tych słów nie przeszło mu przez gardło. Stał tam tylko i patrzył, jak Gryfon uchyla sobie drzwi i jak pochłania go złowroga ciemność.

***

A więc to już. Teraz. Wciąż nie potrafił w to uwierzyć - ta noc, na którą czekał od miesięcy... działa się właśnie teraz.
Na niebie nie było nawet śladu księżyca. Wszystkie gwiazdy świeciły jasno, wydawało się, że jest ich o wiele więcej niż zazwyczaj. Harry już teraz z łatwością wypatrzył najjaśniejszą z nich - Syriusza.
Ruszył przed siebie. Zamarznięta trawa chrupała i szeleściła pod jego butami. Cieszył się, że nie ma już śniegu. Nikt nie zainteresuje się śladami. A gdyby nawet jednak jakieś zostawił - do rana szron otuli źdźbła, ukrywając wszelkie znamiona jego obecności.
Powietrze było zimne, przyjemnie orzeźwiające. Oddychał pełną piersią, napawając się jego smakiem. Minął Bijącą Wierzbę, resztki zasp przy plaży... Nie, to miejsce było zbyt dobrze widoczne z zamku. Nie mógł ryzykować.
Szedł wzdłuż brzegu jeziora. Po chwili znalazł to, czego szukał - kilka wysokich krzewów, osłaniających maleńką, okrągłą polankę. Z jednej strony była otwarta na jezioro, jednak z Hogwartu nikt nie powinien jej dostrzec.
Zrzucił płaszcz i szkolną szatę. Nie czuł chłodu - był zbyt podekscytowany, by temperatura robiła na nim jakiekolwiek wrażenie. Stanął na środku trawiastego kręgu. W jednej ręce dzierżył różdżkę, w drugiej - nóż.
Ukląkł i chwycił rękojeść sztyletu. Zważył ostrze w dłoni. No cóż... nie ma co owijać w bawełnę. Powoli zbliżył ostrze do skóry dłoni.
Przypomniał sobie odłamki lustra. Paraliżujący strach, kiedy nie miał pewności, czy panuje nad własnymi odruchami. Te kilka chwil grozy, gdy zdawał sobie sprawę, że klęczy na zimnej posadzce, a z nadgarstka spływa krew. Po bliznach nie pozostał nawet ślad, ale... ale to wspomnienia były najgorsze.
Świetnie. Czyżby historia chciała zatoczyć koło? Znów jest na kolanach, znów ma zamiar się ciąć... Ironia losu.
Zacisnął powieki. Ta chwila nie ma niczego wspólnego z tamtymi! Nic! Teraz musi to zrobić, potrzebuje własnej krwi! To nei zależy od niego! A czy wtedy zależało?
Przyłożył sztylet do wewnętrznej strony dłoni, jednak nie skaleczył się.
Zabawne. Przecież... przecież zawsze był raczej odporny na ból. Tyle razy przydarzały mu się krwawe przygody - od kontuzji na treningach Quidditcha, przez sadystyczne fanaberie Umbridge aż wreszcie po starcia ze śmierciożercami. Nie bał się widoku własnej krwi.
Ale co innego krew rozlana przypadkowo czy w walce - a co innego ranić się samemu.
Och, do diabła! Przecież nie wycofa się z powodu takiego drobiazgu!
Zagniewany na samego siebie, zacisnął zęby. Przeciągnął nożem po skórze. Wzdrygnął się słysząc odrażający chrzęst ostrza tnącego mięso . Rana była płytka, jednak jego dłoń niemal od razu pokryła się krwią.

***

Draco siedział pod ścianą, naprzeciw drzwi. Objął kolana ramionami, opierając głowę o ścianę. Przed nim leżała skołtuniona peleryna niewidka.
Będzie tutaj siedział choćby przez wieczność. Dopóki Harry nie wróci, nie ruszy się stąd ani na krok. Nawet jeśli wstanie świt - wciąż będzie czekał. Tak.
Gdyby nie obiecał chłopakowi, że nie ruszy się z zamku... pewnie już szukałby go nad jeziorem - bez wątpienia nie trwałby tak bezczynnie. To śmieszne - nie chciał, żeby Harry to robił, nie chciał za żadne skarby świata. A jednocześnie nie mógł nic na to poradzić. Był bezsilny! A przecież... to był tylko chory wymysł przeklętego Złotego Chłopca! Nie Czarny Pan, śmierciożercy ani aurorzy. Nic z tych rzeczy. Mimo to nie mógł nic.
Mógł jedynie tutaj - właśnie tutaj, nie gdzie indziej - czekać. Tylko tyle.

