(Przełożyła Zofia Chądzyńska)
Kość niezgody......................................................3
Niegodny..............................................................7
Opowieść Rosenda Juareza.................................12
Spotkanie.............................................................17
Juan Muraña........................................................22
Stara pani.............................................................26
Pojedynek............................................................30
Inny pojedynek....................................................35
Guayaquil............................................................39
Ewangelia według świętego Marka.....................46
Raport Brodiego...................................................51
Kość niezgody
Druga Księga Królewska, I 26
Mówią (co jest mało prawdopodobne), że historię tę opowiadał Eduardo, młodszy z braci Nelsonów, w trakcie velorio* przed pogrzebem starszego, Cristiána, który zmarł śmiercią naturalną w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym którymś roku w prowincji Morón. Prawdą jest, że między jednym a drugim kubkiem mate zasłyszał ją ktoś w czasie długiej, zatraconej nocy i opowiedział Santiagowi Dabove, który z kolei opowiedział ją mnie. W wiele lat potem powtórzono mi ją w Turdera, gdzie się to wydarzyło. Druga wersja, trochę dokładniejsza, zasadniczo potwierdzała opowieść Santiaga, ze zwykłymi w takich razach odmianami i przeinaczeniami. Spisuję ją teraz, bo moim zdaniem zawiera w sobie krótkie i tragiczne odbicie losów dawnych mieszkańców wybrzeży. Postaram się zrobić to sumiennie, jakkolwiek już teraz przewiduję, że ulegnę pokusie podkreślenia lub dorzucenia jakiegoś szczegółu.
W Turdera nazywano ich Nilsen. Proboszcz powiedział mi, iż jego poprzednik nie bez zdziwienia wspominał, że w ich domu zobaczył kiedyś stary, zniszczony egzemplarz Biblii w czarnej okładce, drukowany gotyckimi czcionkami. Na ostatnich stronicach zauważył podopisywane ręcznie nazwiska i daty. Była to jedyna książka w tym domu. Przypadkowa kronika Nilsenów zagubiona tak, jak wszystko będzie kiedyś zagubione. Dom, który już nie istnieje, zbudowany był z nie otynkowanych cegieł; sień prowadziła na dwa patia, jedno wyłożone czerwonymi płytami, a drugie z ubitej ziemi. Zresztą niewiele osób ich odwiedzało. Nilsenowie strzegli swojej samotności. Sypiali na pryczach w zapuszczonych pokojach; ich luksusem był koń, siodło, sztylet o krótkiej rękojeści, zadawanie szyku przy sobocie i awanturnicze popijawy. Wiem, że byli wysocy, że mieli rudawe czupryny; Dania lub Irlandia, o których nigdy nie słyszeli, płynęły w krwi tych Kreolów. Okolica bała się “rudzielców", pewno mieli na sumieniu niejedną śmierć. Kiedyś ramię w ramię walczyli z policją, mówiono, że młodszy wdał się w bójkę z Juanem Iberrą, w której nie poszło mu źle, co według tych, którzy znali się na rzeczy, mówiło samo za siebie. Imali się różnych zajęć: pasterstwa, ćwiartowania bydła, kradzieży, a nieraz i gry. Mieli opinię skąpców, chyba że alkohol lub karty zmieniały ich nagle w rozrzutników. Nie wiadomo było, ani kto ich rodził, ani skąd przybyli; posiadali wóz i parę wołów.
Wyglądem nie przypominali gatunku, od którego wzięła swą nazwę cała Costa Brava. To i coś, czego nie znamy, pomaga zrozumieć, czemu byli ze sobą tak związani. Poróżnić się z jednym — znaczyło zrobić sobie dwóch wrogów.
Nilsonowie lubili baby, ale jak dotąd scenerią ich miłosnych przygód były ciemne zaułki i domy publiczne. Toteż bardzo się dziwiono, gdy Cristián wziął do domu Julianę Burgos. Co prawda zyskiwał tym sposobem służącą, ale było faktem, że obsypał ją tanimi błyskotkami i prowadzał ze sobą na zabawy, na te biedne zabawy w conventillos*, gdzie zabronione były quebrada i corte* i wciąż jeszcze tańczono przy pełnym świetle. Juliana miała ciemną skórę, oczy w kształcie migdałów; wystarczyło spojrzeć na nią, by zaczynała się uśmiechać. Na tle ubogiej dzielnicy, pełnej kobiet zniszczonych przez pracę i brak pielęgnacji, całkiem dobrze się przedstawiała.
Z początku Eduardo towarzyszył im, ale potem pojechawszy w jakichś sprawach do Arrecifes wrócił z dziewczyną, którą gdzieś po drodze przygadał; po kilku dniach wyrzucił ją jednak. Zrobił się szorstki, zaczął samotnie pić i nie widywał nikogo. Był zakochany w kobiecie Cristiána. Okolica, która być może spostrzegła to wcześniej aniżeli on sam, ze złośliwą satysfakcją obserwowała utajoną rywalizację braci.
Pewnego wieczoru, wracając dość późno z szynku, Eduardo zobaczył, że u palisady uwiązany jest koń brata. Wystrojony Cristián czekał na niego na patio, kobieta krążyła tam i na powrót z kubkiem mate w ręku. Cristián zwrócił się do Eduarda:
— Jadę na zabawę do Fariasów. Zostawiam ci Julianę. Korzystaj z niej, jeżeli będziesz miał ochotę.
W jego głosie było coś rozkazującego, ale była i czułość. Eduardo popatrzył na niego długą chwilę: nie wiedział, jak się zachować. Cristián wstał, pożegnał się z bratem, nie pożegnał się z Julianą, która była rzeczą, wsiadł na konia i bez pośpiechu, truchtem odjechał.
Od tej nocy dzielili ją między siebie. Nikt nie pozna szczegółów tej haniebnej spółki, obrażającej uczucia całego miasteczka. Jakoś to szło przez parę tygodni, nie mogło jednak trwać. Bracia nie wymawiali między sobą imienia Juliany, nawet gdy trzeba było ją zawołać, ale szukali i znajdowali powody do sprzeczek. Spierali się o sprzedaż skór, choć w gruncie rzeczy chodziło o co innego. Cristián nieraz podnosił głos, Eduardo milczał. Sami nie wiedząc, co robią, pilnowali się wzajemnie. Na głuchej prowincji ludzie nie przyznają innym, nie przyznają nawet przed sobą, że stosunek do kobiety może być czymś więcej niż pożądaniem i zaspokajaniem go, ale obaj kochali Julianę. To ich w jakiś sposób upokarzało.
Pewnego popołudnia, na placu Lomas, Eduardo spotkał Juana Iberrę, który powinszował mu pierwszorzędnej dziewczyny, jaką sobie po mistrzowsku sprokurował. Wtedy to właśnie Eduardo porwał się na niego; nikt w jego obecności nie poważy się kpić z Cristiána.
Kobieta obsługiwała obydwóch ze zwierzęcą uległością, ale nie była w stanie ukryć, że woli młodszego, tego, który wprawdzie nie odrzucił spółki, nie był jednak tym, kto ją zaproponował.
Pewnego dnia kazali Julianie wystawić na pierwsze patio dwa krzesła i odejść, bo mają ze sobą do pomówienia. Spodziewając się, że rozmowa potrwa długo, poszła się położyć, ale bardzo szybko zbudzili ją, mówiąc, że ma zapakować do torby wszystko, co posiada, wraz ze szklanym różańcem i krzyżykiem, który miała po matce. Nic jej nie tłumacząc, wsadzili ją na wóz i ruszyli w milczącą, uciążliwą podróż. Padało. Droga była ciężka, dopiero koło piątej nad ranem dojechali do Morón. Tam sprzedali ją właścicielce domu publicznego, dobili interesu. Cristián wziął pieniądze i podzielił się nimi z bratem.
W Turdera Nilsenowie, do tej pory zagubieni w gmatwaninie (będącej już nawykiem) tej przerażającej miłości, postanowili powrócić do dawnego życia mężczyzn wśród mężczyzn. Wrócili więc do kart, do walk kogutów, do przypadkowych rozrywek. Może nieraz wydawało im się, że są wybawieni, ale każdemu z nich zdarzały się chwile niewytłumaczalnych lub trudnych do wytłumaczenia zamyśleń. Na krótko przed końcem roku młodszy powiedział, że ma coś do załatwienia w stolicy; Cristián pojechał do Morón. Przed wiadomym domem rozpoznał deresza Eduarda; w środku tamten czekał swojej kolejki. Cristián miał jakoby zwrócić się do niego:
— Tak tylko zajeździmy konie. Już lepiej mieć ją pod ręką.
Pomówił z właścicielką, wyjął z pasa jakieś monety i zabrali ją ze sobą. Juliana jechała z Cristiánem. Eduardo dał ostrogę koniowi, aby na nich nie patrzeć.
Wrócili do układu, o którym poprzednio była mowa. Nikczemne rozwiązanie zawiodło także; obaj ulegli pokusie oszukiwania się. Zawisł nad nimi cień Kaina, ale uczucie wiążące Nilsenów było tak silne — kto wie, co wspólnie przeżyli, jak trudne chwile, jakie niebezpieczeństwa — że woleli wyładowywać się na innych: na jakimś nieznajomym, na psach, na Julianie, która stała się kością niezgody.
Marzec kończył się, lecz upały nie ustawały. Pewnej niedzieli (w niedzielę ludzie zwykle rozchodzą się wcześniej) wróciwszy z szynku Eduardo ujrzał, że Cristián zaprzęga woły. Cristián zwrócił się do niego:
— Chodź no. Trzeba zawieźć skóry do Parda; już je załadowałem. Skorzystajmy z chłodu.
O ile się nie mylę, interes Parda leżał trochę bardziej na południe. Pojechali Camino de las Tropas, potem zjechali w bok. Nocą pola wydawały się nie mieć kresu.
Przejechali obok ścierniska; Cristián odrzucił cygaro, które palił, i powiedział niespiesznie:
— Do roboty, bracie. Potem już wyręczą nas sępy. Dziś ją zabiłem. Niech tu zostanie, ona i jej rupiecie. Nie będzie nam więcej bruździła.
Rzucili się sobie w ramiona niemal ze łzami. Połączył ich jeszcze jeden węzeł: kobieta smutnie poświęcona i obowiązek wykreślenia jej z pamięci.
Niegodny
Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały. Tam gdzie dawniej były cukiernie, dziś są bary; sień, przez którą widać było patio zarośnięte winem, jest ponurym korytarzem z windą w głębi. Tak to latami wyobrażałem sobie, że w określonym domu przy ulicy Talcahuano mieści się “Księgarnia Buenos Aires", pewnego ranka przekonałem się jednak, że została zastąpiona przez antykwariat; powiedziano mi również, że jej właściciel, don Santiago Fischbein, umarł. Był tęgi; mniej wyraźnie przypominam sobie jego rysy niż nasze długie rozmowy. Stanowczo i spokojnie wypowiadał się przeciw syjonizmowi, którego skutki jakoby miałyby upodobnić Żydów do innych ludzi, przywiązanych do jednej tradycji i jednego kraju, pozbawiając ich wzbogacającej wszechstronności i wewnętrznych sprzeczności. Fischbein przyznał mi się, że pracuje nad obszerną antologią pism Barucha Spinozy, uwolnionych od całego euklidesowego aparatu, przeszkadzającego lekturze i narzucającego tej fantastycznej teorii iluzoryczne rygory. Pokazał mi (lecz nie chciał sprzedać) ciekawy egzemplarz “Kabbala denudata" Rosenrotha, w mojej bibliotece mam jednak niektóre książki Ginsburga i Waite'a noszące pieczęć jego firmy.
Pewnego popołudnia, kiedy byliśmy sami, opowiedział mi w zaufaniu epizod ze swojego życia, który teraz mogę już opisać. Jak można się domyślić, zmienię niektóre szczegóły.
Opowiem panu coś, czego nigdy nie opowiadałem nikomu. Nie znają tej sprawy najbliżsi przyjaciele, nie zna jej nawet Ana, moja żona. Ale wydarzyła się ona tak dawno temu, że dzisiaj mogę mówić o tym w taki sposób, jakby to nie dotyczyło mnie. Może zrobi pan z tego opowiadanie, ozdobiwszy je nieodzownymi sztyletami. Nie wiem, czy wspominałem panu kiedyś, że pochodzę z Entre Rios. Nie powiem, że byliśmy żydowskimi gauczami, bo nie ma żydowskich gauczów, ale byliśmy kupcami i farmerami jednocześnie. Urodziłem się w Urdinarrain, które zaledwie pamiętam; kiedy rodzice przenieśli się do Buenos Aires, gdzie otworzyli sklep, byłem bardzo mały. O parę ulic od nas płynęło Maldonado, za nim zaczynały się nie zabudowane działki.
Carlyle napisał, że ludzie potrzebują bohaterów. Historia argentyńska Grossa wpajała mi kult San Martina, ale ja widziałem w nim tylko wojskowego, który walczył w Chile, po czym stał się pomnikiem z brązu i nazwą placu. Przypadek ofiarował mi bohatera bardzo od niego różnego, nazwiskiem Francisco Ferrari. Było to nieszczęście dla nas obu. O Franciscu z pewnością nigdy pan nie słyszał.
Nasza dzielnica nie była tak niebezpieczna jak magazyny portowe i nadbrzeże, ale i w niej nie było szynku, gdzie nie zbierałaby się paczka compadritos. Ferrari chadzał do szynku na rogu Triunvirato i Thames. Tam właśnie miało miejsce wydarzenie, na skutek którego przyłączyłem się do jego ludzi. Wszedłem, by kupić paczkę mate, kiedy pojawił się jakiś obcy człowiek z długą grzywą i wąsami i zamówił kieliszek dżinu. Ferrari zwrócił się do niego uprzejmie:
— Niech no mi pan powie, nie spotkaliśmy się czasem zeszłej nocy na tańcach u Juliany? Pan skąd?
— Z San Cristóbal — odpowiedział tamten.
— Radzę panu — nagląco dorzucił Ferrari — żeby się pan nie pokazywał tu więcej. Sąsiedztwo pełne jest ludzi, którzy mogą zrobić panu krzywdę.
Człowiek z San Cristóbal zabrał się, jak stał, z grzywą i wąsami. Może i nie był mniej odważny od Ferrariego, ale wiedział, że tu będzie miał do czynienia z całą bandą.
Od tego popołudnia Francisco Ferrari stał się bohaterem, o jakim marzyło moich piętnaście lat. Był ciemny, raczej wysoki, przystojny wedle kanonów ówczesnej epoki. Ubierał się zawsze na czarno. Pewnego dnia zbliżyło nas jeszcze jedno wydarzenie. Szedłem ulicą z matką i ciotką; z naprzeciwka pojawiło się paru wyrostków, z których jeden głośno zwrócił się do kolegów:
— Ustąpcie miejsca tej trupiarni.
Nie wiedziałem, jak zareagować. W tym momencie włączył się Ferrari, który właśnie wychodził z domu. Popatrzył szczeniakowi prosto w oczy i powiedział:
— Jak ci zaczepki w głowie, to możesz popróbować ze mną.
Powoli zlustrował ich wzrokiem od góry do dołu, żaden nie odezwał się słowem; wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i już ruszał w swoją stronę, ale jeszcze zwrócił się do mnie:
— Jak nie masz nic lepszego do roboty, wpadnij wieczorem do szynku.
Zabrakło mi języka w gębie. Ciotka Sarah skomentowała:
— Prawdziwy dżentelmen, który potrafi wymusić szacunek dla dam.
Chcąc mnie jakoś wybawić z opresji, mama powiedziała:
— Raczej cwaniak, który chce sam zostać na placu.
Sam nie wiem, jak dalej o tym mówić. Teraz wyrobiłem sobie pozycję, mam tę księgarnię, którą lubię, znam się na książkach, szczycę się przyjaźnią wielu ludzi, między innymi pańską, mam żonę i dzieci, należę do partii socjalistycznej, jestem dobrym Argen-tyńczykiem i dobrym Żydem, człowiekiem ogólnie szanowanym. Dziś jestem już prawie łysy. Wtedy byłem biednym prostym chłopakiem, miałem niemal czerwone włosy, żyłem w nędznej portowej dzielnicy; wszyscy patrzyli na mnie z góry. Jak to zawsze młodzi, chciałem być taki jak wszyscy, jak inni. Żeby skończyć z Jakubem, przezwałem się Santiago, ale cóż, Fischbein pozostał. Wszyscy widzimy się na podobieństwo tego, jak nas widzą inni. Ludzie pogardzali mną, zacząłem więc sam sobą pogardzać. W owych czasach, a przede wszystkim w tamtym środowisku, liczyła się odwaga; wiedziałem, że jestem tchórzem. Kobiety onieśmielały mnie; wstydziłem się swojej lękliwej cnoty, swego braku doświadczenia. Nie miałem przyjaciół w moim wieku.
Tego wieczoru nie poszedłem do szynku. Obym w ogóle tam nie poszedł. Ale wyczułem, że w zaproszeniu Ferrariego był rozkaz, i w sobotę zaszedłem tam po kolacji.
Ferrari siedział za jednym ze stołów na poczesnym miejscu. Znałem z widzenia ludzi, którzy mu towarzyszyli; było ich siedmiu. Od Ferrariego był starszy tylko jeden, mówiący niewiele i jakby z trudem, jedyny, którego nazwisko nie wyleciało mi dotąd z pamięci: nazywał się don Eliseo Amaro. Jego szeroką, miękką twarz przecinała blizna. Potem dowiedziałem się, że w swoim czasie odsiadywał wyrok.
Ferrari wskazał don Eliseo inne miejsce, abym mógł usiąść po jego lewej ręce. Byłem zmieszany, bałem się, czy nie wspomni o epizodzie sprzed paru dni. Nic podobnego jednak nie zaszło; mówili o kobietach, o kartach, o zebraniach, o gitarzyście, na którego czekali i który się nie zjawiał, o sprawach miejscowych. Z początku ciężko im szło zaakceptowanie mnie, ale potem pogodzili się z tym, bo taka była wola Ferrariego. Mimo że nosili przeważnie włoskie nazwiska, każdy z nich miał się (i był uważany przez innych) za Argentyńczyka i nawet gaucza. Byli to przeważnie rzeźnicy lub pracownicy rzeźni miejskich; stykali się ze zwierzętami, i to upodabniało ich do chłopów. Podejrzewam, że ich najgorętszym pragnieniem było życie na wzór Juana Moreiry*. Przezwali mnie “Rudzielcem", ale nie było w tym pogardy. To oni nauczyli mnie palić i wielu innych rzeczy.
W burdelu przy ulicy Junín ktoś mnie kiedyś zapytał, czy jestem przyjacielem Francisca Ferrariego. Odpowiedziałem, że nie, czując, iż odpowiedź twierdząca zabrzmiałaby jak przechwałka.
