Sławomir Mrożek, Opowiadania ze zbioru Dwa listy
DWA LISTY
List pierwszy (pisany wzniosłym, egzaltowanym językiem)
Nadawca pisze po latach do znajomego - chodzi mu o wyrównanie dawnych rachunków - nie drogą sadową, ale poprzez zadośćuczynienie osobiste. Okazuje się, że adresat uwiódł kiedyś jego żonę. Nadawca krytykuje wygląd uwodziciela (łysina, brzydkie zęby), narzeka na drażniące przyzwyczajenia np. siorbanie przy jedzeniu zupy. Uwodziciel ma na sumieniu więcej grzechów: pobicie nadawcy i kradzież jego pieniędzy. Mało tego - typ ten nie zgasił też kiedyś papierosa i puścił z dymem jego dom. Nadawca przyznaje, że żona zdradziła go potem kilkakrotnie, ale jej kolejni kochankowie byli ludźmi na poziomie; tylko adresat był zerem. Dochodzi jednak do wniosku, że teraz to wszystko już go nie obchodzi, ponieważ czuje, że jego życie się kończy. Woła do adresata: Przyjacielu wróć![…]Powspominamy dawne dzieje. Żona zawsze kwitnąca, dom, chwała Bogu, odbudowany, a cygarko też się znajdzie.
List drugi (odpowiedź - językiem prostym pisana)
Uwodziciel pisze, że jest już niepalący, bo żona mu nie pozwala. Nie może przyjechać, gdyż nie dostanie urlopu w biurze. Prosi natomiast, by adresat załatwił mu lepszą posadę, a jeśli nie będzie mógł, to chociaż stare zabawki dla dzieci albo ubrania niech mu przyśle (ewentualnie pieniądze). Pisze też o dwójce swoich dzieci (chłopiec wdał się w ojca). Przeprasza za dawne dzieje. Stwierdza, że młodość już minęła i więcej nie trzeba grzeszyć. Kończy list słowami: Składam ukłony dla małżonki pańskiej.
MONIZA CLAVIER
Romans
1.
Pewnego upalnego dnia bohater spacerował sobie po Wenecji, trzymając w ręce tekturową walizkę - miał w niej prowiant i rzeczy osobiste. Wydawało mu się, że wszyscy dookoła zwracali na niego uwagę, starał się na nich zrobić dobre wrażenie. Nagle z tyłu nadjechało troje jeźdźców: dwaj mężczyźni i piękna kobieta. Boh. odsunął się pod drzewo, żeby ich przepuścić. Koń kobiety stanął dęba. Mężczyźni zaczęli coś mówić do boh. po angielsku. Ten nie zrozumiał i natężył się….
2.
Tu nastąpi krótka historia natężeń boh.
Mieszkał kiedyś w niewielkim mieście. Jadał obiady w klubie dla inteligencji. Jego życie było bardzo monotonne. Któregoś dnia zaczęło mu się wydawać nieprawdopodobne to, że widzi wokół siebie ciągle tych samych ludzi. Zastanawiał się nad tym głęboko, w ramach tego zastanawiania tak się natężył, że….zaśpiewał cudownie pięknym głosem O sole mio. Wszyscy w barze wsłuchiwali się z podziwem w tę pieśń. Boh. poczuł, że coś mu przeszkadza w śpiewie. W kącie siedział stały klient baru, wcale nie zwracał uwagi na trele, jadł sobie spokojnie pierogi. Boh. ruszył ze śpiewem na ustach w jego kierunku. Zaczął śpiewać Indyjską pieśń miłosną. Tamten dalej nie zwracał na niego uwagi. Boh. zmienił repertuar i odśpiewał jakąś pieśń kozacką, wykonując jednocześnie rozmaite skoki, wygibasy itp. Ciągle niewzruszony typ wstał i wyszedł z baru. Boh. z poczuciem klęski zapłacił za swój posiłek i także wyszedł.
3.(Powrót do głównego wątku).