***

Przez chwilę patrzył, jak krew kapie na trawę, niemal z tą samą fascynacją, co dawno temu... Po momencie odzyskał zdolność myślenia - nie może tak bezsensownie użalać się nad sobą! Nie po to się ciął, żeby teraz zmarnować tyle krwi!
Spojrzał na zegarek - za kwadrans północ. Wspaniale - akurat tyle czasu, ile potrzeba. Rytuał był krótki i banalny - piętnaście minut z pewnością wystarczy.
Przyłożył koniec różdżki do rany; drewno zabarwiło się szkarłatem. Potem na przedramieniu - dokładnie w miejscu, gdzie w tamtych strasznych czasach zostawiały swoje rysy odłamki lustra - narysował wygiętą linię. I jeszcze jedną. Oko drapieżnego ptaka. To o wiele lepsze rozwiązanie niż jakaś czaszka... Uśmiechnął się lekko do siebie.
Schował różdżkę do kieszeni spodni. Wyciągnął białą chusteczkę i owinął nią sobie dłoń, prowizorycznie opatrując ranę. Cóż. To chyba wszystko.
Spojrzał na gwiazdę. Na Syriusza. Tej nocy świeciła jasno, jaśniej niż kiedykolwiek - a może tylko mu się wydawało...? Skupił się na niej, jakby tylko ten jeden biały punkcik istniał na świecie. Jakby tylko to się liczyło. Musiał uwierzyć, że tak jest. Że odległa o miliony lat świetlnych gwiazda jest najważniejsza w jego życiu.
I tak właśnie było. Tu i teraz. Gwiazda Syriusz. Najlepsza, najpiękniejsza, najwspanialsza...
Szepnął słowa, których znaczenia nie był w stanie zrozumieć. Wydawało mu się, że ich echo rozniosło się ponad gładką taflą jeziora - a przecież nie mógł mówić aż tak głośno... Delikatny szum wiatru wśród gałązek wydawał mu się teraz rykiem. Wściekłym, szaleńczym wyciem dzikiego zwierzęcia. Wszystkie gwiazdy świeciły tak jasno, że prawie całe niebo było białe. Setki słońc, tysiące wszechświatów, miliony możliwości i miliardy niespełnionych marzeń.

Wszystkie słońca zgasły powoli, tak powoli, jak umierają drzewa. Osunął się w chłodną ciemność.

***

Zegar wybijał północ. Pierwsze uderzenie, drugie... Draco przełknął ślinę. Harry wyszedł ledwie pół godziny temu - a jemu wydawało się, że minęły lata.
Piąte, szóste. Dźwięk był głęboki i czysty, idealna harmonia. Wahadło zegara było jedynym ruchomym elementem w holu. Draconowi zakręciło się w głowie - zorientował się, że wstrzymuje oddech.
Dziewiąte... Zamknął oczy, wciągnął powietrze do płuc. Musiał myśleć o każdym oddechu, koncentrować się na mięśniach, zmuszać je do poprawnego działania. Co za uczucie!
Jedenaste uderzenie. Ogarnął go paniczny, irracjonalny strach. To tylko zegar, do diabła! Co się z nim dzieje?! Wstał powoli, opierając się o ścianę. Zacisnął dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę. Panuj nad sobą, Malfoy! Czego się boisz?! To tyko zegar! Tylko czas, nic więcej! Co to za kretyńskie reakcje! Oddychaj, nie zapominaj o oddychaniu!
I dwunaste. Wydawało mu się, że łomot jego rozszalałego serca słychać w całym zamku.
A potem, kiedy wedle wszelkich rządzących światem praw, miała zapaść cisza, zegar zazgrzytał ostro. Dźwięk przypominał mechaniczny krzyk - szczękały trybiki i kółeczka mechanizmu, rozpaczliwie starając się nie przestawać działać. Nie umierać, nie zatrzymywać czasu...
Z wnętrza zegara wydobył się jeszcze jeden zachrypnięty i zdarty dźwięk.
Draco nie krzyczał tylko dlatego, że nie mógł złapać tchu. Nie pamiętał, jak się to robi.
Trzynaste uderzenie. Zegar wybił właśnie trzynasty raz.