Pewnego wieczoru policja zrobiła nalot na szynk i zrewidowała nas. Niektórych zabrali do komisariatu, ale Ferrariego nie ruszyli. Po dwóch tygodniach znowu się to powtórzyło; tym razem podpadł i Ferrari, który miał w pasie ukryty nóż. Może wypadł z łask komisarza, któż wie.
Dziś widzę Ferrariego jako nieszczęśnika, który miał złudzenia i został zdradzony; wtedy był dla mnie bogiem.
Przyjaźń nie mniej jest tajemnicza niżeli miłość czy też jakiekolwiek inne oblicze zamętu, który nazywamy życiem. Czasem wydawało mi się, że jedyną rzeczą pozbawioną tajemnicy jest szczęście, bo się samo usprawiedliwia. Faktem jest, że Francisco Ferrari, twardy, mocny, odważny, w stosunku do mnie, nędznika, tę przyjaźń objawiał. Ja zaś czułem, że się myli, że nie jestem jej godny. Chciałem zniknąć mu z oczu, lecz nie pozwolił mi na to. Mój niepokój powiększała jeszcze dezaprobata matki; nie godziła się ona na moją zażyłość z tymi, których nazywała mętami, a których naśladowałem. Ale w tym wszystkim ważny był tylko mój stosunek do Ferrariego, nie nikczemne fakty, których dziś już nie żałuję; póki trwa żal, trwa wina.
Pewnego wieczoru ów stary, który ponownie zajął swoje miejsce przy boku Ferrariego, zaczął z nim szeptem jakieś konszachty. Coś knuli. Z drugiego końca stołu uchwyciłem, jak mi się wydało, nazwisko Weidemanna, którego tkalnia leżała na obrzeżach naszej dzielnicy. Niedługo potem, bez żadnych dodatkowych objaśnień, nakazano mi obejść fabrykę i obejrzeć wszystkie wejścia. Ściemniało się, kiedy przeszedłem przez rzeczkę i tory. Przypominam sobie jakieś pojedyncze domy, parę wierzb, kilka nie zabudowanych działek. Fabryka była nowa, ale wyglądała na opuszczoną i zaniedbaną. Teraz w mojej pamięci czerwień jej łączy się z czerwienią zachodu. Była otoczona wysokim ogrodzeniem. Poza główną bramą miała od południa dwa wejścia wprost do pomieszczenia.
Przyznaję, że późno zrozumiałem to, co pewnie pan już odgadł. Zdałem swój raport, potwierdzony przez chłopaka, którego siostra pracowała w fabryce. Ponieważ wszyscy zauważyliby, gdyby nasza paczka nie przyszła popić w sobotę wieczorem, Ferrari zdecydował, że napad odbędzie się w następny piątek. Miałem stać na straży. Rozsądek nakazywał, abyśmy do tej pory jak najmniej pokazywali się razem. Kiedy już znaleźliśmy się sami na ulicy, zapytałem go:
— Ufa mi pan?
— Ufam — odpowiedział. — Wiem, że zachowasz się jak mężczyzna.
I tej nocy, i następnych spałem dobrze. W środę powiedziałem matce, że idę do centrum na nowy kowbojski film. Włożyłem najlepsze ubranie i udałem się na ulicę Moreno. Jazda tramwajem trwała bardzo długo. W komendzie policji kazano mi czekać, w końcu jednak jakiś oficer, Eald czy też Alt, nie pamiętam już, przyjął mnie. Powiedziałem, że przychodzę w poufnej sprawie. Odpowiedział, żebym mówił bez lęku. Wyjawiłem mu plan Ferrariego. Zdumiałem się, że to nazwisko nic mu nie mówi. Inaczej zareagował, kiedy wspomniałem don Elisea:
— A, to jeden z dawnego gangu Urugwajczyka.
Zawołał oficera, który miał pod sobą naszą dzielnicę, i chwilę rozmawiali. Jeden z nich zwrócił się do mnie nie bez lekkiej drwiny:
— A ty przychodzisz z donosem, bo uważasz to za swój obywatelski obowiązek?
— Tak, proszę pana. Jestem dobrym Argentyńczykiem.
Przykazali mi zrobić tak, jak mi szef polecił, tyle że nie miałem gwizdać, gdy zauważę policję. Przy pożegnaniu któryś z nich mnie uprzedził:
— Uważaj no na siebie. Chyba wiesz, co czeka kapusiów.
Lunfardo policjantów przypomina slang dzieciaków ze szkoły. Odpowiedziałem mu:
— Niech mnie zabiją. To najlepsze, co może mnie spotkać.
W piątek od samego rana czułem ulgę, że już nadszedł ten dzień, i wyrzuty z powodu zupełnego braku wyrzutów. Czas dłużył mi się niemiłosiernie. Przez cały dzień nic nie wziąłem do ust. Koło dziesiątej wieczór zebraliśmy się nieopodal fabryki. Któryś z naszych nie zjawił się. Don Eliseo powiedział, że zawsze trafi się jakiś tchórz. Pomyślałem, że niezadługo zwalą na tamtego całą winę. Zanosiło się na deszcz. Bałem się, że dadzą mi kogoś do pomocy, ale zostawili mnie samego przy jednym z wejść. Po chwili zjawili się policjanci z oficerem. Żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, zostawili konie na pustym terenie i przyszli piechotą. Ferrari wyłamał drzwi, tak że mogli wejść, nie czyniąc żadnego hałasu. Ogłuszyły mnie cztery strzały. Pomyślałem, że tam, w środku, zabijają się po ciemku. W tym momencie zobaczyłem policjantów, wyprowadzających chłopaków w kajdankach. Za nimi szli inni, taszcząc ciała Ferrariego i Elisea Amaro. W raporcie stwierdzono, że stawiali opór i nie dali się zaaresztować oraz że pierwsi otworzyli ogień. Wiedziałem, że to nieprawda, bo u nikogo z bandy nie widziałem broni. Policja skorzystała z okazji, żeby wyrównać stare rachunki. Potem dowiedziałem się, że Ferrari próbował uciec, wystarczyła jedna kula. Jak się można było spodziewać, gazety zrobiły z niego bohatera, którym dotąd był tylko w moich oczach.
Mnie zgarnęli z innymi, a po paru dniach zwolnili.
Była jedenasta wieczór; wszedłem do dawnego sklepiku, który dziś jest barem, na skrzyżowaniu Bolivar i Venezuela. Z kąta ktoś psyknął na mnie. Miał w sobie widać coś władczego, bo podszedłem do niego od razu. Siedział przy stoliku, a ja w niezrozumiały sposób wyczułem, że siedzi już tak od bardzo dawna przed pustym kieliszkiem. Nie był ani specjalnie wysoki, ani niski; wyglądał na skromnego rzemieślnika albo też na byłego farmera; wąsy miał rzadkie, siwiejące, a na plecy — z typową dla mieszkańca Buenos Aires dbałością o zdrowie — zarzucone poncho. Poprosił, żebym się z nim czegoś napił. Usiadłem więc i zaczęliśmy gadać. Wszystko to wydarzyło się gdzieś w latach trzydziestych.
Powiedział mi:
— Pan zna mnie najwyżej ze słyszenia, ale ja wiem, kim pan jest. Nazywam się Rosendo Juárez. Może nieboszczyk Paredes wspominał panu o mnie. Stary miał swoje słabostki. Lubił blagować, ale nie żeby chciał kłamać, po prostu żeby jakoś ludzi rozerwać. Dziś nie mamy nic lepszego do roboty, więc opowiem panu całą prawdę o owej nocy, o tej nocy, kiedy zadźgano Koniokrada. Pan to opisał w opowiadaniu, którego nie jestem w stanie ocenić, ale chciałbym, żeby się pan dowiedział, jak było naprawdę.
Przerwał, jakby chcąc zebrać myśli, po czym ciągnął dalej.
— Wiele spraw przydarza się człowiekowi, ale pojmuje je dopiero z latami. To, co wydarzyło się tamtej nocy, miało odległe początki. Wychowałem się w sąsiedztwie Maldonado, za Florestą. Wtedy to już nie była rzeczka, tylko jeden wyschły rynsztok, który na szczęście wreszcie zasypano. Zawsze byłem zdania, że nie należy wstrzymywać postępu. Ostatecznie człowiek rodzi się, gdzie może. Nawet mi przez myśl nie przeszło sprawdzić, kto był moim ojcem. Matka, Clementina Juárez, była przyzwoitą kobietą, która prasowaniem zarabiała na życie. O ile wiem, pochodziła z Entre Rios czy też z Urugwaju, w każdym razie często wspominała o krewnych w Concepción. Rosłem jak dziczka. Jak inni nauczyłem się fechtować za pomocą osmalonego kija. Jeszcze nie zaraziliśmy się futbolem, który wtedy był domeną Anglików.
Którejś nocy, w barze, zaczepił mnie chłopak nazwiskiem Garmendia. Udawałem głuchego, ale tamten, trochę wstawiony, nie rezygnował. Wyszliśmy. Otworzywszy drzwi, niemal już z ulicy, zwrócił się do pijących:
— Spokojnie, nie martwcie się, zaraz wracam.
Skombinowałem nóż. Poszliśmy w stronę rzeczki, powoli, nie spuszczając z siebie oczu. Był trochę starszy ode mnie. Nieraz już biliśmy się ze sobą i czułem, że da mi radę. Szedłem po prawej stronie uliczki, on po lewej. Naraz potknął się o jakieś kamienie. Na to czekałem: niemal nie myśląc, rzuciłem się na niego, poharatałem mu twarz nożem; przez chwilę, w czasie której kotłowaliśmy się, wszystko mogło się zdarzyć, po czym zadałem mu ostateczny cios. Dopiero później poczułem, że i on lekko mnie drasnął. Tej nocy zrozumiałem, jak łatwo jest zabić człowieka czy też zostać przez kogoś zabitym. Rzeczka była prawie wyschnięta; żeby więc zyskać na czasie, ukryłem nieboszczyka za cegielnianym piecem. Bezmyślnie zsunąłem mu z palca pierścień, który stale nosił, poprawiłem kapelusz i nie spiesząc się ruszyłem do baru. Tam powiedziałem:
— Wygląda, że to ja wróciłem.
Poprosiłem o kieliszek caña; faktycznie był mi potrzebny. Dopiero wtedy ktoś zwrócił mi uwagę, że mam pokrwawione ubranie.
Przez całą noc wierciłem się na łóżku, nie mogąc zasnąć. O świcie przyszło po mnie dwóch policjantów. Nieboszczka matka zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy. Poprowadzili mnie jak kryminalistę. Dwie doby spędziłem w areszcie. Nikt do mnie nie przyszedł prócz Luisa Irali, prawdziwego przyjaciela, któremu zresztą nie dali zobaczyć się ze mną. Któregoś ranka przysłał po mnie komisarz. Siedział na krześle, nawet na mnie nie spojrzał.
— To ty załatwiłeś Garmendię?
— Skoro pan tak uważasz...
— Do mnie się mówi szanowny panie. I żadnych wykrętów. Tu są zeznania świadków i pierścień, który znaleziono u ciebie w domu. Podpisz no to.
Zanurzył pióro w kałamarzu, po czym mi je podał.
— Niech pan komisarz pozwoli mi się zastanowić — wydukałem w odpowiedzi.
— Masz dwadzieścia cztery godziny w areszcie na dokładne zastanowienie się. Nie będę cię poganiał. Jeżeli nie pójdziesz po rozum do głowy, będziesz mógł dłużej się zastanawiać odpoczywając w mamrze na Las Heras.
Jak pan może sobie wyobrazić — nie zrozumiałem, o co mu chodziło.
— Jeżeli się zgodzisz, posiedzisz tylko parę dni. Potem cię wypuszczę. Don Nicolás Paredes obiecał mi zająć się tobą.
Dziesięć dni potrwało, zanim sobie o mnie przypomnieli. Podpisałem, co chcieli, i jeden z policjantów zaprowadził mnie na ulicę Cabrera.
Na patio stały konie przywiązane do pali, a w sieni i w środku więcej było ludzi niż w burdelu. Wyglądało to na polityczną naradę. Don Nicolas popijał mate i musiałem czekać, aż raczy mnie przyjąć. Nie spiesząc się oznajmił, że ma zamiar posłać mnie do Morón, gdzie odbywają się wybory. Polecał mnie panu Laferrer, który miał mnie wypróbować. Podyktował list jakiemuś czarno ubranemu chłopakowi, który, jak mi powiedziano, układał wiersze na temat conventillos, nędzy, brudu, rzeczy nie interesujących kulturalnych ludzi. Podziękowałem mu za łaskę i wyszedłem. Za zakrętem nie było już strzegącego mnie policjanta.
Wszystko poszło dobrze. Opatrzność wie, co robi. Śmierć Garmendii, która z początku narobiła mi kłopotów, teraz otwierała drogę do kariery. Jasne, że policja miała mnie w garści, ale zawsze... Jeżeli nie przydałbym się partii, znowu by mnie zamknęli, poczułem się jednak pewnie i liczyłem, że jakoś to będzie. Pan Laferrer powiedział, że o ile nie będę mu robił żadnych kawałów, przydzieli mnie do swojej ochrony. Nie zawiódł się na mnie. Najpierw w Morón, a potem i gdzie indziej zaskarbiłem sobie łaskę moich szefów. Policja i partia wyrobiły mi opinię odważnego cwaniaka. Okazałem się dobry w organizowaniu głosowania tak w stolicy, jak i na prowincji. Wtedy wybory to nie były przelewki. Nie chcę nudzić pana detalami, ale trochę krwi się polało. Nigdy nie znosiłem radykałów, którzy do dziś dnia żyją uczepieni brody swego szefa, Alema. Nie było człowieka, który by nie czuł przede mną respektu. Przygadałem sobie kobietę, którą zwali Lujanera, i wystarałem się o pięknego gniadosza. Przez całe lata robiłem za Moreirę, co kiedyś też pewnie udawał jakiegoś innego gaucza na bakier z prawem. Rżnąłem w karty i ostro popijałem.
Na starość człowiek tak ględzi i ględzi, ale zbliżam się do tego, co chciałem powiedzieć. Nie wiem, czy już wspomniałem Luisa Iralę. Takich przyjaciół policzyć można na palcach. Był to człowiek już niemłody, który nigdy nie brzydził się pracą i który był do mnie bardzo przywiązany. Trzymał się z dala od polityki, z zawodu był stolarzem, nie właził nikomu w drogę i nie pozwalał, by włażono jemu. Któregoś ranka wstępuje do mnie i powiada:
— Pewno słyszałeś już, że Casilda mnie rzuciła. Zabrał mi ją Rufino Aguilera.
Rzeczywiście, coś mi o tym wspominano w Morón.
— Słyszałem — odparłem. — Rufino to jeszcze najlepszy z tych wszystkich Aguilerów.
— Najlepszy — nie najlepszy, teraz będzie miał ze mną do czynienia.
Chwilę pomyślałem, zanim odpowiedziałem.
— Nie można nikogo zabrać. Jeżeli Casilda cię zostawiła, to znaczy, że kocha Rufina, a ciebie ma dosyć.
— A co na to ludzie powiedzą? Że stchórzyłem?
— Dobrze ci radzę, nie pchaj się w żadne afery ani z powodu tego, co ludzie powiedzą, ani z powodu kobiety, która cię nie kocha.
— Nie o nią mi chodzi. Chłop, który przez pięć minut z rzędu myśli o tej samej babie, nie jest mężczyzną, lecz pedałem. Casilda nie ma serca. Ostatniej nocy, jak byliśmy razem, powiedziała mi, że już jestem stary.
— Prawdę ci powiedziała.
— Prawdą jest to, co boli. Ale mnie chodzi o Rufina.
— Uważaj, bracie. Widziałem Rufina w Merlo podczas wyborów. Jest piekielnie szybki.
— Myślisz, że się go boję?
— Wiem, że się go nie boisz, ale pomyśl chwilę: jedno z dwojga — albo go zabijesz i pójdziesz do mamra, albo on ciebie zabije i pójdziesz do piachu.
— I dobrze. A co ty byś zrobił na moim miejscu?
— Nie wiem, ale mojego życia nie należy brać za przykład. Jestem chłopakiem, który żeby nie siedzieć w mamrze, sprzedał się politykom.
— Ja tam nikomu nie będę się sprzedawał. Chcę tylko wyrównać rachunek.
— Więc co? Chcesz ryzykować spokój dla obcego faceta i kobiety, której już nie kochasz?
Ale nie chciał mnie słuchać i poszedł. W parę dni później doszła nas wiadomość, że wyzwał Rufina i zginął z jego ręki.
Chciał zabić, a sam został zabity w równej walce, w walce mężczyzny z mężczyzną. Chociaż dawałem mu przyjacielskie rady, czułem się winny. W parę dni po żałobnym velorio poszedłem na walki kogutów. Nigdy tego nie lubiłem, ale tamtego dnia zbrzydziło mnie to do reszty. Co też mają w głowach te zwierzaki, żeby tak się tłuc bez powodu.
Owego wieczoru, a więc wtedy, kiedy się kończy moje opowiadanie, umówiliśmy się z chłopakami na tańce u Parda. Tyle lat minęło, a jak dzisiaj widzę kwiecistą sukienkę mojej kobiety. Zabawa odbywała się na patio. Nie brakowało pijaczków, którzy chcieli rozrabiać, ale już ja zadbałem, żeby był porządek jak się patrzy. Przed północą pojawili się jacyś nieznajomi. Jeden z nich, którego nazywali Koniokradem i którego zadźgano z ukrycia tej samej nocy, postawił wszystkim kolejkę. Traf chciał, że byliśmy w jakiś sposób do siebie podobni. Widziałem, że coś knuje. Przysiadł się do mnie i zaczął mi prawić komplementy. Powiedział, że pochodzi z północy, gdzie wiele o mnie słyszał. Pozwalałem mu gadać, ale obserwowałem go bez życzliwości. Nie wypuszczał kieliszka z ręki, może zresztą dla dodania sobie kurażu, wreszcie zaproponował mi bójkę. Wtedy zdarzyło się to, czego nikt nigdy nie zrozumiał. W tym podpitym prowokatorze niby w lustrze zobaczyłem samego siebie i zrobiło mi się wstyd. Nie bałem się; może gdybym się bał, poszedłbym się bić. Siedziałem spokojnie, jakby nigdy nic. Tamten, z twarzą tuż koło mojej, krzyknął tak, by go wszyscy usłyszeli:
— Jesteś nędzny tchórz i nic więcej.
— No i dobrze — powiedziałem. — Nie boję się uchodzić za tchórza. Jeżeli masz ochotę, możesz jeszcze dodać, że jestem skurwysynem i że mi naplułeś w twarz. Zadowolony jesteś?