Natężenie poskutkowało tym, że boh. nagle zrozumiał, co jeźdźcy mówią i na dodatek sam zaczął płynnie mówić po angielsku. Okazało się, że to jego kapelusz przestraszył konia panny Clavier. Boh. skłonił się przed nią i oznajmił, że zdejmuje kapelusz w hołdzie dla jej piękności. Moniza Clavier (znana aktorka) poprosiła jednego z jeźdźców, by odstąpił konia boh. I podzidowali razem do hotelu. Boh. powiedział M., że go do Wenecji sprowadziły interesy, i że pochodzi ze Wschodu. M. prosiła, by jej opisał krajobraz stepowy. Zaprosiła boh. na wieczór na przyjęcie z okazji festiwalu. Boh. poszedł do miasta, pogryzając kabanosa (jedyne od kilku dni pożywienie). Postanowił iść na wieczorne przyjęcie.
5.
Poszedł na nie w swoim starym, wymiętym ubraniu. Usiadł w kącie i dodawał sobie odwagi za pomocą napojów wysokoprocentowych. Na sali zebrały się największe gwiazdy filmu. Moniza nie nadchodziła. Boh. się upił. Wybiegł na środek, otworzył paszczękę i pokazując trzonowe zęby, wrzeszczał: Za wolność wybili! Goście w popłochu przed nim uciekali.
6.
Boh. obudził się w pokoju hotelowym. Bardzo go bolała głowa. Wstał i popatrzył przez okno: przed hotelem zebrała się liczna grupa fotoreporterów. Wyszedł na zewnątrz i od razu wpadł w ich łapska. Uciekł w popłochu do hotelu. Napotkał jakiegoś mężczyznę, który mu się przedstawił jako sekretarz wielkiego K.M.B. Zaprosił go na uroczyste przyjęcie. Boh. wrócił do pokoju. Zerknął na gazety rozłożone na stoliku - na pierwszych stronach była jego podobizna (z otwarta paszczęką), a pod nią podpis: Romas Monizy Clavier z młodym Rosjaninem.
7.
Długie, dłuuuugie rozmyślania boh. jak to przypadkiem został Rosjaninem. Żeby upodobnić się do człowieka Wschodu, zaczął sobie na noc przyklejać na ukos powieki taśmą klejącą. Mieszkał dalej w hotelu. M. była w nim szaleńczo zakochana, ale on bał się wyjścia z jakąkolwiek inicjatywą.
8.
Boh. wymknął się z hotelu. Spacerował samotnie po mieście. Na małym mostku natknął się na Monizę. Okazało się, że uciekła z przyjęcia. Boh. zbliżył się do niej i zauważył, że kobieta ma małą zmarszczkę na twarzy i w ogóle - wygląda gorzej niż na plakacie. W tym momencie dopiero naprawdę się w niej zakochał. Spacerowali sobie razem po Wenecji.
9.
Boh. dotarł na przyjęcie u K.M.B. Robił tam mnóstwo zabawnych i głupich rzeczy - walił w głowę lokaja, mówiąc, że to taki wschodni zwyczaj, opowiadał głupie anegdotki. W końcu rozbił zabytkową chińską wazę. Gospodarz był nim zachwycony i nie protestował. Boh. ruszył w głąb pałacu i za pomocą kija golfowego niszczył wszelkie zabytki. Chciał nawet zapalić w pałacu ognisko, ale przybył posłaniec z listem od Monizy - prosiła go o spotkanie - jej przyjaciel Jerry postanowił następnego dnia zabrać ją ze sobą do Hollywood. Boh. wybiegł z pałacu; po drodze kazał księżnej zdjąć suknię i zawiesił ją na maszcie flagowym przed pałacem.
10.
Boh. pomyka do Monizy i planuje ich wspaniałe przyszłe wspólne życie w Hollywood.
11.
Boh. pędzi do Monizy przez Plac Św. Marka, przeciska się między turystami. Już jest bardzo, bardzo blisko, a tu nagle między nim a Monizą pojawia się człowiek niosący identyczną tekturową walizkę, jak ta bohatera. Walizka otwiera się nagle i cały ubogi dobytek się wysypuje. Boh. pomaga w panice upychać rzeczy do walizki. Okazuje się, że jej właścielem jest jego rodak. W tym czasie nadbiega przyjaciel M. i porywa aktorkę. Boh. wraz z rodakiem zamieszkał w ubogim hoteliku. Śpią na jednym łóżku i całymi dniami się biją, z przerwami na obiad.