***

CDN

Blemish

40. To, co chcę usłyszeć

Ból był straszny. Gorszy niż gorszy. Bolało samo jego wspomnienie. Rozrywający żyły i serce, trawiący mięśnie oraz kruszący kości na drzazgi.
Harry z wysiłkiem otworzył oczy. Wciąż była noc. Gwiazdy nadal świeciły jasno, jednak teraz całkiem zwyczajnie - bez tego chorego blasku. Konstelacje rozrzucone zostały na niebie o barwie granatu - dokładnie takiej, jaką powinno mieć nocne niebo. Wiatr szumiał delikatnie, cicho. Muskał przyjaźnie twarz chłopaka, czesał włosy. Harry czuł zapach trawy i zmarzniętej ziemi.
Gryfon z wysiłkiem podniósł się na czworakach. Mięśnie wciąż mu drżały, sprężone i spięte. Zaciskał zęby prawie do bólu - nie potrafił opanować tego odruchu. To potwornie zimno, kłujące igłami jego ciało - jakby to kości zamarzły. Dłonie miał zgrabiałe, prawie nie czuł palców. Miał nadzieję, że niczego sobie nie odmroził.
Podczołgał się do płaszcza i zarzucił go nieporadnymi rękami na ramiona. Wciąż siedział na zimnej, skrzypiącej trawie. Spojrzał na zegarek. Trzecia nad ranem. Był nieprzytomny z bólu przez trzy godziny. Tak długo leżał na mrozie, niezdolny do najmniejszego ruchu... Westchnął ciężko. Podciągnął rękaw koszuli.
Linie znaku nie były grubsze niż włos, ale za to ciemnoczerwone - przypominały niezabliźnioną ranę. Kiedy ich dotknął - piekły jak świeże oparzenie. A więc to takie uczucie - pomyślał, unosząc się z wysiłkiem na kolana. Wstał i zachwiał się lekko - jednak po chwili pokonał zawroty głowy i odzyskał równowagę. Wciąż nie był pewny swoich nóg, jednak podejrzewał, że w jakiś sposób uda mu się dotrzeć do zamku. Przy czym „jakiś sposób” to kluczowe słowa.
Wcale nie czuł się inaczej. W jego światopoglądzie nic się nie zmieniło. Znak był dla niego tylko kolejnym krokiem w stronę zwycięstwa. Żadnego dziwnego pragnienia przyłączenia się do Czarnego Pana, o nie!
Dobrze, że jednak nie zabrał ze sobą Dracona. Na początku bardzo chciał, żeby ktoś przy nim był... ale potem przypomniał sobie, że rytuał jest - według słów Archany Lochan - bardzo bolesny, makabryczny. Nie chciał zmuszać Draco do patrzenia, jak wije się w cierpieniu. To byłoby dla chłopaka zbyt wiele. Ich życie i tak nie napawało optymizmem - wystarczy jeśli tylko on będzie miał więcej powodów do koszmarów.
Znów się zachwiał, opierając się o jeden z krzewów otaczających polanę. Zamek był jeszcze daleko, choć nie aż tak, by Harry rozważył opcję poddania się. Kolejny krok...