Lujanera wyciągnęła nóż, który zawsze trzymałem za pazuchą, i wcisnęła mi go do ręki; ażeby mnie zdopingować, dodała:
— Zdaje się, Rosendo, że ci będzie potrzebny.
Wypuściłem nóż z ręki i niespiesznie wyszedłem. Skamieniali ze zdumienia ludzie rozsunęli się, aby mnie przepuścić. Nie obchodziło mnie, co myśleli.
Ażeby skończyć z tym życiem, schroniłem się aż do Urugwaju, gdzie zostałem woźnicą. Po powrocie do Buenos Aires osiedliłem się tutaj. San Telmo było zawsze porządną dzielnicą.
Ten, kto czyta rano gazetę, robi to, żeby nie myśleć albo żeby sobie przygotować temat do popołudniowej pogawędki, nic więc dziwnego, że nikt już nie pamięta — a jeżeli, to jak przez sen — wypadku, w swoim czasie głośnego i dyskutowanego, Duncana i Maneca Uriarte. W dodatku wydarzenie to rozegrało się w 1910, w roku komety i Centenario*, i tyle, tyle rzeczy od tamtych lat posiedliśmy i potracili. Jego bohaterowie już nie żyją, a świadkowie uroczyście przysięgli milczeć. Ja także podnosiłem rękę, by przysięgać, i odczułem ważność tego aktu z całą romantyczną powagą moich dziewięciu czy może dziesięciu lat. Nie wiem, czy inni zauważyli, że ja także dałem słowo; nie wiem, czy oni dotrzymali swego. Trudno; oto ta historia, z nieuniknionymi wariacjami, jakie wnosi czas i dobra lub zła literatura.
Owego dnia mój kuzyn Lafinur wziął mnie z sobą na asado* do posiadłości Los Laureles. Nie mogę określić jej położenia: wyobraźmy sobie któreś z północnych miasteczek, pełnych spokoju i cienia, tych miasteczek schodzących ku rzece, które nie mają nic wspólnego z wielkimi miastami rozciągającymi się na równinie. Droga pociągiem trwała wystarczająco długo, aby mnie znudzić, ale jak wiadomo, czas dziecka płynie wolniej. Kiedy mijaliśmy wejściową bramę — ściemniało się. Od razu uderzyło mnie coś dziwnego, znajomego, pierwotnego: zapach piekącego się mięsa, drzewa, psy, suche gałęzie, ogień łączący ludzi.
Gościło tam nie więcej niż dwanaście osób, sami dorośli. Najstarszy, jak się później dowiedziałem, nie miał trzydziestu lat. Byli — szybko to zrozumiałem — znawcami spraw, w których do dziś jestem ignorantem, jak konie wyścigowe, moda, pojazdy, kosztowne kobiety. Nikt nie naraził na szwank mojej nieśmiałości, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Baranina — przyrządzana z powolną starannością przez któregoś z parobków — długo zatrzymała nas w obszernej jadalni. Dyskutowano o rocznikach wina. Znalazła się gitara. O ile pamiętam, mój kuzyn zanucił gauczowską balladę Eliasa Regulesa, a potem zaczął mówić jakieś wiersze w lunfardo, w owym obowiązującym lunfardo tamtych lat, na temat pojedynku na noże w domu przy ulicy Junin. Przyniesiono kawę i cygara. Ani słowa o powrocie do domu. Czułem — jak to wyraził Lugones — niepokój zbyt późnej godziny. Nie zamierzałem patrzeć na zegar. Aby ukryć moją samotność dziecka między dorosłymi, bez przyjemności wychyliłem jeden czy dwa kieliszki wina. Uriarte krzykliwie zaproponował Duncanowi, by we dwóch zagrali w pokera. Ktoś zwrócił uwagę, że to bardzo ubogi rodzaj gry, i zasugerował rozegranie partii we czwórkę. Duncan poparł go, lecz Uriarte, z uporem, którego ani rozumiałem, ani usiłowałem rozumieć, obstawał przy swoim. Poza truco, którego właściwym celem jest zapełnienie czasu psikusami i rymami, oraz skromnym labiryntem pasjansów, nigdy nie lubiłem kart. Ulotniłem się niezauważony. Wielkie domisko nieznajome i ciemne (tylko w jadalni paliło się światło) to dla dziecka więcej niż nieznany kraj dla podróżnika. Krok za krokiem badałem pokoje. Przypominam sobie salę bilardową, oszkloną galerię o szybach w kształcie prostokątów i rombów, dwa bujane fotele i okno, przez które widać było altanę. Zgubiłem się w ciemnościach. Gospodarz, którego imienia po latach nie pomnę, Acevedo czy też Acébal, odnalazł mnie w końcu. Powodowany dobrocią czy też próżnością kolekcjonera zaprowadził mnie do oszklonej gablotki. Kiedy zapalił lampę, zobaczyłem, że zawierała białą broń. Były to noże osławione przez tych, co ich używali. Powiedział mi, że miał majątek pod Pergamino i że jeżdżąc tam i z powrotem po prowincji kolekcjonował to, co udało mu się znaleźć. Otworzył gablotkę i nie patrząc na kartki z objaśnieniami, zaczął mi opowiadać historię każdego kordelasa, brzmiącą prawie zawsze tak samo, różniącą się tylko datą i miejscem. Zapytałem, czy w jego zbiorze figuruje sztylet Moreiry, ówczesnego archetypu gaucza, którego potem zastąpili Martin Fierro i Don Segundo Sombra. Musiał przyznać, że takiego nie ma, ale może pokazać mi identyczny, z głowicą w kształcie litery U. Przerwały mu jakieś zagniewane głosy. Natychmiast zamknął gablotkę; poszedłem za nim.
Uriarte wrzeszczał, że przeciwnik go oszukał. Przyjaciele zgromadzili się wokół. Jak pamiętam, Duncan był wyższy od innych, mocno zbudowany, trochę zgarbiony w ramionach, bez wyrazu, o jasnych, niemal białych włosach. Maneco Uriarte był nerwowy i ciemnej karnacji, może z domieszką indiańskiej krwi, z rzadkim niesfornym wąsem. Było jasne, że wszyscy są pijani; nie wiem, czy po podłodze walały się jakiś butelki, czy też tak mi się dziś wydaje z powodu zbyt częstego chodzenia do kina. Obelgi Uriartego nie ustawały, z początku tylko ostre, potem już drastyczne. Duncan zdawał się go nie słyszeć; w końcu, jakby znużony, wstał i zdzielił go pięścią. Leżąc na ziemi, Uriarte krzyczał, że nie daruje zniewagi, i wyzwał go do bójki. Duncan odmówił i dodał jakby w charakterze wyjaśnienia:
— Po prostu się go boję.
Wszyscy ryknęli śmiechem.
Uriarte, już na nogach, odparł:
— A ja będę się z panem bił, i to już.
Ktoś, niech mu Bóg przebaczy, mruknął, że broni jest pod dostatkiem.
Nie wiem, kto otworzył gablotkę. Maneco Uriarte sięgnął po najdłuższy i najpiękniejszy sztylet, ten z głowicą w kształcie litery U. Duncan, obojętnie, jakby nieobecny, wziął nóż z drewnianą rączką z wyrytym na ostrzu drzewkiem. Ktoś zauważył, że w stylu Maneca było ostrożne wybranie szpady. Nikogo nie zdziwiło, że w tym momencie drżała mu ręka; wszystkich — że ręka Duncana drżała również.
Tradycja wymaga, by ludzie, którzy mają się bić, nie chcąc obrazić domu, w którym się znajdują, wyszli na dwór. Pół żartem, pół serio zagłębiliśmy się w wilgoć nocy. Nie upoiłem się winem, ale tym, co się działo; pragnąłem, by ktoś kogoś zabił, aby kiedyś mieć co opowiadać, mieć co wspominać. Możliwe, że w owej chwili tamci nie byli doroślejsi ode mnie. Czułem, jakby jakiś wir porywał nas wówczas do zguby. Nikt nie przywiązywał wagi do oskarżeń Maneca; wszyscy kładli je na karb zadawnionej rywalizacji, wzmożonej pod wpływem wina.
Maszerowaliśmy pomiędzy drzewami, minąwszy altanę. Uriarte i Duncan szli przodem, przyglądając się sobie — co mnie zdziwiło — jakby obawiali się jakiegoś zaskoczenia. Posuwaliśmy się brzegiem trawnika. Duncan powiedział z łagodną stanowczością:
— To jest odpowiednie miejsce.
Obaj zatrzymali się pośrodku, niezdecydowani. Jakiś głos krzyknął:
— Ciśnijcie to żelastwo, tylko wam przeszkadza, i bijcie się, jak Bóg przykazał.
Ale oni już walczyli. Z początku niezdarnie, jakby bojąc się zranić; z początku patrząc tylko na broń, ale potem już na przeciwnika. Uriarte zapomniał o swej złości, Duncan o swej obojętności czy też pogardzie. Niebezpieczeństwo odmieniło ich; teraz byli to już dwaj mężczyźni, którzy walczyli, a nie dwaj chłopcy. Wyobrażałem sobie walkę jako jeden wielki stalowy chaos, tymczasem mogłem śledzić ją niemal tak dokładnie jak rozgrywkę szachową. Upływ lat mógł, rzecz jasna, przerysować albo zamazać to, co widziałem. Nie wiem, jak długo to trwało. Bywają wydarzenia wymykające się ustalonym miarom czasu.
Bez ponch, którymi można się osłaniać, parowali ciosy przedramieniem. Rękawy, wkrótce w strzępach, ciemniały, nasiąkając krwią. Pomyślałem, że omyliliśmy się, sądząc, iż nie znają tego typu szermierki. Nie potrzebowałem wiele czasu, by zauważyć, że każdy manewrował inaczej; broń była niejednakowa. Duncan, żeby wyrównać swą niekorzystną sytuację, usiłował trzymać się jak najbliżej przeciwnika; Uriarte cofał się, by mieć dość miejsca do długich, niskich dźgnięć. Ten sam głos, który wspomniał o gablotce z bronią, krzyknął:
— Pozabijają się! Zatrzymajcie ich!
Ale nikt nie odważył się interweniować. Uriarte musiał się cofnąć. Wtedy Duncan zaatakował go. Ciała niemal się dotykały. Ostrze Uriartego szukało twarzy Duncana. Nagle wydało nam się krótsze, bo zagłębiło się w piersi. Duncan upadł na trawnik. Wtedy właśnie powiedział bardzo cicho:
— Jakie to wszystko dziwne. Jak jakiś sen.
Nie zamknął oczu, nie poruszył się, a ja zobaczyłem, jak człowiek zabił człowieka.
Maneco Uriarte pochylił się nad umarłym, prosząc go o przebaczenie. Szlochał, nie kryjąc twarzy. To, co zrobił, przerastało go. Teraz wiem, że mniej żałował popełnionej zbrodni niż aktu tak zupełnie pozbawionego sensu.
Nie chciałem już dłużej tego oglądać. To, czego pragnąłem, spełniło się i załamało mnie. Lafinur mówił mi później, że musieli użyć siły, żeby wyrwać broń. Zrobiono tajną naradę i zdecydowano kłamać możliwie jak najmniej, tyle by z pojedynku na noże zrobić pojedynek na szpady. Czterech ze świadków zgodziło się na role sekundantów, wśród nich Acébal. W Buenos Aires wszystko można załatwić; zawsze ktoś ma jakiegoś przyjaciela.
Na mahoniowym stole pozostały rozrzucone bezładnie karty i banknoty, których nikt nie chciał dotykać, na które nikt nie chciał patrzeć.
W ciągu następnych lat wiele razy chciałem zwierzyć się z tej historii któremuś z przyjaciół, ale zawsze dochodziłem do wniosku, że przyjemniej było mieć tajemnicę niż mówić o niej. Około 1929 roku przypadkowa rozmowa sprawiła, że przerwałem to długie milczenie. Emerytowany komisarz policji don José Olave opowiadał mi historie nożowników z wybrzeży La Platy w okolicach Retiro; mówił, że ci ludzie, jeśli chcą zlikwidować przeciwnika, są zdolni do każdej podłości, nie stosują się do żadnych reguł i że przed owym wymyślnym operowaniem sztyletami, o którym dziś się czyta w powieściach i ogląda na scenie, niemal nie bywało prawdziwych pojedynków na noże. Wyznałem, że sam byłem świadkiem jednego z nich, i opowiedziałem mu, co wydarzyło się przed tyloma laty.
Wysłuchał mnie z zawodową uwagą, a potem powiedział:
— A pan jest pewien, że Uriarte i ten drugi nigdy nie mieli do czynienia z nożami? Możliwe, że już przedtem gdzieś na wsi zetknęli się z czymś podobnym.
— Nie — odparłem. — Wszyscy towarzysze tamtej nocy doskonale się znali i nie mogli wyjść ze zdumienia.
Olave mówił dalej, powoli, jakby myśląc na głos:
— Ten sztylet miał głowicę w kształcie U. Tylko dwa takie sztylety okryły się sławą. Sztylet Moreiry, a drugi Juana Almady z Tapalquén.
Coś drgnęło w mojej pamięci. Olave mówił dalej:
— Pan wspomniał o nożu z drewnianą rączką, ozdobionym drzewkiem, znakiem firmowym “Arbolito". Takich noży były tysiące, ale jeden...
Przerwał na chwilę, a potem znów ciągnął:
— Pan Acevedo miał wielki majątek w okolicach Pergamino. Akurat po tych okolicach włóczył się w końcu ubiegłego wieku inny sławny oprych, Juan Almanza. Od pierwszej śmierci, którą zadał mając czternaście lat, zawsze używał takiego właśnie krótkiego noża, który mu wtedy przyniósł szczęście. Juan Almanza i Juan Almada nienawidzili się za to, że ludzie ich ze sobą mylili. Długo się szukali i nigdy się nie znaleźli. Juan Almanza zginął podczas wyborów od przypadkowej kuli. O ile się nie mylę, tamten umarł śmiercią naturalną, w szpitalu Las Flores.
Nic więcej nie zostało powiedziane tego wieczoru. Siedzieliśmy zamyśleni.
Dziewięciu czy też dziesięciu ludzi, dziś już nieżyjących, widziało to, co widziały moje oczy — jak nóż wchodził w ciało i jak ciało upadło na ziemię — ale to, co widzieliśmy, to był finał innej, dawniejszej sprawy. Maneco Uriarte nie zabił Duncana. Noże tu walczyły, nie ludzie. Spały obok siebie, w szklanej gablotce, dopóki nie obudziły ich dłonie. Może zadrżały, gdy je obudzono? Dlatego zadrżała ręka Uriartego, dlatego zadrżała dłoń Duncana. One umiały walczyć — one, a nie ich narzędzia, ludzie — i dobrze walczyły tej nocy. Długo się szukały, po długich drogach, i wreszcie się znalazły, kiedy ich gauczowie byli już prochem. W ich żelazie drzemała przyczajona ludzka niechęć.
Rzeczy trwają dłużej niż ludzie. Któż wie, czy nie spotkają się znowu, czy to już koniec historii.
Latami powtarzałem wszystkim, że wychowałem się w dzielnicy Palermo. Dzisiaj wiem już, że była to tylko literacka fantazja. Prawdą jest, że wychowałem się za żelaznym, zakończonym ostrymi pikami ogrodzeniem, w domu z ogrodem i biblioteką odziedziczoną po ojcu i dziadkach. Palermo noża i gitary rozciągało się — przynajmniej tak mnie zapewniano — za rogiem ulicy. W 1930 roku poświęciłem książkę naszemu sąsiadowi, Evaristowi Carriego, piewcy przedmieść Buenos Aires. Niedługo potem przypadek zetknął mnie z Emiliem Trápani. Jechałem do Morón; Trápani, który stał właśnie przy oknie, dojrzał mnie i zawołał po imieniu. Nie od razu go poznałem, wiele lat minęło od czasu, gdy sąsiadowaliśmy na jednej ławie w szkole przy ulicy Thames. Może pamięta go Roberto Godel, nasz wspólny kolega.
Z Trapanim nigdyśmy się specjalnie nie lubili; potem rozłączył nas czas i obopólna obojętność. Teraz sobie przypomniałem, że w swoim czasie uczył mnie podstaw lunfarda. Zaczęliśmy jedną z tych trywialnych rozmów, które polegają na przekazywaniu bezprzedmiotowych wiadomości, na przykład o zgonie jakiegoś kolegi, dziś będącego już tylko nazwiskiem. Niespodziewanie Trápani rzekł:
— Pożyczono mi twoją książkę o Carriego. Poruszasz w niej cały czas sprawy marginesu społecznego. Powiedz no mi, Borges, co ty możesz o tym wiedzieć? — i spojrzał na mnie z nieukrywanym zgorszeniem.
— Zbadałem sprawę — odparłem.
Nie pozwolił mi dalej mówić.
— Zbadałeś! — powtórzył. — To właściwe słowo. Ja tam nic nie potrzebuję badać. Znam tych ludzi. A po chwili, jakby powierzając mi sekret, dodał:
— Jestem siostrzeńcem Juana Muranii.
Ze wszystkich nożowników, działających w Palermo w latach dziewięćdziesiątych, Muraña najbardziej był znany. Trápani ciągnął dalej:
— Jego żoną była moja ciotka Florentina. Może chcesz poznać jej historię?
Niektóre retoryczne podkreślenia i zręczność pewnych zwrotów nasunęły mi podejrzenie, że nie pierwszy raz to opowiada.
Moja matka nigdy nie pogodziła się z tym, że jej siostra połączyła swoje życie z życiem Juana Muranii, który w jej pojęciu był bandziorem, a w oczach ciotki Florentiny — człowiekiem czynu. Na temat jego śmierci krążyły różne opowieści. Jedni mówili, że pewnej nocy, na zakręcie ulicy Coronel, spadł po pijanemu z kozła i rozbił sobie łeb o kamienie. Inni, że uciekając przed prawem trafił do Urugwaju. Moja matka, która nie znosiła szwagra, nigdy mi nie powiedziała, co naprawdę zaszło. Byłem wtedy mały i w ogóle go nie pamiętam.
W czasie Centenario mieszkaliśmy w pasażu Russell, w długim wąskim domu. Tylne drzwi, zawsze zamknięte na klucz, wychodziły na San Salvador. Facjatkę zajmowała ciotka Florentina, stara już i trochę zdziwaczała. Chuda, koścista, była — a może tak mi się wydawało — bardzo wysoka, mówiła mało. Unikała świeżego powietrza i nie wychodziła nigdy; nie lubiła, by wchodzić do jej pokoju; nieraz przyłapywałem ją na podkradaniu i chowaniu jedzenia. W sąsiedztwie mówiono, że śmierć czy też zniknięcie Muranii pomieszało jej zmysły. Zawsze chodziła ubrana na czarno i głośno do siebie gadała.