ONA
Przyjaciel boh. zapisał mu w testamencie piękną strzelbę. Boh. wybrał się na polowanie. Leśne zwierzęta wpadły w zachwyt, garnęły się do strzelby, przepychały się. Boh. stanął pod drzewem i poczekał, aż ustawią się w kolejce. Pierwszy był odyniec. Boh. zamierzył się do strzału, zwierzak ruszył, ale strzelba nie wypaliła, wydała tylko odgłos: p…p…p…Zwierzaki rozeszły się ze śmiechem na pyskach. Boh. położył się na mchu i zasnął. Nagle, po kilku godzinach, strzelba wypaliła. Boh. domyślił się, że ona się jąka. Poszedł po radę do rusznikarza. Ten się nią zachwycił i stwierdził, że w przeszłości musiała przeżyć jakiś stres, dlatego jest teraz nerwowa. Poradził, by nie chodzić z nią na razie na polowania, można ewentualnie postrzelać z niej do grzybów (ale nie muchomorów, bo złośliwe to bestyje), potem do muszek i wołków zbożowych. Boh. umieścił strzelbę w oranżerii. Okazało się jednak, że którejś nocy zakradał się do niej rusznikarz. Boh. zaczął więc sypiać w oranżerii. Którejś nocy obudził go brzęk szkła. Zerwał się i wypalił. Przed nim leżał zabity odyniec z wyrazem zachwytu w oczach. Strzelba po tym szoku zamknęła się w sobie i już więcej nie wypaliła. Boh. do dziś żałuje, że ostatni wystrzał odstąpił zwierzowi.
LOLO
Ach ten Lolo. Jak on umie naciskać klawisze. Boh. też potrafi, ale nie tak dobrze jak L. Klawisze są dwojakiego rodzaju - te, które należy i te, których nie należy naciskać. Bohater zawsze naciska te niewłaściwe. A L. zawsze trafia. Po naciśnięciu właściwego ukazuje się kawałek słoninki. Pan z brodą, który te klawisze ustawił, nie pomaga bohaterowi. Musi więc jakoś sobie sam radzić, by nie zginąć z głodu. Kiedy najedzony Lolo znowu tryumfuje i trzyma w łapkach słoninkę, boh. zaczyna mu prawić komplementy. Wtedy zadowolony L. oddaje mu swoją słoninkę. L. lubi rozmawiać o abstrakcjach. Ma prawo, jest najedzony. Bohater myśli tylko o jedzeniu, ale stara się zawsze podtrzymywać rozmowę. L. twierdzi, że jego misją jest udowodnić, że są zdolni do objęcia władzy nad światem. Szczur - to brzmi dumnie. Ma dalekosiężne plany na zdobycie świata. Boh. czasem tylko cichutko piśnie, że przecież to na nic, są zamknięci w klatce. L. to nie zraża. Od paru dni boh. zaczyna odczuwać niepokój, wydaje mu się, że muszą szybko uciekać z klatki, bo zginą. Po nocach śni mu się ocean, przez który płyną z Lolem, uciekając jak najdalej od klatki. L. ignoruje jego ostrzeżenia. Twierdzi, że ze swoją inteligencją na pewno nie zginie. Boh. stwierdza, że też zostanie, bo przy L. na pewno nic mu nie grozi. Tylko dlaczego wciąż się niepokoi?
BŁAZEN
Pan de Calvo dał bohaterowi list polecający do gubernatora San Juan. Boh. zaczął szukać statku, który wyprawia się na Karaiby. Jedyny, który tam płynął był bardzo zniszczony i stary, a jego kapitan przez cały czas był pijany. Któregoś dnia do portu zawitał wspaniały sześciomasztowy statek, który płynął właśnie do gubernatora. Boh. przyłączył się do wyprawy. Wszyscy pasażerowie statku dla umilenia sobie rejsu i zabicia nudy opowiadali o tym, co robili do tej pory na lądzie i co będą robić w przyszłości. Czuli się trochę zagubieni na morzu. Wszyscy robili, co mogli, by nie utracić swej tożsamości. Tylko jeden człowiek był inny. Był to starszy mężczyzna, błazen z zawodu. Nie wyglądał jednak na wesołka. Trzymał się na uboczu i nie próbował nikogo zabawiać. Zapewne chciał zostać błaznem gubernatora i dlatego do niego płynął. Wszyscy pasażerowie liczyli na to, że znajdą pracę na wyspie. Na statku był też duszpasterz, który bezskutecznie starał się nawrócić pasażerów (głównie zaś szulera), był tam także artysta, który przez cały czas czatował na ryby, by móc je namalować.