***

Nie złamał przyrzeczenia - nie wyszedł z zamku. Przysięgi i obietnice są ważne, trzeba ich dotrzymywać. Czym byłby świat, gdyby ludzie nieustannie się oszukiwali?
Prawdopodobnie tym samym, czym jest teraz - podpowiedziała jakaś bardziej cyniczna część jego duszy. Ale Draco naprawdę nie chciał tak myśleć.
Stał w szeroko otwartych drzwiach wejściowych i patrzył w ciemność przed sobą. Wabiła go, zapraszała - przyciągała wilgotnym, pożądliwym szeptem. Idź, szukaj go... On cię potrzebuje bardziej niż powietrza.. Chociaż nie... To ty go potrzebujesz! Idź, szukaj go, wyjdź za próg, zejdź po schodach... On jest w mroku, na wyciagnięcie ręki!
W ciemności dostrzegł niewyraźny cień. Postać była już naprawdę blisko - ale dopiero, kiedy dzieliło ich kilka metrów, był w stanie dostrzec szczegóły.
Harry szedł powoli, jakby każdy krok był udręką i wymagał nadludzkiego wysiłku. Ślizgon patrzył jak wspina się po schodach. Zatoczył się niespodziewanie - ale Draco już był przy nim. Podtrzymał go, bez słowa pomógł przejść ostatnie stopnie. Z podłogi podniósł pelerynę i ukrył pod nią ich obu.
Harry poddawał się wszystkiemu zupełnie apatycznie, bez zaangażowania. Draco zdusił w sobie strach - będzie miał czas się bać. Kiedy Harry zaśnie, kiedy nikt nie będzie go widział... Wtedy. Ale teraz musi być silny. Musi wytrzymać, nie wolno mu jeszcze zacząć histerycznie krzyczeć. Jeszcze.
- Draco... - szepnął nieswoim głosem Gryfon. Byli już na schodach prowadzących do komnat Slytherinu. Kierunek zupełnie oczywisty.
- Tak, Harry? - Teraz blondyn utrzymywał na barkach prawie cały ciężar Pottera. Chłopak był tak słaby, że za nic nie byłby w stanie utrzymać się na własnych nogach. Już tylko kilka kroków dzieliło ich od przejścia w murze. Jednak w obecnej sytuacji każdy krok był na wagę złota.
- Teraz... teraz będzie dobrze, prawda?
To zdanie powtarzali sobie często, jak mantrę. Było życzeniem i jednocześnie zapewnieniem, ale rzadko pytaniem. Draco prześlizgnął się przez przejście z Harrym w ramionach. Jego sypialnia już blisko...
- Mam ci powiedzieć prawdę, czy to, co chcesz usłyszeć? - Wyciągnął z kieszeni różdżkę, drugą ręką wciąż obejmując chłopaka. Wyszeptał zaklęcie - szczęknęły zapadki zamka.
- Powiedz... powiedz to, co chcę usłyszeć... Draco... - Harry uśmiechnął się nieprzytomnie. Draco westchnął i zamknął za nimi drzwi.
- Tak Harry. Wszystko będzie teraz dobrze. - Kłamca na życzenie. Oto czym się stał. - Wszystko się ułoży, jak w pięknej bajce, Harry. Będziemy żyć długo i szczęśliwie, w zamku ze złota, tam, gdzie zaczyna się tęcza. A teraz powinieneś odpocząć.
Uśmiechnął się uspokajająco i położył Harry'ego na łóżku. Chłopak przymknął błyszczące oczy. Draco zdejmował z niego kolejno płaszcz, szatę, koszulę... Jego spojrzenie padło na symbol. Odruchowo musnął go opuszkami palców - zabrał momentalnie rękę, kiedy przez twarz Gryfona przebiegł skurcz bólu.
Nic nie powiedział. Dokończył rozbierać Harry'ego - zostawił go w samej bieliźnie i przykrył kołdrą. Chłopak albo już zasnął albo był nieprzytomny. Draco zgasił zupełnie światło. Rozebrał się w towarzystwie dyskretnej i milczącej tym razem ciemności.
W głębi serca cieszył się, że mimo wszystko to nie czaszka z wężem. Symbol jaki teraz miał na przedramieniu jego chłopak mógłby uchodzić za oryginalny tatuaż. Nikt nie skojarzy go z Czarnym Panem. Wspaniale. Wsunął się pod kołdrę i objął Gryfona.
Czy wszystko będzie dobrze? Nie. Będzie źle. Bardzo źle.
Żyć długo i szczęśliwie? Też coś. Nie miał nawet pewności, czy będą żyć w ogóle! Szczęście to sprawa względna, a długo będzie w Azkabanie - zapewne dożywocie.
Kolejna szansa na szczęśliwe zakończenie - stracona bezpowrotnie. To raczej nie była szybka śmierć.