Dom, w którym mieszkaliśmy, należał do niejakiego pana Luchessi, właściciela golarni na Barracas. Mojej matce, która była szwaczką, powodziło się bardzo źle. Gdy byłem mały, obijały mi się o uszy niezrozumiałe, ponure słowa: komornik, wywłaszczenie, eksmisja z powodu zaległego czynszu. Matka była bardzo przygnębiona, ciotka zaś powtarzała z uporem: “Juan nigdy się nie zgodzi, żeby nas gringo wyrzucił". I wspominała wypadek — który znaliśmy na pamięć — jakiegoś chama z Południa, który pozwolił sobie wyrazić wątpliwości na temat odwagi jej męża. Gdy Muraña się o tym dowiedział, pofatygował się na drugi koniec miasta, odnalazł go, załatwił jednym pchnięciem i cisnął do Riachuelo. Nie wiem, czy ta historia jest prawdziwa; ważne, że jako taka została przyjęta i powtarzana.
Oczyma duszy widziałem, jak spędzam noc w zaułkach ulicy Serrano, jak żebrzę lub sprzedaję z koszyka brzoskwinie. To ostatnie nie było złe, bo zwalniało od chodzenia do szkoły.
Nie wiem, jak długo trwał ten stan niepokoju. Kiedyś twój nieboszczyk ojciec powiedział nam, że czasu nie należy mierzyć na dni, tak jak się mierzy pieniądze na centy i pesos, bo pesos są jednakowe, a każdy dzień, nawet każda godzina, różnią się od siebie. Nie zrozumiałem, o co mu chodziło, ale zapamiętałem to zdanie. Pewnej nocy miałem sen, który zmienił się w koszmar. Śnił mi się wuj Juan. Nigdy go nie znałem, ale wyobrażałem go sobie jako człowieka tęgawego, o z lekka indiańskim typie, przerzedzonych wąsach i długich włosach. Szliśmy na południe pośród kamieniołomów i chwastów, ale te kamieniołomy i te chwasty były jednocześnie ulicą Thames. W tym śnie słońce stało wysoko na niebie. Wuj Juan był czarno ubrany; zatrzymał się obok czegoś w rodzaju rusztowania ustawionego w wąskim przejściu, wsunął rękę pod marynarkę na wysokości serca, ale nie jak ktoś, kto chce wyciągnąć broń, raczej jak ktoś, kto chce ją ukryć. Smutnym głosem zwrócił się do mnie: “Bardzo się zmieniłem", wyjął dłoń spod marynarki i zobaczyłem, że zakończona jest szponami sępa. Obudziłem się, krzycząc w ciemnościach.
Nazajutrz mama kazała mi iść ze sobą do Luchessiego. Wiedziałem, że chodzi o sprolongowanie płatności; bez wątpienia miałem służyć do tego, by gospodarz zobaczył jej bezsilność. Siostrze nie powiedziała ani słowa, bo tamta sprzeciwiłaby się takiemu poniżeniu. Nigdy przedtem nie byłem na Barracas, wydało mi się, że jest tam więcej ludzi, większy ruch, mniej nie zabudowanych terenów. Za zakrętem zobaczyliśmy policję i tłum ludzi przed domem, do którego szliśmy. Jakiś sąsiad przebiegał od jednej grupki do drugiej i powtarzał, że około trzeciej nad ranem obudził go hałas, usłyszał, że drzwi się otwierają i że ktoś wchodzi; nie słyszał, by drzwi się zamknęły. O świcie znaleziono w sieni Luchessiego w samej bieliźnie. Został zabity ciosami noża. Mieszkał sam. Policji nigdy nie udało się znaleźć winnego. Nic nie zostało skradzione. Komuś przypomniało się, że ostatnio nieboszczyk niemal stracił wzrok; ktoś inny odpowiedział: “Przyszła jego pora". Słowa i ich ton wywarły na mnie wrażenie; z latami zaobserwowałem, że ilekroć ktoś umiera, jakiś amator sensacji robi to samo odkrycie.
Żałobnicy poczęstowali nas kawą i wypiłem filiżaneczkę. W trumnie zamiast nieboszczyka leżała woskowa postać. Zwróciłem na to uwagę mamy; ktoś z obecnych roześmiał się i powiedział, że ta woskowa, czarno ubrana postać to właśnie pan Luchessi. Byłem tak zafascynowany, że nie mogłem oderwać oczu i matka musiała mnie odciągać.
Wtedy zbrodnie nie były częste; ta stała się tematem rozmów na całe miesiące. Przypomnij sobie zresztą, ile się mówiło o Melenie, Campanie i Silleterze. Jedyną osobą w Buenos Aires, której to nie poruszyło, była ciotka Florentina. Ze starczym uporem powtarzała:
— A mówiłam, że Juan nie zniesie, by gringo zostawił nas bez dachu nad głową.
Któregoś dnia lało jak z cebra i zamiast iść do szkoły, zacząłem myszkować po domu. Wszedłem na facjatkę. Ciotka siedziała z założonymi rękami, było jasne, że nie myśli o niczym. W pokoju czuć było wilgoć. W jednym kącie stało żelazne łóżko, o jego poręcz zaczepiony był różaniec; w drugim — drewniany kufer, gdzie chowała rzeczy. Na pobielonej ścianie wisiał kolorowy obrazek Matki Boskiej del Carmen. Na nocnym stoliku stał lichtarz.
Nie podnosząc oczu ciotka powiedziała:
— Wiem, po coś tu przyszedł. Przysłała cię matka. Ciągle nie może uwierzyć, że to Juan nas uratował.
— Juan? — zapytałem zdumiony. — Juan umarł przeszło dziesięć lat temu.
— Juan jest tutaj — odparła. — Chcesz go zobaczyć?
Otworzyła szufladę nocnego stolika i wyciągnęła sztylet, mówiąc łagodnie:
— To on. Wiedziałam, że nigdy mnie nie zostawi. Na całym świecie nie było drugiego takiego. Gringo ani pisnął.
Dopiero wtedy zrozumiałem. Ta biedna, obłąkana kobieta zabiła Luchessiego. Kierowana nienawiścią, szaleństwem, a któż wie, może i miłością, wymknęła się tylnymi drzwiami, ciemną nocą przebiegła wiele ulic, w końcu odnalazła dom i tymi wielkimi kościstymi rękami wbiła nóż. Nóż był Murañą, był tym zmarłym, którego nadal uwielbiała.
Nigdy nie dowiedziałem się, czy opowiedziała tę historię mojej matce. Zmarła na krótko przed eksmisją.
Tyle opowieści Trapaniego, na którego już nigdy więcej się nie natknąłem. W historii kobiety, która pozostała sama i która wcieliła się w swego mężczyznę, w swego tygrysa, w okrutny przedmiot, który po nim pozostał, w narzędzie jego zbrodni, dostrzegam symbol, a może wiele symboli. Juan Muraña był mężczyzną, który przebiegał ulicami mego dzieciństwa, który wiedział to, co wiedzą mężczyźni, który znał zapach śmierci, który potem stał się nożem, a teraz wspomnieniem noża, jutro zaś zapomnieniem, zapomnieniem, które czeka nas wszystkich.
Czternastego stycznia 1941 roku Maria Justina Rubio de Jáuregui kończyła sto lat. Była ostatnią z córek tych, co walczyli o niepodległość, która jeszcze pozostała przy życiu.
Ojca jej, pułkownika Mariana Rubio, nie uchybiając mu, można nazwać pomniejszym bohaterem narodowym. Urodzony w parafii de la Merced, syn hodowców z prowincji, w wojsku andyjskim został chorążym, walczył pod Chacabuco, pod Cancha Rayada, pod Maipú i w dwa lata później w Arequipa. Mówią, że w przededniu tej bitwy José de Olavarría i on wymienili szpady. W początkach kwietnia dwudziestego trzeciego roku miała miejsce słynna potyczka pod Cerro Alto, która, jako że odbywała się w dolinie między dwoma wzgórzami, nosi również nazwę bitwy pod Cerro Bermejo. Jak zawsze zazdrośni o naszą sławę, Wenezuelczycy przypisują to zwycięstwo generałowi Simonowi Bolivarowi, ale bezstronny obserwator, argentyński historyk, nie daje się wprowadzić w błąd i dobrze wie, że laury przysługują pułkownikowi Marianowi Rubio. On to bowiem na czele regimentu huzarów kolumbijskich zdecydował się na niepewną walkę na szable i lance, która przygotowała grunt dla równie sławetnej bitwy pod Ayacucho; w niej także brał udział i został raniony. W dwudziestym siódmym roku, pod bezpośrednimi rozkazami Alveara, wykazał się odwagą pod Ituizaingó. Mimo pokrewieństwa z Rosasem był człowiekiem Lavalle'a i rozpędził partyzantów w akcji, którą potem zawsze nazywał bitwą na szable. Po klęsce unitarystów wyemigrował do Urugwaju, gdzie się ożenił. W czasie Guerra Grande* zmarł w Montevideo, oblężonym przez Blancos* Manuela Oribe, w wieku czterdziestu czterech lat, co wówczas było niemal starością. Był przyjacielem Florencia Varela. Jest mało prawdopodobne, żeby profesorowie Szkoły Wojskowej przyjęli go: zaliczył bitwy, ale ani jednego egzaminu. Pozostawił dwie córki, z których młodsza, María Justina, jest bohaterką niniejszego opowiadania.
W końcu pięćdziesiątego trzeciego roku wdowa po pułkowniku wraz z córkami osiedliła się w Buenos Aires. Nie odzyskały majątku ziemskiego skonfiskowanego przez tyrana, lecz wspomnienie tych utraconych ziem, których nigdy nie widziały, przetrwało w rodzinie długie lata. Mając siedemnaście lat María Justina wyszła za doktora Bernarda Jáure-gui, który, mimo że cywil, bił się pod Pavón i Cepeda; zmarł pełniąc swe obowiązki w czasie epidemii żółtej febry. Pozostawił syna i dwie córki. Mariano, pierworodny, był inspektorem podatkowym, a także stałym bywalcem Biblioteki Narodowej i Archiwuin, nosił się bowiem z myślą napisania wyczerpującej biografii bohaterskiego dziadka, której nigdy nie dokończył, której bodaj nigdy nie zaczął. Starsza z córek, María Elvira, wyszła za mąż za swego kuzyna Saavedrę, urzędnika Ministerstwa Finansów; młodsza, Julia, za niejakiego pana Molinari, który mimo włoskiego nazwiska był profesorem łaciny i człowiekiem wysoce wykształconym. Pominę wnuków i prawnuków; wystarczy, by mój czytelnik wyobraził sobie godną szacunku, podupadłą rodzinę, której przewodził epicki cień i córka zrodzona na wygnaniu.
Żyli skromnie w dzielnicy Palermo, nieopodal kościoła Guadelupe; Mariano pamiętał jeszcze, jak kiedyś z tramwaju na Gran Nacional widział lagunę opływającą nędzne rudery z nie otynkowanej cegły, nie zaś z blachy. Wczorajsza nędza mniej była nędzna niż ta, którą obecnie częstuje nas przemysł. Fortuny również były mniejsze.
Mieszkaniem rodziny Rubio było piętro nad sklepem z pasmanterią. Boczne schody były wąskie, przedłużeniem poręczy po ich prawej stronie był ciemny hol, w którym stał wieszak i parę krzeseł. Z holu wchodziło się do saloniku o wyściełanych meblach, a z saloniku do jadalni, gdzie stały meble mahoniowe i serwantka. Żelazne, zawsze opuszczone z obawy przed nasłonecznieniem, żaluzje przepuszczały niewiele światła. Przypominam sobie, że panował tam zaduch. W głębi były sypialnie, łazienka, małe patio ze studzienką do prania i pokój służbowy. W całym domu nie było książek, poza monografią Andradego z ręcznymi dopiskami i latynoamerykańskim słownikiem Montanera i Simona, który nabyto, ponieważ sprzedawano go na raty i dodawano do niego specjalną półeczkę. Żyli z renty, która przychodziła zawsze z opóźnieniem, i z pieniędzy za dzierżawę terenu — jedynej pozostałości z rozległej niegdyś estancji — w Lomas de Zamora.
W czasie, w którym toczy się moje opowiadanie, stara pani mieszkała z owdowiałą Julią i jej synem. W dalszym ciągu czuła wstręt do Artigasa, Rosasa, Urquizy. Wojna światowa, na skutek której zaczęła nienawidzić Niemców (wiedziała o nich zresztą bardzo niewiele), była dla niej mniej rzeczywista niż rewolucja lat dziewięćdziesiątych i szarża pod Cerro Alto. Począwszy od 1932 roku powoli gasła; najpospolitsze porównania są najlepsze, tylko one bowiem są prawdziwe. Wyznawała, rzecz jasna, katolicyzm, co nie znaczyło, by wierzyła w Jednego Boga będącego Trójcą Świętą ani nawet w nieśmiertelność duszy. Mamrotała modlitwy, których nie rozumiała, palce jej przesuwały paciorki różańca. Zamiast Wielkanocy i Trzech Króli zaczęła obchodzić święta Bożego Narodzenia, podobnie jak z mate przeszła na picie herbaty. Słowa: protestant, żyd, mason, heretyk, ateusz, były dla niej synonimami, które nie znaczyły nic. Póki mogła, tak jak jej rodzice, nie mówiła “Hiszpanie" tylko Godos*. W 1910 roku nie mogła uwierzyć, że infantka, która ostatecznie była księżniczką, wyrażała się jak pospolita Hiszpanka, a nie jak argentyńska dama. Właśnie podczas velorio jej zięcia pewna bogata krewna, która jeszcze nigdy dotąd nie przekroczyła progu ich domu, ale której nazwiska chciwie wypatrywali w rubrykach kroniki towarzyskiej, udzieliła jej tej zawstydzającej informacji. Sposób wyrażania się pani de Jáuregui pozostał staroświecki; w dalszym ciągu mówiła o ulicach de las Artes, del Tempie, de Buen Orden, de la Piedad, o dwóch ulicach Szerokich, o placu Parkowym i o rogatkach. Rodzina umyślnie naśladowała te archaizmy, które u niej były naturalne. Na przykład zamiast “Urugwajczycy" mówili “ci ze Wschodu". Stara pani nie wychodziła z domu i nie przychodziło jej na myśl, że Buenos Aires zmieniło się i rozrosło. Pierwsze wspomnienia zawsze są najżywsze. Wyobrażała sobie za drzwiami miasto z epoki o wiele wcześniejszej niż ta, w której rodzina zdecydowała wynieść się z centrum. Dla niej wozy ciągnione przez woły wciąż jeszcze odpoczywały na placu Once, a więdnące fiołki napełniały zapachem wille w Barracas. “Śnią mi się już tylko umarli" — oto jedno z ostatnich zdań, jakie zasłyszano z jej ust. Nigdy nie była głupia, ale o ile wiem, nigdy również nie zaznała rozkoszy intelektualnych; pozostały jej więc tylko te, które najpierw daje pamięć, a potem zapomnienie. Była zawsze szczodrobliwa. Pamiętam jej uśmiech i spokojne, jasne oczy. Któż wie, jakie wygasłe i wypalone już namiętności żywiła ta stara, niegdyś ponętna kobieta? Lubiła rośliny, których życie, skromne i ciche, podobne było jej życiu; w swoim pokoju hodowała begonie i dotykała liści, których już nie mogła zobaczyć. Aż do 1929 roku, kiedy pogrążyła się w półśnie, opisywała wydarzenia historyczne, zawsze tymi samymi słowami, w tym samym porządku, jakby to były zdrowaśki; podejrzewam, że nie odpowiadające już żadnym obrazom. Było jej obojętne, co je. W sumie — była szczęśliwa.
Według tego, co wiemy, sen jest najtajniejszą z naszych czynności. Poświęcamy mu jedną trzecią życia i nie pojmujemy go. Dla niektórych to nic innego niż zaprzestanie czuwania; dla innych — stan bardziej złożony, ogarniający wczoraj, teraz i jutro; dla jeszcze innych — jeden nieprzerwany ciąg snów. Twierdzić, że pani de Jáuregui spędziła dziesięć lat w łagodnym chaosie, byłoby może błędem; każda chwila z tych dziesięciu lat mogła być nieskalaną teraźniejszością, bez przedtem ani potem. Nie zdumiewajmy się zbytnio ową teraźniejszością, którą liczymy według dni i nocy, według niezliczonych kartek z niezliczonych kalendarzy, według lęków i według wydarzeń; przemierzamy ją każdego ranka jeszcze przed powrotem pamięci i każdego wieczoru przed zaśnięciem. Co dzień dwukrotnie jesteśmy starą panią de Jáuregui.
Jáureguiowie, jak już zauważyliśmy, żyli w nieco fałszywej sytuacji; uważali, że należą do arystokracji, ale ci, którzy do niej należeli, ignorowali ich; byli dumni ze swojego bohaterskiego przodka, którego nie wymieniały jednak podręczniki historii. To prawda, że na jego cześć nazwano ulicę, ale była to mało komu znana uliczka zagubiona na tyłach cmentarza del Oeste.
Wyznaczony dzień był coraz bliższy. Dziesiątego umundurowany wojskowy pojawił się z listem podpisanym przez samego ministra, który zapowiadał swoją wizytę na czternastego. Jáureguiowie pokazali ów list całemu sąsiedztwu, podkreślając drukowany nagłówek i własnoręczny podpis. Potem zaczęli napływać dziennikarze w celu zredagowania komunikatu. Udostępniono im wszystkie dane; było jasne, że nigdy nie słyszeli o pułkowniku Rubio. Dalecy znajomi przez telefon ubiegali się o zaproszenie.
Pilnie przygotowywano się do wielkiego dnia. Wyfroterowano posadzki, wymyto szyby, powymiatano pajęczyny, wypolerowano mahonie, wyczyszczono srebra w serwantce, poprzestawiano meble, w salonie fortepian pozostawiono otwarty, aby ukazać aksamitne nakrycie klawiszy. Ludzie przychodzili i odchodzili. Jedyną osobą, do której nie docierał cały ten rozgardiasz, była stara pani de Jáuregui. Wydawało się, że nic nie rozumie. Uśmiechała się. Przy pomocy służącej Julia przystroiła ją, jakby już była nieboszczką. Pierwszą rzeczą, która miała rzucić się w oczy wchodzącym, był olejny portret przodka, a trochę niżej, na prawo, jego szpada, pamiątka wielu bitew. Nawet w ciężkich chwilach nie zgodzili się jej sprzedać, nosząc się z myślą przekazania kiedyś do muzeum historycznego. Z okazji uroczystości uczynna sąsiadka pożyczyła im wielką donicę geranium.