Nagle wybuchł sztorm. Wszyscy zebrali się pod pokładem i usiłowali się modlić. Woda dostała się do wnętrza. Wszyscy skoczyli do morza i złapali się tratw. Na pokładzie został tylko błazen. Tym razem był ubrany w błazeński strój, na głowie miał czapkę z dzwonkami. Stał na pokładzie, trzymając ster. W końcu statek zatonął. Rozbitków wyłowił ten sam stary, zniszczony statek, którym wcześniej bohater bał się płynąć.
WE MŁYNIE, WE MŁYNIE, MÓJ DOBRY PANIE
Bohaterem jest człowiek już niemłody, parobek u młynarza. Właściciel oddał młyn w dzierżawę, sam zajął się robieniem kariery w wojsku. Nie upominał się o czynsz. Młynarz był raczej leniwym człekiem, bardzo dużo spał, zasypiał w różnych dziwnych miejscach. Jego żonę i parobka łączyła dziwna więź - np. spoglądali czasem razem w okno, trzymając się za ręce. Młynarzowie mieli dużo dzieci. Bachorki kręciły się wszędzie.
Pewnego dnia parobek chciał odetkać zatkaną śluzę i natknął się na topielca. Okazało się, że jest to właściciel młyna. Na piersiach miał złotą gwiazdę. Boh. ją przez przypadek oderwał. Postanowił pochować trupa nocą na wzgórzu i nie mówić nic policji, by po młyn nie zgłosili się spadkobiercy. Zwłoki pochował, a gwiazda służyła mu za lusterko przy goleniu. Któregoś dnia parobek znowu wyłowił przy śluzie topielca. Tym razem był to jego kolega z wojska. Pochował go z należytymi honorami: przybrał taczki kwiatami, położył na nim zwłoki, sam ucharakteryzował się na rumaka pogrzebowego - w zęby wsadził sobie czarną różę z bibuły, dodawał sobie animuszu rżeniem. Postawił koledze pomniczek na grobie. Rodzina młynarza patrzyła na niego ze zdziwieniem. Od tego czasu regularnie wyławiał ze strumienia topielców. Były to zawsze osoby, które kiedyś znał. Chował je na wzgórzu. Wraz z rodziną młynarza urządzał pogrzeby - młynarzowa była płaczką, dzieci pełniły rolę orszaku. Młynarz stał zawsze dalej, ale uczestniczył w ceremoniach. Dzieci traktowały to jak dobrą zabawę. Biegały w górę strumienia, wypatrując nowych topielców. Potem biegły w podskokach do parobka i asystowały przy wyławianiu. Zawsze tym czynnościom z drugiego brzegu przypatrywał się piżmowiec. Pewnego dnia parobek wyłowił kobietę (znał ją kiedyś). Postanowił ją trochę upiększyć - związał jej włosy, wyczyścił sukienkę. Od tego czasu młynarzowa zaczęła się czesać w podobny sposób (jak topielica). Przez długi czas nie było żadnych pogrzebów. Padał intensywny deszcz. Wszyscy się nudzili. Aż któregoś dnia boh. wybrał się nad brzeg strumienia. Z przyzwyczajenia rzucił kamieniem w piżmowca i trafił. Zrobiło mu się żal biedaka. Zwierzątko poczołgało się w krzaki, żeby tam umrzeć. Nagle boh. zobaczył, że na brzegu leży topielec. Podszedł bliżej. Znał bardzo dobrze te rysy. Były to jego własne zwłoki. Długo, długo zastanawiał się, co zrobić. Zaczął mieć poczucie winy. Wobec poprzednich topielców nie miał tego poczucia. Wiedział tylko, że ma obowiązek coś z nimi zrobić. Nie czuł się odpowiedzialny za to, co działo się w górze strumienia. Teraz dręczył go niepokój - skoro jego trup przypłynął, on sam musiał wcześniej być w górze strumienia. Zaczął się bać tego, co się tam działo. Mój trup był okrętem, na którym przypłynął strach i poczucie winy. Bał się też, że rodzina młynarza odkryje trupa. Chciał go ukryć w swoim pokoju, ale było już późno i drzwi od domu były zamknięte od wewnątrz. Zaniósł trupa do obory. Następnego dnia przeniósł go do swojego pokoju. Dużo