***

Harry miał koszmar. Jednak w przeciwieństwie do Draco, nie wiedział do ostatniej chwili, że śni. Wcale nie był w stanie panować nad swoim podświadomym „ja”. Prawie krzyknął z radości, kiedy się obudził - wyrwał z sideł tego potwornego złudzenia...
- Zły sen? - Draco szeptał mu wprost do ucha. Harry leżał na jego klatce - nie czuł się dobrze. Sądził, że ma gorączkę, ale nie wiedział, czy to skutek zaklęcia, czy też zbyt długiego leżenia na mrozie.
- To był Fenrir - mruknął, podciągając się nieco wyżej. Wtulił twarz w szyję blondyna, kładąc dłoń na jego policzku. Draco objął go i przeczesał palcami hebanowe włosy.
- Myślałem, że nie boisz się Fenrira, Gryfiaku.
- Nie jego się boję. Tylko... znów czułem się tak, jak wtedy. Jak zwierzę. Krzywdziłem wszystkich wokół. - Zamknął oczy, ale straszne wizje wciąż pojawiały się pod powiekami. Draco nadal obejmował go uspokajająco.
- Ty... Gdybyś miał kogokolwiek zranić, to tylko siebie - szepnął Ślizgon bardzo cicho. Harry nie wiedział, co o tym myśleć.
- Draco... - Zebrał się w sobie.
- ?
- To mi się podobało.
Cisza. Upiorna, martwa cisza. Harry przypomniał sobie te uczucia... Tą chorą satysfakcję, żądzę niszczenia, słodki smak i zapach rozlanej krwi... W koszmarze czuł się silny i wielki, niezwyciężony. Mógł pokonać absolutnie każdego, nie miał litości. Żadnej litości, nawet dla tych, którzy kulili się przed nim i błagali o łaskę. Był potworem - tym większym, że radość sprawiały mu nie własne zwycięstwa, a chore napawanie się porażką innych.
Był jak... jak...
- To tylko sen, Harry. Nic więcej. - Odpowiedź padła dopiero po bardzo długiej chwili milczenia. - Nie przejmuj się. To tylko sen.
- Tak... na pewno tak jest. Nie ma się czym przejmować. - Harry próbował przekonać samego siebie. Przełknął głośno ślinę, wyrzucając z głowy odrażające obrazy.
Przymknął powieki, na powrót zapadając w ten niespokojny stan, kiedy jedną nogą jest się w krainie snów - i koszmarów - a drugą wciąż w realnym świecie. Myśli pełzały swoimi własnymi ścieżkami, dryfowały na niezbadane i z pewnością niebezpieczne wody oceanu podświadomości.
A więc... stało się. Znak. Od przeszło pół roku to był jego główny cel - równonoc i rytuał. A teraz zrobił to, na skórze wyryte miał piętno na całe życie. I...
I co teraz? Podstawowy cel został osiągnięty - jednak rzadko myślał o tym, co zrobi, kiedy to już się stanie. Zazwyczaj przechodził od razu do momentu, kiedy śmierciożercy drżą pod jego różdżką. A teraz... Nie miał już wyboru. W końcu musiał zadać sobie to sakramentalne pytanie.
Wsłuchał się w oddech leżącego przy nim chłopaka. Co teraz? Trzeba... trzeba się przygotować. Za jakiś czas, kilka tygodni, kiedy odzyska siły... Wtedy będzie mógł odpowiedzieć na wezwanie Voldemorta. Zrobi trochę szumu, właśnie tak... Pokaże mu czym jest, co potrafi i jak kończy się zadzieranie z nim. Pokaże, że nigdy, ale to nigdy nie wolno ranić osób, na których jemu - Harry'emu - zależy. Nigdy. Jego przyjaciele byli nietykalni. Voldemort dowie się tego - już niedługo.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że - póki co - nie będzie fatygował swoich psów zbyt często.

***

Draco obserwował Harry'ego następnego dnia. Potter wciąż miał lekką gorączkę, ale mimo to postanowił nie opuszczać zajęć. Jednak zbyt często bywał zamyślony, zamierał z piórem o cal od kartki. Blondyn nie raz i nie dwa zastanawiał się, o czym jego kochanek może myśleć. Jednak... bał się zapytać. Harry mógłby mu odpowiedzieć - a wtedy prawda stanęłaby przed Ślizgonem twarzą w twarz, uśmiechając się wymownie. Już nie mógłby jej ignorować, nie umiałby się oszukiwać. Wszystko stałoby się tak przerażająco realne...
Lepiej schronić się na kilka chwil we własnym świecie. To takie piękne miejsce, gdzie można zapominać na życzenie, a słońce wyłania się zza chmur za cenę jednego spojrzenia boskiego Malfoya.
Wyszedł wcześniej z Wielkiej Sali - prawie wszyscy wciąż jedli kolację. Słyszał szczęk sztućców o talerze, szmer rozmów. Oparł się o ścianę obok drzwi i skrzyżował ręce na piersi. Tak jak się spodziewał, Harry pojawił się obok niego niespełna minutę później.
- Cześć - powiedział cicho Gryfon. Oczy wciąż lekko mu błyszczały, zdradzając wysoką temperaturę.
- Tak... Jak się czujesz? - Zapytał, spoglądając na niego badawczo. Osobiście uważał, że Potter natychmiast powinien iść do Pomfrey.
Harry spuścił wzrok. Otworzył i zamknął usta, jakby chciał coś powiedzieć. A potem westchnął ciężko i zupełnie naturalnie wsunął się w objęcia Draco. Oparł rozpalone czoło na ramieniu Ślizgona, zaciskając palce na czarnej szacie.
Draco zdziwił się. W takich miejscach, bez peleryny, nigdy nie pozwalali sobie na czułości. Ryzyko było zbyt wielkie! Harry tak często to powtarzał... A teraz to niby co? Ledwie za ścianą, tuż za otwartymi drzwiami, cały Hogwart jadł spokojnie kolację! Zaraz ludzie zaczną wychodzić z sali - nie mówiąc już o tym, że w Głównym Holu ktoś mógł pojawić się w każdej chwili!
- Coś nie tak? - Z wahaniem musnął ustami policzek chłopaka, zupełnie zdezorientowany.
- Nie... Tylko... Cieszę się, że jesteś. Ze mną. Teraz. Zawsze... - Harry spojrzał mu w oczy. Ta niepowtarzalna zieleń avady... Draco przyciągnął chłopaka jeszcze bliżej. - Cieszę się, że się martwisz. To znaczy... że... że coś znaczę.
- Wiem - wyszeptał Draco wprost do jego ucha. Chciałbym zawsze być z tobą.
Trwali tak, nierozerwalnie splecieni. Bez pożądania i namiętności - ale za to z takim bezgranicznym ciepłem, tak prawdziwie i szczerze... W końcu blondyn odsunął jednak chłopaka od siebie. Nie mogli ryzykować. Rozstali się - każdy pogrążony we własnych myślach.