Uroczystość miała się zacząć o siódmej, naznaczono ją jednak na wpół do siódmej, wiedząc, że nikt nie lubi przychodzić, by “zapalać światła". O siódmej dziesięć nie było jeszcze żywej duszy. Z niejaką cierpkością omówili plusy i minusy niepunktualności. Elvira, która szczyciła się tym, że zawsze zjawiała się o czasie, zawyrokowała, że jest niesłychaną niegrzecznością narażać ludzi na czekanie. Julia, powtarzając słowa swego nieboszczyka męża, twierdziła, że spóźnianie się jest uprzejmością, wygodnie jest, gdy wszyscy się do tego stosują, nikt bowiem nikogo nie pogania. Kwadrans po siódmej ludzie nie mieścili się już w mieszkaniu. Cała dzielnica mogła zazdrośnie podziwiać limuzynę i szofera pani de Figueroa, która nie zapraszała ich prawie nigdy, którą jednak przyjęli wylewnie, aby nikomu na myśl nie przyszło, że widują się tylko przy okazji śmierci jakiegoś biskupa. Prezydent przysłał swojego sekretarza, nader uprzejmego pana, który oznajmił, że będzie dla niego prawdziwym zaszczytem uściśnięcie ręki córki bohatera spod Cerro Alto. Minister, który musiał wcześnie się wycofać, odczytał wyszukane przemówienie, w którym jednakowoż więcej było mowy o generale San Martin niż o pułkowniku Rubio. Stara pani siedziała w swoim fotelu wsparta o poduszki, chwilami pochylała głowę, chwilami wypuszczała z ręki wachlarz. Dystyngowana grupa patriotycznych dam odśpiewała hymn narodowy, którego wydała się nie słyszeć. Fotografowie poustawiali całe towarzystwo w malownicze grupy, hojnie szafując błyskami magnezji. Kieliszki napełnione sherry i porto nie wystarczyły. Otwarto wiele butelek szampana. Pani de Jáuregui nie wypowiedziała ani jednego słowa: pewnie nie wiedziała, kim jest. Od tego wieczoru pozostała w łóżku.
Kiedy obcy opuścili dom, rodzina wystąpiła z zaimprowizowaną zimną kolacją. Zapach tytoniu i kawy przytłumił słabą już woń piżma.
Nazajutrz tak poranne, jak popołudniowe gazety lojalnie się zakłamały, wychwalając cudowną niemal pamięć córki bohatera, “obdarzone mową archiwum stu lat argentyńskiej historii". Julia chciała pokazać jej artykuły. W półcieniu stara pani nadal trwała w bezruchu z zamkniętymi oczami. Nie miała gorączki. Doktor zbadał ją i powiedział, że wszystko jest w porządku. Po paru dniach umarła. Najście tłumu, niecodzienny hałas, magnezja, przemówienia, mundury, powtarzające się uściski rąk i hałaśliwy szampan przyspieszyły jej koniec. Może pomyślała, że to najazd Mazorki*.
Myślę o tych, co zginęli pod Cerro Alto, myślę o zapomnianych ludziach Ameryki i Hiszpanii, którzy padli pod końskimi kopytami, myślę, że ostatnią ofiarą owego lasu lanc w Peru stała się przeszło sto lat później pewna stara dama.
Henry James — którego dzieło ujawniła mi jedna z moich dwóch bohaterek, pani Figueroa — może nie wzgardziłby tą opowieścią. Poświęciłby jej ponad sto stron ironicznych i czułych, ozdobionych skomplikowanymi i nader dwuznacznymi dialogami. Nie wykluczam, że dałby jej jakiś melodramatyczny rys. To, co zasadnicze, nie zmieniłoby się w odmiennej scenerii Londynu czy też Bostonu. Cała sprawa rozegrała się w Buenos Aires i tam ją pozostawię. Ograniczę się do streszczenia przypadku, jako że jego powolny rozwój i wielkoświatowe tło są obce moim literackim obyczajom. Podyktowanie tego opowiadania jest dla mnie skromną i marginesową przygodą. Czuję się zmuszony uprzedzić czytelnika, że wydarzenia mają mniejsze znaczenie niż sytuacja, która je spowodowała, i niż charakter postaci.
Klara Glencairn de Figueroa była wyniosła i wysoka i miała ognistorude włosy. Nie była intelektualistką; raczej wyrozumiała niż sprytna, umiała ocenić pomysłowość innych (mężczyzn, a nawet kobiet). Była gościnna, lubowała się w zmianach, może dlatego tyle podróżowała. Wiedziała, że środowisko, które było jej środowiskiem, jest połączeniem, nieraz arbitralnym, rytuałów i ceremonii, ale lubiła te rytuały i naginała się do nich z gracją. Rodzice bardzo młodo wydali ją za mąż za doktora Isidra Figueroa, który był naszym ambasadorem w Kanadzie i który w końcu zrezygnował z tego stanowiska, twierdząc, że w epoce telegrafu i telefonu ambasady są anachronizmem i niepotrzebnym ciężarem. O tę decyzję mieli doń pretensję wszyscy koledzy. Klara lubiła klimat Ottawy — sama była szkockiego pochodzenia — i nie czuła niechęci do obowiązków ambasadorowej, ale nie przyszło jej do głowy oponować. Figueroa umarł niedługo potem; po paru latach niezdecydowania i poszukiwań Klara poświęciła się malarstwu za przykładem swej przyjaciółki, Marty Pizarro.
Charakterystyczne, że o Marcie Pizarro ludzie zawsze mówili jako o siostrze błyskotliwej rozwódki, Nelidy Sara.
Zanim wybrała pędzel, chciała poświęcić się literaturze. Zamierzała pisać po francusku, bo w tym języku najwięcej czytała; hiszpańskim posługiwała się jak pospolitym narzędziem, podobnie jak panie z prowincji Corrientes posługują się na co dzień językiem gu-arani. Gazety uprzystępniły jej stronice Lugonesa i Ortegi y Gasseta; styl tych mistrzów podsycił podejrzenia Marty, że język, będący jej językiem, mniej się nadaje do wyrażania myśli i pasji niż do słownych próżności. O muzyce wiedziała tylko tyle, ile powinna wiedzieć osoba uczęszczająca przykładnie na koncerty. Pochodziła z prowincji San Luis; swoją karierę rozpoczęła od skrupulatnie wykonanych portretów Juana Crisostoma Lafinura i pułkownika Pascuala Pringlesa, które, zgodnie z przypuszczeniami, zostały nabyte przez muzeum z jej prowincji. Od portretów przodków przeszła do starych domów Buenos Aires, których pastelowe patia malowała pastelowymi kolorami, nie bawiąc się zwyczajem innych w scenograficzne efekty. Ktoś — z pewnością nie pani Figueroa — powiedział, że sztuka jej karmi się dziewiętnastowiecznymi genueńskimi mistrzami. Pomiędzy Klarą Glencairn a Ne-lidą Sara (która jakoby kiedyś podobała się doktorowi Figueroa) zawsze istniała pewna rywalizacja. Może pojedynek odbywał się między nimi, a Marta była tylko jego instrumentem?
Jak wiadomo, wszystko zaczyna się w innych krajach, a potem dopiero przychodzi do nas. Szkoła malarska (dziś jakże niesłusznie zapomniana), która zwała się “konkretną" lub “abstrakcyjną", jakby chcąc tym podkreślić swą pogardę dla języka i logiki, jest jednym z wielu tego dowodów. Szkoła ta jakoby twierdziła, że tak jak muzyce wolno stworzyć własny świat dźwięków, tak malarstwu wolno przedstawiać kolory i formy, które nie reprodukują tego, co widzą nasze oczy. Lee Kapłan napisał, że te płótna, tak oburzające burżuazję, idą za wskazaniami Biblii, uznawanymi również przez świat islamu, mówiącymi, że ręce ludzkie nie powinny odtwarzać podobizn niczego, co żyje. Ikonoklaści, dowodził, powracali do prawdziwej tradycji malarstwa, sprowadzonej na fałszywe tory przez heretyków w rodzaju Dürera czy też Rembrandta. Wrogowie Kapłana zarzucali mu, że czerpie przykłady z dywanów, kalejdoskopów, krawatów. Rewolucje estetyczne kuszą ludzi tym, co nieodpowiedzialne i łatwe; Klara Glencairn zdecydowała, że zostanie malarką abstrakcyjną. Zawsze uwielbiała Turnera; postanowiła wzbogacić abstrakcjonizm jego mistrzowskimi światłocieniami. Pracowała sama dla siebie, wielokrotnie zmieniała lub niszczyła własne kompozycje i zimą 1954 roku wystawiła kolekcję swoich temper w galerii przy ulicy Suipacha, specjalizującej się w dziełach, które wojskowa modna wówczas metafora określała jako awangardę. Doszło do paradoksalnej zaiste sytuacji: ogólnie biorąc krytyki były życzliwe, ale oficjalny organ sekty zganił te niecodzienne formy, które, jakkolwiek niefiguratywne, coś przypominały, coś sugerowały, zmierzch, las czy morze, nie decydując się na surowe kółka lub paski. Zapewne pierwszą osobą, którą to rozbawiło, była sama Klara Glencairn. Chciała być nowoczesna, a oto nowocześni wyrzekli się jej. Ale samo malowanie było dla niej ważniejsze od sukcesu i nie przestała pracować. Nie zważając na to wydarzenie, malarstwo szło więc swoją drogą.
Ukryty pojedynek już się rozpoczął. Marta była nie tylko artystką; głęboko zaangażowana w to, co bez ujmy można nazwać stroną administracyjną sztuki, pełniła funkcję zastępcy sekretarza stowarzyszenia zwanego “Kółkiem Giotta". W połowie 1955 roku udało jej się doprowadzić do tego, że Klara, przyjęta uprzednio do stowarzyszenia, weszła do jego władz jako członek zarządu. Fakt ten, pozornie bez znaczenia, zasługuje na uwagę: Marta poparła przyjaciółkę, jest bowiem bezsporne (acz tajemnicze), że osoba, która wyświadcza przysługę, w jakiś sposób stoi wyżej od tej, która z tej przysługi korzysta.
Około roku sześćdziesiątego “dwa pędzle na międzynarodowym poziomie" — proszę o wybaczenie mi tego żargonu — walczą o pierwszą nagrodę. Starszy z kandydatów poświęcił uroczyste oleje wyobrażeniom przerażających gauczów o wzroście Skandynawów. Jego młodszy rywal zyskał aplauz i wywołał zgorszenie dzięki wymyślnemu chaosowi swych płócien. Jurorzy, ludzie niemłodzi, bojąc się, że będą im zarzucać staromodność, skłaniali się do nagrodzenia młodszego, choć im się nie podobał. Po długich debatach, z początku pełnych kurtuazji, a potem znudzonych, ciągle nie mogli dojść do porozumienia. W czasie trzeciego spotkania ktoś powiedział:
— B. wydaje mi się niedobry. Naprawdę, jest chyba gorszy od samej pani Figueroa.
— A na nią oddałby pan głos? — zapytał inny, z odrobiną pogardy.
— Tak — odparł pierwszy, już rozdrażniony.
Tegoż popołudnia pierwszą nagrodę jednogłośnie przyznano Klarze Glencairn. Była dystyngowana, lubiana, moralnie bez zarzutu, a w dodatku wydawała w swojej posiadłości wspaniałe przyjęcia, z których zdjęcia ukazywały się potem we wszystkich pismach. Okolicznościową kolację wydała Marta. Klara podziękowała jej w paru nieśmiałych słowach. Powiedziała, że nie ma sprzeczności między tym, co tradycyjne, a tym, co nowe, między ustalonym porządkiem a przygodą, że przeciwnie, tradycja jest to długi ciąg przygód. Na bankiecie była śmietanka towarzyska w komplecie, wszyscy członkowie jury i paru malarzy.
Każdy z nas uważa, że krąg jego życia jest pospolity, że losy innych są lepsze. Kult gauczów i Beatus ille* to tęsknoty miasta; Klara Glencairn i Marta, znużone rutyną dostatku, tęskniły do świata sztuki, do ludzi, którzy poświęcili się tworzeniu rzeczy pięknych. Przypuszczam, że w niebie błogosławieni uważają, iż zalety tego miejsca zostały wyolbrzymione przez teologów, którzy nigdy w nim nie byli. Może nawet w piekle potępieni mają mu coś do zarzucenia.
W parę lat potem w Cartagenie odbył się Pierwszy Międzynarodowy Kongres Plastyków Latynoamerykańskich. Każda republika posłała swego delegata. Temat konferencji był — przepraszam za żargon — niezwykle pasjonujący. Czy artysta może oderwać się od swego kraju, czy może pominąć faunę i florę, czy może nie być wrażliwy na zagadnienia społeczne, czy może nie dołączyć swego głosu do tych, którzy cierpią pod jarzmem saskiego imperializmu... i tak dalej, i tak dalej. Zanim został ambasadorem w Kanadzie, doktor Figueroa był na placówce w Cartagenie. Klara, tak dumna ze swojej nagrody, z chęcią by tam powróciła, tym razem w charakterze artystki. Ta nadzieja spaliła na panewce: rząd wydelegował Martę Pizarro. Jej wystąpienia (choć nie zawsze przekonywające) były błyskotliwe, tak przynajmniej brzmiały zgodne opinie korespondentów z Buenos Aires.
Życie wymaga jakiejś pasji. Obie kobiety znalazły ją w malarstwie, a może raczej we wzajemnym stosunku, który im to malarstwo narzuciło. Klara Glencairn malowała przeciw Marcie i w jakiś sposób dla Marty. Każda była sędzią swej rywalki i jej jedyną publicznością. W ich płótnach, których już nikt nie oglądał, spostrzegam, co zresztą było nieuniknione, wzajemne wpływy. Należy pamiętać, że kochały się i że przez cały czas trwania tego intymnego pojedynku były całkowicie lojalne.
Mniej więcej w tym okresie Marta, już przecież niemłoda, odrzuciła ofertę małżeństwa; jedyną sprawą, która ją interesowała, była jej prywatna walka.
Drugiego lutego 1964 roku Klara Glencairn umarła na zawał. W gazetach ukazały się nekrologi i długie wspomnienia, jeszcze obowiązujące w naszym kraju, gdzie kobieta jest przedstawicielką gatunku, a nie jednostką. We wspomnieniach były wzmianki o jej malarstwie i wyrafinowanym guście, ale głównie wysławiano jej wiarę, dobroć, jej niemal anonimową, stałą działalność filantropijną, jej patrycjuszowskie pochodzenie — generał Glencairn brał udział w kampanii brazylijskiej — i znakomitą pozycję w najwyższych sferach stolicy. Marta zrozumiała, że jej życie straciło sens. Nigdy przedtem nie miała uczucia tak całkowitej nieprzydatności. Wspomniała swoje pierwsze, dziś już odległe, wysiłki i wystawiła w Salonie surowy portret Klary, malowany w stylu angielskich mistrzów, których obie tak podziwiały. Niektórzy uznali to za jej najlepsze dzieło. Nie wróciła więcej do pędzla.
W tym subtelnym pojedynku, którego domyślało się tylko parę blisko zaprzyjaźnionych z nimi osób, nie było ani przegranych, ani zwycięstw, nie było także żadnego starcia ani żadnych znaczących zdarzeń, poza tymi, które z szacunkiem zanotowałem. Tylko Bóg (którego gusta artystyczne nie są nam znane) może wręczyć ostateczne laury. Historia, która rozgrywała się w cieniu, kończy się w cieniu.
Wiele już lat upłynęło od pewnego letniego wieczoru, gdy Carlos Reyles, syn urugwajskiego pisarza, opowiadał mi w Adrogue tę historię. W moim wspomnieniu długa kronika nienawiści i jej tragiczny finał łączy się teraz z aptecznym zapachem eukaliptusów i głosami ptaków.
Jak zawsze omawialiśmy splątane losy dwóch naszych ojczyzn, Urugwaju i Argentyny. Carlos był przekonany, że słyszałem o Juanie Patriciu Nolan, który miał opinię chojraka, dowcipnisia i nicponia. Skłamałem, że tak. Nolan umarł w latach dziewięćdziesiątych, ale ludzie do dziś myślą o nim jak o przyjacielu. Naturalnie miał i wrogów, tych nigdy nie brakuje. Reyles opowiedział mi o jednym z jego licznych złośliwych wybryków. Zdarzenie miało miejsce na krótko przed bitwą pod Manantiales; bohaterami jego są dwaj gauczowie z Cerro Largo: Manuel Cardoso i Carmen Silveira.
Jak i na skutek czego powstała między nimi nienawiść? Czy po upływie wieku można odbudować zapomnianą historię dwóch ludzi, których jedynym tytułem do sławy był ich ostatni pojedynek? Ekonom ojca Reylesa “o wąsach jak tygrys", nazwiskiem Laderecha, zasłyszał powtarzane z ust do ust szczegóły, które teraz odnotowuję bez większego przekonania, jako że i zapomnienie, i pamięć lubią zmyślać.
Manuel Cardoso i Carmen Silveira sąsiadowali o miedzę. Źródło nienawiści jest równie tajemnicze, jak źródło innych namiętności, ale mówiono o kłótni z powodu nie znaczonego bydła czy też o “dzikim" wyścigu, w czasie którego Silveira, silniejszy z nich dwóch, zepchnął z toru swoim koniem konia Cardosa. Jakiś czas później w miejscowej gospodzie grali przez wiele godzin w truco; Silveira winszował swemu partnerowi każdej zagrywki, ale w końcu zostawił go bez centa. Chowając pieniądze w sakiewce, jeszcze podziękował Cardosowi za lekcję, jaką od niego otrzymał. Wtedy, mam wrażenie, przeszli do rękoczynów. Walka była ostra, ale kibice, których znalazło się wielu, rozdzielili ich. W tego typu miejscach, w tamtych czasach, człowiek ścierał się z człowiekiem, żelazo z żelazem. Znamienne, że Manuel Cardoso i Carmen Silveira niejednokrotnie bili się ze sobą, o świtaniu lub o zmierzchu, nigdy jednak nie doszło między nimi do ostatecznej rozgrywki. Może ich prostackie, niepełne życia nie miały innej treści niż owa nienawiść i dlatego ją pielęgnowały. Nie podejrzewając tego nawet, stali się nawzajem swymi więźniami.
Nie wiem już, czy fakty, o których opowiem, są przyczyną czy też skutkiem. Cardoso nie tyle z miłości, ile aby zabić czas, zaczął uwodzić sąsiadkę imieniem Serviliana. Wystarczyło, że dowiedział się o tym Silveira, a zabrał się do niej na swój sposób i w końcu sprowadził do siebie na ranczo. Po paru miesiącach jednak wyrzucił ją, bo mu się znudziła. Dziewczyna, pełna urazy, chciała schronić się pod opiekę Cardosa; ten spędził z nią jedną noc, a nazajutrz w południe wygonił. Nie chciał resztek po tamtym.