rozmyślał: Nikt nie wie, jak trudno jest żyć ze swoim własnym trupem. Starał się go jakoś ocucić: robił mu sztuczne oddychanie, prał go po pysku - bez rezultatu. Przesiadywał w swoim pokoju, zaniedbał cmentarzyk. Odwiedził go tylko raz w dzień zaduszny. Nagle przypomniał sobie, że nie zamknął swojego pokoju na klucz. Pobiegł do domu. Pokój był otwarty - przy oknie siedział na krześle jego trup, obok stała młynarzowa, trzymając go za rękę i patrząc w zamyśleniu przez okno. Wieczorem zabrał swoje rzeczy i po kryjomu wymknął się z trupem. Postanowił go oddać rzece. Jednak nie chciał go zostawiać samego. Szedł wzdłuż rzeki, czasem wyplątywał trupa z zarośli, czasem kierował go na mieliznę, a sam szedł do pobliskiego miasta trochę popracować i coś zjeść. Tak wyglądała ich wspólna wędrówka. Boh. zdążył nawet skończyć kurs kreślarski i odtąd więcej zarabiał. Któregoś dnia na jarmarku zobaczył podstarzałą młynarzową z mężem i wyrośniętymi dziećmi. Jednak nawet z nimi nie porozmawiał, ruszył dalej w swą podróż.
NOCLEG
Boh. udał się kiedyś w podróż. Nie miał konkretnego celu. Wysiadł na małej stacyjce i chciał się przesiąść na inny pociąg, ale następny miał być dopiero kolejnego dnia rano. Zatrzymał się na noc w starym domu. Gospodarz przestrzegł go, że nocami tam straszy. Nie miał jednak wyboru, w miasteczku nie było innych wolnych miejsc na nocleg. Długo nie mógł zasnąć, zastanawiał się, co w tym domu może straszyć. Nagle w szafie usłyszał jakiś chrobot. Zajrzał do środka i zobaczył mysz. Najpierw mu ulżyło, ale potem stwierdził, że pewnie nie jest to zwyczajna mysz. Wpadł w panikę. Zabił ją butem. Teraz także but wyglądał podejrzanie. Wyrzucił go przez okno. Spojrzał na swoje ręce - i też się ich przeraził. Nad ranem gospodarz znalazł go nieprzytomnego. Zdołał go ocucić.
TEN, KTÓRY SPADA
Boh. czuje, że spada. Trwa to dość długo. Na początku odczuwał mdłości, teraz tylko się nudzi. Spada wzdłuż skalnej ściany. Próbuje się złapać krzaka kosodrzewiny, ale krzaczek zostaje mu w rękach. Potem łapie gałąź jakiegoś drzewa, ale ona też się urywa. Nagle zauważa, że leci obok niego inny człowiek, który, podobnie jak on złapał się gałęzi. Trzymają ją teraz wspólnie w rękach. Towarzysz zdejmuje kapelusz i uprzejmie się przedstawia. Potem pyta: Pan tez spada? No to będziemy spadać razem. Nagle zobaczyli, że nad nimi spada jakiś starszy jegomość w binoklach, trzymając w objęciach kozicę górską. Boh. rozejrzał się i zauważył, że wokół nich spada wielu ludzi: każdy w inny sposób - jedni prostacko, inni z klasą. Nagle ktoś kopnął boh. w plecy. Okazało się, że to jeden ze spadających mści się w ten sposób za swoje spadanie. Towarzysz dał boh. lekarstwo na kaszel, żeby go przestały plecy boleć. Zobaczyli też człowieka, który, spadając, patrzył na zegarek i wołał, że się śpieszy. Widzieli też dwoje młodych, którzy spadali, trzymając się w objęciach i patrząc na siebie z miłością. Nagle pod sobą ujrzeli wielką kulę złożoną ze spadających. Bardzo brzydko pachniała. Za wszelką cenę starali się od niej oddalić. Nie udawało im się. Kiedy wydawało się, że już wszystko stracone, boh. kichnął i podmuch ten odrzucił ich w bok. Minęli kulę. Towarzysz bohatera tłumaczył, że ci, którzy tworzą kulę są zadowoleni, bo zwróceni są twarzami do środka i nie widzą, że spadają. Nagle boh. i jego towarzysz wpadli we mgłę. Poczuli, że zbliża się ich koniec. Pożegnali się i….. na tym opow. się kończy.