Chciałbym zawsze być z tobą, Gryfiaku. Po prostu bym chciał, wiesz, Harry? Ale... ale nie mogę ci nic obiecać. Wiesz, jakie jest moje życie. Ty jesteś bohaterem, ryzykujesz dla dobra świata. Ja mam tylko zemstę. Na razie chowam się jak szczur, niczego nie mogę zrobić. Żadna strona nie jest dla mnie dobra - zwolennicy Czarnego Pana najchętniej rozwłóczyliby moje wnętrzności na wzgórzach Hogsmeade. Aurorzy, dla odmiany, zamurowaliby mnie w ścianie Azkabanu.
Przykro mi, Harry. Nie mogę obiecać ci, że zawsze będę mógł być z tobą. Pewnie nie.
Ale bym chciał.
Draco przysiągł sobie, że pewnego dnia znajdzie dość sił, by to wszystko powiedzieć.

***

Harry usiadł na łóżku, ukrywając twarz w dłoniach. Jeszcze jakiś czas będzie mógł cieszyć się samotnością - ludzie zaczną wracać do pokoju wspólnego dopiero za mniej więcej pół godziny. Może trochę krócej. Pół godziny to całkiem sporo.
Czuł się znacznie gorzej niż wczoraj. Nie mówił tu o gorączce - to jasne, że był chory. Dziwiłby się, gdyby nic mu nie dolegało! Jednak fizyczne niedogodności były niczym w porównaniu z tym, co działo się w jego głowie. Znak bolał już tylko wtedy, kiedy przypadkowo go dotknął. Od czasu do czasu bolała też blizna, ale nie było to bardzo uciążliwe. Znacznie gorsze były jego myśli.
Musiał przyznać, że tego nie przewidział.
Uczucie pustki, dławiącej beznadziei. Chłód. Smutek, nieutulony żal. Czuł się, jakby stracił coś bardzo cennego. Oczywiście wiedział, że to niedorzeczne - niczego nie zgubił, nie wydarzyło się nic strasznego! A jednak te niczym nieuzasadnione emocje wciąż pozostawały w jego głowie. Nie potrafił ich wyrzucić, wyzbyć się tych... potworności!
Czuł się słaby. Ledwie udawało mu się utrzymywać mury wokół świadomości - na wszelki wypadek.
Potrzebował kogoś, kto powtarzałby mu, że będzie dobrze. Kto by przytulił i powiedział, że nic mu nie grozi. A jednocześnie czuł się jak jakiś płaczliwy szczeniak, który nie umie poradzić sobie z najprostszym problemem!
Nie chciał już niepokoić Draco. Chłopak i tak pewnie uważał go za świra - nie miał ochoty utwierdzać go w tym przekonaniu. Był pewien, że blondyn powiedziałby mu wszystkie te upragnione słowa - jednak z pewnością w głębi duszy myślałby coś zupełnie innego. Tęsknił za Draco - to prawda. Chciał iść, schronić się w jego ramionach i na chwilę zapomnieć o całym świecie. Jednak przecież ten chłopak także miał swoje własne życie, Harry nie mógł obarczać go sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę!
Postanowił dać mu spokój na jakiś czas. Tak, to będzie dobre rozwiązanie. Harry jakoś... jakoś wytrzyma. To na pewno tylko zwykła chandra, nic więcej. Albo gorączka. Na pewno nie ma niczego wspólnego ze Znakiem. Pozwoli Draconowi przespać tę jedną noc spokojnie.
Były to płonne nadzieje, jednak Harry jeszcze nie mógł o tym wiedzieć.

