JAK PAN BÓG KSIĘDZA POWOŁAŁ?
Gdy na którejś katechezie ksiądz Andrzej opowiadał o różnych powołaniach, Maciek nie wytrzymał i zapytał wprost.
- A ksiądz? A księdza, jak Pan Bóg powołał? - W sposób bardzo godny - uśmiechnął się katecheta. - Obyło się bez żadnych dramatycznych wydarzeń. Zaczęło się od tego, że zrozumiałem, do czego nie jestem powołany. Moi bracia uganiali się za dziewczynami, umawiali na randki, a ja… miałem zawszę mnóstwo koleżanek, które bardzo lubiłem, ale żadnej takiej wiecie… od serca. Gdy byłem w trzeciej klasie liceum, pojechałem na oazę, którą prowadził wspaniały ksiądz. Boża radość promieniała od niego z taką siłą, że zarażała nas wszystkich. Gdyby mówił o tym, jak dobrze być chrześcijaninem, a sam miał ponurą minę uwierzylibyśmy mu. On jednak żył tym, co mówił. Modlił się z nami, rozmawiał, kopał w piłkę, chodził po górach… A kondycję to miał…! Ganialiśmy za nim z wywieszonymi jęzorami. Wspaniale grał na gitarze. Wszystkim, co robił, chwalił Pana. Patrzyłem na niego zachwycony i w głębi duszy marzyłem, żeby być takim, jak on.
Przed Najświętszym Sakramentem modliłem się gorąco o rozpoznanie mego powołania. Gdy na drugi dzień otworzyłem Pismo Święte wzrok mój padł na słowa mówiące o tym, że pracy jest dużo, a robotników mało. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że Pan Bóg potrzebuje takich jak ja. Uradowany tym odkryciem pobiegłem do księdza. Spojrzał na mnie uważnie, uśmiechnął się.
- Musisz teraz pilnie słuchać - powiedział - Jeśli Pan Bóg rzeczywiście chce, abyś mu służył jako kapłan, powie ci to.
- I powiedział?
- Na swój sposób. Kiedyś rodzice przypominali mi o modlitwie, wysyłali na Mszę świętą. Po tych wakacjach sam zacząłem odczuwać potrzebę spotkania z Panem. Tyle miałem Mu do powiedzenia… Kiedyś poszedłem na spacer w pobliże seminarium. Jedni klerycy grali w piłkę, inni pędzili do biblioteki… Zapragnąłem być jednym z nich. Gdy w klasie maturalnej zwierzyłem się rodzicom, tato położył mi dłoń na ramieniu i powiedział, że jeżeli jestem pewien swej decyzji to on może być jedynie szczęśliwy, że Bóg wybrał mnie spośród tylu innych. Mama trochę płakała, bo wiadomo, że ksiądz, jak ten liść pędzony wiatrem, raz tu, raz tam, ale w końcu swoim zwyczajem nakreśliła mi krzyżyk na czole i przytuliła do serca.
Gdy przekroczyłem progi seminarium, poczułem się tak, jakbym tu był od zawsze. Biblioteka, widok z okna, schody do kaplicy, wszystko takie swojskie, przyjazne… Pamiętam, że długo klęczałem w ciszy przed Najświętszym Sakramentem i dziękowałem Panu Bogu za dar powołania. Dziękuję zresztą do dziś.
Ewa Stadtmuller
„Przypalona szarlotka”
PROMYK JUTRZENKI 11/2002 s. 5