CI, CO MNIE NIOSĄ
Boh. czuje, że jacyś ludzie go niosą na jego własnej kanapie. Nad głową widzi niebo i jest mu bardzo dobrze. Rozmyśla nad tym, jak dobrze być niesionym - nie zna się celu swej podróży, ma się wspaniały widok. Nagle jego „tragarze” odeszli, nawet nie zdążył tego zauważyć. Zostawili go w szczerym polu, w pobliżu jakiejś wsi. Boh. schował kanapę w krzakach. Nagle na drodze pojawił się chłopski wóz. Woźnica przyglądał się bohaterowi z zaciekawieniem. Boh. chciał jakoś odwrócić od siebie uwagę chłopa i usprawiedliwić swoją obecność. Zapytał, czy daleko do szkoły. Woźnica zaproponował mu, że go podwiezie. Tego boh. nie przewidział. Wsiadł na wóz i obiecał sobie, że po dojechaniu do szkoły, od razu gdzieś umknie. Jednak chłop nie odjechał, patrzył, co zrobi podwieziony. Boh. musiał wejść do budynku. Zajrzał do jednej z sal i zobaczył kobietę stojącą na drabinie i podwieszającą pod sufitem girlandę z kwiatów. Zaczął jej pomagać, ale nagle przypomniał sobie o swej kanapie i wybiegł ze szkoły. Zdążył się jednak umówić z młodą kobietą. Pobiegł do swej kanapy, położył się na niej i czekał aż ci, którzy go nieśli, znów po niego przyjdą. Nie nadchodzili. Poszedł więc na umówione spotkanie. Kobieta opowiedziała mu o swym monotonnym życiu (była nauczycielką), o swej rodzinie, w końcu powiedziała, że jest samotna. Boh. nie myślał o jej słowach, zastanawiał się nad sobą i mimochodem prawił jej komplementy. W końcu wyznał jej miłość. Przynieśli kanapę nad jezioro i siedzieli, patrząc na księżyc. Boh. zamieszkał w dawnym dworze. Kobieta przyniosła mu pościel i buty, codziennie przynosiła obiady. Przychodziła do niego popołudniami. Ranki spędzał na spacerach i na rozmyślaniach o byciu niesionym. Tęsknił za tym uczuciem. Pewnego dnia odnalazł na strychu lektykę, wsiadł do środka i czekał, aż ktoś go poniesie. Nikt nie przyszedł. Nauczycielka powiedziała mu kiedyś, że do szkolnej biblioteki przyniesiono nowe półki. Boh. był ciekawy, kto je przyniósł. Okazało się, że grabarz i jego syn. Postanowił zawrzeć bliższą znajomość z grabarzem. Poszedł więc z wódką na cmentarz i pogaworzyli sobie (rozmawiali np. o tym, że jeśli coś jest tzn. że jest, a jeśli tego nie ma tzn. że tego nie ma - i o innych tego rodzaju bzdetach). Grabarz opowiadał też o prałacie, który został przeniesiony do innej parafii. Boh. oczywiście zainteresował się tym, kto go przeniósł. Kiedy się dowiedział, że biskup, stwierdził, że jego pewnie też niosło kilku biskupów. Grabarz i bohater ostro się upili i od razu poczuli do siebie wielką sympatię. Boh. w pewnym momencie zaczął snuć jakieś swoje refleksje. Gadał do kamiennego posągu anioła. Na to nadeszła nauczycielka i oczywiście wszystko mu wybaczyła. Boh. coraz bardziej tęsknił za byciem niesionym, zaczął szorstko i złośliwie traktować nauczycielkę. Któregoś dnia proboszcz zaprosił go na podwieczorek. Dyskutowali na wiele różnych