Zielonooki obudził się zupełnie nagle, w środku nocy. Otworzył oczy - w pokoju panowała ciemność, słyszał tylko oddechy kolegów. Przez chwilę zastanawiał się, co wyrwało go ze snu. Jedną chwilę, zanim...
Fala bólu rozlała się w ramieniu. Chłopak w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby nie krzyczeć. Do oczu napłynęły mu łzy - skulił się na łóżku, gryząc poduszkę. Znak parzył, palił żywym ogniem. Harry dziwił się, że jego skóra nie jest jeszcze zwęglona - domyślał się tylko, że linie symbolu są czarne jak smoła.
Voldemort wzywał śmierciożerców.
Zaciskając zęby, wstał. Wciągnął dżinsy, drżącymi palcami zapinał suwak. Wsunął na stopy trampki, nawet ich nie zawiązując. Narzucił jeszcze pelerynę niewidkę, zanim wyszedł z dormitorium.
Nie umiał znieść tego sam. Albo odgryzie sobie rękę albo zacznie krzyczeć. Jedyną rozsądną opcją było iść do tej jednej osoby, która była w stanie mu pomóc. Nie chciał męczyć Draco, to prawda, ale... Och, do diabła! Obiecywał sobie, że ta jedna noc minie bez ekscesów... A teraz... kolejna fala bólu.
Riddle, ty pieprzony sukinsynu, dopadnę cię za to!
Nie potrafił poradzić sobie sam. To było ponad jego siły. Był słaby.
Teraz.

***

Draco stał przy umywalce, z głową pod kranem. Woda spływała mu po włosach na twarz, szyję, ramiona i łokcie. Praktycznie cały był mokry, a pół posadzki stanowiła jedna, wielka kałuża. Ale to teraz bez znaczenia. Musiał jakoś odwrócić uwagę od Mrocznego Znaku, nie myśleć o tym! Wielki Merlinie...
Przez szum wody przebiło się cichutkie pukanie. Wyprostował się machinalnie, zakręcając kurek. Kto o tej porze...? Och. Harry. Tak, to musi być Harry.
Nie pomylił się. Ledwie uchylił drzwi, a Gryfon już zdążył wślizgnąć się do pokoju. Zrzucił pelerynę - przyszedł tutaj w samych dżinsach i butach. Draconowi wystarczyło jedno spojrzenie na jego rękę - linie Znaku były tak samo wyraźne, jak na jego własnej skórze.
- Voldemort - powiedział tylko Harry. Draco wzdrygnął się na to imię, jednak prawie od razu przygarnął chłopaka do siebie.
- Tak, to on - wymruczał oczywistą prawdę w jego włosy. Zamknął oczy, wdychając zapach wiatru i jarzębiny. Harry objął go i oparł się plecami o drzwi.
- To zawsze tak cię bolało?
- Nie. Na początku prawie wcale. Ale im dłużej to ignorowałem, tym bardziej... bardziej... - Nie dokończył. Przeszył go kolejny paroksyzm cierpienia. Zacisnął zęby. Czuł, że Harry wstrzymał oddech.
Po chwili uczucie osłabło. Tylko trochę, ale przynajmniej znów mogli oddychać. Harry osunął się po drzwiach na podłogę, pociągając Dracona za sobą. Blondyn ułożył się obok niego, zupełnie ignorując stojące kilka kroków dalej łóżko. Pocałował go w szyję. Jego język ześlizgnął się po chwili na obojczyk Gryfona.
- Już niedługo to wszystko minie, Draco - westchnął zielonooki, wplatając palce w jego prawie białe włosy.
- Wiem. To potrwa najwyżej godzinę... - Szepnął Ślizgon. Uniósł się na łokciach, przeczuwając kolejne uderzenie. Nastąpiło sekundę później. Bezwiednie wpił paznokcie w ramię chłopaka, zupełnie ignorując palce Gryfona, zaciskające się na blond włosach.
- Ale... ale ja... - Gryfon oddychał ciężko, walcząc o każdą sylabę. - Nie mówię o tym. Mówię o Voldemorcie. Już niedługo. Jeszcze... kilka... tygodni i pokażę mu... Pokażę mu.
Draco zacisnął zęby, zwijając się w udręce. To już dawno nie było tak silne, już bardzo dawno! Dlaczego... dlaczego akurat teraz? Czemu akurat, kiedy znak miał Harry? Tak szybko... To zbyt wcześnie!
Nie wiedział czy bardziej dręczy go ból, czy słowa jego kochanka. Ale teraz nie chciał o tym myśleć. Sięgnął i przyciągnął do swoich ust okaleczone Znakiem ramię Harry'ego. Polizał gorącą skórę - Gryfon westchnął. Zmienił pozycję - teraz Gryfon siedział na rozporku Dracona. Pożądanie iskrzyło w powietrzu i w tych zielonych, jak mordercze zaklęcie, oczach. Draco znalazł jego usta - języki splotły się, oddechy zmieszały w jeden. Gorzka przyjemność na granicy cierpienia. Najlepsze co mogli sobie dać.
Kolejna fala rozdzierającego bólu wydawała im się odległa, jakby wcale ich to nie dotyczyło. To samo z wszystkimi następnymi. Draco całym sobą skupił się na tych chętnych wargach, błądzących po jego skórze; na dłoniach wplecionych w jego włosy... Żeby tylko chociaż na chwilę odwrócić uwagę od Mrocznego Znaku. Pieścił oliwkową skórę, składał językiem hołd każdej znalezionej rysie i bliźnie.
Nic nie było ważniejsze od tego boskiego ciała, które otworzyło się dla niego, oddając mu wszystko, co tylko mogło - duszę, serce i jęk rozkoszy.
Dokładnie to, co chciał usłyszeć. Nic więcej nie miało znaczenia. Bardzo się o to postarali.