W owym okresie, przed czy też po Servilianie, nastąpiło zdarzenie z owczarkiem. Silveira bardzo był do niego przywiązany i nazwał go Trzydzieści Trzy. Znalazłszy go w rowie martwego, nie mógł się dość naprzeklinać tego, kto go otruł.
Zimą siedemdziesiątego roku rewolucja pod wodzą Aparicia* zastała obu sąsiadów w tej samej gospodzie, gdzie wtedy grali w truco. Ciemnoskóry Brazylijczyk, który przyjechał na czele rebeliantów, powiedział obecnym, że ojczyzna ich wzywa, że dość już gnębienia przez rząd. Rozdał im odznaki Blancos i skończywszy mowę, której nikt nie zrozumiał, zabrał wszystkich, którzy byli na miejscu. Nie pozwolono im nawet pożegnać się z rodzinami. Manuel Cardoso i Carmen Silveira pogodzili się z losem, który im przypadł w udziale. Życie żołnierza nie jest cięższe od życia gaucza. Spanie w siodle, niepogody — do tego wszystkiego byli przyzwyczajeni; zabijanie ludzi nie kosztowało tak wiele ręki przywykłej do zabijania zwierząt; brak fantazji uwalniał ich od strachu i litości, jakkolwiek ten pierwszy poznali w czasie pierwszych szarż. Dzwonienie ostróg i szczęk broni zawsze słychać, gdy kawaleria przystępuje do akcji. Człowiek, który z początku nie został raniony, uważa, że nic mu się nie stanie. Nie tęsknili za swymi stronami. Pojęcie ojczyzny było im obce; mimo odznak u kapeluszy wszelkie partie były im obojętne. Nauczyli się posługiwać lancą. W czasie nie kończących się marszów i kontrmarszów zrozumieli, że kolegowanie nie przeszkadza im być rywalami. Walczyli ramię przy ramieniu i — o ile wiadomo — nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa.
Jesienią 1871 roku miał nastąpić ich koniec.
Walka, która nie trwała nawet godziny, wybuchła w miejscu, którego nazwy nigdy się nie dowiedzieli. To historycy, później, nadają nazwy bitwom. W przeddzień Cardoso wśliznął się do namiotu dowódcy i cicho poprosił, żeby, o ile nazajutrz wygrają, tamten zachował mu jakiegoś Colorado, bo jeszcze nie zabił nikogo i chciałby wiedzieć, jak to jest. Dowódca przyrzekł mu tę uprzejmość, jeżeli zachowa się jak mężczyzna.
Blancos było więcej, ale tamci byli lepiej uzbrojeni i zdziesiątkowali ich, nacierając ze wzgórza. Po dwóch nieudanych szarżach, które nie doszły do szczytu, ciężko ranny dowódca poddał się. Na własną prośbę został zabity na miejscu.
Ludzie złożyli broń. Kapitan Juan Patricio Nolan, który dowodził Colorados, z wielką starannością przygotował oczekiwaną egzekucję więźniów. Pochodził z Cerro Largo i wiedział o zadawnionej nienawiści pomiędzy Silveiro a Cardoso. Posłał po nich i oznajmił:
— Wiem, że się nie znosicie i że dybiecie na siebie od bardzo dawna. Mam dla was dobrą wiadomość: zanim zajdzie słońce, będziecie mieli okazję dowieść, który jest dzielniejszy. Każę wam poderżnąć gardła na stojąco, a potem zaczniecie się ścigać. Bóg jeden wie, kto zwycięży.
Ten sam żołnierz, który ich przywiódł, odprowadził ich z powrotem.
Wiadomość niezwłocznie obiegła cały obóz. Nolan zadecydował, że wyścig tego popołudnia ukoronuje całą zwycięską kampanię, ale więźniowie wysłali do niego delegata z prośbą, by oni także mogli być świadkami wyścigu i porobić zakłady. Nolan, człowiek rozsądny, dał się przekonać. Zakładano się więc o pieniądze, o części uprzęży, o broń białą i o konie, które w odpowiednim czasie miały być dostarczone wdowom i krewnym. Panował niespotykany upał. Ażeby każdy mógł przespać się trochę, miano zacząć dopiero o czwartej. Nolan, według dobrych kreolskich tradycji, wszystkich jeszcze godzinę przetrzymał. Pewnie omawiał zwycięstwo z innymi oficerami; ordynans chodził tam i z powrotem z kociołkiem gorącej wody na mate.
Z obu stron bitej drogi, pod namiotami, oczekiwali więźniowie siedzący na ziemi, z rękami związanymi na plecach, aby nie przysparzać nikomu roboty. Jedni przeklinali, któryś szeptał “Ojcze Nasz", wszyscy byli dziwnie ogłupiali. Naturalnie nie mogli palić. Wyścig nie obchodził ich już właściwie, ale się gapili.
— Mnie przecież też poderżną gardło — powiedział jeden, jakby z zazdrością.
— Tak, ale w kupie — odparł sąsiad.
— Tak jak i tobie — nie pozostał dłużny pierwszy.
Sierżant szablą naznaczył na drodze poprzeczną kreskę. Silveirze i Cardosowi rozwiązano ręce, żeby nie biegli spętani. Stali od siebie w odległości mniej więcej metra. Każdy z nich postawił nogę na kresce. Niektórzy ludzie krzyczeli, żeby nie nawalili, bo zaufali im i sumy, jakie na nich postawili, były bardzo wysokie.
Silveirze przypadł Pardo Nolan, którego dziadowie byli niewątpliwie niewolnikami przodków kapitana i nosili ich nazwisko; Cardoso dostał zawodowego kata, niemłodego gościa z prowincji Corrientes, który żeby uspokoić skazańców, zwykł był mawiać, poklepując ich po ramieniu: “Co tam, bracie, baby, jak rodzą, gorzej mają".
Z piersiami podanymi do przodu dwaj wrogowie stali, nie patrząc na siebie.
Nolan dał znak.
Pardo, dumny ze swej roli, przesadził i rozpruł szyję ofiary od ucha do ucha. Corrienteńczykowi wystarczyło niewielkie cięcie. Z obu gardeł buchnęła krew. Mężczyźni zrobili po parę kroków i padli na twarze. Cardoso, upadając, wyciągnął ręce. Wygrał i prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowiedział.
Nie zobaczę, jak szczyt Higuerota odbija się w wodach zatoki Placido, nie pojadę do Estado Occidental, w tej bibliotece, którą z Buenos Aires wyobrażałem sobie na tyle sposobów, a która niewątpliwie ma swoją określoną formę i swe rosnące cienie, nie odczytam pisma Bolivara.
Przeglądam poprzedni ustęp, aby zredagować następny, i zaskakuje mnie jego melancholijna patetyczność. Widać nie można mówić o tej republice karaibskiej, nie naśladując, choćby w odległy sposób, najwspanialszego jej piewcy, kapitana Józefa Korze-niowskiego, choć w moim przypadku chodzi o co innego. Intymne pragnienie, by nasycić pompatycznością wydarzenie przykre, acz błahe, podyktowało mi pierwszy ustęp. Z całą uczciwością opiszę, co zaszło. Może to pomoże mi coś zrozumieć. W dodatku wyznać jakiś fakt znaczy z aktora stać się świadkiem, kimś, kto ogląda, co zaszło, i opowiada, a już nie działa.
Zdarzyło się to w ubiegły piątek, w tym samym pokoju, w którym piszę, o tej samej popołudniowej godzinie, tyle że dziś jest trochę chłodniej. Wiem, że mamy tendencję do zapominania rzeczy nieprzyjemnych. Chcę zapisać mój dialog z doktorem Edwardem Zimmermannem z uniwersytetu del Sur w Cordobie, zanim go zmaże zapomnienie. Pamięć o nim jest jeszcze bardzo żywa.
Aby moja opowieść była zrozumiała, muszę pokrótce przypomnieć ciekawą przygodę niektórych listów Bolivara wydobytych z archiwum doktora Avellanos, którego “Historia pięćdziesięciu lat bezrządu", jakoby zagubiona w okolicznościach wszystkim znanych, została odnaleziona i opublikowana w 1939 roku przez jego wnuka, doktora Ricarda Avellanos. Sądząc z opinii umieszczanych w najrozmaitszych publikacjach, listy te nie są specjalnie interesujące, prócz jednego, pisanego w Cartagenie, trzynastego sierpnia 1822, w którym Wyzwoliciel podaje szczegóły swojego spotkania z generałem San Martín. Nie warto podkreślać znaczenia tego dokumentu, w którym Bolivar odsłania chociażby część tego, co wydarzyło się w Guayaquil. Doktor Ricardo Avellanos, uparty przeciwnik oficjalności, odmówił oddania tego listu do Akademii Historii, ale zaproponował go rozmaitym republikom latynoamerykańskim. Dzięki godnemu pochwały zapałowi naszego ambasadora, doktora Melaza, rząd argentyński pierwszy zaakceptował tę bezinteresowną ofertę. Uzgodniono posłanie delegata do Sulaco, stolicy Estado Occidental, który tam sporządzi odpisy listów w celu opublikowania ich tutaj. Rektor uniwersytetu, gdzie pełnię funkcję profesora historii Ameryki, był łaskaw podsunąć ministrowi moją kandydaturę. Otrzymałem także niemal jednogłośne poparcie Akademii Historii, której jestem członkiem. Kiedyśmy już uzgodnili datę przyjęcia mnie przez ministra, dowiedzieliśmy się, że uniwersytet del Sur, który — wolę tak myśleć — nie wiedział o tej decyzji, wysunął kandydaturę doktora Zimmermanna.
Jak może czytelnicy wiedzą, jest to cudzoziemiec, historyk wyrzucony ze swego kraju przez Trzecią Rzeszę, obecnie obywatel argentyński. Z jego prac, na pewno wartościowych, znałem tylko obronę semickiej Kartaginy, sądzonej przez potomność poprzez wrogich jej historyków rzymskich, oraz coś w rodzaju eseju twierdzącego, że rządy powinny być niewidoczne i pozbawione patosu. To zasłużyło sobie na ripostę Martina Heideggera, który wykazał, za pomocą fotokopii tytułów gazet, że nowoczesny szef rządu, daleki od anonimowości, jest raczej protagonistą, gwiazdą baletową, tańczącym Dawidem, który odgrywa pantomimę tragedii swego narodu z całą pompą teatralną, bez wahania sięgając nawet do hiperbol sztuki oratorskiej. Dowiódł tym, że pochodzenie Zimmermanna jest hebrajskie, żeby nie powiedzieć — żydowskie. Ta publikacja szacownego egzystencjalisty była bezpośrednią przyczyną wygnania i koczowniczego żywota naszego gościa.
Bez wątpienia Zimmermann przyjechał do Buenos Aires, aby zobaczyć się z ministrem; ów zaś, za pośrednictwem sekretarza, doradzał mi pomówić z Zimmermannem osobiście i opowiedzieć mu, jak rzeczy stoją, aby nie dopuścić do mało budującego sporu pomiędzy dwoma uniwersytetami. Naturalnie przystałem na to. Po powrocie do domu powiedziano mi, że doktor Zimmermann zapowiedział przez telefon swą wizytę na szóstą po południu. Jak powszechnie wiadomo, mieszkam przy ulicy Chile. Biła szósta, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka.
Z republikańską prostotą sam mu otworzyłem i poprowadziłem do mego gabinetu. Zatrzymał się, aby spojrzeć na patio; białe i czarne kafle, dwie magnolie i studnia pobudziły jego elokwencję. O ile się nie mylę, był trochę zdenerwowany. Nie było w nim nic szczególnego: miał około czterdziestki i wielką głowę. Ciemne okulary zasłaniały oczy. Od czasu do czasu kładł je na stole, a potem z powrotem zakładał. W czasie powitania z satysfakcją skonstatowałem, że jestem wyższy, po czym od razu zawstydziłem się tego typu satysfakcji, jako że nie był to pojedynek fizyczny ani nawet moralny, tylko trochę niewygodne mise au point1*. Jestem złym — a raczej żadnym — obserwatorem, ale pamiętam to, co pewien poeta nazwał (z brzydotą odpowiednią dla tego, co określa) “nieokiełzaną niewydolnością stroju". Dotąd widzę szczegóły jego ubioru w kolorze intensywnie szafirowym, nadmiar guzików i kieszeni. Krawat, jak zauważyłem, był niczym węzeł sztukmistrza, a trzymał się za pomocą dwóch plastikowych klipsów. Miał niewielkie, po wojskowemu przystrzyżone wąsiki, w ręku skórzaną teczkę, jak podejrzewałem, pełną dokumentów. W czasie rozmowy zapalił cygaro i wtedy wydało mi się, że na tej twarzy panuje nadmierny tłok. Trop meublé* — pomyślałem.
Porządek wysłowienia w niepożądany sposób wyolbrzymia fakty, o które chodzi, jako że każde słowo zajmuje miejsce na stronicy i chwilę w umyśle czytającego. Poza wizualną pospolitością, o której mówiłem, człowiek ten robił wrażenie doświadczonego przez życie.
W moim gabinecie wisi owalny portret pradziadka, który brał udział w wyzwoleńczej wojnie, i stoją oszklone gabloty pełne szpad, medali, sztandarów. Pokazywałem mu ze zwięzłym wyjaśnieniem te stare chwalebne pamiątki. Szybko rzucał na nie wzrokiem, jakby wypełniał obowiązek, i uzupełniał moje słowa z nie zamierzoną, jak sądzę, impertynencją. Na przykład mówił:
— Zgadza się. Bitwa pod Junín. Szóstego sierpnia 1824. Kawaleryjska szarża Juareza.
— Suareza — poprawiłem.
Przypuszczam, że błąd był zamierzony. Rozłożył ręce ze wschodnią przesadą i wykrzyknął:
— Otóż i mój pierwszy, ale nie ostatni błąd! Żywię się tekstami, potykam się więc i upadam. W panu ta interesująca przeszłość żyje!
Wymawiał “w" tak jak “f”.
Te pochlebstwa nie spodobały mi się. Jego natomiast więcej zainteresowały książki. Niemal miłośnie przesunął wzrokiem po tytułach i — pamiętam — powiedział:
— Och, Schopenhauer, który wątpił w historię... To samo wydanie Grisebacha miałem w Pradze. Myślałem, że zestarzeję się wśród tych przyjaznych, poręcznych tomów, ale historia właśnie, wcielona w jednego obłąkańca, wygnała mnie z tego domu, z tego miasta. No i znalazłem się tu, w Ameryce, w gościnnym domu pana...
Mówił niepoprawnie, choć płynnie. Wyraźny akcent niemiecki współżył z hiszpańskim seplenieniem.
Usiedliśmy już i skorzystałem z tego, co powiedział, żeby poruszyć interesującą nas sprawę.
— Tu historia jest litościwsza. Mam nadzieję, że umrę w tym domu, w którym się urodziłem. Tu moja babka przywiozła tę szpadę, która najeździła się po całej Ameryce. Tu rozmyślałem nad przeszłością i komponowałem moje książki. Mógłbym niemal powiedzieć, że nigdy nie opuszczałem tej biblioteki, ale teraz wreszcie wyjeżdżam za granicę i poznam ziemie, które znałem dotąd tylko z mapy.
Uśmiechem pokryłem mój ewentualny wyskok retoryczny.
— Czy ma pan na myśli pewną republikę karaibską? — zapytał Zimmermann.
— Tak. Dzięki tej szykującej się właśnie podróży mam zaszczyt gościć pana — odparłem.
Trinidad podała nam kawę. Z powolną pewnością siebie mówiłem dalej:
— Wie pan zapewne, że minister zlecił mi zrobienie odpisów i opatrzenie wstępem listów Bolivara, przypadkiem odkrytych w archiwum doktora Avellanos. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ta misja jest ukoronowaniem pracy całego mojego życia, pracy, którą niejako mam we krwi.
Sprawiło mi ulgę powiedzenie tego, co miałem powiedzieć. Zimmermann jakby nie usłyszał; jego oczy nie patrzyły na mnie, tylko na książki za moimi plecami. Teraz przytakiwał, najpierw zdawkowo, potem z emfazą.
— We krwi! Jest pan prawdziwym historykiem. Pańscy przodkowie wędrowali już po polach Ameryki i wygrywali wielkie bitwy, gdy moi zaledwie wyłonili się z getta. Zgodnie z pańskimi wymownymi słowami, pan ma historię we krwi. Panu wystarczy uważnie się wsłuchać w swój wewnętrzny głos. Ja natomiast muszę jechać aż do Sulaco, by przejrzeć i odczytać nie kończące się, może apokryficzne dokumenty. Niech mi pan wierzy, doktorze: zazdroszczę panu!
Przez jego słowa nie przebijało ani wyzwanie, ani drwina. Były wyrazem woli, która czyniła z przyszłości coś równie nieodwracalnego, jak przeszłość. Nie argumenty były ważne: siła tkwiła w samym człowieku, nie w jego dialektyce. Zimmermann mówił dalej, z pedagogiczną powolnością:
— W tym, co się tyczy Bolivara, przepraszam, San Martina, pana stanowisko, drogi mistrzu, dobrze jest znane. Votre siège est fait. Jeszcze nie czytałem odnośnego listu Bolivara, ale należy przypuszczać, że napisał go, by się usprawiedliwić. W każdym razie ten okrzyczany list wyjaśni nam tylko punkt widzenia Bolivara, nie zaś San Martina. Kiedy już zostanie opublikowany, będzie trzeba wyważyć go, przeanalizować, przecedzić przez krytyczne sito, jeśli zajdzie potrzeba — odrzucić. Nikt nie jest bardziej wskazany do wydania ostatecznego wyroku niż pan ze swą lupą. Skalpel i lancet, jeżeli wymagają tego rygory nauki! Niech mi pan pozwoli dodać, że nazwisko publikującego list pozostanie na zawsze z nim związane. Panu, w pewien szczególny sposób, to nie przystoi. Publiczność nie rozróżnia odcieni.
Dziś rozumiem, że wszystko, nad czym naradzaliśmy się od tej chwili, było kompletnie niepotrzebne. Może już wtedy to odczułem. Ażeby nie musieć stawiać mu czoła, uczepiłem się jakiegoś szczegółu i zapytałem, czy rzeczywiście uważa, że listy są apokryfami.
— Nawet jeżeli są napisane ręką Bolivara — odpowiedział — nie znaczy, że zawierają całą prawdę. Bolivar mógł chcieć oszukać swego korespondenta, mógł zresztą po prostu sam się mylić. Pan, historyk, myśliciel, wie lepiej niż ja, że tajemnica tkwi w nas, nie w słowach.