tematów. Ksiądz był ciekawy, co boh. myśli o nauczycielce. Potem zapytał, co sądzi o małżeństwie. Boh. zapytał: A czy księdza kiedy nieśli? Proboszcz trochę inaczej zrozumiał jego słowa i roześmiał się. Boh. długo opowiadał mu o niesieniu. Stwierdził też, że teraz także jest niesiony, a raczej - prawie jest niesiony. Ksiądz myślał, że chodzi mu o to, że jest prawie zbawiony. Zaczął mówić o zbawieniu. Boh. stwierdził, że on bez żadnych zasług był już w niebie (był niesiony). Ksiądz poradził bohaterowi, żeby zapomniał o tym wszystkim i czymś się zajął, np. robieniem kariery. Boh. stwierdził, że nawet gdyby stał się sławny i wszyscy by go wielbili, organizowali wiece, na których nosiliby jego podobizny, nie zastąpiłoby mu to przyjemności bycia niesionym. Na chwilę przerwali dyskusję, bo do księdza przyszli parafianie. Kłócili się między sobą o to, kto następnego dnia ma nieść figurę świętego Bonifacego podczas procesji. Wszyscy chcieli ją nieść. Boh. szybko pożegnał się z księdzem, pomknął do kaplicy, odnalazł figurę. Chciał zdjąć z niej szaty, przebrać się w nie i stanąć na miejscu figury. Jednak ksiądz go na tym przyłapał. Zaczął spokojnie tłumaczyć boh., że nie wytrzymałby całej procesji, mogłaby go ugryźć pszczoła itd. Kiedy spokojne argumenty nie pomagały, ksiądz zagroził, że wezwie pomoc i boh zostanie siłą usunięty z kościoła. Kiedy ksiądz się na chwilę schylił, boh. pchnął figurę, a ona, upadając, uśmierciła księdza.
Następnego dnia boh. obudził się późno. Wyszedł przed dom i zobaczył, że przez krzaki porzeczek biegnie do niego nauczycielka. Poinformowała go o śmierci proboszcza. Z jej słów wywnioskował, że wszyscy parafianie myślą, że nagły zgon był wynikiem nieszczęśliwego wypadku.
Boh. myślał, myślał, aż w końcu doszedł do wniosku, że nie wie nic o księdzu. W czasie ich rozmowy tylko boh. opowiadał o sobie. Stwierdził, że ksiądz był egoistą, skoro nic o sobie nie mówił. Poszedł na plebanię, gdzie było wystawione ciało proboszcza. Stwierdził, że zmarły kapłan jest mu coś winien. Powinien mu odstąpić przyjemność bycia niesionym. Wieczorem, po kryjomu, wywiózł ciało księdza na taczkach i wrzucił do jeziora (wcześniej obciążył je workiem z kamieniami). Stwierdził, że proboszcz byłby niesiony jak błazen, jego zaś poniosą jak króla. Wrócił do kościoła, umościł sobie trumnę, schował w niej papierosy, wywiercił dziurki na powietrze i chciał wejść do środka, ale była za krótka, nie zmieścił się w niej. Z rozczarowaniem zatrzasnął wieko. Stwierdził, że los jest dla niego niesprawiedliwy - kiedy chciał być świętym, przeszkodził mu ksiądz, kiedy umarłym - przeszkodziło mu parę centymetrów wzrostu. Jego głównym celem było - być niesionym, los nie pozwolił mu na osiągnięcie celu. Następnego dnia odbył się pogrzeb proboszcza. Tylko boh. wiedział, że trumna jest pusta. Po ceremonii wrócił do domu.
Wszystkie opowiadania w tym zbiorze mają narrację pierwszoosobową.