***

Już tylko kilka minut dzieliło ich od świtu. Harry leżał na podłodze, gapiąc się w sufit. Na jego piersi spał spokojnie Draco - Ślizgon był zbyt zmęczony, żeby śniły mu się jakiekolwiek sny. Gryfon od niechcenia przeczesywał palcami jego włosy.
Atak faktycznie trwał godzinę. „Tylko” albo „aż” - kwestia sporna. Ale był tak silny... tak straszny... Harry nie umiał sobie wyobrazić, jak Draco mógł znosić coś takiego przez tyle czasu. Przecież... Boże, to potworne! Nie miał pojęcia, jak mógłby to wytrzymać, gdyby nie było przy nim Ślizgona. To na pewno nie byłoby możliwe bez tych ust i dłoni, które każdym gestem mówiły, że będzie dobrze. Że Harry nigdy nie zostanie sam, że wszystko, wszystko skończy się dobrze...
Voldemort zapłaci - obiecał sobie Gryfon po raz kolejny, z jeszcze większą determinacją. Teraz już wiedział, za co DOKŁADNIE Voldemort będzie płacił. Swoją krwią. Czarny Pan odpowie za wszystko. Nie będzie litości. Harry nigdy już nie dopuści do sytuacji, żeby jego Draco cierpiał tak bezsensownie. Następnym razem będzie na wezwanie Riddle'a przygotowany.
Na pewno. Był tego pewien bardziej, niż świtu. I zmierzchu. I wszystkiego na świecie.

***

CDN



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
31 40
31 40, 38
Budownictwo egzamin, 31-40, 31
31 40
OTŻ 31-40, ogólna technologia żywności SGGW
filozofia pytania 31 40
2015 08 20 08 31 40 01
31 40 Mriusz
ściąga kraty od ziela(31 40
31-40 do wysy, Budowlanka, roboty remontowe test pytania odpowiedzi
31-40, Prywatne, Budownictwo, Materiały, I semestr, geologia - wykład
Gansk Slask Krakow Warszawa Pomorze, kp-31, 40
31-40, Uniwersytet Ekonomiczny JG, Ekonomia Międzynarodowa, sciagi miedzynarodowa
NOO odp 31-40 Kasia, STUDIA, WZR I st 2008-2011 zarządzanie jakością, NOO - nauka o organizacji
Sesje 31 40 z Lucyna Łobos
2015 08 20 08 31 40 01
Wersja do druku Test 4 31 40

więcej podobnych podstron