Te pompatyczne uogólnienia zirytowały mnie, sucho więc zwróciłem uwagę, że pośród tajemnic, które nas otaczają, spotkanie w Guayaquil, w czasie którego generał San Martin zrezygnował z ambicji i pozostawił losy Ameryki w rękach Bolivara, również jest tajemnicą wartą zastanowienia.
Zimmermann odpowiedział:
— Jest tyle sposobów wytłumaczenia... Niektórzy przypuszczają, że San Martin wpadł w pułapkę. Inni, jak Sarmiento, że był europejskim wojskowym, zagubionym na kontynencie, którego nigdy nie zrozumiał; inni, przeważnie Argentyńczycy, kładą to na karb rezygnacji, jeszcze inni zmęczenia. Niektórzy mówią o tajemnym rozkazie jakiejś loży masońskiej. Zauważyłem, że w każdym wypadku jest interesujące poznać dokładnie treść słów, jakie wymienili między sobą Obrońca Peru i Wyzwoliciel.
— Może to, co mówili, było bez znaczenia — orzekł Zimmermann. — W Guayaquil zetknęło się dwóch ludzi. Jeżeli któryś zwyciężył, to zwyciężyła jego wola, a nie umiejętności dialektyczne. Jak pan widzi, nie zapominam mojego Schopenhauera.
Po czym dodał z uśmiechem:
— Words, words, words... Szekspir, niezrównany mistrz słów, gardził nimi. I w Guayaquil, i w Buenos Aires, i w Pradze słowa zawsze mniej się liczą niż ludzie.
W tym momencie poczułem, że coś między nami się dzieje, a raczej już się wydarzyło. W pewien sposób byliśmy inni. Zmierzch wchodził do pokoju, nie zapaliłem światła.
Na chybił trafił zapytałem:
— Pan jest z Pragi, doktorze?
— Byłem z Pragi — odpowiedział.
Aby ominąć zasadniczy temat, rzuciłem:
— To musi być dziwne miasto. Nie znam go, ale pierwszą niemiecką książką, jaką czytałem, był “Golem" Meyrinka.
Zimmermann odpowiedział:
— To jedyna książka Gustava Meyrinka, o której warto wspomnieć. Innych lepiej nie dotykać, są splotem złej literatury z jeszcze gorszą teozofią. Ale coś z niezwykłości Pragi odbija się w tej książce, w której sny rozpływają się w innych snach. W Pradze wszystko dziwi lub, jeżeli pan woli, nic nie dziwi. Wszystko może się zdarzyć. Pewnego popołudnia w Londynie miałem to samo uczucie.
— Pan — odparłem — mówił o woli. W opowieściach Mabinogion dwaj królowie grają w szachy na wzgórzu, na którego zboczach walczą ich rycerze. Jeden z królów wygrywa partię. Jeździec przybywa z wieścią, że wojsko drugiego zostało pokonane. Walka ludzi była odbiciem walki na szachownicy.
— Och, operacja magiczna... — powiedział Zimmermann.
Odpowiedziałem:
— Albo pokaz woli na dwóch różnych planach. Inna celtycka legenda opowiada o pojedynku dwóch słynnych bardów. Jeden z nich akompaniując sobie na harfie grał od zmierzchu nocy do zmierzchu dnia. Gdy pojawiły się gwiazdy i wzeszedł księżyc, podał harfę drugiemu, który odstawił ją na bok i wstał. Pierwszy uznał się za pokonanego.
— Cóż za erudycja! Co za wspaniała synteza! — wykrzyknął Zimmermann. I spokojniej już dodał: — Muszę wyznać mą ignorancję, moją pożałowania godną ignorancję w dziedzinie celtyckiego folkloru. Pan, niby dzień, ogarnia Zachód i Wschód, podczas gdy ja jestem ograniczony do mojego kartagińskiego zaułka, który teraz usiłuję dopełnić szczyptą historii Ameryki. Jestem przeciętnym zawodowcem.
W jego głosie żydowski serwilizm łączył się z niemieckim, ale czułem, że nic go nie kosztują pochlebstwa i przyznawanie mi racji, skoro wygrał.
Prosił z naciskiem, bym się nie troszczył o jego podróż (o jej “wykon", jak się obrzydliwie wyraził). Po czym wyjął z portfela list ode mnie do ministra, w którym tłumaczę powody mojej rezygnacji oraz wyszczególniam zalety doktora Zimmermanna, i wsunął mi do ręki pióro, bym go podpisał. Kiedy go chował, nie mogłem nie dojrzeć lotniczego biletu Eze-iza-Sulaco.
Wychodząc, zatrzymał się przed tomami Schopenhauera i powiedział:
— Nasz mistrz, nasz wspólny mistrz, twierdził, że nie ma aktów nie będących wyrazem woli. Jeżeli pan zostaje w tym domu, w tym obszernym patrycjuszowskim domu, to dlatego że w głębi duszy pragnie pan w nim pozostać. Jestem posłuszny tej woli i wdzięczny za nią.
Bez słowa przyjąłem tę ostatnią jałmużnę.
Poszedłem za nim aż do furtki. Gdyśmy się żegnali, oświadczył:
— Kawa była znakomita.
Raz jeszcze odczytuję te nieporządnie zapisane stronice, które za chwilę wrzucę w ogień. Nasze spotkanie nie było długie.
Przypuszczam, że więcej nie będę pisał. Mon siège est fait.
Wypadek ten zdarzył się na estancji Los Álamos, w południowej części prowincji Junín, w ostatnich dniach marca 1928 roku. Bohaterem jego był student medycyny Baltasar Espinosa. Od innych chłopaków z Buenos Aires różnił się może tylko darem wymowy (której zawdzięczał wiele nagród w angielskim liceum w Ramos Mejía) i nieograniczoną niemal dobrocią. Nie lubił sporów; wolał, by nie on, ale rozmówca miał rację. Jakkolwiek bawił go hazard, grał źle, bo nie lubił wygrywać. Miał umysł otwarty, lecz leniwy; gdy skończył trzydzieści trzy lata, do dyplomu brakowało mu jeszcze egzaminu z jednego przedmiotu: właśnie tego, który najbardziej go interesował. Ojciec jego, jak wszyscy wielcy panowie w owym czasie, był wolnomyślicielem, zapoznał go z doktryną Herberta Spencera; matka jednak przed jakąś podróżą do Montevideo poprosiła, by co wieczór odmawiał “Ojcze Nasz" i żegnał się znakiem krzyża świętego. Przez lata nie złamał tej obietnicy. Nie brakło mu odwagi; pewnego ranka, z obojętnością raczej niż z gniewem, wdał się w bójkę z grupą kolegów, którzy chcieli go zmusić, by wziął udział w strajku uniwersyteckim. Był pełen sprzecznych idei: nie tyle obchodził go kraj, ile denerwowało ryzyko, że gdzie indziej mogliby pomyśleć, iż jeszcze nosimy pióra na głowie; wielbił Francję, ale gardził Francuzami; miał za nic Amerykę, ale uważał, że w Buenos Aires powinny być drapacze chmur; był zdania, że gauczowie z równin są lepszymi jeźdźcami niż ci z podgórza lub gór. Kiedy jego kuzyn Daniel zaproponował mu spędzenie lata w Los Álamos, natychmiast na to przystał, nie dlatego żeby lubił wieś, lecz przez wrodzoną uprzejmość i dlatego że nie widział specjalnych powodów, by odmówić.
Dom na estancji był duży, trochę zaniedbany. Domek zamieszkiwany przez rodzinę rządcy nazwiskiem Gutre stał bardzo blisko. Było ich troje: ojciec, mocno nieokrzesany syn i dziewczyna z niewiadomego łoża. Byli wysocy, silni, grubokościści, mieli rudawe włosy, a w twarzach coś indiańskiego. Niemal nie otwierali ust. Żona rządcy umarła wiele lat temu.
Na wsi Espinosa uczył się rzeczy, o których nigdy wcześniej nie słyszał, których nawet nie podejrzewał. Na przykład, że nie należy galopować, kiedy się zbliża do zabudowań, albo że nie wyjeżdża się konno, jeżeli nie ma się czegoś określonego do załatwienia. Po pewnym czasie nauczył się rozróżniać głosy ptaków.
Niedługo po jego przyjeździe Daniel pojechał do stolicy, by zakończyć jakąś transakcję z bydłem; miało mu to zająć nie więcej niż tydzień. Espinosa, który miał już trochę dość bonnes fortunes* kuzyna i jego niewyczerpanego zainteresowania modą, wolał pozostać na estancji ze swymi książkami. Upał dawał się we znaki nawet nocą. O brzasku zbudziły go grzmoty. Wiatr targał krzewami. Espinosa usłyszał szelest pierwszych kropel deszczu i podziękował Bogu. Nagle zrobiło się zimno. Tegoż popołudnia rzeka Salado wystąpiła z brzegów.
Następnego dnia, spoglądając z tarasu na zalane pola, Baltasar Espinosa pomyślał, że porównanie pampy do morza, tego ranka przynajmniej, nie było całkowicie pozbawione słuszności, jakkolwiek Hudson twierdził, że morze wydaje się nam większe, ponieważ oglądamy je z pokładu statku, nie zaś z grzbietu końskiego lub z naszej własnej wysokości. Deszcz nie ustawał. Rodzina Gutre, której pomagał — czy też przeszkadzał — parobek, ocaliła dużą część hacjendy, wiele bydła jednak się potopiło. Do estancji prowadziły cztery drogi: teraz wszystkie były zalane. Trzeciego dnia woda zagroziła domkowi rządcy — Espinosa oddał więc rodzinie Gutre pokój w głębi domu, do którego przylegała szopa z narzędziami. Przeprowadzka zbliżyła ich do siebie: wszyscy razem spożywali posiłki w wielkiej jadalni. Rozmowa nie była jednak łatwa; Gutre'owie, którzy wiedzieli o wsi tak wiele, nie umieli nic o niej powiedzieć. Pewnego wieczoru Espinosa zapytał ich, czy tutejsi ludzie zachowali jeszcze pamięć o napadach Indian z czasów, kiedy komendantura mieściła się w Junín. Odparli, że tak, ale to samo by odpowiedzieli, gdyby zapytał ich o egzekucję Karola I. Espinosie przypomniało się, że jego ojciec zwykł mawiać, iż niemal wszystkie przypadki długowieczności na wsi są związane ze złą pamięcią i zupełną dowolnością w odniesieniu do dat. Gauczowie zazwyczaj nie wiedzą, ani kiedy się urodzili, ani kto ich począł.
W całym domu nie było żadnych książek prócz roczników pisma “La Chacra", podręcznika weterynarii, luksusowego egzemplarza “Tabare", “Historii Shorthornów w Argentynie", paru romansów i kryminałów oraz wydanej niedawno powieści “Don Segundo Sombra". Chcąc jakoś przerwać milczenie przy stole, Espinosa przeczytał Gutre'om, którzy byli analfabetami, kilka rozdziałów. Niestety rządca sam kiedyś prowadzał stada, nic go więc nie obchodziły podobne przygody. Powiedział, że praca jest lekka, że zawsze bierze się ze sobą konia, który nosi wszystko, co potrzeba, i że gdyby nie owo zajęcie — nigdy w życiu nie dotarłby do Laguny de Gómez, do El Bragado ani też do Núñez w Chacabuco. W kuchni wisiała gitara. Przed zdarzeniami, o których opowiadam, stajenni siadali kołem i ktoś trącał jej struny, nigdy jednak nie grał naprawdę. Nazywało się to “gitarowanie".
Espinosa, który zapuścił brodę, nieraz zatrzymywał się przed lustrem, aby popatrzeć na swą zmienioną twarz, i uśmiechał się na myśl, że w Buenos Aires zanudziłby kolegów opowieściami o wylewie Salado. Rzecz ciekawa, było mu tęskno do miejsc, w których nigdy nie bywał i być nie miał: do skrzyżowania ulicy Cabrera, gdzie wisi skrzynka pocztowa, do murowanych lwów na bramie przy ulicy Jujuy, do sklepu kolonialnego o kamiennej posadzce, gdzieś niedaleko placu Once, którego właściwie nie był w stanie umiejscowić. Co się tyczy braci i ojca, przypuszczał, że wiedzą już od Daniela, iż został odcięty od świata z powodu wylewu rzeki.
Buszując po domu, wciąż otoczonym wodami, natknął się na Biblię w języku angielskim. Na ostatnich stronicach Guthrie — takie było bowiem właściwe brzmienie tego nazwiska — zapisali niechlujnie swoje dzieje. Pochodzili z Inverness; bez wątpienia przybyli na ten kontynent jako wyrobnicy w początku XIX wieku i tu przemieszali się z Indianami. Kronika urywała się na tysiąc osiemset siedemdziesiątym którymś roku — później już nie umieli pisać. Na przestrzeni paru generacji zapomnieli angielskiego; w okresie gdy poznał ich Espinosa, hiszpański również przychodził im z trudnością. Nie byli wierzący, ale w ich krwi, niby jakiś ciemny ślad, przetrwał twardy kalwiński fanatyzm i przesądy z pampy. Espinosa opowiedział im o swoim odkryciu, ale puścili to mimo uszu.
Przerzucał kartki księgi i jego palce zatrzymały się na początku Ewangelii według świętego Marka. Aby wprawiać się w tłumaczeniu, a może i z ciekawości, czy cokolwiek zrozumieją, postanowił, że przeczyta im ten tekst po obiedzie. Był zaskoczony, że słuchali go z uwagą, potem ze skrywanym zainteresowaniem. Możliwe, że złote litery na okładce dodały mu autorytetu. Mają to we krwi — pomyślał. Przyszło mu również do głowy, że na przestrzeni wieków ludzie zawsze powtarzali dwie historie: jedną — zagubionego statku, który szuka po morzach śródziemnych ukochanej wyspy, i drugą — pewnego boga, który godzi się, aby ukrzyżowano go na Golgocie. Wspomniał lekcje recytacji w Ramos Mejía i zaczął wstawać, kiedy odczytywał przypowieści. Gutre'owie szybko podawali pieczone mięso i sardynki, żeby nie odwlekać czytania Ewangelii.
Mała owieczka, którą dziewczyna oswoiła i której zawiązała niebieską wstążeczkę, skaleczyła się drutem kolczastym. Chcieli zatamować jej krew, przykładając pajęczynę; Espinosa wyleczył ją jakimiś pastylkami. Zdumiała go wdzięczność, jaką to uzdrowienie wywołało. Z początku nie ufał Gutre'om i w jednej z książek ukrył dwieście czterdzieści pe-sos, które ze sobą przywiózł; teraz pod nieobecność dziedzica zajął jego miejsce: nieśmiało wydawał rozkazy, które wykonywano natychmiast. Chodzili za nim krok w krok po pokojach i po korytarzu, jakby zagubieni. Zauważył, że gdy czyta, uprzątają okruszki, które upadły mu na stół. Pewnego ranka usłyszał, jak w skąpych słowach mówią o nim z niesłychanym szacunkiem. Kiedy skończył Ewangelię według świętego Marka, chciał zacząć którąś z trzech pozostałych, ale ojciec poprosił go, żeby jeszcze raz przeczytał tę samą, gdyż chcieliby lepiej ją zrozumieć. Espinosa poczuł, że są jak dzieci, które wolą powtórzenie od zmian lub nowości. Pewnej nocy przyśnił mu się Potop, czemu trudno się dziwić. Obudziły go uderzenia młotka przy budowie arki i pomyślał, że to pewnie grzmoty. Rzeczywiście deszcz, który przycichł, znów padał mocniej. Było bardzo zimno. Powiedzieli, że wichura uszkodziła dach szopy z narzędziami, co pokażą mu, gdy chociaż zamocują belki. Nie był już obcym, traktowali go serdecznie, niemal czule. Żadne z nich nie lubiło kawy, ale dla niego zawsze znalazła się filiżanka, do której wsypywali zbyt wiele cukru.
Burza rozpętała się we wtorek. W czwartek w nocy zbudziło go leciutkie stukanie do drzwi, które na wszelki wypadek zamykał na klucz. Wstał i otworzył: była to dziewczyna. Nie zobaczył jej po ciemku, ale po krokach poznał, że jest boso, a potem, w łóżku — że z głębi domu przyszła naga. Nie pocałowała go, nie powiedziała ani słowa; drżąc, przytuliła się do niego. Po raz pierwszy miała do czynienia z mężczyzną. Odeszła również bez pocałunku. Espinosa pomyślał, że nie zna nawet jej imienia. W poczuciu jakiegoś intymnego nakazu, którego nie usiłował analizować, przysiągł sobie, że w Buenos Aires nie opowie nikomu o tym zdarzeniu.
Następny dzień zaczął się tak jak poprzednie, tyle tylko że ojciec zapytał Espinosę, czy Chrystus pozwolił się zabić po to, aby zbawić wszystkich ludzi. Espinosa, który był wolnomyślicielem, ale który poczuł się w obowiązku wyjaśnienia tego, co czytał, odparł:
— Tak. Ażeby wszystkich wybawić od piekła.
Wtedy Gutre zapytał:
— A co to jest piekło?
— Miejsce pod ziemią, gdzie dusze będą płonęły bez końca.
— A ci, co wbijali gwoździe, także zostali zbawieni?
— Tak — odpowiedział Espinosa, który nie był specjalnie mocny w teologii.
Bał się, czy rządca nie zażąda od niego wyjaśnień na temat tego, co zdarzyło się w nocy z jego córką.
Po obiedzie poprosili go, aby raz jeszcze przeczytał im ostatnie rozdziały.
Potem Espinosa położył się, aby przespać sjestę, lecz lekki sen ciągle przerywały mu powtarzające się uderzenia młotka i jakieś nieokreślone przeczucie, że coś się stanie. Pod wieczór wstał i wyszedł na korytarz. Jakby myśląc na głos, powiedział:
— Wody opadły. Już się to kończy.
— Już się kończy — niby echo odpowiedział Gutre.
Wszyscy troje szli za nim. Uklęknąwszy na kamiennej posadzce poprosili go o błogosławieństwo. Potem przeklęli go, opluli i popchnęli w głąb korytarza. Dziewczyna płakała. Espinosa pojął, co go czeka po drugiej stronie drzwi. Kiedy otworzyli drzwi, zobaczył firmament. Rozległ się głos jakiegoś ptaka; pomyślał, że to szczygieł. Szopa była bez dachu. Wyrwali belki, aby zrobić Krzyż.
W jednym z egzemplarzy pierwszego tomu bajek “Księgi tysiąca i jednej nocy" (Londyn 1840) Lane'a, które mi zdobył mój drogi przyjaciel Paulino Keins, odkryliśmy manuskrypt, który teraz przetłumaczę na hiszpański. Staranna kaligrafia — sztuka, która za przyczyną maszyn do pisania zaczyna zanikać — nasuwa myśl, że pochodzi z tego samego okresu. Wiadomo, że Lane poczynił obszerne uwagi i wyjaśnienia; na marginesach pełno jest znaków zapytania, poprawek, napisanych tym samym co i manuskrypt pismem. Można by pomyśleć, że jego czytelnika mniej interesowały cudowne opowieści Szeherezady niż zwyczaje islamu. O Davidzie Brodie, którego ozdobny podpis figuruje pod manuskryptem, nie udało mi się dowiedzieć nic ponad to, że był szkockim misjonarzem z Aberdeen, który szerzył wiarę chrześcijańską w środkowej Afryce, a potem w niektórych częściach brazylijskiej dżungli, dokąd zawiodła go znajomość portugalskiego. Nie znam daty ani miejsca jego zgonu. O ile wiem, rękopis nigdy nie został wydany.
Wiernie przetłumaczę jego raport napisany bezbarwną angielszczyzną, nie pozwalając sobie na inne opuszczenia niż jakiś werset Biblii oraz pewien ciekawy fragment dotyczący praktyk seksualnych Yahoosów, który jako dobry prezbiterianin cnotliwie zanotował po łacinie. Brak pierwszej stronicy.
...W okolicach napadanych przez małpoludów (Apemen) mają swe osiedla ludzie z plemienia Mlch*, których będę nazywał Yahoosami i dlatego, aby moi czytelnicy pamiętali o ich zwierzęcej naturze, i dlatego że dokładne wymawianie ich nazwy jest niemal niemożliwe z powodu nieobecności samogłosek w ich szorstkim języku. Całe plemię liczy — o ile się nie mylę — nie więcej niż siedmiuset ludzi, wliczając w to Nr, którzy mieszkają bardziej na południe, w okolicy gęsto porosłej krzewami. Liczba, którą wymieniłem, jest domniemana, jako że z wyjątkiem króla, królowej i czarowników Yahoosi śpią tam, gdzie ich zaskoczy noc, i nie mają stałego miejsca pobytu. Febra i ciągłe napady małpoludów wpływają na uszczu-planie ich plemienia. Tylko niektórzy mają imiona. Zamiast nawoływania się, obrzucają się błotem. Sam widziałem Yahoosów, którzy chcąc zawołać przyjaciela, turlali się po ziemi. Fizycznie nie różnią się od plemienia Kroo, tyle że mają niższe czoła i miedziany połysk skóry, który osłabia jej czerń. Żywią się owocami, korzeniami, płazami. Piją mleko kotów i nietoperzy, a ryby łowią ręką. Przy jedzeniu kryją się lub też zamykają oczy. Wszystko inne robią publicznie, niby filozofowie cynicy. Pożerają na surowo trupy czarowników i królów, aby przyswajać sobie ich cnoty. Wyrzucałem im bez osłonek ten obyczaj; dotykali ust i brzuchów albo żeby wyjaśnić mi, iż zmarli też są pożywieniem, albo — chociaż to może zbyt subtelne — ażebym zrozumiał, iż to, co jemy, z czasem staje się ludzkim ciałem.
Wojują za pomocą kamieni, które przedtem gromadzą, i magicznych zaklęć. Chodzą nago; sztuka ubierania się lub tatuowania jest im obca.
Godny uwagi jest fakt, że mając do dyspozycji rozległy trawiasty płaskowyż, pełen źródeł czystej wody i drzew rzucających cień, zdecydowali tłoczyć się na bagnach, jakby rozkoszowali się równikowym słońcem i nieczystościami. Zbocza są strome i mogłyby formować rodzaj wału przeciwko małpoludom. W górzystych rejonach Szkocji klany wznosiły zamki na zboczach gór; wspomniałem o tym zwyczaju czarownikom, stawiając go za przykład, ale nadaremnie. Mnie pozwolili jednak sklecić chatynkę na płaskowyżu, gdzie nocą powietrze jest świeższe.
Plemieniu przewodzi król, którego władza jest absolutna, ale podejrzewam, że w rzeczywistości rządzi czterech czarowników, którzy go wybrali i którzy go nie opuszczają. Każdy przychodzący na świat chłopiec zostaje poddany drobiazgowemu badaniu; jeżeli posiada pewne znaki, których natura nie została mi ujawniona, zostaje królem Yahoosów. Zaraz potem go okaleczają (he is gelded), wypalają mu oczy, obcinają ręce i nogi, ażeby świat nie odrywał go od mądrości. Żyje zamknięty w jaskini, zwanej Alkazarem (Qzr), do której ma wstęp tylko czterech czarowników i paru niewolników obsługujących go i nacierających go gnojem. W razie wojny czarownicy wydobywają króla z jaskini i wystawiają na widok plemienia, co ma pobudzić jego odwagę, po czym niosą na ramionach w sam środek walki w charakterze sztandaru lub talizmanu. W takich wypadkach przeważnie ginie na miejscu od kamieni ciskanych przez małpoludów.
W innym Alkazarze żyje królowa, której nie wolno oglądać swego króla. Ta zgodziła się mnie przyjąć; była uśmiechnięta, młoda i wdzięczna, o ile to jest możliwe u przedstawicieli tej rasy. Bransolety z metalu i kości słoniowej oraz naszyjniki z zębów okrywały jej nagość. Obejrzała mnie, obwąchała i dotknęła, w końcu na oczach wszystkich dam dworu ofiarowała mi siebie. Mój habit (my cloth) i moje obyczaje nakazały mi zrezygnować z tego honoru, który zazwyczaj przysługuje czarownikom i handlarzom niewolników, przeważnie muzułmanom, których karawany przechodzą przez królestwo. Ze dwa lub trzy razy zagłębiała mi w ciele złotą szpilkę; takie ukłucia są oznakami łaski królewskiej i wielu Yahoosów kłuje się własnoręcznie, udając, że zrobiła to królowa. Ozdoby, które wyliczyłem, pochodzą z innych okolic; Yahoosowie myślą, że są naturalne, gdyż sami są niezdolni do zrobienia najprostszego nawet przedmiotu. Dla całego plemienia moja chatka była drzewem, mimo że wielu z nich widziało, jak ją budowałem, a nawet pomagało mi. Między innymi miałem zegarek, korkowy kask, kompas i Biblię; Yahoosi oglądali je, ważyli w ręku i chcieli się dowiedzieć, skąd je wziąłem. Mój łowiecki nóż chwytali za ostrze, a nie za rączkę — niewątpliwie inaczej go widzieli. Nie wiem, czy byliby w stanie zobaczyć krzesło. Dom z kilkoma pokojami równałby się dla nich labiryntowi, ale może nie zgubiliby się w nim, tak samo jak nie gubią się koty, chociaż nie mogą sobie go wyobrazić. Wszystkich zachwycała moja broda, wówczas czerwonawa; godzinami ją gładzili.
Są nieczuli na ból i przyjemność, z wyjątkiem zadowolenia, jakie im daje mięso surowe i nieświeże oraz rzeczy śmierdzące. Brak imaginacji sprawia, że są okrutni.
Mówiłem o królowej i królu; teraz przechodzę do czarowników. Napisałem, że jest ich czterech: jest to największa liczba, jaką ich możliwości arytmetyczne mogą ogarnąć. Liczą na palcach: raz, dwa, trzy, cztery, dużo; nieskończoność zaczyna się na kciuku. Zapewniano mnie, że to samo zdarza się u plemion wałęsających się w pobliżu Buenos-Ayres. Mimo że czwórka jest ostatnią z liczb, z którymi mają do czynienia, Arabowie, którzy z nimi handlują, nie nabierają ich, bo przy wymianie wszystko się dzieli na kupki pojedyncze, podwójne, potrójne i poczwórne, które każdy kładzie obok siebie. Operacje są powolne, ale nie pozwalają na pomyłkę ani na oszustwo. Z ludu Yahoosów czarownicy są jedynymi, którzy mnie faktycznie zainteresowali. Pospólstwo twierdzi, że mogą zmieniać w mrówki lub w żółwie tych, którzy sobie tego życzą. Jeden z osobników, zauważywszy moją niewiarę, pokazał mi jako dowód mrowisko. Yahoosi albo mają złą pamięć, albo w ogóle są jej pozbawieni; mówią o zniszczeniach spowodowanych inwazją leopardów, ale nie wiedzą, czy to oni ją widzieli, czy ich rodzice, czy też opowiadają sen. Czarownicy mają pamięć, też jednak minimalną; mogą po południu opowiedzieć to, co zaszło rano albo też poprzedniego popołudnia. Mają również dar przepowiadania; ze spokojną pewnością mówią o tym, co wydarzy się za dziesięć lub piętnaście minut. Na przykład objaśniają: “Mucha utnie mnie w kark", albo: “Niezadługo usłyszymy krzyk ptaka". Setki razy byłem świadkiem tego ciekawego daru; wiele nad nim rozmyślałem. Wiemy, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją co do najmniejszego drobiazgu w proroczej pamięci Boga, w jego wieczności; ciekawe jest, że ludzie mogą bez końca patrzeć wstecz, ale nie w przód. Pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami ów żaglowiec o wysokich burtach, który przypłynął z Norwegii, kiedy miałem najwyżej cztery lata. Dlaczego dziwić się faktowi, że ktoś jest w stanie przewidzieć to, co nastąpi? Z filozoficznego punktu widzenia pamięć nie jest wcale cudowniejsza aniżeli odgadywanie przyszłości. Jutro bliższe jest nam niż przejście Morza Czerwonego przez Hebrajczyków, które jednak pamiętamy. Plemieniu zabronione jest zwracanie oczu ku gwiazdom, gdyż przywilej ten zarezerwowano dla czarowników. Każdy czarownik ma jednego ucznia, którego wprowadza od dziecka w nauki tajemne i który po jego śmierci zostaje jego następcą. Tak więc zawsze jest ich czterech, to liczba o charakterze magicznym, jako że jest ostatnią, którą ogarnia ich umysł. Na swój sposób wierzą w doktrynę nieba i piekła. Oba są podziemne. W piekle, które jest jasne i suche, zamieszkują chorzy, starzy, pokrzywdzeni, małpoludy, Arabowie i leopardy; w niebie, które sobie wyobrażają jako bagniste i ciemne, mieszka król, królowa, czarownicy, ci, co na ziemi byli szczęśliwi, twardzi i gwałtowni. Również czczą jednego boga, którego imię jest Gnój i którego być może wyobrażają sobie na obraz i podobieństwo króla; jest to stwór okaleczony, ślepy, rachityczny i o nieograniczonej władzy. Potrafi przyjmować postać mrówki lub żmii.
Po tym, co zostało powiedziane, nikogo nie zdziwi, że podczas mojego pobytu nie udało mi się nawrócić żadnego z Yahoosów. Zwrot “Ojcze Nasz" męczył ich, jako że pozbawieni są pojęcia ojcostwa. Nie rozumieją, że akt popełniony przed dziewięcioma miesiącami może mieć jakikolwiek związek z narodzinami dziecka; nie akceptują przyczyny tak odległej i tak nieprawdopodobnej. W dodatku wszystkie kobiety znają obcowanie cielesne, a nie wszystkie są matkami.
Ich język jest zawiły. Nie jest podobny do żadnego z tych, o których mam pojęcie. Nie możemy mówić o częściach zdania, bo nie ma zdań. Każde jedno-sylabowe słowo odpowiada pewnemu ogólnemu pojęciu określonemu przez kontekst lub przez grymas. Na przykład słowo nrz oznacza rozrzucenie albo plamy; może znaczyć gwiaździste niebo, leoparda, stado ptaków, ospę, coś pokropionego, fakt rozbiegnięcia się albo ucieczkę po klęsce. Hrl natomiast oznacza coś ścieśnionego, gęstego. Może to być plemię, pień, kamień, stos kamieni, fakt ich gromadzenia, zebranie czterech czarowników, związek cielesny i las. Inaczej wymówione albo z inną mimiką każde z tych słów może mieć sens zupełnie przeciwny, ale nie dziwmy się temu zbytnio. W naszym języku czasownik to cleave znaczy rozdzielać i przywierać. Oczywiście nie ma zdań, nawet zdań ułomnych.
Zdolność intelektualnej abstrakcji, jaką zakłada język tego typu, podpowiada mi myśl, że może Yahoosowie, mimo swej dzikości, nie są narodem prymitywnym, a raczej zdegenerowanym. Podejrzenie to potwierdzają napisy, jakie odkryłem na szczycie wzgórza, których liter podobnych do liter runicznych, jakie ryli nasi pradziadowie, plemię już nie umie odczytać. Tak jakby zapomniało języka pisanego, pamiętało zaś tylko mówiony.
Do ich rozrywek należą walki tresowanych kotów i egzekucje. Ktoś jest oskarżony o zamach na czystość królowej albo o jedzenie na oczach innego: bez oświadczenia świadków ani też przyznania się oskarżonego król wydaje swój skazujący wyrok. Skazany cierpi męki, których nie chcę sobie nawet przypominać, a potem go kamienują. Królowa ma prawo rzucenia pierwszego kamienia i ostatniego, który zazwyczaj nie jest potrzebny. Tłum podziwia jej zręczność i piękność jej ciała i wznosi na jej cześć nieprzytomne okrzyki, ciskając w nią różami i cuchnącymi rzeczami. Królowa uśmiecha się bez słowa.
Innym zwyczajem plemienia jest odkrywanie poetów. Jakiemuś człowiekowi zdarza się wypowiedzieć po kolei kilka słów, przeważnie zagadkowych. Nie może się powstrzymać i wykrzykuje je, stojąc w środku koła, które formują leżący na ziemi czarownicy i pospólstwo. Jeżeli poemat nie podnieca, nie dzieje się nic. Jeżeli słowa poety zaskakują, wszyscy bezgłośnie się od niego odsuwają, przejęci świętym lękiem (under a holy dread). Czują, że dotknął go duch. Nikt nie rozmawia z nim ani na niego nie patrzy, nawet jego własna matka. Już nie jest człowiekiem, lecz bogiem i każdy może go zabić. Poeta, jeżeli tylko zdoła, kryje się na piaszczystych wydmach północy.
Już opisałem, w jaki sposób dostałem się na ziemie Yahoosów. Czytelnik przypomina sobie, że mnie otoczyli, że strzeliłem w powietrze, i że huk wystrzału wzięto za rodzaj magicznego pioruna. Ażeby utrzymać ich w tym błędzie, zawsze chodziłem bez broni. Pewnego wiosennego ranka, kiedy zaczynał się dzień, niespodziewanie otoczyły nas małpoludy. Zbiegłem z góry z bronią w ręku i zabiłem dwa z tych zwierząt. Inne umknęły zdumione. Kule, jak wiadomo, są niewidoczne. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem okrzyki uznania. Mam wrażenie, że wtedy właśnie przyjęła mnie królowa. Pamięć Yahoosów jest słaba; tego samego dnia uciekłem. Moje przygody w dżungli są bez znaczenia. W końcu natknąłem się na wioskę czarnych, którzy umieli orać, siać i modlić się i z którymi porozumiałem się po portugalsku. Pewien misjonarz, znawca prawa rzymskiego, ojciec Fernandes, przyjął mnie do swej chaty i pielęgnował do chwili, gdy mogłem ruszyć dalej. Z początku czułem niejaki wstręt, widząc, jak bez żenady otwiera usta, nie ukrywając się, i wrzuca w nie kawałki jedzenia. Ja zasłaniałem usta ręką lub też odwracałem oczy; po paru dniach przyzwyczaiłem się. Z wdzięcznością wspominam nasze teologiczne debaty. Nie udało mi się nawrócić go na prawdziwą wiarę w Jezusa. Teraz piszę to w Glasgow. Opisałem swój pobyt wśród Yahoosów, nie wspomniałem jednak o zasadniczej potworności, która nigdy całkowicie mnie nie opuściła i która wraca do mnie w snach. Na ulicy wydaje mi się, że mnie otaczają. Yahoosi, wiem o tym, są ludem dzikim, może najdzikszym na świecie, ale byłoby niesprawiedliwością zapomnieć o pewnych cechach, które to łagodzą. Mają władze, czczą króla, używają języka opartego na zasadach rodzajowych, wierzą, jak Hebrajczycy i Grecy, w boskie pochodzenie poezji i przypuszczają, że dusza przeżywa ciało. Twierdzą, że istnieją prawdziwe kary i nagrody. W sumie reprezentują kulturę, tak jak i my ją reprezentujemy, mimo naszych grzechów. Nie żałuję, że biłem się w ich szeregach przeciw małpoludom. Jest naszym obowiązkiem uratowanie ich. Mam nadzieję, że rząd Jej Królewskiej Mości nie puści mimo uszu tego, co ośmiela się sugerować ten raport.
* velorio (hiszp.) — zwyczaj nocnego czuwania przy zmarłym. (Przyp. tłum.)
* conventillo (hiszp.) — dom z patiem pośrodku, na które wychodzą pokoje, zamieszkane przez ubogie rodziny. (Przyp. tłum.)
* quebrada, corte (hiszp.) — figury tanga. (Przyp. tłum.)
* Juan Moreira — wyjęty spod prawa gauczo-bandyta. (Przyp. tłum.)
* Centenario — setna rocznica argentyńskiej rewolucji majowej w 1810 r. (Przyp. tłum.)
* asado (hiszp.) — pieczenie barana na wolnym powietrzu. (Przyp. dum.)
* Guerra Grande — wojna argentyńsko-urugwajska w latach 1843-1852. (Przyp. tłum.)
* Blancos (Biali) — partia urugwajska związana z właścicielami ziemskimi z interioru. (Przyp. red.)
* Godos — pogardliwe określenie Hiszpanów w Argentynie. (Przyp. tłum.)
* Mazorca — tajna policja Rosasa, która dopuszczała się niebywałych okrucieństw. (Przyp. tłum.)
* Beatus ille (łac.) — “Szczęśliwy ten..."; początek “Epody" Horacego (II, 1) opiewającej uroki wsi. (Przyp. tłum.)
* Mowa o wojnie domowej pomiędzy Blancos (zob. przyp. na s. 26) i będącymi wówczas u władzy Colorados (Czerwoni) — partią reprezentującą liberalną burżuazję z wybrzeża. Nazwy obu rywalizujących ze sobą stronnictw urugwajskich pochodzą od koloru sztandarów z czasów wojny domowej w 1836 r. (Przyp. red.)
* mise au point (fr.) — tu: ostateczne wyjaśnienie. (Przyp. tłum.)
* trop meublé (fr.) — zbyt przeładowana. (Przyp. tłum.)
* bonnes fortunes (fr.) — przygód miłosnych. (Przyp. tłum.)
* Głoska ch ma takie samo brzmienie jak w słowie lach. (Przyp. aut.)